Karol May Czarny mustang l. METYS Pędzone silną wichurą gęste strumienie deszczu smagały wierzchoł- ki wysokiego jodłowego boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew łączyły się najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które niezliczonymi kaskadami pędziły po skalnych progach w dół, aby tam zniknąć we wzbierającym nurcie płynącej wąską doliną rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy toczył się nad doliną jeden głuchy grzmot po drugim i choć ostre błyskawice co chwilę rozświetlały ciemności, deszcz był tak ulewny, że na odległość pięciu kroków ledwo co było widać. Szalejąca wichura gięła górą wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej jednak nie sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wąskim korycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczulone ucho mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni jeźdźcy posuwają się w dół rzeki. Widać ich jednak nie było. Za jasnego dnia z pewnością ściągnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu mogącego wzbudzić postrach. Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał śmiesznie małą głowę. Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty nosek, który bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami ciągnącymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnością nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa. Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka fałdzista peleryna opadał z wąskich ramion jeźdźca, do tego wąskie skórzane spodnie, ciasno opinające jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgające do pól łydki oraz słomiany kapelusz, z którego smętnie zwisającego ronda spływały teraz strugi deszczu. Na plecach skierowa- na lufą w dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokościstej szkapie, mającej za sobą z pewnością już z piętnaście lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader żwawo następnych piętnaście. Drugi jeździec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz miał wąską i pociągłą, takiż sam wąski i bardzo długi nos, wąskie usta oraz cieniutkie wąsy, których końce można by chyba związać z tyłu głowy. Jego wysoka, licząca sporo ponad dwa metry postać, w przeciwieństwie do współtowarzysza, odziana była górą wąsko, dołem zaś obszernie: dolną połowę ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górną zaś opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony. Również i ten jeździec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż i rewolwer, było sprawą oczywistą. Jeździec siedział na godnym zaufania mustangu, który w swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co krocząca obok chabeta. Obaj jeźdźcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmyślnym i doświadczonym koniom, z tego drugiego zaś nie robili sobie w za- sadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknąć głębiej niż do skóry. Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskości żłobiącej i szarpiącej brzegi rzeki, rozmawiali z sobą tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartą prerię. Gdyby jednak mógł ich ktoś widzieć, to z pewnością podpadłoby mu, że mimo panujących ciemności obserwo- wali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie początkowa nieufność jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i początkiem burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że obaj dziś jeszcze chcą dotrzeć do Firwood-Camp; było zatem oczywiste, że pojadą razem. Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich rozmowa była dotąd tak ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobi- stych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki 6 błyskawic oślepiającym światłem omiotły wąską dolinę. Perkatonosy blondyn mruknął: — Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego. Na dźwięk ostatnich słów drugi jeździec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby zadać pytanie, ale przyszło mu coś innego do głowy i zamilkł, pchnąwszy konia do dalszej jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym. Rozmowa toczyła się dalej, oczywiście prawie monosylabami, co zresztą wynikało z miejsca i położenia. Tak minął kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu gdzie się jeźdźcy właśnie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdążył w porę skręcić, trafił na grząski grunt i utknął, na szczęście niezbyt głęboko; jeździec szarpnął koniem w górę i w bok, spiął go ostrogami i jednym śmiałym skokiem znalazł się znowu na twardym gruncie. — Good God! — zawołał. — Jestem już dość mokry od deszczu, po co jeszcze ta kąpiel? Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego. Odjechał na bezpieczną odległość od rzeki i ruszył dalej w drogę. Jego towarzysz podążał za nim jakąś chwilę w milczeniu, po czym zapytał: — Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir? — To nie znacie go? — zabrzmiała odpowiedź. — Nie. — Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znają! — Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy przed niecałą godziną. — Słusznie! Zatem nie możecie, oczywiście, wiedzieć, kto to są spadkobiercy Timpego. Ale być może jeszcze się dowiecie, — Być może?... — Tak, jeśli mianowicie pozostaniemy ze sobą dłużej. — A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir? — Teraz? A to dlaczego? — Ponieważ nazywam się Timpe. — Co?! Jak?' ^y nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe? — Owszem. — Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i na Zachodzie, dniem i nocą, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już straciłem od dawna nadzieję, że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w taką pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie utonąć w tej pięknej rzece, nie mówiąc mi, kim jest! — Szukacie mnie? — spytał zdumiony towarzysz. — Dlaczegóż to? — A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego? — Spadku? Hm! Kim właściwie jesteście, sir? — Ja też jestem Timpe. — Też Timpe? I skądże to? — Przybyłem tu stamtąd. — Z Niemiec? — Oczywiście! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej? — Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach. — Ale z niemieckich rodziców! — Mój ojciec był Niemcem. — To znacie na pewno niemiecki? — Owszem. — No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed sobą! — Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jesteście Niemcem! —— Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żądam, aby Niemcy rozmawiali ze sobą po niemiecku. — Skąd pochodzicie? — Z Hof, w Bawarii. — Więc nie mamy z sobą nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu. — Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtąd przeniósł się do Hof. Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioru- na deszcz nagle ustał i wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przeświecał jaśniejszy skrawek nieba i obydwaj mężczyźni mogli ujrzeć swoje twarze. — Przeniósł się z Plauen do Hof?—spytał.—Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne, że jesteśmy krewniakami. Czym był wasz ojciec? 8 — Rusznikarzem, i ja też nim zostałem. — Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny, wykorzystajmy teraz znośną pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać, kiedy znajdziemy się już na miejscu. Jedźmy, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba. I tak ruszyli w dalszą drogę. Dolina stalą się wkrótce tak wąska, że ledwo stało miejsca między rzeką i prawie pionowo wznoszącą się po tej stronie ścianą skalną. A przestrzeń ta nie miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych zarośli, przez które konie musiały się niejednokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemności jak przedtem, byłoby niemożli- wością posuwać się naprzód. I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy ponownie przejść w bardzo wąski jar, niezbyt jednak długi, bo wkrótce kończący się wylotem na plac zwany Pirwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko jodły, wysokie aż po niebo. Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kątem prostym, mianowi- cie dolina rzeki, wzdłuż której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którą zamierzano poprowadzić kolej żelazną mającą wspiąć się i pokonać wysokość gór. Camp znaczy obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz nie lada jaki, spostrzegli to jeźdźcy od razu mimo nocnych ciemności, ujrzawszy przed sobą skalny wąwóz. Leżało tam mnóstwo ściętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski, a grube konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna opałowego. Most wiodący przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu znajdował się tartak, którego piły miały uporać się z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział czernią rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który miał dostarczyć ciosów kamiennych przeznaczonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozciągało się dość dużo podobnych do szop baraków, zbudowanych z belek i desek; baraki te służyły za schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów. Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych tutaj shops, był niesa- mowicie długi i obszerny. Cztery kominy sterczące na dachu oraz liczne, teraz oświetlone okna pozwalały się domyślać, że ten barak służy za schronienie robotnikom pracującym w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali się właśnie tam. 10 Już z dala dobiegał głośny gwar, a w miarę zbliżania się można było wyczuć, że powietrze stawało się co krok gęstsze od oparów wódki. Jeźdźcy zsiedli z koni, przywiązali je do służących prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu drzwi słupów i właśnie zamierzali wejść do środka, gdy wyszedł stamtąd jakiś mężczyzna i odwracając się do wnętrza baraku zawołał: — Pociąg z budowy musi zaraz nadejść, odprawię go i wracam! Może przywiezie jakie nowiny albo nawet gazety? Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł obcych, usunął się więc na bok, aby tamci mogli znaleźć się w obrębie światła padającego od drzwi, i obejrzał ich. — Good evening, sir—pozdrowił go blondyn.—Jesteśmy prze- moczeni aż do skóry. Znajdzie się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć? — Tak—padła odpowiedź.—Są nawet miejsca, gdzie można sucho spać, jeśli oczywiście nie należycie do tego gatunku ludzi» których raczej się w ogóle nie wpuszcza do środka. — Nie ma obawy, sir! Jesteśmy uczciwymi westmanami, dżentel- menami, którzy nie przyczynią wam szkody, za wszystko bowiem, co otrzymają, zapłacą. — Jeśli wasza uczciwość jest tej miary co wasz wzrost, to z całą pewnością jesteście największymi dżentelmenami "pod słońcem. No, wchodźcie do środka, na lewo, do mniejszego pomieszczenia i powiedz- cie shopmanowi, że ja, inżynier, powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce zobaczymy się znowu. Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postąpili tak, jak im kazał. Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie pomieszczenie, którego mniejszą część z lewej strony odgradzało do połowy przepierzenie z desek na wysokość człowieka. W baraku było sporo byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych bezpośrednio w ziemi, a między nimi i pod ścianami znajdowały się zbiorowe legowiska, wyścielone suchą trawą i sianem. Cztery paleniska, na których płonął ogień, niewiele co oświetlały pomieszczenie; lamp ani świec nie było, tak że w tych chyboczących płomieniach ognia wszystkie osoby i przedmioty wyda- wały się poruszać niepokojąco w jakiś zjawiskowy sposób. Około dwustu robotników siedziało przy stołach lub koczowało na legowiskach. Wszyscy oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami, żółtego koloru skóry, o wystających kościach policzkowych i o ukośnie 11 szparkowatych oczach, skierowali zdziwione spojrzenie na nadnatural- nej wielkości sylwetki obu wchodzących. — Tfu, do diabla! Chińczycy! Mogliśmy to przypuszczać, bo czuć już było na zewnątrz! — powiedział ciemnowłosy. — Przejdźmy szyb- ko do tego małego pomieszczenia, tam powietrze będzie może bardziej znośne! Również i w tym pomieszczeniu stało parę zbitych z desek stołów, ale siedzieli przy nich, paląc i popijając, biali robotnicy, twardzi, zahartowani niepogodą mężczyźni, z których niejeden z pewnością miał za sobą lepszą przeszłość, ale niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ w cywilizowanym świecie na Wschodzie nie mógł się już pokazywać. Nader głośne rozmowy umilkły natychmiast, gdy ukazali się dwaj goście, a zdziwione spojrzenia towarzyszyły im aż do szynkwasu, za którym pośród mnóstwa butelek i szklanek stał oparty shopman. — Robotnicy kolejowi? — spytał, kiwnąwszy głową w odpowiedzi, na pozdrowienie przybyłych. — Nie, sir—odparł jasnowłosy. —Nie mamy zamiaru uszczuplać siedzącym tu dżentelmenom ich zarobków. Jesteśmy westmanami i szukamy trochę ognia, gdzie moglibyśmy się osuszyć. Inżynier przy- słał nas do was. — Macie czym płacić?—chciał wiedzieć shopman, mierząc ostro taksującym spojrzeniem wysokie sylwetki przybyłych. — Tak. — Możecie zatem mieć wszystko, czego wam potrzeba, a potem także porządne, oddzielne legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczkami. Siądźcie przy stole obok paleniska, jest tam ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzędników i znaczniejszych dżentel- menów. — Well! Zaliczacie więc nas do mniej znacznych dżentelmenów. Nie posądzalibyśmy was o to, mając na uwadze nasz wzrost. Ale to nic. Przynieście nam szklanki, wrzącą wodę, cukier i rum! Chcemy się rozgrzać także od wewnątrz. Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak blisko ognia, że ich przemoczone ubrania mogły szybko wyschnąć, otrzymali to, czego żądali, i przyrządzili sobie grog. Biali robotnicy, słysząc, że ci dwaj nie stanowią dla nich konkurencji, której musieliby się obawiać, uspokoje- ni powrócili do przerwanej rozmowy. 12 Przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżen- telmenów" siedziała samotnie jedna tylko osoba, młody, mogący liczyć niespełna trzydzieści lat mężczyzna, ubrany jak biały myśliwy, ale nie należący do rasy azjatyckiej, co można było wywnioskować z koloru skóry i rysów twarzy, był w każdym razie Metysem, jednym z owych mieszańców, którzy po różnokolorowych rodzicach dziedziczą fizy- czne cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na skutek tego, że nie należą w pełni ani do świata białych, ani do świata czerwonoskó- rych, rozwijają się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej budowy, wyglądał na zwinnego jak pantera, z rysów twarzy przebijała mądrość, ale ciemne oczy ukryte za opuszczonymi powiekami i rzęsami spoglą- dały czujnie niczym para dzikich kotów czyhających na zdobycz. Zdawało się, że w ogóle nie dostrzegał obu przybyszów, jednakże jego spojrzenie biegło ku nim ukradkiem i często, przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby móc usłyszeć, o czym rozmawiają. Miał widocznie swoje powody, aby wybadać, jaki zamiar sprowadził ich w tę okolicę i czy zechcą tu pozostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie zrozumiał z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmawiali wystarczająco głośno; posługiwali się bowiem językiem, którego nie znał, mianowicie niemieckim. A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie i opróżnili je do dna. Ciemnowłosy postawił swoją szklankę przed sobą i powiedział: — Tak, to byłoby powitanie, które jesteśmy sobie nawzajem winni, a teraz do rzeczy! Jesteście zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także. Załóżmy więc, że istotnie jesteśmy krewniakami, wszelako otwarcie mówiąc, jeszcze nie wiem, czy powinienem też odnosić się do was jak krewniak. — A dlaczegóż to nie mielibyście się tak odnosić? — Z powodu spadku. — Jak to? —• Oszukano mnie w sprawach spadkowych. — Mnie też! — Ach, rzeczywiście? To i wyście nic nie otrzymali? — Ani feniga. — Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju, wypłacono ogromną sumę. — Owszem, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem prawdziwym Timpe, tak jak tamci. 13 — Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę prawdziwość! Jak brzmi wasze pełne nazwisko? — Kasimir Obadja Timpe. — A waszego ojca? '— Rehabeam Zacharias Timpe. — Ilu braci miał wasz ojciec? — Pięciu. Trzech młodszych wywędrowalo do Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się wzbogacą, ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy bracia byli rusznikarzami. — Jak nazywał się drugi brat, ten który został w Plauen? — Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił dwóch synów, miano- wicie Petrusa Michę i Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto tysięcy talarów, przysłano im je z miasta Fayette w Alabamie. — Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajomością miejscowych warunków i osób udowodniliście, że istotnie jesteście moim kuzynem. — O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje papiery i dokumenty przechowuję jak świętość; noszę je na sercu i mogę je wam na- tychmiast... — Teraz nie, teraz nie, może później —przerwał mu rozmówca w pół zdania. — Wierzę wam. Wiecie zatem z pewnością także i to, dlaczego owych pięciu braci i ich synowie jak jeden mąż mają takie biblijne imiona? — Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z którego nikt się nie wyłamywał. — Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj w Stanach dalej zachować, ponieważ Amerykanie lubią takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei bratem, nazywał się David Makkabaus i pozostał w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj najmłodsi bracia poszli dalej w głąb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama. Najmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam bezdzietnie i pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym mieście, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to właśnie ten oszust. — Jak to? — Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie miałem o tym pojęcia. Mój ojciec wprawdzie z początku korespondował z obydwoma braćmi, ale z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wreszcie zapomnieli o sobie po prostu. Odległości w Stanach są tak ogromne, że nawet bracia 14 z czasem tracą się nawzajem z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem dalej jego interes, różnie to bywało, dość że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niemcem; był on przybyszem z Plauen w Vogtlandzie. Dopytywałem się oczywiście o moich tamtejszych krewnych i ku memu zdziwieniu dowiedziałem się, że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette sto tysięcy talarów gotówką. A ja nic! Myślałem, że trafi mnie szlag! Miałem prawo również żądać swojej części, napisałem więc z dziesięć, a może i więcej listów do Fayette, nie otrzymałem wszelako żadnej odpowiedzi. Wtedy szybko podjąłem decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w podróż. — Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi kuzynie! No, a skutek? — Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez śladu, wyfrunął. — Jaki ptaszek? — Możecie się domyślić! W Fayette mniemano, że stary Josef Habakuk zmarł w dobrobycie; ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał pojęcia. Prawdopodobnie jego zachłanność powstrzymywała go od okazywania bogactwa. Jego brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako bardzo biedny człowiek, jego zaś syna, Nahuma Samuela, a swego bratanka, przyjął do swoich interesów Josef Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony te sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale z pozostałymi pieniędzmi czmychnął, również z owymi stu tysiącami talarów, które musiałyby mnie przypaść. — Z moimi prawdopodobnie też? — Na pewno! — A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen, ponieważ ciężko poróżnił się z bratem na tle konkurencji. Mimo odległości wrogość ta pogłębiała się coraz to bardziej, tak że jeden o drugim nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym ojciec zmarł, jego brat w Plauen również. Później pisali mi jego synowie, że dostali w spadku od stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy talarów. Natychmiast pojechałem do Plauen, żeby dowiedzieć się czegoś bliższego. A tam oczywiście zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli już inaczej nazywani, jak spadkobier- cami Timpego, poniechali swoich interesów i żyli jak książęta. Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem nawet parę tygodni zabawić u nich. O dawnej wrogości nie padło ani słowo, niemniej niczego bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się dowiedzieć o 15 stryju Josefie Habakuku ani o jego spuściżnie, Kuzynowie roztaczali przede mną swoje bogactwa, ale mojej części spadku tak jakoby mi nie życzyli. Wówczas nie namyślając się długo, powziąłem decyzję jak wy: sprzedałem sw0) interes, udałem się do Ameryki, a z Noweg(0 Jorku od razu prosto do Fayette. _ O, więc i wy również! I coście tam zastali? _ To, co i wy, tyle tylko, że mnie wyśmiano. Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie byli zamożni. _ Bzdura! Znaliście wówczas angielski? — Nie. _ Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżeście uczynili potem? _ gloerowałem się do St. Louis z zamiarem podjęcia pracy u Mr. Henry'ego, wynalazcy sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztuce- ra, zwanego sztucerem Henry'ego, postanowiłem nauczyć si wiele lat, wszelako na próżno, już wam o tym mówiłem. _ Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedawna, bi> ostatnio złapałem Jego ślad. _ Je-go ślad? Rze-czy-wiś-cie?!—zawołał Kasimir, pidrywając się tak gwałtownie z krzesła, że obecni z zaciekawieniem skierowali na niego wzrok. _ Cicho, spokojnie!—ostrzegł Hasael. —Nie trzeba si tak pod- niecać. Słyszałem z całkiem pewnego źródła, że niejaki Nahifn Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, obecnie niesamowicie bogata mieszka teraz w Santa Fe. 16 — W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się więc tam udać, i to natychmiast, obydwaj, wy i ja! — Zgadzam się z tym, kuzynie. Właśnie taki miałem zamiar: odnaleźć go i zmusić do wydania pieniędzy łącznie z odsetkami. Nie miałem złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo ciężka, dlatego cieszę się, że was spotkałem, bo we dwóch powinno pójść nam łatwiej. Zjawimy się przed nim tak, że ze strachu przyzna się do swego haniebnego czynu i z miejsca wypłaci pieniądze. Jesteśmy westmana- mi i zagrozimy mu prawem prerii. Czyż nie? — Oczywiście, jak najbardziej oczywiście!—Zgodził się Kasimir od razu. — Co za szczęście, że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie głupota mówić sobie wy, skoro jesteśmy tak bliskimi krewnymi i do tego związani wspólnym losem? — Też mi się tak zdaje. — A zatem bruderszaft i mówimy sobie ty, dobrze? — Z mej strony zgoda. Oto moja ręka, przybij! Napełnijmy szklanki jeszcze raz i opróżnijmy je za naszą pomyślność i za powodzenie naszej sprawy. Trąćmy się! — Na zdrowie, kuzynie, lub raczej: na zdrowie, kochany Ha- saelu! — Na zdrowie! Ale Hasael? Wiesz, w Stanach sprawy załatwia się krótko i zwięźle, szczególnie jeśli chodzi o imiona. Mówi się Jim, Tim, Ben czy Bob, nie używa się wszystkich sylab, jeśli jedna wystarczy. Mój ojciec nazywał mnie zwykle Has zamiast Hasael, i przyzwyczaiłem się do tego. Mów tak samo! — Has? Hm! Wobec tego musiałbyś mi mówić Kas zamiast Kasimir. — Czemu nie? — Nie brzmi to zbyt głupio? — Głupio? Skądże! Brzmi dobrze, mówię ci, mnie się podoba, a jeśli nie podoba się innym, to nie moja sprawa. Zatem jeszcze raz, na zdrowie, kochany Kas! — Na zdrowie, kochany Has! Na zdrowie Kasa i Hasa, świeżo upieczonych spadkobierców Timpego! Wielce zadowoleni, nie okazując tego na zewnątrz, trącili się też delikatnie szklankami, aby nie wzbudzić zainteresowania innych popijających. Ciemnowłosy Has powiedział: 2* Czarny Multing 17 — No, więc do Sama Fe! Ale nie jest to ani łatwa, ani szybka sprawa, bo będziemy musieli jechać okrężną drogą. — Dlaczegóż to?—spytał jasnowłosy Kas. — Ponieważ musielibyśmy jechać przez obszar Komanczów, gdy- byśmy chcieli obrać najkrótszą drogę. — Nie słyszałem, żeby ci czerwonoskórzy wykopali ostatnio topór wojenny. — Ja również nie, wszelako Indianie już z natury nawet w czasie całkowitego pokoju są nastawieni wrogo. A poza tym wczoraj spotka- łem się z pewnym handlarzem, który od nich wracał. Wiesz, że Indianie prawie nigdy nie czynią nic złego handlarzowi, bo go potrzebują, i to bardzo. Ów handlarz powiedział mi, że wielki wódz wojowników, Tokvi Kava*, nie przebywa obecnie wśród swego plemienia, lecz oddalił się gdzieś z kilkoma najlepszymi wojownikami, nie mówiąc dokąd. — Tokvi Kava, ten polujący oprawca? Można więc niewątpliwie przypuszczać, że znowu ma w zamyśle jedno ze swoich bezeceństw. Doprawdy, nie boję się czerwonoskórych, ale nawet gdyby człowiek był dwa razy tak dzielny, to i tak lepiej z takim łobuzem w ogóle się nie spotkać. Wobec tego wybierzmy faktycznie raczej okrężną drogę, i przybędziemy do Santa Fe tydzień później. Nasz Nahum Samuel na pewno nam teraz po raz drugi nie umknie. — A jeśli umknie, to mamy jego ślad i z pewnością go... Rozmowa urwała się, ponieważ wrócił inżynier i przyprowadził z sobą dwóch mężczyzn. Kas i Has w ferworze rozmowy nie usłyszeli dwukrotnego gwizdania lokomotywy. Pociąg roboczy przybył, inży- nier odprawił go i wracał w towarzystwie swego nadzorcy i kierownika magazynu. Pozdrowił obu westmanów skinieniem głowy, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżentelmenów", przysiadając się do Metysa. Kazali sobie również podać grog, a potem Metys zapytał: — Nadeszły gazety, sir? — Nie—odparł inżynier—nadejdą dopiero jutro, otrzymałem jednak wiadomości. — Dobre? — Niestety, nie. Od tej chwili musimy być bardzo czujni. * Czarny Mustang 18 — Dlaczego? — W pobliżu końcowej stacji dostrzeżono ślady Indian. Zdawało się, jakby skryte do połowy pod powiekami oczy Metysa rozbłysły złowrogo, głos jego brzmiał jednak obojętnie, gdy powie- dział: — To przecież nie powód do nadzwyczyjnej ostrożności! — Jednak myślę, że tak. — Pshaw! Ostatnio żadne plemię nie wykopało topora wojennego, a gdyby nawet tak było, to nie można od razu na podstawie kilku śladów stóp wyciągać wniosków, że to wróg. — Przyjaciele nie ukrywają się. A kto się trzyma w ukryciu, (en nie ma dobrych zamiarów, mogę to śmiało powiedzieć, choć nie jestem ani zwiadowcą, ani westmanem. Wszak to wy jesteście dzielnym zwiadow- cą, znają was w tej okolicy, zatrudniłem was, abyście, czujnie obchodząc, pilnowali tych terenów. Wzdłuż gibkiej sylwetki Metysa i po jego twarzy przebiegło delikatne drżenie, jakby chciał się poderwać w gniewie, opanował się jednak i odparł spokojnym tonem: — Będę to czynił, sir, chociaż wiem, że to zbędne. Siady Indian tylko w czasie wojny oznaczają coś groźnego. I jeszcze jedno: czerwo- noskórzy są często lepszymi i wierniejszymi ludźmi niż biali. — Taki pogląd bardzo zaszczytnie świadczy o waszej miłości bliźniego, mógłbym jednak przytoczyć wam wiele przykładów, że jesteście w błędzie. — A ja jeszcze więcej przykładów, że mam rację. Czyż istniał kiedykolwiek ktoś bardziej wierny niż Winnetou wobec Old Shatter- handa? — Winnetou jest wyjątkiem. Znacie go? — Nie widziałem go jeszcze. — A Old Shatterhanda? — Też jeszcze nie, ale znam wszystkie ich czyny. — Zatem słyszeliście też o wodzu Kiowów, Tangua? — Tak. — Cóż to był za zdrajca, co za szubrawiec! Mienił się obrońcą Old Shatterhanda wówczas, kiedy ten był jeszcze surwejorem*, a przecież nieustannie nastawał na jego życie. Z pewnością byłby go zgładził, * inspektor 2« 19 gdyby ów biały nie był mądrzejszy i silniejszy od niego. I gdzie tu widzicie wierność, o której mówicie? A że ślady czerwonoskórych oznaczają niebezpieczeństwo tylko w czas wojny, to czyż Siuksowie Oglala w czasie najlepszego pokoju nie napadali wielekroć na koleje żelazne? Czyż nie w czas pokoju zabijali mężczyzn lub uprowadzali kobiety? Zostali za to ukarani, i to nie przez grupę myśliwych czy oddział wojska, lecz przez dwóch tylko ludzi, przez Winnetou i Old Shatterhanda. Gdyby jeden z nich znajdował się tutaj, to z pewnością ślady Indian nie napawałyby mnie taką obawą. — Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci dwaj mężczyźni mieli wiele szczęś- cia, i to wszystko. Istnieją jeszcze inni, tacy sami jak oni, a nawet jeszcze lepsi! — Gdzie? Metys spojrzał inżynierowi wyzywająco w twarz i odparł: — Nie pytajcie, rozejrzyjcie się! — Macie na myśli siebie? Siebie samego? — A jeśli?... Inżynier chciał dać mu stosowną odpowiedź, ale nie zdążył, bo właśnie Kas, postąpiwszy dwa kroki na swoich długich nogach, wyrósł przed Metysem i powiedział: — Jesteście największym durniem, jakiego świat zna, mój synu! Metys w mgnieniu oka poderwał się i wyrwał nóż zza pasa, ale jeszcze szybciej Kas chwycił za rewolwer i wymierzył w jego kierunku, ostrzegając: — Tylko nie tak ostro, my boy! Są podobno ludzie, którzy nie znoszą, gdy kula przelatuje przez ich głupi łeb, a mam wszelkie podstawy przypuszczać, że jesteście jednym z nich. Skierowana na Metysa lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć noża. Wściekły z tego powodu, syknął w kierunku długonogiego: — Nie do was mam sprawę. Kto wam pozwolił wtrącać się do naszej rozmowy? — Ja sam, mój chłopcze, ja sam. A jeśli sobie na coś pozwalam, to chciałbym zobaczyć takiego, któremu się to nie podoba! — Jesteście grubianinem, sir! — Well, podoba mi się ta odpowiedź, bo widzę, że przypadłem wam do gustu, postarajcie się tylko, żebym i ja was polubił bo w przeciwnym razie pójdzie wam tak, jak kiedyś zdarzyło się spadkobiercom Timpe- go! 20 — Spadkobiercy Timpego? Kim właściwie jesteście, sir? — Jestem jednym z tych, którzy na Winnetou i Old Shatterhanda nie pozwolą nic powiedzieć, więcej nie potrzebujecie wiedzieć. A teraz żegnam, my boy, i schowajcie swoje żegadło za pas, żebyście sobie czasem nie zrobili krzywdy! Kas wrócił do stołu i rozsiadł się wygodnie. Metys śledził jego ruchy roziskrzonymi złością oczami, mięśnie jego napięły się jakby do skoku na tego, który go obraził, jednak nie zdobył się na to. W postawie tego wysokiego, chudego mężczyzny było coś, co pętało Metysowi nogi. Schował nóż, usiadł i na usprawiedliwienie wobec towarzyszy przy stole mruknął: — Ten łobuz to widocznie jakiś błazen, nie jest w stanie obrazić rozumnego człowieka. Niech sobie gada! — Gada? — odpowiedział inżynier. — Wprost przeciwnie, ten mężczyzna wygląda na takiego, który umie postawić na swoim. Uradowało mnie, że ujął się za Old Shatterhandem i za Winnetou, bo dzieje i przygody tych obu bohaterów Dzikiego Zachodu są moim najulubieńszym tematem. Chciałbym wiedzieć, czy też on naprawdę ich zna. I zwracając się do sąsiedniego stołu, zapytał: — Sir, nazwaliście się obaj westmanami. Czyście się może kiedy spotkali z Old Shatterhandem lub z Winnetou? Małe, mysie oczka Kasa aż błysnęły z zadowolenia, kiedy od- parł: — Czy się spotkałem! Dwa tygodnie jeździłem razem z nimi. — Do licha! Nie zechcielibyście przesiąść się tu do nas i nam o tym opowiedzieć? — Nie. — Nie? A to dlaczego? — Ponieważ nie mam daru opowiadania, sir. Z opowiadaniem to już jest taka dziwna sprawa, trzeba się z tym urodzić. Tyle razy już próbowałem tej sztuki, ale nie daję rady. Z reguły zaczynam od środka albo też od końca, a kończę wciąż na początku. Mogę wam tylko krótko powiedzieć, że było nas wtedy ośmiu białych, kiedy popadliśmy w niewolę Upsaroków, którzy nas przeznaczyli na pal męczeński. Old Shatterhand i Winnetou dowiedzieli się o tym. Poszukali naszych śladów, poszli nimi, zakradli się do Upsaroków i nocą wyprowadzili nas, zupełnie sami, bez żadnej pomocy, prawdziwy majstersztyk, coś 21 takiego, czego z pewnością nie dokonałby wasz halfbreed* siedzący tam koło was, przed chwilą taki mądry w gębie. Metys już chciał się znowu poderwać, ale inżynier uprzedził go pytaniem: — Nie wiecie, gdzie znajdują się ci dwaj teraz? — Nie mam pojęcia. Mówią, że Old Shatterhand jest gdzieś daleko, w którymś ze starożytnych krajów, w Egipcie czy też w Persji, albo jak się tam one nazywają, ale że wkrótce ma wrócić. — Jakżeż chciałbym ich zobaczyć! A już zwłaszcza ich broń! Czy jest ona rzeczywiście tak wspaniała, jak powiadają? — Jestem przekonany o tym, sir! Srebrna Strzelba Winnetou nie oddała jeszcze ani jednego chybionego strzału, nie ma takiej drugiej. A Postrach Niedźwiedzi, broń Old Shaiterhanda, to istny potwór, który trafia z niesamowitej wprost odległości. A co dopiero jego sztucer Henry'ego! Pomyślcie, sir: dwadzieścia pięć strzałów w pół minuty! Byłem rusznikarzem i wiem, co to znaczy. Henry, jak mi wiadomo, wykonał tylko dziesięć takich sztucerów, ale kto je ma i gdzie one są? O żadnym z nich nic nie wiadomo, zasłynął tylko sztucer Old Shatter- handa. A jakie sumy zapłaciłby za to każdy znawca! Ale, sir, jeśli chcecie nam zrobić uprzejmość, to proszę nam powiedzieć, gdzie możemy przechować nasze konie. Wolałbym, żeby były w bezpie- cznym miejscu, ponieważ mówiliście przedtem o śladach Indian. — Czy wam również wydają się owe ślady zastanawiające? — Oczywiście! Ten tam przemądrzały Metys niech sobie myśli, co chce, ja wiem swoje. — Zatem proponuję wam szopę na narzędzia, ma ona dobry, moc- ny zamek, kierownik zaprowadzi was tam i zatroszczy się o paszę i wodę. Kierownik podniósł się zaraz skwapliwie, a Kas i Has podążyli za nim na dwór do koni. Biali robotnicy z największą uwagą przysłuchiwali się rozmowie, była ona dla nich tak samo fascynująca jak dla ich przełożonego. Ten zaś wykorzystał nieobecność obydwu myśliwych, aby zganić zachowa- nie się Metysa, który przyjął to z pozornym spokojem, choć w głębi ducha był wściekły. Minęła chwila, kiedy z dworu ponownie dało się słyszeć stąpanie koni. mieszaniec 22 — Ą to co takiego?—zdziwił się inżynier.—Prowadzą konie z powrotem, przecież w szopie jest dla nich dosyć miejsca. Spojrzał ku wejściu i zobaczył, że do baraku wchodzą dwaj nowi przybysze. Biały i Indianin. Pierwszy z nich był niezbyt wysokiej i niezbyt rosłej postury. Ciemnoblond broda okalała spaloną słońcem twarz. Miał na sobie skórzane spodnie ozdobione frędzlami oraz równie przyozdobioną w szwach myśliwską bluzę, długie buty sięgające ponad kolana i filcowy kapelusz z szerokim rondem, wokół którego nawleczone były na sznurku czubki uszu groźnych, szarych niedźwiedzi. Za szerokim pasem, uplecionym z rzemieni, tkwiły dwa rewolwery i krótki nóż myśliwski, wyglądało na to, że pas jest naokoło wypełniony nabojami, zwisały też z niego liczne sakiewki skórzane, w których prawdopodob- nie znajdowały się drobne, nieodzowne westmanowi przybory. Przez lewe ramię na ukos wzdłuż do prawego biodra przewieszone było lasso uplecione z licznych rzemieni, na szyi zaś mężczyzna ów miał zawieszoną na jedwabnej tasiemce fajkę pokoju, przyozdobioną wyp- chanymi kolibrami, na kunsztownie rzeźbionej główce fajki wyryte były znaki indiańskie. Szeroki rzemień przytrzymywał na plecach niezmiernie długą i ciężką dwururkę, w prawej zaś ręce spoczywała lżejsza strzelba o jednej lufie. Indianin ubrany był dokładnie tak samo jak biały człowiek, tylko zamiast wysokich butów miał na nogach lekkie mokasyny ozdobione szczecią jeżozwierza. Nie miał też żadnego nakrycia na głowie, jego długie, gęste, granatowoczarne włosy przylegały do głowy na kształt hełmu i przeplecione były skórą grzechotnika. Na szyi miał woreczek z „lekami", niezmiernie kosztowną fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzich, dowód mówiący sam za siebie o jego dzielno- ści i odwadze — ponieważ żadnemu Indianinowi nie wolno nosić trofeów, których sam nie zdobył. Nie brakowało mu też lassa, jak i pasa z rewolwerami, nożem myśliwskim i ze skórzanymi sakiewkami; w prawej ręce trzymał Indianin dwururkę, której drewniane części gęsto nabite były błyszczącymi, srebrnymi gwoździami. Poważny wyraz jego męskiej urodziwej twarzy sprawiał, że można by ją nazwać prawie rzymską, oczy, mimo że bardzo ciemne i połyskliwe jak aksamit, promieniowały spokojnym, dobrodusznym ogniem, kości policzkowe były nieznacznie tylko wystające, matowa skóra miała barwę jasno- brunatną z leciutkim odcieniem brązu. 24 Żaden z obu przybyłych nie odznaczał się olbrzymią posturą; weszli spokojnie i skromnie, a jednak ich pojawienie się wywołało niezwykłe wprost poruszenie. Hałaśliwy gwar wśród Chińczyków zamarł nagle, biali robotnicy, znajdujący się w mniejszym pomieszczeniu, bezwied- nie powstali z miejsc, inżynier, jego nadzorca i Metys uczynili to samo, shopman spróbował wykonać nawet coś w rodzaju ukłonu, wypadło mu to, niestety, niezdarnie. Obaj przybysze zdawali się zupełnie nie dostrzegać zamieszania, jakie wywołali, Indianin pozdrowił obecnych lekkim, aczkolwiek bynajmniej nie zarozumiałym skinieniem głowy, biały zaś odezwał się uprzejmie: — Good evening, messieurs! Nie wstawajcie, nie chcielibyśmy wam przeszkadzać. — Po czym, zwracając się do gospodarza, spytał: — Można dostać u was coś solidnego na głodny żołądek i pragnienie, sir? — Readiły, with pleasure, sir! —odparł zapytany. — Wszystko co mam, jest do waszej dyspozycji. Zajmijcie miejsca, tam, przy ciepłym ogniu, messieurs! Siedzą tam już wprawdzie dwaj westmani, którzy akurat wyszli na dwór, ale jeśli wam to nie przeszkadza, zrobią wam miejsce. — Bynajmniej, nie trzeba. Byli tu wcześniej niż my i mają wobec tego większe prawo. Jak wrócą, zapytamy ich, czy zechcą nas mieć przy stole. Przygotujcie nam najpierw piwa imbirowego, a potem zobaczy- my, co macie do zjedzenia. Dostrzegli pozostawioną przez Kasa i Hasa broń i zajęli miejsca po przeciwnej stronie stołu. — Wspaniali ludzie! —powiedział szeptem inżynier do swych obu sąsiadów przy stole. — Ten czerwonoskóry ma iście królewskie spoj- rzenie, biały tak samo. — A ta broń Indianina! — zauważył równie cicho nadzorca. — Ile tam srebrnych gwoździ na niej! Czy to... — Do pioruna! Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się tej ciężkiej dwururce białego! Czyż nie jest to słynny Postrach Niedź- wiedzi? A ta mała, lekka fuzja? Może to jest... sztucer Henry'ego? Czyżby... Wtem dał się słyszeć z zewnątrz głos Kasimira: — Ali devils! Co to za konie? Kto przybył? — Nie wiem — słychać było odpowiedź kierownika, który wracał z obydwoma kuzynami z szopy. 25 — Dwa karę ogiery z czerwonymi chrapami i rasową linu grzbietu pod grzywą! Znam je, a także jeźdźców, do których one należą. Indiańska uprzęż! Zgadza się! Co za radość! Dokładnie tak samo jak u spadkobierców Timpego! Chodźcie szybko, zobaczycie d^óch naj- sławniejszych ludzi Zachodu! Kas długimi krokami wszedł do środka, za nim podążyli Has i kierownik. Twarz jego promieniała radosnym podnieceniem. Gdy tylko ujrzał wodza Apaczów oraz jego białego przyjaciela i serdecznego towarzysza, wręcz skoczył ku nim, rozłożył szeroko ręce w radosnym pozdrowieniu i zawołał: — Tak, to oni! Nie myliłem się! Winnetou i Old Shatterhand! Co za radość, co za ogromna radość! Dawajcie dłonie, messieurs, niech je uścisnę! Old Shatterhand wyciągnął ku niemu prawicę i odparł z miłym uśmiechem: — Bardzo się cieszę, że was widzę, mister Timpe. Oto moja ręka. Jeśli chcecie ją uścisnąć, czyńcie to do woli. Kas ujął podaną dłoń i potrząsając nią z całej mocy, wołał zachwyco- ny: — Mister Timpe, nazywacie mnie mister Timpe? Znacie mnie wiec jeszcze? Nie zapomnieliście mnie, sir? — Nie tak łatwo zapomina się człowieka, z którym przeżyto się takie rzeczy, jakieśmy obaj przeżyli wówczas razem z wami i waszymi towarzyszami. — Tak, tak, to były nie lada tarapaty, w któreśmy wtedy wpadli. Mieliśmy umrzeć i wyście nas z tego wyciągnęli. Nigdy wam tego nie zapomnę, możecie być tego pewni. Dopiero co rozmawialiśmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz Apaczów, pozwoli, bym go pozdrowił? Zapytany podał mu rękę i właściwym sobie, poważnym, a przy tym łagodnym głosem odparł: — Winnetou pozdrawia swego białego brata i prosi, aiby usiadł razem z nim. Na to wstał inżynier, skłonił się bardzo uprzejmie i rzekł: — Wybaczcie mi śmiałość, na którą sobie pozwalam, dżesntelmeni! Nie powinniście tutaj siedzieć, zapraszam was o tam, do nasz:ego stołu, zarezerwowanego wyłącznie dla urzędników i osób wyższej! rangi. — Urzędnicy i osoby wyższej rangi?—odparł Old Shaitterhand. 26 Nie jesteśmy ani urzędnikami, ani też nie wmawiamy sobie, że jesteśmy czymś lepszym od innych. Dziękujemy wam za zaproszenie, prosimy jednak, aby wolno nam było pozostać tutaj. — Wedle waszej woli, sir. Czulibyśmy się tylko niezmiernie za- szczyceni, gdyby wolno nam było wypić szklaneczkę czegoś dobrego i porozmawiać z tak znakomitymi westmanami. — Od rozmowy się nie uchylamy. Domyślam się, że jesteście urzędnikiem na tej tu trasie kolejowej? — Nazywam się Leveret i jestem inżynierem, a tu widzicie mojego nadzorcę i mojego kierownika, tam zaś oto siedzi zwiadowca, któregoś- my zatrudnili, aby troszczył się o nasze bezpieczeństwo. Mówiąc to wskazywał ręką osoby, które wymieniał. Old Shatter- hand rzucił krótkie, zupełnie niedostrzegalne, ale bardzo uważne spojrzenie na Metysa, po czym zapytał: — Zwiadowca dla waszego bezpieczeństwa? Jak zwie się ten czło- wiek? — Yato Inda. Nosi indiańskie nazwisko, jego matka bowiem była Indianką. Biały myśliwy zmierzył Metysa dłuższym i bardzo wnikliwym spojrzeniem, następnie odwrócił się z cichym „hm", które usłyszał tylko Apacz. Co sobie przy tym myślał, tego nie dało się odczytać z jego twarzy. Apacz natomiast miał widocznie powód, aby nie milczeć, zwrócił się do zwiadowcy: — Pozwoli mi mój brat, że się do niego odezwę. Każdy musi tutaj być ostrożny, jeśli więc dla bezpieczeństwa tego tu obozu potrzebny jest zwiadowca, to muszą też istnieć wrogowie, którzy zagrażają obozowi. Kim są ci ludzie? Metys odpowiedział uprzejmie, aczkolwiek nieco chłodno: — Wydaje się, że nie można ufać Komańczom. Winnetou uczynił taki ruch głową, jakby chciał ocenić każde z osobna słowo mówiącego. Po uzyskaniu odpowiedzi jeszcze trwał tak kilka sekund, jakby się w coś wsłuchiwał, po czym zapytał: — Czy mój brat ma podstawy do takich podejrzeń? — Konkretnej podstawy nie, tylko przypuszczenie. — Mój brat nazywa się Yato Inda. Yato znaczy „dobry" i pochodzi z języka Nawajów, Inda znaczy „człowiek" i pochodzi z języka Apaczów. Nawajowie są także Apaczami, stąd przypuszczenie, że indiańska matka mego półkrwi brata była Apaczką. 27 Pytanie to najwidoczniej było Metysowi niemiłe, bo próbując wymigać się od odpowiedzi, odparł chłodnym tonem: — Jak to się dzieje, że wielki Winnetou tak troszczy się o nieznaną indiańską squaw? — Ponieważ to jest twoja matka —zabrzmiało mocno i ostro z ust wodza. — I ponieważ, znajdując się tutaj, chcę wiedzieć, co za człowiek troszczy się tutaj o bezpieczeństwo. Do jakiego plemienia należała twoja matka? Wobec takiego tonu i nieustępliwego wzroku, jakim Winnetou patrzył na zwiadowcę, ten nie mógł milczeć. Odparł: — Do plemienia Pinal-Apaczów. — I mowy nauczyłeś się od niej? — Oczywiście, że tak. — Znam mowę i wszystkie narzecza Apaczów. Wymawiają oni przy pomocy języka i zarazem gardłowo wiele dźwięków, do których ty używasz tylko języka, dokładnie tak samo, jak czynią to Komańcze. Metys wybuchnął: — Chcesz może przez to powiedzieć, że jestem synem kobiety Komanczów? — A jeśli tak twierdzę? — Twierdzenie nie jest jeszcze dowodem. A jeśli nawet moja matka pochodziłaby z Komanczów, to jeszcze wcale z tego nie wynika, że ja trzymam z Komańczami. — Oczywiście, że nie, ale znasz Tokvi Kavę, Czarnego Mustanga, który jest najgroźniejszym wodzem Komanczów? — Słyszałem o nim. — Miał on córkę, która została squaw bladej twarzy, oboje oni zmarli, pozostawiając chłopca mieszanej krwi, który potem został wychowany przez Czarnego Mustanga w zawziętej wrogości przeciw białym. Ów chłopiec został kiedyś przez towarzysza zabaw skaleczony nożem w prawe ucho. Jak więc to jest, że mówisz jak Komańcz i masz bliznę na tym samym uchu? Zwiadowca poderwał się na te słowa i zawołał gniewnie: — To cięcie zawdzięczam właśnie wrogości Komanczów, otrzyma- łem je w ręcznej potyczce z nimi. Jeśli wątpisz o tym, wzywam cię do walki ze mną. — Pshaw! — Tylko to jedno słowo wypowiedziane lekcewa- żącym tonem padło z ust Winnetou, po czym wódz Apaczów 28 odwrócił się i sięgnął po imbirowe piwo, które gospodarz właśnie przyniósł. I jak to zwykle bywa po tak nieprzyjemnych scenach, nastąpiła głęboka cisza, zanim podjęto na nowo rozmowę przy obu stołach. Potem inżynier zapytał, czy Old Shatterhand i Winnetou mają zamiar przenocować w obozie, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, zapropo- nował im swoje mieszkanie, a gotowość gościny poparł jeszcze wyjaśnieniem: — Obu dżentelmenom, którzy przybyli przed wami, gospodarz wskazał już legowiska u siebie, nie ma tam więcej miejsca, a nie będziecie przecież spać na dworze, gdzie jest mokro. Tu zaś, w baraku, wśród tych chrapiących, niechlujnych Chińczyków? W żadnym razie! Musieliśmy sprowadzić Chińczyków z Zachodu, ponieważ nie mogliś- my znaleźć białych robotników i ponieważ są tańsi, a także łatwiejsi do utrzymania w ryzach niż całe to talatajstwo, na które bylibyśmy w przeciwnym razie skazani. Powiedzcie, sir, czy zechcecie przyjąć moje zaproszenie? Old Shatterhand spojrzał pytająco na Winnetou, a widząc lekkie przytaknięcie, odparł: — Tak, przyjmujemy je, pod warunkiem, że również nasze konie otrzymają bezpieczne schronienie. — Dostaną je. Konie tamtych obu dżentelmenów też już wzięliśmy na przechowanie. Chcielibyście może rzucić okiem na moje mieszka- nie? — Tak, pokażcie je nam. Dobrze jest, jeśli się przedtem pozna miejsce, w którym przyjdzie spędzić noc. Winnetou i Old Shatterhand zabrali swoją broń i udali się za inżynierem do znajdującego się nie opodal niskiego budynku, którego ściany zbudowane były z kamienia, jako że budynek ten miał później służyć za mieszkanie dla warty mostowej. Urzędnik otwarł drzwi, zapalił światło. Było tam palenisko, stół, kilka krzeseł, a oprócz przeróżnego sprzętu i naczyń rozpościerało się szerokie legowisko, na którym było wystarczająco wiele miejsca. Obaj goście wyrazili zadowo- lenie i chcieli wrócić, aby odprowadzić swoje konie, ale inżynier zauważył: — Nie chcecie od razu zostawić tutaj waszych rzeczy? Po co niepotrzebnie nosić z sobą derki i broń? Nic nie stało na przeszkodzie, aby się z tym zgodzić. Mury były 29 solidne, a okna tak maleńkie, że żaden człowiek nie zdołałby przecisnąć się przez nie, drzwi, wykonane z solidnego drewna, miały dobry zamek, tak więc wspomniany ekwipunek wydawał się dobrze zabezpieczony, pozostawili go tu zatem, po czym odprowadzili konie do szopy, gdzie stały już oba wierzchowce Timpów. Konie dostały wody i paszy, a potem mężczyźni skierowali się z powrotem do baraku. Inżynier oświadczył po drodze, że pragnąłby, aby obaj byli jego gośćmi również na kolacji, dodając: — Dziś wieczór zjem kolację z wami, a nie z moimi ludźmi, zwłaszcza że jeden z nich, mianowicie zwiadowca, jak się wydaje, nie spodobał się wam. Powiedzcie, Mr Winnetou, macie powody, aby mu nie ufać? — Winnetou nigdy nie czyni ani nie mówi nic bez powodu — odparł wódz. — Wszelako Yato Inda zawsze był wierny i można było na nim polegać! — Winnetou nie wierzy w tę wierność. Mój brat na pewno przekona się, jak długo ona potrwa. Metys nazywa siebie Yato Inda, Dobry Człowiek, ale jego prawdziwe imię brzmi z pewnością Ik Senanda, co w mowie Komanczów znaczy tyle co Zły Wąż. — Czy istnieje Komańcz o takim imieniu? — Metys, o którym Winnetou przedtem mówił, tak się zwie, wnuk Czarnego Mustanga. — Mr Winnetou, mam wielki szacunek dla waszej bystrości i osądu, ale tym razem musieliście się pomylić! Ów zwiadowca okazał mi tyle dowodów wierności, że muszę mu ufać. — Mój biały brat może czynić, co uważa za stosowne, ale odtąd, jeśli Old Shatterhand i Winnetou będą tak rozmawiać, aby Metys słyszał rozmowę, to wszystko, cokolwiek powiedzą, nie będzie niczym więcej jak pozorem. Howgh! Kiedy znaleźli się już w baraku, inżynier zamówił u gospodarza dobrą kolację na pięć osób, potraktował bowiem obu Timpów również jako swoich gości i dosiadł się do ich stołu. Tutaj Old Shatterhand zwrócił się z pytaniem do wysokiego, jasnowłosego Kasa, co sprowa- dziło go w te okolice i dokąd zamierza stąd się udać. Zapytany opowiedział w krótkich słowach historię spadku i osobliwego spotkania ze swoim kuzynem i zarazem współspadkobiercą. 30 — Teraz musimy udać się do Santa Fe—ciągnął dalej—nie możemy jednak niestety obrać najkrótszej drogi. — Dlaczegóż to? — Z powodu Komanczów. Skierujemy się stąd na wschód, a potem skręcimy na południe. — Hm! Może pojedziemy razem. Zamierzamy bowiem również udać się do Santa Fe, choć nie z powodu spadku. Kas klasnął w ręce, aż trzasnęło, i zachwycony zawołał nazbyt głośno: — To się nazywa szczęście! Has, Has, słyszysz? Możemy jechać razem z Old Shatterhandem i z Winnetou! Figę sobie robię teraz z tej całej hołoty Komanczów! Nie potrzebujemy jechać okrężną drogą, jedziemy na wprost. — Nie wrzeszczcie tak! —uśmiechnął się Old Shatterhand. —Nie macie wcale powodu do takiej radości. Nam również nie przyszło do głowy, aby jechać na wprost, przez obszary Komanczów, byliśmy zdecydowani, tak jak i wy, zrobić łuk na wschód. — Wedle waszej woli. Kiedy zatem wyruszamy, sir? — Jutro, jak tylko się wyśpimy. Do wieczora dotrzemy do Alder- -Spring i tam będziemy obozować aż do wczesnego ranka. Szczególny nacisk położył na tę nazwę, ponieważ przez cały czas ukradkiem obserwował Metysa i doskonale widział, z jaką uwagą tamten przysłuchiwał się rozmowie, mimo że usiłował stworzyć wrażenie, jakby go to nic nie obchodziło. Nie był on zresztą jedynym, w którym obaj sławni przyjaciele wzbudzili tak ogromne, skrywane zainteresowanie. Tuż przy samym przepierzeniu z desek, odgradzającym wielkie pomieszczenie, zajęte wyłącznie przez Chińczyków, od mniejszego, siedzieli, paląc i popijając, dwaj Synowie Niebios*, obecni tu już przed pojawieniem się obu Timpów. Wyglądali na kierowników robót, a może też i piastowali jakiś pomniejszy urząd, albowiem żaden z ich ziomków nie dosiadł się do nich. Mieli oni możność słyszeć wszystko, co mówiono obok, rozumieli też dobrze po angielsku, bo od wielu już lat przebywali w Stanach Zjednoczonych i języka nauczyli się w San Francisco. * Tak nazywają sami siebie Chińczycy 31 Na przybycie Hasa i Kasa nie zwrócili większej uwagi, tak zresztą jak i inni, gdy jednak obok w małym pomieszczeniu rozmowa zeszła na strzelby Old Shatterhanda i Winnetou i na ich wartość, zaczęli nadsłuchiwać uważniej. Później zupełnie niespodziewanie pojawili się ci dwaj mężczyźni i Chińczycy najpierw z ciekawością, a potem z pożądliwością spoglądali przez szpary w deskach na nich i na ich cenną broń, od której prawie nie mogli oderwać oczu. Gdy w jakiś czas potem inżynier powrócił ze swymi gośćmi, a ci nie mieli już broni przy sobie, dotychczasowy spokój opuścił Chińczyków. Ich cienkie brwi poruszały się w górę i w dół, usta drgały, palce zaciskały się kurczowo, obaj wiercili się na swoich stołkach, obu wypełniało to samo uczucie, mieli te same myśli, ale żaden z nich nie chciał odezwać się pierwszy. Wreszcie jeden nie mógł się już dłużej' opanować i zapytał cicho: — Słyszałeś wszystko? — Tak — odparł drugi. — I widziałeś? — I widziałem. — Także strzelby? — Także! — To bezcenne rzeczy! — Tak. — Gdybyśmy je mieli! Ileż musimy się napracować, ile namęczyć i nadręczyć, żeby nasze kości mogły być złożone w ojczyźnie, przy naszych przodkach! Nastąpiła przerwa w rozmowie, obaj coś rozważali. Po jakiejś chwili jeden z nich zaciągnął się głęboko dymem z fajki i spytał, błyskając chytrze skośnymi oczami: — Domyślasz się, gdzie leżą te strzelby? — Tak, wiem — padła odpowiedź. — Gdzie? — W domu inżyniera. Gdybyśmy je mieli, moglibyśmy je zakopać i nikt by się nie dowiedział, kto je zabrał. — A później byśmy mogli je sprzedać w San Francisco. Dostalibyś- my za. nie mnóstwo pieniędzy. Stalibyśmy się bogatymi panami i moglibyśmy wrócić do Państwa Środka, gdzie byśmy jedli sobie co dzień jaskółcze gniazda. — Tak by mogło być naprawdę, gdybyśmy tylko chcieli! 32 I znowu nastąpiła przerwa, każdy z nich starał się odgadnąć myśli drugiego po wyrazie twarzy i spojrzeniu, po czym rozmowa potoczyła się dalej: — Dom inżyniera jest zbudowany z kamienia, a przez okno nikt nie wejdzie! — A drzwi są mocne i mają bardzo solidny, żelazny zamek! — Ale dach! Nie wiesz, że dach jest zrobiony z gontów? — Wiem. Gdyby tak mieć drabinę, można by zrobić otwór i wejść. — Drabin jest dosyć! — Tak, ale gdzie zakopiemy broń? W ziemi? Zniszczy się tam. — Trzeba by ją dobrze zawinąć. W szopie leży więcej plecionych mat, niż potrzeba. Dotąd rozmowa toczyła się bardzo cicho, teraz pochylili się jesz- cze bardziej ku sobie i dalej rozmawiali już tylko ledwo sły- szalnym szeptem. Następnie jeden po drugim w kilka minut opuścili barak. Po chwili, kiedy obu już nie było, zjawił się nowy przybysz. Był to Indianin, którego ubiór składał się z niebieskiej płócien- nej bluzy, skórzanych spodni i takich samych mokasynów. Uzbro- jony był tylko w nóż, który tkwił za pasem. Długie, gęste włosy spadały mu na plecy, na szyi zaś nosił na rzemieniu duży woreczek z „lekami". Zatrzymał się przy wejściu, aby oswoić oczy z nagłym światłem, jednym rzutem oka omiótł większe pomieszczenie, po czym wolnym krokiem udał się do mniejszego. Czerwonoskóry nie należał tu oczywiście do rzadkości, tak więc Indianin ów w ogóle nie zwrócił na siebie uwagi siedzących tam Chińczyków. Również w mniejszym pomieszczeniu, gdzie siedzieli biali, jego pojawienie się nie wywołało nic więcej poza krótkim spojrzeniem obecnych, potem już nie zwracano na niego uwagi. Pokornym krokiem człowieka, który czuje, że jest ledwo tolerowany, przeszedł między stołami i przykucnął w pobliżu paleniska. Kiedy zwiadowca dostrzegł wchodzącego Indianina, twarz jego na moment drgnęła, skurcz ten minął jednak tak błyskawicznie, że nikt z obecnych tego nie dostrzegł. Obaj sprawiali wrażenie, jakby jeden dla drugiego nie istniał, ale w jednym i drugim kierunku spod opuszczo- nych rzęs biegły raz po raz spojrzenia, i spojrzenia te zdawały się wzajemnie rozumiane. Po jakiejś chwili zwiadowca podniósł się od 3* Czarny Mustang 33 stołu i powolnym, niedbałym krokiem skierował się ku wyjściu jak ktoś, kto czyni to zupełnie bezwiednie i bezmyślnie. Były jednak dwie osoby, którym właśnie owa ostentacyjnie okazy- wana obojętność wydala się podejrzana: Winnetou i Old Shatterhand. Pozornie odwrócili natychmiast wzrok od drzwi, ale tylko pozornie, bo kto zna dobrze wyćwiczone oko westmana, ten wie, że jest ono w stanie także z boku wchłonąć tyle promieni, żeby dokładnie widzieć, co się dzieje tam, gdzie jak się wydaje,'w ogóle nie patrzy. Będąc już przy drzwiach, zwiadowca odwrócił się na kilka sekund, a nie widząc ani jednego oka zwróconego na siebie, szybkim ruchem ręki dał czerwonoskóremu znak, którego znaczenie rozumieć mógł tylko ten, z kim ów znak był wcześniej umówiony. Potem odwrócił się i wyszedł w ciemną noc. Znak ten dostrzegł zarówno Winnetou, jak i Old Shatterhand: raz tylko wymieniwszy spojrzenia, bez słów, już byli zgodni co do tego, jak działać. Oto, co przypuszczali, i co zamierzali uczynić: obcy Indianin był w tajemnym porozumieniu ze zwiadowcą, ponieważ otrzymał od niego znak. Porozumienie to było skryte, obaj bowiem uważali, aby nikt niczego się nie domyślił i nie zauważył. Z tej tajemniczości należało wysnuć wniosek, że kryje się za nią złowrogi zamiar, który trzeba bezwzględnie wyśledzić. Powinien tylko ktoś pójść za zwia- dowcą, aby z ukrycia obserwować, co uczyni. Ponieważ można było z całą pewnością przyjąć, że chodzi tu o Indianina, Winnetou chciał przejąć śledzenie. Niestety, nie mógł wyjść drzwiami, gdyż te były jasno oświetlone. Zwiadowca zaś z pewnością tak się ustawił na dworze, żeby mógł widzieć każdego, kto opuszcza barak. Na szczęście Apacz już przedtem zauważył, że za beczkami, pakami i skrzyniami są małe drzwi, służące z pewnością do wnoszenia i wynoszenia towarów bez potrzeby korzystania z głównego wejścia. Tymi to tylnymi drzwiami zamierzał Winnetou wyjść. Ponieważ jednak winno się to odbyć możliwie niespostrzeżenie, musiał wobec tego odczekać, aż zaintereso- wanie obecnych skieruje się na Old Shatterhanda, co się oczywiście stało, jak tylko Old Shatterhand zaczął rozmawiać z Indianinem. I to była druga rzecz, jaką należało uczynić, mianowicie, przepytać Indianina, żeby z niego w miarę możliwości wydobyć coś, co by wskazało na jego zamiary. Old Shatterhand, wcale też nie zwlekając, zaczął badać Indianina, a gdy wszystkich oczy zwróciły się na nich, wtedy Winnetou nieznacznie 34 oddalił się od stołu, aby zniknąć za beczkami i dotrzeć do wspomnia- nych drzwi. Indianin był mocno zbudowanym mężczyzną w średnich latach. Wkrótce okazało się też, że również jeśli chodzi o rozum, nie był słabeuszem. Przewidział to oczywiście Old Shatterhand, bo tajne i niebezpieczne zadania otrzymuje zazwyczaj tylko mądry wojownik. — Mój czerwony brat usiadł daleko od nas. Nie chce nic zjeść ani wypić?—brzmiało pierwsze pytanie Old Shatterhanda. Czerwonoskóry odpowiedział tylko przeczącym ruchem głowy. — Dlaczego nie? Nie masz pragnienia ani nie jesteś głodny? — Juwaruwa jest głodny i ma pragnienie, ale nie ma pieniędzy— usłyszano odpowiedź. — Juwaruwa to twoje imię? — Tak mnie nazywają. — Juwaruwa znaczy „łoś" w mowie Upsaroków. Należysz do tego plemienia? — Jestem wojownikiem tego plemienia. — Gdzie wypasa ono teraz swoje konie? — W Wyoming. — A jak nazywa się ich wojenny wódz? — Nazywają go Szarym Niedźwiedziem. Old Shatterhand był akurat ostatnio u Indian zwanych Upsarokami, czyli Wronami, którzy są mieszkańcami Dakoty, był więc w stanie osądzić, czy Indianin go nie okłamał. Odpowiedzi zawierały prawdę. — Jeśli mój brat nie ma czym płacić, niech dosiądzie się do nas i zje z nami — zaproponował Old Shatterhand. Indianin spojrzał na niego badawczo i oświadczył: — Juwaruwa jest dzielnym wojownikiem, jada tylko z mężczyzna- mi, których zna i którzy są równie dzielni. Masz jakieś imię? Jak ono brzmi ? — Nazywają mnie Old Shatterhand. — Old Shatt... Nazwisko nie mogło mu przejść przez usta. Na moment stracił spokój i opanowanie, ale okazując przerażenie, już się zdradził. Opanował się jednak szybko i z pozorną swobodą ciągnął dalej: — Old Shatterhand? Uff! Jesteś zatem bardzo sławną bladą twarzą. — A więc możesz ze mną jeść. Chodź tutaj do nas, jedz i pij! 3« 35 Ten jednak, zamiast skorzystać z zaproszenia, potoczył wzrokiem dokoła, szukając kogoś, po czym zapytał: — Nie widzę tutaj czerwonoskórego, który siedział u twojego bo- ku. Dokąd poszedł? — Z pewnością wyszedł i jest w innym pomieszczeniu. — Nie zauważyłem, jak wyszedł. Jeśli ty jesteś Old Shatterhand, to tamten jest z pewnością Winnetou, wódz Apaczów? — Tak, to on. Gdzie masz konia? — Nie jeżdżę konno. — Jak to? Upsaroka znajdujący się o tyle dni drogi na południe od swego plemienia, nie ma konia? Czyż zgubiłeś go po drodze? — Nie. Nie wziąłem konia z sobą. — I również żadnej broni poza tym tutaj nożem? — Żadnej. — Musisz mieć po temu ważne powody?! — Uczyniłem ślub, że pójdę bez konia i tylko z tym nożem. — Dlaczego? — Ponieważ Komańcze również byli bez koni i bez innej broni. — Komańcze? Gdzie byli? — U góry, blisko naszych dawniejszych pastwisk, w Dakocie. — Komańcze tak daleko na północy? Osobliwa sprawa. Głos Old Shatterhanda wyrażał powątpiewanie. Czerwonoskóry spojrzał na niego prawie ironicznie i odparł: — To Old Shatterhand nie wie, że każdy indiański wojownik winien jest jeden raz udać się do Dakoty po świętą glinę do fajki pokoju? — Nie każdy winien to czynić i nie każdy to czyni. — Ale Komańcze to uczynili. Spotkali mnie i mojego brata, jego zakłuli, a mnie udało się zbiec. Wtedy to złożyłem śluby, i bez konia z tym tylko nożem podążam za nimi, nie spocznę prędzej, dopóki ich nie zabiję! — Ponieważ pouczasz mnie co do uświęconych zwyczajów, to chyba wiesz, że żaden Indianin w drodze do tych kamieniołomów nie może nikogo zabić? — Wszelako Komańcze popełnili morderstwo! — Hm! Ale po cóż te śluby? Bez konia i tylko z nożem! Jak chcesz polować? Z czego żyłeś po drodze? — Czy mam ci o^tym opowiedzieć? — spytał Indianin zarozumiale, był bowiem przekonany, że zupełnie zmylił Old Shatterhanda. 36 — Nie — odparł ten spokojnie. — Nie mogę tylko pojąć, jak to jest możliwe, że przez tak długi czas i w tak dalekiej drodze nie dosiadłeś w ogóle konia? — Uczyniłem śluby i dotrzymam ich. — Nie, ty je złamałeś! — Udowodnij to! — Dzisiaj siedziałeś w siodle! — Uff! Uff! — Tak, w czasie deszczu. — Uff, uff — powtórnie odezwał się rzekomy Upsaroka, brzmiało to na wpół ze strachem, na wpół z przekorą. Poderwał się i stanął tuż przed Old Shatterhandem. Biały myśliwy schylił się, przejechał obiema rękami wzdłuż nóg tamtego, po czym stwierdził: — Twoje spodnie są po zewnętrznej stronie mokre, a po wewnę- trznej suche. Wewnętrznej strony spodni, przylegających do konia, deszcz nie mógł zmoczyć. Na tak zaskakujący, bezsporny dowód Indianin nie był przygotowa- ny, jednak jego przebiegłość podsunęła mu szybko usprawiedliwienie: — Każde dziecko wie, że wewnętrzna strona spodni szybciej schnie niż zewnętrzna. Old Shatterhand musi się jeszcze wiele nauczyć! Była to bezczelna odpowiedź, ale myśliwy zachował mimo to spokój. Posługiwał się dotąd językiem angielskim, który czerwonoskóry znał w miarę dobrze, teraz natomiast zadał mu pytanie w narzeczu Upsaro- ków i nie otrzymał odpowiedzi. Zadał jeszcze kilka dalszych pytań z tym samym rezultatem, w końcu położył ciężko dłoń na ramieniu Indianina i zapytał po angielsku: — Dlaczego mi nie odpowiadasz? Czy mowa twego własnego plemienia jest ci nie znana? — Złożyłem śluby, że nie prędzej odezwę się w tej mowie, dopóki śmierć mojego brata nie będzie pomszczona. — Ciekawe, wszystkie twoje śluby okazują się jakieś dziwne, osobliwe! A jeszcze bardziej osobliwa jest twoja głupota, kiedy sobie wyobrażasz, że zdołałeś mnie oszukać. Właśnie twoja mowa jest tym, co cię zdradza. Wiem aż nadto dobrze, jak Upsarokowie i jak inne plemiona posługują się językiem bladych twarzy. Ty nie jesteś z plemienia Upsaroków, jesteś Komanczem. Masz odwagę to potwier- dzić? — Komańcze są moimi wrogami, już ci to mówiłem! 37 — Właśnie to, że nazywasz ich swoimi wrogami, jest dla mnie dowodem, iż jesteś jednym z nich! — Uważasz mnie za kłamcę? Taki to jest zwyczaj białych, że obrażają swoich czerwonoskórych gości? Idę!—To mówiąc, chciał skierować swe kroki ku drzwiom. — Zostaniesz! — rozkazał Old Shatterhand, chwytając go za ramię. W tej samej chwili Indianin wyciągnął nóż i zawołał: — Kto ma prawo mnie zatrzymywać?! Ty? Co ci zrobiłem? Nic! Idę, a każdemu, kto mi w tym przeszkodzi, utopię to żelazo w sercu! Old Shatterhand, trzymając go mimo to mocno lewą ręką, wyrwał mu szybkim ruchem prawej ręki nóż i powtórzył: — Zostajesz! Zaczekamy, aż wróci Winnetou, wtedy okaże się, czy . możesz pójść, czy nie. Kucnij sobie tam, gdzieś tkwił przedtem. Jedna próba ucieczki i sięgnie cię kula. Old Shatterhand pchnął go na wspomniane miejsce, Indianin upadł, najpierw chciał się wyprostować, ale zastanowiwszy się, usiadł w kucki. Old Shatterhand zajął swoje miejsce i zabrał się do jedzenia, położyw- szy odbezpieczony rewolwer obok siebie, aby dobitniej podkreślić swoją groźbę. Kontynuowano przerwaną kolację, jednak rozmowa nie toczyła się już wartko. Po jakimś czasie wrócił zwiadowca i usiadł na swoim miejscu. Stwierdziwszy, że Indianin siedzi w tej samej pozycji, w jakiej go przedtem zestawił, nie mógł przypuszczać, co się tymczasem wydarzyło. Opowiedzieli mu o tym kierownik i nadzorca siedzący obok niego; Metys przysłuchiwał się im i pozornie był spokojny, ale w duchu bardzo się zaniepokoił, czy nie śledził go Winnetou. Apacz tymczasem, wymknąwszy się przez tylne drzwi, wielkim lukiem skradał się do frontu w przekonaniu, że złapie zwiadowcę na jakimś gorącym uczynku. Szeroko otwarte drzwi baraku były jasno oświetlone i jeśli oddalając się, nie spuszczało się z nich oka, można było widzieć każdego, kto się znalazł na odcinku drogi wiodącym od drzwi do punktu obserwacji. Winnetou zataczał coraz większy łuk, nadaremnie! Przystawał często i nadsłuchiwał w ciemności nocy, również nadaremnie. Zawró- cił i powtórzył trasę, znowu na próżno. I tak upłynęło nieco czasu, wtem zobaczył jakąś postać nadchodzącą gdzieś z boku i zbliżającą się do baraku, gdy dotarła do drzwi i weszła do środka, wiedział już, kto to taki. 38 — Uff! To zwiadowca — powiedział do siebie. — Zdaje się, że jednak nie miał nic skrytego na myśli, niepotrzebnie go tu wypatrywa- łem. Winnetou raz się pomylił. Old Shatterhand zdziwi się z pewnoś- cią. Nie zadał sobie nawet trudu, aby wejść niepostrzeżenie, wszedł frontowymi, jasno oświetlonymi drzwiami. Zwiadowca na jego widok poczuł, że tętno bije mu w przyśpieszonym rytmie. Teraz powinno się okazać, czy Apacz wykrył coś, czy też nie; Winnetou tymczasem usiadł obok Old Shatterhanda, który najpierw opowiedział mu przebieg rozmowy z Indianinem, a potem cicho zapytał: — Czy mojemu czerwonemu bratu dopisało szczęście? — Winnetou nie mogło dopisać ani szczęście, ani nieszczęście, to była omyłka. Nie było nic. — A ten znak, jaki zwiadowca dał czerwonoskóremu? — Może to nie był wcale znak, lecz po prostu^bezwiedny ruch ręki. — To by znaczyło, że i ja się pomyliłem, w co raczej wątpię. Ten Indianin nie jest wcale Upsarokiem, lecz Komanczem. — Czy popełnił on coś przeciwko tobie, mnie albo przeciw komu innemu? — Jak dotąd oczywiście nie. — Wobec tego nie wolno go też traktować jak wroga. Niech mój brat Shatterhand puści go wolno. — No cóż, dobrze, skoro tego chcesz, czynię to jednak niechętnie. Następnie zwrócił się do czerwonoskórego i powiedział mu, że może sobie pójść. Ten podniósł się wolno i zażądał zwrotu noża. Otrzymaw^ szy go, schował za pas ze słowami: — Od dziś nóż ten ma jeszcze więcej roboty do wykonania, bo złożyłem sobie nowe śluby. Old Shatterhand przekona się wkrótce, czy są one takie dziwne jak tamte poprzednie! Po tej groźbie oddalił się szybkim krokiem. W ciągu całej tej ostatniej minuty na twarzy zwiadowcy malował się najwyższy niepokój i widoczne napięcie, teraz zaś rysy jego twarzy zmieniły się do tego stopnia, że wyrażały jawną, nie dającą się ukryć drwinę. Winnetou szepnął do Old Shatterhanda: — Niech mój brat spojrzy na Metysa! — Patrzę na niego! — On się z n^'' śmieje! — Niestety, m^ po temu powody. 39 — Tak. Jego kiwnięcie ręką, to jednak umówiony znak dla Indiani- na, o którym mówiłeś, że jest Komanczem. Nie myliliśmy się. — Nie znalazłeś go tam, na dworze. Kto wie, co za diabelska sztuczka została tam uknuta. Tym czujniej musimy go teraz mieć na oku. Jestem przekonany, że to niebezpieczny człowiek. Old Shatterhand miał rację, nazywając Metysa niebezpiecznym, ponieważ tam, na dworze, rzeczywiście uknuto diabelską sztuczkę. Kiedy bowiem zwiadowca opuścił barak, najprzód ostrożnie umknął z kręgu światła, jakie buzujący ogień rzucał aż na zewnątrz. Potem oddalając się na wprost od baraku, zrobił około trzystu kroków, dopóki nie usłyszał cichego głosu wymawiającego jego imię, nie było to jednak imię, jakim nazywano go tutaj w obozie, lecz zgoła inne, bo przywołują- cy głos brzmiał: — Chodź tu, Ik Senanda! Jesteśmy tutaj! Był on więc rzeczywiście tym, za kogo uważał go Winnetou, był Metysem, wnukiem Czarnego Mustanga, najgroźniejszego wodza Komanczów. Udał się w kierunku, skąd go wołano, i ujrzał przed sobą trzech Indian, z których jeden wyróżniał się szczególnie wysokim wzrostem i silną budową. Był to sam wódz, który pozdrowił go słowami: — Witaj, synumojejtórki! Posłałem do tego domu Kita Homaszę*, najbardziej przebiegłego z moich wojowników, abyś zorientował się, że przybyłem i czekam na ciebie. Rozmawiałeś z nim? — Ani słowa. Samo jego przybycie wystarczyło mi. — Mądrze działałeś, bo może wzbudziłoby to podejrzenia. Jesteś- my tu w dobrym miejscu i nikt nas nie może zaskoczyć, ponieważ w kręgu światła padającego z otwartych drzwi widzimy każdego wycho- dzącego. A poza tym mamy tu do czynienia tylko z takimi ludźmi, \ \ którzy nie mają pojęcia o życiu na naszych ziemiach, 'e^^- „Ik — Jesteś w błędzie. Są tu ludzie, którzy znają je aż nadto dobrze. ^/fW ^ — Uff! Któż by to miał być? Powiedz! fff — Najpierw przybyli dwaj bardzo wysocy i niesamowicie chudzi jeźdźcy, którzy pozostają tutaj do jutra. Jeden powiedział, że nazywa ^r' ą y?^ się Timpe, drugi, jak się zdaje, nazywa się tak samo. rtBiEŁ- / ^ — Timpe? Pshaw! Żaden dzielny wojownik nie słyszał nigdy takiego ani podobnego nazwiska. * Dwa Pióra 40 — A potem przyjechali jeszcze dwaj: Winnetou i Old Shatterhand! — Uff! Uff! Tych sprowadził tutaj zły Manitu. — Nie zły, lecz dobry. Z początku też się, oczywiście, przeraziłem, ale później, słuchając ich rozmowy, poczułem w sobie radość. — Powiesz mi, coś usłyszał, ale nie tutaj. Musimy się stąd oddalić. — Oddalić się? Dlaczego? — Ponieważ wiem, jak tacy ludzie myślą i działają. Rozmawiali z tobą? — Winnetou wypytywał mnie. Nie uwierzył, że nazywam się Yato Inda i uważa mnie za syna twojej córki. — Apacz zatem powziął podejrzenie i teraz będzie za tobą chodził, aby cię obserwować. Musimy natychmiast poszukać sobie innego miejsca. — Będziemy go przecież widzieć, jeśli wyjdzie przez te jasno oświetlone drzwi. — Nie znasz go. Rozważy on wszystko dokładnie i będzie wiedział, że wróg, który zakradnie się do tego obozu, ustawi się naprzeciw tych drzwi, ponieważ stąd może wszystko widzieć. Winnetou przyjdzie więc tutaj, ale nie przez te oświetlone drzwi. Było tam jeszcze jakieś drugie wyjście? — Małe drzwi za spiżarnią. — Z tych właśnie skorzysta i podkradnie się pod osłoną ciemności ku nam. Musimy przejść na drugą stronę. Chodź! Paroma susami przemknęli dużym łukiem na prawo wokół szopy, podczas gdy w tym samym czasie Winnetou też zrobił taki łuk, ale na lewo, i dlatego ich nie znalazł. Tam przystanęli pod drzewem i wtedy zwiadowca opowiedział, co słyszał. Wódz przysłuchiwał mu się z najwyższym zainteresowaniem, po czym z nadmiaru radości prawie zbyt głośno powiedział: — Zamierzają udać się do Alder-Spring? Jutro wieczorem tam będą? Złapiemy ich, złapiemy ich tam, nie ujdą nam! Jakaż to radość zapanuje u nas, kiedy przywleczemy tę cenną zdobycz, i tak będziemy ich męczyć, aż będą wyć jak odzierane ze skóry kojoty! Te dwa skalpy są o wiele więcej warte niż tamte wszystkie warkocze, z których właściwie można zrezygnować! Rozpierała go radość, której dawał wyraz, dopóki wnuk mu nie przerwał: — Tak, złapiemy ich na pewno i zamęczymy na śmierć, ale czy z 42 tego powodu chcesz zrezygnować z Chińczyków, których miałem wydać w twe ręce? — Nie, wszak po to właśnie wstąpiłeś na służbę u tych ludzi od „ognistego rumaka", my zaś przybyliśmy tu dzisiaj, aby cię zapytać, czy czas już nadszedł. — Jestem gotów każdego dnia, ale mam nadzieję, że dotrzymacie danego mi słowa! — Dotrzymamy. Czyżbyś sądził, że oszukam syna mojej córki? Pieniądze, złoto i srebro są twoje, wszystko inne, odzież, narzędzia, zapasy, a w szczególności skalpy ludzi z długimi warkoczami należą do nas. Przywykliśmy do tego, że blade twarze rabują nam wszystko, musimy ustępować im, bo są silniejsi od nas, a teraz przybyły jeszcze te żółte twarze, aby budować mosty i drogi żelazne na ziemi, która należy do nas, wszyscy będą za to musieli zapłacić życiem, a wojownicy Komanczów okryją się sławą jako pierwsi czerwonoskórzy, którzy zdobyli nowe skalpy z długimi warkoczami. Nie zrezygnujemy z tego. A teraz udzielisz nam wszelkich informacji potrzebnych dla dokonania napaści. Po czym nastąpiły szczegółowe wyjaśnienia dotyczące umiejscowie- nia i rozkładu poszczególnych części obozowiska, omówiono też, w jaki sposób należy przeprowadzić napaść oraz jakiej można się spodziewać zdobyczy. Na koniec Czarny Mustang dał znak obu towarzyszom, aby dołączyli do niego, ci bowiem oddalili się, każdy w inną stronę, aby pilnować, żeby nikt nie zaskoczył ich wodza i nie odkrył jego obecności. W rezultacie tego tajemnego spotkania postanowiono, że najpierw, nazajutrz wieczorem, należy pojmać Old Shatterhanda i Winnetou wraz z Kasem i Hasem przy Alder-Spring; natomiast o terminie napaści na Firwood-Camp zwiadowca zostanie powiadomiony przez wysłannika. Metys pożegnał się z trzema sprzymierzeńcami i wrócił do baraku. Czarny Mustang skierował się tymczasem z obydwoma Komańcza- mi w pobliże tego miejsca, gdzie zgodnie z umową należało oczekiwać powrotu wysłannika, którego posłano do baraku. Ów zjawił się też wkrótce i kipiąc złością opowiedział, jak z nim postąpił Old Shatter- hand. Kiedy usłyszał, że przygotowano napaść na Old Shatterhanda i na Winnetou, z radości aż syknął przez zęby: — Będzie jeszcze żałował, że podniósł na mnie rękę, bo to ja będę tym, który zada mu najstraszliwsze męki! 43 Czerwonoskórzy właśnie szykowali się do odejścia, zamierzając udać się do koni, które mieli w ukryciu, kiedy posłyszeli kroki. Natychmiast przypadli do ziemi, choć była mokra i błotnista. Ale położyli się akurat w poprzek drogi, którą mieli przejść dwaj mężczyźni, jeden z nich potknął się o leżącego wodza i przewrócił się, pociągając za sobą towarzysza. W jednej chwili złapano ich i zatrzymano. — Nie wrzeszczcie, bo przypłacicie to życiem! — rozkazał wódz. — Kim jesteście? — Jesteśmy robotnikami —padła trwożliwa odpowiedź. — Wstańcie, tylko ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Dlaczego włóczycie się tutaj po kryjomu? Jeśli jesteście robotnikamiz tego obozu, to nie potrzebujecie się tak zachowywać! — Nie szliśmy wcale po kryjomu! — A jednak! Tak cicho i chyłkiem nie chodzi żaden człowiek, który może się otwarcie pokazywać. Co tam macie w rękach? — Strzelby. — Strzelby? Na cóż robotnikom strzelby? Pokażcie no tu, chcę je zobaczyć! Wyrwał im strzelby z rąk, obmacał je i każdą z osobna uniósł wysoko w górę, aby móc je lepiej obejrzeć na tle nieba. — Uff, uff, uff! — sapnął cicho wprawdzie, ale tonem pełnym podziwu. — Te trzy strzelby są tu na Zachodzie dobrze znane. Strzelba zdobiona gwoździami jest z pewnością Srebrną Strzelbą Winnetou, naszego wroga. A jeśli tak jest, to dwie pozostałe są własnością bladej twarzy, Old Shatterhanda, to jest sztucer Henry'e- go, a to Postrach Niedźwiedzi. Dobrze mówię? Chińczycy nie odpowiedzieli na skierowane do nich pytanie. Wi- dzieli, że mają przed sobą Indian, i bali się. Trzęśli się dosłownie ze strachu, a byli zbyt wielkimi tchórzami, aby spróbować ucieczki. — Mówcie! — ruszył na nich. — Czy ta broń należy do Old Shat- terhanda i do Winnetou? — Tak — odparł ledwo dosłyszalnym szeptem ten z nich, który mówił dotąd. — Wobec tego ukradliście ją? Zapytany znów milczał. — Widzę, że jesteście Wagare-Saritschen*, takim ludziom tamci *Zółte Psy 44 mężczyźni nigdy nie powierzyliby swojej broni. Jeśli się nie przyznasz, wsadzę ci z miejsca nóż w brzuch! Mów! Wtedy Chińczyk spiesznie odpowiedział: — Zabraliśmy je po kryjomu. — Uff! A więc jednak! Winnetou i Old Shatterhand czują się tu jak wida*- bezpiecznie, skoro rozstali się ze swoją bronią. Jesteście złodziejami. Wiecie, co z wami zrobię? Zasłużyliście na śmierć! Chińczyk rzucił się na kolana, wzniósł ręce i zaczął błagać: — Nie zabijaj nas! — Powinniśmy was zabić, to jasne, ale puścimy was wolno, jeśli uczynicie to, co wam rozkażę. — Mów, och, mów! Usłuchamy cię we wszystkim! — Dobrze. Dlaczegoście ukradli tę broń? Przecież nie będziecie jej używać, bo nie jesteście myśliwymi. — Chcieliśmy ją sprzedać, bo słyszeliśmy, że jest warta mnóstwo' pieniędzy. — My ją odkupimy. — Naprawdę? Naprawdę? Czy aby naprawdę? — Jestem wodzem Komanczów. Moje imię brzmi Tokvi Kava, co w języku bladych twarzy znaczy Czarny Mustang. Słyszeliście o mnie? "—' Owszem, słyszeli o nim, i to tyle złego, że Chińczyk głęboko przerażony wykrztusił: — Czarny Mustang? Tak, znamy ciebie! — Zatem wiesz również i to, jak wielkim i sławnym wodzem jestem i że wszystko, co powiem, jest zawsze prawdą. Odkupuję broń. — Ile dasz nam za nią? — Więcej, niżby dał wam ktokolwiek inny. — Co? — Wasze życie. T-ego rodzaju kradzież karze się śmiercią, a ja daruję wam za te strzelby życie. — . Życie? Tylko życie? — spytał Chińczyk zawiedziony, a przy tym cały drżący ze strachu. — Mało wam? — syknął czerwonoskóry. — Tacy hultaje ośmielają się żądać jeszcze czego? oprócz życia? Czego jeszcze chcecie? — Pieniędzy! — Pieniędzy! Czyli metalu! Jeśli chcecie metalu, możecie dostać żelazo naszych noży, są tak ostre, że starczy go wam aż nadto. Chcecie? 45 — Nie, nie! Oszczędź nas!—skamlał Chińczyk.—Chcemy żyć! Zatrzymaj strzelby! — Twoje szczęście, żółta ropucho! A teraz słuchaj, co ci jeszcze rozkażę! Old Shatterhand i Winnetou wkrótce spostrzegą, że ich strzelby znikły, podniesie się duża wrzawa, będą szukać i rozpytywać. Co wtedy uczynicie? — Będziemy milczeć. — Musicie. Nie wolno wam powiedzieć ani słowa, ani jednego słowa, bo was zabiją, gdyż jesteście złodziejami. Ale także o nas nie wolno wam nic mówić, bo jeśli się dowiedzą, żeście nas spotkali i z nami rozmawiali, domyśla się wszystkiego, i tak czy owak będziecie zgubie- ni. Postąpicie według tego rozkazu? — Będziemy milczeć jak grób! — Tego żądam od was, bo jeśli zdradzicie, że byliście tuta^, wrócimy i dokonamy zemsty, umrzecie po tysiącznych torturach przy męczeńskim palu. I jeszcze jedno pytanie: znacie imiona Ilczi* i Hatatitla?** — Nie. — Tak zwą się konie Winnetou i Old Shatterhanda. Czy wiecie, gdzie one stoją? — W szopie, tam, za nami. Słyszeliśmy, że je tam zaprowadzono. — W takim razie to wszystko, jeśli chodzi o was. Pamiętajcie tylko o moim ostrzeżeniu i milczcie! A teraz możecie iść! Każdy z nich dostał jeszcze kopniaka, po czym obaj zniknęli czym prędzej w ciemnościach nocy, radzi z tego, że przynajmniej uszli z życiem. — Uff! Nie mogliśmy mieć więcej szczęścia! — powiedział wódz tonem najwyższego zadowolenia do swoich ludzi. — Mamy zaczarowa- ny sztucer, Postrach Niedźwiedzi i Srebrną Strzelbę. Teraz jeszcze przyprowadzimy oba ogiery, które prócz mojego mustanga nie mają sobie równych. — Tokvi Kava chce udać się do szopy?—spytał Indianin, który przedtem .pod przybranym imieniem Juwaruwy poszedł do baraku jako szpieg. — Czyżby mój brat myślał, że pozostawię konie? Gdyby nie istniał * Wiatr ** Błyskawica 46 mój mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jedną Wielką Wodą a drugą. Zabieramy je, bo są one z pewnością tyle samo warte co strzelby, któreśmy odebrali tym żółtym hultajom z długimi warkoczami. Bezszelestnie podkradli się pod szopę, której drzwi nie zamykały się na prawdziwy zamek, tylko na zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Ze środka słychać było pojedyncze uderzenia podkową, odgłos, jaki słychać, kiedy koń stąpnie nogą. W szopie panował mrok. Wyglądało na to, że nie ma tam strażnika, w przeciwnym razie bowiem pomie- szczenie byłoby oświetlone. Wódz odsunął zasuwę, uchylił nieco drzwi i tak się ustawił, żeby nie być widzianym od środka, po czym zawołał kilka razy półgłosem w języku angielskim, tak jakby był znajomym strażnika, jeśliby przypadkiem jakowyś się tam znajdował. Nie było żadnej odpowiedzi. Czterej Indianie weszli do środka. Konie obu Timpów zajmowały miejsca zupełnie w tyle, oba karę ogiery stały prawie na samym przedzie. Wódz mimo ciemności rozpoznał je od razu. — Tu stoją — powiedział. — Miejcie się na baczności! Nie możemy ich dosiąść, bo nas nie znają, musimy je prowadzić, a i tak jeszcze, jak wyjdziemy, będziemy mieć z nimi kłopoty, gdy tylko się spostrzegą, że trzeba ruszyć, a ich panów nie ma. Ogiery odwiązano ostrożnie i powolutku wyprowadzono. Szły za Komańczami wprawdzie bez większego oporu, ale widać było, że są nieufne. Drzwi ponownie zamknięto na zasuwę, po czym Indianie oddalili się z cenną zdobyczą. Głębokie, miękkie błoto, jakie spowodo- wał deszcz, stłumiło zupełnie kroki ludzi i zwierząt. Tokvi Kava czuł' się nadzwyczaj zadowolony z figla, jakiego udało mu się spłatać obu sławnym, a tak bardzo przez niego znienawidzonym mężom. Był całkowicie pewny swej sprawy i przekonany, że dzisiejsze- go wieczoru postępował absolutnie bezbłędnie i chytrze. A jednak mylił się. Jednego w swej kalkulacji nie przewidział, mianowicie bystrości umysłu obu okradzionych, jak również wyjątkowych zalet i świetnej tresury obu koni, które były nauczone nie słuchać obcych ludzi bez zezwolenia swych panów. Największy jednak błąd polegał na tym, że wyjawił Chińczykom swoje imię. Wprawdzie z całą pewnością siebie wyszedł z założenia, że ci nic nie zdradzą, ale miał do czynienia z Winnetou i jego przyjacie- lem, była to więc niewybaczalna lekkomyślność. 47 2. CZARNY MUSTANG Słyszałeś może kiedy, drogi czytelniku, o Białym Mustangu? Wiele już o nim napisano, wiele też opowiadano. Wielu też było takich, zarówno białych myśliwych, jak i czerwonoskórych, którzy twierdzili, że widzieli Białego Mustanga, i istotnie, było tak, że widzieli go i zarazem nie widzieli. Bo Biały Mustang to legenda, wytwór fantazji, bajka, u której podstaw w istocie rzeczy leży prawda. W czasach, kiedy jeszcze stada bawołów i zdziczałych koni niezliczo- nymi tysiącami żyły na szerokich preriach i ciągnęły wiosną na północ, ku jesieni zaś na południe, bywało, że jakiemuś ostrożnemu myśliwe- mu dopisało szczęście i mógł on zobaczyć Białego Mustanga, ale przytrafić się to mogło tylko ostrożnemu jeźdźcowi, który potrafił się podkraść i zbliżyć do rumaka. Biały Mustang bowiem był najbardziej doświadczonym i najmądrzejszym spośród wszystkich ogierów-prze- wodników, jakie kiedykolwiek stały na czele dzikich końskich tabu- nów. Oko jego potrafiło przedrzeć się przez najgęstsze zarośla, jego ucho słyszało ciche skradanie się wilka z odległości tysięcy kroków, a jego ciemnoczerwone nozdrza łowiły zapach człowieka na jeszcze większą odległość. Ze stada prowadzonego i pilnowanego przez Białego Mustanga rzadko kiedy jaki myśliwy zdołał pochwycić konia na lasso. Nigdy nie widziano, żeby Biały Mustang skubał trawę. Nie miał na to czasu. Stale, wciąż, bez przerwy jakby wzlatywał w pełnych wdzięku, a zarazem pewnych podskokach wokół swego spokojnie pasącego się stada, a przy najmniejszym przejawie niebezpieczeństwa wydawał z siebie owo przenikliwe, podobne do głosu trąby rżenie, na którego dzwieK wszystko niczym burza pędziło z miejsca przed siebie. Podobno kilka razy udało się oddzielić go od stada, chciano go 48 złapać, jego samego. Umykał wtedy galopem; ścigający go pędzili na koniach, które wytężały wszystkie siły, ale mimo to nie zdołali go doścignąć, a gdy potem wyciągnięty jak strzała znikał na horyzoncie, uświadamiali sobie, że Biały Mustang zakpił sobie z nich tylko, aby odwieść ich od swego stada. Pewien dzielny vaquero*, mistrz w jeździe konnej, spotkał podobno kiedyś Białego Mustanga bez stada i zapędził go aż na skraj głębokiego kanionu. Biały Mustang skoczył podobno bez namysłu kilkaset stóp w dół przepaści, a potem, tam na dole, dalej popędził kłusem. Vaquero przysięgał na wszystkie znane mu świętości i zaklinał się, że to prawda, a wszyscy słuchacze wierzyli w to. Kiedyś znów, w towarzystwie bardzo poważnych i doświadczonych westma- nów opowiadał pewien haziendero** z Sierra, że miał raz niesamowite szczęście zwabić Białego Mustanga z całym tabunem dzikich koni do korralu***, ale ten cudowny siwosz niczym ptak przefrunął przez wysokie na dwadzieścia stóp ogrodzenie, i nikt w to nie wątpił. Tak opowiadali starzy ludzie, tak opowiadali młodzi. Biały Mustang wydawał się nie tylko nietykalny, lecz nawet nieśmiertelny, dopóki wreszcie razem z ostatnim tabunem koni, jaki widziano, nie znikł z sawanny. Nieubłagana cywilizacja wytrzebiła bawoły i mustangi, ale jeszcze tu i ówdzie znajduje się jakiś stary westman, który potwierdza, że ów nieosiągalny siwosz nie jest czczym wymysłem, bo on sam również widział go na własne oczy. Tak, nie był on czczym wymysłem, a jednak był wytworem fantazji, nie istniał nigdy, a jednak istniał, ci, którzy go widzieli, nie mylili się, a jednak mylili się, albowiem Biały Mustang to nie był jeden koń, lecz wiele, wiele koni. Każdy dziki tabun koni miał jednego przewodnika, którym zawsze był ogier, i to najsilniejszy i najmądrzejszy ze wszystkich, taki bowiem ogier musiał bronić swej pozycji i utrzymać się na niej siłą i przebiegłością. Jeśli pokonał wszystkich współzawodników, wtedy całe stado, aż do najmłodszego źrebaka było mu posłuszne. I jeśli teraz twierdzimy, że siwki są najwytrwalszymi końmi, to już w prerii było tak z całą pewnością. Doszło do tego, że jasnej maści mustangi były chronione przez myśliwych, nikomu nie wpadło do głowy, żeby * pasterz, poganiacz bydła, kowboj ** farmer *** ogrodzenie dla bydła 4* Ciarny Mustang 49 załapać sobie siwka pod wierzch, takie zwierzę bowiem byłoby widoczne z daleka i jeździec mógłby się przez to wystawić na niebezpieczeństwo. Konie te miały zatem możność rozwinąć swe siły w flt całej pełni. Poza tym w instynkcie konia o jasnej maści jest, czy też było, więcej ostrożności niż u konia ciemnej maści. Także i stado potrzebowało przewodnika, który by maścią różnił się od pozostałych i by można go było łatwo dostrzec. Im wyższy rangą oficer, tym bardziej błyszczące są odznaki jego godności. Co człowiek osiąga za pomocą sztuki, to zwierzęciu daje natura. Może więc z tych powodów, o czym wie każdy westman, prawie każde większe stado dzikich koni miało za przewodnika konia siwej maści. I jeśli oto owe siwe ogiery-przewodniki były najsilniejsze, najszyb- sze, najwytrwalsze i najwaleczniejsze, to również łatwiej im było umknąć swoim prześladowcom, niż każdemu innemu koniowi. Każdy westman widział w swym życiu takiego siwka i podziwiał jego szybkość i mądrość, potem opowiadał o tym i słuchał innych, którzy opowiadali to samo; życie na bezkresnej prerii pobudza fantazję, istniało mnóstwo siwków, lecz z biegiem czasu wyobraźnia stworzyła z nich jednego jedynego. Białego Mustanga, który był wszechobecny, ale nigdy nie dał się złapać. Za czasów Winnetou i Old Shatterhanda istniał też Czarny Mu- stang, z którym rzecz miała się prawie tak samo, a jednak odmiennie. Nie był to bynajmniej żaden dziki koń, lecz koń szkolony, a nawet nadzwyczaj dobrze wytresowany i znajdował się w posiadaniu wodza Naiini-Komanczów. Również o nim opowiadano sobie najprzedziw- niejsze historie. Odznaczał się wszelkimi zaletami, i to w niespotykanej dotąd mierze, nigdy nie został raniony w żadnej walce, nigdy się nawet nie potknął, nie mówiąc już o upadku, nigdy nie zdołał doścignąć go żaden prześladowca i śmierć nie miała nad nim władzy. Koń ten żył już za czasów przodków, najpierw jeszcze z dziadem wychodził z wszelkich walk cało, potem ratował ojca, unosząc go z każdej opresji, a nawet ze szponów śmierci, a teraz zasługiwał się tak doskonale u obecnego wodza, że ten ku czci zwierzęcia i ku swojej własnej chwale przybrał imię Tokvi Kava czyli Czarny Mustang. Tak jak Indianie byli święcie przekonani, że należący do Old Shatterhanda sztucer Henry'ego jest zaczarowaną strzelbą, tak też święcie wierzyli, oczywiście z wyjątkiem wtajemniczonych członków plemienia Naiini, że również Czarny Mustang jest zaczarowanym 50 koniem. Wiara ta przydawała więc szacunku i przywilejów właścicielo- wi tego konia. Wystrzegano się wejść w konflikt tak z samym właścicielem konia, jak iż jego plemieniem, uważano bowiem, że jest on równie nietykalny jak jego koń, słowem, niezwyciężony. A wódz był człowiekiem mądrym i w chytry sposób wykorzystywał owo uczucie bojażni, skutki tego były widoczne i czyniły go coraz bardziej pewnym siebie. Jego pycha i bezwzględność rosły, stał się rajstraszliwszym wrogiem tak wszystkich białych, jak i nieprzyjaznych mu czerwono- skórych, i wreszcie sam uwierzył w to, że nie ma człowieka, który mógłby się z nim zmierzyć. Naturalnie również w przypadku i tego Czarnego Mustanga należa- ło tu mieć na myśli nie jednego, lecz wiele koni, jedne były potomkami drugich, odznaczały się tymi samymi cechami i taką samą doskonałoś- cią. A doskonałość ta była niezaprzeczalna, i wódz miał zrozumiale powody, kiedy ukradłszy w Firwood-Camp oba deresze należące do Old Shatterhanda i Winnetou, oświadczył z taką dumą: ,,Gdyby nie istniał mój Mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jedną Wielką Wodą a drugą". Miał przy tym na myśli Ocean Atlantycki i Ocean Spokojny, co według jego sposobu wyrażania się oznaczało całą Amerykę Północną. Czy miał rację, tak twierdząc, można by się ewentualnie sprzeczać. Tego wieczoru w obozie nie udano się na spoczynek tak wcześnie jak zazwyczaj. Obecność sławnych gości zatrzymała ludzi jeszcze po kolacji. Przy stole, przy którym siedzieli inżynier, Winnetou, Old Shatterhand i obaj Timpowie, opowiadaniom nie było końca. Przy drugim stole siedzieli nadzorca i kierownik, którzy przysłuchiwali się rozmowie raczej w milczeniu i tylko od czasu do czasu wtrącali słowo od siebie. Do nich to przysiadł się Metys. Przez cały czas nie wyrzekł on słowa, lecz tym uważniej słuchał, o czym mówiono. Winnetou i Old Shatterhand zdawali się w ogóle nie dostrzegać jego obecności, Metys nie zauważył, żeby choć raz na niego spojrzeli, a jednak tak bacznie trzymali go na oku, że żaden jego ruch czy wyraz twarzy nie uszedł ich uwagi. Kas właśnie w najlepsze opowiadał jedną ze swoich przygód, kiedy Winnetou dał mu znak, aby przerwał i zwrócił uwagę na dochodzące z zewnątrz odgłosy. Nastawili więc uszu i wkrótce też usłyszeli zbliżające się uderzenia końskich podków, które całkiem wyraźnie rozpryskiwały błoto, a po- 52 tem zatrzymały się na dworze przed drzwiami. Rozległo się charakte- rystyczne, radosne rżenie. — Uff!—zawołał Winnetou, zrywając się z miejsca.—To nie są obce konie! Równie szybko poderwał się Old Shatterhand i potwierdził: — Nie, to nie są obce konie, to nasze ogiery. Ale jak się tu dostały? Co wy na to, Mr engineer? Przecież, kiedyśmy opuszczali szopę, samiście ją zaryglowali? — Tak, uczyniłem to. Widocznie jakiś robotnik musiał otworzyć wrota i konie zbiegły. — Zbiegły? Były mocno przywiązane! Ten ktoś nie tylko otworzył wrota, ale również odwiązał konie, trzeba przyznać, że nader to osobliwe zachowanie. Pozwolicie, że zabiorę tę latarkę? Prośba była skierowana do gospodarza, który przysiadł za ladą. Nad jego głową wisiała lampa ze szklaną osłoną od wiatru, Old Shatterhand •zdjął ją z gwoździa i zapalił, po czym wyszedł razem z Winnetou. Pozostali, wiedzeni ciekawością, udali się za nimi, również Metys, który rzecz jasna nie wiedział o tym, że jego czerwonoskóry dziad ukradł oba ogiery. Konie rzeczywiście stały na dworze i przywitały swych panów z oznakami silnego wzburzenia. Rżały, machały ogonami, strzygły uszami, stawały dęba, unosząc obie przednie nogi niczym psy, które radośnie witają swego pana. Old Shatterhand obejrzał je przy świetle uniesionej latarki i zawołał zdumiony: — Do licha! Co to? Konie nie wracają z szopy! Spójrzcie tylko na ten brud i błoto, aż grubo tego na ich grzbietach! One pędziły galopem, były daleko! Ale gdzie i z kim? — Z kim? — zdziwił się inżynier. — Z nikim, oczywiście! Komu miałoby wpaść do głowy w taką pogodę i w taką ciemność dosiąść koni i jechać na spacer? — Dosiąść? Chciałbym widzieć tego, kto by tego dokonał! Bez naszego pozwolenia nie można dosiąść tych koni! Nikt na nich nie siedział, popatrzcie, grzbiety są zapryskane błotem! — A więc jednak mam rację! Ktoś otworzył szopę i wtedy konie urwały się i poniosły. Jakiś czas biegały w kółko, potem tutaj wróciły, i to wszystko. Zbadam jednak, kto ponosi tutaj winę. Nocą żaden człowiek nie ma nic do szukania w szopie. Z cugli jednego z koni zwisał mocno przywiązany rzemień, który 53 tworzył prawdopodobnie wiązanie, teraz jednak był zerwany. Old Shatterhand zbadał go, po czym rzucił szybkie, znaczące spojrzenie ku Apaczowi i zwrócił się do inżyniera: — Macie rację, sir, konie urwały się. Proszę za mną. Musimy je przywiązać mocniej. Naturalnie, pozostali dżentelmeni nie muszą się już dalej trudzić. Powiedział to z takim spokojem i przekonaniem, że zamierzony cel został osiągnięty. Nadzorca i kierownik wraz z Metysem wrócili do baraku na swoje miejsca. Kas i Has chcieli udać się za nimi, ale Old Shatterhand szepnął im: — Zacznijcie rozmowę z Metysem i nie pozwólcie mu, żeby wyszedł, dopóki nie wrócimy. — Dlaczego, Mr Shatterhand? — spytał Kas. — Dowiecie się później. Teraz tylko zatrzymajcie go, bądźcie jednak wobec niego uprzejmi i traktujcie go poufale. — Ale jeśli koniecznie zechce wyjść? Czy mamy wtedy użyć siły? — Nie, tego należy uniknąć. Przecież nie będzie wam chyba zbyt trudno zatrzymać go, opowiadając jakąś pasjonującą historię! — Też tak myślę. Opowiem mu kilka zadziwiających rzeczy i parę dobrych dowcipów', dokładnie tak jak u spadkobierców Timpego. — Po czym zwrócił się do swego krewniaka: — Chodź, stary! — I weszli do środka. Winnetou chwycił konie za cugle i poprowadził. Old Shatterhand szedł przodem i oświetlał drogę, inżynier kroczył obok niego i potrząsając głową mówił: — Nie rozumiem was, sir. Najprzód ni stąd, ni zowąd udajecie spokojnego i przyznajecie rację, a potem dajecie obu tym dżen- telmenom takie polecenie, jakby w ogóle nie można było ufać Yato Indzie. — Udawałem, bo trzeba mieć się na baczności. Konie zostały ukradzione i zabrane, tylko że urwały się po drodze. — Niemożliwe! — Tak jest, zapewniam was! — A gdyby tak było, to czyż Yato Inda mógłby być tym złodziejem? — Nie, ale jego wspólnik. Chodźmy jednak najpierw do szopy, a tam się dowiemy, kto dokonał kradzieży. — Jak chcecie się tego dowiedzieć? — Zdradzi mi to miękkie podłoże. 54 Tak rozmawiając, znaleźli się w pobliżu szopy. Inżynier przyśpie- szył kroku, aby wejść do środka, ale Old Shatterhand przytrzymał go za ramię i ostrzegł: — Nie tak od razu! W ten sposób możecie nam wszystko zepsuć. — Co?... — Siady, które chcę zobaczyć. Jeśli je rozdepczecie, niczego dokładnego z nich się nie dowiemy. — Słusznie! Takim ludziom jak my nie wpadłyby do głowy podobne środki ostrożności. Old Shatterhand zatoczył łuk, aby dojść do drzwi nie na wprost, lecz z boku i w ten sposób uchronić przed zadeptaniem ślady, które spodziewał się tam znaleźć. Potem zbliżył się do drzwi i poświecił wokoło. Winnetou zatrzymał konie, podszedł do niego i również się pochylił. — Uff!—wykrzyknął.—To były-indiańskie mokasyny! — Tak też myślałem!—skinął głową Old Shatterhand.—Czer- wonoskórzy byli tutaj. Ale ilu? — Tego dowie się mój brat, kiedy pójdziemy tropem wiodącym od szopy. Tutaj pomieszały się ślady ludzi i koni. — Jeszcze nie idźmy! Zostańmy tutaj! Siady podków wskazują wyraźnie na to, że konie szły powoli. Nie zachowywałyby się tak w przypadku, gdyby urwawszy się, chciały uciec. Zostały bardzo ostroż- ^ nie wyprowadzone z szopy. — Szopa jest zaryglowana—zauważył Winnetou, wskazując na drzwi. — To następny dowód na to, że mamy tu do czynienia z kradzieżą. Bo któż inny miałby interes zaryglować te drzwi? Otwarli je i weszli do środka. Nic jednak nie zobaczyli, złodzieje nie pozostawili żadnych śladów. Dlatego też wprowadzono konie i ponow- nie je uwiązano, po czym trzej mężczyźni wyszli i podążając dalej tropem, jaki wiódł od szopy, kontynuowali badanie śladów. Już po kilku krokach ślady owe rozchodziły się: na prawo biegły ślady ludzi i koni, a na lewo tylko ślady stóp ludzkich. — Tędy nadeszli—oznajmił Old Shatterhand.—Czy mój brat Winnetou widzi, ilu ich było? Apacz przyjrzał się dokładnie odciśniętym w ziemi śladom, a potem powiedział: — Ci czerwonoskórzy byli nieostrożni i nie szli jeden za drugim, 55 dlatego wyraźnie widać, że było ich czterech. Idźmy jeszcze dalej! Trop wiedzie na tyły baraku. Po krótkiej chwili znaleźli się w miejscu, gdzie obaj Chińczycy spotkali się z Indianami. Miejsce to było szeroko udeptane, Old Shatterhand oświetlił je dokładnie. — Uff!—zawołał Winnetou.—Tutaj czerwonoskórzy stali jakiś czas i rozmawiali z dwoma ludźmi z warkoczami. Widać bardzo dokładnie ślad grubej, prostej, podeszwy żółtych. — A nie mówiłem?—zauważył inżynier.—To robotnicy byli w szopie! — Nonsens! —zaprzeczył Old Shatterhand. — W szopie nie byli, bo ich ślady nie wiodą aż tam, jak pan widzi. Tu byli Indianie, z pewnością Komańcze. Dla was nie jest to sprawa bez znaczenia! — Pshaw! W każdym razie jacyś pożałowania godni biedacy, którzy chcieli pewnie ukraść coś do jedzenia i mieli pecha, że trafili na wasze konie. — Byłbym rad, gdyby tak było. Ale obawiam się, że okaże się jeszcze coś całkiem innego. Zdaje się, że ci czerwonoskórzy weszli w tajne porozumienie z waszymi Chińczykami. — Oho! — Tak! Przecież widzicie, że oni tutaj rozmawiali. Gdyby nie doszło między nimi do porozumienia, Indianie sprzątnęliby Chińczy- ków. — Tak sądzicie, sir? — Oczywiście! Proszę popatrzeć: najpierw stało tu tylko trzech czerwonoskórych, czwarty doszedł do nich od strony baraku. Zgadnij- cie, kto to był? '•— Pewnie ten Juwaruwa, któremuście nie pozwolili się oddalić? — Tak, to był on. — Wobec tego chciałbym tylko wiedzieć jedno, którzy z moich Chińczyków byli tutaj. Te żółtki z warkoczykami będą się oczywiście pilnować, żeby się do niczego nie przyznać. — My się jednak mimo to dowiemy. Na razie nie będziemy się nimi zajmować, zajmiemy się tylko czerwonoskórymi. Chodźcie! Szli teraz tropem potrójnych śladów, aż dotarli do miejsca, gdzie Tokvi Kava ostatnio rozmawiał z Metysem, i skąd ten potem wrócił do baraku. Następnie trop zaprowadził ich w tę stronę, z której widoczny l był front baraku, tam gdzie Komańcze czekali na Metysa. Gdy już i te ślady zbadali, Old Shatterhand oznajmił: — Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Przybyło tutaj czterech Komanczów. Trzech czekało, a czwarty poszedł do baraku, aby dać znak Metysowi, żeby tamten wyszedł. I Metys przyszedł tutaj, ale że nie czuli się w tym miejscu pewnie, udali się na tyły baraku. Dlatego też Winnetou na próżno szukał i nic nie znalazł. Metys rozmówił się z trzema czerwonoskórymi, po czym wrócił do nas do baraku, ci natomiast wrócili na to miejsce, gdzie mieli czekać na Juwaruwę. Ten nadszedł i kiedy już wszyscy mieli się oddalić, natknęli się na tych dwóch Chińczyków. — Ale czego oni tutaj szukali? — spytał inżynier. — Może zbadamy także ich ślady? — Teraz jeszcze nie. Najpierw musimy pójść zobaczyć, co robi Metys. Powinien uciec. — Uciec? — zdziwił się inżynier. — Cóż to za pomysł! Albo jest on porządnym człowiekiem, za jakiego go uważam, i wtedy nie miałby potrzeby uciekać, albo też jest łotrem, który zamierza nas zdradzić wobec Indian, i wtedy nie mogę dopuścić do tego, żeby uciekł. — Wy myślicie tak, ja zaś myślę inaczej. Metys jest wnukiem wodza Komanczów, Tokvi Kava, wkradł się tu do was pod maską uczciwości po to, aby wydać was w ręce swego czerwonoskórego dziada. Ten przysłał do niego dzisiaj czterech wysłanników, żeby uzgodnić czas i sposób napaści. Śmiałbym nawet twierdzić, że Tokvi Kava także był tutaj wśród nich. Co na to powie mój brat Winnetou? — Czarny Mustang był tutaj — odparł Apacz z takim przekona- niem, jakby go widział. — Z pewnością! Bo tylko taki wojownik jak on mógł wpaść na pomysł kradzieży naszych koni. Usłyszał o tym, że tu jesteśmy, i na razie poniecha napaści na obóz, dopóki stąd nie wyjedziemy. Wasze bezpieczeństwo wymaga tego, abyście wiedzieli, jakie zamiary mają wobec was czerwonoskórzy i kiedy przeprowadzą swój plan. Nie dowiecie się jednak tego, jeśli Metys pozostanie tutaj. — Sir — odparł inżynier z niedowierzaniem — wiem, kim jesteście i co mam o was myśleć, ale mówicie zagadkami. Ku memu przerażeniu muszę wam wierzyć, że coś przeciw nam knują, bo w przeciwnym razie nie przysłaliby tutaj swych szpiegów, jednakże tego, co muszę w te' 56 57 sprawie wiedzieć, dowiem się najpewniej i najlepiej od Metysa, jeśli jest on rzeczywiście, tak jak powiadacie, sojusznikiem czerwonoskó- rych. — Myślicie, że on wam coś powie? — Zmuszę go do tego! — Pshaw! Nie wyobrażam sobie, jak byście się mieli do tego zabrać! Istnieje jeden tylko pewny środek, żeby dowiedzieć się wszystkiego: musimy napędzić mu strachu, tak żeby zwiał. — Lecz jeśli ucieknie, wtedy już na pewno niczego się nie dowiemy, Mr Shatterhand! — Wprost przeciwnie. Czy nie słyszeliście, że chcemy jutro wyru- szyć do Alder-Spring? — Owszem. — Metys również to słyszał i powiadomi o tym czerwonoskórych. Jestem przekonany, że oni też tam pojadą, aby nas wytropić i złapać. Nie damy się jednak złapać, to raczej my będziemy ich tropić. — Sir, to niebezpieczne! — Ale nie dla nas, dla was natomiast będzie to miało taki pożytek, że dowiecie się, na czym stoicie. — A jak się tego dowiem? Czy wrócicie tutaj może? — Jeśli dowiemy się, że znajdujecie się w niebezpieczeństwie, na pewno wrócimy tutaj, aby was obronić. Dzisiaj jednak musicie pozwolić Metysowi uciec. — A jeśli nie ucieknie? — Ucieknie! Gdzie sypia? Czy z robotnikami? — Nie. Urządził sobie tam, z tyłu, blisko zarośli na wpół indiański wigwam. — Żeby nie być obserwowanym. Całkiem słusznie! Ma konia? — Tak. Trzyma go stale uwiązanego w pobliżu wigwamu. — Dobrze! Mój brat Winnetou pójdzie teraz tam, ukryje się i będzie obserwował jego ucieczkę. My natomiast udamy się do baraku i już postaramy się o to, by napędzić mu strachu. Tylko przedtem proszę dokładnie opisać memu bratu Winnetou, gdzie jest ten wigwam. W czasie tej rozmowy Winnetou odzywał się bardzo mało, w milczeniu wysłuchał, gdzie znajduje się owo miejsce i cicho się odda- lił. Tak miał w zwyczaju postępować, a dla Old Shatterhanda był to dowód, że Winnetou zgadza się ze wszystkim, co jego biały towarzysz powiedział i zaplanował. Po odejściu Winnetou obaj męż- 58 czyźni udali się do baraku. Zastali Metysa przy ożywionej rozmowie z obydwoma Timpami, obrzucił on nieufnym, badawczym spojrzeniem białego myśliwego, ale ten czynił tak, jakby go nie dostrzegł. Poczciwy Kas był właśnie w trakcie opowieści, którą przerwał w pół słowa i spytał: — No, Mr Shatterhand, coście znaleźli w szopie? — Nie ma mowy o żadnej kradzieży koni. Zapomnieliśmy zaryglo- wać drzwi, musiało wejść tam jakieś zwierzę i przestraszyć ogiery. Urwały się i pognały przed siebie, ale na szczęście znalazły drogę z powrotem. Co do tego możemy więc być spokojni, ale mniej spokojni możemy być co do innej sprawy. — Jakiej? — Byli tutaj czerwonoskórzy. — Chyba tylko jeden? Mam na myśli tego tak zwanego Juwaruwę, który był wtedy w baraku. — On nie był sam. Było z nim jeszcze trzech innych, którzy czekali na niego na dworze. — Do licha!—zawołał Kas, zsuwając z czoła swój słomiany kapelusz.—Jeszcze trzech innych! A więc ten łobuz był pewnie szpiegiem? — O tym jestem przekonany i twierdzę, że tutaj w obozie znajduje się sojusznik czerwonoskórych. — Ali devils! Jeśli to byłaby prawda! Któż by to mógł być? — Zaraz się dowiecie. Chodźcie wszyscy ze mną, messieurs, chcę wam coś pokazać! — Gdzie jest Mr Winnetou?—spytał Kas, wstając z innymi. Wszyscy wyszli, również biali robotnicy, Metys natomiast pozostał na miejscu. Wtedy Old Shatterhand odwrócił się od drzwi ku niemu i powiedział: — Wezwałem wszystkich, żeby poszli ze mną! Jego groźny wzrok mówił więcej niż słowa. Metys posłusznie wstał i dołączył do nich. Old Shatterhand niósł latarkę i poprowadził mężczyzn w miejsce, gdzie znajdowały się ślady, jakie zostawił Metys, kiedy wyszedł z baraku i udał się do czekających na niego Komanczów. Old Shatterhand zniżył światło i powiedział: — Obejrzyjcie sobie te ślady, messieurs! To są ślady łotra, który chce was wszystkich doprowadzić do zguby. Zaraz pokażę wam stopy, które bardzo dokładnie zgadzają się z tymi odciskami. 59 — Doprowadzić do zguby?—spytał przerażony nadzorca.—Jak to? — Człowiek ten jest w zmowie z wrogimi wam Indianami, którzy prawdopodobnie chcą napaść na obóz, wkradł się tutaj do was pod fałszywym imieniem, aby tamtym ułatwić sprawę. — Indianie? Czy to możliwe? — Tak. Czerwonoskóry, który był tutaj przedtem, był ich szpie- giem, miał on wyciągnąć tamtego z baraku. Widzieliśmy, jak sobie dawali znaki. — Kto to jest ten drań? Zlinczujemy łotra! Powiedzcie, sir, powiedzcie! — Później! Najpierw chcę wam dostarczyć dowodów. Widzicie, że idę jego śladami, wkrótce zobaczycie, dokąd one prowadzą. Old Shatterhand kroczył dalej za tropem, pozostali szli za nim, dopóki nie przystanął, poświecił na ziemię i powiedział: — Spójrzcie! Tutaj stało trzech Indian i czekało na niego, a w tym czasie czwarty, ten, który podał, że nazywa się Juwaruwa, znajdował się w baraku i tamtemu dawał potajemne znaki. Przekonajcie się sami, że te odciśnięte ślady pochodzą od Indian! Wtedy odezwał się Has, szarpiąc ze złością swego długiego, czarnego wąsa: .— Tu nie trzeba się wcale specjalnie przekonywać, sir. Widać od razu na pierwszy rzut oka, że chodzi o czerwonoskórych. Do licha! Obóz jest w niebezpieczeństwie. Pokażcie nam tego łobuza, żebyśmy się z nim pobawili żdziebko w wieszanie! Drzew jest tu dosyć z pięknymi, mocnymi gałęziami. — Poczekajcie jeszcze tylko chwileczkę! Trzeba jeszcze dalej iść za śladem. . Metys stał wśród nich i oczywiście słyszał wszystko, co mówiono. Old Shatterhand raz po raz muskał jego twarz światłem latarki i 'widział, jak ten błędnym, wystraszonym spojrzeniem ciemnych oczu rozglądał się wokół siebie. Grupka ludzi szła dalej, obeszła barak i znalazła się na jego tyłach, w tym miejscu Old Shatterhand znowu się zatrzymał i objaśnił: — A potem podczołgali się w to miejsce i długo tu stali, jak to widzicie po śladach. Tutaj rozmawiali o nas i o planowanej napaści. Następnie trzech czerwonoskórych odeszło kawałek dalej, aby zacze- 60 kac na Juwaruwę, który tam dołączył do nich. Ale zdrajca z tego miejsca udał się z powrotem do baraku. — Kto to jest, kto, kto?—pytano ze wszystkich stron. — Zaraz, zaraz się dowiecie! Idźmy tylko jeszcze kawałeczek tymi śladami, dopóki będą tak wyraźne, żebym mógł wam pokazać, jak dokładnie zgadzają się ze stopą zdrajcy. Chodźcie, messieurs! I tak, prowadząc mężczyzn ku frontowej stronie baraku, bacznym wzrokiem śledził Metysa. Ten jednak uczynił jeszcze tylko kilka powolnych kroków, po czym kilkoma susami uskoczył w bok i już go nie było widać. Teraz nadeszła pora. Nie wolno było dopuścić do tego, aby Metys zyskał na czasie, a tym bardziej, aby mu przyszło na myśl tutaj pozostać, ukryć się i szpiegować mieszkańców obozu. Dlatego też Old Shatterhand w pewnej chwili przystanął i powiedział: — Tu jest to miejsce, w którym się naocznie przekonacie. Niech podejdzie tu do mnie Yato Inda i... ach—przerwał—gdzie jest Metys? — Metys?—spytano.—Czyżby to był on? Czy to on? — Oczywiście, że on! Nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Czarny Mustang chce napaść na obóz i wysłał go tu, aby wypatrzył najlepszą sposobność po temu. Podniósł się krzyk, wrzask i rozległy się nawoływania za uciekinie- rem, aż echo niosło po dolinie. Nad tym wszystkim rozległ się donośny głos Old Shatterhanda: — Po co ten niepotrzebny hałas? On pobiegł do swego wigwamu zabrać konia i uciec. Biegnijcie za nim, żeby nie uszedł! — Do jego wigwamu!—wołali jeden przez drugiego. —Tak, do jego wigwamu! Za nim, tam, łapmy go! Wszyscy pobiegli w tym kierunku, na miejscu został tylko Old Shatterhand i inżynier. — No i co powiecie na to? — spytał z uśmiechem Old Shatterhand. — Rzeczywiście uciekł! Możemy Bogu dziękować, że zesłał nam was. Cicho, posłuchajmy! Nic nie słyszycie, sir? — Tak, tam pędzi jego koń, Metys ucieka, gnany strachem przed sędzią, który nazywa się lincz. Już nie przyjdzie mu do głowy ukryć się tutaj i nas szpiegować. Pozbyliśmy się go. — Ale na jak długo? Popędzi do Komanczów i wróci z nimi! — A my pojedziemy za nim i jeszcze przed nim będziemy z 61 powrotem. Nie macie się czego obawiać. Słyszycie wrzaski waszych ludzi? Szukają go jeszcze, ale go nie znajdą. Aha, teraz wyładowują swój gniew na jego wigwamie! Od strony zarośli ukazały się najpierw małe języczki ognia, który mimo wilgoci po deszczu stale się wzmagał. To robotnicy podpalili wigwam. W blasku ognia obaj ujrzeli nadchodzącego Winnetou. Ów, zbli- żywszy się do nich, przystanął i powiedział: — Winnetou leżał na czatach i słyszał, jak. Metys przybiegł i wpadł do swego wigwamu. Wtedy rozległy się okrzyki zemsty ze strony zbliżających się ludzi i Metys przerażony wypadł na zew- nątrz, popędził do swego konia, dosiadł go i uciekł. Słyszałem świst jego oddechu, z czego wnoszę, że przerażenie jego było ogromne. — Możemy zatem podjąć przerwane badanie—stwierdził Old Shatterhand — bez obawy, że ktoś nas obserwuje z ukrycia. Robotnicy wrócili tymczasem po bezskutecznym pościgu za Mety- sem. Chcieli dowiedzieć się od Old Shatterhanda o jego podejrzeniach i z czym mają one związek; Old Shatterhand polecił im udać się do baraku i tam poczekać chwilkę na niego, a on wkrótce przyjdzie i wszystko im wyjaśni. Następnie wraz z Winnetou, inżynierem i obydwoma Timpami skierował się ponownie na tyły baraku, gdzie przedtem spostrzegł ślady dwóch Chińczyków, lecz wtedy jeszcze za nimi nie szedł. Znaleźli je z łatwością przy świetle latarki i poszli ich tropem. Przypuszczali, że ślady powiodą obok jednego i drugiego narożnika budynku i poprowadzą do wejścia do baraku, wkrótce jednak okazało się, że było inaczej, biegły one bowiem dalej, aż ku mieszkaniu inżyniera, a mianowicie na tyły tego mieszkania. Stała tam oparta o mur drabina prowadząca na dach. — Uff! — krzyknął Apacz do inżyniera. — Czy ta drabina zawsze tutaj stoi? — Nie — odparł zapytany, przy czym z zastanowieniem potrząsnął głową. — A czy stała już może tu, zanimeśmy się jeszcze znaleźli w tym budynku,w środku? — Nic o tym nie wiem. Sprawa ta wygląda mi nadzwyczaj podejrzanie. Ale któż to mógł być? 62 — Chińczycy, oczywiście!—odrzekł Old Shatterhand.—Naj- prawdopodobniej okradzione was, sir, a przy tym również i nas! — Uff! Uff — powiedział Apacz. — Nasza broń znikła! — Tak, nie ma jef—potwierdził również Old Shatterhand, nie okazując wszelako najmniejszego zdenerwowania. — I mówicie to takim spokojnym tonem, jakby chodziło tu o kilka zapałek, a nie o trzy najcenniejsze sztuki broni na całym Dzikim Zachodzie! — A co nam pomoże tu zdenerwowanie? Mogłoby tylko sprawie zaszkodzić. Im spokojniej się jej przyjrzymy, tym prędzej i pewniej odzyskamy naszą broń. — Przechodzi to moje wyobrażenie, lecz jeśli istotnie tak jest, to te szelmy muszą oddać ją natychmiast, przepędzę ich, ale przedtem każę wymierzyć im baty, aż wyzioną połowę albo i trzy czwarte ducha. — Oni nie będą mogli jej zwrócić. — Nie? A to dlaczego? — Ponieważ nie mają już tego, co ukradli. Siady obu Chińczyków zbiegają się ze śladami Komanczów, po czym biegną bezpośrednio z powrotem. Broń dostali czerwonoskórzy. — Więc przypuszczacie, że strzelby zostały skradzione specjalnie dla Indian? — Możliwe. Prawdopodobnie jednak Chińczycy ukradli broń dla siebie, ale gdy już oddalali się z bronią, aby ją ukryć, wpadli na Indian, a ci zmusili ich do jej oddania. — Nie mamy przecież jeszcze w ogóle pewności, że chodzi tu rzeczywiście o waszą broń. Chodźmy, wejdziemy do środka i sprawdzi- my! Miejmy nadzieję, żeście się mylili. — Nie mylimy się. Spójrzcie tu na te trzy wgłębienia w błotnistej ziemi! Mogą one pochodzić tylko od kolb naszych strzelb. Złodzieje, schodząc z drabiny, na moment uwolnili ręce i strzelby oparli o mur. Trzy sztuki, jeden odcisk większy, jeden średni i jeden mniejszy, były to: Postrach Niedźwiedzi, Srebrna Strzelba oraz sztucer Henry'ego. Więcej dowodów nam nie trzeba. — Prawda, zaiste to prawda! — zawołał inżynier, zobaczywszy trzy wgłębienia w błocie. — Doprawdy, to byli Chińczycy! Tylko którzy dwaj spośród tak wielu mogliby to być? — Dojdziemy do tego. Dobry westman ma w głowie wystarczająco wiele haków, na których może powiesić tego rodzaju opryszków. 63 — Miejmy nadzieję, sir. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego tym hultajom zaświtała w ogóle podobna myśl w głowie: przecież oni wcale nie potrzebowali tej broni, zresztą zupełnie nie potrafiliby się nią posługiwać. W jakim właściwie celu to zrobili? — Dla mnie jest to także oczywiście zagadką, ale tę już potrafimy rozwiązać. Wtedy odezwał się jasnowłosy Kas: — Nie wiem, sir, czy jest to dobra myśl, czy też głupia, ale właśnie przyszło mi do głowy coś w rodzaju wyjaśnienia tej sprawy. — Co takiego? — Zanim żeście się tu zjawili, była mowa o was. Rozmawialiśmy też naturalnie o waszych strzelbach i o tym, że mają one tak wysoką wartość, że nie sposób jej właściwie w ogóle określić. Może więc któryś z tych żółtków z warkoczykami słyszał to i w związku z tym wpadł na pomysł, że warto by ukraść owe cenne strzelby, aby je potem'sprzedać za wysoką cenę. — Hm! Myśl ta wcale nie jest głupia, Mr Timpe. Może trafił pan w sedno. Obydwa pomieszczenia baraku są oddzielone od siebie tylko cienką przegrodą, przez którą z łatwością można słyszeć wszystko, co się mówi. I jeśli się nie mylę, dwóch Chińczyków siedziało blisko tej przegrody na ławie, i byli sami. — Zgadza się —potwierdził inżynier. —Byli to dwaj firsthands*, którymi posługujemy się jako pośrednikami. — Czy nie należałoby zatem przyjąć, że są to uczciwi ludzie?—- spytał Old Shatterhand. , s — Bynajmniej, sir! Wszyscy oni to szelmy co do jednego. Nie kradną tylko wtedy, gdy nie ma co ukraść, a według ich naczelnej zasady nie jest ani grzechem, ani wstydem, a raczej wręcz dobrym uczynkiem i zaszczytem przechytrzyć białego na każdym kroku, gdzie się tylko da. A to, że jakiś Chińczyk doszedł aż do stanowiska firsthanda wcale nie świadczy o tym, że jest on uczciwszy niż pozostali, wprost przeciwnie: świadczy o tym, że jest on bardziej cwany, i tym mniej należy mu ufać. Może sobie przesłuchamy tych obu dokładnie? — Tak. Tylko najpierw wejdźmy do domu, abyście mogli się przekonać, że broń zginęła. Inżynier otworzył drzwi i zaświecił światło. Przy świetle lampy * kierujący pracą grupy chińskich robotników 64 można teraz było widzieć nie tylko, że brakowało broni, ale również w jaki sposób broń ta została skradziona, w suficie bowiem był otwór, przez który złodzieje dostali się do środka. Teraz cała trójka udała się z powrotem do baraku. Żaden z robotników nie spał. Nawet ci, którzy już się przedtem położyli, siedzieli teraz przy stołach, rozmawiając o tym, co zaszło. Obaj firsthands zajęli swoje poprzednie miejsca, czuli się niepewnie i na wchodzących patrzyli trwożnym i badawczym wzrokiem. Old Shatter- hand polecił im krótko i stanowczo: .— Chodźcie z nami do drugiej izby! Obaj podnieśli się i poszli. Jeden drugiemu szepnął przy tym: — Szuet put tek! Słowa te nie uszły czujnemu uchu westmana, cichy uśmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy. Mówiący posłużył się tu ojczystym językiem, czyli chińskim, przy czym mówił bardzo cicho; był zatem w pełni przekonany, że nikt go nie zrozumiał, bo gdyby nawet jego słowa dotarły do czyichś uszu, to przecież tutaj, tak daleko od Chin i w samym środku tego dzikiego pustkowia z pewnością nie mogło być człowieka znającego język chiński. Nie miał pojęcia, że Old Shatterhand podczas swoich długich i dalekich podróży zatrzymał się również i w Chinach, i rozumiał język tego kraju.. Gdy wkrótce potem znaleźli się w małej izbie i stanęli przed Old Shatterhandem, ten zmierzył ich groźnym i przenikliwym spojrze- niem, po czym wyjął rewolwer zza pasa i odwiódłszy z trzaskiem spust, powiedział: — Znajdujecie się w obcym kraju. Czy znacie jego prawa? Obaj spojrzeli bezczelnie na niego, a jeden odparł: — Ten kraj ma wiele praw, które z nich macie na myśli, sir? — Te, które odnoszą się do kradzieży. — Znamy je. — Wobec tego powiedzcie, jak karze się kradzież. — Więzieniem. — Tak, ale nie tu, w tych stronach. Kto tutaj, na Dzikim Zachodzie, kradnie broń lub konia, zostaje albo zastrzelony, albo powieszony. Wiecie o tym? — Słyszeliśmy o tym, ale nas to nic nie obchodzi, ponieważ nigdy nie wyciągnęliśmy ręki po cudzą własność. — Nie kłam! 5* Czarny Mustang 65 — Co mówicie, sir? Nie skłamałem! Słyszeliśmy, że jesteście, sir, wielkim i sławnym człowiekiem, ale i my nie jesteśmy zwy- kłymi prostakami, lecz firsthands, i nie pozwolimy, aby nas obra- żano! — Pshaw! Wkrótce zmienisz ton, hultaju! Jeśli przyznacie się uczciwie, postąpimy z wami oględnie, ale jeśli będziecie zaprzeczać, nie oczekujcie żadnych względów. Skradliście nasze trzy strzelby! Mężczyzna przybrał tak swobodny wyraz twarzy, jak tylko potrafił i potrząsając ze zdziwieniem głową, odparł: — Skradliśmy strzelby? My? Skąd wam, sir, przyszło na myśl tak niepojęte przypuszczenie? Znikły wam wasze strzelby? Powiedział to tak dziecinnie uczciwym i niewinnym tonem, że Old Shatterhand zamierzył się i uderzył go w twarz z taką siłą, że Chińczyk poleciał między stołami i zatrzymał się dopiero przy szynkwasie, gdzie z wielkim trudem powoli się pozbiera?. Myśliwy nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, lecz zwrócił się do drugiego: — Widziałeś teraz, jak odpowiadam na kłamstwo i bezczelność. Mów więc czystą prawdę! To wy skradliście nasze strzelby? — Nie! —twierdził mimo to zapytany. — Wleźliście do domu inżyniera? — Nie-! — Gdyście potem chcieli ukryć strzelby, zostały wam one zabrane przez Indian? — Nie! —stwierdził Chińczyk po raz trzeci, ale już o wiele mniej pewnie niż poprzednio. — Człowieku, ostrzegam cię! Twój kompan kazał ci wprawdzie zaprzeczać, ale dużo lepiej będzie dla ciebie, jeśli przyznasz się uczciwie. — Kiedyż to miał mi kazać, żebym przeczył, sir? — Przedtem, kiedy podnosiliście się ze swoich miejsc. — O niczym nie wiem, sir! — Wiesz, boś słyszał, jak powiedział do ciebie cicho: „Szuet put tek"! — Owszem, tak powiedział. — No i co znaczą te słowa po chińsku? — One znaczą: „Chodź, idziemy!" Powiedział to, ponieważ mieliś- my iść z wami, sir. — Słuchaj, jesteś cwaniak, ale mnie nie zwiedziesz. Pójść znaczy 66 „lai", iść znaczy „k'iu", a „szuet put tek" znaczy: „Nie wolno się do niczego przyznać". Czy chcesz i temu zaprzeczyć? Drugi Chińczyk, stojący jeszcze przy szynkwasie, trzymał się aż do tej chwili za bolący policzek, teraz jednak złożył ręce ze zgrozy, tamten zaś cofnął się o dwa, trzy kroki, wlepił szeroko otwarte oczy w myśliwego i jąkając się, spytał osłupiały: — Jak to? Wy... panie... umiecie... mówić po chińsku? Old Shatterhand wykorzystał jego osłupienie i zaskoczył go szybko pytaniem: — Kim był ów Indianin, który zmusił was do oddania broni? Chińczyk bezmyślnie wpadł w pułapkę, gdyż odpowiedział bez zastanowienia: — Zwał się Czarny Mustang, wódz Komanczów. — Put yen put jii, put yen put jii!—wrzasnął Chińczyk stojący przy szynkwasie. Ten pełen trwogi okrzyk znaczył: „Nie mówić ani słowa, nie mówić ani słowa!" — Tien na, agai yn — O nieba, biada, biada! — jęknął jego kompan, zrozumiawszy teraz, jaki błąd popełnił. — Milczeć!—Old Shatterhand roześmiał się.—Słyszeliście, że wasz chiński nic wam nie pomoże! Wina wasza została udowodniona i dziś wieczorem będziecie rozstrzelani albo powieszeni, jeśli dalej będziecie wszystkiemu zaprzeczać. Opowiedzcie nam, ale dokładnie, jak się to wszystko stało, a my darujemy wam życie. — Darujecie życie? — spytał drugi z nich, mniej hardy niż tamten. — Jaką wobec tego poniesiemy karę? — To będzie w pełni zależało od waszej prawdomówności. Jeśli niczego, ale to niczego nie przemilczycie, lepiej na tym wyjdziecie, niż moglibyście przypuszczać. — Więc będę mówił, tak, opowiem, jak było. Chińczyk rzucił pytające spojrzenie w kierunku swego współtowa- rzysza, który odpowiedział mu skinieniem głowy, ponieważ teraz również i on przejrzał, że najlepiej będzie nie brnąć już dalej w tę brudną sprawę. Zebrał się więc na odwagę i trzymając się za piekący policzek, zbliżył się do Old Shatterhanda i obaj opowiedzieli po części dobrowolnie, a po części zmuszeni pytaniami, jak się cała ta sprawa odbyła. A kiedy już wszystko wyznali, jeden z nich zwrócił się do Old Shatterhanda: 5* 67 — Teraz wiecie wszystko, sir, nie mamy już nic więcej do powie- dzenia i jesteśmy przekonani, że odpuścicie nam karę w całości. Wtedy inżynier naskoczył ostro na niego: — Co sobie wyobrażasz, ty złodzieju! Całkiem odpuścić karę! Nie ma mowy! Ale niech już łaskawość ma pierwszeństwo przed prawem, każę przyłożyć wam tylko sto batów. Słysząc tę groźbę, obaj podnieśli głośny lament. Winnetou wyrzekł tylko pogardliwe „Uff", a Old Shatterhand spytał go: — Jaką karę wyznacza mój czerwony brat tym oto złodziejom? Apacz milczał przez dłuższą chwilę ze wzrokiem wbitym przed siebie, potem przez jego śniadą twarz przemknął osobliwy półuśmiech. — Taką—odparł, pokazując obiema rękami czynność skalpowa- nia. Biali wiedzieli, co miał na myśli, i twarze im spoważniały. Chińczycy jednak nie zrozumieli tego gestu i pytająco spojrzeli na Old Shatter- handa. — Uklęknijcie tutaj przede mną, blisko siebie!—rozkazał. Uczynili to posłusznie. — Zdejmijcie czapki! Zdjęli z głowy swoje płaskie czapki bez daszków. W następnym momencie błysnął nóż w ręce Old Shatterhanda, obecni przy tym robotnicy i urzędnicy wydali okrzyk przerażenia, sądzili bowiem, że biały myśliwy zrobi to naprawdę. Dwa błyskawiczne ruchy lewej ręki ku ich głowom i dwa równie błyskawiczne cięcia prawą, i Old Shatterhand odciął im... nie głowy, lecz warkocze. Obecni odetchnęli z ulgą, Chińczycy natomiast z przerażenia zupełnie zdrętwieli. Albowiem dla Syna Niebios największą hańbą jest utrata warkocza, wolałby raczej życie oddać. Dlatego też ci tutaj dwaj byli z początku wręcz sparaliżowani, potem szybko nasadzili czapki na swoje ogołocone głowy, poderwali się i głośno lamentując, pobiegli przed siebie. Towarzyszył im ogólny śmiech. Tylko Old Shatterhand i Winnetou nie śmiali się, pierwszy z nich, wprost przeciwnie, poważnym tonem wyjaśnił: — Ta scena może wydawać się wam śmieszna, ale nie ma w niej nic śmiesznego, messieurs; Ci Chińczycy, według ich pojęć, zostali o wiele surowiej ukarani, niż gdyby ich jakikolwiek sąd skazał na wieloletnie więzienie. 68 — Co? Czyż to możliwe?—spytał inżynier. —A gdyby nawet tak było, to rządzą tutaj nie chińskie obyczaje, lecz nasze prawa. Wy ukaraliście ich na swój sposób, ja zaś tę karę jeszcze uzupełnię. — Jak? — Przepędzę ich, w służbie u mnie nie potrzeba mi złodziejaszków. — Wcale nie będzie miał pan sposobności przepędzić ich. Nie mają już swoich warkoczy, nie sposób im żyć, nie wolno im się tak pokazać, więc tej nocy na pewno znikną. — Well, jeśli tak, to już mi starczy, tylko trzeba uważać, żeby wraz z nimi nie zniknęło jeszcze to czy owo. Te dwa warkoczyki jednak wezmę sobie na pamiątkę. Pochylił się, chcąc je podnieść. Old Shatterhand odebrał mu je z ręki i powiedział: — Pozwólcie, sir! Te warkocze otrzyma zupełnie kto inny. — Tak? Kto? — Tok vi Kava, wielki i sławny wódz Komanczów. — On? Dlaczego? — Aby go ośmieszyć i rozgniewać. — Nie rozumiem. — A jednak bardzo łatwo to zrozumieć. Winnetou miał szczególny powód, kiedy dając przedtem znak skalpowania, domagał się tych dwóch warkoczy. Chyba teraz daliście się jednak przekonać, że Czarny Mustang ma zamiar napaść na obóz? — Tak. — I co on będzie miał zamiar tutaj zdobyć? Może wasze pieniądze? — Raczej nie, te zastrzegł sobie z pewnością Yato Inda za swoją zdradę, czerwonoskórzy nie potrzebują dolarów, będzie im raczej chodziło o naszą broń i amunicję. — Zapewne, ale również i o warkocze Chińczyków. — Tak sądzicie? — Tak. Kto zna Indian tak, jak my ich znamy, ten wie dobrze, czego chcą, i zna ich myśli. Taka ogromna liczba skalpów z włosami długimi na łokieć! Co za zdobycz i co za chwała! Ale to nie może im się udać, a ponieważ zawsze byłem człowiekiem i każdego z moich braci traktuję równo, obojętne, czy kolor jego skóry jest biały, czy czerwony, zatem Czarnemu Mustangowi jako odszkodowanie przekażę uroczyś- cie te oto dwa warkocze. 69 — Hallo, to jest myśl! Złość Mustanga będzie zaiste wielka! Coś takiego potrafi wymyślić tylko Old Shatterhand! — Mylicie się. Myśl ta pochodzi raczej od Winnętou. — Od Winnętou? Od niego nie słyszałem d tym ani słowa. — Ale widzieliście, jak dal znak. — Czyżby przy tym miał rzeczywiście na myśli Czarnego Mustan- ga? — Tak jest! Zwykliśmy bowiem rozumieć się również bez słów. Czy mój czerwony brat przyznaje mi rację? Kierując to pytanie do Winnętou, zwinął tymczasem warkocze i schował je. Apacz odparł: — Mój brat Shatterhand zrozumiał mnie dokładnie. Będzie to największym poniżeniem dla wodza Komanczów, kiedy otrzyma od nas te warkocze bez skóry. — Być może — przyznał inżynier z powątpiewaniem. — Ale tak łatwo, jak się rzekło, sprawa nie przejdzie. Zanim się Mustanga tymi warkoczami rozgniewa, trzeba wpierw odeprzeć jego atak tutaj i złapać go do niewoli. Wy zaś tak czynicie, jakby rzecz była prosta niczym sylabizowanie dla jakiegoś profesora, mnie jednak ogarnia śmiertelne przerażenie, jak tylko pomyślę o tym. Tak, gdybym tu miał tyle białych, ile ma mój kolega w Rocky-Ground! Ten ma z górą osiemdziesięciu chłopa, wszyscy uzbrojeni po zęby, przy takich robotach jak wysadzanie skał Chińczycy nie są potrzebni. — Rocky-Ground?—spytał Old Shatterhand. — Czy ta miejsco- wość dawniej nazywała się tak samo? —— Nie, to myśmy ją tak nazwali. — Czy znajduje się ona daleko stąd? — Nie. Koleją można zajechać tam w półtorej godziny. — Hm! Te okolice znam w miarę dobrze, a Winnętou zna je jeszcze lepiej. Naturalnie od czasu, kiedy tu pracujecie, nie byłem jeszcze tutaj, nie mam więc pojęcia, którędy biegnie wasza trasa. Czy mo- glibyście mi powiedzieć, jak brzmi dawniejsza nazwa tamtej okolicy? Wystarczy nazwa jakiejś doliny, góry czy rzeki. — Rocky-Ground przecina podnóże jakiejś góry, która nie ma angielskiej nazwy, przez czerwonoskórych nazywana jest Ua-pesz. Ale co to znaczy, tego nie wiem. — Uff! Ua-pesz! — zawołał Winnętou, tak jakby nazwa ta była 70 bardzo ważna i przywiodła go na dobrą myśl. Kiedy wszyscy na niego spojrzeli, zrobił obronny ruch ręką i dodał: — Niech mój brat Shatterhand mówi zamiast mnie. On wie to równie dokładnie jak ja. Spojrzenia skierowały się na Old Shatterhanda. Ten skinął głową, uśmiechając się z zadowoleniem, i powiedział zwracając się do inżyniera: — Nie wiecie, co znaczy Ua-pesz? Dokładnie to samo co nazwa, jaką wy nadalibyście tej okolicy, czyli Kamienna Dolina lub też Skalista Dolina. Wiecie, że chcemy się udać do Alder-Spring. Orientujecie się, gdzie się to miejsce znajduje? — Nie. Wiem tylko, że chcecie być tam jutro wieczorem, powinno więc być stąd oddalone o jeden dzień jazdy konnej. — W samej rzeczy, dzień drogi, ponieważ jadąc przez doliny i wąwozy trzeba pokonywać wiele zakrętów. Natomiast trasa kolejowa biegnie, jak słyszę, w prostej linii, bo od waszego Rocky-Ground do Alder-Spring wystarczy około trzech godzin konnej jazdy. Wasza informacja daje nam dobrą kartę do ręki przeciw Komańczom, tej karty oni nie przebiją. — Cieszyłoby mnie to niezmiernie. Nie zechcielibyście nam tego bliżej wyjaśnić? — Proszę nam najpierw powiedzieć, jak kontaktujecie się z ludźmi z Rocky-Ground? — Mamy przede wszystkim połączenie telegraficzne, tak że każdej chwili mogę nadać depeszę. — Wspaniale! A trasa kolejowa? Czy szyny biegną aż do tamtego miejsca? — Tak, już od dwóch tygodni. My tutaj znajdujemy się na końcu tymczasowego węzła kolejowego. — Jakiego rodzaju są te wagony? — Oczywiście nie są to jeszcze wagony osobowe, tylko towarowe, na budulec i materiały. — Starczą takie. Macie tutaj te wagony? — Cały tuzin. —• A lokomotywę? — Nie, wieczorem odjechała z powrotem do Rocky-Ground. — Czy teraz tar" już jest? 71 — Tak. — Wobec tego bądźcie tak uprzejmi, pójdźcie i zadepeszujcie po te lokomotywę. — Co? Jak? Zadepeszować?—spytał inżynier. — Tak. Powiem wam w kilku słowach, jak sprawa się miała, zanim tu przybyliśmy, i jak się ma teraz. Czarny Mustang chciał napaść na obóz i przysłał tu swego wnuka, Metysa, pod fałszywym nazwiskiem, aby wybadał on najlepszą po temu sposobność. Dziś wieczorem spotkali się tu potajemnie, żeby/wyznaczyć dzień napaści. Dzień ten nie nastąpiłby prawdopodobnie tak szybko, gdybyśmy się tutaj nie znaleźli i gdyby się nie wydało, kim Metys jest naprawdę, czerwonoskórzy nie spieszyliby się. Teraz jednak wiedzą, że przejrze- liśmy ich zamiar, przeprowadzą więc napaść, zanim im ją uniemożliwi- cie, zakładając umocnienia i inne środki ostrożności. Jestem nawet przekonany, że napaść miałaby miejsce nawet już dziś, gdyby nie istniały całkiem istotne przeszkody... — Przeszkody? — wpadł inżynier Old Shatterhandowi w słowo. — Myślę,że właśnie dzisiaj jest ich najmniej. Jeśli czerwonoskórzy zjawią się w tym momencie, jesteśmy zgubieni! — Tak, jeśli! Ale oni się nie zjawią, ponieważ ich tu nie ma! Daję głowę, że Czarny Mustang był tutaj tylko z kilkoma wojownikami, jego obóz znajduje się daleko stąd. Poza tym wie on, że my tutaj jesteśmy. Metys podążył za nim i powie mu, co się stało. Wódz jest zatem przekonany, że tej nocy będziemy czuwać. Dowiedział się, że ja i Winnetou wybieramy się jutro do Alder-Spring. Pojmanie nas obu jest dla niego o wiele więcej warte niż wszystkie zdobycze, jakie mógłby tutaj zagarnąć. Pośpieszy on tak szybko, jak tylko się da, do Alder- -Spring, aby nas tam schwytać. Myśli, że pójdzie mu to bardzo łatwo, ponieważ jest świadom tego, że posiada naszą straszliwą broń. Wyobraża sobie także, że kiedy już nas będzie miał w swoich rękach, wtedy wszystko pójdzie mu jeszcze łatwiej i wróci tu jak najspieszniej, żeby zdobyć długowłose skalpy Chińczyków. Nie może tej sprawy odkładać na później, bo w tym przypadku wy przygotujecie się do obrony. Teraz chodzi tylko o to, aby go ubiec. Ja i Winnetou musimy być w Alder-Spring wcześniej niż on. Musimy go podejść, policzyć jego wojowników i wywiedzieć się po kryjomu, w jaki sposób ma zamiar działać. 72 — Ależ, sir—przerwał mu inżynier—to niesłychanie niebezpie- czne! Jeśli waszłapie, jesteście zgubieni! — Nie złapie nas, tego możecie być pewni, prawdziwy westman może dać się zaskoczyć tylko wtedy, jeśli nie zna niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża, nie zaś wtedy, jeśli je zna. W najwyższym stopniu szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest to, że wasze Rocky-Ground leży tak blisko Alder-Spring. Jak tylko nadjedzie lokomotywa, udamy się tam, a stamtąd pojedziemy konno do Alder-Spring, gdzie znajdzie- my się już wczesnym rankiem. Urządzimy się tam tak, że będziemy mogli wszystko obserwować, nie będąc sami obserwowani. Jestem przekonany, że uda nam się wyśledzić i podsłuchać Mustanga. Jeśli usłyszymy, że grozi wam niebezpieczeństwo, wrócimy szybko do Rocky-Ground, przywieziemy koleją wszystkich tamtejszych robotni- ków i zgotujemy Komańczom powitanie. Słysząc te słowa, inżynier poderwał się uradowany i zawołał: — Do licha, to jest wspaniała myśl! Sprowadzić tu białych na pomoc! Niczego więcej nam nie potrzeba, wtedy wystrzelamy tę czerwonoskórą hołotę co do jednego. — Zgadzacie się więc ze mną? — Oczywiście, macie całkowitą słuszność, mister Shatterhand. Jestem wam niewymownie wdzięczny, a już ja się o to postaram, aby w Rocky-Ground przyjęto was tak, jak na to zasługujecie. — Hm! Co mianowicie zamierzacie uczynić? — Jak tylko odjedziecie, zadepeszuję, że przybywają do nich Old Shatterhand i Winnetou, dwaj najsławniejsi mężowie Zachodu. — Nie uczynicie tego, bo w ten sposób byście zniweczyli cały nasz plan. Nikt nie potrzebuje wiedzieć, kim jesteśmy i czego chcemy; mogłoby to dojść do Komanczów. Pomyślcie o Metysie, który cieszył się waszym całkowitym zaufaniem! — Well! Zatem po prostu zamelduję, że przyjedzie tam czterech pasażerów. Ale byłaby to diabla sprawa, gdybyście byli w błędzie co do dzisiejszej nocy. — Co chcecie przez to powiedzieć? — Jeśliby Komańcze jednak dzisiaj przyszli, a was by tutaj nie było! — Nie przyjdą! Uczyńcie jednak wszystko, co uważacie za swój obowiązek. — Tak, a co jest moim obowiązkiem? — Proszę kazać w rożnych miejscach obozu pozapalać ogniska 74 i postawić straże. Bo gdyby jednak wbrew oczekiwaniom Komańcze znaleźli się tu gdzieś w pobliżu, to zobaczą, że mamy się na baczności, i nie odważą się zaatakować. — Tak, tak będzie najlepiej, uczynię tak. Inżynier oddalił się, aby zadepeszować i wydać odpowiednie rozka- zy, wkrótce też mimo panującej w powietrzu wilgoci paliły się potężne ogniska oświetlające cały obóz. O spaniu nie było oczywiście mowy. Do jazdy koleją przygotowano się zawczasu. Dla czterech pasażerów i ich koni w zupełności wystarczał bardzo obszerny wagon towarowy, w którym przygotowano wygodne siedzenia. Kiedy nadszedł meldunek, że lokomotywa wyszła z Rocky-Ground, załadowano konie do wagonu, a dla ich właścicieli przygotowano jeszcze mocny grog jako pożegnalny poczęstunek. Po upływie półtorej godziny nadeszła pełną parą lokomo- tywa, wagon doczepiono, czterech jeźdźców pożegnało się i wsiadło. I mimo że tory położone były tylko tymczasowo i panowały głębokie ciemności, pociąg gnał z ogromną szybkością, iście po amerykańsku i beztrosko. Podczas jazdy nie wyłoniło się ani razu żadne światełko, ponieważ nie było żadnej stacji po drodze. Góry, doliny, preria i lasy zlewały się w jedno, wydawało się, jakby pociąg pędził bez przerwy przez jakiś bezkresny tunel, tak więc czterej mężczyźni byli radzi, kiedy nareszcie lokomotywa wydała ostry gwizd i wynurzyły się światła celu ich podróży. Także i tutaj paliły się liczne ogniska, w których świetle można było zobaczyć najpierw podłużny, niski budynek mający szerokie wejście. Wnętrze jego zdawało się posiadać kilka pomieszczeń, z których jedno było oświetlone. O futrynę drzwi opierała się szczupła, niewysoka, postać, odziana w skórzany strój westmana. Druga osoba stała bliżej toru, a kiedy pociąg zatrzymał się, podeszła do wagonu, otwarła na wpół uchylone drzwi i oznajmiła: — Rocky-Ground! Wysiadać, messieurs! Ciekaw jestem, dla jakich to ludzi kolega z Firwood-Camp każe organizować po nocy specjalną jazdę. — Zaraz zobaczycie i przekonacie się, sir—odparł Old Shatter- hand. —Przypuszczam, że jesteście tutaj urzędnikiem? — Jestem inżynierem, sir. A wy? — Dowiecie się naszych nazwisk, jak będziemy już w środku, przy świetle. Macie tu jakieś miejsce, gdzie by można bezpiecznie postawić nasze konie? 75 — Zobaczymy. Najpierw sami wyjdźcie z wagonu! — Gdy wysiedli, każdemu po kolei zajrzał w twarz i mruknął rozczarowany:—Hm! Sami nieznajomi! Nawet czerwonoskóry jest tu z nimi! Co innego sobie wyobrażałem! — Czyż oczekiwaliście w naszych osobach jakichś przełożonych lub też kogoś w tym rodzaju?—zaśmiał się Old Shatterhand.—Akcjo- nariuszy-milionerów, co? Nie miejcie nam za złe, że tacy prości ludzie jak my zakłócili wam spokój nocy. Zaraz jedziemy dalej, konno, a wy możecie potem znowu iść spać. — Dalej konno? Toście pewnie tylko jacyś myśliwi albo traperzy? — Zgadza się. — A mój kolega pozwala tu sobie, w środku nocy, z powodu takiego jednego... W tym momencie przerwano mu. Szczupły mężczyzna, który stal dotąd oparty o drzwi, podszedł bliżej i powiedział: — Sam jestem ciekaw, co to za ludzie przybyli w środku nocy specjalnym pociągiem tu, na Dzikim Zachodzie... — przerwał w środku zdania, ponieważ Old Shatterhand, który stał odwrócony do niego tyłem, teraz na dźwięk znajomego głosu odwrócił się szybko. I kiedy ów drobnej postury człowiek zobaczył jego twarz, zawołał: — Old Shatterhand! Old Shatterhand! — Hobbie Frank! — odparł z nie mniejszym zdziwieniem Old Shatterhand. — I Winnetou! I Winnetou! —wołał dalej Frank, poznawszy teraz również Apacza. — Uff! — odpowiedział Indianin. Wyrzekł tylko to jedno słowo, ale zawierało się w nim wszystko, co czuł w momencie tak nieoczekiwa- nego spotkania. — Zaiste, to oni! Old Shatterhand i Winnetou! —powtarzał mały człowiek, nie posiadając się z zachwytu. — Chodźcie, niech was obejmę, niech was przygarnę do serca, messieurs! — I tak obejmował ich po kolei, to jednego, to drugiego, wołając w kierunku urzędnika: — Popatrzcie, inżynierze, oto są ci dwaj najsławniejsi westmani, o których opowiadałem wam dziś przez cały wieczór. Jakże mógłbym przypuszczać, że ich tak prędko tutaj zobaczę! Inżynier zachował się zgoła inaczej, witając przybyłych, odpowie- dział uprzejmie: — Wcale nie trzeba mi było waszego opowiadania, mister Frank. Obu tych dżentelmenów znam już od dawna, wprawdzie tylko ze słyszenia, sława ich bowiem rozciąga się poprzez całe Stany. Biegnę teraz obudzić moich ludzi i... — Stop! — przerwał mu Old Shatterhand. — Pragnęlibyśmy pozo- stać nie rozpoznani z powodów, o których wkrótce się dowiecie. Nie chcemy tutaj długo zabawić, ponieważ jednak spotkaliśmy tutaj tak niespodziewanie naszego poczciwego Franka, minie z pewnością godzinka albo i więcej, zanim ruszymy w dalszą drogę. Powiedzcie tylko, macie tu jakieś miejsce, w którym moglibyśmy bezpiecznie umieścić nasze konie? — Och, Mr Shatterhand, potraktuję pańskie konie tak, jakby to byli ludzie, bo wiem, jakie macie szlachetne zwierzęta, wy i Winnetou. Zabierzemy je do hali, dokąd i was proszę, jeśli wolno, i bądźcie łaskawie moimi gośćmi. To, co nazwał on halą, okazało się wspomnianym już podłużnym budynkiem. Jego oświetlona część stanowiła pomieszczenie restaura- cyjne dla mieszkańców Rocky-Ground. Tuż obok znajdowało się pomieszczenie służące do przechowywania cenniejszych towarów, było ono teraz puste, tutaj więc wprowadzono konie. Tym sposobem miano je prawie na oku i dlatego można było mieć pewność, że są bezpieczne. Kiedy następnie weszli do restauracji, zaspany boardkeeper* pod- niósł się zza swego stołu. Nie udał się na spoczynek, bo spodziewał się, że zarobi coś niecoś na oczekiwanych gościach. Zanim jeszcze zajęto miejsca, Old Shatterhand uznał za stosowne poznać Kasa i Hasa z Hobbie Frankiem. Do tego ostatniego zwrócił się po niemiecku: — Drogi Franku, miło mi w osobach tych tu dwóch panów przedstawić dwóch ziomków. — Jak to? Doprawdy? A więc Niemcy? — I to nawet Saksończycy! — Czyż to być może? Saksończycy? Skądże to? — Oto pan Hasael Beniamin Timpe z Plauen w Vogtland. — Cieszy mnie niezmiernie, doprawdy niezmiernie. A ten drugi pan? — To jest pan Kasimir Obadja Timpe, jego kuzyn z Hof. * szynkarz, gospodarz, kelner 76 77 — Z Hof? Hm! Tak, tak! Hof należy właściwie do Bawarii, mamy więc do czynienia z geograficznym zamieszaniem na mapie. Ale w tym przypadku nic to nie wadzi, bo linia kolei żelaznej z Plauen do Hof jest w całości saksońska. Mogę zatem pana Kasimira Obadję w każdym razie uznać za ziomka. Tylko który z tych dwóch jest właściwie tym prawdziwym kuzynem, ten pierwszy, czy ten drugi? — Obaj, drogi Franku, oczywiście obaj. — Obaj zatem, powiadacie? Hm, tak! Trudno się jakoś w tym połapać. Mam nadzieję, że nie ma już więcej takich, co też nazywają się Timpe! Obaj kuzynowie słyszeli już coś niecoś o dziwactwach Hobbie Franka, dlatego też Kas odpowiedział z uśmiechem: — O, Timpów jest więcej. Mianowicie Rehabeam Zacharias Tim- pe, Petrus Michael Timpe, Markus Absalom Timpe, David Makka- baus Timpe, Tobias Holofernes Timpe, Nahum Samuel Timpe, Josef Habakuk Tim... — Wszelki duch...! Jeśli pan jeszcze choć jeden raz powie Timpe, położę pana trupem jak nic w obronie swego życia! Niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość i napisze do saksońskiego ministerstwa, żeby przysłali panu jakieś inne nazwisko, w przeciwnym razie niepo- dobna przestawać z panem! — Możemy sprawę uprościć. Dobrym przyjaciołom pozwalamy, aby nazywali nas skróconą formą imienia, czyli Kas i Has zamiast Kasimir i Hasael. Czy zechce pan nas tak nazywać? — No, to już mi się bardziej podoba, niech pan ma i we mnie dobrego przyjaciela. Usiądźmy teraz i... o, a co to tutaj? Pytanie odnosiło się do pełnych talerzy i butelek, które gospodarz stawiał właśnie na stole, wskazał przy tym na inżyniera, a ten wyjaśnił, że poczyta to sobie za wielki zaszczyt, jeśli ci tutaj dżentelmeni zechcą być jego gośćmi. Według amerykańskiego zwyczaju byłoby wielką obrazą odmówić takiemu zaproszeniu. Hobbie Frank i Timpowie ochoczo zabrali się do potraw, Old Shatterhand jadł mało, popijając •jedynie małą szklaneczką wino, Winnetou całkowicie zrezygnował z picia. Wiedział zbyt dobrze, że ognista woda jest największym wrogiem czerwonoskórego, my zaś dodajmy, że białego człowieka również! Podczas posiłku rozmowa toczyła się wartko. Old Shatterhand 78 chciał wiedzieć przede wszystkim, jakim okolicznościom zawdzięcza dzisiejsze spotkanie z Frankiem. Ów zaś odparł: — Jeśli się kiedykolwiek puka do pańskich drzwi, aby pana odwie- dzić, zwykle pana nie ma, wyfrunął pan. Trzeba więc gnać za panem, jeśli chce się porozmawiać. Miałem różne drobne sprawy do pana, wsiadłem więc na statek rzeczny na Łabie, aby pojechać do pana. A kiedy przybyłem na miejsce, pana nie było, powiedziano mi, że jest pan gdzieś tutaj, aby spotkać się z Winnetou. Ale gdzie, tego nie wiedziano. Wtedy opanowała mnie gorączka podróży na sawannę, zamknąłem moją willę „Niedźwiedzie Sadło" i co tchu pognałem za panem. Wiedziałem wszak, że u Apaczów Mescaleros dowiem się z pewnością, w jakich stronach można pana znaleźć. Jechaliśmy tak daleko, jak tylko; się dało w górę rzeki Arkansas, następnie wzięliśmy konie, aby pognad dalej przez Santa Fe do Rio Pecos. — Wzięliśmy? Nie jesteś więc sam? — Nie. Mój kuzyn Droll towarzyszy mi oczywiście. — Poczciwy Ciotka Droll? A gdzież on się chowa? Gdzieżeś go zostawił? — Wcale go nie zostawiłem. A gdzie się chowa? W łóżku! — Ależ Franku, dlaczegoż go więc nie obudzisz? — Ponieważ temu poczciwinie należy się trochę snu. Jest chory. — Chory? W takim razie muszę go zobaczyć! Chorować tutaj, na, Dzikim Zachodzie, to zupełnie co innego niż w domu! Czy to coś niebezpiecznego? — Niebezpiecznego nie, ale bardzo bolesnego, jak się wydaje. Z powodu tych bólów, które Droll musiał wycierpieć, ledwo że dotarliś- my do Fort Aubrey, gdzie był lekarz, który go zbadał. Określił on chorobę Drolla jako sciatica*. — Ależ ta choroba nigdy przedtem nie dawała się mu we znaki, to chyba coś nowego? — Tak, napadło go to po raz pierwszy! — Czy lekarz znalazł przyczynę? —^- Lekarz? Nie musiał wcale jej szukać, bo to ja mu ją powiedziałem. — Ty? — Tak, ja! Czyżby pan przypuszczał, że nie potrafię zobaczyć * ischias 79 czegoś, co jest tak widoczne jak na dłoni? Musiałbym chyba być porażony egipską ślepotą! — No więc w czym leży ta przyczyna? — Przyczyna leży w koniu, który nie potrafi oduczyć się utykania. —- Jak to?—spytał poważnie Old Shatterhand, tłumiąc zarazem śmiech. — Mówiłem już, że od Arkansas jechaliśmy konno. Moje bydlę nie było złe, mam je jeszcze do dzisiaj, ale co się tyczy szkapy Drolla, to daliśmy się oszukać, był to kulawiec, co się zowie. Stale się musiał potykać, a jeśli już nie było żadnego rowu, żadnego kamienia czy korzenia, które stały mu w drodze, to to bydlę potykało się o własne nogi. — Ale kto kupuje takie zwierzę! — Jeśli jest potrzebny koń, a dostać można tylko takiego kulawca, to cóż począć? — Tylko że ja wciąż jeszcze nie potrafię się dopatrzyć związku między tym potykaniem się a ischiasem. — To jest całkiem głupia sprawa i spadła na nas niczym grom z jasnego nieba. Jechaliśmy sobie na koniach wśród zarośli, pośród wysokiej trawy, całkiem beztrosko i w dobrych nastrojach, i nie przeczuwaliśmy, że przeklęty los zawiśnie nad naszymi głowami w postaci ukrytego w trawie jakiegoś pnia drzewnego. Wtem ni stąd, ni zowąd ten szelma, na którym siedzi Droll, potyka się przednimi nogami i z przerażenia daje potężnego susa w bok. Droll, który najspokojniej w świecie, niczego nie przeczuwając, siedzi sobie lekko i swobodnie w siodle, zostaje zrzucony, i to w taki sposób, że spada prosto na pień, dokładnie tak, jakby siadł na krzesło. W tym momencie dały się słyszeć jednocześnie dwa odgłosy, mianowicie potężny trzask i donośny wrzask. Ten wrzask pochodził od Drolla, co zaś tak potężnie trzasnęło, czy Droll, czy pniak, nie wiadomo. Myślę jednak, że to Droll, bo jak się wydaje, jego członki jeszcze dziś nie całkiem znajdują się na swoim miejscu. Nie mógł wstać, pomagałem mu wprawdzie podnieść się z tego niskiego parteru na wyższe piętro, ale stale od nowa zapadał się w swoje własne bolesne „ja". Pęczniał wręcz od westchnień i jęków, tak że moje pragnienie znalezienia się na jego miejscu zamknąłem głęboko w swoim wrażliwym wnętrzu. A wszystkiemu winien był ten przeklęty kulawiec. Poczciwy Frank opowiadał wszystko w tak obrazowy sposób 80 bynajmniej nie po to, aby rozbawić słuchaczy, lecz dlatego że taki już miał sposób opowiadania. Przepełniało go współczucie wobec kuzyna Drolla i nie przypuszczał, że jego opowieść mogła wywołać raczej uśmiech niż współczucie. Obaj Timpowie nie spuszczali z niego wzroku, było wyraźnie widać, że ten drobny człowieczek przypadł im do gustu. — Zaczynam pojmować—powiedział Old Shatterhand.—Opo-- wiadaj dalej! — To, co teraz nastąpi, jest jeszcze bardziej bolesne niż to, co mówiłem dotąd. Zadałem sobie ogromny trud, żeby mojego Drolla poskładać do kupy, szarpałem go i ciągnąłem za nogi, potrząsałem nim i nacierałem go, popychałem go od tyłu i podpierałem, aż wreszcie poderwał się, ale z bólu, jak powiedział, a bynajmniej nie dlatego, żeby zrobiło mu się lepiej. Potem z wielkim trudem pomogłem mu dostać się na konia, i to mianowicie na mojego, a nie na tamtego, bo nie był już w stanie dłużej znosić tego potykania się. Policzki zapadły się w pobladłej twarzy, oczy cofnęły się w głąb oczodołów, a na wadze stracił w ciągu dwóch dni ani chybi pięć albo sześć funtów. Dwa pełne dni, pomyślcie tylko! Tyle potrzebowaliśmy, żeby dotrzeć do Fort Aubrey. Tych dwóch dni nie zapomnę do końca życia! Te wszystkie „ach" i „och"! Te postękiwania i pojękiwania! I wciąż w kółko te żałosne skargi! Serce mi pękało, ale mimo to dzielnie i z oddaniem brnąłem, potykając się tuż obok na nieszczęsnej kobyle. A jego bolało wszystko coraz bardziej, do tego stopnia, że podziękowałem Stwórcy, kiedy wreszcie ujrzeliśmy Fort. Tam zabrał się do niego lekarz z bańkami, z ciastem gorczy- czriym i z hiszpańskimi muchami, biedaczysko musiał pić nawet olej terpentynowy! — I polepszyło mu się?—spytał Old Shatterhand. — Tak, powoli, powoli. Gdy już minął tydzień, poprawił się na tyle, że można było myśleć o dalszej podróży, jeśli byśmy jechali wolno. I tak wytrzymał aż dotąd, ale kiedyśmy tutaj przyjechali, poczuł, że musi zrobić sobie parę dni odpoczynku. — Czyli jak długo jesteście tutaj? — Od przedwczoraj. Jutro chcieliśmy ruszyć dalej. — Dokąd? — Do Santa Fe. '— To już mówiłeś, chodzi mi o to, dokąd najpierw chcecie się stąd udać. <* Cumy Mufng 81 — Przez Alder-Spring w góry Raton. — Hm... — Dlaczego mówi pan „hm"? — Ponieważ będzie tam jutro Czarny Mustang ze sporą gromadą Komanczów. Prawdopodobnie wpadlibyście im w ręce. — Czarny Mustang, ten „polujący oprawca"?—spytał inżynier z przerażeniem w głosie.—A cóż on tam ma do szukania, w pobliżu Alder-Spring, tak blisko nas? Czy to może nas dotyczy, mister Shatterhand? — Nie, was nie, to dotyczy Winnetou i mnie. On wie, że my się tam wybieramy, i chce nas złapać. — Ali deyils! Co za szczęście, żeście się o tym dowiedzieli! Teraz oczywiście już tam nie pojedziecie! — Wprost przeciwnie, właśnie tym bardziej tam pojedziemy, a całkiem możliwe, że i wy również. — Ja? No, jeśli mam być szczery, to powiem wam, że bardzo bym się cieszył, gdybym miał sposobność wlepić tym czerwonoskórym hulta- jom parę funtów prochu, ale na siłę nie chciałbym prowokować takiej okazji. — I wcale nie trzeba jej prowokować, już się takowa znajdzie. Chodzi mianowicie o waszego kolegę i jego ludzi w Firwood-Camp, grozi mu napad Komanczów. I to jest właśnie przyczyna, dla której przybyliśmy tu do was specjalnym pociągiem. Chcemy was prosić o pomoc. — Damy ją z całą pewnością i chętnie. Więc to dlatego, dlatego! Tak, ten poczciwy kolega jest wprawdzie dzielnym' inżynierem, ale w sprawach z Indianami nie ma ani doświadczenia, ani też nie jest zbytnim śmiałkiem. Może jednak polegać na mnie i na moich ludziach. — Ilu macie tutaj robotników? — Około dziewięćdziesięciu, samych białych, potrafią oni ostro uderzyć i umieją obchodzić się z bronią. Ale czy nie zechcielibyście mi powiedzieć, jak do tego doszło i jak w tej chwili wygląda sytuacja? Niezmierniem ciekaw waszej relacji. Inżynier był bardziej przedsiębiorczy i odważniejszy niż jego kolega w Firwood-Camp, tak więc Old Shatterhand był przekonany, że znalazł w nim dzielnego pomocnika. Opisał mu wydarzenia ubiegłego wieczora, przedstawił własne wnioski i wyjaśnił, co teraz zamierza 82 uczynić. Kiedy skończył, inżynier poderwał się, wyciągnął ku niemu dłoń i rzekł: — Zrobione, sir, przebijmy sprawę! Macie mnie i wszystkich moich ludzi każdej chwili, kiedy tylko zechcecie. Hobbie Frank zaś dodał w swoim ojczystym języku: — Mnie także! Już temu Najczarniejszemu Mustangowi wybije ostatnia godzina! Bo jeśli się raz zawezmę, to na całego! A teraz idę przyprowadzić jeszcze jednego pożytecznego bohatera naszego dzie- więtnastego wieku, którego nie może przy tym zabraknąć. Wstał i zniknął w wyjściu. A kiedy po krótkiej chwili wrócił, prowadził z sobą Drolla. Widać było po tym człowieku, że w ostatnim czasie cierpiał, ale oczy jego były żywe, zachowanie zaś wcale nie wskazywało na to, że w tej chwili cierpi. Ucieszył się ogromnie tym zarówno niespodziewanym, jak i cudownym wprost spotkaniem i oświadczył, że niezależnie od tego, czy jego stan zdrowia pozwala na to czy nie, weźmie udział w wyprawie do Alder-Spring. Dało to sposobność Winnetou, który dotąd nie wyrzekł ani słowa, zarzucić Drolla pytaniami, które świadczyły o tym, że Apacz posiada znaczne wiadomości o budowie i chorobach ludzkiego ciała. Okazało się, że u Drolla istotnie chodziło o ischias. Winnetou wstał, wyciągnął swoją skórzaną sakiewkę, w której miał zwyczaj nosić ze sobą przeróżne lekarstwa, przejrzał jej zawartość i rzekł właściwym sobie spokojnym tonem: — Niech mój brat Droll zaprowadzi mnie do swego legowiska, cierpienia nie będą mu już więcej dokuczać. Obydwaj wyszli. Już w chwilę potem obecni usłyszeli ostry, przeraźliwy wrzask. — To Droll! — zawołał Frank Hobbie. — Co Winnetou z nim robi? Muszę zaraz lecieć do mojej Ciotki Droll, bo ten wrzask rozdziera mi duszę niczym tartaczna piła. Poderwał się i chciał wyjść, lecz Old Shatterhand przytrzymał go i powiedział: — Zostań tu, drogi Franku! Winnetou z pewnością wie, co robi, a właśnie na tego rodzaju cierpienia Indianie mają środki, o których nawet nasi najlepsi lekarze nie mają pojęcia! Zaraz potem, jakby na potwierdzenie tych słów, wrócił Winnetou i rzekł: — Nasz brat Droll musiał przecierpieć jeszcze jeden bardzo silny, 6« 83 ale też bardzo krótki ból, aby szybko wyzdrowieć. Teraz wypoczywa po nim, a za godzinę będzie znowu zdrów jak przedtem. Po upływie wspomnianego czasu okazało się, że Winnetou miał rację. Wszedł Droll i wyjaśnił rzecz w swojej altenburskiej gwarze: — Czy to nie "wspaniałe, moi panowie? Czuję się, jakbym się na nowo narodził. Nie wiem, co Winnetou zrobił, naciągnął nerw, czy go całkiem zerwał, wszystko mi jedno zresztą. Teraz mogę znowu jeździć konno, a Czarny Mustang poczuje, że Ciotka Droll ma jeszcze swoją krzepę. 3. U OLCHOWEGO ŹRÓDŁA Ua-pesz, u której stóp znajdowała się stacja Rocky-Ground, jest aż do samego wierzchołka pokryta gęstym lasem. Wody spływające z tej góry łączą się na dole w dość szeroki potok, który płynie na południowy wschód, a następnie zakręca na północ. W tym miejscu łączy się z nim mniejszy potok, który wypływa z podnóża innej góry, zwanej od dawna Corner-Top. Nazwa ta ma swoje uzasadnienie. Ua-pesz i Corner-Top zbiegają się pod kątem, każda z tych gór stanowi zakończenie dwóch rozległych pasm górskich, obejmujących szeroką i bardzo długą dolinę biegnącą tak licznymi zakolami, że inżynierowie budujący kolej żelazną uznali, iż lepiej nie kłaść drogi tą trasą, lecz zbudować między Firwood-Camp i Rocky-Ground krótszą drogę, wysadzając skały. Firwood-Camp znajdował się bowiem niedaleko miejsca, w którym rozpoczynała się dolina, a oddzielały go od niej tylko poprzeczne złogi skalne. Stamtąd z góry, a zatem wzdłuż owej krętej doliny, musieli przyjść Komańcze, ponieważ nie istniała dla nich żadna inna droga do Alder- -Spring. Alder-Spring, czyli Olchowe Źródło, otoczone wysokimi olchami, znajduje się u stóp Corner-Top, a wypływające z niego wody tworzą dalej wspomniany już mały strumyk, który łączy się z większym potokiem w miejscu, w którym ten zakręca na północ. Dolina, wybiegając poza te dwie końcowe góry, tworzy szeroką, równinną prerię, przez którą płyną owe dwa strumienie połączone już teraz w jeden nurt. Ponad soczystą trawą wznoszą się krzewy, które niczym zsuwające i rozsuwające się kulisy stwarzają niezmiernie korzystne warunki dla podchodów lub też ukrycia się większej nawet grupy ludzi. Jeśli teraz przypomnimy sobie, co wydarzyło się w Firwood-Camp 85 i jakie mieli zamiary tamci ludzie, to nietrudno będzie przewidzieć, co miał przynieść dzisiejszy dzień. Komańcze byli przekonani, że Old Shatterhand i Winnetou pośpie- szą do Alder-Spring, postanowili więc oczekiwać ich tam i schwytać. Aby to osiągnąć, mając do czynienia z takimi mężami jak ci dwaj, czerwonoskórzy musieli być nadzwyczaj ostrożni. Winnetou i Old Shatterhand nie powinni domyślić się, że Komańcze zmierzają do Olchowego Źródła ani kiedy dotrą na miejsce, żadna okoliczność nie może zdradzić obecności Czarnego Mustanga i jego wojowników. Było zatem samo przez się zrozumiale, że Indianie nie udadzą się wprost do celu, lecz że skryją się w jego pobliżu, ale gdzie—to było teraz najważniejsze pytanie. Winnetou i Old Shatterhandowi nie było trudno wczuć się w tok rozumowania swoich przeciwników. Ponieważ Alder-Spring znajdo- wało się po prawej stronie doliny, Indianie z pewnością będą trzymać się lewej strony i pojadą dalej w prerię, aby potem zawrócić i przybyć z przeciwnej strony. W ten sposób nie było obawy wzbudzenia podej- rzeń zdradzieckimi śladami. Przybywszy od strony prerii w pobliże źródła, Komańcze ukryją się, oczekując tam swoich przeciwników, których potem podejdą, otoczą i w końcu schwytają. Kto zatem chciał uprzedzić Indian i sam ich obserwować, ten musiał wyjechać w prerię jeszcze dalej niż oni i zatoczyć jeszcze większy łuk. I to właśnie powiedzieli sobie Old Shatterhand i Winnetou, i z tego powodu wyruszając w drogę z Rocky-Ground, nie jechali wzdłuż Ua-pesz, lecz skoro nastał dzień, skręcili daleko w lewo i skierowali się na sawannę. Po wczorajszej burzy nastał cudownie piękny ranek. Promienie słońca zmieniały wiszące na źdźbłach i listkach kropelki w brylanty; powietrze było rześkie, świeże i czyste, natura roztaczała wokół swoje milczące piękno. Przejażdżka konna w taki poranek i w takim otoczeniu mogła sprawić najwyższą rozkosz każdemu człowiekowi, lecz nie westmanowi, który miał zamiar wyśledzić wrogich mu Indian. Rozle- gające się co jakiś czas parsknięcia koni i ich stąpanie niosły się przy dzisiejszej pogodzie daleko, wilgotna zaś i ciężka trawa utrzymywała długo końskie ślady, które aż do wieczora mogły być widoczne. Były to okoliczności, które dla człowieka jadącego sawanną mogły okazać się bardzo niebezpieczne. Sześciu jeźdźców, oddaliwszy się dostatecznie daleko od Ua-pesz, skierowało się teraz na południe z zamiarem zbliżenia się do Corner- 86 -Top. Alder-Spring leżało po zachodniej stronie tej góry, Winnetou i Old Shatterhand jechali tak, żeby dotrzeć do niej od wschodu, w ten sposób bowiem unikali możliwości późniejszego odkrycia ich śladów przez Indian. Zbocze Corner-Top nie było w całości pokryte lasem, znajdowały się tam miejsca stanowiące dobre punkty obserwacyjne, nie będzie więc trudno zauważyć pojawienie się Komanczów. W końcu pokonawszy wielkim łukiem szmat prerii, jeźdźcy dotarli do podnóża góry od jej wschodniej strony. Rozejrzeli się za dobrą kryjówką i znaleźli taką, ukryło się tutaj czterech jeźdźców wraz z końmi, gdy tymczasem Winnetou i Old Shatterhand zaczęli wspinać się wyżej, aby móc stamtąd obserwować dolinę. Czterech Saksończyków razem na Dzikim Zachodzie, w samym środku gąszczu na Corner-Top! Bez wątpienia rzadki to przypadek! Hobbie nie omieszkał uczynić na ten temat uwagi: ' — Zupełnie jakby nas los celowo tu zetknął. — Ma pan rację, drogi Franku—potwierdził Has. — Jakżeby inaczej? Ja mianowicie zawsze mam rację. W tym względzie wkrótce mnie poznacie, albowiem pod każdym innym względem jestem przeważnie nieodgadniony. Moje błyskotliwe zalety umysłu trzymam zazwyczaj w ukryciu i rzadko tylko ludzie mogą zajrzeć w głębię mojego rozumu i tkwiące tam skarby wydobyć na wierzch jak bagrownicą. Taka to właśnie błogosławiona i święta godzina nadeszła dla was w tym momencie. Mianowicie z pewnością chcielibyście wiedzieć, w jaki sposób zamierzamy dziś uporać się z Komańczami. Jestem gotów użyczyć wam koniecznych wyjaśnień i daję wam pozwolenie, byście z całym zaufaniem kierowali do mnie pytania. Mów najpierw ty, drogi kuzynie Droll! Droll wiedział, ile te wyjaśnienia, których należało się spodziewać, są warte, dlatego potrząsnął głową i rzekł: — Dlaczego ja pierwszy, drogi Franku? Jestem gotów oddać pierwszeństwo tym tu oto dwom dżentelmenom. Człowiek powinien być uprzejmy. — W tym względzie masz rację! Znałem pewnego profesora zoolo- gii, który mawiał zawsze: „Uprzejmość jest tego rodzaju nawykiem, od którego nie należy się odzwyczajać". A to, co mówi spec tej miary, ma na pewno swoje głębokie uzasadnienie. Niech więc teraz Kas powie, czego chciałby się dowiedzieć ode mnie. — Ja?—zapytał wymieniony.—Ja nie chcę nic wiedzieć! 87 — Co? Nic, zupełnie nic? Czyż to możliwe?—zdziwił się Frank niepomiernie. — Zupełnie nic—potwierdził Kas. — A pan, Has? — Także nic — odparł zapytany. — Także nic? Mówi pan poważnie? — Oczywiście. Frank zrobił na to najpierw taką minę, jakby zdarzyło się coś zupełnie dlań niepojętego, potem rysy jego przybrały wyraz zastano- wienia, następnie gniewu, wreszcie zawołał rozzłoszczony: — Czy to w ogóle możliwe?! Widział to świat?! Nic nie chcą się ode mnie dowiedzieć, zupełnie nic! Czy naprawdę istnieją tacy ludzie, którzy nic nie chcą usłyszeć ani nauczyć się od myśliwego prerii i pogromcy niedźwiedzi, Heliogab.alusa Morpheusa Edewarda Franke- go? To my tu czatujemy, żeby wytropić Indian, mamy zamiar przechytrzyć ich i pokonać, zamiar ten możemy spełnić tylko przy nieocenionym współdziałaniu mojej bogatej w doświadczenie osoby, a tu tymczasem żyją sobie na tym świecie istoty ludzkie, które uważają, że nic nie potrzebują ode mnie usłyszeć! Podczas gdy ta zabawna rozmowa dalej toczyła się w ukryciu, Old Shatterhand i Winnetou dotarli na szczyt Corner-Top. Było tam, jak już wspomniano, sporo miejsc nie porosłych lasem, skąd rozciągał się daleki widok na okolicę. Jedno z takich miejsc, znajdujące się po zachodniej stronie, idealnie nadawało się do celu, w jakim przybyli tu obaj przyjaciele. Stąd z góry można było dokładnie widzieć dolinę, w którą musieli zejść Komańcze, aż do następnego jej zakrętu, który znajdował się w odległości znacznie większej niż jedna mila angielska. Tutaj się zatrzymali. Siedzieli w milczeniu obok siebie, godzinę, dwie, nawet trzy, i żaden z nich nie uważał za konieczne wyrzec choćby jednej sylaby, mimo że oczekiwały ich wydarzenia, w których chodziło o życie lub śmierć. Gdyby ktoś mógł ich niepostrzeżenie obserwować, musiałby z pew- nością dojść do przekonania, że nie przywiodło ich tu nic innego jak tylko chęć, żeby tu się rozłożyć i wypocząć. Żadne poruszenie twarzy, żadne spojrzenie nie zdradzało, że cała ich uwaga skierowana była na zachód i że na całej trasiei, jak daleko sięgnąć okiem w dolinę, nic nie mogło ujść ich czujnym zmysłom. I na tym właśnie polega wielka 88 sztuka westmana, że przy największym nawet napięciu nerwów i skupieniu całej uwagi potrafi on na zewnątrz zachować pozory cał- kowitej obojętności. Niejeden sławny bohater Dzikiego Zachodu uszedł cało z największych niebezpieczeństw i odniósł swoje najpięk- niejsze sukcesy dzięki temu, że potrafił tak zapanować nad swoją mimiką i każdym drgnieniem ciała, iż nie można było odgadnąć, co czuł, do czego zmierzał lub co chciał osiągnąć. Obaj przyjaciele mieli powieki przymknięte, a ponieważ żaden z nich nawet- nie drgnął, sprawiali wrażenie, jakby spali, a mimo to było pewne, że dokładnie słyszeli drozda, który jakieś dwadzieścia kroków za nimi wyciągał z ziemi robaka, i że tak samo dokładnie widzieli sępa, który jak mała kropka ukazał się na niebie po zachodniej stronie. — Uff—odezwał się krótko Winnetou. — Well—tak samo zwięźle przytaknął Old Shatterhand—nad- chodzą. Mimo to nie było widać w dolinie żywej istoty, jak przedtem tak i teraz była ona pusta i cicha, a jednak sposób, w jaki sęp szybował w powietrzu, zdradzał doświadczonemu oku, że tam na dole pod tym ptakiem muszą znajdować się jakieś istoty, od których spodziewa się on zdobyczy. Sęp poszybował jeszcze nieco na lewo, oddalając się od zakrętu doliny, szybko jednak przyfrunął z powrotem i wtedy, kiedy właśnie znalazł się nad zakrętem, w dole pewien jeździec skręcił w dolinę, zatrzymał się na chwilę, aby rozejrzeć się wokół, po czym nie zauważywszy niczego podejrzanego, ruszył dalej, a za nim podążyło dwóch, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, osiemdziesięciu i więcej jeźdźców, których można było wyraźnie rozpoznać, choć z powodu odległości wydawało się, że ich konie są wielkości małych piesków. O tym, jak wyjątkowo bystre oko miał Winnetou, świad- czył fakt, że mimo iż wszystko było z tej odległości tak maleńkie, oznajmił: — To oni, Komańcze. — Tak—potwierdził Old Shatterhand.—A na ich czele jedzie Tok vi Kava. — Ten wódz Komanczów wyobraża sobie, że jest wyjątkowo przebiegłym wojownikiem, a jednak popełnia błąd, którego ani ja, ani mój brat Shatterhand, nie możemy pojąć. — Well. Nadciąga on od Firwood-Camp i jest przekonany, że my 89 też dzisiaj rano wyruszyliśmy stamtąd i że przybędziemy po nim. Nie myśli przy tym, że musielibyśmy dostrzec ślady, które zostawiają jego wojownicy w tej wysokiej i nasiąkniętej wilgocią trawie. Śmieszne! Przez twarz Apacza, zwykle tak poważną i nieporuszoną, przemknął cichy, na wpół pogardliwy i na wpół litościwy uśmieszek, kiedy dodał: — I jeszcze chce schwytać Old Shatterhanda i Winnetou. Uff! — Spójrz, robią dokładnie tak, jak myśleliśmy: kierują się na drugą stronę doliny, abyśmy jadąc za nimi, nie podejrzewali, że ich właści- wym zamiarem jest udać się na drugą stronę w pobliże Corner-Top do Alder-Spring i nas tam złapać. Komancze'jechali drugą stroną doliny, dopóki nie dotarli do najdalej wysuniętego miejsca u podnóża Ua-pesz; ale i tam nie zmienili kierunku, lecz popędzili w prerię, tak jakby chcieli przemierzyć ją całkiem i dotrzeć do jakiegoś odległego celu. — Po jakimś czasie zatoczą łuk, tak jak przypuszczaliśmy, i powrócą tutaj — ciągnął dalej Old Shatterhand. — Jeden z nas musi udać się na dół, aby jechać za nimi, drugi zaś powinien jeszcze tu zostać. Nie powiedział, dlaczego ten drugi ma zostać, ale Winnetou odgadł to natychmiast, ponieważ przytaknął tylko skinieniem głowy i odparł: —• Aby uważać na Ik Senandę, który chciał oszukać i wydać białych ludzi od Ognistego Rumaka. Pogonił on wczoraj za Komaczami, ale z. powodu ciemności nie mógł ich znaleźć, ponieważ jednak zna drogę, więc dzisiaj, jak będzie jasno, trafi na ich ślady i przybędzie tu wkrótce za nimi. Niech mój biały brat czeka tutaj, aby widzieć, jak Metys nadjedzie, ja zejdę na dół, żeby dowiedzieć się, gdzie Komańcze zamierzają urządzić sobie kryjówkę. Winnetou oddalił się i Old Shatterhand pozostał sam. Minęła godzina, i jeszcze jedna godzina, a oczekiwany Metys się nie pojawiał. Właściwie już powinien tu być, ale wypatrujący go Old Shatter- hand nie tracił cierpliwości, bo zdarzyć się mogło dziesięć i sto różnych powodów, które mogły tego podstępnego pól-Indianina zatrzymać gdzieś po drodze. Po jeszcze jednej półgodzinie wreszcie go ujrzał, jak. podążając śladami Komanczów, kieruje się na przeciwległą stronę doliny. A ponieważ zwiadowca ów jechał tak, jak prowadziły ślady Komanczów, musiał również zatoczyć cały ten wielki łuk w.głąb prerii; wiadomo zatem było, że nie przybędzie do podnóża Corner-Top prędzej niż za godzinę. Old Shatterhand mógł teraz opuścić swój posterunek, udał się tak szybko jak to możliwe do swoich towarzyszy na 90 dół. Znalazł ich tam, gdzie zostawił, Winnetou był z nimi. Kiedy opowiedział, że widział nadjeżdżającego Metysa, Apacz zauważył: — Bardzo późno się pojawił. Czy mój brat domyśla się, co go zatrzymało? — Wiele jest przyczyn, które mogły opóźnić jego jazdę—odparł Old Shatterhand. — A może wcale nie był zmuszony, lecz dobrowolnie opóźnił przybycie. — Hm, myślisz, że po pośpiesznej ucieczce z Firwood-Camp postanowił co innego i znowu zawrócił, aby nas śledzić? To by wcale nie było takie złe! — Co pan powiada? — spytał Hobbie Frank, słysząc te słowa. — Być obserwowanym przez nieprzyjaciela, o nie, z góry dziękuję za taką przyjemność. — A jednak w tym przypadku nie byłoby to wcale takie złe. — Nie rozumiem... nie mogę pojąć, chociaż na ogół biorąc, mam otwarty umysł, a jeszcze większą zdolność pojmowania. Jeśli nas śledził, to przecież wie, na przykład, żeśmy w ogóle nie zjeżdżali w dolinę, ponieważ jechaliśmy koleją. — Właśnie bardzo by mnie ucieszyło, gdyby o tym wiedział. Prawdopodobnie wkrótce przekonasz się dlaczego. Oddalę się teraz z Winnetou, żeby podsłuchać Komanczów. Wy pozostańcie tutaj, zachowujcie się cicho i w żadnym wypadku nie opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie wrócimy! — A jeśli nie wrócicie? — Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas, tego możecie być pewni. — A zwracając się do'Winnetou, spytał: — Czy mój czerwony brat wie,. gdzie wrogowie rozłożyli swój obóz? — Wiem — odparł wódz Apaczów. — Czy to daleko stąd? — Nie. Niech mój brat idzie za mną. Odłożyli broń, którą pożyczyli sobie od inżyniera w miejsce własnej skradzionej, aby nie przeszkadzała im, kiedy się będą skradali, i poszli. Najpierw przez dziesięć minut Winnetou prowadził swego białego przyjaciela poprzez las, nie zachowując specjalnej ostrożności, wkrótce doszli do miejsca, gdzie nie było już stojących drzew, zobaczyli przed sobą całą masę drzew powalonych. Leśne olbrzymy powyrywane z ziemi wraz z ogromnymi korzeniami leżały z potrzaskanymi koronami 91 bezładnie porozwalane wzdłuż, w poprzek i jedne na drugich. Były to wiatrołomy, pozostawione przez jeden z owych huraganów, które często szaleją na Dzikim Zachodzie, szczególnie w jego południowych częściach. Jest to zwykle nagle pojawiający się orkan, który pędzi stosunkowo wąskim i ściśle ograniczonym pasem i niszczy wszystko po drodze; wiatrołomem nazywają również obszar zniszczeń po takiej nawałnicy. Pośród powalonych i martwych pni wyrastała nowa, młoda roślin- ność, stosunkowo już wysoka i tak gęsta, że wydawało się, iż nawet dzika zwierzyna nie zdoła przedrzeć się przez ten gąszcz. — Tędy?—spytał Old Shatterhand. Winnetou przytaknął i dodał szeptem: — Po lewej stronie jest skała, tam nie możemy wejść; na prawo dalej jest preria, gdzie pasą się konie naszych wrogów, tam zobaczyliby nas wartownicy; po drugiej, stronie wiatrołomu, który jest tu szeroki najwyżej na dwieście kroków, obozują wojownicy, musimy więc przedrzeć się tędy. — Czy mój czerwony brat był już po drugiej stronie? — Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce głęboko ukrytą dróżkę, którą musiałem sobie sam przetrzeć. — Czy wiesz, gdzie znajduje się ich obóz? — Wiem. Może uda nam się podejść go tak blisko, że będziemy mogli słyszeć, co mówią. Winnetou przemknął kilka kroków skrajem wiatrołomów, po czym położył się na ziemi i wsunął się w tunel z gałęzi i listowia. Old Shatterhand, nie zwlekając, wczołgał się za nim. I znowu okazało się, jak niezrównanym człowiekiem był Apacz. W krótkim czasie przy pomocy noża utorował dróżkę na dwie stopy szeroką, ucinając przeszkadzające konary, gałęzie i pędy, przyciskając je do ziemi, a równocześnie zostawiając górą tyle gęstej zieleni, że tworzyła ona jakby dach nad ścieżką i sprawiała, że ścieżka ta była niewidoczna. Było rzeczą niemożliwą wyprowadzić tę dróżkę w kierunku prostym, skręcała więc raz w tę, raz w tamtą stronę wokół powalonych drzew, raz w prawo, raz w lewo zależnie od trudności, jakie stawiało Apaczowi podłoże i plątanina roślinnego gąszczu, ścieżka była dziełem zręczności i siły, które nawet Old Shatterhanda wprawiły w zdumienie. Ponieważ Winnetou przygotował trasę tak doskonale, nie potrzebo- wali już teraz tak często używać noży, miało to tę zaletę, że mogli 92 skupi.ć uwagę głównie na tym, aby nie poruszył się nad nimi żaden krzaczek i nie stał się tym samym ich zdrajcą. Trafili na swej drodze na dwa jadowite węże, pierwszy umknął, drugiego Apacz zabił szybkim, celnym pchnięciem noża. Po dłuższym czasie Old Shatterhand, uważnie wciągając zapach powietrza, poczuł dym ogniska; zbliżali się do miejsca, gdzie znajdowali się Komańcze. Teraz ścieżka biegła jeszcze kawałek dalej, do miejsca, w którym Winnetou poszerzył ją w dwójnasób. Skinął na towarzysza, ostrożnie i nieznacznie odchylił zarośla i przez otwór ten kazał spojrzeć Old Shatterhandowi. Jakież było zdziwienie, Old Shatterhanda, kiedy ujrzał nie dalej niż o pięć kroków przed sobą leżącego Tokvi Kavę. Obaj szpiegujący znajdowali się na skraju wiatrołomów i zarazem maleńkiego zakola, jakie tworzyła tu preria. Po lewej stronie tego zakola z gmatwaniny pozostałej po huraganie, wystawał powalony na ziemię ogromny, obumarły pień drzewa, a wybujała wokół niego trawa tworzyła miękkie legowisko, na którym wódz Komanczów wyciągnął się jak długi. Dalej widać było jego wojowników, również i oni leżeli pogrążeni we śnie; byli znużeni i czuli się bezpiecznie pod ochroną straży, które wystawili w kierunku prerii. Wódz miał, wedle zwyczaju wszystkich białych i czerwonoskórych na Dzikim Zachodzie, swoją broń przy sobie, leżała ona w zasięgu jego ręki. O pień drzewa stał oparty długi, wąski pakunek owinięty w derkę Tokvi Kavy i opasany starannie lassem. Oczy Old Shatterhanda rozbłysły, kiedy zobaczył ten pakunek. Szepnął do Winnetou: — W tej derce są nasze strzelby! — Tak, wódz śpi i wszyscy inni śpią; możemy je zabrać. — Ani się ważmy! Howgh! Musimy je tam teraz jeszcze zostawić, bo Komańcze nie mogą się domyślić, że ich postój tutaj został odkryty. Trudno, ale musimy kierować się roztropnością. Słuchaj! Czy nie było to jakieś zawołanie? — To głos któregoś z wartowników—potwierdził Winnetou.— Zwiadowca przybył i dotarł do straży stojącej na zewnątrz. Zawołanie, które słyszeli Old Shatterhand i Winnetou powtórzyły wielokroć inne głosy. Śpiący obudzili się i poderwali z miejsc, również wódz się podniósł. Było tak, jak powiedział Winnetou: zjawił się Metys. Ujrzawszy siedzącego wodza, podjechał ku niemu i tam zsiadł z konia. Tokvi Kava odezwał się tonem pełnym zdumienia: 93 —• To ty, synu mojej córki! Czy pozwoliłem ci pędzić za nami? — A ponieważ odpowiedź nie nastąpiła natychmiast, mówił dalej: — Czyż nie rozkazałem ci obserwować bladych twarzy i trwać przy nich tak długo, dopóki nie przybędziemy lub dopóki nie poślę do ciebie wysłannika? — Owszem —odparł zapytany niedbale. —Ale ojciec mojej czer- wonoskórej matki przekona się, że nie mogłem postąpić inaczej. — Musiały wydarzyć się ważne rzeczy, skoro odważyłeś się przybyć tu do nas z Firwood-Camp! Posłucham, co powiesz na swoje uspra- wiedliwienie. — Jesteś ojcem mojej matki i znasz mnie od chwili mego urodze- nia. Czyż dałem ci kiedyś powód do ostrej nagany? Dlaczego przyj- mujesz mnie, robiąc wyrzuty, skoro nie wiesz jeszcze, dlaczego przybywam? — Ponieważ chodzi o najważniejszą zdobycz, jaką kiedykolwiek możemy uzyskać, chodzi o największych wrogów naszego plemienia, mianowicie o wodza Apaczów i o znienawidzoną bladą twarz, która nazywa się Old Shatterhand. — Nie złapiesz ich — odparł wnuk tak samo niedbale jak przedtem. — Nie?—spytał wódz. —A to dlaczego? — Ponieważ ich tam nie ma. Już wczoraj opuścili Firwood-Camp. — Uff, uff, musimy się więc na to przygotować, że mogą zjawić się tutaj każdej chwili! — Nie zjawią się; oni w ogóle tutaj nie przyjadą. — Nie... przy... jadą... tu... taj?—wolno powtórzył zaskoczony wódź. —Dokąd więc zamierzają się wybrać?... — Tego nie wiem, w każdym razie bardzo daleko stąd, ponieważ pojechali wagonem ognistego rumaka. Biali myśliwi czynią to tylko wtedy, kiedy droga ich jest bardzo, bardzo daleka, w przeciwnym razie używają koni. — Ognistym rumakiem? Jesteś tego pewien? — Tak. Widziałem, jak wsiadali do wagonu, a potem widziałem, jak ognisty rumak odjechał z nimi z ogromną prędkością. — Uff, uff, uff! Przecież chcieli przybyć tutaj, do Alder-Spring! Co ich tak nagle pognało w inną stronę? — Strach! — Milcz! Nienawidzę Winnetou i Old Shatterhanda w najwyższym stopniu, ale strachu i obawy oni nie znają. 94 — Oni może nie, ale zważ, że są z nimi dwie inne blade twarze, a ci nie są tak dzielni jak oni, i ze względu na nich tamci wyjechali tak szybko, bo dowiedzieli się, że Firwood-Camp ma być napadnięte przez czerwonoskórych wojowników. — Uff, uff! Jak mogli się o tym dowiedzieć? Kto im to zdradził? Czyżbyś był tak nieostrożny... Po raz pierwszy stracił wnuk panowanie nad sobą i ze złością wpadł mu w słowo: — Nie mów o mnie! Czyż widziałeś kiedy, bym był nieostrożny? To twoja własna nieostrożność wszystko zdradziła i pozbawiła nas tej wielkiej zdobyczy! Wódz włożył rękę za pas i krzyknął: — Nie zapominaj, z kim mówisz, młodzieńcze, w przeciwnym razie mój nóż nauczy cię szacunku, jaki winien jesteś ojcu swojej matki i najsławniejszemu wodzowi wojowników Komanczów! Jak śmiesz mnie. Czarnemu Mustangowi, zarzucać nieostrożność?! — Ponieważ ganisz mnie za błąd, który sam popełniłeś! Powiedz, czy schwytalibyśmy dziś wieczór Old Shatterhanda i Winnetou, gdyby tutaj przybyli? — Jest to tak pewne jak to, że stoisz tu obok mnie. — I wtedy to wszystko, co by do nich należało, stałoby się naszą zdobyczą? — Tak. —-Również konie? — Tak, również one. — To dlaczego nie poczekałeś aż do dzisiejszego wieczora? Dlacze- goś już wczoraj wieczorem złakomił się na te konie? — Zla-ko-mił? — Wódz powtórzył to słowo wolno, chcąc uświado- mić sobie zarzut, który usłyszał. — Co wiesz o tej sprawie? — Wiem wszystko. Kita Homasza, którego posłałeś do mnie, do baraku, wzbudził wprawdzie odrobinę podejrzenia, ale szybko udało mi się je rozwiać, bo blade twarze nie mogły nam nic udowodnić. I wtedy nagle zarżały pod drzwiami konie Winnetou i Old Shatter- handa i wywołały niesamowite zamieszanie. Oczywiście blade twarze były wystarczająco mądre, aby udać, że wierzą w to, jakoby konie istotnie urwały się, mnie jednak to nie zwiodło: zwierzęta nie uwolniły się same, lecz zostały skradzione. Przez kogo? Chcesz może za- przeczyć? 95 Wódz patrzył przed siebie z nieporuszoną twarzą; nie powiedział ani tak, ani nie. A jego wnuk ciągną) dalej: — Twoje milczenie przyznaje mi rację. Blade twarze zaczęły więc naturalnie szukać złodziei... — A ci już dawno zniknęli! —wpadł mu w słowo wódz. — A czy ślady też zniknęły? Old Shatterhand i Winnetou znaleźli wasze ślady, znaleźli moje ślady i znaleźli również ślady Kita Homaszy. Z miejsca odgadnęli naszą zmowę i nasze zamiary, ale na szczęście udało mi się jeszcze im umknąć. Popędziłem do mojego konia i uciekłem. Gdybym został, powiesiliby mnie. Byłem już dość daleko, kiedy przyszło mi na myśl potajemnie wrócić, aby wybadać, czy może Winnetou i Old Shatterhand nie poniechali teraz swego planu i czy udadzą się do Alder-Spring. Bardzo dobrze, że to uczyniłem, zobaczy- łem bowiem, jak wraz z końmi wsiadali do wagonu ognistego rumaka i odjechali. Nie przyjadą zatem do Alder-Spring. Gdy już odjechali, również i ja opuściłem Firwood-Camp i pognałem tutaj, aby ci powiedzieć, co się wydarzyło. I oto jestem tutaj, a teraz skarć mnie, jeśli masz mnie za co skarcić! Howgh! Skończył swoją relację i teraz czekał, co powie jego dziad. A ten stal długą chwilę z opuszczoną głową, potem podniósł ją szybkim, ener- gicznym ruchem i rozglądnął się bystrym wzrokiem dokoła. To, co powiedział, nie mogło być słyszane przez nikogo niepowołanego; wprawdzie przybycie Metysa wyraźnie mówiło obecnym wojowni- kom, że coś się wydarzyło albo że coś się za tym kryje, ale żaden z nich nie ważył się zbliżyć do swego groźnego wodza bez wyraźnego wezwania. Żaden też z nich nie usłyszał zarzutów, jakie czynił wnuk ich wodzowi. Ów zaś powiedział stłumionym głosem: — Tak, to ja zabrałem konie z szopy. Ilczi i Hatatitla są tak sławnymi końmi, że mądrość mego sędziwego wieku zamieniła się w młodzieńczą nierozwagę. Pragnąłem tych koni i musiałem je mieć natychmiast, nie myśląc o tym, że dziś i tak wraz z pojmanymi, staną się one moją własnością. W twoich żyłach płynie moja krew, dlatego nie powiesz naszym wojownikom, jakie następstwa pociągnął za sobą mój niewczesny czyn. — Będę milczał—powiedział młodzieniec. — Czy Old Shatterhand i Winnetou—ciągnął dalej czerwono- skóry—wiedzą, ilu nas było wczoraj w Firwood-Camp? — Tak. 96 — A czy wiedzą również, kto to był? — Nie. Wiedzą tylko, że byli to nieprzyjaźni czerwonoskórzy. — A czy wiedzieli o tym, że zamierzamy napaść na Firwood-Camp? — Przypuszczali tylko. Ale muszę ci powiedzieć, że rzucili mi w twarz moje imię Ik Senanda; nie uwierzyli, że nazywam się Yato Inda. — Zatem wiedzą, że jesteś moim wnukiem i że ja jestem tym, który chce napaść na Firwood-Camp! Co powiedzieli na utratę trzech swoich strzelb? — Swoich strzelb?—spytał Metys zdumiony.—Czyżby je zgu- bili? — Tak. — Uff, uff, uff! Gdzie? — W Firwood-Camp. Ja je znalazłem. —Ty... je... znalazłeś, ty... ty... ty...? Strzelby Old Shatterhanda i Winnetou?—wyjąkał Metys w najwyższym osłupieniu. — Ja! —potwierdził Tokvi Kava, przy czym oczy jego roziskrzyły się z radości. — Srebrną Strzelbę Winnetou? ~ Tak. — I mały zaczarowany sztucer Old Shatterhanda? — Tak. — I ten wielki Postrach Niedźwiedzi? — Tak. — Gdzie, gdzie, gdzie jest ta cenna broń? Powiedz! Szybko! — Tutaj —odparł wódz, wskazując na pakunek. — Uff, uff, uff! Dziś wielki Manitu spogląda na wojowników Komanczów promiennym wzrokiem! To jest zdobycz, której będą nam zazdrościć wszystkie plemiona czerwonoskórych. Jak ta niezrów- nana broń dostała się w twoje ręce? — Przez złodziei, którzy ją ukradli i potem musieli mi ją oddać. — Opowiedział całe zdarzenie i ledwo skończył mówić, wykrzyknął: — Uff! Uff! O tym nie pomyślałem! Old Shatterhand i Winnetou wyjechali, mimo że skradziono im broń. Czy to nie podpadające? Czy nie kryje się za tym jakiś wielki podstęp? Ci dwaj nie wyrzekną się dobrowolnie swej broni, lecz uczynią wszystko, aby ją odzyskać! Wnuk potrząsnął głową i oświadczył: — Nie odważą się na nic, absolutnie na nic. 7* Czarny Muttang 97 — Dlaczego tak sądzisz? — Kto jest przy zdrowych zmysłach, musi myśleć tak samo. Przez co te dwa szakale stały się tak sławne? Tylko dzięki swojej broni. Przy pomocy czego dokonywali swoich czynów? Przy pomocy swej broni. Przez tę broń stali się bohaterami, bez niej są niczym. Ukradziono im tę broń, więc czują, że do niczego nie są zdatni, że w razie napadu na Firwood-Camp nie zdołają stawić oporu, że muszą przegrać, dlatego tak szybko uciekli. Teraz wiem, dlaczego zaniechali jazdy do Alder- -Spring i dlaczego tak nagle opuścili Firwood-Camp. To strach przepędził ich jak najdalej stąd, strach przed nami i przed pewną zagładą! Głębokie przekonanie młodzieńca i jego entuzjazm porwały starego; również i on przyznał: . — Uff, uff, prawdę powiedziałeś! Uciekli z wyciem jak psy, które mają dostać cięgi. Oni sami uszli przed nami, ale mamy ich broń. Teraz musimy zdobyć skalpy wszystkich żółtych ludzi. Wiedzą, że chcemy napaść na Firwood-Camp, poślą po pomoc. Musimy więc się pośpie- szyć. A ponieważ Old Shatterhand i Winnetou dziś się tutaj nie zjawią, nie mamy tu nic do szukania i natychmiast wyruszamy. Nasze konie są prawdziwie zmęczone, ale jeśli tak pojedziemy, aby z zapadnięciem zmroku dojechać do miejsca, które blade twarze nazywają Birch-Hole, to zwierzęta nie padną pod nami. — Chcesz więc, tak jak ci poradziłem, odczekać w Birch-Hole stosowną chwilę do napadu? — Tak, bo żadne inne miejsce nie nadaje się do tego tak dobrze jak to. Poprowadzę tam moich wojowników i kiedy oni będą tam czekać, zakradnę się pod obozowisko i wybadam, jaka pora będzie najstosow- niejsza, aby ich otoczyć, tak żeby ani jedna blada czy żółta twarz nie mogła się nam wymknąć. Ty zaś zostaniesz tutaj. — Nie pojadę z wami?—spytał zdziwiony Metys. —Dlaczego? — Ponieważ znają cię tam, a to mogłoby nas łatwo zdradzić. I jest jeszcze jedna przyczyna, o wiele ważniejsza dla mnie, mianowicie te tutaj trzy strzelby. — Jak to te strzelby?... — Przyjedziemy tu z powrotem. Mam wlec tę broń z sobą do Firwood-Camp i potem z nią wracać? Na to jest ona zbyt cenna. Powiadam ci, te strzelby są mi droższe niż wszystkie skalpy, jakie 98 możemy zdobyć w Firwood-Camp. Dlatego nie chcę wystawiać ich na niebezpieczeństwo i pozostawiam je tutaj, dopóki jutro nie wrócimy. Ty zostaniesz jako wartownik, nie ma nikogo bardziej pewnego niż ty. Okazane zaufanie wyraźnie schlebiło Metysowi, mimo to miał zastrzeżenie: — Jednak z chęcią pojechałbym z wami, bo chcę dostać moją część zdobyczy, którą mi obiecałeś. — Otrzymasz ją. Powiedziałem, a moja obietnica znaczy tyle co przysięga. — Czyli złoto i pieniądze? — Tak. Jesteś synem mojej córki i moim jedynym spadkobiercą. Mądry mężczyzna musi myśleć o wszystkim. Napad nie będzie prawdopodobnie niebezpieczny, ale mimo to może trafić mnie kula albo ostrze noża, wtedy masz zostać właścicielem tych strzelb, które mogłyby łatwo wpaść w inne ręce, gdybym ciebie tu przy nich nie zostawił. Tak powiedziałem i tak ma być. Howgh! Metys usłyszawszy to, nie opierał się dłużej i wyraził zgodę. Wódz odbył krótką naradę wojenną z kilkoma znakomitymi wojownikami, wśród nich znajdował się również ów Kita Homasza, który wtedy w Firwood-Camp przybrał imię Juwaruwa. Następnie Czarny Mustangi jego Komańcze odjechali, udając się znowu w dolinę, z której przybyli. Ik Senanda pozostał na miejscu sam z owymi trzema skradzionymi strzelbami. Ledwo minęła chwilka, jak oddalili się jego towarzysze, który to czas wykorzystał Metys na rozsiedlanie i przywiązanie konia, a' już nie mógł opanować dłużej swojej ciekawości, zdjął lasso z pakunku, rozwinął go i wyciągnął strzelby, aby nacieszyć oczy ich widokiem. Można sobie łatwo wyobrazić, z jaką rozkoszą przypatrywa- li mu się, skryci oczywiście wciąż jeszcze w zaroślach, Winnetou i Old Shatterhand. Obserwowali, z jaką pożądliwością Metys ogląda broń, jak iskrzą mu się przy tym oczy, słyszeli.też urywane okrzyki zachwytu. Nie dane mu było oczywiście rozkoszować się zbyt długo, wkrótce bowiem przerwano mu gwałtownie jego zachwyty w nieoczekiwany sposób. Winnetou cichutko, jak najciszej rozchylił zarośla i przeczołgal się pośród nich bezszelestnie. Old Shatterhand posuwał się za nim z tą samą ostrożnością. Potem podnieśli się. Kilka kroków, których nie dosłyszało nawet nadzwyczaj czujne ucho Metysa — i już stali za nim. — Witaj, Ik Senanda—odezwał się Old Shatterhand. Przerażony w najwyższym stopniu Metys obejrzał się i zobaczył obok siebie mówiącego oraz Winnetou. Jego przerażenie na ich widok było tak ogromne, że nie wydobył z siebie ani słowa i w tym momencie nie był zdolny uczynić żadnego ruchu. — Tak —przytaknął mu ironicznie Old Shatterhand. —Jesteśmy tutaj, aby odebrać naszą broń. Wreszcie szpieg odzyskał zdolność poruszania się; nie poderwał się jednak, żeby spróbować ucieczki, o nie, za bardzo i za mocno trzymał go jeszcze strach; wstał powoli jak ktoś, kogo członki cierpią na bolesny bezwład, i w urywanych sylabach wydobył z siebie słowa: — Old... Shat-ter-hand i Win-ne-tou! Do-praw-dy... do-prawdy... to są oni... oni naprawdę! — Tak, to naprawdę my — roześmiał się myśliwy dumnie, prosto w zmienioną strachem twarz. —Z twoich rysów wyziera blady strach. Chciałeś nas schwytać, a teraz trzęsiesz się z przerażenia! Pogarda, z jaką padły te słowa, przywróciły Metysowi opanowanie. Trzymając wciąż jeszcze owe trzy strzelby w rękach, cofnął się o krok i odparł: — Co ty sobie wyobrażasz? Ja? Strach przed wami? Mnie ani Winnetou, ani Old Shatterhand nie są w stanie napędzić strachu. I chcecie odzyskać wasze strzelby? Uff! To spróbujcie, czy je dosta- niecie! Mówiąc jeszcze te słowa, błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Nie mógł uciec na koniu, ponieważ ten był uwiązany, a odwiązanie wymagałoby zbyt wiele czasu, był zatem zmuszony zostawić go i umykać pieszo. Przemknął szybko wielkimi susami wzdłuż skraju wiatrołomów, aby czmychnąć w gęstwę zarośli. W swoim rachunku nie uwzględnił jednak obu przeciwników. Ledwo uczynił czwarty czy piąty skok, już dopadł go Old Shatterhand, a Winnetou nawet prześcignął i obaj schwytali go i zatrzymali. Biały myśliwy wyjął rewolwer i rozkazał: — Stać! Natychmiast wracaj i siadaj. Przy najmniejszej próbie ucieczki wsadzę ci kulę między żebra! Akurat ty miałbyś być tym łobuzem, który nam ucieknie?! Przywiedli go z powrotem na to miejsce, gdzie siedział poprzednio i gdzie jeszcze leżała jego strzelba, odebrali mu swoje strzelby i jego nóż i przycisnęli go do ziemi. Trząsł się z wściekłości, widział jednak, że 100 najmniejszy opór może mu tylko zaszkodzić i że najlepiej będzie, jeśli się podporządkuje. Old Shatterhand włożył dwa palce między wargi i wydał ostry, przeciągły gwizd, po czym przysiadł się wraz z Winnetou do jeńca. Nie mówiąc już więcej ani słowa, czekali na przybycie swoich towarzyszy, do których ten gwizd był skierowany. Hobbie Frank i Droll wiedzieli dobrze, co oznacza ten sygnał Old Shatterhanda, nie trwało więc wcale długo, jak przyjechali razem z obydwoma Timpami, okrążywszy wiatrołomy. Szybkim spojrzeniem ocenili sytuację i kiedy zatrzymaw- szy konie, zsiedli. Frank powiedział: — Do licha, co za wspaniały obrót przyjęła sprawa! Czerwono- skórzy odjechali, za to zaprosił się do nas w gości ten tutaj malinowy Fryc! Gdzie podziali się tamci i kto to jest ten potulny, nieproszony gość, moi panowie, któremu, jak się wydaje, podoba się przy waszym boku nadzwyczajnie? — Toż to przecież ten zwiadowca, który chciał wydać mieszkańców Firwood-Camp Komańczom pod nóż!—zawołał Kas. — To on? Hm, chciałbym go sobie dokładnie obejrzeć! — I obcho- dząc go wokoło i przyglądając mu się bacznie, ciągnął dalej: — Bardzo miły z niego młodzieniaszek, trzeba to przyznać. Jakeście złowili tego chloptasia, panie Shatterhand? Old Shatterhand w krótkich słowach wyjaśnił im, co się tu wydarzyło. — Tak, tak — zauważył Hobbie Frank — jeśli on tak ni stąd, ni zowąd chciał odziedziczyć te strzelby, to powinien przynajmniej odczekać, dopóki świętej pamięci właściciele nie strząsną ziemskiego pyłu ze swoich doczesnych stóp. Proponuję, przyłóżmy mu solidny kompres na te jego nabrzmiałe pretensje do spadku. Zasłużył sobie aż nadto. Co pan na to, panie Shatterhand? — Nie ujdzie swojej kary, drogi Franku. Cierpliwości!—odrzekł Old Shatterhand i skierował się do jeńca: — Najpierw podaj nam twoje prawdziwe imię! Metys obrzucił ich spojrzeniem, w którym czaił się fałsz, i odparł niedbale: — Moje prawdziwe imię słyszeliście. Nazywam się Yato Inda, Ł moja matka należała do Apaczów z plemienia Pinali. — To kłamstwo. Jesteś Ik Senanda, wnuk Czarnego Mustanga. 101 — Udowodnijcie to w takim razie! — Żądanie to jest bezczelnością, którą nie poprawisz swojej sytua- cji. Dlaczego utrzymujesz tajne konszachty z Komańczami? — Udowodnij mi, że tak jest. — Pshaw! Dlaczegożeś uciekł, gdy spostrzegłeś, że dobrze odczyta- liśmy ślady Czarnego-Mustanga? — Nie uciekłem. To, że pojechałem, nie było ucieczką ze strachu przed wami, uczyniłem to w najlepszym zamiarze. Widziałem obce ślady tak samo dobrze jak wy, usłyszałem o waszym podejrzeniu. Byliście tylko gośćmi w Firwood-Camp i nie mieliście żadnych obowiązków, ja natomiast miałem sprawować pieczę nad mieszkańca- mi i dlatego od razu, gdy tylko dowiedziałem się d* podejrzeniach, wyruszyłem, aby wytropić nieprzyjaciela. — Aha, i zrobiłeś to całkiem nieźle. A więc odjechałeś, żeby wybadać, gdzie znajdują się Komańcze? Jak to było możliwe, żeby znaleźć ich w ciemnościach nocy? — Kto tak pyta, nie może być westmanem! — Well! Mówisz bardzo pewnym siebie tonem. Podziwiam cię, że mogłeś sobie aż tutaj przyjechać za nieprzyjacielem, a potem jeszcze nawet z nim rozmawiać, i że cię przy tym nie zabili lub przynajmniej nie pojmali! — Nie musicie się temu wcale tak dziwić. Komańcze nie wiedzą, że ze strony matki pochodzę od ich wrogów, Apaczów z plemienia Pinali, byłem z nimi na pozornie dobrej stopie, uważają mnie więc za swego przyjaciela i dziś również przyjęli mnie bez jakiejkolwiek wrogości. — Pięknie! Ale jak znalazły się nasze strzelby w twoich rękach? To pytanie wprawiło Metysa w widoczne zakłopotanie, starał się je jednak ukryć i odpowiedział szybko: — To jest właśnie ten dowód, który powinien was przekonać o mojej uczciwości i przyjaźni. Wczoraj wieczorem zobaczyłem wasze strzelby, których jeszcze nie znałem, dziś znowu zobaczyłem je u Komanczów, a Czarny Mustang chwalił się, że je ukradł. Aby pomóc wam odzyskać swoją własność, z kolei ja mu je skradłem, on zaś odjechał stąd, nie zauważywszy tego. — Muszę wobec tego przyznać, że był to z twojej strony majstersz- tyk, jakiego nie udałoby się powtórzyć żadnemu innemu człowiekowi. •Wydajesz się uosobieniem mądrości; Czarny Mustang zaś, który 102 pozwolił sobie zabrać broń i nie zauważył tego, wydaje się w każdym razie uosobieniem głupoty. Chciałeś więc je nam oddać? — Tak. — Jak wobec tego wytłumaczysz, że kiedy przed chwilą nas zobaczyłeś, chciałeś z nimi uciec? — Wynikło to tylko z przerażenia, żeście się tak nagle zjawili. Nie rozpoznałem was od razu. — Nie rozpoznałeś? A jednak wymieniłeś nasze nazwiska! Metys stał jakąś chwilę ze wzrokiem ponuro wbitym w ziemię, po czym zawołał z udanym gniewem: — Nie pytajcie o rzeczy, których nie jesteście w stanie zrozumieć! Jeśli człowiek jest przekonany, że tutaj w tej dziczy jest sam i bezpieczny, a potem nagle zostaje zaskoczony przez osoby, o których myślał, że znajdują się daleko stąd, to łatwo przecież wytłumaczyć, że w pierwszym momencie przez zaskoczenie działa inaczej niż w spokojnej rozwadze. Jeśli tego nie pojmujecie, to niepotrzebnie mówię i szkoda każdego dalszego słowa! — Tak, i słusznie, proszę cię, nie trać już ani słowa więcej, chociaż pojmujemy nie tylko to, ale i wiele innych rzeczy. Wydaje ci się, że ujawniliśmy się zaraz po naszym przybyciu tutaj, ale jesteś w błędzie. Byliśmy tu, zanim przybyłeś. Już przedtem obserwowaliśmy Czarnego Mustanga i słyszeliśmy każde słowo, jakie do niego powiedziałeś. Nazwał on cię synem swojej córki, przekazał ci nasze strzelby, które rzekomo, jak mówisz, chciałeś im skraść. Co na to powiesz, Ik Senanda? — Powtarzam i nie mogę powiedzieć inaczej: nie jestem Ik Senan- da, lecz Yato Inda, odzyskaliście wasze strzelby i teraz żądam, abyście mnie natychmiast uwolnili! — Wolnego, wolnego, my boy! Ponieważ wciąż jeszcze wszystkie- mu zaprzeczasz, tym bardziej nie możemy cię uwolnić, postawimy cię przed twoim kochanym dziadem i przekonamy się, czy jest on równie tchórzliwy i podły, aby zaprzeć się swej krwi i ciała. Oczy Metysa błysnęły podstępnie, kiedy zapytał: — Chcecie zaprowadzić mnie do Czarnego Mustanga? Spróbujcie, czy wam się to uda! — Uda nam się, możesz być tego pewny! Ale stanie się to w całkiem inny sposób, niżbyś sobie życzył. Przeliczyłeś się! Masz nadzieję, że Mustang uwolni cię z naszych rąk, ale twój łagodny grand-father 104 będzie miał sam z sobą dość roboty, ponieważ i on będzie naszym jeńcem, tak jak ty nim zostałeś. — Żaden Old Shatterhand i żaden Winnetou nigdy nie dokona tego, aby pochwycić Czarnego Mustanga, którego sława sięga ponad wszelkie doliny i góry! — Aha! Teraz wypadasz z roli! Tylko nie unoś się! Dostawaliśmy w swoje ręce jeszcze większych hultajów niż ten stary Mustang, o którym zupełnie słusznie powiedziałeś, że sława jego sięga ponad doliny i góry, tylko wydaje się, że sięga tam ona jak to powietrze, co wieje, bo tu na dole nie dostrzega się jej wcale. — Nie przechwalajcie się! Czarny Mustang jest wodzem Koman- czów Naiini, najdzielniejszych wojowników tego wielkiego ludu. I nawet gdybyście naprawdę byli tak szaleni, aby pognać za nimi i z nimi walczyć, to i tak ich nie dogonicie, mają nad wami przewagę w czasie, zanim zdołacie ich doścignąć, Firwood-Camp stanie się pastwą płomieni!—I zwiadowca wybuchnął szyderczym śmiechem. Old Shatterhand położył mu ciężko rękę. na ramieniu i rzekł: — Śmiej się, śmiej, pędraku, wkrótce nadejdzie czas, że całkiem odechce ci się śmiać! Najprzód opuścimy to piękne miejsce, gdzie miałeś czekać na swojego dziadka, z pewnością już go wkrótce ujrzysz. A teraz przywiążemy ciebie do twojego konia i radzę ci, bez sprzeciwu, bo mamy wiele sposobów, aby zmusić cię do posłuszeństwa. Metys nie miał odwagi stawić oporu. Wierzył zresztą niezłomnie, że jego niewola nie potrwa długo. Był przekonany, że podążą teraz wraz z nim śladami Komanczów i skręcą w dolinę. Ku jego zdumieniu jednak Winnetou i Old Shatter- hand obrali niemalże przeciwległy kierunek jazdy i zamiast skręcić u podnóża Corner-Top, udali się w stronę Ua-pesz. Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego tak nadkładają drogi, tym bardziej że pędzili prawie wyłącznie galopem, co wskazywało na ogromny pośpiech. Później oczywiście zobaczył linię kolejową, która biegła od strony otwartej prerii i zakręcała w dolinę, i kiedy jeźdźcy popędzili wzdłuż owych torów, zaczęło mu świtać w głowie coś, co napełniło go niemałą obawą. Twarz jego zasępiła się. Spostrzegł to Hobbie Frank, jeniec bowiem. jechał między nim i Drollem, oczywiście mały myśliwy, szpikując Metysa swymi wielce napuszonymi przekomicznymi uwagami, posta- rał się o to, aby jego obawy jeszcze wzrosły. 4. BRZOZOWY JAR Kiedy jeźdźcy dotarli do stacji Rocky-Ground, pierwszym, który ich powitał, był zacny i energiczny inżynier Mr Swan. — Witajcie! —zawołał do nich. —Już z powrotem? I zadowoleni, jak widzę! Jak poszło? A Komanczów wi... Przerwał wpół słowa, kiedy ujrzał związanego zwiadowcę, lecz wkrótce wyraźnie uradowany mówił dalej: — Ali devils, wszakże to Mr Yato Inda, kolorowy dżentelmen! I związany? Czy to wasz jeniec, sir? — Tak — skinął Old Shatterhand, do niego bowiem skierowane było pytanie. — Czy jest tu może miejsce, w którym moglibyśmy go ulokować i gdzie nie przyszłaby mu ochota na spacer? — Jest takie miejsce, wprost wyśmienite, sir. Kogo tam zakwateru- ję, ten nie będzie mógł nawet myśleć o żadnej wycieczce. Pokażę wam to miejsce. Miejscem, które miał na myśli, była dopiero co wykopana studnia. Wprawdzie była już dość głęboka, lecz nie było w niej jeszcze wody. Gdy Metys usłyszał, że zostanie tam wpuszczony, podniósł wielki lament, co mu jednak w niczym nie pomogło. Kiedy doprowadzono go do krawędzi studni, by go tam związać i do niej spuścić, zaczął nawet stawiać opór. Widząc to inżynier odezwał się do Old Shatterhanda: — Czy z takim groźnym osobnikiem, jakim jest ten łajdak, mamy się obchodzić w rękawiczkach? Wprawdzie jest on waszym jeńcem, ale jego haniebny czyn dotyczył nas, ludzi kolei. Zatem pozwólcie mi, sir, nauczyć go rozumu! — Uczyńcie z nim, co uważacie za słuszne i właściwe —odparł za- 106 pytany. — Przekazałem go wam i nie chcę mieć z nim więcej nic wspól- nego. Zadbajcie o to, by nie mógł nam jeszcze dziś wyrządzić jakiejś szkody! — Jeśli o to chodzi, Mr Shatterhand, możecie się w pełni zdać na to, że nie wyjdzie z tej głębokiej studni, zanim nie wyrażę na to zgody. A więc przewiążcie mu sznur pod ramionami i niech zjeż- dża w dół! Kiedy zwiadowca ze spętanymi rękami i nogami zaczął się ponownie miotać, przywiązano go do podkładu kolejowego i nie spuszczono go do studni dopóty, dopóki nie ucichł pod porządną porcją kijów. Poza tym inżynier od rana już wszystko przygotował. Jego robotnicy sprawdzili broń, w jednej maszynie już rozpalono i podstawiono wagony gotowe do drogi do Firwood-Camp. W czasie gdy wycierano, pasiono i pojono konie sześciu westmanów, oni podjęci zostali najwspanialszym obiadem, jaki tylko był możliwy w tamtejszych warunkach, opowiedzieli przy tym inżynierowi, co tego dnia od rana przeżyli. — Poszło to więc lepiej, o wiele lepiej, aniżeli sądziłem—powie- dział później. — Cieszy mnie niezmiernie, że dostaliśmy w swoje ręce tego kolorowego łajdaka! A czerwonoskórzy rzeczywiście udali się w stronę Firwood-Camp z zamiarem napadu? Chętnie im w tym dopomogę. Już teraz się na to cieszę, naprawdę! — Rzeczywiście liczyłem na was i waszych ludzi—zauważył Old Shatterhand — bo tamtejszy inżynier nie wydaje się bohaterem. — Macie rację, sir. Nie mówiąc już o Chińczykach, ci bowiem pierzchają na wszystkie strony z chwilą pojawienia się pierwszego Indianina, a o nielicznych tamtejszych białych nie warto wspo- minać. — Zapewne byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli wziąć sprawę na siebie, a ludzie z Firwood nie musieliby o niczym wiedzieć, zanim nie rozprawimy się z czerwonoskórymi. — A dlaczego nie miałoby tak być? Będzie nas przeszło dziewięć- dziesięciu i sądzę, że nie ma powodu bać się czerwonoskórych. — Hm! Też tak myślę. Czy znacie Birch-Hole, czyli Brzozowy Jar, dokąd Czarny Mustang ma zaprowadzić swych ludzi? — Jak swoją kieszeń, sir. To głęboki wąwóz skalny, który za Firwood wrzyna się głęboko w góry. Ze wszystkich stron skały wznoszą 107 się ku niebu i istnieje tylko jedno wąskie wejście, gdzie rośnie stara, wysoka brzoza, od której to ów jar wziął swą nazwę. — To niezbyt przebiegle ze strony Czarnego Mustanga, że właśnie tam chce ulokować swoich ludzi. — Dlaczego? Nie ma dla nich lepszej kryjówki, a przecież on nie przeczuwa, że znamy jego zamiary. Wydaje mi się, że uczynił dobry wybór, — Mnie nie. Czy można wdrapać się po ścianach wąwozu? — Tylko w jednym miejscu, a i to tylko za dnia. W nocy odradzał- bym to każdemu, dla kogo własna głowa jest warta choć ćwierć dolara. — Dobrze! A czy od zewnątrz można dotrzeć do skraju wąwozu? Na te słowa inżynier szybko uniósł głowę, rzucił badawcze spojrze- nie na Old Shatterhanda i odparł: — Ach sir, sądzę, że odgadłem, jaki macie plan! Chcecie nas rozstawić na skraju wąwozu, a kiedy czerwonoskórzy po kryjomu się do niego przedostaną, chcecie zająć również wejście. Czy tak? — A gdyby tak było? — To byłby to najlepszy pomysł, na jaki można wpaść; gdy tak postąpimy, Indianie utkwią w Birch-Hole jak raki w więcierzu i będziemy mogli wyławiać ich pojedynczo i unieszkodliwiać, kiedy nam przyjdzie ochota. — Taki był w rzeczy samej mój zamiar. Czy wasi ludzie mogą ruszyć w drogę? — Oczywiście. Ale czy Mr Winnetou przystaje na ten plan? Wódz Apaczów nie mówił dotąd ani słowa. Teraz odezwał się: — Old Shatterhand i Winnetou mają zawsze takie same myśli. Plan mojego białego brata jest dobry i należy go wykonać. Howgh! — Well!—skinął inżynier.—Ja, oczywiście, zupełnie się z tym zgadzam. Dotrzemy tam dostatecznie wcześnie, aby jeszcze za dnia, zanim nadejdą Indianie, wdrapać się na skały. Lecz później, kiedy się ściemni, musimy orientować się w terenie. Czy nie byłoby dobrze postarać się o oświetlenie? — Byłoby to oczywiście pożądane—odrzekł Old Shatterhand.— Czy rozporządzacie jakimiś środkami i narzędziami, Mr Swan? — Wszystko będzie w najlepszym porządku, Mr Shatterhand. Kie- dy zgodnie z kontraktem mieliśmy tutejszy odcinek szybko ukończyć, często musieliśmy pracować nocą przy świetle, z tamtego okresu pozostało wiele pochodni. Mamy też beczki z naftą różnej wielkości. 108 — Niełatwo będzie przewieźć beczki, jednak byłoby to dla nas szczególnie korzystne, gdybyśmy właśnie przy wejściu do wąwozu mogli zapalić taką beczkę. Niepodobna, by przez taką płonącą pochodnię Komańcze odważyli się przedostać. — Well, poradzimy sobie. Mamy tragi, powrozy i wszystko, co jest potrzebne, aby bez trudu zabrać jedną lub kilka beczek. — Dobrze! Lecz pamiętajcie, że nie może to wywołać żadnego hałasu ani zostawić widocznego śladu. — Bez obaw! Mam tu ludzi, na których mogę polegać! Czy wyrażacie zgodę? — Tak. Zakończcie wszystko i zadbajcie o to, byśmy na czas dotarli do Birch-Hole! Inżynier z rozwagą przystąpił żwawo do przygotowań. Konie pozostawiono pod pewnym nadzorem, przy studni, gdzie siedział zwiadowca, postawiono straż. Następnie w pełni załadowany pociąg ruszył, o czym naturalnie nie zatelegrafowano do Firwood- -Camp. Robotnicy drogowi z ochotą wzięli udział w tym przedsięwzię- ciu, a kiedy wszyscy dotarli do oznaczonego punktu i wysiedli, nie było takiego, kto by się martwił o zakończenie tej dobrze zapowiadającej się przygody lub o siebie samego. Miejsce, z którego pociąg ruszył w drogę powrotną, było tak odległe od Firwood-Camp, iż nie można go było stamtąd dostrzec. Pociąg zakręcał wokół góry, w którą wrzynał się Brzozowy Jar; mężczyźni znajdowali się za górą, podczas gdy Firwood leżało przed nią, a wejście do wąwozu było od strony Firwood. Idąc w górę z tego miejsca, gdzie zatrzymał się pociąg, można było dojść pod osłoną lasu na skraj wąwozu, nie nastręczało to zbytniej trudności, gdyż jeszcze było jasno. Trudniej było niepostrzeżenie i bez pozosta- wiania śladów dostarczyć dwie beczki nafty, które zabrał inżynier, pod wejście do wąwozu, tam zaś tak je ukryć, by później uszły tak oczom indiańskich zwiadowców jak i ich nosom. Szybkie i tajemne wykonanie tego planu, od którego powodzenia tak wiele zależało, przejął Winnetou. Old Shatterhand natomiast popro- wadził wojowniczych mężczyzn na górę, by ich tam porozstawiać i udzielić niezbędnych instrukcji. Dotarłszy na górę, znaleźli się wśród gęsto rosnących drzew. Osłony zatem było co niemiara. Old Shatterhand z zadowoleniem zobaczył strome ściany skalne sięgające do wąwozu. Kiedy Komańcze znajdą się tam na dole w wąwozie, to nie będzie już dla nich odwrotu. Poroz- 109 stawiał ludzi dookoła długiego może na pięćset kroków i przeciętnie na pięćdziesiąt k-roków szerokiego wąwozu i każdej grupie udzielił wskazówek stosownych do jej pozycji. Przede wszystkim przypominał o konieczności zachowania jak największej ciszy, wytężonej uwagi i zaznajomił ich z rozmaitymi znakami i sygnałami, które w nocy mogły się okazać konieczne, a których znaczenie musieli dokładnie znać. Później zaczął się wspinać od strony wychodzącej na Firwood-Camp, by znaleźć Apacza. Ten leżał czekając na niego nie opodal za dość gęsto porośniętymi krzewami i skinął w jego stronę. — Winnetou wykonał swoją robotę. Ludzie, których zabrał inży- nier, to silni i zręczni mężczyźni. Beczki leżą tuż tuż w pobliżu i są tak dobrze schowane, że mój biały brat musiałby mocno wytężyć wzrok, by je znaleźć. — A inżynier? — Jest z tragami od beczek tam w gęstwinie jodeł. Możesz bez trudu przejść do niego, jeśli chcesz z nim pomówić w czasie mojej nieobecności. — W czasie twojej nieobecności? Czy zamierzasz wyjść naprzeciw Komańczom, by donieść, kiedy nadejdą? — Tak. Będą się skradać tak cicho, że byłoby dobrze już wcześniej ich obserwować. — Chodzi też o wodza, który powiedział, że sam ponoć zamierza podejść obóz białych. Przede wszystkim jego musimy ująć. — Winnetou zabrał dość rzemieni z Rocky-Ground, by go związać. Muszę już iść, gdyż wkrótce się ściemni. Niech Old Shatterhand czeka w tym miejscu na mój powrót. Poderwał się i znikł wśród pobliskich drzew, nie pozostawiając śladu swej stopy na miękkim mchu. Old Shatterhand położył się zamasko- wany zupełnie gałęziami; pozostało mu teraz jedynie spokojnie czekać. Dookoła zalegała głęboka cisza, jedynie z niezbyt odległego Firwood dobiegał niekiedy jakiś odgłos. Zapadł zmrok, i minął ledwie kwadrans od odejścia Winnetou, a bystre i wprawne oczy Old Shatterhanda z miejsca, w którym leżał, już ledwie rozpoznawały wejście do wąwozu. Teraz dopiero należało się spodziewać przybycia Komanczów, oczy- wiste bowiem było, że nie będą się zbliżać za jasnego dnia. Naraziliby się wówczas na największe niebezpieczeństwo zauważenia i wykrycia 110 przez wałęsających się mieszkańców Firwood, a powodzenie ich przedsięwzięcia mogłoby się okazać wątpliwe. W końcu stało się tak ciemno, że Old Shatterhand widział jedynie na odległość kilku kroków. Tym dalej sięgał jego słuch, im bowiem mniej obciążony jest jeden zmysł, tym czulej reaguje inny. Wtem usłyszał coś jakby przesuwanie długiego źdźbła po niskich trawach, nasłuchiwał ze wzmożoną uwagą. „To może być jedynie Winnetou", pomyślał, i rzeczywiście w odległości czterech kroków od niego z wysokiego mchu uniosła się postać Apacza. Podszedł bliżej, podczołgał się pod zarośla i powiedział cicho: — Nadchodzą. — Gdzie zostawili konie? — Mają je z sobą. — Cóż za nieostrożność z ich strony! Powinni je zostawić pod strażą o wiele dalej aniżeli stąd od Firwood. Jedno rżenie czy tylko parsknięcie może wszystko zdradzić. — Wprawdzie ci synowie Komanczów zwią się wojownikami, lecz nimi nie są. Chociaż Winnetou wypowiedział te słowa cicho, wyraźnie, jednak dał się słyszeć ton lekceważenia. — Nam może to być jedynie na rękę, konie mogą tylko wzmóc zamęt, jaki przygotowujemy. Posłuchaj, teraz jeden parsknął! Zrazu nieokreślony, z wolna wyraźniejszy odgłos był coraz bliżej — tępy tętent kopyt po miękkim mchu albo trawie. Komańcze zgodnie z obyczajem Indian szli jeden za drugim, każdy, jak zauważyli dwaj zwiadowcy, prowadził swego konia za wodze. Przy wejściu do obozu zatrzymali się. Wydawało się, że kilku z nich weszło do środka, by zbadać, czy wszystko jest w porządku. Wkrótce potem dały się słyszeć przytłumione okrzyki nawoływań, po czym cała kolumna ruszyła gęsiego naprzód. Z powodu ciemności wchodziła do wąwozu tak wolno, że trwało ponad kwadrans, nim ostatni mężczyzna znikł w środku. Old Shatterhand ' Winnetou przemknęli wśród zarośli i podczolgali się w pobliże skalnej krawędzi, stanowiącej jedną stronę wejścia. Nie uleżeli tam nawet pięciu minut, kiedy usłyszeli kroki, które zdawały się powracać. Wydawało się, że było to trzech mężczyzn, którzy zatrzy- 111 mali się tak blisko nich, iż jednego z nich dokładnie rozpoznali: był to Tokvi Kava, wódz, wydaący dwom pozostałym rozkaz: — Zostaniecie tu, aby pilnować wejścia do wąwozu, i zakłujcie błyskawicznie każdego, ^o się zbliży. Nasi wojownicy muszą ze względu na konie rozpalić