Jerzy Waldorff SŁOWO O KISIELU 1995 Stefan Kisielewski zmarł 27 września 1991 r. w Warszawie, w kilka miesięcy po swej żonie Lidii. I chwała Bogu, że nie doczekał gwałtownego rozkładu naszego organizmu państwowego, jaki zaczął się tuż po uroczystym pogrzebie Kisiela, trwa dotąd i nie wiadomo, czym się skończy. Współczesny Kantowi filozof niemiecki Ernest Moritz Arndt, pisząc o Polakach, dziwił się: „Dlaczego Bóg stworzył narody, które wiecznie są niepełnoletnie?” Ja się nie dziwię, nie wstydzę, że do narodu polskiego należę, a tylko współczuję mu, przepatrując wstecz jego losy - państwa o najgorszym w Europie położeniu geopolitycznym, otoczonego kręgiem wrogów potężnych i podstępnych w chytrym a zgodnym współdziałaniu na naszą zgubę. Zacząć wypadnie od korekty przyjętej w historii daty zlikwidowania polskiej suwerenności, wymazania na bardzo długo Polski z mapy Europy. Przyjmuje się w tym względzie rok 1795, wywiezienia ostatniego króla naszego w kibitce, pod obstawą jegrów carycy Katarzyny, na zesłanie do Grodna, gdzie na więźniu politycznym wymuszono podpisanie abdykacji. Tyle w teorii, w praktyce zaś Państwo Polskie utraciło niepodległość roku 1696 - śmierci ostatniego swego władcy suwerennego Jana III Sobieskiego, co zbiegło się (różnica niewielu lat) z dojściem do samodzierżawia Piotra I, cara Rosji nazwanego Wielkim, i klęską armii szwedzkiej Karola XI pod Połtawą w roku 1709. Wynikiem ubocznym tej przegranej było wygnanie z Polski ostatniego legalnie obranego króla, Stanisława Leszczyńskiego, po czym - na rozkaz cara - krajem w sposób kontrolowany jęli „rządzić” sascy Wettyni - August II Mocny, po nim August III i to był prawdziwy „finis Poloniae”, a nie teatralny okrzyk wydany jakoby przez Kościuszkę z rannej piersi, po klęsce maciejowickiej. Nadszedł wiek XIX, wiek kształtowania się różnymi trudnymi skokami i sposobami demokracji tudzież parlamentaryzmu w zachodniej Europie. O wiele wcześniej te sprawy ujęły w swoje dłonie spokojnie bogacące się kupiectwo i czuwające nad utrwalaniem mądrych tradycji ziemiaństwo w Anglii. Tak formowane życie nie zostawało bez wpływu nawet na tamtejszą muzykę. Wielka Brytania wybitnych kompozytorów miała wprawdzie tylko dwóch: Purcella (XVII w.) i nam rówieśnego Beniamina Brittena, z konieczności adoptując niejako wielkich Niemców - Haendla i Jana Christiana Bacha (stąd zwanego „londyńskim”, choć rodził się w Lipsku z Jana Sebastiana). Ubóstwo talentów twórczych zastępowano przecież muzykowaniem, zwłaszcza kameralnym, tak modnym i godnym szacunku, że w XVII wieku pewien londyński handlarz węglem zdobył sobie renomę na tyle wybitnego kameralisty, że wysocy arystokraci ubiegali się o zaszczyt grania w zespole kwartetowym prowadzonym przez węglarza. Co tymczasem działo się w Warszawie, w której stan wojenny ogłoszony w 1862 roku trwał - z rozmaitym nasileniem - aż do roku 1915! Po mieszkaniach prywatnych zbierano się nie gwoli muzyki, lecz konspiracji. Zamiast muzyki - raczej poezja: zakazane wiersze patriotyczne, przede wszystkim Mickiewicza, ale także pomniejszych rymotwórców narodowych. Działanie na przekór wszelkiej władzy tak głęboko weszło w krew i obyczaje narodu, że kiedy - doprawdy cudem boskim! - odzyskaliśmy niepodległość i uwielbiany początkowo przez społeczeństwo Naczelnik, Józef Piłsudski, chciał wprowadzić w ojczyźnie demokrację opartą na władzy Parlamentu, zbieranina posłów i senatorów wzięła się natychmiast do działań tak niebezpiecznie rozsadzających kraj anarchią, że Marszałek w maju 1926 r. musiał sięgnąć po dyktaturę. Wtedy ogromnie się na to sierdzono, aliści z perspektywy czasu widać, że gdyby nie owa dyktatura, cieszylibyśmy się niepodległością pewno kilka lat, a nie blisko dwadzieścia. Dzięki tym dwudziestu wolnym latom międzywojnia rozdarty zaborami naród polski umiał zjednoczyć się w całość tak twardą i świadomą swego miejsca w Europie, że mimo wszystkich morderczych wysiłków hitleryzmu, stalinizmu sowieckiego, a później jeszcze własnego - kolejne blisko półwiecze niewoli potrafiliśmy wytrzymać nie załamani, pod jednoczącym hasłem „Solidarności”. Niestety! Duchy osiemnastowiecznych warchołów jęły wkrótce - jedne za drugimi - wstawać z przeklętych mogił, aby znów wpędzić kraj w nieuleczalną (oby to było złe proroctwo!) anarchię. Likwidację komunizmu i cenzury, osłabienie armii i policji zaczęły wykorzystywać różne spod najciemniejszych gwiazd „oszołomy”, żeby mącić w polskich mózgach i namawiać masy do czynów kwalifikujących się jako zdrada stanu. Aliści tym razem nie stało indywidualności równie potężnej jak Marszałek, żeby warchołów rozegnać i ująć władzę w mocne ręce. Znalazł się więc i taki, co mógł bezkarnie stawić sobie za cel opluwanie czołowych obywateli Państwa, m.in. pisząc o Stefanie Kisielewskim, że był marnym literatem, kiepskim felietonistą i mało co wartym kompozytorem. Z drugiej jednak strony, kiedy syn mego zmarłego przyjaciela - Jerzy Kisielewski zwrócił się do mnie z prośbą o napisanie wstępu do nowego wydania książki ojca „Gwiazdozbiór muzyczny”, zorientowałem się ze wzruszeniem, że mam w ręku jej egzemplarz zaiste niezwykły, bo przysłany Kisielowi z więzienia w Białołęce, gdzie jeszcze w sierpniu 1982 siedzieli internowani w związku ze stanem wojennym. Na stronie tytułowej trzy różne pieczęcie „Solidarności” z nadrukiem „Białołęka”, na odwrocie zaś krótki tekst: „Kisielowi, który jak zwykle podtrzymuje nas na duchu, który wbrew swemu wrodzonemu pesymizmowi jest optymistą - Internowani w Białołęce, 28 sierpnia, w zmniejszonym składzie, bo po wywózce” - i tu złożono 15 podpisów. Jakiż więc był naprawdę Stefan Kisielewski? Ile znaczył od roku 1945 aż do swojej śmierci?... Jego książka o kilkunastu kompozytorach miała dotąd cztery wydania, między 1956 i 1982 r. To szykowano jako piąte, choć wcale nie stanowiła szczytowego osiągnięcia pióra Kisiela. Ot... Napisany z potrzebnym balastem wiedzy, jeden z kilku jego podręczników muzycznych, przeznaczonych dla raczej wyrobionego czytelnika. Zresztą nie we wszystkim mógłbym autorowi przyklasnąć. Sądzę - na ten przykład że grubo przecenił wartości muzyczne bliskiego sercom naszym Moniuszki, nie docenił za to potęgi oceanu muzyki Ryszarda Wagnera (jakkolwiek w pisanych własną ręką tekstach do niej Wagner był niewątpliwie okazem pozbawionego umiaru grafomana). Miła przecie lektura, rekomendacji nie wymaga. Stawiałem więc sobie cel ważniejszy. Opisanie Kisiela z najbliższej odległości, boć zmarł ledwo parę lat temu, więc do dziś mam w oczach każdą zmarszczkę na jego twarzy Dyla Sowizdrzała, w lekko drwiący sposób uśmiechniętego nieprzerwanie; widzę jego bladą cerę, bladoniebieskie oczy pod rudawymi włosami nad wysokim czołem. Nie tyle chodził, ile żwawo podrygiwał na płaskich stopach, które z czasem opancerzył specjalnie zamówionymi ortopedycznymi butami. Był szczupły, z wiekiem lekko przygarbiony, a kiedyśmy się spotykali dosyć rzadko, chociaż dzieliła nas odległość jednej tylko ulicy, nie witał się ze mną, lecz od razu zaczynał mówić tak, jak gdyby od połowy zdania, które przerwał przed chwilą. O żadną tam elegancję nie dbał ani trochę! Wszystko na nim było jakoś poprzekręcane, choć schludne, o co dbała Lidia. Idąc, ręce trzymał w kieszeniach albo może tylko miał je zwisające. W każdym razie nie pamiętam, żeby nimi machał do taktu kroków. Raczej w dyskusji gestykulował dłońmi gwoli podkreślenia tego, co mówił. Zacząłem od tak szczegółowego przedstawienia jego zewnętrzności, bo im dalej od czyjejś śmierci, tym snadniej myśl fasonuje postaci wspominanych osób, jak żeby to były figury ugniatane z wosku przez mijający czas. Sam łapię się na tym coraz wstydliwiej, imem bardziej leciwy, że moja pamięć trwała i opierająca się dotąd sklerozie, zaczyna kłamać, przeinaczać nawet fakty i wypowiedzi zmarłych przyjaciół. Cóż dopiero z monografiami z drugiej ręki! W ich relacjach sławni ludzie obrastają coraz grubszą warstwą legend, nie zawsze ładnych, jak bywa zielony mech na twardo-burej korze wiekowych drzew, ale też się zdarza, iż ta warstwa nieświadomych przekłamań podobniejsza jest do obmierzłych liszai, które nie dają się odkleić od rdzenia prawdy, jak te, co skaziły chyba na zawsze życiorys Stanisława Brzozowskiego, pobożne wysiłki zaś Władysława Mickiewicza, aby zniszczyć wszystkie dokumenty, jakie mogłyby przyćmić niebiańską biel, nieskazitelną aurę otaczającą postać jego wielkiego ojca Adama, także nie uchroniły jej przed wścibstwem Boya Żeleńskiego, który po wieku z górą od sprośnych wydarzeń, odkrył Adamową kochankę, przecherną Xawerę Dejbel. Zresztą wszystko w porządku: późni komentatorzy też muszą z czegoś żyć, łowiąc z przeszłości smakowite sensacje. Wracajmy do Stefana Kisielewskiego! Jego skłonność do pióra miała poniekąd charakter obciążenia dziedzicznego, po ojcu i stryju, pochodzących z Rzeszowa. Ojciec Zygmunt (1882-1942) za młodu pepeesowiec, później legionista, co ruszył śladami Piłsudskiego, był autorem kilku tomów prozy, długoletnim wiceprezesem Związku Zawodowego Literatów Polskich, a w dodatku od roku 1928 do 1939 redaktorem działu literackiego Polskiego Radia, co dało mu w 1938 Złoty Wawrzyn, przyznany przez Akademię Literatury. A zmarł na serce u lekarza, do którego poszedł zbadać się, bo tego okupacyjnego dnia poczuł się jakoś szczególnie źle. Stryjem Stefana był słynny pisarz młodopolski, Jan August Kisielewski, współzałożyciel w Krakowie i pierwszy konferansjer „Zielonego Balonika”, a nieco wcześniej Muza Literatury wpuściła go do łóżka na jedną tylko noc tak podniecającą, że Jan August dwukrotnie doszedł do granic orgazmu, czego wynikiem było powicie przez Muzę bliźniąt: w roku 1899 zrodzonych dwóch znakomitych, wtedy uznanych za arcydzieła sztuk teatralnych: „W sieci” i „Karykatury”. Potem ten August zwariował, popadł w manię wielkości, już nic więcej znaczącego nie napisał. Zmarł w Warszawie w 1918 roku, kilkuletni zaś wówczas Kisiel zapamiętał tylko, i sam mi o tym opowiadał, jak spotkał szalonego stryja na ulicy i zobaczył po kołnierzu jego palta spacerującą ogromną wesz. Ja ze Stefanem poznałem się gdzieś w połowie lat trzydziestych, gdy po studiach poznańskich, śmierci ojca i ukończeniu podchorążówki kawalerii w Grudziądzu znalazłem się z matką w Warszawie. Ucieszona była tą zmianą, bo nie znosiła i wsi, i Poznania, a ja zaraz jąłem wkręcać się w warszawskie środowisko artystyczne. To były - jakże odległe! - czasy, gdym zawierał przyjaźnie z Gałczyńskimi (Gałczyński Konstanty Ildefons (1905-1953). Czołowy i zarazem najoryginalniejszy poeta drugiej ćwierci XX wieku w Polsce. Autor poematów „Bal u Salomona” (przed wojną), „Niobe” i „Wit Stwosz” (po wojnie). Od 1946 współpracownik tygodnika „Przekrój”, stworzył dla niego nowy gatunek miniform poetyckich „Teatrzyk Zielona Gęś” i „Listy z fiołkiem”, także poemat „Zaczarowana dorożka” i wiele innych liryków.), Zygmuntem Mycielskim (Mycielski hr. Zygmunt (1907-1987). Wybitny kompozytor i jeszcze wybitniejszy eseista. Jego nie wydane dotąd pamiętniki są wnikliwą analizą współczesnych dziejów ludzkich na Ziemi.), który wciągnął mnie w krąg młodej arystokracji współprowadzącej tygodnik „Polityka”. Szefem pisma był Jerzy Giedroyć (Giedroyć Jerzy (ur. 1906). Ze zubożałego rodu kniaziów litewskich, dziennikarz i polityk. Od 1929 do 1937 redagował w Warszawie tygodnik „Bunt Młodych”, od 1937 do 1939 tamże tygodnik „Polityka”. Podczas wojny redaktor wydawnictw II Korpusu Polskiego we Włoszech. Od 1947 redaktor miesięcznika „Kultura” w podparyskiej miejscowości Maisons Laffitte. Najwyżej zasłużony historyk i komentator dziejów emigracji polskiej na Zachodzie, po II wojnie światowej.) - wtedy początkujący redaktor, dzisiaj posępny starzec spowity legendą paryskiej „Kultury”, a srodze markotny, że Polska wprawdzie odzyskała niepodległość, ale nie taką, jaką on sobie marzył przez długie dziesiątki lat emigracji. Antoni Sobański (Sobański hr. Antoni (ur. około 1903, zmarły około 1940 w Londynie). Mieszkaniec rodzinnego pałacyku w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, jeden z najwykwintniejszych „dandysów” swego czasu, ale jednocześnie w szerokich i bliskich kontaktach z najwyższymi sferami artystycznymi. Na rok czy dwa przed wojną pojechał jako obserwator do Norymbergi na osławiony „Parteitag” z udziałem Hitlera, po czym umieścił w „Wiadomościach Literackich” głośny wtedy felieton, przestrzegając przed lekceważeniem owych pozornie tylko błazeńskich demonstracji niemieckiej siły. Gruźlik, gdy szczęśliwie zdążył na czas emigrować do Anglii, zmarł na pęknięcie opłucnej.), Jan Tarnowski (Tarnowski hr. Jan (ur. około 1900, zmarł w 1961 r.). Jeden z najprzystojniejszych młodych ludzi swego czasu, przypominający urodą Oskara Wilde’a, a prowadzący się w sposób jeszcze skandaliczniejszy. Niejako „zesłany” przez ojca, ordynata na Dzikowie, do Afryki - brał udział w safari, skąd zwiózł do późniejszego swego warszawskiego mieszkania dwa potężne kły słoniowe, a z podróży do Chin cenne okazy tamtejszej porcelany i majoliki. Ustatkowawszy się, został jednym z najowocniej popierających sztukę arystokratów. Był współtwórcą Instytutu Propagandy Sztuki (IPS) w specjalnie zbudowanym pawilonie na pl. Piłsudskiego (gdzie dziś hotel „Victoria”), z salą wystawową i kawiarnią opatrzoną w małą scenę, z której Warszawa oglądała po raz pierwszy krakowski teatrzyk „Cricot”. Następnie Tarnowski wespół z architektem Karolem Stryjeńskim (mężem Zofii, malarki) doprowadził do zbudowania w Bukowinie pod Zakopanem schroniska dla plastyków, do dziś istniejącego pod nazwą „Głodówka”. Podczas II wojny został adiutantem gen. Maczka, wyróżniając się niepospolitym męstwem. Po wojnie zamieszkał w Edynburgu, gdzie założył instytucję propagującą folklor szkocki, na wzór naszej „Desy”. Przy okazji skupywał jako dary dla Muzeum Narodowego w Warszawie zabytki polskie, za co - jakkolwiek hrabia - przez dwa tygodnie był w Polsce gościem rządu Gomułki. Grobu po nim nie ma, gdy bowiem czuł zbliżającą się śmierć, ofiarował swoje ciało prosektorium Akademii Medycznej w Edynburgu.), Xawery Pruszyński (Pruszyński hr. Xawery (1907-1950). Korespondent-uczestnik wojny domowej w Hiszpanii (1937), po stronie republikanów. Później ceniony reporter polityczny z wielu krajów, od Chin po Norwegię. Także powieściopisarz. Najgłośniejszy jego cykl opowiadań „Karabela z Meschedu”. W PRL został dyplomatą, posłem w Holandii, gdzie zginął w wypadku samochodowym.). Wszyscy dziś już po tamtej stronie, w coraz bardziej szarej mgle wspomnień. My zaś z Kisielem, na balu w Konserwatorium Warszawskim, po którego dawnym gmachu też śladu nie ma, łykaliśmy wczesne kieliszki wódki, a także wprawialiśmy się niezdarnie w pierwsze podmacywanie koleżanek, wywijając modne wówczas fokstroty, tanga i walce. Pamiętam jakąś awanturę Stefana z porywczym Kazimierzem Serockim (Kazimierz Serocki (1922-1981). Kompozytor i założyciel wraz z Tadeuszem Bairdem w roku 1956 festiwali muzyki współczesnej „Warszawska Jesień”.), a potem była dłuższa przerwa: Kisiel zdobył w 1937 roku dyplom z kompozycji u Sikorskiego (Sikorski Kazimierz (1895-1986). Najwybitniejszy po Zygmuncie Noskowskim polski nauczyciel kompozycji. Noskowski w latach swej profesury w warszawskim Instytucie Muzycznym (od roku 1886) kształcił na kompozytorów Piotra Maszyńskiego, Pankiewicza, Melcera, Szopskiego, Joteykę, Rogowskiego, Lachmanna, Rytla, Friemana, Szelutę, Fitelberga, Karłowicza i Szymanowskiego. Uczniami Sikorskiego w Konserwatorium Warszawskim byli Grażyna Bacewiczówna, Jan Ekier, Stefan Kisielewski, Andrzej Panufnik, Jan Krenz i Kazimierz Serocki.) i fortepianu u Lefelda (Jerzy Lefeld (1898-1980). Pedagog fortepianu i najwybitniejszy polski pianista-kameralista. Nikt tak jak on nie potrafił grać z doskonałą precyzją, a zarazem elegancką zwiewnością arcytrudnej partii fortepianowej w „Źródle Aretuzy” Szymanowskiego.), za czym wyjechał na rok z górą do Paryża, gdzie wraz z innymi młodymi muzykami polskimi studiował u wielkiego pedagoga epoki: Nadii Boulanger, przez pamięć może dla matki Rosjanki szczególnie troskliwie opiekującej się słowiańską młodzieżą znad Wisły. Podejrzewam również, że Stefan w Warszawie chodzący na wykłady filozofii prowadzone przez Tatarkiewicza musiał zetknąć się w Paryżu z równie modnym podówczas filozofem Julianem Bendą, autorem pracy „La trahison des clercs”, w której stworzył i ściśle zdefiniował pojęcie klerka intelektualisty absolutnie niezależnego, niezaangażowanego uczuciowo w żadne spory ideowe, żeby mógł na zimno, jak chirurg nad anatomicznym stołem, analizować zjawiska świata. Wiele lat później, gdy Kisiel oficjalnie wybrał sobie za patrona Karola Irzykowskiego, powtarzał mi, że pisarzowi nie wolno dać się porwać rzece życia. Winien stać na jej brzegu, mając twardą ziemię pod stopami, aby mógł w spokoju obserwować raz bardziej, raz mniej burzliwe wody i poddawać ich wiry beznamiętnej ocenie. Nie pamiętam dokładnie, jak doszło do zacieśnienia naszej trwałej później aż po zgon przyjaźni. Ja formalnie byłem aplikantem adwokackim w kancelarii profesora prawa rzymskiego na Uniwersytecie Warszawskim - dr. Kozubskiego, pod okupacją współtwórcy tajnych kursów uniwersyteckich, o czym nic nie wiedziałem. Kisiel oficjalnie akompaniował na fortepianie do ćwiczeń gimnastycznych w szkole niejakiego Szelestowskiego, na wysokim piętrze bodaj hotelu „Polonia”. Naprawdę obaj działaliśmy w konspiracji, a tam obowiązywała zasada, że się znało tylko bezpośredniego dowódcę i możliwie najmniej liczną grupę podwładnych, aby - w razie schwytania w jakiejś łapance i tortur w Gestapo - mieć jak najmniej do wydania, jeśliby się tortur nie wytrzymało, a nikt nie mógł z góry przewidzieć, na jakie siły oporu się zdobędzie. Dopiero po wojnie - na przykład - dowiedziałem się, że moim najwyższym szefem w podziemiu muzycznym był profesor Stanisław Lorentz, delegat londyńskiego rządu na kraj w sprawach kultury. Pamiętam tylko, że gdzieś pośrodku okupacji Stefan poznał w stołówce prowadzonej przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza. Dopuszczona przez okupantów do względnej samodzielności polska organizacja charytatywno-samopomocowa. Istniała za pierwszej i drugiej wojny światowej pod tą samą prezesurą Adama hr. Ronikiera. Pierwsza RGO miała z upływem czasu rosnące kompetencje, a jej poszczególne działy stały się zalążkami późniejszych ministerstw. Podczas drugiej wojny, pod hitlerowską kontrolą RGO musiała oficjalnie poprzestawać na społecznej dobroczynności. Centrala jej kierowana przez Ronikiera znajdowała się w Krakowie. W Warszawie działała filia rady, mając podległe sobie komitety i działy. Jednym z nich była Kuchnia dla Literatów przy ulicy Foksal. Na czele działu prowadzącego kuchnię stał znany pisarz Ferdynand Goethel. Innym z komitetów zajmujących się opieką nad więźniami i rodzinami ich kierowała hr. Maria z Potulickich Tarnowska, zwana „Marytką”. Na pierwszym wszakże miejscu przypomnieć należy jedną z czołowych dam polskich, panią na trzech ordynacjach, pełniącą za okupacji rolę „Wielkiej Jałmużnicy Warszawy” - księżnę Ludwikę z Krasińskich Czartoryską, która później straciła w Powstaniu ukochanego syna, tak że nie można było odnaleźć jego ciała. Mimo surowego nadzoru Niemców udało się Radzie Warszawskiej, w porozumieniu z tajną grupą muzyków pod wodzą bohaterskiego szefa ukrytych radiostacji nadawczych AK - Edmunda Rudnickiego, stworzyć pod pozorem jednej więcej akcji dobroczynnej, regularnie prowadzone w sali Konserwatorium przy Okólniku, nazwane oficjalnie kameralnymi, w istocie pełne koncerty symfoniczne. Tam odbyło się prawykonanie „Uwertury tragicznej” Panufnika, a wśród debiutujących solistów tam pierwszy raz wyszła na dużą estradę Wanda Wiłkomirska. Wyprowadzając niebezpiecznymi drogami w pole Niemców, udawało się część dochodów z owych koncertów przekazywać na podziemne cele muzyczne.) dla literatów przy ulicy Foksal, usługującą jako kelnerka, pannę Lidię Hintz i przylgnęli do siebie na zasadzie dopełniających się kontrastów. On nie mógł kandydować urodą na donżuana i ona też, ze swą krągłą buzią, a postacią raczej przysadzistą, nie mogła być w żadnym razie uznana za piękność, lecz trudno było znaleźć drugą dziewczynę uśmiechniętą w sposób podobnie naiwny i jednocześnie życzliwy wobec życia, jakkolwiek zaskakiwało. Dlatego gdy on wyzłośliwiał się na zmianę i wygłupiał, a także nie sposób było odgadnąć, co za chwilę zrobi - ona znosiła to wyrozumiale, nigdy nie dając wyprowadzić się z równowagi, ot - taki worek po brzegi wypełniony dobrocią i pełen zachwytu dla niego, co był workiem po same uszy pełnym inteligencji. Odkąd pobrali się, Stefan zaczął nazywać Lidię „krową”, aleć nie znałem nikogo, kto wymawiałby to słowo z równą czułością, choć ukrytą za parawanem miłowania szorstkiego, bez żadnych tkliwych wylewów i innych demonstracji uczuć. Taki sam później miał stosunek do trójki dzieci. Kiedy pobrali się, dano im mieszkanie w okolicy placu Krasińskich, opuszczone przez jedną z tych nieszczęsnych żydowskich rodzin, które przegnano i zamknięto murami getta w tym samym czasie, gdy po drugiej stronie miasta, z kręgu ulic Pięknej, Koszykowej i Alei Ujazdowskich wysiedlano Polaków, gwoli utworzenia dzielnicy najokazalszej, siedziby dla przedstawicieli wyższej „rasy panów”. Cóż to było za nędzne mieszkanie, gdzie Kisielów jąłem odwiedzać coraz częściej, a zdarzyło się i tak, że zjawiłem się tuż po zabawnej katastrofie: Lidia poszła do wc, a kiedy rozsiadła się tak, jak należy urwała się pod nią podłoga i nieszczęsna zawisła na swym tronie, skąd wzywającą pomocy trzeba było dopiero ściągać na pewniej twardy próg wygódki. W tym właśnie apartamencie przyszedł na świat w lutym 1943 roku pierworodny Kisielów - Wacek i stamtąd rozmiotło ich Powstanie, bo wybuchło w różnych punktach miasta o rozmaitej porze, więc dużo było takich rodzin, co na czas nie zdążyły się ze sobą połączyć. Lidię z rocznym Wackiem na ręku wpakowali Niemcy do pociągu, który ten transport krnąbrnych Polaków wywiózł w głąb Niemiec, gdy tymczasem walczący w jednej z grup AK i ranny - na szczęście niezbyt ciężko - Stefan znalazł się w innym transporcie wyganianej z miasta ludności, z którego uciekł po drodze i ukrył się w jakimś młynie pod Skierniewicami bodaj, gdzie zarabiał na przeżycie z dnia na dzień, pomagając miejscowym w produkcji pokątnej alkoholu, ohydnego, zwanego „bimbrem”. Ja z kolei, innymi całkiem popędzany losami, wydostałem się spod Warszawy, z Łomianek, gdzie ukryty na strychu jednej willi, spisywałem komunikaty z nasłuchu radiowego dla naszych oddziałów próbujących przedostać się do Warszawy z Puszczy Kampinowskiej... Odrębna to była historia, w której ostatecznym wyniku, dzięki poparciu warszawskich przyjaciół, zaangażowałem się do świeżo instalowanego na Pradze - Polskiego Radia, działając w nim anonimowo, w charakterze „kontrolera audycji”, bez prawa ujawnienia publicznie nazwiska skompromitowanego fatalną przeszłością: syna obszarnika i w dodatku jednego z autorów prawicowego tygodnika „Prosto z mostu”. Kręciłem się przecież w pobliżu mikrofonów - celu marzeń bardzo wielu rozbitych rodzin, które apelami przez radio usiłowały odnaleźć się i połączyć. Jednym z arcydługiej kolejki takich petentów okazał się Stefan Kisielewski, a skorośmy ze wzruszeniem padli sobie w ramiona, udało mi się poza oficjalnym rejestrem wyjednać dla Kisiela szybki apel radiowy do Lidii, żeby - gdziekolwiek jest - wracała, bo on na nią czeka. I stał się doprawdy cud: głos słabiutkiej, radzieckiej z demobilu radiostacji dotarł w samą głąb Niemiec, ktoś tam apel Lidii powtórzył i ona czym prędzej, mając Wacka ocalonego na ręku, wróciła do Warszawy! Tu kurtyna i całkowita scenerii, tudzież działań aktorów przemiana. Nie pomnę, przez kogo i jakimi argumentami do tego nakłonieni Stefanostwo niemal bezwłocznie opuszczają gruzy Warszawy, przenosząc się do Krakowa, skąd po krótkim czasie otrzymałem list od Kisiela, abym też zjeżdżał do miasta, dokąd przedwojenny sekretarz najznakomitszego polskiego (jeszcze i dzisiaj!) tygodnika „Wiadomości Literackie” Marian Eile przeprowadził jego redakcję, dając wydawnictwu nazwę „Przekrój”, a w tym tygodniku wakuje posada redaktora literackiego - bo on, Kisiel - ma inne zamiary, a na jego miejsce Eile gotów jest przyjąć mnie. Więc żebym nie zwlekał! Mam ten list zachowany wśród dokumentów-drogowskazów prowadzących mnie przez życie. Stefan, wierny w tym sobie aż do śmierci, nie dyktował listu ani go pisał na maszynie, tylko odręcznie: pismem chłopca, którego pilnie uczono kaligrafii, aliści bestia zdolności nie miał w tym kierunku żadnych, więc przez całe życie pisał atramentem, dziecinnymi kulfonami, jakkolwiek w sposób doskonale czytelny. Redakcja „Przekroju” mieściła się wówczas przy ulicy dawniej Piłsudskiego, teraz Manifestu Lipcowego, w gmachu drukarni przed wojną urządzonej i będącej własnością prasowego potentata Mariana Dąbrowskiego, który był na emigracji, przeto władze nie miały żadnego kłopotu z odebraniem jej złowieszczemu kapitaliście, daniem tytułu „Narodowej”, żeby służyła ludowi, ku chwale przez Sowiety ofiarowanej nam demokracji, na rzecz postępu itd. itp. W tym to gmachu na półstryszku gnieździli się początkowo Kisiele z Wackiem, aliści gdy tylko zjechałem, przenieśli się na ulicę Krupniczą, do budynku odebranego też jakiemuś kapitaliście (czy nie przypadkiem rodzinie malarza Mehoffera?), żeby odtąd służył ludziom pióra, służącym ideałom jeszcze nie dość wyraźnie skrystalizowanej demokracji jako Dom Literatów, czym jest po dziś, mimo tylu wszelakich zmian dookoła. Pamiętam i to mieszkanie Kisielewskich jeszcze lepiej od pierwszego warszawskiego. Staromodnie obszerne i wysokie, bez trudu pomieścić mogło zwiększoną rodzinę, bo skutkiem radosnego odszukania się Stefanostwa po wojennej rozłące było kolejnych dwoje dzieci: Krystyna, i po niej, w 1951, Jerzyk. Zresztą roiło się zawsze w tym hałaśliwym wnętrzu od rozmaitych gości, co wpadali nieproszeni, ale pewni życzliwego przyjęcia, choć jawili się w dziwnym zaiste pomieszaniu: od hrabiny Starowieyskiej-Morstinowej (11. Zofia Starowieyska-Morstinowa (1891-1966). Pisarka związana z krakowskim środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, którego była współredaktorem w latach 1945-1953 i od 1957 roku. Autorka opowiadań, wspomnień i krytyk literackich. Należała do wielkiego klanu poetów i pisarzy naszych, począwszy od Hieronima Morsztyna (1580-1623, wiersz „Światowa rozkosz”); najsławniejszego Jana Andrzeja (1621-1693; liryki „Kanikuła - albo psia gwiazda”); Stanisława (urodzony po 1623, zm. 1725, tłumacz „Andromachy” Racine’a); Zbigniewa (1628-1689, poeta ariański), aż do Ludwika Hieronima Morstina (dramaturg, autor „Obrony Ksantypy”). Kiedy odbudowano Zamek Królewski w Warszawie, spadkobiercy rodu hr. Morsztynów (vel Morstinów) ofiarowali do jego galerii portret Jana Andrzeja w pancerzu, dzieło wielkiego malarza francuskiego Hiacynta Rigaud.) i podszytego arystokracją Jacka Woźniakowskiego (Jacek Woźniakowski (ur. 1920). Intelektualista katolicki, współzałożyciel i wieloletni prezes krakowskiego Instytutu Wydawniczego „Znak”, kierowanego dzisiaj przez jego syna Henryka. Po upadku komunizmu przez krótki czas był prezydentem Krakowa, a jest do dziś właścicielem jednego z najpiękniejszych domów w Zakopanem, sławnej „Willi pod jedlami”, zaprojektowanej i zbudowanej na zamówienie rodziny Pawlikowskich przez Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego.), aż po różne typy zapite, ale w rozmaity sposób inteligentne i dla Stefana ciekawe. Utrzymywanie zaś ładu w owym dziwnym domu wzięła na siebie przygarnięta przez Kisielów siostra Lidii, niziutka wzrostem, lecz energiczna ciocia Hela. Jej zajęciem najważniejszym było wychowywanie dzieci, a tu najwięcej kłopotów miała ze Stefanem i ze mną, którzy - zwłaszcza po wódce - używaliśmy słownictwa raczej koszarowego, co - zdaniem cioci Heli - wpływać mogło bardzo niepedagogicznie na dzieci. Postanowiliśmy więc, nie zmieniając sensu wyrazów, mówić je w obcych językach. Zamiast więc: „Job twoju mać” - z angielska: „Dżob your mother”, zamiast: „Ty ch...” - z francuska: „Ty huiżu”. Niebawem jednak okazało się to zbyteczne, gdy Wacek ze szkoły ludowej zaczął do domu znosić słowa takie, że słuchającym uszy puchły, po czym odpadały. Podobnie jak my wszyscy, rozpierani energią po wojennym poście piór i w jawnej sferze publicznym nieróbstwie, tak i Kisiel od razu zabrał się do wielostronnego działania. Już w 1945 roku założył dwutygodnik „Ruch Muzyczny”, którego był naczelnym redaktorem do 1948. Jednocześnie został profesorem krakowskiej Wyższej Szkoły Muzycznej i od samego powstania szczególnie przez społeczeństwo szanowanego „Tygodnika Powszechnego” - organu Kurii Metropolitalnej krakowskiej, jego na pół wieku felietonistą. Można byłoby rzec stałym, gdyby nie kilka przerw: w roku 1953, gdy redakcja nie chciała zamieścić hołdowniczego epitafium po śmierci Stalina i na parę lat została odebrana Jerzemu Turowiczowi, a przekazana jeszcze sprzed wojny łasemu na wszelkie formy kariery Janowi Dobraczyńskiemu; oraz w 1957, kiedy się ukazało drugie wydanie pisanej przez Stefana za okupacji powieści „Sprzysiężenie”, która po świeżej lekturze przez Kurię uznana została za pornograficzną i felietony autora w „Tygodniku” karnie (pokutnie?) na jakiś czas, krótki zresztą czas, zawieszono. Wreszcie przyszedł marzec 1968... Poważniejsza katastrofa czekała Kisiela wcześniej, w roku 1949, gdy rząd komunistyczny - kryjąc dotąd sowieckie pazury - kazał w dziedzinie muzyki zwołać ministrowi kultury, Włodzimierzowi Sokorskiemu, zjazd kompozytorów do zamku w Łagowie, gdzie oświadczono im, że odtąd mają tworzyć dla ludu, rzeczy zrozumiałe, a resztę - począwszy od Strawińskiego, kończąc zaś na szkole wiedeńskiej dodekafonii - wyklęto jako wrogi socjalizmowi kapitalistyczny „formalizm”. Oficjalnym deklarantem tezy był Sokorski, realizatorką mianowano Zofię Lissę, która dobrała sobie do pomocy w tropieniu muzycznej zgnilizny muzykologa Stefanię Łobaczewską (niechaj im obu ziemia ciężką będzie!). Wystraszeni muzycy, pełni świeżych wiadomości o terrorze Urzędu Bezpieczeństwa, zsyłkach wyłapywanych akowców na Sybir, jeśli nie egzekucjach na miejscu, łagowski wyrok na wszystko co nowe w muzyce przyjęli milcząco albo też próbami obejścia zakazów za pomocą sztuki wreszcie asemantycznej (założona „Grupa Trzech” przez Bairda, Krenza i Serockiego). Kisiel jednak na pierwszym planie swych działań służył muzyce słowem, przeto zająć musiał wobec zaskakujących oświadczeń stanowisko jednoznaczne, a na odwadze mu nie zbywało. Powołał się przeto na świeżo skomponowaną wedle nakazu władz przez Szostakowicza „Kantatę o lasach”, która miała zachęcić społeczeństwo radzieckie do większej dbałości o potrzebne krajowi drewno, a była tylko artystyczną katastrofą kompozytora, przypomniał również haniebny twór wschodnioniemieckiego lizusa muzycznego Pawła Dessau, pod tytułem „Kantata o sianiu prosa” (może potrzebnego do zwiększonej produkcji piwa?) - co uczyniwszy, zaprotestował przeciwko terroryzowaniu muzyki przez polityków. Rezultat był natychmiastowy: Sokorski zdjął Kisielewskiego ze stanowiska pedagoga w Wyższej Szkole Muzycznej, a rząd komunistyczny zareagował posunięciem, którego nigdy historia - choćby najbardziej pojednawczo ułagodzona - reżymowi sowieckiemu nie wybaczy: zadaniem „śmierci cywilnej” opozycyjnemu artyście. Odtąd na kilka lat nazwisko Kisielewskiego, wraz z nazwiskami Palestra, Szałowskiego i niebawem Panufnika, zostało usunięte z wszelkich publikacji we wschodniej Europie - zarówno pisemnych, jak mówionych. Pokryła je cisza grobów, która z czasem miała wymazać trwale wyklętych twórców ze świadomości kolejno dorastających pokoleń, jak wymazano - na szczeblu najwyższym - nazwisko Józefa Piłsudskiego. Oczywiście bezskutecznie, w każdym razie co się tyczy krnąbrnych Polaków. Tymczasem jednak znaczyło to dla rodziny Kisielewskich - kryzys materialny. Zamiast Stefana pozbawionego zarobków w Wyższej Szkole oraz honorariów pisarskich, na liczną rodzinę pracować musiała teraz Lidia, cichcem przyjęta na urzędniczkę do Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Szczęściem anatema trwała krótko, jako że już od roku 1955 zaczęła się w kraju polityczna „odwilż”. Kisiel staje się kolejno laureatem demonstracyjnie przyznawanych mu nagród: drugiej na Festiwalu Muzyki Polskiej (1955), pierwszej w konkursie na pieśń mickiewiczowską (1955), Nagrody Muzycznej Miasta Krakowa (1956), Nagrody Fundacji Jurzykowskiego (Nowy Jork 1973), Związku Kompozytorów Polskich (1982) i wielu innych, aż po koniec życia. Gdy do władzy dochodzi Gomułka, z czym on sam i społeczeństwo nasze wiążą nadzieję wytargowania w Moskwie osobnego, polskiego modelu socjalizmu bardziej liberalnego - Stefan Kisielewski decyduje się w 1957 roku zostać posłem na Sejm, z ramienia katolickiej grupy „Znak”, [Znak - grupa katolickich intelektualistów i pisarzy, związana z „Tygodnikiem Powszechnym” i miesięcznikami „Znak” oraz „Więź”. W 1957 roku powstało w Sejmie koło posłów katolickich „Znak”, jedyne podówczas ugrupowanie opozycyjne. Posłami koła „Znak” byli m.in. Stefan Kisielewski, Stanisław Stomma, Tadeusz Mazowiecki i Jerzy Zawieyski.] mało licznej, aliści wspartej autorytetami Jerzego Zawieyskiego, Stanisława Stommy, no i samego Kisiela. Łączy się to z przenosinami w 1961 roku całej ich rodziny z Krakowa do Warszawy, do paradnego mieszkania w alei Szucha, w domu specjalnie zbudowanym przed wojną dla ówczesnych wysokich dygnitarzy. Posłowanie trwa tylko do roku 1965, gdy staje się jasne zarówno dla Gomułki, jak i dla całego narodu, że ZSRR, rządzony twardą łapą Breżniewa, na żadne ustępstwa wobec Polski nie zgodzi się. Stefan Kisielewski z Sejmu ustępuje, a wobec ograniczeń cenzury mnoży - póki może! - liczbę podróży zagranicznych, gdzie bez przeszkód mówi o sytuacji w ojczyźnie - jaka jest i co należy czynić zarówno wewnątrz, jak zewnątrz kraju, aby przyspieszyć odzyskanie przez Polskę niepodległości. Sam mi opowiadał o tym, ilu zagranicznych polityków tłumaczyło mu, aby dał sobie spokój z mrzonkami o niepodległym bycie Polaków, co w ich sytuacji geopolitycznej jest całkiem nierealne, i jak ze swej strony uparcie argumentował, że przecież - mądrze kierując międzynarodową dyplomacją i taktyką militarną - da się to urzeczywistnić, wcześniej czy później. Z otrzymywaniem za każdym wyjazdem nowego paszportu Kisiel zaczął miewać jednak coraz większe trudności. Na przykład od roku 1962 do 1971 z kraju nie wypuszczano go w ogóle, aż w późniejszych latach - zirytowany postanowił udać się z tym wprost do decydującego w sferze „bezpieki” generała Kiszczaka. Audiencję zdumiony otrzymał prawie bez zwłoki, a zaskoczenie jego było jeszcze większe, gdy zamiast surowego dygnitarza, z którym będzie musiał toczyć zażartą polemikę, stanął przed - iżby tak rzec - wykwintnym oficerem, w atmosferze salonowych ugrzecznień: czarna kawa? kieliszek koniaku? papierosy, nie?... Za czym potoczyła się uprzejma rozmowa, rzecz jasna o polityce, nie bez zapytań podchwytliwych, ale z umiarkowanym naciskiem. Co się tyczy samego paszportu generał uznał odmowy jego wydawania Kisielewskiemu za jakieś nieporozumienie, które możliwie jak najrychlej wyjaśni. Istotnie! Od tej pory Stefan wyjeżdża, ile razy i dokąd chce, nawet bez potrzeby kurtuazyjnych odwiedzin miejscowych ambasad, choć było dlań jasne, że wszystko, co i gdziekolwiek powiedział, przekazywane będzie do Warszawy. Z Francji, Anglii, Niemiec, Włoch, z całego wreszcie zachodu Europy; przytrafiały się też podróże do USA, polski zaś zamach stanu w 1981 roku zastał go aż w Australii, gdzie wobec mylnie otrzymanych informacji o zamordowaniu jakoby Tadeusza Mazowieckiego, miejscowa Polonia zorganizowała uroczyste nabożeństwo za jego duszę, w którym brał udział Kisiel, modląc się, jak należy. Z Australii wrócił do Paryża, skąd - mimo ostrzeżeń wystraszonych przyjaciół - w lipcu 1982 powrócił do Warszawy, gdzie dano mu spokój, nie internując go ani nawet przesłuchując. W analogiczny sposób, z działobitni ustawionych za granicą, ostrzeliwał barykady w kraju drugi mój znakomity przyjaciel, profesor Stanisław Lorentz, gdy „Wiesław” Gomułka zadecydował, że warszawskiego zamku królewskiego - symbolu tyranii - odbudowywać się ze zniszczeń wojennych nie będzie, i w ogóle zakazał o tym pisać czy rozpowiadać inaczej. Zakneblowany takim manewrem Lorentz poprosił o paszport, czego odmówić mu nie śmiano, i ruszył kolejno do Francji, Anglii, USA, organizując nie tylko szereg odczytów, w których przedstawiał zamek jako - nade wszystko - symbol polskiej suwerenności, lecz także zbierając fundusze na odbudowę gmachu. Gdy przeto, po obaleniu Gomułki, do władzy doszedł Gierek, natychmiast wykorzystał starania Profesora, by triumfalnie obwieścić narodowi, że oczywiście - i to za jego, Gierkowym poparciem - warszawski zamek, jako świadek Wielkiej Historii Polaków na dawnym znajdzie się miejscu. Wracając do Kisiela i upływu czasu, w którym przetaczały się nasze trudne żywoty, niechże będzie przypomniane, że każdy rok w owym strumieniu wydarzeń zwiększał autorytet Stefana w coraz szerszych masach nie zarażonej Wschodem polskiej inteligencji. Co tydzień wyrywaliśmy sobie z rąk ograniczony przez władze w wysokości nakładu, przeto niełatwo osiągalny świeży egzemplarz „Tygodnika Powszechnego”, aby zaczynać jego lekturę od felietonu Kisiela, jak rozpoczyna się dzień od puknięcia w barometr, aby dowiedzieć się, jaka będzie pogoda. Co też myśli Kisielewski o minionych zdarzeniach na krajowej i międzynarodowej arenie, ze swej pozycji konserwatywnego liberała, wiążącego losy - zwłaszcza w nauce i gospodarce - Polski z Zachodem? Jakie stara się przekazać nam ukryte między wierszami obawy zagrożeń ciągnących od Wschodu? Uważaliśmy go nie tylko za augura, ale i proroka. Nie przeszkadzało to, że na co dzień był łatwo dostępnym, spotykanym na wielu różnych przyjęciach dyplomatycznych, nie stroniącym od kieliszka, a nawet wielu kieliszków pozornym lekkoduchem, rozmiłowanym w słuchaniu i opowiadaniu głupich „kawałów”, zarówno w towarzystwie oddanych sobie przyjaciół, jak wrogów politycznych, o których wiedział, że będą go później obszczekiwali, gdzie i jak tylko się da. Wódka!... - czy w poszerzonym ujęciu: „alkohol” - to byłby obszerny rozdział w pracy pod tytułem „O różnych sposobach samozagłady artystów”, jeśliby ktoś pisania takiego dzieła się podjął. Zacząłby może od wielkiego francuskiego poety z XV stulecia, a zarazem pijaka i rzezimieszka Franciszka Villona, po czym - idąc wzdłuż szeregu jego następców - trafiłby u progu XIX wieku na znakomitego amerykańskiego poetę i prozaika Edgara Allana Poe, którego - niemal dosłownie w rynsztoku - zabił alkohol, gdy nieszczęsny miał dopiero czterdzieści lat (Villon dożył trzydziestki). Morderczego wspólnika - nie bardzo wiem kiedy - pozyskał alkohol w syfilisie, to pewne, że najpowszechniej groźnym w XIX stuleciu, gdy zabijał w sztuce europejskiej kolejno Franciszka Schuberta - kompozytora, Guy de Maupassanta - pisarza, Edwarda Maneta - malarza, współtwórcę impresjonizmu. Nas przeklęta choroba pozbawiła jednego z najwszechstronniej utalentowanych artystów - Stanisława Wyspiańskiego. Kiła-syfilis przestała być groźna z chwilą wynalezienia penicyliny; wódka, szczególnie w Polsce, pita jest nadal, coraz powszechniej, rzec by można, iż należy do czołowych zdobyczy demokracji. Powiada się o niej zresztą, że w sferze sztuki nie sieje spustoszeń nazbyt groźnych, a nawet bywa elementem podniecającym, ubarwiającym twórczość. Ograniczę się do pisarzy: Stanisław Przybyszewski - pijanica, za którym diabeł nosił flachę, zaczynał w berlińskiej knajpie artystycznej „Pod Czarnym Prosiakiem” od poematów, które zyskały mu sławę międzynarodową erotyka, satanisty, kapłana sztuki stojącego na czele buntu modernizmu - „Totenmesse” (ze sławnym wyzwaniem rzuconym mieszczańskiej pruderii: „Na początku była chuć”), „Vigilien”, „De profundis”. Kiedy spowity posępnym blaskiem „Stachu” pojawił się u samego progu XX wieku w Krakowie, nad zbożnym miastem powiało grozą. Z ucha do ucha rozpowiadano sobie szeptem, iż wyklęty od Boga artysta urządza w swoim mieszkaniu czarne msze, na które wciąga młodzież także za pomocą niesamowitego grania dzieł Chopina. „To były - mówił ktoś - wściekłe siklawy cierpienia!” Skoro dziś jednak staram się odtwarzać sobie w wyobraźni owego po wielu butelkach wódki Chopina bębnionego na rozbitym przez codzienne nadużycie pianinie, słyszę z głębin historii raczej odgłosy zbiorowych ataków delirium, opłaconych zresztą paroma samobójstwami, rozwodami, awanturami nie z tej ziemi. Powieści natomiast Przybyszewskiego z okresu jego szczytowych pijaństw („Dzieci nędzy”, „Krzyk”), zarówno jak i utwory sceniczne („Śnieg” 1903, „Topiel” 1912) - przyjmowane wtedy z pełnym strachu uznaniem - dziś są po prostu nie do czytania ani słuchania, im później pisane, tym bliższe bełkotu, a sam Przybyszewski kończył życie w 1927 roku jako rezydent przy jednym z dworów na Kujawach, chude diablisko z łysym ogonem, żebrzące szeptem o kieliszek wódki tak, aby tylko żona nie słyszała. Następnym pijakiem w mojej galerii literackiej był poeta Władysław Broniewski, legionista, potem komunista, jeszcze u progu drugiej wojny sławny znakomitym wierszem „Bagnet na broń” (który sam drukowałem w podległym mi wtedy dziale kultury warszawskiego „Kuriera Porannego”) i na emigracji w Jerozolimie w 1945 roku opublikowanym zbiorem pięknych wierszy „Drzewo rozpaczające”. Aliści, odkąd wrócił do Warszawy i stał się sztandarowym artystą komuny, Broniewski stawił sobie za cel epickie opisywanie wyzwolonej ojczyzny w niestety rozgadanych, rozwlekłych poematach „Mazowsze” i „Wisła”, ponadto zapraszany bez przerwy na modne wtedy „wieczory autorskie”, jawił się na nich coraz częściej kompletnie pijany, wywołując skandale. Mój niemal równie jak Stefan dawny i prawie tak samo bliski przyjaciel Konstanty Ildefons Gałczyński był ze swym pijaństwem zjawiskiem odrębnym, a przerażającym razem i budzącym współczucie. On bowiem nie należał do pospolitych alkoholików, lecz cierpiał na chorobę zwaną dypsomanią, a posiadającą charakter legendarnej ze starożytności zemsty bogów na śmiertelniku, co się odważył sięgnąć po im tylko należne, olimpijskie przywileje. W tym wypadku po boski język poezji. Gałczyński, com przez wiele lat sam z bliska obserwował, miewał długie okresy, kiedy ani myślał o sięganiu po kieliszek. Siwy, z wyglądu przedwcześnie stary człowiek o zbrużdżonej twarzy, wierzył nadal w tych przerwach, że już nigdy do zawstydzającego dla siebie nałogu nie wróci. To było wtedy, gdy jak bukłak mocnym winem wypełniała go natchnieniem poezja, więc zajęty był jeno pisaniem wierszy, co u niego miało charakter czynności niemal bezwiednej, a fizjologicznie zarazem koniecznej. Aliści - niestety! - zbliżał się z przeraźliwą regularnością moment, gdy wyczerpany bukłak kurczył się, brak zaś natchnienia zastępował głód alkoholu, który nieszczęśnik potrafił zdobywać niesłychanie doprawdy przemyślnymi sposobami, mimo zabiegów żony i niejako palisad ochronnych stawianych przez przyjaciół. Sygnałem katastrofy były bezsenne noce, wypełnione majakami i krzykiem, po czym nadchodził dzień, gdy Konstanty zaczynał pić, często uciekając z domu, aby w nieznanych komyszach i nigdy nie poznanym przez nas towarzystwie żywić się wyłącznie alkoholem, bo przy tym nic nie jadł. Najdłuższy atak dypsomanii, wyniszczający przede wszystkim serce poety, trwał za mojej świadomości dwa tygodnie. Później - trudno było przewidzieć, kiedy i pod wpływem jakich bodźców - choroba ustępowała miejsca piekłu wyrzutów sumienia. Kot obwiniał sam siebie o jakieś straszne czyny, choć nic nie pamiętał i nie mógł powiedzieć, gdzie i co robił, ale męczył się koszmarnie, ta męka zaś stawała się równocześnie pompą napełniającą artystę nowym ładunkiem natchnienia, które wreszcie, nie wiadomo znów kiedy, wybuchało kolejnym gejzerem poezji. Najpierw poematami skruchy, jak ten sławny jeszcze przed wojną, gorszący bigotów, choć Gałczyńskiemu wcale nie zależało na takim akurat zestawie słów w wierszu. One układały się same, jak gdyby dyktowane ze sfery poza logiką: „Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę - serwus, madonna. Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna, tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol – serwus, madonna...” Oto katalog pijaków z otaczającego mnie kręgu sztuki, a na koniec zachowałem sobie jednego, któremu alkohol przez długie dziesiątki lat nie szkodził na zdrowiu, pomagał zaś bezpośrednio w najbardziej precyzyjnym, logicznym myśleniu, co przekazywał natychmiast stronicom papieru zapełnianym brzydkim, choć doskonale czytelnym charakterem pisma. Myślę oczywiście o Kisielu. We wczesnych pięćdziesiątych latach krakowskich, kiedy dopiero zaczynały się - i jeszcze były dozwolone! - ideologiczne starcia marksistów z przedstawicielami przede wszystkim filozofii katolickiej i z niej wywodzących się koncepcji społecznych, Kisiel za głównego przeciwnika miał sąsiada z Domu Literatów, mieszkającego o piętro wyżej Adama Polewkę, a batalie ich toczyły się spoza dwóch szańców: „Tygodnika Powszechnego” i dziennika „Echo Krakowa”, którego Polewka był naczelnym redaktorem. Dziwna zresztą była owa ich wrogość nie-wrogość, czasami zatrącająca o przyjaźń. Partia partią, aliści gdy Polewkowa urodziła córkę, oświadczyła twardo mężowi, iż dziecko ochrzczone być musi, jak Pan Bóg przykazał, a że w Krakowie, przeto u Panny Marii. Biedny Adam, ufając, że tak dobrany chrzestny rzeczy nie roztrąbi po mieście, udał się do Stefana z prośbą o trzymanie niemowlaka pod chrzcielnicą. Stefan oczywiście się zgodził i nawet w popijawie rodzinnej u Polewków wziął udział, za co Adam wywdzięczył mu się przy dość bliskiej okazji. Był to czas, gdy Stalin pośród różnych tego rodzaju śmiertelnie niebezpiecznych enuncjacji, ogłosił swoje tezy o lekarzach, posądzając ich o najcięższe winy, czyli trucie narodu pod komendę zachodnich imperialistycznych mocodawców, na co Kisiel zareagował w klubie Domu Literatów dość głośnym oświadczeniem, że „Stalin jest głupi”, a słowa owe dosłyszał któryś z pisarzy partyjnych i doniósł, na szczęście nie do UB, lecz do organizacji partyjnej Związku Literatów, której przewodził Polewka. Sprawa poważna, trzeba było co najmniej zwołać sąd koleżeński i Kisiela ze związku wyrzucić, przedtem jednak dając mu prawo do obrony, którą oskarżony ujął w paru zdaniach: - Oczywiście, niesłusznie posądziłem Stalina, że jest głupi, skoro potrafił wygrać wojnę. Powołać się mogę tylko na przysłowie: „wolno psu na Pana Boga szczekać!” Na co Polewka, jako przewodniczący sądu, następująco ocenił sytuację: - Sami towarzysze słyszą, że obwiniony posunął samokrytykę nad oczekiwanie, przyrównując się do czworonoga, a to należy przyjąć za okoliczność łagodzącą. ...i w rezultacie Kisiel dostał tylko zakaz wstępu do klubu przez pół roku. Polewka pisał mało, większość czasu poświęcając gardłowaniu za marksizmem i chwaleniu sytuacji w Polsce, której ustrój socjalistyczny pomaga budować Związek Radziecki. Ten swój temat główny popierał tylko różnej klasy argumentami, zależnie od tego, czy przemawiał na uniwersytecie, czy w którejś ze szkół ogólnokształcących. Stefan Kisielewski, licząc tylko jego felietony przez blisko półwiecze co tydzień serwowane czytelnikom „Tygodnika Powszechnego”, zredagował ich parę tysięcy, a do roboty zabierał się w ten sposób, że się zamykał w swojej pracowni o ścianach wytapetowanych książkami, pod czym leżały zwały różnej prasy, a środek zajmował fortepian i stolik do pisania. Jako ostatnia przed robotą męża drzwi otwierała żona Lidia, wnosząc na tacy pół szklanki mocnej, gorącej harbaty i butelkę wódki. Kisiel wówczas dopełniał szklankę wódką i popijając mieszankę harbato-alkoholową, zaczynał stawiać przemyślane jak najdokładniej litery felietonu; raczej rzadko poprawiał, a wtedy zamazywał słowa wykreślone tak, żeby nikt ich nie mógł odczytać. W wypadkach jedynie pisania dłuższych wywodów - bo to wszystko były przybarwione dowcipami rozprawy socjologiczne - wypicie szklanki harbato-wódki odraczał do ukończenia tekstu. Z samego rana, gdy nic nie zmuszało go do wyjścia z domu, Kisiel kładł się na kanapie w jadalni, obłożony prasą zarówno krajową, jak i zdobywaną różnymi manewrami zagraniczną, i z szybką umiejętnością, przez parę godzin wyławiał z gazet wszystkie dane potrzebne do formowania aktualnego poglądu na sytuację kraju i świata. Sądzę, iż w owych godzinach samotnych namysłów nad prasą i przygotowywaniem własnych komentarzy, Stefan w rozmowach z samym sobą musiał niekiedy załamywać się prawie, widząc otchłań, jaka dzieliła marzenia jego samego i ufającego mu społeczeństwa o wyrwaniu się spod ruskiej okupacji od realnych możliwości pokonania największego i najokrutniejszego imperium świata. W porównaniu z gułagami nad rzeką Kołymą i na lodowatych Wyspach Sołowieckich, niemieckie obozy śmierci zdawały się dwukrotnie możliwsze do przetrzymania. Jak zaś obliczyło i na mapie przedstawiło sieć karnych obozów radzieckich jedno z pism USA (Kisiel musiał to mieć w ręku) - było tych katowni rozsianych po bezkresach ZSRR blisko tysiąc! Podejrzewam, że może w chwilach dochodzenia właśnie do dna beznadziei Stefan Kisielewski najczęściej zrywał się i biegł na miasto, aby czarne nastroje - jak pogorzeliska wodą - zalewać wódką. Całe moje pokolenie literackie piło wówczas, w pierwszych powojennych dziesięcioleciach, dużo, lecz on jeden nie w przerwach roboty, ale podczas. Wódka była też powodem sławnej niepunktualności Stefana. Biedna Lidia nigdy nie mogła być pewna, kiedy - na ten przykład - pojawi się, żeby jeść obiad. To mogło być o drugiej lub o siódmej albo zgoła po dziesiątej wieczorem, gdy wpadał i wołał jeść. Głośna była jego wizyta, jaką obiecał złożyć mojej siostrze Grabowskiej w Poznaniu, przyjmując jej zaproszenie na obiad, na który spóźnił się o... 24 godziny. Z wódką też wiązały się sławne parady Sowizdrzała, które ogadywano ze śmiechem, a ja z nich uwiecznić tutaj chciałbym trzy. Miejscem pierwszej stała się kawiarnia w Domu Literatów przy Krakowskim Przedmieściu, gdzieśmy siedzieli - chyba rzecz się działa około południa? - nad kieliszkami: Stefan, ja i ktoś jeszcze (nie pamiętam), a w drzwiach wejściowych na salę ukazała się potężna i wspaniała postać Jarosława Iwaszkiewicza. Wtedy Kisiel zerwał się, podszedł do olbrzymiego pisarza i skacząc wokół niego zaczął wołać: - Pan jest górą pychy! Panu się zdaje, że dowodzi literaturą, ale pan, pan nic o niej nie wie! Bo pan myśli tylko o sobie! Pan - góra pychy! Jarosław zaskoczony, potem zdumiony, wreszcie zły, jął - sam o tym nie wiedząc - jeszcze bardziej jak gdyby całym ciałem dąć się wzwyż, sycząc równocześnie: - Jak pan śmie! Co pan wygaduje! Proszę natychmiast stąd wyjść! Że jednak Kisiel wyjść ani myślał, jeno dalej jazgotał, podobny rozeźlonemu foksterierowi obskakującemu słonia, więc po krótkiej chwili sam Jarosław, wyniosły i ciężko obrażony, poszedł sobie wśród martwej ciszy obecnych na sali, boć wreszcie chodziło o Prezesa i Wielkiego Pisarza!... W podobnym stylu, choć odmiennym nastroju była inna parada, na koniec karnawału w restauracji u Dziennikarzy na Foksal, gdzie przy jednym stoliku w swoim towarzystwie siedział Włodzimierz Sokorski, a przy drugim - w młodszym i hałaśliwszym gronie Stefan, gdy drzwi od holu szeroko rozwarto i ukazał się ktoś z zarządu Związku Dziennikarzy, bijąc w gong, i drugi, co niósł śledzia i wołał: - Dość uciech! Zaczyna się Wielki Post! Posypmy grzeszne głowy popiołem! Na to wstał, jako pierwszy, Kisiel - wziął ze swego stolika popielniczkę wypełnioną niedopałkami, ruszył z nią do Sokorskiego, wysypując mu na głowę całą obfitą, a brudną zawartość naczynia ze słowami: - Panu się należy popiołu najwięcej, bo pan grzeszył najgorzej! Trzeba znać spryt i łatwość znalezienia się Sokorskiego w każdej sytuacji, żeby odgadnąć, iż on pierwszy wybuchnął śmiechem, wśród powszechnych braw wokół. Najpotężniejszego jednakże i najsprośniejszego figla wypłatał Kisiel mnie, przy czym rzecz działa się najdawniej i wspomnienia o niebywałym zdarzeniu przechowuję w najodleglejszych zakamarkach pamięci, z drugiej połowy lat czterdziestych. Wtedy to dyrektorem Filharmonii Krakowskiej został Piotr Perkowski, człowiek o nieposkromionych ambicjach, lubiący, kiedy tytułowano go prezesem, a w marzeniach siedzący na fotelu ministra kultury. W formie jak gdyby wprawek do szerszej działalności, tymczasem postanowił, aby za jego władania filharmonia, jakkolwiek prowincjonalna, miała swoje pismo, redagowane, nie pomnę, ale chyba co tydzień i dodawane słuchaczom bezpłatnie do koncertowych programów. Na redaktora mini tygodnika Piotr zaangażował mnie, a ja - z całym poczuciem odpowiedzialności - starałem się o teksty najprzedniejszych piór służących muzyce, było zaś ich wówczas w Krakowie dużo, bo także spośród emigracji warszawskiej. Oczywiście i przede wszystkim Kisiel, który obiecał dostarczanie mi krótkich felietonów, z czego wywiązywał się punktualnie, podpisując się pseudonimem dr J. E. Baka. Felietony zabawne, czytałem je z przyjemnością, nie podejrzewając, że w podpisie można wzrokiem omijać kropki po pierwszych literach imion, co niebawem odkryli tyle muzykalni, ile pobożni krakowianie, no i zrobiła się dzika awantura!... Pilnie dbający o swoją reputację Perkowski zaatakowany został bodaj przez samą Kurię, przeto z dnia na dzień pismo zlikwidował, a mnie sromem okrytego wylał na bruk. Oczywiście, że przyjaźni mojej ze Stefanem to nie naruszyło. Po krótkim wymyślaniu z mojej strony, a zdziwieniu z jego, poszliśmy, kwicząc ze śmiechu, na wódkę, a zresztą Kisiel już był jedną nogą w Warszawie, jako poseł. W tej opowieści o Stefanie pragnę zrezygnować tak z podania katalogu jego utworów muzycznych i literackich, jak tym bardziej z oceny ich. Na szczegółową biografię Kisiel będzie musiał jeszcze zaczekać, aż upłynie potrzebna liczba lat, żeby osoba wybitnego człowieka i jego czyny zyskały nie tylko dość rozległe, ale i wszechstronnie przebadane tło epoki, z koniecznej perspektywy. Tymczasem ufam jedynie, że gdy kraj, który po ostatnim z kolei odzyskaniu niepodległości jeszcze ciągle stoi na głowie - wyjdzie z oszołomienia i stanie na nogach; że wówczas - zebrane przez nie znanego mi wnuka po piórze - wszystko, co teraz z dorobku Stefana znajduje się jeszcze w rozsypce po pismach, książkach, encyklopediach, będzie ujęte w jednym, wielotomowym wydaniu aż do ostatniej kropki, jak to zrobiono nie tylko z powieściami i opowiadaniami Bolesława Prusa, ale i z jego felietonami. Ambicją Kisiela, nie spełnioną, było tworzenie powieści, które nie tylko pełną rozważań treścią, lecz i urodą literacką wabiłyby czytelników. Mistrzem Stefana, jako myśliciel i pisarz, był niedoceniony, zaćmiony błyskotliwą sławą Boya - Karol Irzykowski. Przecie, jakkolwiek wcześniej od Kisiela zapoznał się z teorią racjonalnego, niezależnego myślenia i postawą „klerka” lansowaną przez Bendę, gdy zabrał się do pisania własnej, programowej niejako, powieści „Pałuba”, to - choć w założeniu miała być przykładem „racjonalistycznego ujęcia psychologii głębi” - w praktyce okazała się tak pogmatwana i skomplikowana, że dzisiaj jest nie do czytania. Kiedy jednak Irzykowskiego ze sfery intelektualnych rozmyślań wyrwała najzwyczajniej okrutna śmierć dziecka, zimny filozof piórem maczanym w rozpaczy napisał opowiadanie „Córeczka” w tak piękny sposób wzruszające, że można by je przyrównać w poezji do „Trenów” Kochanowskiego. Stefan Kisielewski w sumie zostawił kilkanaście powieści i kilkadziesiąt utworów muzycznych, w czym dwie sonaty fortepianowe, cztery symfonie, dwa balety, muzykę do poematu „Zaczarowana dorożka” i dwanaście pieśni do innych wierszy Gałczyńskiego, a na koniec tworzony najdłużej, bo przez jedenaście lat koncert fortepianowy. Do dziwnych fenomenów żywota Kisielewskiego należy i ten, że jedyną powieścią spełniającą wszystkie warunki, o jakich marzył, była pierwsza, napisana w czasie okupacji, „Sprzysiężenie”, a potem wydana tylko dwukrotnie, w 1949 i 1957, choć zasługiwałaby na kilkanaście wydań idalsze, gdybyśmy mieli sprężystych edytorów biznesmenów, którzy dopiero - po sowieckiej przerwie - muszą się wykształcić, także biorąc za wzór działalność wielkich przodków Gebethnerów, Hoesicków, Mortkowiczów. Utworem zaś muzycznym najdoskonalszym był ostatni, komponowany z trudem Koncert, w niezmiennym Kisielowym stylu uformowanym na pół drogi między wczesnymi kompozycjami Strawińskiego i żywą, motoryczną, porywającą muzyką Prokofiewa. Zresztą powieści Stefana, aż do ostatniej z 1986 roku pod tytułem „Wszystko inaczej”, mają tę wspólną cechę, że autora obchodzi jedynie kontrast pomiędzy mózgami bohaterów, ich zgodnym albo wzajemnie wrogim myśleniem i działaniem. Reszta - opis tła - to jak gdyby wymuszony przez konwencję dodatek. Akcja jednej z powieści toczy się w Sopocie, gdzie... nie widać morza! Jest ono zbyte krótką serią frazesów i martwe, jak są malowane zastawki u fotografów, przed którymi sadowi się zakochane pary. Obszedłszy się w ten sposób z dorobkiem beletrystycznym Kisiela, chciałbym postawić tezę i udowodnić ją, że - dla odmiany - Stefan Kisielewski był najwybitniejszym felietonistą w całych dziejach literatury polskiej. Tu parę słów przypomnienia genezy i z góry założonej formy felietonu. W niezbyt bogatym słownictwie francuskim rzeczownik „feuille” znaczy, wedle potrzeby dookolnej treści, albo - płatek kwietny, albo - liść z drzewa lub wreszcie - kartkę papieru. Feuillet - oznacza kartę papieru złożoną we dwoje lub czworo, „felieton” zaś, jako utwór publicystyczny, wywiódł się z potrzeb Wielkiej Rewolucji Francuskiej, gdy po kilka razy dziennie następowała zmiana ciekawych wydarzeń: nowe rozporządzenie władz, ścięcie kilku bardzo interesujących głów, wiadomości z pola walk, jakie toczyły oddziały rewolucyjne z wojskami nieudanych zresztą interwencji zagranicznych. O tym wszystkim powinna była i nareszcie mogła wolna od królewskiej cenzury prasa szybko zawiadomić społeczeństwo, a działo się to w taki sposób, że do wielu uruchomionych, a łasych na zamówienia małych drukarń wpadali zaprzyjaźnieni dziennikarze, na kolanie pisali zaskakujące publikę wiadomości, po czym natychmiast szło to pod prasę i przez czekających chłopców gazeciarzy pędem było w formie pojedynczo zadrukowanych kartek roznoszone na miasto. W rezultacie cykliczne, bo codziennie pisane tymi samymi utalentowanymi piórami, owe skondensowane kroniki wydarzeń z obranej dziedziny, wraz z oceną ich, tudzież zamieszanych w nie osób, zostały w następnym, XIX stuleciu przejęte na rozłożyste łamy dzienników czy tygodników i popularne są do dziś dnia, a ja zestawiać chciałbym tę mini publicystykę Stefana Kisielewskiego z czołowymi u nas przedstawicielami gatunku: Prusem, Irzykowskim i Słonimskim. Pan Antoni był anglofilem, pod szczególnym wpływem H. G. Wellsa, pisarza społecznika walczącego o pacyfizm i rozwój ludzkości w ustrojach idealnie socjalistycznych. Poza tym, jakkolwiek ogromnie popularny, Słonimski głębszego wykształcenia nie miał, za to frapował czytelnika ostrym zmysłem humoru, gotów był - trawestując Szekspira - „królestwo oddać za dowcip”, choćby kłujący najboleśniej całkiem niewinne osoby, także najwyżej postawione, nie wyłączając marszałka Piłsudskiego. Po kupnie tygodnik „Wiadomości Literackie” zaczynało się czytać od tyłu, od „Kroniki Tygodniowej” Słonimskiego, chociaż nie spełniała ona felietonowego warunku - kroniki wszystkich najważniejszych wydarzeń, jeno tak przede wszystkim dobranych, aby dawały autorowi nową okazję do strzelania ze szpalt racą dowcipu. Później do ostrzeliwania faszyzmu i hitleryzmu. Karol Irzykowski pisywał raczej nie felietony, lecz artykuły w wielu dziennikach i tygodnikach, jak „Robotnik”, „Wiadomości Literackie”, „Pion”, „Prosto z Mostu”, już to walcząc o różne problemy estetyczne (rzeczy zebrane w tomach „Czyn i słowo”, „Słoń wśród porcelany”), już to atakując w ostrych pamfletach pisarzy, którym - co tu ukrywać! - zazdrościł powodzenia. Tak było, gdy rzucił się na Boya-Żeleńskiego w publikacji „Beniaminek”. Stał się też bodaj pierwszym u nas teoretykiem, analizującym walory sztuki filmowej w pracy „Dziesiąta Muza”. Za mało na felietonistę, a może - jak chciał Kisielewski - jego mistrz był za dużą osobowością, żeby umniejszać go nazwą felietonisty. Rasowym, wielkim felietonistą za to był Aleksander Głowacki, pisujący pod pseudonimem Bolesław Prus, i nie sądzę, aby ten tytuł uwłaczał jednemu z największych powieściopisarzy polskich, autorowi „Lalki”, „Emancypantek”, „Faraona”. W sławnych, drukowanych w „Kurierze Warszawskim” od roku 1875 do 1887 „Kronikach” dawał zaiste jak najszerzej możliwą panoramę życia Warszawy, począwszy od opisu targowisk, biedy studentów, braków w szpitalach miasta, złego utrzymania bruków, a kończąc na relacji z przedstawień teatralnych, odczytów czy went i balów dobroczynnych, czego odbicie czytelnicy pana Bolesława mogli znaleźć w „Lalce”, owej scenie bodaj że z kościoła św. Krzyża, gdzie piękna panna Izabella, kwestując w towarzystwie księżnej cioci, odbierała złożone na tacy przez pana Wokulskiego złote imperiały, które miały być dowodami uczuć kupca dla frymuśnej arystokratki. Jedno, co ograniczało pełnię walorów Prusa jako felietonisty, to była carska cenzura, tym bezwzględniejsza, że oddana w ręce „czynowników” przysłanych z głębi Rosji, gdzie uprzedzano ich, że zakazane jest w druku i publicznych wystąpieniach wszystko, co mogło zalatywać patriotyzmem, począwszy od słowa „Polska”, odkąd po rozgromieniu Powstania Styczniowego odebrano zaborowi rosyjskiemu ostatnie pozory autonomii, nazwę „Królestwo Polskie” zmieniając na „Priwislinie”. Odtąd w prasie i przemówieniach zamiast określenia „polskie” używało się zastępczego „swojskie”. Po czterdziestoletniej przerwie, gdy znów dostaliśmy się pod ruską, w wersji sowieckiej okupację, nazywało się, że mamy własną Rzeczpospolitą, jakkolwiek czerwoną, własny rząd i cenzurę obsadzoną komunistami, ale polskimi. Ci cenzorzy, jak to dziś oceniam z perspektywy, musieli przeżywać chwile zawstydzenia, że mają gnębić tak bardzo zdolnych rodaków za to jedynie, iż są zwolennikami niemiłych Partii zapatrywań. Dlatego redaktorzy naczelni pism i dyrektorzy wydawnictw mogli się z urzędami cenzury wykłócać, nawet odwoływać od ich decyzji, aż do wydziału kultury KC. Dawało to niekiedy obrzynki swobody w wypowiedziach, chociaż bywały i wypadki szczególne, jak dwa moje, gdy za pierwszym razem w felietonie dla tygodnika „Świat” napisałem, że przed postawieniem pomników w mieście ogłasza się konkursy i zbiera opinie społeczeństwa, aliści czasem - w jedną noc - staje monument, jak ten przed gmachem KC, z kobietą opłakującą trzymane na kolanach ciało poległego syna bohatera, „chociaż o zdanie co do wartości rzeźby nikogo nie pytano, a jest ona nikczemna”. Otóż w tym wypadku cenzura cicha aż do ostatniej chwili, gdy felieton był już na szpaltach przygotowanych do druku, telefonicznie kazała usunąć część zdania wyżej ujętą w cudzysłowy, co w rezultacie sugerowało czytelnikom przekonanie, że jestem tylko rad, iż śródmieście wzbogaciło się o nowy posąg. Ofiarą dziwniejszego figla cenzury stałem się w Krakowie, gdzie Polskie Wydawnictwo Muzyczne gotowy miało do druku jeden ze zbiorów moich felietonów - tom, zawierający dyskusję z Kisielem na temat któregoś ze świeżo dopuszczonych na estrady nasze utworów awangardy muzycznej, a było to w czasie, gdy nazwisko Stefana obejmował jeszcze „zapis” cenzury, czyli zakaz drukowania go. Ponieważ jednak rzecz działa się w oszczędnym Krakowie, przeto nie zlecono wydawnictwu usunięcia całego tomu na przemiał, jeno doradzono zostawienie imienia i znalezienie do niego nazwiska tej samej długości, lecz osoby politycznie niepokalanej. Takim sposobem, ku zdumieniu własnemu i środowiska, dowiedzieliśmy się, że prowadzę spór o awangardę ze Stefanem Poradowskim, Bogu ducha winnym nauczycielem harmonii (także ongiś moim) w Konserwatorium w Poznaniu. Jakiekolwiek psikusy robiliśmy sobie wzajemnie, panowało ogólne, uzasadnione przekonanie, że Kisiel i ja możemy pisać „na wariackich papierach” czyli różne polityczne zberezeństwa, które byłyby dla zagranicy dowodem swobód demokratycznych słowa w Polsce Ludowej. Stefan cykle felietonów w „Tygodniku Powszechnym” oznaczał z upływem czasu nadtytułami: „Pod włos” (walka z komunistycznym tygodnikiem „Kuźnica”), „Łopatą do głowy”, „Gwoździe w mózgu”, „Głową w ściany”, „Bez dogmatu”, „Wołanie na puszczy”. Ponadto były jeszcze tomiki różności: „Polityka i sztuka”, „Rzeczy małe”, „Opowiadania i podróże”, nie licząc artykułów drukowanych w paryskiej „Kulturze” i tomów wydanych w Paryżu („100 razy głową w ściany”, 1972), w Londynie („Materii pomieszanie”, 1973) i w Chicago („Moje dzwony trzydziestolecia”, 1978). Zarówno w kraju, jak oczywiście za granicą Kisiel posługiwał się pseudonimami, z których pamiętam trzy: Teodor Klon jako autor kryminału „Zbrodnia w dzielnicy północnej”, Julia Hołyńska, która za Stefana podpisywała recenzje w „Tygodniku Powszechnym”, oraz Tomasz Staliński - autor powieści wydanej za granicą, którego zdemaskować daremnie usiłowało KC w Warszawie. Odnalezienie innych pseudonimów to robota dla moich wnuków w krytyce. Porównania felietonów Stefana Kisielewskiego z felietonami Słonimskiego można dokonać, zestawiając obok siebie dwie publikacje, w których autorzy starym jak świat sposobem przedstawić chcieli kolejno wrogów swoich i przyjaciół. Myślę o „Alfabecie wspomnień” pana Antoniego z roku 1975 i „Abecadle Kisiela” z 1990. W swoich kolejno ustawionych miniportretach, a zarazem minifelietonach pan Antoni rozdzielał pochwały i nagany już to piórem ostrym jak brzytwa, już to ze łzą w oku, gdy wspominał ludzi ongiś bliskich sercu, a teraz już odległych - poza granicą Wielkiej Ciszy. Kisiel nie dawał ponosić się ani sentymentom, ani uczuciom zdecydowanie wrogim. Pokpiwał raczej z nieprzyjaciół, niemal dla każdego zachowując kropelkę dobrodusznej życzliwości. Oto kilka przykładów: Iwaszkiewicz - nie lubiłem. Wybitny pisarz. Świniowaty moim zdaniem. Ale może to była fizyczna odraza? Oskar Lange - wybitny ekonomista, potworny tchórz. I naiwniak straszny... Ale sympatyczny człowiek. Pochodził z Tomaszowa - piękne miasto. Zofia Lissa - komunistka, która była za najnowocześniejszą muzyką we Lwowie, za dodekafonią Schnberga itd. Potem stała się w Polsce wyrazicielką socrealizmu i zwalczała te najnowocześniejsze kierunki... Dużo z nią polemizowałem, wymyślałem... Ale nie była to zła kobieta, tylko, moim zdaniem, głupia. Wincenty Rzymowski - antypatyczna postać, lewicowiec, mason trochę, był niby opiekunem Legionu Młodych... W czasie wojny znalazł się w Rosji i nagle wrócił, początkowo jako minister kultury, potem spraw zagranicznych. Krótko był tym ministrem, potem umarł. Niesympatyczna to była postać, ale ciekawa. Co się tyczy porównania żywotów i karier dwóch najwybitniejszych polskich felietonistów - Prusa i Kisiela, to Prus jakkolwiek w tej samej ruskiej niewoli, przecie żył i pisał w znacznie gorszym jej okresie, gdy o żadnych, pozornych choćby tylko swobodach dla publicystów nie mogło być mowy. Chyba że tematyka szła na rękę zarówno caratowi, jak i polskim interesom. Tak stało się jednak tylko raz, kiedy Prus pospołu z Sienkiewiczem mógł atakować Bismarcka i jego brutalne próby germanizacji naszych ziem zachodnich. Zresztą felietonistyka Prusa musiała z konieczności zamykać się w ramach opisu i analizy swojskich obyczajów, problemów naukowych i moralnych, co zagranicznych czytelników interesować nie mogło, gdy Kisiel - mimo bezustannych batalii z cenzurą - był par excellence felietonistą politycznym. Prus w niedaleką zagraniczną podróż wybrał się raz jeden, i to w charakterze prywatnego turysty, gdy Kisiel, skoro dostał od generała Kiszczaka niemal trwale ważny paszport, a jeździł tylko z wykładami polityczno-gospodarczymi o Polsce, zyskał po niedługim czasie wzięcie u słuchaczy i czytelników nawet nie tylko europejskich, ale światowych: od Nowego Jorku po Sydney. Tak zestawieni dwaj pisarze muszą być porównywani wedle dwóch skrajnie różnych miar: Prus był jednym z największych powieściopisarzy narodu, a Kisiel największym felietonistą i mówcą politycznym, tak w granicach kraju, jak i dla wielomilionowej, rozsianej po świecie emigracji naszej. Wcale zatem nieźle działo się Stefanowi jak na warunki przyczajonej, skrytej okupacji sowieckiej. Ale do czasu!... Nadszedł burzliwy rok 1968, którego jednym z głównych bohaterów był najpierw ceniony redaktor krakowskiego „Dziennika Polskiego”, a później złowrogi pogromca teatrów warszawskich - Stanisław Witold Balicki. Ktoś z bardzo poważnych aktorów naszych podejrzewał, iż Balicki w pewnej epoce życia zakochał się w scenie, gdy zaś ta wzajemnością nie odpowiedziała mu, dysponujący najwyższymi wpływami redaktor postanowił na nieczułej kochance zemścić się. Najpierw dostał się do Ministerstwa Kultury, na stanowisko naczelnego dyrektora, za czym usunął z Teatru Polskiego Arnolda Szyfmana i na jego miejsce dał człowieka, co do którego mógł być pewnym, że sprowadzi dostojną instytucję na artystyczne dno. Później stał się inspiratorem antyrosyjskiej prowokacji z okazji wystawienia przez Kazimierza Dejmka w 1967 roku „Dziadów” w Teatrze Narodowym, co spowodowało usunięcie kierownika sceny poza Warszawę, demonstracje studenckie i wreszcie podpalenie od nowa zgasłego, wydawało się, antysemityzmu w Polsce. Na koniec straszny człowiek zniszczył rewelacyjnie przygotowaną przez Bohdana Wodiczkę inaugurację odbudowanego z ruin wojennych Teatru Wielkiego. Ale to są późniejsze dzieje... Tymczasem, jakoś równolegle z awanturą w Teatrze Narodowym zwołane zostało walne zebranie Związku Literatów (czy ZAIKS-u? - nie pomnę), w czasie którego Stefan Kisielewski z trybuny mówców zgubne działania Partii nazwał - dyktaturą ciemniaków, a przydarzyło się wkrótce tak, że późnym, chłodnym wieczorem marcowym 1968 wracał od któregoś z przyjaciół, mieszkającego w zaułkach Starego Miasta. Był w najciemniejszym jego miejscu, bodaj czy nie między Kanonią i ulicą św. Jana, gdy nagle obskoczyło go trzech drabów - jeden w milicyjnym mundurze, dwaj po cywilnemu, ale z pałkami w łapach. Stefan w mgnieniu oka został na ziemię obalony, twarzą do bruku i podczas gdy mundurowy patrzył wokół, czy aby nikt nie nadchodzi, dwaj pałkarze jęli okładać leżącego, warcząc: - Chciało ci się dyktatury, no to masz! - Nie podobają ci się „ciemniacy”? - Będziesz, skurwysynu, obrażał Partię?... Wśród takich i innych mściwych pomruków tłukli ofiarę nieprzerwanie, z pasją, aż do chwili, gdy mundurowy powiedział - dosyć, a wtedy szajka cichcem rozpłynęła się w mroku. Stefan wstał z trudem, ani myślał o wołaniu pomocy, bo wiedział, że byłoby to daremne, a też i wstydziłby się takiego przejawu słabości swojej czy lęku. Z trudem doszedł do bliskiego mieszkania Stommów, skąd odwieziono go do domu. Skoro zaś już tam był i opowiedział żonie o wszystkim, Lidia zadzwoniła po mnie. Przez telefon nie mówiła, o co chodzi, tylko żebym przybiegł jak najrychlej. Ślady pobicia były okropne! Tłukli widać fachowcy, bo po nerkach, i gdyby nie gruby sweter, jaki miał Kisiel pod płaszczem, zapewne już wtedy odbiliby mu nerki i Stefan niebawem konałby w szpitalu. Tymczasem oglądałem z przerażeniem szeroką na trzy palce, od boku do boku, sinozielonkawą opuchliznę, którą przez kilka dni Lidia musiała okładać watą nasączoną przepisanym przez zaprzyjaźnionego lekarza roztworem. Wiadomość o pobiciu Stefana Kisielewskiego rozniosła się w ciągu następnego dnia po całym mieście, a poprzez stacje nadawcze ambasad dostała się na Zachód, do prasy wielu krajów. KC Partii zdecydowało się szybko na reakcję. Rozpuszczono możliwie jak najszerzej plotkę, że Kisielewski odwiedzał na Starym Mieście kochankę i że przydybał go wychodzącego na ulicę zazdrosny mąż z przyjaciółmi, po czym obili go, jak należało skarać uwodziciela. Szubrawcy! Potem Kisiel wrócił do swoich zajęć, mając w każdym razie tę satysfakcję, że w opinii publicznej, także za granicą, głowę jego otaczała aureola męczennika ranionego w walce ze smokiem komunizmu. Nie przeczuwał jednak, że tymczasem w zaświatach następuje przy nim zmiana warty. To zresztą przytrafia się ludziom wchodzącym w starość, że ich anioły stróże, które w zamian za cnotliwe życie podopiecznych śmiertelników winny otaczać ich coraz troskliwiej skrzydłami - idą sobie dokądś poza chmury, a miejsce ich zajmują szybko nadbiegłe z piekła diabły. Pierwszym, najboleśniejszym ciosem, jaki uderzył w rodzinę Kisielewskich, była nieoczekiwana, nagła, trudną do pojęcia lekkomyślnością spowodowana śmierć Wacka, syna pierworodnego, wówczas już ponad czterdziestoletniego, który znajdował się u szczytów kariery muzycznej wprawdzie nie takiej, jakiej wszyscyśmy po nim oczekiwali, aliści pełnej światowego blasku i sukcesów. Idąc śladami ojca, wstąpił do Konserwatorium Warszawskiego, gdzie niebawem wybił się na czoło uczniów profesora Zbigniewa Drzewieckiego, co nie było wyczynem łatwym, jako że profesor miał szczęście do talentów wyjątkowych, od Haliny Czerny-Stefańskiej i Jana Ekiera poczynając, a później grupę polskich wychowanków pomnożyli jeszcze japońscy zdobywcy nagród w konkursach chopinowskich. Uczestniczyłem w publicznym egzaminie Wacka i z przyjemnością słyszałem, jak znakomicie grał „Appassionatę” Beethovena, co wróżyło mu zdobycie międzynarodowych estrad, na których uprawia się muzykę poważną. Wacek przecie zadecydował inaczej o swym życiu. Związał się z kolegą Markiem Tomaszewskim celem uprawiania w duecie fortepianowym sztuki, której początki między wojnami dali Wiener i Dousset, fascynując audytoria parafrazami na dwa fortepiany utworów poważnych, granych w tempie fokstrota. Szczególnie podobał nam się w ich wykonaniu na 4/4 walc cis-moll Chopina, a gorszył przerobiony na fokstrota... Marsz żałobny z Sonaty b-moll. Duet „Marek i Wacek” zyskał niebawem międzynarodową popularność, zachwycając techniczną sprawnością gry, brylującą wirtuozerią, a równocześnie wzruszając zwłaszcza niemieckie audytoria delikatnym sentymentalizmem, gdy taki był w utworze potrzebny. Mnie osobiście szczególnie podobała się ich parafraza na dwa fortepiany pieśni Moniuszkowskiej „Prząśniczka”. Dodać zaś trzeba, że w miarę coraz to wyższych zarobków, co szło w parze z wymaganiami impresariów, dwaj polscy artyści dobrali sobie gwoli akompaniamentu mały zespół instrumentalny. Wacka z ojcem łączyła nie tylko miłość rodzinna, lecz także wspólnota upodobań. Obaj mieli takie same przekonania polityczne, o czym rozmawiać lubili przy kieliszku, obaj też czuli skłonność do hazardu, tyle że Kisiel raczej lubił grywać w karty - w pokera, gdy Wacek preferował ruletkę i kiedy podczas swoich tournes trafił gdzieś na kasyno, sporo zostawiał tam pieniędzy. Śmierć jego, 12 lipca 1986, była rezultatem karygodnej doprawdy lekkomyślności, ale nie z jego - Wacka strony. Znalazł mianowicie przyjemnego kompana w młodym człowieku, uprawiającym interesy między Polską i Francją, co ułatwiało mu podwójne obywatelstwo tych krajów. Czuł się przecie bardziej Polakiem, więc nabył letniskową posiadłość w Kamieńczyku koło Wyszkowa i chciał pochwalić się przed Wackiem zarówno tą swoją sytuacją „ziemianina” jak i nowym autem francuskim. Wacek, który przewidywał duże picie, wykazał należytą ostrożność, jadąc pod Wyszków nie swoim wozem, lecz najętą taksówką. Po iluś jednak kieliszkach - jakże w rezultacie lekkomyślny! - zgodził się na krótką jazdę francuskim wozem gospodarza. Ot... Kilkaset metrów, tyle, ile trzeba, żeby wykazać fantastyczną zrywność automobilu. Kilkaset metrów, poślizg, uderzenie w przydrożne drzewo, kierowca, wsparty dłońmi o kierownicę, ocalał, siedzący obok Wacek, rzucony głową o ramę auta, zginął na miejscu. Pogrzeb jego na warszawskim cmentarzu Starych Powązek zgromadził nie tylko rodzinę i przyjaciół najbliższych. Byli również członkowie muzycy tego małego zespołu, który jeździł po Europie z Markiem i Wackiem, towarzysząc im w występach. Zakończenie rozdzierającej uroczystości żałobnej opisałem w felietonie-nekrologu zamieszczonym w tygodniku „Polityka”: Kiedy opuszczano trumnę do katakumby grobowej, odezwała się trąbka. Jej krzyk samotny leciał w niebo, jak skarga razem i oskarżenie, a potem zaczął opadać bezsilnie, coraz niżej i niżej, aż po najciemniejsze dźwięki instrumentu, chrapliwie, rozpaczliwie, nad tę trumnę. Później młody ksiądz, o żywej wrażliwości i myśleniu niezależnym w ramach zakreślonych sutanną (każdy nosi jakąś sutannę!), podszedł do Stefana Kisielewskiego: - Czy po tej niepotrzebnej śmierci pan jeszcze wierzy w Boga? - A ksiądz? - Ja się pana pytam! W tych latach osiemdziesiątych nasza przyjaźń ze Stefanem trwała dalej, choć nie miała obyczajem przyjętych form na co dzień. Mieszkaliśmy tylko o jedną ulicę odległości: oni na Szucha, ja z moim bratem Mieczysławem na Koszykowej, ale nie odwiedzaliśmy się - jak to bywa zwykle między przyjaciółmi - ot, żeby dowiedzieć się, co słychać, trochę poplotkować przy kawie i rozejść do domów. Ze Stefanem stykałem się częściej w publikacjach, gdy ja przy rozmaitych okazjach pisałem o nim, on zaś chwalił w „Tygodniku Powszechnym” moją pierwszą powieść „Dolina szarej rzeki”, wydaną w 1985 roku, a potem zamieścił o mnie serdeczną notę w swym „Abecadle Kisiela” z roku 1990. W chwilach jednak alarmujących, gdy któremuś z nas groziło jakieś niebezpieczeństwo, zaraz obie rodziny zbiegały się na pomoc. Tak było, kiedy u progu lat osiemdziesiątych miałem ciężką kraksę samochodową na rogu Tamki, pod Zamkiem Ostrogskich, tył auta zdruzgotany, a w pogotowiu lekarz zszywał mi skórę na głowie, wypytując, jak się nazywam? jaką dziś mamy datę? kto jest premierem rządu? - żeby stwierdzić, czy nie uległem wstrząsowi mózgu. A wtedy Lidia - skoro tylko dowiedziała się o wypadku - zaraz przybiegła z Krysią do Mietka, by go podtrzymywać na duchu, jeśliby się okazało, że ja tymczasem ducha wyzionąłem. W lipcu, śmiertelnie katastrofalnym dla Wacka, mnie nie było w Warszawie, ale natychmiast po powrocie skontaktowałem się ze Stefanem i przez szereg dni spotykaliśmy się, kiedy zauważyłem, że wracanie myślami i słowami do tego strasznego zajścia przynosi Kisielowi ulgę. Mówił, że tyle się najeździł po świecie, ale trudniejszej dla siebie drogi nie pamięta, jak tych kilkadziesiąt kilometrów z Wyszkowa do Warszawy, gdy siedział obok szofera w sanitarce, a za sobą miał trumnę z ciałem syna. Mówił też, że przez dwa tygodnie po złożeniu Wacka do ziemi pił nieprzerwanie, żeby znieczulić w sobie ból nie do zniesienia. A co się stało z zabójcą?... Najpierw uciekł i gdzieś ukrywał się, ale potem sam się zjawił w prokuraturze, mając adwokata u boku, i wyjednał tyle, że wobec stwierdzonego „nieumyślnego zabójstwa” pozwolono mu przed sądem odpowiadać z wolnej stopy i jedynie wyznaczono - gwoli zapewnienia stawiennictwa - kaucję 18 tysięcy dolarów. Zabójca oczywiście wpłacił ją natychmiast, po czym wyjechał do Francji i tyle go było widać. Śmierć Wacka kosztowała go więc tylko wymienioną sumę. Nawet niedrogo... W następnych latach Stefan zaczął tracić wzrok. Najpierw była to - sądzono - zaćma, którą będzie można bez trudu usunąć, jako że podobne operacje przeprowadzano skutecznie już w XVIII wieku i u Jana Sebastiana Bacha zdawała się pomyślna do chwili, kiedy - wobec braku wtedy należnej antyseptyki - po zabiegu w organizmie chorego nastąpiło ogólne zakażenie. Okuliści w kraju nie byli jednak zgodni co do typu schorzenia Kisiela i przepisywali jedynie środki niosące poprawę ograniczoną w trwaniu, a gdy Stefan - będąc w Paryżu - udał się do miejscowej sławy w okulistyce, dowiedział się, że to nie zaćma, ale nieuleczalne zmętnienie całych gałek ocznych. Trzeba próbować było rozmaitych zabiegów w nadziei, że tymczasem czyniąca tak zawrotne postępy medycyna wynajdzie jakiś lek zasadniczo skuteczny. Podobne zmętnienie gałek u bardzo sędziwego, blisko już stuletniego Artura Rubinsteina potrafiono zatrzymać na takiej granicy, że chory mógł widzieć nieco świata samymi bokami źrenic. Do podobnego stanu było Kisielowi daleko. Jednakże, w złych dniach, musiał czytać prasę jednym okiem, śledząc tekst, wiersz po wierszu, przez lupę. Skoro zaś nadszedł rok 1990 i ostateczne zwycięstwo „Solidarności” nad wycofującym się w głąb historii komunizmem, Kisiel nieoczekiwanie... ustąpił z „Tygodnika Powszechnego”! Nie bardzo rozumiał czy też unikał zastanawiania się nad tym, dlaczego to robi, a decyzji pisarza nie umieli sobie też do końca wytłumaczyć redaktorzy „Tygodnika”, oczywiście bardzo zmartwieni i ślący coraz to nowych parlamentariuszy, żeby Stefana do powrotu na stare łamy namówili. Ale on nie chciał! Mnie zaś wydaje się, że może go trochę rozumiem... Jego kwadratowe lub też podłużne miejsce na stronie ostatniej „Tygodnika” było przez bez mała pół wieku polem walki, którą toczył odważnie, uparcie, aż wygrał. Co zaś robi zwycięzca na pobojowisku? Czy zostaje, żeby - obchodząc je wchłaniać zaduch rozkładających się trupów i potykać o rdzewiejące wraki rozbitych dział i czołgów?... Nie! Jeżeli jest rasowym, z temperamentu wojownikiem, odchodzi do innych bitew, zostawia martwe pobojowisko pamięci lub czasem pamiętnikom, odznaczając tylko najwybitniejszych towarzyszy wspólnych zmagań (sławne odtąd doroczne „Nagrody Kisiela” dla czołowych polityków, publicystów i przedsiębiorców). Chyba zaraz w owym roku 1990 Stefan zawarł nową umowę z dużego formatu, wchodzącym w wielką modę, tygodnikiem „Wprost”, który wydawano w Poznaniu. Ustalono, że nie będzie pisywał felietonów, jeno dyktował je przez telefon. Analogiczne porozumienie uzgodnił z wydawnictwem polskim w Chicago, odtąd - poprzez ocean - również dyktując felietony telefonicznie. Zastanawiam się dziś, czy w tych obu kontraktach nie grało też roli pogłębiające się osłabienie wzroku: nie musiał pisać, jeno mówił. Aliści, co obserwuję u siebie, ponado siemdziesięcioletniego, mogło to być zrozumiałe także po długim, wypełnionym pisaniem okresie, jako po prostu lenistwo. Ja również coraz chętniej proponuję udzielanie wywiadów, zamiast pisania felietonów. Tyle że traktuję to jako utwory autorskie redagowane pod moje dyktando, przeto wymagam za nie normalnych honorariów, co dostaję. Takoż Kisiel. Nadszedł rok dla Stefana i Lidii ostatni, choć tego nie mogli jeszcze przewidzieć. Rozglądając się wokół siebie, kiedy usunęli się już za posępną granicę nie tylko oni, ale jeszcze inni coraz liczniejsi rówieśnicy moi, oceniam to z lękiem hamowanym przez rozsądek, jako normalną wymianę pokoleń na ziemi, żeby nie robiło się na niej za ciasno. Ileż liczyłaby sobie milionów obywateli Warszawa, gdyby wstali z grobów ci wszyscy, co byli świadkami podniesienia jej za Wazów do rangi stolicy?... Trudno byłoby się przepchać wśród tłumów zapełniających ulice, nie mówiąc o żywności, o Wiśle zbyt mało dostarczającej wody. Na szczęście odchodzimy! Sam siebie z rosnącym smutkiem widzę jako coraz bardziej osamotnioną na rozległym karczowisku sosnę, o której zapomniał nasłany z piekła drwal, gdy ciął wszystko, co rosło wokół. Natężając wzrok mogę dostrzec w oddali drugiego niedobitka z czasów, kiedyśmy byli młodymi drzewami, które słaniały się i wracały do pionu ochoczo, w porywach wiosny. To Mira Zimińska, jeszcze bardziej ode mnie leciwa, a tak ładnie po kobiecemu pełna kokieterii, że od swoich dziewięćdziesięciu kilku lat (bo urodziła się w tamtym stuleciu) odejmuje w udzielanych wywiadach... dwa, żeby się czuć współczesną. Teraz, o zmierzchu - w dookolnej pustce i ciszy - szumimy do siebie bardzo radzi z takiej chociażby ruchliwości i z tego, że tępiejący słuch przecież zezwala nam jeszcze wspominać różności nam tak drogie, choć dla innych zgoła błahe. W marcu 1991 Kisiel był jeszcze w Moskwie z synem Jerzym. Wyprawa, jaką się podejmuje na wiadomość, że morze w odpływie zostawiło na piasku zewłok olbrzymiego wieloryba: patrzcie, patrzcie! Do niedawna wydawał się taki groźny, z wielkim hukiem wyrzucając z siebie fontanny wody, a teraz rozkłada się na oczach tłumów spokojnych, że już ich nie zatopi, na co mógł był sobie pozwolić jednym machnięciem ogona. Stefan z Jerzykiem wybrał się na zaproszenie ambasady, żeby pod jej protektoratem wygłosić dwa odczyty, za które - przed niewieloma laty - pod protektoratem NKWD jechałby znacznie dalej... Wkrótce, bo w czerwcu, Kisiel - niespokojny wędrowiec - ruszył w przeciwną stronę, bo do Szwajcarii, i tam zaskoczył go telegram od pozostawionych bliskich w Warszawie. Jerzy donosił ojcu, że matka - od miesięcy coraz to bardziej chuda i zmęczona - będąc we własnym pokoju potknęła się, upadła i złamała równocześnie rękę i obojczyk. Niechże ojciec wraca czym prędzej, a tymczasem radzi, gdzie najlepiej umieścić Lidię. Stefan odpowiedział: - Dzwońcie do Waldorffa! Połączyłem się natychmiast z dyrektorem kliniki Ministerstwa Zdrowia, a on - chociaż Lidia formalnie nie miała uprawnienia, żeby się leczyć w tym szpitalu dla ograniczonego kręgu pacjentów - natychmiast wysłał sanitarkę, złamania unieruchomiono w bandażach, zasadniczą operację na parę dni odkładając, bo lekarze mieli podejrzenia, które wymagały kilku wstępnych badań i analiz. Stefan przyleciał najbliższym aeroplanem i jeszcze zastał żonę przy życiu, ale na bardzo krótko. Podczas gdy w klinice niemal szykowano już, co trzeba, do odpowiednio precyzyjnego złożenia kości; zastanawiano się, czy operacyjnie, czy na wyciągu - w organizmie Lidii ustał robaczkowy ruch jelit, przyłączyły się duszności i nastąpił zgon. Taki, jakie było jej życie, przez które idąc nie chciała nikomu sprawiać sobą kłopotu, usuwająca się z drogi innym, jak gdyby trochę zażenowana i w oczach niosąca prośbę o wybaczenie, jeśliby... Umierała samotna, w nocy, nie mając przy sobie nikogo. Pogrzeb jej na Starych Powązkach odbył się przed południem, 17 czerwca tego roku 1991. Podjechałem autem tuż pod bramę św. Honoraty, aby idąc do kościoła przez cmentarz, uniknąć stromych stopni podejścia schodami od ulicy, bo dla moich chorych nóg... Tuż za bramą, na ławce pod pierwszymi grobowcami siedział Stefan. Widząc nas uśmiechnął się tym swoim dziwnym półuśmiechem, mającym w sobie coś z serdeczności razem i szyderstwa. Kiedy podawał mi rękę, nim zdążyłem odezwać się, zawołał: - Powiedz, czy to nie dziwaczne: być wdowcem! Wdowiec... Spojrzałem w jego oczy, jeszcze bledsze niż zwykle, jak gdyby puste i wystraszyłem się. Jego zmarła żona była w trumnie, obok w prawej nawie kościoła, czekając chwili przeniesienia na katafalk i początku mszy żałobnej, bo w tej fabryce grzebalne kolejne czynności musiały być podejmowane z fachową precyzją, żeby zmarli wszyscy zdążyli o wyznaczonej porze zejść pod ziemię. Lidia więc leżała martwa w kościele, ale mnie się zdało w cieple słońca w otoczeniu zieleni cmentarnej - że to w pustych oczach Stefana dojrzałem śmierć. Z małżeństwami, które długo i na wiele sposobów blisko idą trzymając się za ręce przez życie, bywa jak z dwoma konarami drzewa, rosnącymi z jednego pnia, że gdy wichura lubo też piorun któryś konar odłupie, to drugi nie może samotnie żyć dłużej i usycha. Tak wkrótce miało się stać z aktorskim małżeństwem Dmochowskich, że kiedy bardzo miła, ciepła jakoś i lubiana przez wszystkich Ola zmarła, to Mariusz przeżył ją ledwo o cztery miesiące. Teraz Kisiel... Widywałem się z nim odtąd prawie codziennie, żeby nie zostawał w domu sam, gdy zamieszkały z nim Jerzyk szedł do pracy. Schodziliśmy się u progu Koszykowej, w świeżo urządzonym na sposób angielski „pubie”, gdzie lubiliśmy pić ten sam gatunek mocnego, ciemnego piwa „Guinness”. Stefan mówił, że to jest teraz jedyne pożywienie jego, bo nic innego nie chce mu przejść przez gardło. W domu stara się tak urządzić, aby móc zupę wylewać do jakiegoś przygotowanego w ukryciu naczynia. Tym sposobem okłamywał zamartwiających się ciocię Helenę i Jerzyka, że przecież zupę jadł. Widzieliśmy jednak wszyscy, jaki się stawał coraz bardziej chudy, z sinymi cieniami na skroniach i pod oczyma żółtej twarzy. Któregoś popołudnia naszedł nas siedzących, że było ciepło, na ulicznym tarasie owego „pubu” Jan Krenz. Bardzośmy się sobie ucieszyli i stanęła umowa, że będziemy się odtąd spotykali tu we trzech co środę bodaj albo czwartek. Do następnego spotkania wszakże już nie doszło. Stefan leżał w szpitalu na Pradze, półokrągłym obok kościoła św. Floriana, aliści zanim czas wypełniony rozmaitymi zajęciami pozwolił mi odwiedzić go tam, był z kolei przewieziony na ulicę Banacha, do nowoczesnej i przerażającej kliniki onkologicznej, na której czele stała pani wszechstronnie ważna, bo profesor, doktor i senator, Zofia Kuratowska, i ona to osobiście zajęła się Kisielem. Nie zapomnę wizyty w owym, zarazem eleganckim i posępnym przedsionku śmierci! Zawiózł mnie Jerzy najpierw przed wejście do gmachu całego z granatowego plastyku w aluminiowych ramach, a potem dostaliśmy się na odpowiednie piętro, gdzie za szklanymi drzwiami był oddział wypełniony dławiącą ciszą. Po lewej pusta sala do spotkań chorych z rodzinami, po prawej zaś, od razu w pokoju na trzy łóżka, pośrodku między dwoma innymi pacjentami leżał Stefan. Przywitał mnie jak gdyby w radosnym zwolnieniu, wyciągnął rękę niemal szkieletu. Obok miał młodego człowieka z twarzą ukrytą pod kołdrą. Trudno było zresztą odgadnąć wiek jego, gdyż odsłaniał głowę wyłysiałą pod wpływem antynowotworowych leków i po tej biednej głowie bez przerwy głaskała go śliczna dziewczyna, z niemą rozpaczą na twarzy. Po drugiej stronie Kisiela na łóżku leżał starszy mężczyzna, który powoli zwrócił ku mnie spojrzenie uparte tak wytrwale, póki - zmuszony tym wzrokiem - nie zapytałem: - Pan tu na długo? - Aż do końca - odparł. Tymczasem Kisiel prosił, żebym przeszedł naprzeciwko, do sali spotkań, a Jerzy pomoże mu przenieść się z łóżka na przetaczane krzesło i zaraz ponownie się zobaczymy, żeby pogadać swobodniej, głośniej, bo tutaj... Skoro tylko syn przytoczył chorego ojca na tym opatrzonym w koła krześle i ubranego w szlafrok, bez osłony kołdry, mogłem dopiero zobaczyć, jak ostatecznie wycieńczony był Stefan. Jak gdyby już martwy i tylko bardzo szybkie wdychanie i wydychanie powietrza, bezustannie pompującą je klatką piersiową, okazywało, że jeszcze żyje i walczy o dostarczenie sercu tlenu, którego brakowało we krwi pozbawionej białych ciałek, bo to, na co umierał Stefan, nazywało się rakiem naczyń chłonnych. Ten dzień moich odwiedzin zapisał sobie Jerzy w kalendarzu - 20 września 1991. Pierwszy dzień festiwalu „Warszawska Jesień ‘91”, a w jej programie wykonać miano Koncert fortepianowy Kisielewskiego: jeden z dziwnych fenomenów wspaniałego człowieka, zarazem pisarza i kompozytora, że najwybitniejszą powieść „Sprzysiężenie” wydał u samego progu kariery, najpiękniejszy zaś utwór muzyczny, właśnie ten koncert, który miał grać we wtorek 24 września pianista Marek Drewnowski, był w najdosłowniejszym znaczeniu zamknięciem kariery Kisiela, bo wyprzedzał z estrady jego śmierć tylko o trzy dni. W drukowanym programie „Jesieni” kompozytor zwierzał się, jakie miał kłopoty z tworzeniem dzieła: „...to był dla mnie istny wąż morski czy też zmora, oplatająca człowieka... Zajmował moją muzyczną wyobraźnię przez lat blisko jedenaście, choć w sumie pracowałem nad nim parę miesięcy... Ściśle mówiąc gotowy był od początku, ale... w mojej głowie. Wiosną roku 1980 przyszedł mi do owej głowy projekt napisania specyficznego utworu muzycznego. Projekt, jak zawsze u mnie, był natury techniczno-kolorystyczno-formalnej, nie zaś uczuciowo-treściowej (uczuć doznawać będzie słuchacz - to już jego sprawa). Chodziło mi o koncert fortepianowy z towarzyszeniem małej orkiestry, właściwie zespołu solistów, w którym przeważałyby moje ulubione instrumenty dęte i perkusyjne... Od razu też zarysowały się w wyobraźni cztery niezbyt długie części utworu: po śpiewnej części drugiej zaprojektowałem jako trzecią gawota, aby uczcić pamięć mojej ulubionej „Symfonii klasycznej” Prokofiewa... Miłe złego początki - na tym się skończyło (na razie). Przyszła choroba, operacja, potem podróż zagraniczna. Stan wojenny... znów czteroletnia przerwa... wreszcie 12 marca 1991 Koncert jest gotowy - 11 lat od powstania pomysłu. Liczy sobie 17 minut, to właściwie concertino. I teraz przed wykonaniem w autorze budzi się lęk. Stefan Kisielewski prawykonania, owego wieczoru 24 września, nie słyszał, a dopiero nazajutrz retransmisję TV, kiedy Jerzyk przywiózł do szpitala w tym celu telewizor i biedny Kisiel mógł cieszyć się prawdziwym triumfem dzieła, owacją publiki tak upartą i długą, że Drewnowski z orkiestrą musiał bisować „gawota”. Ja wtedy, kiedym dwudziestego września był na Banacha, widziałem się z przyjacielem po raz ostatni. Mówił, że potrzebny mu jest do życia i pracy jeszcze tylko jeden rok i że dr Kuratowska mu ten rok obiecała. Ale ona musiała wiedzieć, że to jest pobożne kłamstwo, bo chory już stoi nad grobem. Rozmowa ze mną - jakkolwiek krótka - też go zmęczyła, więc się żegnał i wracał do łóżka. Jeszcze potem miał okropne dwie godziny, gdy stracił mowę czy raczej łączność umysłu z gardłem. Myślał jedno, a z ust wychodziło mu coś bełkotliwie zupełnie innego. Bardzo się tym denerwował, a ja zastanawiałem się nad dzielącą nas różnicą poglądu na istnienie duszy, Boga i życia po śmierci ziemskiej całkiem innego, dopiero pełnego ogromnych wartości, przez nas - Ziemian nie do przeczucia za pomocą ledwo pięciu zmysłów do jakże ograniczonych kontaktów z bezmiarem wszechświata. A przecież Stefan - racjonalista i pragmatyk, oceniający różne systemy polityczne nie według ideologii, jakie propagowały, lecz nade wszystko sukcesów w sferze gospodarki materialnej, on mimo takiej postawy - znajdował w sobie miejsce, jeśli nie na wiarę w Boga, to na szukanie Go, jako niezbędnej logicznie przyczyny narodzin wszechświata. Kiedy umierała matka jego i przyszedł ksiądz z Sakramentami, Kisielewski ukląkł przy łóżku konającej i wraz z nią przyjął Komunię Świętą. W rozmowach o śmierci powtarzał zawsze to samo, iż jej się wcale nie boi, a tylko bólów umierania. Przeczuwając jej nadejście, chciał rozmawiać z księdzem Pasierbem. Za późno! Ja natomiast, z temperamentu raczej wybuchowy romantyk, w niewielkim kręgu materii, w jakim przyszło mi żyć na pyłku w Kosmosie, zwanym przez nas Ziemią, dla Boga miejsca nie znajdywałem. W każdym razie dla tej Siły, która uruchomiła planetarium Kosmosu, żeby mogła widzieć mnie, z całym moim skomplikowanym i - wedle moich pojęć - bogatym życiem, materialnym i duchowym - zatopionego w czarnych otchłaniach. Mniej dostrzegalnego dla owej Siły, niźli drobinka piasku deptana podeszwą mego trzewika. Raczej zresztą wielkim spokojem napełniało mnie przekonanie, że po śmierci tak samo będę niczym, jak byłem na wiele wieków przed urodzeniem, gdy nie mogło mi sprawiać żadnej różnicy, iż nie ma mnie - na przykład - w Polsce za rządów Zygmunta Starego. I gdyby tylko nie upokarzająca świadomość, że tkwi we mnie, zaszczepiony przez Siłę Nadrzędną lęk śmierci, niezbędny dla prokreacji gatunku... W przeciwnym razie ludzkość już dawno popełniłaby zbiorowe samobójstwo! Co się tyczy Stefana Kisielewskiego, jego katastrofa nastąpiła w piątek 27 września po południu, kiedy mu dawano kroplówkę ze świeżej krwi. Odczuł nagle ogarniający ciało chłód taki, że prosił Jerzyka o nakrycie dodatkowymi kocami, lecz ten chłód po krótkim czasie zmienił się w uczucie gorąca połączone z dusznościami narastającymi gwałtownie, więc zawezwany lekarz nakazał przesunięcie łóżka do sali obok, gdzie znajdowały się aparatury tlenowe. Tak to wyglądało, lecz - jak mi się zdaje - dysponującemu medykowi chodziło również o to, żeby sąsiadom Stefana oszczędzić widoku jego zgonu. Założenie maski tlenowej znowu chorego zdenerwowało, choć przyniosło ulgę w łapaniu powietrza, aliści - wszystko razem trwało pół godziny - w oczach Kisiela potem narastał lęk, aż do chwili, gdy zgasły. Była godzina 16.30. Pogrzeb Stefana Kisielewskiego wyznaczono dopiero na czwartek 3 października tego roku 1991. Zmarł w uprzedni piątek, więc przez sobotę i niedzielę trudno się było zajmować organizacją uroczystości żałobnych, tym bardziej że choć nikt za ich szczególnie podniosłą formą nie agitował, to przecie wszyscy bez umawiania się byli zdania, iż chować będzie naród jednego z największych swoich przedstawicieli tej epoki. Więc... Odbyły się w rezultacie dwie - jedna po drugiej - ceremonie. Najpierw u św. Krzyża, którego nawy zapełnił tłum żałobników tych, co zdobyli miejsca siedzące w ławach kościelnych, i reszty, co stała zwartą masą po bokach. W stallach zasiadł prezydent Rzeczypospolitej, a miał za sobą przedstawicieli najbliższego otoczenia z Belwederu i parlamentu, który reprezentowali dwaj premierzy tej kadencji: Mazowiecki z Bieleckim. Ówczesny dowódca Warszawskiego Okręgu Wojskowego - generał Leon Komornicki chciał najpierw, żeby zmarłemu oddane zostały pełne honory wojskowe, jak wypada bohaterowi, który całe życie walczył o niepodległość swego kraju. Rodzina jednak, pamiętając o codziennej prostocie Ojca, prosiła jeno o wojskową asystę, przeto z obu stron niskiego katafalku, na którym umieszczono bardzo skromną, ale i szlachetną w swej obłości jasną, drewnianą trumnę - stanęła tylko warta żołnierska, podczas gdy sam katafalk tonął w kwietnej masie wieńców i bukietów coraz to liczniejszych, składanych przez ludzi przybyłych z serdeczną intencją uczczenia Stefana od siebie, poza oficjalną galą. Mszę celebrował biskup Miziołek, mając za koncelebrantów sześciu bodaj księży, a był wśród nich bliski naszemu kręgowi prałat Janusz Pasierb, który wygłosił homilię przywołującą raz jeszcze postać i zasługi Kisiela. Po tej mszy uroczystej trumna przewieziona została do kościoła pod wezwaniem św. Karola Boromeusza na Powązkach, gdzie egzekwie odprawił kanclerz Kurii Metropolitalnej i zarazem proboszcz Powązek - ksiądz dr Zdzisław Król. Potem dopiero przyjaciele ponieśli Stefanowe ciało za Katakumby, do Kwatery Zasłużonych, gdzie miało spocząć nad wcześniej złożonymi w tym grobie trumnami jego syna Wacława i żony Lidii, a ja przypominałem sobie, jak mi Kisiel opowiadał po tragicznym zgonie Wacka, że kazał wykopać tumbę potrójnej głębokości, aby w niej spoczęli razem z synem rodzice. Nikt jeno wówczas nie przypuszczał, że to się stanie tak prędko. W orszaku przez cmentarz szli przyjaciele Kisielewskiego, także przybyli spoza Warszawy. Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” Jerzy Turowicz z Jackiem Woźniakowskim, redakcja tygodnika „Wprost” z Poznania i wielu jeszcze innych bliskich, nawet zawsze nieco dziwaczny poseł Korwin-Mikke z pocztem sztandarowym swojej partii Unii Polityki Realnej. Były mowy nad otwartą mogiłą, jak to z obyczaju się dzieje, wszystkie i za liczne, i za długie, gdy miałoby się wewnętrzną potrzebę na cichą, ostatnią rozmowę z grzebanym przyjacielem, żeby jej nic nie zagłuszało, ani nawet szum drzew czy świergoty ptasie. One zresztą już odleciały - październik, tyle że dzień łaskawy: bez słońca, lecz i bez deszczu. Perłowy smutek nad dookolnymi grobowcami, w których zamieszkali wcześniej zmarli witali nowego przybysza za Bramą Wielkiej Ciszy. Istotnie, zdawało się, że jęła zapadać od chwili, gdy na sznurach gotowano się do opuszczenia trumny w głąb tumby i jeno spod cmentarnego muru dobiegał głuchy warkot werbli wojskowych. Gdy nagle... Trudno było powiedzieć, kto tę pieśń zaintonował pierwszy, bo tak szybko podjęta została przez wszystkich żegnających Stefana: „Jeszcze Polska nie zginęła, Póki my żyjemy...”