Maria Ewa Letki Jutro znów pójdę w świat Zakład Nagrań i WYdawnictw Związku Niewidomych Warszawa 2001 Skład, druk i oprawa 3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1 Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk: Wydawnictwo "Literatura", Łódź 2000 Korekta: T. Stankiewicz i I. Stankiewicz Chciałbym mieć imię, od którego nie ma zdrobnienia. Kiedy mama mówi "synku" i głaszcze mnie po głowie, to co innego, ale kiedy mówi "Krzysiulek", jest głupio. Uważam, że wszystkie zdrobnienia brzmią głupio. Nazywam się więc Krzysztof albo Krzysiek i mieszkam w wieżowcu na krańcach miasta. Okna naszego mieszkania wychodzą na trzy najważniejsze miejsca: na miasto, podwórko, na łąki i pola. To zupełnie tak, jakby doglądało się osobiście ważnych rzeczy. Kiedy dzień jest pogodny, a ja wpatrzę się bardzo uważnie w horyzont, widzę małą, ciemną smużkę. To las. Za tym lasem zachodzi słońce. Kiedy byłem mały, wierzyłem, że na środku tego lasu znajduje się ogromna polana wysypana żółtym piaskiem i na tę polanę słońce chodzi spać. Wtedy wierzyłem również w to, że ziemia jest płaska jak placek. Później dowiedziałem się, jak jest naprawdę, i pomyślałem sobie, że jestem okropnie głupi. Tatuś wytłumaczył mi wszystko. - Ja też przez to przeszedłem - powiedział tatuś wprawiając w ruch globus (tłumaczył mi na globusie). - A jeszcze wcześniej) wierzyłem w bociany. Całej rodzinie opowiadałem, jak bocian wrzucił mnie przez komin i jak pobrudziłem sadzą kołdrę, i moja mama musiała jedną ręką trzymać dziecko, a drugą grać. I zastanawiałem się, dlaczego wszyscy patrzą na mnie i uśmiechają się dziwnie. Tatuś westchnął, a minę miał taką, jakby nie mógł sobie darować, że kiedyś tak się strasznie wygłupił przy całej rodzinie. Zapytałem tatusia, czy teraz znów zacznę wierzyć w coś, co później okaże się nieprawdą. - Oczywiście - odpowiedział tatuś. - Potem znów, znów i znów. To jest właśnie odkrywanie świata. Odkrywam więc ciągle świat, centymetr po centymetrze, i wolałbym, żeby odkrywaniem świata było podróżowanie i poznawanie nowych miejsc. Napisałem już trochę o moim tatusiu. To, że był kiedyś podobny do mnie i że dawno temu wygłupił się. Nie napisałem jeszcze o mojej mamusi. Mama też była podobna do mnie. Lubiła bajki i opowiadania o zwierzętach. Teraz uwielbia filmy o miłości i zawsze na nich płacze. Tatuś mówił, że na filmie "Love story" płakała już wtedy, kiedy szła czołówka. Ja płakałem na filmie tylko raz, chociaż nie był to film o miłości. To był film o bardzo dzielnym psie, który zginął w górach ratując swojego pana. Nigdy natomiast nie słyszałem o wypadku, kiedy zginąłby pan ratujący swojego psa. Jednak wierzę, że coś takiego może się jeszcze wydarzyć. Ja też chciałbym mieć psa, ale mama i tatuś mówią, że wtedy, kiedy ja jestem w szkole, a oni w pracy, pies byłby sam w domu i wyłby rozpaczliwie z tęsknoty. Pies nie powinien wyć z tęsknoty. Jest więc czasem tak, jakbym to ja wył w środku z tęsknoty za psem, a to z kolei jest trochę tak, jakby pan zginął ratując swojego psa. Jestem chłopcem niedzisiejszym. Tak powiedziała o mnie moja babcia. Potem dodała, że nie widziała chłopca, który tak często zamyślałby się i był taki spokojny. Według mojej babci wszyscy inni chłopcy są dzisiejsi, to znaczy rozwydrzeni i rozhukani. Najczęściej zamyślam się, kiedy wyglądam przez okno. Może inni chłopcy też się zamyślają? Babcia mieszkała kiedyś z nami. Nosiła za mną tornister do szkoły i przy wszystkich mówiła "wnusiu, to, wnusiu, tamto". Uważam, że mnie kompromitowała. Kiedyś Tomek, jeden chłopak z mojej klasy, powiedział: - O, Już idzie wnusio ze swoją wielbłądzicą. Zabroniłem babci nosić za mną teczkę, a mama i tatuś mnie poparli. Potem cioci Ninie urodziły się bliźnięta i babcia wyprowadziła się do cioci Niny. Ja zostałem "wnusiem". Uważam to za przezwisko. Im jestem starszy, tym wydaje mi się okropniejsze. Kiedy je słyszę, czuję się mały i bardzo nieporadny. Nikt nie chce tak się czuć. Wiecie już o mnie dużo, ale i tak nie wiecie najważniejszego. Specjalnie tak zwlekam, bo nie wiem, jak wam to powiedzieć. Nie przychodzą mi do głowy odpowiednie słowa i poczekam, aż się wszystko wyjaśni przez sytuację. Bo mówienie może wypaść smutno, a ja nie mam zamiaru nikogo zasmucać. Czy zdarza wam się czasem myśleć, że inni mają ciekawsze życie i są jacyś ciekawsi, podczas gdy wy jesteście wyjątkowo nieciekawi? Mnie często zdarza się tak myśleć i bardzo chciałbym się dowiedzieć, że innym też. Tatuś i mamusia mówią, że im się to też zdarza, ale oni są dorośli i nie odkrywają już świata. Wiedzą wszystko, ich koleżanki i koledzy też wiedzą wszystko. Ja to co innego. Ja mam dopiero jedenaście lat i bez przerwy czuję, jaki jestem nieciekawy. Wreszcie musi zdarzyć się sytuacja, która wszystko wyjaśni. Poszedłem na łąkę za naszym osiedlem, żeby popatrzeć, jak chłopcy z mojej klasy grają w piłkę. Z teczek i ubrań porobili bramki, a ja usiadłem na ławce i patrzyłem. Jednym z bramkarzy był Tomek. To ten chłopak, o którym już wspomniałem. Jest bardzo dobrym bramkarzem, ale raz zdarzyło mu się być złym. Grał jak ostatnia noga i dlatego Maciek bez przerwy wymyślał mu od bałwanów. Maciek to ten, z którym zawsze chciałem się zaprzyjaźnić i pokazać mu moje znaczki. - Ty stary kretynie! - zawołał Maciek, kiedy Tomek znów przepuścił piłkę. - Ty bałwanie! A Tomek nic. Poszarpywał tylko koniec lewego ucha. Zawsze tak robi, kiedy jest zdenerwowany. On ma to ucho nawet trochę dłuższe od prawego i nasza pani od polskiego powiedziała kiedyś, że lada dzień Tomek zacznie żuć koniec swojego lewego ucha. To był oczywiście żart, ale myślę, że za jakieś dziesięć lat będzie to możliwe. Za dziesięć lat Tomek, jeżeli nie dostanie się na studia, to pójdzie do wojska, jeżeli go tam przyjmą, z jednym uchem normalnym, a drugim leżącym na ramieniu. Po tym kiedy Maciek nawrzucał Tomkowi, a Tomek nic mu nie odpowiedział, zaczęli grać dalej. W pewnej chwili któryś kopnął piłkę tak mocno, że przeleciała nad łąką i potoczyła się w kierunku mojej ławki. - Podaj, podaj! - zaczęli wołać. Pomyślałem sobie, że albo wzięli mnie za kogoś innego, albo zapomnieli, co i jak, i nie ruszyłem się z miejsca. - Podaj, podaj! - wrzeszczeli. Wtedy z sąsiedniej ławki wstał jakiś mężczyzna i posłał piłkę w ich stronę. - Ja w twoim wieku nie dałbym się tak długo prosić - powiedział wracając do swojej ławki. I dopiero wtedy zauważył stojącą obok mnie laskę. - O, przepraszam - uśmiechnął się. - Nie zauważyłem. - Drobiazg - odpowiedziałem, bo zawsze tak odpowiadam. Wiecie, jadę nieraz autobusem i ustąpię komuś miejsca, a wtedy słyszę: "Siedź, chłopczyku, siedź. Tobie też ciężko stać". Nawet nie wyobrażacie sobie, jak mi jest wtedy głupio. Nie ruszę się z miejsca, to znów słyszę: "Rozsiadł się szczeniak i udaje, że nikogo nie widzi". I znów głupio. Ten mężczyzna, który nie zauważył mojej laski i tego, że mam chorą nogę, nazywał się Andrzej. Na początku oczywiście nie wiedziałem o tym. Przedstawił się dużo później. Już po tym, jak popatrzyłem na niego i zobaczyłem, że jest mu przykro. - Mieszkasz tu? - zapytał, kiedy na niego popatrzyłem. - Tak - odpowiedziałem. - W tym wieżowcu - i pokazałem nasz dom. - A pan? - Ja nie - powiedział przesiadając się na moją ławkę. - Ja tu tylko przyjeżdżam, bo tu jest bardzo ładnie. Wyprowadzam chomika. Zaraz ci go przedstawię. Pomyślałem sobie, że taki wielki facet jak on powinien hodować boksera, a nie chomika. Andrzej wyszukał w trawie małego, rudego chomika i posadził go sobie na dłoni. - To chomik mojego synka - wyjaśnił. - Nazwaliśmy go Pucuś, bo jest szalenie schludny i bez przerwy się czyści. No, Pucek, przedstaw się. Pucuś nie przedstawił się. Czyścił brzuch. - Cześć, Pucek! - powiedziałem. - Jak tam twoje torby borby ósme smake? - Deus, deus kosmateus baks - pisnął Pucuś cienko, nie odrywając pyszczka od brzucha. Potem powędrował na trawę, a my zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałem Andrzejowi, ile mam lat i do której chodzę klasy, i to, że często przychodzę na łąkę, kiedy mam ochotę pobyć na wsi. - To świetnie - ucieszył się. - Ja przez jakiś czas też będę tu przychodził, bo akurat mam ochotę na trochę wsi. Moja żona i synek wyjechali do babci, a ja nie dostałem urlopu. Siedzę więc i pilnuję chomika. Potem zaczął opowiadać o swoim synku. O tym, że jest tak mały, że w ogrodzie zoologicznym zamiast: "tata, lwy", woła: "tata, wly". Uważam, że to bardzo śmieszne, i kiedy Andrzej opowiadał, dokładnie widziałem małego chłopczyka i wielkie, obrażone lwy, bo znalazł się ktoś, kto nie umie ich nazwać. Uważam, że lwy mają pyski zwierząt obrażonych bez względu na to, co się do nich mówi. Co innego psy. One nigdy się nie obrażają, choćby powiedziało im się nie wiem jakie świństwo. - Pucuś nie mógł pojechać do babci, bo tam są dwa potężne kocury - powiedział Andrzej. - W dodatku mój synek wierzy, że chomiki w swoich torbach oprócz jedzenia przechowują bajki. Nie można narażać chomika i nie można narażać bajek. Andrzej wyglądał na bardzo zadowolonego z tego, że ma syna. Ja też, jak urosnę, będę miał syna, a kiedy on urośnie, podaruję mu wszystkie moje klasery, z wyjątkiem jednego. Jeden dam synkowi Andrzeja. Bliźniętom cioci Niny postanowiłem nie dać ani jednego znaczka, ponieważ są dziewczynkami, a dziewczynki nie zbierają znaczków. Powiedziałem Andrzejowi, co chcę zrobić z jednym moim klaserem. Bardzo się wzruszył. - Popatrz! - zawołał. - Niby zwykły dzień, nic się nie działo poza tym, że mnie szef wyrzucił z gabinetu, i nagle pod sam koniec dnia spotykam ciebie. - No - powiedziałem i kiwnąłem głową. Myślałem dokładnie tak samo. Później musieliśmy się pożegnać. Trawa pociemniała, nad łąką zaczynała zbierać się mgła i słychać było nawołujące się ptaki. Przelatywały nisko nad głowami, a potem nagle znikały w gęstwinie działkowych drzew. - Do zobaczenia - powiedział Andrzej i jednym ruchem umieścił Pucka za pazuchą. Potem odszedł. Patrzyłem za nim, a on nie odwracając się pomachał mi ręką dwa razy. Uważam, że ktoś, kto macha ręką na pożegnanie tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś inny na to czekał, jest miły. Po powrocie do domu zapytałem mamusię i tatusia, czy są zadowoleni, że mnie mają. Odpowiedzieli, że tak, bardzo, że gdyby mnie nie mieli, toby znaczyło, że nie mają nic. Poczułem się okropnie ważny. Nasz pan od Wf-u bez przerwy zachęca mnie, żebym ćwiczył. - Ćwicz, chłopie, w miarę swoich możliwości - mówi. - Inaczej zawsze będziesz chuchrem. Jestem cienkim chuchrem i bardzo zazdroszczę chłopcom, którzy są inni. Ćwiczyć jednak nie będę, bo wstydzę się klasy. Tego oczywiście nie powiedziałem nigdy naszemu panu od Wf_u, bo zorganizowałby mi ćwiczenia indywidualne, bez klasy. A wtedy musiałbym mu powiedzieć, że jego też się wstydzę. Najpierw zdziwiłby się, później zacząłby mnie przekonywać, że nie trzeba. Ja też uważam, że nie trzeba, ale nic nie poradzę na to, że się wstydzę. Kiedy klasa ćwiczy, ja mam wolną godzinę albo dwie i mogę sobie poczytać albo robić coś innego, co zechcę. Przeważnie czytam. Ja w ogóle bardzo dużo czytam. - To naprawdę wyjątkowe i niedzisiejsze dziecko - mówi babcia, kiedy widzi mnie nad książką. Według babci dzisiejsi chłopcy w ogóle nie czytają. Według babci bliźniaczki cioci Niny są dzisiejsze, bo tłuką się o każdą zabawkę i wydzierają sobie włosy. W związku z tym muszą mieć dwa oddzielne kojce. - Dawniej bliźnięta bardzo się lubiły - powiedziała babcia, kiedy jedna z bliźniaczek ugryzła drugą w policzek. - I kojce miały wspólne. Według babci na świecie jest źle, według moich rodziców średnio, a według mnie dobrze, pod warunkiem, że ma się przyjaciela. Od czasu kiedy poznałem Andrzeja, jest mi dużo lepiej niż kiedyś, ale jeszcze nie tak dobrze, jak byłoby, gdybym zaprzyjaźnił się z Maćkiem i pokazał mu moje znaczki albo zaprosił w podróż na niby. Już od dawna zbieram znaczki. Zacząłem je zbierać od dnia, w którym wyłudziłem od męża cioci Niny wszystkie jego stare klasery. Najpierw zapytałem, czy mógłby mi podarować trochę znaczków, bo przecież jest już dość stary. - Owszem - odpowiedział śmiejąc się. - Mam jednak do nich pewien sentyment. "Nie to nie" - pomyślałem i wcale się nie obraziłem. Wtedy wtrąciła się babcia. - Wstydziłbyś się - powiedziała do wujka. - Żałujesz dziecku kilku marnych znaczków. Wujek zawstydził się i podarował mi wszystkie swoje znaczki. Dobrze, że mama i tatuś tego nie widzieli. W naszym domu wyłudzanie jest tępione jak karaluchy. Obiecałem sobie, że kiedy będę wręczał znaczki mojemu synowi, to też poczuję sentyment. Wśród klaserów od wujka znalazłem jeden malutki klaserek ze znaczkami z kolonii, które już dawno nie istnieją. Żeby je odszukać, potrzebny jest stary atlas. Tatuś kupił mi taki w antykwariacie. Czasami nagle, na przykład przy obiedzie, między jednym liściem sałaty a drugim, czuję zapach dalekiej podróży. Dobrze jest wtedy wyciągnąć atlas, pojeździć po nim palcem i odnaleźć kraj, który teraz nazywa się zupełnie inaczej. Potem trzeba wyszukać znaczek wydany wiele lat temu w tym właśnie kraju. Później trzeba się zamyślić. Różne rzeczy same przychodzą do głowy. To jest właśnie podróż na niby. Bardzo chciałem powiedzieć o takich podróżach Maćkowi, ale nie mam odwagi. On podróżował naprawdę. Z plecakiem w góry. był na różnych wycieczkach. I gdyby mnie zapytał o jakiś szczegół z podróży, mógłbym nie umieć opowiedzieć. Tatuś powiedział, że podróże uczą wielu ważnych rzeczy. - Jakie podróże? - zapytałem. - Wszystkie - odpowiedział tatuś. I do dziś nie wiem, czy miał na myśli również podróże na niby. Zapytałem mamę, czy podróżowała kiedyś na niby. Zastanawiała się trochę, a potem powiedziała, że tak. Kiedy była dużo młodsza, zamykała oczy i wyobrażała sobie, że jest gdzieś za granicą, chodzi po sklepach i kupuje ciuchy, a potem ma ich tyle, że trzeszczą szafy. - Kiedy przybyło mi trochę lat - powiedziała mama - przestałam podróżować na niby po piękne ciuchy na niby. Ubranie to nie wszystko - westchnęła na zakończenie. Uważam, że mojej mamie należą się najpiękniejsze ciuchy, jakie tylko są na świecie. I kiedy dorosnę, musi być chociaż raz tak, żeby jej szafa umarła z przejedzenia. Szkoda, że z moich podróży nie mogę mamie niczego przywieźć. Czasami w jednym miejscu bywam kilka razy. Prowadzę specjalny dziennik podróży, w którym wszystko zapisuję. Kiedy będę duży, uporządkuję moje notatki i napiszę książkę podróżniczą. Nikt jeszcze nie napisał takiej książki. Dostanę za nią dużo pieniędzy, bo tatuś powiedział, że pisarze dobrze zarabiają. Będę mógł kupić samochód i pojechać na prawdziwe wakacje. Moje wakacje wyglądają zawsze jednakowo. Jadę z rodzicami i babcią do jakiejś miejscowości wczasowej, siedzę na leżaku i wystarczy, żeby powiał wiaterek, a już babcia zdejmuje z siebie sweter i okrywa mnie. Kiedy będę miał samochód, któregoś dnia zostawię kartkę: "Nie powiem Wam, gdzie jestem, bo pojechalibyście za mną. Pozdrowienia wraz z ucałowaniami przesyła Krzysztof. Ucałujcie bliźniaczki". Czasami jednak boję się, że gdzieś w innym końcu Polski siedzi jakiś chłopiec i pisze książkę z podróży na niby. Mógłby mnie ubiec. Powiedziałem już, że prowadzę notatki z podróży na niby. Mam taki specjalny zeszyt, ciemnozielony z granatową wstążeczką-zakładką. Zeszyt do takiego celu powinien być jakiś szczególny, inny niż wszystkie, bo wtedy to, co się w nim zapisze, brzmi jakoś ciekawiej. Mogę wam przeczytać notatki z jednej podróży, która była dla mnie najważniejsza. Wtorek Dziś mija piąty dzień, jak jestem sam jeden w dżungli. Zostałem wysłany z ważnym meldunkiem, od którego zależy życie wielu ludzi. Moja wyprawa to wielka tajemnica. Wolno mi ją wyjawić tylko komuś, kto na hasło: "Słonie idą na północ", odpowie: "A skąd wiedzą, gdzie jest północ, jeżeli nie mają kompasów?" Wtedy ja powinienem odpowiedzieć: "Tak samo jak ptaki". Hasło jest specjalnie długie, żeby było wiadomo, że trafiło się na właściwego człowieka, i żeby ten człowiek wiedział, że ja jestem tym, na kogo czeka. Raz zdarzyło mi się spotkać kogoś, o kim myślałem, że jest człowiekiem właściwym. Powiedziałem: - Słonie idą na północ. - A skąd wiedzą, gdzie Jest północ, jeżeli nie mają kompasów? Ponieważ jednak nie był człowiekiem właściwym, nie czekał na to, co ja odpowiem. Machnął ręką i powiedział: - A zresztą, co mnie obchodzi, gdzie idą słonie. Zdenerwowałem się bardzo, bo o mały włos byłbym się wsypał. Od tamtej chwili jestem dużo ostrożniejszy. Muszę dotrzeć na czas. Skończyła mi się woda, a torbę z resztkami jedzenia porwały małpy. Ciężko jest, kiedy nikt do człowieka nie mówi. Dżungla jest ciemna, gęsta i wilgotna. Do miejsca, w którym się znajduję, nie dociera słońce. Wiem, że ponad tymi wszystkimi drzewami jest słońce, ale nie widziałem go od kilku dni. Środa, szósty dzień podróży. Jestem skrajnie wyczerpany. W kółko powtarzam meldunek i patrzę na kompas. Usiadłem pod drzewem i zamyśliłem się. Usłyszałem jakiś Jęk. Pomyślałem sobie, że pewnie zaczynam mieć halucynacje, a wtedy jęk się powtórzył. Poszedłem w kierunku, skąd dochodził, i zobaczyłem, że na ziemi ktoś leży. Był nieprzytomny, twarz miał opuchniętą od ugryzień najrozmaitszych owadów. Przyjrzałem mu się dokładniej. - Maciek, to ty? - zapytałem i musiałem go dotknąć, żeby przekonać się, czy to przypadkiem nie omam. - Słonie idą na północ - powiedział Maciek szeptem. - A skąd wiedzą, gdzie jest północ, jeżeli nie mają kompasów - podałem odzew. - Tak samo jak ptaki - powiedział ledwie słyszalnie Maciek i zemdlał. Nie miałem wody, żeby obmyć mu twarz i żeby go ocucić. Musiałem zrywać wilgotne liście i kłaść mu na czole. Bardzo długo trwało, zanim przyszedł do siebie. - Zostaliśmy wysłani obydwaj - powiedział Maciek. - Na wypadek gdyby jeden z nas nie dotarł. Paskudnie złamałem nogę i dlatego dojść musisz ty. Potem zaczął mnie błagać, żebym go zostawił, bo jeżeli zabiorę go z sobą, to będziemy szli bardzo długo i może być za późno. - Rannych trzeba zawsze zabierać z sobą - powiedziałem do Maćka. - Ludzie muszą zabierać z sobą rannych i chorych, żeby kiedyś, kiedy zechcą się ogolić i wezmą do ręki lusterko, mogli sobie spojrzeć prosto w oczy. Kiedy to powiedziałem, poczułem wielki przypływ sił. Oblizałem dokładnie dwanaście liści, zarzuciłem sobie Maćka na plecy i zacząłem iść. Dotarliśmy na miejsce następnego dnia rano i zdążyliśmy przekazać meldunek naszemu pułkownikowi. W ten sposób w wyprawie na niby zaprzyjaźniłem się z kimś, kto naprawdę istnieje. To bardzo dziwne. Codziennie spotykam Maćka w szkole, rozmawiam z nim. a on o niczym nie wie. Nawet o tym, że miał złamaną nogę i nie płakał, kiedy mu ją składali. Wiele razy chciałem opowiedzieć mu o wszystkim, ale zabrakło mi odwagi. Przecież ja nawet nie wiem, jak wygląda dżungla. Pewnego dnia stałem przy oknie i patrzyłem, jak chłopcy jeżdżą na rowerach. Jeździli i coś tam do siebie wołali, ale nie słyszałem tego, bo byłem daleko i za szybą. Najpierw zrobiło mi się przykro i zacząłem się nad sobą rozczulać. Rozczulałem się bardzo mocno, tak mocno, że aż pokąpały mi łzy. Potem wyschły. Wtedy zacząłem zazdrościć. Ale dobrze mają, dranie, świntuchy - wymyślałem cichutko. Kiedy im nawymyślałem, zacząłem źle życzyć. Cieszyłem się bardzo, kiedy któryś wywrócił się, a potem siedząc koło roweru rozmasowywał tyłek albo kolano. Od tego myślenia wcale nie było mi lepiej. Poszedłem do tatusia i zapytałem: - Czy może zdarzyć się tak, żebym kiedyś, kiedyś mógł jeździć na rowerze? Tatuś złożył gazetę, zamyślił się na chwilkę i powiedział: - Nie. Tak się nigdy nie zdarzy. Musisz się z tym oswoić. I natychmiast zrobił się osowiały. W pokoju była mama, wszystko słyszała, i zobaczyłem, jak poczerwieniały jej oczy. - W porządku - powiedziałem. - O co chodzi? Ja już jestem oswojony. Tak tylko zapytałem. Postanowiłem sam coś wymyślić. I wymyśliłem przeczekiwanie. To zupełnie tak, jakby wszyscy dostali bilet na jakiś fajny film, tylko ja nie. Trzeba wtedy usiąść i spokojnie poczekać, aż film się skończy i ludzie wyjdą z kina. Dorośli dużo mniej jeżdżą na rowerach. Są nawet tacy, którzy nie wleźliby na rower za żadne skarby świata. Dorośli nie biegają, najwyżej za autobusem. Dorośli nie skaczą. Kiedy spotykają się, piją kawę, herbatę i rozmawiają. Postanowiłem czekać, aż będę dorosły. Czasami pytałem mamusię albo tatusia, kiedy będę dorosły, a oni uśmiechali się i mówili, że nie ma się do czego spieszyć, bo kiedy będę dorosły, zechcę na powrót być dzieckiem. Myśleli pewnie, że ja chcę szybko dorosnąć, żeby móc oglądać kino nocne i mieć swoje pieniądze. Przeczekiwanie zawsze było moją tajemnicą i dlatego nie mam wprawy w mówieniu o tym. Wiem, że nie jest to duża tajemnica, ale wtedy, kiedy było mi bardzo ciężko, czułem, jak staje się coraz większa! Andrzej był pierwszą osobą, której powiedziałem o przeczekiwaniu. On nie rozczula się nade mną, a poza tym Andrzej ma "wielkie uszy". U nas w domu o ludziach, którzy potrafią porządnie słuchać tego, co mówią inni, mówi się: on ma wielkie uszy. Nie ma to nic wspólnego z podsłuchiwaniem. Pewnego dnia Tomek zaczepił mnie i zapytał, kim jest ten facet, z którym mnie widział. - To mój przyjaciel Andrzej - odpowiedziałem prosto. - Phi! - skrzywił się Tomek. - Ciekaw jestem, o czym dorosły facet może rozmawiać z takim smarkaczem. To pewnie jest twój wujek, który opiekuje się tobą na spacerkach! - Nic podobnego - odpowiedziałem spokojnie, chociaż miałem wielką ochotę dać mu po ryju. - Jest moim przyjacielem i rozmawia ze mną o wszystkim. Byłem bardzo pewny siebie, ale potem obleciał mnie strach. A jeżeli Andrzej nie przyjdzie? Przecież mogło mu coś wypaść. Obiad dosłownie połknąłem i natychmiast poszedłem na łąkę. Wydawało mi się, że trawa łapie mnie za nogi i że za chwilę tak mnie przytrzyma, że będę musiał czekać, aż przyjdzie ktoś dorosły i wykopie mnie z kawałem ziemi. Mama i tatuś wstawią mnie do wielkiej donicy po zdechłej agawie i każdego roku na wiosnę będą zmieniać ziemię. Andrzej już był. Pomachał mi po swojemu, nie odwracając się. - Skąd wiesz, że idę? - zapytałem. - Macham co jakiś czas na wszelki wypadek, żebyś już z daleka widział, że jestem i czekam - powiedział. Bardzo mnie to ucieszyło i poczułem wielką ochotę na rozmowę. Zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, zobaczyłem, jak nadchodzi Tomek. Spoglądał w niebo, przykucał, żeby przyjrzeć się czemuś w trawie. Udawał, że idzie ot tak sobie, ale dobrze wiedziałem, że przyszedł, żeby mnie sprawdzić. - Cześć - powiedział mijając nas. - Cześć - odpowiedzieliśmy. Bardzo chciałem, żebyśmy z Andrzejem rozmawiali o czymś z wielkim ożywieniem, żeby Tomek mógł zobaczyć, jak bardzo jesteśmy zaprzyjaźnieni. - Andrzej - powiedziałem głośno. - Co słychać w pracy? - A dobrze - odpowiedział. - Dostałem podwyżkę. - To cudownie! - ryknąłem. Tak woła zawsze moja mama, kiedy dowie się, że tatuś dostał podwyżkę. Tomek przystanął. Słuchał, a jednocześnie biegał oczami po trawie. - O rany! - zawołał. - Bezpański chomik! - Nie bezpański. To chomik Andrzeja - wyjaśniłem. - A właściwie jego synka - nigdy nie wiadomo, co taki Tomek może sobie pomyśleć o wielkim facecie hodującym chomika. Tomek wziął Pucusia na ręce i przyszedł do naszej ławki. - Znam się na chomikach - powiedział. - Sam kiedyś hodowałem. Pewnego razu wygryzły pięć dziur w kanapie. Musiałem sprzedać. - Puść go - powiedziałem. - On nie lubi być na rękach. Tomek puścił Pucusia i zaczął drzeć ucho. - Czy pan jest wujkiem Krzyśka? - zapytał. - Nie - odpowiedział Andrzej. - Skąd ci to przyszło do głowy? - E, tak sobie zapytałem - odpowiedział Tomek. - Muszę już iść, bo zamkną sklep. Muszę kupić ciastka, bo dziś są moje urodziny. - Wszystkiego najlepszego - powiedział Andrzej. - Krzysiek i ja wymyślimy dla ciebie prezent. Tomek zdziwił się i powiedział: - Eee, dziękuję - i poszedł. Rozzłościłem się. - To wcale nie jest mój kolega - powiedziałem. - Nie przyjaźnię się z nim. Żebyś wiedział, że ja się z nikim nie przyjaźnię. - Tak z zasady? - zapytał Andrzej. - Nie wiem, czy z zasady, czy nie, ale się nie przyjaźnię. Ja przeczekuję. Dalej powiedziałem to, o czym już wiecie. Byłem dumny z siebie, że tak ładnie wszystko obmyśliłem, i czekałem, aż Andrzej mnie pochwali. - Wszystko to pięknie - powiedział wolno, a ja już zacząłem być trochę dumny. - Ale w ten sposób jesteś chyba sam - dokończył. - Nic podobnego! - zawołałem. - Mam rodziców, mam ciebie. To mi wystarcza. - Za mało - powiedział. - Wyliczyłeś samych dorosłych. Dorośli dzieciom nie wystarczają z tej prostej przyczyny, że nie są dziećmi. Potrzebny ci jest ktoś w twoim wieku, ktoś, kto będzie cię bardzo dobrze rozumiał. - Ja jestem w swoim wieku. Moje towarzystwo mi wystarcza. Przestraszyłem się, że Andrzej się obrazi, wsadzi Pucka za pazuchę i odejdzie. I już nigdy, nigdy nie przyjdzie na łąkę. Przestanie mieć ochotę na wieś i na rozmowę ze mną. Ale on nie obraził się. - Posłuchaj no, ty hardy samotniku - powiedział. - Żeby dobrze mieć siebie, trzeba mieć kogoś, kto miałby nas. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze. Po tamtej rozmowie z Andrzejem czułem bardzo mocno, jaki jestem głupi i nieciekawy. Nie miałem ochoty na odkrywanie świata, na podróże na niby, na znaczki, kino. Na nic nie miałem ochoty. W środku mnie siedziało coś małego i nie dawało spokoju. "Bardzo głupio to obmyśliłeś" - powtarzało jak najęte. Raz mówiło jak tatuś, innym razem przemawiało cienkim głosem mamy. "Przeczekiwanie wcale nie jest złe - broniłem się. - Trzeba tylko...". "Nic nie trzeba tylko - powiedziało głosem Andrzeja. - Przeczekiwanie to najgłupsza rzecz pod słońcem". Wreszcie miałem dość i poszedłem do taty. - Czy nieśmiałość to nawyk? - zapytałem. - Poniekąd - odpowiedział tatuś. Poszedłem do kuchni do mamy. - Czy nieśmiałość to nawyk? - zapytałem. - Poniekąd - odpowiedziała i dalej faszerowała kurczaka. Wtedy zamieniłem się w mrówkę. Polazłem do pokoju i wśliznąłem się pod kanapę. "Poniekąd jestem nieśmiały - powtarzałem. - Poniekąd jestem głupi i nieciekawy". Potem zacząłem zlizywać cukier, który rozsypałem poprzedniego dnia. Zebrałem wszystko do ostatniego ziarenka i dalej nie miałem co robić. Z nudów rozpłakałem się. Łzy wypływały spod kanapy jedna za drugą. Najpierw wyglądały jak koraliki, a później zamieniły się w mokry wężyk. Zastanawiałem się, ile czasu musi minąć, zanim wężyk dotrze do tatusia albo do mamy, i czy oni domyślą się czegoś. Nagle wyrósł przede mną wielki pająk i zapytał: - Kto tu płacze? - To ja, mrówka. - Jadowita? - zapytał. - Nie. Samotna. - W porządku - oblizał się. - Zjem cię. Bardzo lubię samotne mrówki. Nikt po nich nie płacze. - Poniekąd jestem nieśmiała. - Coraz lepiej - zatarł łapy. - Nie będziesz miała odwagi uciekać. Wyciągnął kosmatą łapę i już, już miał mnie pochwycić, ale przestraszyłem się. Szybko zamieniłem się w Krzyśka. Potem było bardzo dużo dni, kiedy źle o sobie myślałem. Chodziłem ponury, a mama co chwila zaglądała mi w oczy i przykładała rękę do czoła, żeby sprawdzić, czy nie jestem chory. Zdenerwowało mnie to wreszcie i wrzasnąłem do mamy: - Odczep się ode mnie! Była akurat babcia i kiedy to usłyszała, oczy jej zrobiły się okrągłe. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki jestem dzisiejszy! - zawołałem. Tatuś kazał mi wyjść z pokoju. Przeprosiłem później wszystkich, ale w środku dalej byłem zły. "Będę tak czekał i czekał, aż za ileś lat szkoła zorganizuje spotkanie naszego rocznika, myślałem. Wtedy dopiero zbiorę odwagę i zawołam: "Maciek, chodź, pokażę ci moje znaczki". A on popatrzy na mnie i powie: "Przepraszam, ale ja nie przypominam sobie kolegi". Od takich myśli człowiek robi się chory i nie pomaga mu żadne lekarstwo. Mnie pomogło coś, co nazywa się przypadkiem. Gdyby nie ten przypadek, nie miałbym o czym dalej pisać. Pewnego dnia jak zwykle poszedłem do szkoły. Do końca nie wiedziałem, że to będzie właśnie ten dzień. Na lekcji języka polskiego przyszedł nasz wychowawca i poprosił, żebyśmy zostali po lekcjach, bo ma z nami do pogadania. Spojrzał tak groźnie, że nawet ci, którzy zawsze szepczą: "E, co tam. Idę do domu", nie pisnęli słówka. Po lekcjach twardo siedzieli w ławkach i czekali. Dobrze wiedzieliśmy, że chodzi o sprawę szczotek z pracowni technicznej. I kiedy wreszcie przyszedł nasz wychowawca i zapytał: - Kto z was ostrzygł pięć szczotek z pracowni technicznej - wszyscy zakręcili się niespokojnie. Szczotki ostrzygł Maciek. Zostaliśmy sami w pracowni technicznej i było nudno. Nie miał nam kto powiedzieć: Róbcie to lub tamto. Nudziliśmy się jakieś piętnaście minut, kiedy Maciek zauważył, że szczotki do zmiatania ze stołów mają za długie włosy. - "Daję głowę, że pani jest za gorąco" - powiedział do szczotki, która wisiała przy jego stole. - "Och, tak!" - jęknęła szczotka. Wtedy Maciek wziął nożyce krawieckie, ścisnął szczotkę kolanami i obciął jej wszystkie włosy. Potem jeszcze cztery szczotki poskarżyły się, że jest im za gorąco. Maciek brał jedną po drugiej i strzygł. Tylko że następnego dnia Maćka nie było w szkole. Nie mógł więc wstać i przyznać się. On się zawsze przyznaje. Wszyscy przecież pamiętali, jak kiedyś na lekcji języka polskiego przeciągnął pod ławką miedziany drut. Gdy pani zbliżała się do tablicy, rozlegał się smutny jęk. To Maciek grał na miedzianej strunie. - Kto to? - zawołała pani. - Niech ma odwagę wstać i przyznać się. Maciek wstał i przyznał się. Oczywiście, natychmiast poszedł do tablicy. Dostawał same trudne pytania, ale na wszystkie umiał odpowiedzieć. Maciek uczy się dobrze, ale jest żywy. Moja mama mówi, że właśnie dlatego jego rodzice chodzą do szkoły świecić oczami. Kiedy byłem młodszy, wyobrażałem sobie, że stoją przed naszym wychowawcą, a oczy jarzą im się jak kotom w nocy. Nasz wychowawca stanął między ławkami i mówił o niszczeniu mienia szkoły. - Dobrze wiem, że to ktoś z waszej klasy, bo wczoraj wy ostatni mieliście lekcję zajęć technicznych - powiedział i popatrzył na nas. A my nic, bo u nas nie ma zwyczaju sypania. Maciek już raz dostał ostrzeżenie: "Jeszcze jeden wybryk, a leci stopień ze sprawowania. Może to cię nauczy rozumu". Ten jeszcze jeden wybryk to było właśnie ostrzyżenie szczotek. - Ja to zrobiłem - powiedziałem wstając. - Ty? Taki spokojny uczeń! Co ci strzeliło do głowy? Zagapiłem się w okno i nic nie mówiłem, bo tak zachowują się ci, którzy coś zbroili. Nauczyciel patrzył na mnie, cała klasa patrzyła na mnie. Zupełnie nie wiem, co sobie myśleli. - No cóż, tobie zdarza się to pierwszy raz. Niech przyjdzie któreś z rodziców. No i oczywiście odkupisz szczotki. Potem wyszedł. Cała klasa ciągle siedziała w ławkach. Ja też usiadłem i zacząłem pakować książki. Wtedy podszedł do mnie jeden chłopiec, który nazywa się Paweł. - I czego się, wnusiu, wygłupiasz? - zapytał wrednym głosem. - Ty i strzyżenie szczotek! A to dobre. Wytrzeszczyłem oczy. I musiałem bardzo głupio wyglądać z oczami na wierzchu i otwartą buzią. - Chciałem dobrze - powiedziałem cicho. Myślę, że nawet trochę za cicho. - A kto cię prosił? - zapytał Paweł. To prawda, że nikt, ale przecież można czasem zrobić coś w porozumieniu tylko z sobą. Klasa słuchała. Nie byli po stronie Pawła i nie byli po mojej stronie. Bardzo nieprzyjemnie jest tak czekać i czekać, aż się klasa zdecyduje. Wtedy pomógł mi Tomek. Zobaczyłem, jak podchodzi do Pawła i drze lewe ucho. - Odczep się od niego - powiedział. - Trzeba było samemu ruszyć tyłek. - A czemu ty nie ruszyłeś swojego? - zapytał Paweł. - Moja rzecz! - krzyknął Tomek. - Ale się teraz nikogo nie czepiam. Wszystko to odbyło się bardzo szybko. Nie zdążyłem nawet powiedzieć: "Tomek, daj spokój". Zresztą nie jestem pewny, czy miałem ochotę to powiedzieć. - Wiecie co, tak naprawdę to guzik mnie to wszystko obchodzi - wycofał się Paweł. - Nie lubię tylko, jak wnusio robi z siebie Zorro. Potem wsadził teczkę pod pachę i wyszedł. Nikt więcej nie rozmawiał ze mną o tym, i bardzo dobrze, bo wcale nie miałem ochoty. Mam teraz dwóch kolegów. Maćka i Tomka. Tatuś mówi, że poweselałem i nie wystaję godzinami przy oknie. To prawda. Dawniej, kiedy miałem ochotę pobyć na podwórku, wyglądałem przez okno. A teraz zwyczajnie mówię: "Idę na podwórko", i wychodzę. Tak jest o wiele lepiej. Tomka polubiłem dwa razy. Po raz pierwszy wtedy, kiedy mi pomógł, a drugi raz, kiedy dowiedziałem się o jego piłkach. Maciek mi opowiedział. Przyszedł do mnie pewnego popołudnia. Nie mógł wcześniej, bo był chory. - Tomek opowiedział mi o wszystkim - zaczął Maciek. - Przyniosłem ci forsę za szczotki. Stary, gdyby nie ty... Stał w progu, z bardzo niewyraźną miną. Myślał pewnie, że miałem przez niego kupę kłopotów. Ale to nieprawda. Mama i tatuś nie krzyczeli na mnie. Musiałem tylko obiecać, że to się więcej nie powtórzy, i odkupić szczotki z własnych oszczędności. Kiedy człowiek ma zamiar zaprzyjaźnić się z kimś, powinien mu dużo o sobie mówić. Wciągnąłem Maćka do pokoju, zamknąłem drzwi, żeby mama niczego nie słyszała, i powiedziałem: - Chciałem sprawdzić, jak to jest, kiedy rodzice idą do szkoły świecić oczami. - Dobra, dobra - powiedział Maciek. - Możesz sobie gadać, ile chcesz, a ja i tak wiem, że jesteś w porządku. A o tamto mogłeś mnie zapytać. Ja najlepiej wiem, jak jest, kiedy świecą za ciebie oczami. To jest okropne. - Nic podobnego! - zawołałem. - To jest nawet przyjemne. - Może dla ciebie tak - zgodził się Maciek. - Bo ty jesteś inny. Tobie nie przychodzi do głowy to, co mnie. Moja mama mówi, że jeżeli nie zmienię się. to czeka mnie smutny koniec. Wyobraziłem sobie ekran w kinie, a na nim napis "Koniec" i zapłakanych ludzi. Bardzo chciałem pocieszyć Maćka, bo wyglądał na zmartwionego. - Nie martw się - powiedziałem. - Słyszałem kiedyś, że wszyscy wielcy ludzie byli nieznośni w dzieciństwie i rodzice mieli z nimi masę kłopotów. - Powiedz to mojej mamie - doradził Maciek. - Odpowie ci, że ja będę smutnym wyjątkiem. Zaczęliśmy się śmiać, bo wyobraziliśmy sobie smutne wyjątko jako coś, co siedzi w przydrożnym rowie i wyje żałośnie. - Ja też mogę być smutnym wyjątkiem - zaproponowałem. - Tak sobie, dla towarzystwa. - Dobra - zgodził się Maciek. - Zaczynaj. Zawyłem, jak umiałem najlepiej, a potem zawył Maciek. Ja to robiłem lepiej, bo dużo bardziej skrzekliwie. Do pokoju zajrzała mama, żeby sprawdzić, co się dzieje. - Wściekłe dzieci. Czego wyjecie? - zapytała. - Jeść i pić! - zawyłem. Mama przyniosła nam herbatę i chleb ze smalcem. Chleb ze smalcem jest pyszny, bo pachnie domem. Maćkowi pachniał domem na wsi, gdzie mieszka jego babcia, a mnie pachniał moim domem, bo moja babcia mieszka z bliźniakami. - A Tomkowi pachniałby piłką nożną - powiedział Maciek. Śmieliśmy się tak, że okruchy chleba wylatywały nam z ust i wpadały do herbaty. Dobrze, że mama tego nie widziała, bo zaraz powiedziałaby, że tacy duzi chłopcy, a jedzą jak prosięta. - Tomek zbiera piłki nożne - powiedział Maciek. - Ma dopiero trzy i zawsze będzie miał dopiero trzy. Jego mama mówi, że ktoś, kto zbiera piłki nożne, ma chyba piłkę nożną zamiast głowy. Tomek dostał je na urodziny. Myślałem, że może da mi jedną albo wymieni na coś, ale gdzie tam. Powiedział, żebym się odczepił. "Daj koledze" - powiedziała jego mama. "Za nic - odrzekł Tomek. - Będę zbierał piłki nożne". Kiedy jego mama zaczyna wielkie porządki, Tomek pakuje piłki do torby i przynosi do mnie. Na wszelki wypadek, gdyby jego mamie przyszło coś do głowy. Wtedy polubiłem Tomka po raz drugi. Zbieranie piłek jest chyba jeszcze śmieszniejsze niż przeczekiwanie, podróżowanie na niby i wszystko, co dotychczas wymyśliłem. Maciek niczego nie zbiera. Ma trochę monet i zbierałby je, gdyby miał skąd brać. Oprócz tego ma trzy odznaczenia swojego dziadka. - Nie zanosi się na więcej - powiedział Maciek. - A trzy odznaczenia to żadna kolekcja, chociaż Tomek... Rozmawialiśmy bardzo długo. Tak długo, że aż przyszła moja mama i powiedziała, że broń Boże, ona Maćka nie wyprasza, ale jego rodzice mogą się niepokoić. Późno wieczorem coś sobie przypomniałem. Poszedłem do tatusia. Leżał już w łóżku i był zły, bo przez cały tydzień musiał zostawać po godzinach. Dobrze go rozumiałem, bo ja też nie lubię zostawać po lekcjach. - Tatusiu - powiedziałem. - Masz takie pudełeczko z monetami. - Mam - kiwnął głową tatuś. - A bo co? - Potrzebne ci? - A bo co? - powtórzył. - Bo widzisz, mam kolegę... - Ja też mam kolegę, i to niejednego. Nie był w nastroju na podarowanie mi czegokolwiek, ale ja się okropnie niecierpliwiłem... - Chodzi o to, żebyś mi je dał - powiedziałem wreszcie. - A dlaczego mam ci dać coś, do czego czuję pewien sentyment? - Bo widzisz, tatusiu, ja mam kolegę... - Wiesz co, dziecko - powiedział tata. - Monety są twoje. Tylko już zmiataj! Poszedłem do jego biurka i odszukałem pudełeczko. Przyjemnie było posłuchać, jak grzechoczą, a jeszcze przyjemniej pomyśleć, jak ucieszy się Maciek, kiedy je dostanie. Jednej pani z parteru zalało mieszkanie tak, że meble stały po kostki w wodzie. Dopóki mieszkanie nie zostało doprowadzone do porządku, jej kot mieszkał u nas i spał w moim łóżku. Bardzo go polubiłem, bo to był miły kot, wielki pieszczoch. Od tego czasu nie jestem zdecydowany, nie wiem, co bardziej wolałbym mieć: psa czy kota. A może za mnie też ktoś kiedyś zdecyduje, tak jak ja zdecydowałem za Maćka? Maciek zaczął zbierać monety. Kiedy mu podarowałem pudełeczko z monetami mojego taty, zrobił się czerwony. - Stary, jak ja ci się odwdzięczę? - zapytał. - Nie zbieram monet - powiedziałem. - Zbieram znaczki. Ja będę zbierał dla ciebie monety, a ty dla mnie znaczki. - Dobra, nie wypuszczę z rąk ani jednego. Pokazałem mu moje znaczki. On je, owszem, obejrzał, powiedział, że to pewnie bardzo przyjemnie zbierać znaczki, ale gdzie im tam do monet. W ogóle nie nadawał się do rozmowy. Obmacywał każdą monetę, wkładał je do pudełeczka, wyjmował, rozkładał na stole. Zachowywał się jak ktoś, kto się ogromnie cieszy. Zajrzał do nas tatuś i widząc Maćka nad monetami powiedział: - Mój Boże, tyle radości! Jednak chłopcy nic się nie zmienili od czasów mojego dzieciństwa. A jak tam w szkole, mały rozrabiako? - Dobrze, proszę pana. Nic złego nie wymyśliłem. Może już nigdy nie wymyślę? - powiedział Maciek ze smutkiem. - Nie martw się - zaśmiał się tatuś. - Krzysiek wymyśli za ciebie. Skąd mój tatuś wiedział, że spokojny jestem z konieczności, a głowę mam pełną pomysłów, za które można nawet wylecieć ze szkoły? Chyba chłopcy rzeczywiście nie zmienili się od czasów dzieciństwa mojego taty i dlatego on jest taki mądry. Czy próbowaliście kiedyś zebrać całą odwagę? Ja próbowałem kilka razy pod rząd i doszedłem do wniosku, że to bardzo trudne. Nigdy nie wiedziałem, czy to na pewno cała moja odwaga i czy nie zostało jej jeszcze trochę. Zapytałem tatusia: - Czy wszyscy chłopcy lubią podróżować? - To tak, jakbyś zapytał, czy koty lubią surową wątróbkę - odpowiedział tata. - Mam na myśli takie wymyślone podróżowanie. Wiesz, tatusiu, na niby. - To kwestia wyobraźni - powiedział tatuś po namyśle. - Jedni tak, inni nie. Zupełnie tak samo jak dorośli. Niektórzy nie potrafią obyć się bez marzeń, a innym nawet do głowy nie przyjdzie, że można zamknąć oczy i wyobrażać sobie różne rzeczy. Maciek i Tomek nie potrafią obyć się bez monet, piłek i rowerów. Ja nie potrafię obyć się bez podróżowania na niby. Któregoś dnia padał deszcz. Ulice i podwórka były mokre. Wiatr brał co chwila pełną garść kropel i rzucał nimi o szyby. Wiatr w dużym mieście jest chyba bardzo rozzłoszczony, bo lubi wyć w kominach, a w dużych miastach nie ma przecież kominów... Wyje więc na ulicach i ze złością miota się po parapetach. Maciek i ja siedzieliśmy w moim pokoju i, jak tatuś powiedział, przelewaliśmy z pustego w próżne. W drugim pokoju tatuś robił to samo, a nawet gorzej, bo ziewał i co chwila sprawdzał, czy się nie przejaśnia. Tylko mama cerowała. - Nudno - powiedział Maciek i ziewnął jak pies. - Nudno tak, że wszystkiego się człowiekowi odechciewa. Pojechałbym gdzieś. - Nigdzie nie pojedziesz, bo leje. - Wybrałbym się gdzieś, gdzie jest ciepło. Kiedy jest taka pogoda, myślę sobie, że dobrze byłoby zamknąć oczy i znaleźć się tam, gdzie nie pada. Nadstawiłem uszu. - To wybierzmy się - zaproponowałem. - Dobra - zgodził się Maciek. - Idź do drugiego pokoju i powiedz, że gdzieś jedziemy. - Moglibyśmy to zrobić, nie ruszając się z tego pokoju. Właściwie to ja bardzo często tak robię, nawet jak nie pada. Po minie Maćka poznałem, że łapie, o co chodzi, ale zupełnie nie wie, jak się do tego zabrać. - Poczekaj - powiedziałem. Wyciągnąłem stary atlas i klaser ze znaczkami z kolonii. - Wyszukaj sobie jakiś znaczek i znajdź w atlasie kraj, gdzie został wydany, i zacznij zmyślać. Tu masz zeszyt, w którym są moje notatki z takich właśnie podróży. Przeczytaj sobie ostatnią i pisz dalej. To musi mieć zakończenie - mówiłem bardzo szybko, bo bałem się, że zrezygnuję w połowie. Maciek wybrał znaczek z Niassy, na którym była wielka żyrafa i palmy. Potem otworzył atlas. Co chwila zerkał na mnie, żeby sprawdzić, jaką mam minę. Minę miałem poważną. Kiedy pada deszcz, z pustego w próżne przelewa tylko tatuś. Mama zawsze znajdzie sobie coś do roboty, a Maciek i ja wyciągamy stary atlas i klaser ze znaczkami z kolonii. Tomek, niestety, nie nadaje się do tego. Szkoda, bo we trójkę byłoby przyjemniej. Żeby powiedzieć, jak bardzo Tomek nie nadaje się do zmyślanego podróżowania, muszę najpierw pokazać zakończenie tego, co sam kiedyś zacząłem. Dopisał je Maciek. Ciągle siedzimy we wsi. Niecierpliwimy się bardzo. Krzysiek zaczyna podejrzewać naszego pułkownika. Nasz pułkownik jest mężczyzną w średnim wieku. Całe życie spędził w koloniach i cieszy się doskonalą opinią. Ma twarz budzącą zaufanie i jest lubiany przez żołnierzy. Właściwie to nie można mu nic zarzucić. - Dlaczego my ciągle siedzimy we wsi? - pyta Krzysiek. - Przecież moglibyśmy iść dalej. - Czekamy na broń - wyjaśniłem. - Na broń, na broń! Przecież broń dawno już nadeszła. W tym namiocie na środku placu jest właśnie broń. Zaczynam podejrzewać naszego pułkownika. Zajęliśmy całą wieś. Mieszkańcy oddali nam swoje chaty, a sami koczują pod gołym niebem. Żal nam maluchów, którym odebraliśmy posłania. Pocieszamy się jednak, że to przecież dla nich tu jesteśmy. Wreszcie otrzymaliśmy rozkaz wymarszu. Nasz oddział podzielono na dwie grupy. Ja zostałem mianowany dowódcą grupy, która ma wyruszyć. Krzysiek pozostaje we wsi. - Broń zostaje - powiedział Krzysiek. - Nie odchodźcie daleko. Jeżeli usłyszysz trzy wy strzały jeden po drugim, wracaj natychmiast. Wydaje mi się, że na dzisiejszą noc pan pułkownik coś zaplanował. - A wiesz, czym pachnie niewykonanie rozkazu? - zapytałem. - Wiem - odpowiedział Krzysiek. - Tu się zawsze ryzykuje. Doszedłem do wniosku, że niewiele wiedziałem o Krzyśku. Moja grupa wyruszyła o godzinie #/19#00. Tak jak powiedział Krzysiek, wyprowadziłem ich ze wsi i zarządziłem postój po dwudziestu minutach. Czekaliśmy około trzech godzin i już zacząłem się zastanawiać, czy Krzysiek przypadkiem nie pomylił się, kiedy usłyszeliśmy wrzawę dochodzącą od strony wsi. W chwilę potem usłyszałem trzy wystrzały, jeden po drugim. - Zawracamy! - zawołałem. - Wracamy do wsi, tylko ostrożnie, kryć się i nie robić nic bez rozkazu. Kiedy wpadliśmy na plac pośrodku wsi, Krzysiek akurat wyrywał pułkownikowi zza pasa pistolet. - Dobrze, że jesteście! - zawołał. - Ten drab chciał nas rozdzielić, żeby ułatwić nieprzyjacielowi zagarnięcie broni. Związać go. Natychmiast ruszamy na pomoc powstańcom. I tak jesteśmy już spóźnieni. - Policzymy się jeszcze - warknął pułkownik. - Pan jest ostatnim bydlęciem - powiedział Krzysiek. - Miał pan wspomagać powstanie, a nie tłumić je. Oby piekło pana pochłonęło. I splunął mu pod nogi. Wszystko to pokazaliśmy Tomkowi. Mieliśmy nadzieję, że przeczyta i dołoży coś od siebie. - Ale głupoty - powiedział po przeczytaniu. - Straszliwe! - Kwestia wyobraźni - powiedziałem mądrze. Tomek tylko na chwilę został sam z dziennikiem podróży i natychmiast dopisał: Ps. Kochany panie pułkowniku, w ostatniej chwili zrobiło nam się pana żaL. Jeżeli pana nie rozstrzelają, będziemy panu posyłać paczki do więzienia. Dzień i noc będziemy chodzili od mieszkania do mieszkania i zbierali makulaturę oraz butelki. Zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczymy na pana. Z uszanowaniem spluwamy pod nogi - Krzyś i Maciuś. Maciek chciał się z Tomkiem policzyć, ale powiedziałem, żeby dał spokój. - Na kogoś, kto nie obraża się nawet wtedy, gdy mu się powie, że zamiast głowy ma źle nadmuchaną piłkę, nie można się przecież obrażać - powiedziałem. Wszyscy, których znam, lubią chodzić do kina. Ja lubię tak bardzo, że w dniu, kiedy mam iść do kina, nie potrafię się skupić na lekcji. Często wracam z uwagą: "Nie uważa na lekcji". Potem tatuś zastanawia się głośno, czy w ogóle pozwolić mi iść do kina. Pewnego dnia siedziałem w szkole i szeptałem do zegara: "Szybciej, szybciej". On oczywiście wlókł się jak ostatni ślimak. Szeptałem, aż pani od polskiego zapytała: - Co ty tam mamroczesz pod nosem? Chodź tu pomamrotać do tablicy. Bardzo źle mamrotałem i dostałem dwóję. Tatuś mówi, że dostać dwóję z ojczystego języka to taki wstyd, że wprost powinno się spłonąć. Przez pozostałe lekcje zastanawiałem się, co powiem w domu i czy przypadkiem nie usłyszę "Lekcje odrabiać, smarkaczu, a nie do kina". Dotrwałem tak do ostatniej lekcji. To była godzina wychowawcza. Przyszedł nasz wychowawca i powiedział, co należy robić, a czego nie, żeby być grzecznym. Doszedłem do wniosku, że poza odrabianiem lekcji i czytaniem lektur nie wolno nic. Potem mówił, że szkoła to nasz drugi dom. - Kiedy ja mam bardzo dobry dom - powiedział Tomek. - Z dobrą matką i dobrym ojcem w środku. Więcej nie chcę. Nasz wychowawca wytłumaczył mu, że to nie o to chodzi. Przy okazji wszyscy dowiedzieliśmy się, że powinniśmy w szkole czuć się swobodnie i mieć do niej zaufanie, bo szkoła i dom mają nas wspólnie wychowywać. Powinniśmy zgłaszać się do naszego wychowawcy ze wszystkimi problemami. Zastanowiłem się, czy przypadkiem nie mam jakiegoś problemu, ale doszedłem do wniosku, że poza dwóją z polskiego, nie. - Dobrze, a teraz porozmawiajmy o wycieczce - powiedział nasz wychowawca i wszyscy zaczęli słuchać. - Postanowiliśmy zorganizować wycieczkę do Gdańska i Gdyni. - Hura! - zawołała klasa tak głośno, że nasz wychowawca musiał postukać kluczami o stół. - Mam nadzieję, że wszyscy pojadą - powiedział. - Oczywiście, jeżeli ktoś nie zechce, może nie jechać i te trzy dni przeznaczyć na coś innego. Zachęcam was jednak, bo im więcej osób, tym chyba jest przyjemniej. Wszyscy zaczęli się zgłaszać, jeden przez drugiego. Ci którzy byli od razu zdecydowani, namawiali tych, którzy wahali się. Ja byłem poza klasą. Zupełnie tak, jakby mnie wcale nie było. Znów miało zdarzyć się coś, w czym nie wezmę udziału. Resztę godziny wychowawczej postanowiłem poświęcić na trzymanie się. To znaczy nie odzywać się, nie zabierać głosu, szybko, jak najszybciej po lekcjach iść do domu i dopiero tam pomyśleć, jak nikt nie będzie widział. - Jednym słowem, jadą wszyscy - powiedział nasz wychowawca. - A ty, Krzysiu, co zaplanujesz na te dni? - A to on nie jedzie? - zapytał Maciek, zanim zdążyłem zebrać myśli. - A niby dlaczego on nie jedzie? - powtórzył tak, jakby to nasz wychowawca mnie jednemu nie pozwolił jechać. - Ja mu nie zabraniam. Ale przecież Krzysiek nigdy nie chciał jeździć na szkolne wycieczki. - Ja nie mogę dużo chodzić - powiedziałem. - To wiadomo. - Z tym można sobie poradzić - powiedział nasz wychowawca. - Kiedy będziesz zmęczony, możesz zrezygnować z jakiegoś zwiedzania. Zawsze chyba lepiej mieć chociaż połowę niż nic. - Nie dam rady nieść plecaka czy torby z rzeczami - powiedziałem. - A to problem! - zawołał Maciek. - Nie wygłupiaj się. - Kiedy naprawdę... - Poniosą go ci, którzy przez cały rok zaniedbywali się w zbiórce makulatury - powiedział Tomek basem. Tomek był odpowiedzialny za makulaturę w naszej klasie i miał z tym mnóstwo kłopotów. - Zaraz zrobię listę według alfabetu - stwierdził i udał, że coś zapisuje. - Dzieci - powiedział nasz wychowawca. - O czym wy mówicie? Jedziemy przecież autokarem, a nie wybieramy się piechotą, a zwiedzając miasto nikt nie nosi ze sobą swoich klarnetów. - Szkoda - zmartwił się Tomek. - Myślałem, że sam siebie pomszczę. Mam nadzieję, że kiedyś wybierzemy się na obóz wędrowny. Po powrocie do domu powiedziałem mamie i tatusiowi, że zapisałem się na szkolną wycieczkę. - To świetnie - ucieszyli się. Dopiero potem pokazałem dwóję z polskiego. - Jesteś bezwstydny - powiedział tatuś. - Spaliłbym się ze wstydu na twoim miejscu. Do kina jednak poszedłem, bo film miał być grany ostatni raz, a mój tatuś ma dobre serce. Wieczorem przyszła babcia, żeby powiedzieć, że bliźniaczki są coraz gorsze. Gryzą wszystko, co popadnie, bo rosną im zęby. Babcia miała czerwone kółka na dłoniach i była rozgoryczona. - Nawet pies nie gryzie ręki, która daje mu pożywienie - powiedziała. - A co dopiero człowiek. Kiedy dowiedziała się, że jadę na wycieczkę z całą klasą, oburzyła się. - Dziwię się wam bardzo, że mu pozwalacie - powiedziała do mamy i tatusia. - Zaziębi się, nie domyje. To jest przecież chore dziecko i wobec niego trzeba stosować inną miarę. Byłem już w łóżku i musiałem porządnie wyciągać uszy, żeby wszystko usłyszeć. - Jasne - powiedział tatuś. - Najlepiej wytatuować mu na czole: "Stosować inną miarę, bo to chore dziecko"! - Jeżeli o mnie chodzi, to się cieszę - powiedziała mama. - Boję się jak wszyscy diabli, ale cieszę się. Kiedy usłyszy się coś takiego, jest zupełnie tak, jakby mieszkanie było dokładnie wysprzątane, a na balkonie stała choinka i wszyscy wychodzili co chwila, żeby ją powąchać. Obiecałem sobie, że pierwsza kartka będzie do babci, żeby nie denerwowała się i przekonała raz na zawsze, że ja przecież daję sobie radę. Na cztery dni przed wyjazdem na wycieczkę byłem już dokładnie spakowany. Bez przerwy obmacywałem torbę podróżną i zmieniałem kolejność zapakowanych rzeczy. Mogłoby się przecież tak zdarzyć, że w podróży potrzebowałbym czegoś i żeby to coś znaleźć, trzeba by przekopać całą torbę. - Zostaw, synku - powiedziała mama. - Wszystko jest dobrze. Brakuje tylko kanapek na drogę i picia, tego przecież nie mogę ci przygotować na kilka dni wcześniej. - Jak będziesz tak bez końca rył i rył w tej torbie, to naprawdę pozapominasz najważniejszych rzeczy - powiedział tatuś. Zostawiłem więc pakowanie, ale dalej kręciłem się niespokojnie, bo wydawało mi się, że zapomniałem o czymś ważnym. Przypomniałem sobie Andrzeja wieczorem, tuż przed zaśnięciem, i chciałem natychmiast lecieć do automatu, żeby do niego zatelefonować. - Zdążysz jutro - powiedziała mama, kiedy poszedłem do niej, żeby zapytać, czy mogę jeszcze na chwilkę wyjść z domu. - Robisz się nieznośny. Marsz do łóżka, bo późno. Kiedy wróciła żona Andrzeja i jego synek, on przestał przychodzić na łąkę. - Teraz zaczynają się moje obowiązki - powiedział. - Nie będę mógł tak często przychodzić. Ale masz tu mój telefon i kiedy zdarzy się coś ważnego, natychmiast dzwoń. Ja przyjdę. Były ważne sprawy, ale nie telefonowałem, bo stało się tak, jak Andrzej powiedział. Miałem kolegów w moim wieku i o nim po prostu zapomniałem. Może zdarzyć się tak, że ktoś, kto nagle zaczyna mieć bardzo dużo spraw, zapomni o kimś, ale nie na zawsze. Przypomniałem sobie Andrzeja w porę. Mogłem się z nim zobaczyć przed wyjazdem, opowiedzieć o wszystkim i obiecać kartkę z wycieczki. Andrzej przyszedł tego samego dnia, którego zatelefonowałem. Przyniósł Pucusia, chociaż wcale nie musiał, bo kiedy w domu był jego synek, chomik nie mógł czuć się samotny. - Bez Pucusia to nie byłoby to - powiedział Andrzej. - On był przy wszystkich naszych spotkaniach i tak naprawdę to licho wie, czy nie marzył o przyjściu tutaj. Chociażby ze względu na trawę. Pucek po dawnemu powędrował na trawę i natychmiast zaczął myszkować w niej zawzięcie. - Co słychać? - zapytał Andrzej. - Najpierw ty powiedz - poprosiłem. - A dopiero potem ja. - U mnie nic nowego. Dziecko w dalszym ciągu mówi "wly", na śmietanę "meśtana" i tak dalej. Po dawnemu kłócimy się z żoną, kto ma myć wannę, ten, kto z niej wyłazi, czy ten, kto ma zamiar za chwilkę się kąpać. Roześmiałem się. U nas w domu też tak jest i zawsze będzie, bo w każdym domu są rzeczy, które się nie zmieniają. Są po to, żeby dzień za dniem lepiej zapamiętywać dom. Potem przyszła moja kolej. Opowiedziałem o Maćku, Tomku. Wszystko, dokładnie, jak było. - To ten Tomek, który kiedyś do nas przyszedł, tak? - zapytał Andrzej. - Tak, ten. Ale wtedy ja o nim nic nie wiedziałem. - Ma u ciebie zaległy prezent urodzinowy - roześmiał się Andrzej. - Tak, kupię mu piłkę nożną. Opowiedziałem o piłkach Tomka. I tak jedno zdanie wypływało za drugim. Nie musiałem myśleć: "I co dalej?". Doszedłem wreszcie do wycieczki. - Przyślę ci widokówkę - powiedziałem. - Z każdego miasta, w jakim będę, wyślę widokówkę do ciebie. - Jesteś bardzo dzielnym chłopcem, wiesz? - powiedział Andrzej i zburzył mi włosy. - E, tam - odpowiedziałem niedbale, chociaż byłem ogromnie zadowolony, że powiedział mi to wprost, a nie kazał się domyślać. Dobrze jest wiedzieć o sobie dobrze, a nie tylko zastanawiać się. Nagle wszystko zaczęło szarzeć, ciemnieć. Zupełnie jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Drzewa działkowe zrobiły się ciemnozielone i musiało w nich być mnóstwo ptasich gniazd, bo ptaki zlatywały się ze wszystkich stron, znikały wśród gałęzi i nie pojawiały się więcej. Przypomniały mi bajkę, którą opowiadała moja babcia, kiedy byłem mały. Przypomniałem sobie, że chomik oprócz jedzenia przechowuje w torbach bajki. Wziąłem Pucusia na ręce i opowiedziałem mu bajkę mojej babci. - Zapamiętaj, Pucusiu! W dużym, dużym lesie, wcześnie nad ranem, kiedy wszyscy jeszcze spali, fruwała kukułka. Szukała odpowiedniego miejsca do zniesienia jajek. Ale wszystkie gniazda były zajęte i kukułka zniosła jajka na igliwiu pod wysoką sosną. Potem odfrunęła. Kiedy słońce wstało, zobaczyło trzy samotne kukułcze jajka. Zaczęło ogrzewać je tak troskliwie i mocno, że jajka pękły i wylazły z nich trzy mokre kukułcze pisklęta. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyły, było słońce, i wzięły je za swoją matkę. Słońce osuszyło je, a one zadarły główki i ruszyły za nim. Najpierw szły, szły z wyciągniętymi szyjkami, a słońce wędrowało bardzo wolno, żeby mogły nadążyć. Potem nauczyły się fruwać i frunęły za słońcem. Zapamiętaj, Pucku. Jeżeli zobaczysz frunące za słońcem ptaki, to będą to właśnie słoneczne kukułki, które słońce wysiedziało na świerkowym igliwiu. - Widziałem, jak koniec bajki zniknął mu w pyszczku - powiedział Andrzej, kiedy skończyłem opowiadać. - Jestem pewien, że przypomni ją sobie we właściwym czasie. To jest prezent ode mnie dla twojego synka. Potem pożegnaliśmy się. Musiałem wracać do domu, bo następnego dnia miałem jechać na wycieczkę i trzeba było wcześnie wstać. Obiecałem sobie, że kiedy będę miał telefon, dam numer Andrzejowi, żeby mógł do mnie zatelefonować, kiedy będzie miał coś ważnego do powiedzenia. Kiedy jest mi ciężko i muszę wziąć się w garść, przypominam sobie, jak mi powiedział, że jestem dzielny, i myślę, że może wszyscy są dzielni, tylko nie wiedzą o tym. Może po prostu nie spotkali kogoś, kto powiedziałby im to wprost.