Wybór poezji opracowała: Małgorzata Ryl Przedsiębiorstwo Wydawnicze Zwišzku Niewidomych "Print 6" Rok 1994 ISBN 83-85987-10-X Wstęp W okresie tak szybkiego rozwoju techniki, w którym króluje video, komputer itd., gdy łatwiej obejrzeć, zekranizowanš wersję ksišżki niż jš przeczytać, coraz mniej ludzi sięga po poezję dla własnej przyjemnoœci, satysfakcji nieliczni wyszukujš nowoœci wydawniczych spod znaku Kaliope. Czyta się wiersze z przymusu szkolnego, dla stopni, dla nauczycieli, a mało jest nauczycieli pedagogów, umiejšcych rozbudzić zainteresowanie poezjš, uwrażliwić na piękno języka, problemy zawarte w utworach. W tej antologii znalazły się utwory bardziej i mniej znane, również z kanonu lektur szkolnych. Charakteryzujš się różnorodnoœciš pod względem formy i tematyki, mówišce o miłoœci, przyjaŸni, smutku, radoœci itd.. Zawierajš pytania dotyczšce sensu życia ludzkiego, cierpienia, miejsca człowieka we współczesnym œwiecie, postaw moralnych etc., a więc bliskie współczesnemu czytelnikowi. Mamy nadzieję, że każdy znajdzie w tym zbiorze chociaż jeden utwór dla siebie, który być może pozwoli zapomnieć o otaczajšcej rzeczywistoœci, o smutku, zrozumieć siebie i innych. Zachęcamy również do sięgnięcia po wiersze znane z lekcji języka polskiego, które czasami wydawać się mogły nudne, banalne, bezsensowne i odczytać, przeżyć je na nowo. Motto: "Czym jest poezja, która nie ocala Narodów ani ludzi?" Czym jest poezja, jeœli nie ocala narodów ni ludzi, ani narodów i ludzi przed samymi sobš, lecz tylko to co ludzie i narody potrafiš zniweczyć? Czym więcej być może, jeœli nie trwożnym jak bicie œmiertelnego serca, silniejszym od lęku przed nędzš i œmierciš głosem sumienia. Ryszard Krynicki opracowała: Małgorzata Ryl Białoszewski Miron (1922-1983) - poeta; liryka oparta na zasadach eksperymentu językowo-poetyckiego: "Obroty rzeczy", "Było i było"; utwory dramatyczne: "Pamiętnik z powstania warszawskiego"; "Do NN***" nagle wycinasz się z pomieszanych form ulicy z wypukłoœciš nóg twarzy zbliżasz się - pół mijam cię - pół jakże mi szkoda tej zawsze jednej strony nie widzianej! odchodzisz - pół ruch innych kroi cię w coraz drobniejsze kawałki nic mi z ciebie nie zostało nagle Bogusławska Teresa - ur. 13 VII 1929 r. - harcerka, uczestniczka akcji Małego Sabotażu, więŸniarka Pawiaka, najmłodsza poetka warszawska czasu wojny; tom wierszy "Wołanie nocy" - zm. 1 II 1945r. "Œmieje się do mnie ..." Œmieje się do mnie ziemia cała, Okryta miękkim œniegu szalem. Hen, w dal odeszły łzy wraz z żalem, A pozostała radoœć biała. Œmiejš się do mnie sople lodu I brylanciki - iskry œniegu, A nawet krzew tršcony w biegu Chichocze patrzšc w głšb ogrodu. Œmieje się do mnie błękit nieba, Dach domu œniegiem przytłoczony, A nawet czarne, stare wrony Dziobišce z ziemi resztki chleba. Œmieje się do mnie słup przy płocie I stary drut tršcony nogš, I ławka zgięta ponad drogš, I staw zamarzły, grożšc: - Trzpiocie! Œmiejš się do mnie nawet ludzie, Którzy mijajš mnie po drodze, Choć ich, nieznana, nie obchodzę, Każdy jest bliski w białym cudzie. Œmieje się do mnie, hej! Œwiat cały, W œnieżnych iskrzšcy się kobiercach, I radoœć dziwna płonie w sercach, Już dziœ niepomnych, że płakały... Bryll Ernest - ur. 1 III 1935 r. w Warszawie; poeta, prozaik, dramatopisarz; ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim; zbiorki: "Twarz nieodsłonięta" (1963), "Sztuka stosowana" (1966), "Mazowsze" (1967), "Muszla" (1968), "Fraszka na dzień dobry" (1969), "Zapiski" (1970), "Piołunie piołunowy" (1973), "Zwierzštko" (1975), "Ta rzeka" (1977), "A kto się odda w radoœć" (1980), "Czasem spotykam siebie" (1981), "Sadza" (1982), "Pusta noc" (1983), obecnie jest ambasadorem w Irlandii; "Rekonstrukcja chóru Sofoklesowego" Bóg, co cię stršcił, dziœ po ciebie sięga... - Drżysz w jego palcach. Już kłusem ruszajš poselstwa, już rozwarte bramy wszystkich rajów, już opływasz w przyjaciół. Wielka jest potęga bożego tknienia - ono nam przywraca Ÿrenice zbyt poœpiesznie niegdyœ wyłupione, myœli przeklęte. Ona jednym gromem objawia, coœ przeczuwał. Po cóż nasza praca, po cóż bieg nieudolny, by pod boskš dłoniš - cišgnšcš cień jak burza - umknšć złego gradu, ocalić swoje. Po cóż było jadu smakować tyle - aby dzisiaj lepiej wierzyli twym Ÿrenicom - właœnie kiedyœ œlepy. Człowieku. Chociaż ziemię lemieszami orzesz, konie ujarzmiasz i okrutne morze, starczy zaledwie jednej myœli bożej złego skinienia - byœ tego dokonał, co nawet senne nie zwiastujš zmory... Stšd twoja ręka - nie boża - skrwawiona, znieœ teraz kary, przyucz się pokory i bšdŸ szczęœliwy, gdy w dymišce trzewie œwiata, bóg dłoń zanurzy - by sięgnšć po ciebie - jak po Edypa sięgnšł. Nie wszystkim Ateny na odrodzenie dano. Nie wszystkim gaj œwięty; bóg otrzšsnšł swe palce i schodzisz ze sceny mały jak resztka brudu. Nawet nie przeklęty. xx***"Œniłem - a może to było na jawie..." Œniłem - a może to było na jawie Że szliœmy nocš. Każdy trzymał w dłoni Œwieczkę swojš i ognik przed potopem chronił Deszcz huczał tak ogromny jakby niebo całe Na nasze głowy kamieniem padało Œniłem - a może to było na jawie Ktoœ szeptał do mnie i ja coœ szeptałem ale się słowa w deszczu rozmywały A ręki nie mógł nikt drugiemu podać Bo œwieczki nasze zalewała woda Tak nas rozgonił deszcz i wiatr. Szczęœliwi Że płomień cišgle jeszcze palce parzy Przybliżaliœmy œwieczkę do zsiniałej twarzy Samotni w tej kotlinie ciemnoœci. Lecz żywi Œniłem - a może to było na jawie Płomień z potopu burzy ocalony Zczerniał nagle i w popiół został obrócony Dopaliły się œwieczki, a myœmy ostali I na próżno przyjaciół zginionych wołali. "To Szekspir winien, to Sofokles sprawił" - To Szekspir winien, to Sofokles sprawił: wmówili władzom teatr. Odtšd zbrodnie nie sš jak sztylet czyste - z krwi otarty ma znów niewinnoœć krzyża... Ile wody poszło na umywanie ršk, na pot, co karki ugięte nad mapami już ogładza w marmur, chlupot manierek. Przecież oni zwykle smakujš kawy po okopach. Potemvvw namiotach swoich pasujš się z Bogiem: - im w oknach œwiatło aż do póŸnej nocy, - im drżenie palców, im prawo do duchów (poœlednich morderstw zjawy nie ogłoszš) - imion, że trutnie brzęczš po historii... To Szekspir winien, to Sofokles sprawił owe kurtyny od bitewnej chmury - jak trzeba - cięższe. Pod dostojnym niebem wspierajšc się na szabli, albo kurzšc fajkę króle kształtujš rozkaz. Każda jego zgłoska Fidiasza dłutem cięta... Kogóż nie oœlepi boska nagoœć decyzji. Już wnukowie będš jak my - w Cezarze przestępujšc trupy powiadać: piękna kadencja. Z nasienia, co poczęliœmy tuż przed marszem, wzejdzie aktor wymowny - że grobowy kamień zapłacze - kiedy łkajšc wyœpiewa widowni, jak boli wysyłanie innych na œmierć... Króle, na ten czas obwołani, poduczš się gestu œwiatła ustawiš w oknach. Tak zakwitnie godne ogłady wieków zabijanie, gdzie tylko prostak nóż jak Kain capnie. Gałczyński Konstanty-Ildefons - ur. 23 I 1905 r.- poeta, satyryk, debiutem jest poetycka powieœć "Porfirion Osiełek czyli Klub Œwiętokradców"; poematy: "Koniec œwiata" (1929), "Bal u Salomona" (1931), "Ludowa zabawa" (1934); okres przedwojenny Gałczyński zamknšł cyklem "Noctes Aninenses"; po wojnie trzy wybory wierszy wydane 1946 r. (w Polsce, Rzymie, Hanowerze); zbiór "Zaczarowana dorożka" (1948); w 1945 rozpoczšł cykl "Zielona gęœ" (groteska); utwory dotyczšce roli sztuki: "Niobe" (1952), "Wit Stwosz" (1952); swoistym testamentem jest cykl 10 Pieœni; dłuższe utwory satyryczne, poemat: "Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu" (1954), farsa: "Babcia i wnuczek, czyli Noc cudów" (1955) i in. - zm. 6 XII 1953 r. "Rozmowa liryczna" - Powiedz mi, jak mnie kochasz, - Powiem. - Więc? - Kocham cię w słońcu. I przy blasku œwiec. Kocham cię w kapeluszu i w berecie. W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie. W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach. I gdy œpisz. I gdy pracujesz skupiona. I gdy jajko rozstłukujesz ładnie - nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie. W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjštku. I na końcu ulicy. I na poczštku. I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz. W niebezpieczeństwie. I na karuzeli. W morzu. W górach. W kaloszach. I boso. Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocš. I wiosnš, kiedy jaskółka przylata. - A latem jak mnie kochasz? - Jak treœć lata. - A jesieniš, gdy chmurki i humorki? - Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki. - A gdy zima posrebrzy ramy okien? - Zimš kocham cię jak wesoły ogień. Blisko przy twoim sercu. Koło niego. A za oknami œnieg, wrony na œniegu. Leœniczówka Pranie, 1950. Grochowiak Stanisław - ur. 24 I 1934 r. w Lesznie Wielkopolskim - poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta; debiutował jako poeta w prasie; pierwsze ksišżki: powieœć "Plebania z magnoliami" i zbiór wierszy "Ballada rycerska" (1956); inne: "Menuet z pogrzebaczem" (1958), "Rozbieranie do snu" (1959), "Agresty" (1963), "Kanon" (1965), "Nie było lata" (1969), "Polowanie na cietrzewie" (1972), "Haiku-images" (1978); pisał dla teatru, radia i telewizji - zm. 2 IX 1976 r. w Warszawie; "Dialog" Opowiedział mi człowiek, który pije wódkę, Że nogi ma dosyć dobre, na staroœć też nie narzeka; Że nawet wierzy w Boga, to znaczy w Coœ po œmierci; Że owszem, Że odłożył Na Czarnš Godzinę. Odrzekłem człowiekowi, popijajšc wódkę, Że chmury jeœli sine, to tak zwykle bywa pod jesień, Że jest to rzecz normalna, iż drzewa krzywo rosnš, A ptaszki - kroczšc w œniegu - przeziębiajš łapy. Potem Padliœmy sobie W ramiona Z wielkim płaczem. "Upojenie" Jest wiatr, co nozdrza mężczyzny rozchyla: Jest taki wiatr. Jest mróz, co szczęki mężczyzny zmarmurza; Jest taki mróz. Nie jesteœ dla mnie tymianek ni róża Ani też "czuła pod miesišcem chwila" - Lecz ciemny wiatr, Lecz biały mróz. Jest deszcz, co wargi kobiety: odmienia; Jest taki deszcz. Jest blask, co uda kobiety odsłania; Jest taki blask. Nie szukasz we mnie silnego ramienia Ani ci w myœli "klejnot zaufania", Lecz słony deszcz, Lecz złoty blask. Jest skwar, co ciała kochanków spopiela: Jest taki skwar. Jest œmierć, co oczy kochanków rozszerza: Jest taka œmierć. Oto na roœnych polanach wesela Z koœci słoniowej unosi się wieża Czysta jak skwar, Gładka jak œmierć. Harasymowicz Jerzy - ur. 24 VII 1933 r. w Puławach; poeta, debiutował tomikiem "Cuda" w 1956 r.; inne tomiki: m.in. "Wieża melancholii" (1958), "Przejęcie kopii" (1958), "Pastorałki Polskie" (1966), "Madonny Polskie" (1969), "Polska weranda" (1973), "Żaglowiec" (1974), "Polowanie z sokołem" (1977); otrzymał Literackš Nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki II stopnia w 1975 r.; "Kraina listopada" Daleko w mgłach jak polem bawełny chodzę Daleko zostaje sylweta miasta niebieska Wiatr buszuje w łachach moich Rudzieje niebo w ukoœnych deszczach Tu księżyc ma mordę spuchniętš od miasta strony W norach przedmieœcia chuliganów jak susłów gwizdy Dalekie sš pocišgów kontynentalne szlochy Lakierowane nóżki władzy zaroœlami przyszły I tylko waciak kiedyœ tu zostawiony Waciak cierpliwy w zaroœlach gnije ma szare sny W dalekich lasach drżš nieokreœlone nadzieje Szumi ziemia niczyja pod krwawš łunš rdzy Na polach w dymach niskich listopada Gdzie te dymišce jesieni wysypiska Wspominam kumpli starych bratnie grzywy Młodoœci zgniłš koszulę dynastii lumpów przezwiska Herbert Zbigniew - ur. 29 X 1924 r. we Lwowie; poeta, dramatopisarz, eseista; studiował prawo i filozofię na uniwersytetach w Krakowie, Toruniu, Warszawie; debiutował tomem wierszy pt. "Struna œwiatła"; zbiory: "Hermes, pies i gwiazda" (1957), "Studium przedmiotu" (1961), "Napis" (1969), "Pan Cogito" (1974), "Raport z oblężonego miasta" (1983), "Elegia na odejœcie" (1990), "Rovigo" (1993); opublikował też kilka utworów dramatycznych - "Dramaty" (1970), zbiór esejów - "Barbarzyńca w ogrodzie" (1962); "Chciałbym opisać" Chciałbym opisać najprostsze wzruszenie radoœć lub smutek ale nie tak jak robiš, to inni sięgajšc po promienie deszczu albo słońca Chciałbym opisać œwiatło które we mnie się rodzi ale wiem że nie jest ono podobne do żadnej gwiazdy bo jest nie tak jasne nie tak czyste i niepewne Chciałbym opisać męstwo nie cišgnšc za sobš zakurzonego lwa a także niepokój nie potrzšsajšc szklankš pełnš wody inaczej mówišc oddam wszystkie przenoœnie za jeden wyraz wyłuskany z piersi jak żebro za jedno słowo które mieœci się w granicach mojej skóry ale nie jest to widać możliwe i aby powiedzieć - kocham biegam jak szalony zrywajšc naręcza ptaków i tkliwoœć moja która nie jest przecież z wody prosi wodę o twarz i gniew różny od ognia pożycza od niego wielomównego języka tak się miesza we mnie to co siwi panowie podzielili raz na zawsze i powiedzieli to jest podmiot a to przedmiot zasypiamy z jednš rękš pod głowš a z drugš w kopcu planet a stopy opuszczajš nas i smakujš ziemię małymi korzonkami które rano odrywamy boleœnie "Dom" Dom nad porami roku dom dzieci, zwierzšt i jabłek kwadrat pustej przestrzeni pod nieobecnš gwiazdš dom był lunetš dzieciństwa dom był skórš wzruszenia policzkiem siostry gałšzkš drzewa policzek zdmuchnšł płomień gałšŸ przekreœlił pocisk nad sypkim popiołem gniazda piosenka bezdomnej piechoty dom jest szeœcianem dzieciństwa dom jest kostkš wzruszenia skrzydło spalonej siostry liœć umarłego drzewa "Przesłanie Pana Cogito" IdŸ dokšd poszli tamci do ciemnego kresu po złote runo nicoœci twojš ostatniš nagrodę idŸ wyprostowany wœród tych co na kolanach wœród odwróconych plecami i obalonych w proch ocalałeœ nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać œwiadectwo bšdŸ odważny gdy rozum zawodzi bšdŸ odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrajš pójdš na twój pogrzeb i z ulgš rzucš grudę a kornik napisze twoj uładzony życiorys i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o œwicie strzeż się jadnak dumy niepotrzebnej oglšdaj w lustrze swš błazeńskš twarz powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych strzeż się oschłoœci serca kochaj Ÿródło zaranne ptaka o nieznanym imieniu dšb zimowy œwiatło na murze splendor nieba one nie potrzebujš twego ciepłego oddechu sš po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy czuwaj - kiedy œwiatło na górach daje znak - wstań i idŸ dopóki krew obraca w piersi twojš ciemnš gwiazdę powtarzaj stare zaklęcia ludzkoœci bajki i legendy bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku a nagrodzš cię za to tym co majš pod rękš chłostš œmiechu zabójstwem na œmietniku idŸ bo tylko będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów BšdŸ wierny IdŸ Hillar Małgorzata - ur. 19 XII 1930 r. w Piesienicy; poetka; ukończyła prawo na Uniwersytecie Warszawskim; debiutowała tomikiem "Gliniany dzbanek" (1957); inne zbiory: "Proœba do macierzanki" (1959), "Krople słońca" (1961), "Czekanie na Dawida" (1967), "Poezje wybrane w opracowaniu autorki" (1972); "My z drugiej połowy XX wieku" My z drugiej połowy XX wieku rozbijajšcy atomy zdobywcy księżyca wstydzimy się miękkich gestów czułych spojrzeń ciepłych uœmiechów Kiedy cierpimy wykrzywiamy lekceważšco wargi Kiedy przychodzi miłoœć wzruszamy pogardliwie ramionami Silni cyniczni z ironicznie zmrużonymi oczami Dopiero póŸnš nocš przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce umieramy z miłoœci "Zakochana" Idzie ulicš jakby tańczyła na baletowym popisie Uœmiecha się do dziecka w wózku do wróbla który stracił ogon Te kropki na sukience myœli majš kolor jego oczu Od rana powtarza najmilsze imię i wychodzi z domu w jednej pończosze Kozioł Urszula - ur. 20 VI 1931 r. w Rakówce pod Biłgorajem; poetka, powieœciopisarka; ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim; debiut w 1957, ("Gumowe klocki", "Nowe sygnały", "Arkusz poetycki" nr 10); następne utwory: "W rytmie korzeni" (1963), "Smuga i promień" (1965), "Lista obecnoœci" (1967), "Poezje wybrane" (1969, w opracowaniu autorki), "W rytmie słońca" (1974), "Wybór wierszy" (1976), "Żalnik" (1989); powieœci autobiograficzne: "Postoje pamięci" (1964), "Ptaki dla myœli" (1971); "Inwokacja" Biłgoraju pajdo kraju leœna ziemio stokorodna wšska Tanwio w œniętym Sanie sanno płozo koœna łško iły muły piachy lessy miedzo łubin bosa groblo sito sosny rozstrzelanej bezimiennych imion pełne stójcie przy mnie bšdŸcie we mnie nie odprawcie w œwiat mnie samej na błšdzenie nadaremne w borykanie pylne rdzawe moje lite krajobrazy moje chude talizmany "Miłoœć" Jest czekaniem na niebieski mrok na zielonoœć traw na pieszczotę rzęs Czekaniem na kroki szelesty listy na pukanie do drzwi Czekaniem na spełnienie trwanie zrozumienie Czekaniem na potwierdzenie na krzyk protestu Czekaniem na sen na œwit na koniec œwiata "Myœlałam, że będę mówić" Myœlałam wreszcie będę mówić Tyle się we mnie słów zebrało Tyle słów dojrzałych i twardych jak ziarnka żyta cierpkich jak gruszki polne aksamitnych jak pszczoły Myœlałam dam ci te moje słowa coœ z nimi zrobisz Kiedy otworzyłam usta zamknšłeœ je swoimi wargami Cofnęły się słowa moje schowały się we mnie jak ptaki lękliwe Teraz już tylko czasem wyglšdajš oczami "Nadnagoœć" Miałam azyl swój w lesie - już go wyršbałeœ W inne strony odeszłam - już stały się twoje. Którędy bym nie biegła zabiegałeœ drogę na przejœciach czatowały uprzedzone domy. Miał to być pojedynek lecz wdałeœ się w zmowy teraz wszyscy jednego osaczajš zwierza bez czasu ochronnego bez wyboru broni. Nie masz kto by mógł dzisiaj dachu nie odmówić nie masz kto by nie wydać mógł nie wskazać na mnie nie masz kto by nie tropił. I ubiegasz œlady nim je zdšżę odcisnšć w panicznym wybiegu. Tyle mi pozostało co w zmilczanym słowie. Lecz tyœ zdołał się wedrzeć w zatajone wnętrze i już nawet ze sobš nie mam dziœ przymierza. Choć język zaniemówił trzewia mam stugębne. Wydajš mnie gruczoły dech się mnie zapiera ciœnienie krwi spiskuje z tętnem na mš zgubę Tyleœ wzišł. Wszakżeœ jeszcze nie pojmał mnie całej. Chcesz mnie dostać - œmierć zabierz. W niej jeszcze mam azyl. "Przesłanie" Nie wyręczysz mnie z bólu nie wyręczysz z radoœci szczęœcia nie wyręczysz myœlenia pamięci narodzin œmierci tworzenia nie wyręczysz z czasu chwili dnia pojedyńczo jesteœmy jesteœmy o tyle o ile odnajdujemy się w sobie pojedyńczo wracamy w siebie zwracamy się ku sobie w bólu radoœci szczęœciu w myœleniu pamięci œmierci w narodzinach miłoœci pojedynczo - każdy dzień istnieje o tyle o ile odnajdujemy w nim chwilę siebie Możesz za mnie wykonać tylko cudze. Wyręczamy się z cudzego z nie "my" z nie "ja". Każde cudze przeszkadza nam i cišży ono jest do zwalenia na kogo innego Zepchnij je. DŸwignij siebie pomnażaj swój zasięg tyle masz œwiata ile go przyswoisz tworzy - co pojedyńcze. Reszta jest postronna. "W rytmie korzeni" Cokolwiek czynisz gdziekolwiek nie jesteœ sam W œwiecie pozbawionym nawiasu nie staniesz poza w œwiecie bez obramowań nie staniesz obok gdziekolwiek staniesz będziesz punktem centralnym na kuli Twoja samotnoœć nigdy tylko twoja przenieœ spojrzenie z siebie do miejsc w których jesteœ dopóki jesteœ Hewel hawolim kuloj hewel (Marnoœć i tylko marnoœć) - ale oszczędzaj korzeni u Ÿródeł Niech skrzydło pliszki jak płatek popiołu samo przywrš czarnoziemu będzie a cienia swojej ręki nie wypalaj na liœciu brzozy jemu zieleń słuszna tak jak mieszkaniom słuszna zamieszkałoœć Gdziekolwiek kiedykolwiek odtajš szyfry naszych dni pod słońcem I choć tam nie o tobie także o tobie będzie I choć nie o mnie także o mnie będzie sprasowani z tłem pozbawieni twarzy i swego "tak" "nie" jednš tylko zostawimy wklęsłoœć œladu. "Z rozmów o deszczu" Ta zwykła ta mała kropla deszczu na twojej otwartej dłoni nie z tej godziny i nie z tego nieba nie z tej rzeki nie z tamtego œwiatła nie chmurę ma za sobš ale odyseję Ilu beczkom obręczom pazurkom ilu kurzym łapkom czasu wywinęło się z ilu oddechów w istnym salto mortale uskoczyła w ostatnim momencie do lustra ile przewędrowała œwiatów od korzenia po chmurę od komina po kamień w jakie z czym wchodziła zwišzki rozłški podawana z ust do ust ileż to wyroków wymazywało jš już nieodwołalnie z powierzchni w jakich przeistoczeniach mimo to ocalała cudownie z niejednego morza katastrof. Wieczny tułacz jest od niej młodszy o miliardy lat. Syzyf zwilżał niš wargi Wraz z potem Prometeusza zbiegła ze skały, Tułała się z Odysem. Była wieprzem u Kirke i kwiatem molly. Nie zna swojej Itaki. Nie zna Penelopy. Być może zna anonimowš łzę jakiegoœ dziecka być może wyruszyła na pustynię po wodę dla niego ale jš zabito. W ogóle rozstrzeliwano jš kilkaset razy to tu to tam. Trudno jej wszystko spamiętać. Mogła być kroplš która przebierała miarę. Niewykluczone że od niej jednej zależało kiedyœ czy iloœć przejdzie w jakoœć. Może to właœnie jš przelewano z pustego w próżne Wiele razy uratowała - nie uratowała nikogo. Wiele razy dobiegła - nie dobiegła do tych czy tamtych warg do tych czy tamtych korzeni. Ugasiła - nie ugasiła niczego. A może to nie była ona. Może była wtedy zaledwie motylem lub jaskółkš rybš czy chrabšszczem lub zalšżkiem jeszcze innego pragnienia wschodziła na kraty czyjegoœ więzienia. Ta mała zwykła kropla deszczu tak czy owak zasłużyła na marmurowy sarkofag na swojš piramidę lub przynajmniej na osobnš gablotę w pierwszym muzeum œwiata Ważysz jš w ręku kładziesz jej wielkš niczyjoœć na swoje wargi jak œwiętš pieczęć. Pod jej obronę uciekniesz się w godzinę suszy. "***" Jesteœ za blisko za naocznie jesteœ żebym cię mogła zobaczyć raz wtóry. Oto liœć jeden przybył w naszym drzewie a nie wiem - który. Tak zacieramy się. Im bliżej siebie jesteœmy dalsi wcišż od zobaczenia. Zbyt odsłonięte mamy twarze. Przecież coœ pozostało w nich do odgadnienia. Zatem jedŸ wyjedŸ i bšdŸ mi z powrotem bowiem gdzie oczy za blisko sš oczom błogosławiony rozjazd - i powroty. A tak się właœnie do obrazu wglšda cofajšc kroki. Miłosz Czesław - ur. 30 VI 1911 r. w Szetejniach (Litwa); poeta, eseista, tłumacz, historyk sztuki; przed 1939 r. wydał dwa zbiory wierszy: "Poemat o czasie zastygłym" (1933), "Trzy zimy" (1936); zwišzany był przed wojnš z grupš "Żagary"; zbiór wierszy: "Ocalenie" (1945), poemat: "Trakt moralny" (1948), "Toast"; następny zbiór wierszy: "Œwiatło dzienne" (1953), "Trakt poetycki" (1957), "Król Popiel" i inne wiersze (1962), "Gucio zaczarowany" (1965), "Miasto bez imienia" (1969), "Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada" (1974), "Hymn o perle" (1981), "Nieobjęta ziemia" (1984), "Kroniki" (1987), "Dalsze okolice"; głosił eseje na tematy literacki, filozoficzne, ogólnokulturalne , m.in. "Ziemia Ulro" (1977); przetłumaczył m.in. "Ziemię jałowš" Thomasa L. Eliota; tłumacz tekstów biblijnych ("Księga psalmów", "Księga Hioba" etc.); 1980 r. otrzymał nagrodę Nobla; doktorat honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego; przy współudziale Czesława Miłosza powstał "pamiętnik mówiony" Aleksandra Wata pt. "Mój wiek"; "Dar" Dzień taki szczęœliwy, Mgła opadła wczeœniej, pracowałem w ogrodzie, Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium, Nie było na ziemi rzeczy, którš chciałbym mieć, Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdroœcić, Co przydarzyło się złego, zapomniałem, Nie wstydziłem się złego, zapomniałem, Nie wstydziłem się myœleć, że byłem kim jestem, Nie czułem w ciele żadnego bólu Prostujšc się, widziałem niebieskie morze i żagle. "Miłoœć" Miłoœć to znaczy popatrzeć na siebie, Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy, Bo jesteœ tylko jednš z rzeczy wielu. A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie, Ze zmartwień różnych swoje serce leczy, Ptak mu i drzewo mówiš: przyjacielu. Wtedy i siebie i rzeczy chce uczyć, Żeby stanęły w wypełnienia łunie. To nic, że czasem nie wie, czemu służyć: Nie ten najlepiej służy, kto rozumie. "Nadzieja" Nadzieja, bywa jeżeli ktoœ wierzy, Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie, A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem, Sš niby ogród, kiedy stoisz w bramie Wejœć tam nie można. Ale jest na pewno, Gdybyœmy lepiej i mšdrzej patrzyli, Jeszcze kwiat nowy i gwiazdkę niejednš W ogrodzie œwiata byœmy zobaczyli. Niektórzy mówiš, że nas oko łudzi I że nic nie ma, tylko się wydaje, Ale ci właœnie nie majš nadziei. Myœlš, że każdy człowiek się odwróci, Cały œwiat za nim zaraz być przestaje Jakby porwały go ręce złodziei. "Wiara" Wiara jest wtedy, kiedy ktoœ zobaczy Listek na wodzie albo kroplę rosy I wie, że one sš - bo sš konieczne. Choćby się oczy zamknęło, marzyło, Na œwiecie będzie tylko to, co było, A liœć uniosš dalej wody rzeczne. Wiara jest także, jeżeli ktoœ zrani Nogę kamieniem i wie, że kamienie Sš po to, żeby nogi nam raniły. Patrzcie, jak drzewo rzuca długie cienie, I nasz, i kwiatów cień pada na ziemię: Co nie ma cienia, istnieć nie ma siły. Rymkiewicz Aleksander (1913-1983); poeta; członek poetyckiej grupy Żagary; liryka refleksyjno-krajobrazowa; utwory: "Promień dla artysty", "Krajobrazy i ludzie"; "Hymn na czeœć pierwszej miłoœci" W wieku sonetów czułych i wstšżek nad czołem, pierwsza miłoœci, pięknie ciebie nazwano, dziœ nie wierzšcy w tamte kobiece anioły, chmur czy gwiazdozbiorów słyszšc huk za œcianš, leżš przy swych kochankach, a w pustym kieliszku brzask łzš pierwszš błyska. A w kinach wieczorami po mozole we dnie sycš małe swe serca wielkich serc tragediš nie wierzšcy w anioły kobiece. Stocz się, bóstwo z sonetów, jak myœmy stoczyli. Widzš - rozkosz oplata jej dziewczęce plecy różš jak żmijš. I znów nad pustyniš serca, gdy idš już z kina nie wierzšcy w anioły kobiece, niebo też odludne, chłodna hen pustynia i owoc księżyca rozcięty jak mieczem. Do nich, pierwsza miłoœci, powróć ozdrowieńcza, nie wiedzšc o tym, oni niezabudek pragnš, które ršczka podaje, a serce się zaręcza, gdy las rozcišga się krzykiem żurawi od bagna. Obmyj ich dawnym szmerem słowiczych strumieni. Spójrz - nawet wybrańców losu sława nie pociesza, w czarnš noc z czarnymi sercami zmierza czarna rzesza po miejskim zagonie z kamienia. Ty jedna masz tę moc tajemnš i wzniosłš przemiany, jak ów miesišc, co przez sosny złoci bujne trawy, i widzisz: oto kwiaty paproci wœród mozaikowych cieni wyrosły. Stachura Edward - ur. 18 VIII 1937 r. Charvien (Francja); poeta, prozaik; studia romanistyczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Warszawskim; zbiór wierszy: "Dużo ognia" (1963); poematy: "Po ogrodzie niech hula szarańcza" (1968), "Przystępuję do ciebie" (1968), "Piosenki" (1973); zbiory opowiadań: "Jeden dzień" (1962), "Falujšc na wietrze" (1966); powieœci: "Cała jaskrawoœć" (1969), "Siekierezada albo zima leœnych ludzi" (1971), "Się" (1977); dialog filozoficzno-poetycki "Tabula rasa. Rzecz o egoizmie" (1979) - zm. 24 VII 1979 r. w Warszawie (samobójstwo); poœmiertnie wydano "Poezje wybrane" (1980); "Czas płynie i zabija rany" Posłuchaj, porzucony przez niš. Nieznany mój przyjacielu: W rozpaczy swojej Nie wychodŸ na balkon, nie wychodŸ; Do bruku z góry nie przychodŸ, nie przychodŸ; Na smugę cienia nie wybiegaj; Zaczekaj, trochę zaczekaj. Posłuchaj, porzucona przezeń, Nieznana ma przyjaciółko; W rozpaczy swojej Nie wychodŸ na balkon, nie wychodŸ; Do bruku z góry nie przychodŸ, nie przychodŸ; Na smugę cienia nie wbiegaj, Zaczekaj, trochę zaczekaj. Przysięgam wam, że płynie czas! Że płynie czas i zabija rany! Przysięgam wam, przysięgam wam, Przysięgam wam, że płynie czas, Że zabija rany - przysięgam wam. Tylko dajcie mu czas, Dajcie, czasowi czas (Zwólcie czarnym potoczyć się chmurom Po was, przez was, między ustami, I oto dzień przychodzi, nowy dzień, One już daleko, daleko za górami.) Tylko dajcie mu czas, Dajcie czasowi czas, Bo bardzo, bardzo, Bardzo szkoda Byłoby nas! "Dookoła mgła" Jak długa pisana mi jeszce włóczęga? Ech, gwiazdo - ogniku, ty błędny mych dni, Spraw, by skończyła się, wreszcie ta męka, I zapędŸ, do czułych zakulaj mnie drzwi, Lecz gdzie jest ten dom, jak tam idzie się doń? Gdzie jest ta stanica, gdzie progi te sš? Tam most jest na rzece, za rzekš jest sad; Tam próżnia się kończy, zaczyna się œwiat. Lecz, gdzie rzeka ta, gdzie rzucony jest most? Gdzie sad jest ten biały, jabłonki gdzie sš? Na drzewach owoce i stršca je wiatr, Do kosza je zbiera ta ręka jak kwiat, Te strony gdzieœ sš, gdzieœ daleko za mgłš, Więc idę i dalej przedzieram się wcišż! Zbierajš się ptaki, ruszajš na szlak, Już lecš, wprost lecš, nie błšdzš jak ja, Jak długa pisana mi jeszcze włóczęga? Ech, gwiazdo - ogniku ty błędny mych dni, Spraw, by skończyła się wreszcie ta męka, I zapędŸ, do czułych zakulaj mnie drzwi. "Dwadzieœcia lat póŸniej" czyli spotkanie ze szkolnym kolegš w mieœcie IKS gdzie czas jakiœ się zatrzymałem w drodze na pewien płaskowyż andyjski Więc tutaj, stary, w twoim mieœcie goszczę; Nieduży pokój, ale lubię go; Poddasze, widzisz, siadaj tam przy oknie; Przestronny widok, jasna dzisiaj noc, Ja już muszę iœć... Spokojnie stary nie ma tu pobudki, Przyszliœmy ledwie, już uciekać chcesz? Herbaty zrobię, dobra rzecz po wódce. No a w ogóle nie tak póŸno jest. Ja już muszę iœć.... Pamiętasz stary, dawne czasy szkolne; Najlepszy byłeœ, w całej siódmej B; Potęga w bójce i w nauce, orzeł, Rój dziewuch wtedy w tobie durzył się, Ja już muszę iœć... Co z tobš, stary? Jak papuga trujesz; Pijany jesteœ, masz herbatę, pij; Odpoczniesz chwilkę, trochę wyparujesz, A potem, bracie, gdzie Cię pędzi, mknij. Ja już muszę iœć.... do żony Bo mnie całkiem z domu przegoni Ty płaczesz stary, Niech to licho trzaœnie! kapelusz popraw, proszę; nie płacz już, Już nie wiem zresztš, może popłacz właœnie, A jakby coœ tak, no to wracaj tu. Płakał jak dziecko ten, który dwadzieœcia lat przedtem zapowiadał się na to czym stał się dwadzieœcia lat potem, Sprowadziłem go na dół po skrzypišcych krętych schodach, klepnšłem w plecy i poszedł skšpo oœwietlonš ulicš tej dzielnicy tego miasta, które od tej chwili znielubiłem i postanowiłem niebawem je opuœcić. Patrzyłem jakiœ czas za dawnym szkolnym kolegš, na jego wstrzšsane łkaniem przygarbione plecy, aż wsišknšł w ciemnoœć. Więcej go nie widziałem, Ty - dobrze się zapowiadajšcy, młodszy kolego - Uważaj. I na zakrętach: wolnego! "Nie brookliński most" Rozdzierajšcy Jak tygrysa pazur antylopy plecy Jest smutek człowieczy. Nie brookliński most, Ale przemienić W jasny, nowy dzień Najsmutniejszš noc, - To jest dopiero coœ! Przerażajšcy Jak ozdoba œwiata Co w malignie bredzi jest obłęd człowieczy. Nie brookliński most, Lecz na drugš stronę Głowš przebić się Przez obłędu los - To jest dopiero coœ! Będziemy smucić się starannie Będziemy szaleć nienagannie Będziemy naprzód niesłychanie Ku polanie! "Odezwij się" Œwieciło słońce, potem padał deszcz Jak w słońcu szliœmy wręcz pod deszczem Tak samo w nocy, jak i w biały dzień Płonęły oczy nam do siebie Skończyło się Miało wiecznie trwać Skończyło się Już nie ma cię Ach, jaka szkoda nas Już nie ma mnie Mówiłaœ: nigdy, nigdy nikt i nic Rozdzielić w życiu nas nie zdoła Mówiłem: zawsze, zawsze będę żyć Potężnie zawsze, żyć bo kocham Skończyło się Miało wiecznie trwać Skończyło się Już nie ma cię Ach, jaka szkoda nas Już nie ma mnie Co robić gdy się z własnych spadło chmur Na wielkie własne też pustynie Co robić gdy się skończył niby cud Szukajmy tego co nie ginie Niech zacznie się Ale wiecznie już Niech zacznie się Czy słyszysz mnie Poœród gór i mórz Odezwij się Odezwij się Odezwij się "Życie to nie teatr" Życie to nie teatr, mówisz cišgle, opowiadasz; Maski coraz inne, coraz mylne się nakłada; Wszystko to zabawa, wszystko to jest gra Przy otwartych i zamkniętych drzawiach. To jest gra! Życie to nie teatr, ja ci na to odpowiadam; Życie to nie tylko kolorowa maskarada, Życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest; Wszystko przy nim blednie, blednie nawet sama œmierć! Ty i ja - teatry to sš dwa. Ty i ja! Ty - ty prawdziwej nie uronisz łzy, Ty najwyżej w górę wznosisz brwi, Nawet kiedy Ÿle ci jest, to nie jest Ÿle. Bo ty grasz! Ja - duszę na ramieniu wiecznie mam, cały jestem zbudowany z ran, Lecz kalekš nie ja jestem, tylko ty, Dzisiaj bankiet u artystów, ty się tam wybierasz; Goœci będzie dużo, nieodstępna tyraliera; Flirt i alkohole, może tanie będš też, Drzwi otwarte zamknš potem się, No i czeœć! Wpadnę tam na chwilę, zanim spuchnie atmosfera; Wódki dwie wypiję, potem cicho się pozbieram, Wyjdę na ulicę, przy fontannie zmoczę łeb; Wyjdę na przestworza, przecudowny stworzę wiersz. Ty i ja - teatry to sš dwa. Ty i ja! Ty prawdziwej nie uronisz łzy, Ty najwyżej w górę wznosisz brwi; I nie zaraŸliwy wcale jest twój œmiech. Bo ty grasz! Ja - duszę na ramieniu wiecznie mam, Cały jestem zbudowany z ran, Lecz gdy œmieję się, to w kršg się œmieje œwiat! Szymborska Wisława - ur. 2 VII 1923 r. w Bninie w Poznańskiem; poetka; studiowała filologię polskš w Krakowie i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, autorka zbiorów wierszy: "Dlatego żyjemy" (1952), "Pytania zadawane sobie" (1954), "Wołanie do Jeti" (1957), "Sól" (1962), "Sto pociech" (1967), "Wszelki wypadek" (1972), "Wielka liczba" (1976), "Ludzie na moœcie" (1986), "Koniec i poczštek" (1993); dwa tomy felietonów pt. "Lektury nadobowišzkowe" (1973, 1981) "Allegro ma........." Jesteœ piękne - mówię życiu - bujniej już nie można było, bardziej żabio i słowiczo, bardziej mrówczo i nasiennie. Staram się mu przypodobać, przypochlebić, patrzeć w oczy. Zawsze pierwsza mu się kłaniam z pokornym wyrazem twarzy. Zabiegam mu drogę z lewej zabiegam mu drogę z prawej, i unoszę się w zachwycie, i upadam od podziwu. Jaki polny jest ten konik, jaka leœna ta jagoda - nigdy bym nie uwierzyła, gdybym się nie urodziła. Nie znajduję - mówię życiu - z czym mogłabym cię porównać. Nikt nie zrobi drugiej szyszki ani lepszej, ani gorszej. Chwalę hojnoœć, pomysłowoœć, zamaszystoœć i dokładnoœć, i co jeszcze - i co dalej - czarodziejstwo, czarnoksięstwo. Byle tylko nie urazić nie rozgniewać, nie rozpętać. Od dobrych stu tysišcleci nadskakuję uœmiechnięta. Szarpię życie za brzeg listka: przystanęło? dosłyszało? Czy na chwilę, choć raz jeden, dokšd idzie - zapomniało? "Miłoœć od pierwszego wejrzenia" z tomiku "Koniec i poczštek" Oboje sš przekonani, że połšczyło ich uczucie nagłe. Piękna jest taka pewnoœć, ale niepewnoœć piękniejsza. Sšdzš, że skoro nie znali się wczeœniej, nic między nimi nigdy się nie działo. A co na to ulice, schody, korytarze, na których mogli się od dawna mijać? Chciałabym ich zapytać, czy nie pamiętajš - może w drzwiach obrotowych kiedyœ twarzš w twarz? jakieœ "przepraszam" w œcisku? głos "pomyłka" w słuchawce? - ale znam ich odpowiedŸ. Nie, nie pamiętajš. Bardzo by ich zdziwiło, że od dłuższego już czasu bawił się nimi przypadek. Jeszcze nie całkiem gotów zamienić się dla nich w los, zbliżał ich i oddalał, zabiegał im drogę i tłumišc chichot odskakiwał w bok. Były znaki, sygnały, cóż z tego, że nieczytelne. Może trzy lata temu albo w zeszły wtorek pewien listek przefrunšł z ramienia na ramię? Było coœ zgubionego i podniesionego. Kto wie, czy już nie piłka w zaroœlach dzieciństwa? Były klamki i dzwonki, na których zawczasu dotyk kładł się na dotyk. Walizki obok siebie w przechowalni. Był może pewnej nocy jednakowy sen, natychmiast po zbudzeniu zamazany. Każdy przecież poczštek to tylko cišg dalszy, a księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie. "Miłoœć szczęœliwa" Miłoœć szczęœliwa. Czy to jest normalne, czy to poważne, czy to pożyteczne - co œwiat ma z dwojga ludzi, którzy nie widzš œwiata? Wywyższeni ku sobie bez żadnej zasługi, pierwsi lepsi z miliona, ale przekonani, że tak stać się musiało - w nagrodę za co? za nic; œwiatło pada znikšd - dlaczego właœnie na tych, a nie innych? Czy to obraża sprawiedliwoœć? Tak. Czy narusza troskliwie piętrzone zasady, stršca ze szczytu morał? Narusza i stršca. Spójrzcie na tych szczęœliwych; gdyby się chociaż maskowali trochę, udawali zgnębienie krzepišc tym przyjaciół! Słuchajcie jak się œmiejš - obraŸliwie. Jakim językiem mówiš - zrozumiałym na pozór. A te ich ceremonie, ceregiele, wymyœlne obowišzki względem siebie - wyglšda to na zmowę za plecami ludzkoœci! Trudno nawet przewidzieć, do czego by doszło, gdyby ich przykład dał się naœladować. Na co liczyć by mogły religie, poezje, o czym by pamiętano, czego zaniechano, kto by chciał zostać w kręgu. Miłoœć szczęœliwa. Czy to jest konieczne? Takt i rozsšdek każš milczeć o niej, jak o skandalu z wysokich sfer życia. Wspaniałe dziatki rodzš się bez jej pomocy. Przenigdy nie zdołałaby zaludnić ziemi, zdarza się przecież rzadko. Niech ludzie nie znajšcy miłoœci szczęœliwej twierdzš, że nigdzie nie ma miłoœci szczęœliwej. Z tš wiarš lżej im będzie i żyć, i umierać. "Nic dwa razy" Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliœmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny. Choćbyœmy uczniami byli najtępszymi w szkole œwiata, nie będziemy repetować żadnej zimy ani lata. Żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch podobnych nocy, dwóch tych samych pocałunków, dwóch jednakich spojrzeń w oczy. Wczoraj, kiedy twoje imię ktoœ wymówił przy mnie głoœno, tak mi było, jakby róża przez otwarte wpadła okno. Dziœ, kiedy jesteœmy razem, odwróciłam twarz ku œcianie. Róża? Jak wyglšda róża? Czy to kwiat? A może kamień? Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteœ - a więc musisz minšć. Miniesz - a więc to jest piękne. Uœmiechnięci, wpółobjęci spróbujemy szukać zgody, choć różnimy się od siebie jak dwie krople czystej wody. "Niektórzy lubiš poezję" Niektórzy - czyli nie wszyscy. Nawet nie większoœć wszystkich ale mniejszoœć. Nie liczšc szkół, gdzie się musi, i samych poetów, będzie tych osób chyba dwie na tysišc. Lubiš - ale lubi się także rosół z makaronem, lubi się komplementy i kolor niebieski, lubi się stary szalik, lubi się stawiać na swoim, lubi się głaskać psa. Poezję - tylko co to takiego poezja. Niejedna chwiejna odpowiedŸ na to pytanie już padła. A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego jak zbawiennej poręczy. "Obmyœlam œwiat" Obmyœlam œwiat, wydanie drugie, wydanie drugie, poprawione, idiotom na œmiech, melancholikom na płacz, łysym na grzebień psom na buty, Oto rozdział: Mowa Zwierzšt i Roœlin, gdzie przy każdym gatunku masz słownik odnoœny. Nawet proste dzień dobry wymienione z rybš ciebie, rybę i wszystkich przy żywych umocni. Ta dawno przeczuwana, nagle w jawie słów, improwizacja lasu. Ta epika słów. Te aforyzmy jeża układane, gdy jesteœmy przekonani że nic tylko œpi. Czas (rozdział drugi), ma prawo do wtršcania się we wszystko czy to złe, czy dobre. Jednakże - ten, co kruszy góry, oceany przesuwa i który obecny jest przy gwiazd kršżeniu, nie będzie mieć najmniejszej władzy nad kochankami, bo zbyt nadzy, bo zbyt objęci, z nastroszonš duszš jak wróblem na ramieniu. Staroœć to tylko morał przy życiu zbrodniarza. Ach, więc wszyscy sš młodzi! Cierpienie (rozdział trzeci) ciała nie znieważa. Smierć, kiedy œpisz, przychodzi. A œnić będziesz, że wcale nie trzeba oddychać, że cisza bez oddechu to niezła muzyka, jesteœ mały jak iskra i gaœniesz do taktu. Œmierć tylko taka. Bólu więcej miałeœ trzymajšc różę w ręce i większe czułeœ przerażenie widzšc, że płatek spadł na ziemię. Œwiat tylko taki. Tylko tak żyć. I umierać tylko tyle, A wszystko inne - jest jak Bach chwilowo grany na pile. "Sto pociech" Zachciało mu się szczęœcia, zachciało mu się prawdy, zachciało mu się wiecznoœci, patrzcie go! Ledwie rozróżnił sen od jawy, ledwie domyœlił się, że on to on, ledwie wystrugał rękš z płetwy rodem krzesiwo i rakietę, łatwy do utopienia w łyżce oceanu za mało nawet œmieszny, żeby pustkę œmieszyć, oczami tylko widzi, uszami tylko słyszy, rekordem jego mowy jest tryb warunkowy, rozumem gani rozum, słowem; prawie nikt, ale wolnoœć mu w głowie, wszechwiedza i byt poza niemšdrym mięsem, patrzcie go! Bo przecież chyba jest, naprawdę się wydarzył pod jednš z gwiazd prowincjonalnych. Na swój sposób żywotny i wcale ruchliwy. Jak na mšdrego wyrodka kryształu - doœć poważnie zdziwiony. Jak na trudne dzieciństwo w koniecznoœciach stada - nieŸle już poszczególny. Patrzcie go! Tylko tak dalej, dalej choć przez chwilę, bodaj przez mgnienie galaktyki małej. Niechby się wreszcie z grubsza okazało, czym będzie, skoro jest. A jest - zawzięty. Zawzięty, trzeba przyznać bardzo. Z tym kółkiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze. Sto pociech, bšdŸ co bšdŸ. Nieboże. Istny człowiek. "Zakochani" Jest nam tak cicho, że słyszymy piosenkę zaœpiewanš wczoraj: "Ty pójdziesz górš, a ja dolinš..." Chociaż słyszymy - nie wierzymy. Nasz uœmiech nie jest maskš smutku, a dobroć nie jest wyrzeczeniem. I nawet więcej, niż sš warci, nie kochajšcych żałujemy. Tacyœmy zadziwieni sobš, że cóż nas bardziej zdziwić może? Ani tęcza w nocy. Ani motyl na œniegu. A kiedy zasypiamy, we œnie widzimy rozstanie. Ale to dobry sen, ale to dobry sen, bo się budzimy z niego. Œliwonik Roman - 28 VIII 1930 r. w Puszczy Mariańskiej pod Żyrardowem; poeta, prozaik; zbiory poezji: "Œciany i dna" (1958), "Rdzewienie ršk" (1961), "Zapisy z codziennoœci" (1966), "Wyprzedaż" (1971), "Z pamięci" (1977), "Za żalem" (1979), "Poezje wybrane" (1980), "Oddech" (1980), "Potęgowanie dramatu" (1983) opowiadania: "Bezimienni" (1970), "Frajer" (1974), "Trójkšt liryczny" (1978), "Wybór opowiadań" (1984); "Nikle o miłoœci" z tomiku "Koturn" Można przetopić zwykłoœć na poezję jeœli czuwa nad tobš nieœmiertelnoœć twojej godziny Najmšdrzejsi wyłoniš sens z bezsensu lub z czegoœ co dla innych nie istnieje ale w co przemienić można miłoœć jest w tobie i widzisz jej głupie i piękne œwiatło i widzisz siebie w tym pięknym i głupim bezradny bo w co jš przemienisz w stołek W dom W myœl W wiersz nieprzydatna trwa w tobie nie przemienisz miłoœci w nic tyIko w miłoœć bardzo wytrawni mozolnie niszczš jš w sobie częœć po częœci włókno po włóknie nikłoœć po nikłoœci czasem wygrywajš i majš już, dzień jak zwykłš ulgę noce bez snów przestrzeń oczyszczonš oczekiwaniem w którym po jakimœ czasie będš jš w sobie składać z częœci z włókien z nikłoœci to oni bezgrzeszni stojš zamknięci w głębi wszystkich okien œwiata tak złowrogo zionie zwycięstwo "***" Jeœli ktoœ nie potrafi wrócić w miejsce dla niego urodzone gdzieœ A przede wszystkim w kimœ wędrówka jego przez życie będzie po nic drogi puste domu żadnego nie oswoi nie spełni się jego serce nie pojmie że je ma i jakie jest naprawdę bo nieprawda że takiego miejsca gdzieœ Lub w kimœ nie ma że można go znaleŸć każdemu odnalezienie przeznaczone jest tylko niewielu rozpocznie i zrozumie że to jest właœnie to miejsce ten człowiek I nie rozpoznawszy Odchodzi wtedy właœnie na zawsze mija się z sobš jest moment że jeszcze można ocaleć wrócić i zgodzić się na tę pieczęć losu przeznaczenie to wielkie słowo jedyne które nas wyróżnia I mówi kim jesteœmy trzeba w tym miejscu urodzonym dla nas zostać żeby za wczeœnie nie umrzeć za życia nic nam wyboru nie ułatwia tej koniecznoœci nic nie ułatwia i nie słyszymy samych siebie dlatego tak rzadko ludzie umierajš w godzinie jednej kończšcej miłoœć i życie tak rzadko zgadzamy się na los tak rzadko pozwalamy mu zdumieć się jednak nami Twardowski Jan - ur. 1 VI 1915 r. w Warszawie; poeta, kaznodzieja; debiutował w 1935 r. jako poeta na łamach pisma "KuŸnia Młodych"; zbiór wierszy: "Powrót Andersa" (1937); w czasie wojny jako żołnierz Armii Krajowej brał udział w powstaniu warszawskim; ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, seminarium duchowe; zbiory powojenne: "Wiersze" (1959), "Znaki ufnoœci" (1970), "Niebieskie okulary" (1980), "W kolejce do nieba" (1980), "Rachunek dla dorosłego" (1980), "Który stwarzasz jagody" (1983), "Rwanie prosto z krzaka" (1983), "Na osiołku" (1986); wybór poezji pt. "Nie przyszedłem pana nawracać. Wiersze 1973-85" (1986); opublikował też zbiór pogadanek o sprawach wiary i modlitwy pt. "Zeszyt w kratkę. Rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi" (1973); "Bliscy i oddaleni" Bo widzisz tu sš tacy którzy się kochajš i muszš się spotkać aby się ominšć bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze piszš do siebie listy goršce i zimne rozchodzš się jak w œmiechu porzucone kwiaty by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało sš inni co się nawet po ciemku odnajdš lecz przejdš obok siebie bo nie œmiš się spotkać tak czyœci i spokojni jakby œnieg się zaczšł byliby doskonali lecz wad im zabrakło bliscy bojš się być blisko żeby nie być dalej niektórzy umierajš - to znaczy już wiedzš miłoœci się nie szuka jest albo jej nie ma nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek sš i tacy co się na zawsze kochajš i dopiero dlatego nie mogš być razem jak bażanty co nigdy nie chodzš parami można nawet zabłšdzić lecz po drugiej stronie nasze drogi pocięte schodzš się z powrotem "Przyrost ludnoœci" szkoda dla jednej tylko osoby deszczu buków bo najchłodniej przy nich wœród upału ławki nad rzekš szczęœcia co zamyka usta łamigłówki serca miłoœci co ostrzy nóż pływania żabkš motylkiem i delfinem kataru po którym jednym uchem słyszy się póŸniej a drugim wczeœniej ciała co się nie dzieli tylko na ducha i popiół jaskółki wzruszajšcej ramionami wszystkiego po kolei i dlatego pchajš się na ten smutny œwiat nowi ludzie drzwiami i oknami "Sprawiedliwoœć" Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka gdyby wszyscy byli silni jak konie gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłoœci gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny Dziękuję Ci że sprawiedliwoœć Twoja jest nierównoœciš to co mam i to czego nie mam nawet to czego nie mam komu dać zawsze jest komuœ potrzebne jest noc żeby był dzień ciemno żeby œwieciła gwiazda jest ostatnie spotkanie i rozłška pierwsza modlimy się bo inni się nie modlš wierzymy bo inni nie wierzš umieramy za tych co nie chcš umierać kochamy bo innym serce wychłódło list przybliża bo inny oddala nierówni potrzebujš siebie im najłatwiej zrozumieć że każdy jest dla wszystkich i odczytywać całoœć "Œpieszmy się" Annie Kamieńskiej Œpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzš Zostanš po nich buty i telefon głuchy tylko to, co nieważne, jak krowa się wlecze najważniejsze tak prędkie, że nagle się staje potem cisza normalna, więc całkiem nieznoœna jak czystoœć urodzona, najproœciej z rozpaczy kiedy myœlimy o kimœ zostajšc bez niego Nie bšdŸ pewny że czas masz bo pewnoœć niepewna zabiera nam wrażliwoœć tak jak niepewne każde szczęœcie przychodzi jednoczeœnie jak patos i humor jak dwie namiętnoœci wcišż słabsze od jednej tak szybko stšd odchodzš jak drozd milknš w lipcu jak dŸwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon żeby widzieć naprawdę zamykajš oczy chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć kochamy wcišż za mało i stale za póŸno Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny Œpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzš a ci co nie odchodzš nie zawsze powrócš i nigdy nie wiadomo mówišc o miłoœci czy pierwsza jest ostatniš czy ostatnia pierwszš "Żal" Zofii Małynicz Żal że się za mało kochało że się myœlało o sobie że się już nie zdšżyło że było za póŸno choćby się teraz pobiegło w przedpokoju szurało niosło serce osobne w telefonie szukało słuchem szerszym od słowa choćby się spokorniało głupiš minę stroiło jak lew na muszce choćby się chciało ostrzec że pogoda niestała bo tęcza zbyt czerwona a sól zwilgotniała choćby się chciało pomóc własnš gębš podmuchać w rosół za słony wszystko już potem za mało choćby się łzy wypłakało nagie niepewne Wierzyński Kazimierz - ur. 27 VIII 1894 r. w Drohobyczy - poeta, prozaik, eseista; debiutował 1913r. wierszami drukowanymi w pismach młodzieżowych; debiutem właœciwym był tomik "Wiosna i wino" (1919); zbiór "Wróble na dachu" (1921), "Laur olimpijski" (1925) - pionierskie podjęcie tematyki sportowej w poezji; "Wolnoœć tragiczna" (1936), "Kurhany" (1938), "Ziemia-Wilczyca" (1941), "Róża wiatrów" (1942), "Siedem podków" (1954), "Tkanka ziemi" (1960), "Kufer na plecach" (1964), "Czarny polonez" (1968), "Sen-mara" (1969); zbiory esejów: "Cygańskim wozem", "Miasta, ludzie, ksišżki" i "Moja Prywatna Ameryka" - zm. 13 II 1969 r. w Londynie; "Gwiżdżę na wszystko" Gwiżdżę na wszystko i gram serenadę, Oddaję szczęœcie w każdym mym oddechu Bogu i ziemi, i na słońce jadę Kawaleryjskš szarżš mego œmiechu. Szumię, jak wiatrak niebieskiej wichury I jakbym œwiętych objawień doznawał, Wcišż wyskakuję do nieba ze skóry, Ja, życia wielki i bajeczny kowal. "Słowa" Składamy się ze słów, Ze słów dzieciństwa i kolęd czułych jak matka, Ze słów skrzydlatych i niesprawiedliwych jak młodoœć, Ze słów bezradnych a zacietrzewionych jak staroœć, Ze słów cichych i drżšcych jak całowanie rzęsy, Ze słów utkwionych w gardle jak wymarsz na wojnę, Ze słów oczekiwanych w pustce jak pukania więzienne, Ze słów z innego œwiata, tajemniczych jak groby. Ale sš także słowa - œmieci, słowa - skšpe napiwki, Słowa jak znoszona bielizna, Słowa z rękami w kieszeniach jak salonowy arogant, Słowa niedoczytane do końca jak debata w parlamencie, Słowa natrętne jak dobre rady bigotek, Słowa, które nas obskakujš jak pchły, I sš jeszcze słowa wrogie, Słowa obłudne i podstępne jak figlarny list zawistnika, Słowa niewinne a groŸne jak cykuta biało kwitnšca, Słowa, po których zaczyna się nicoœć jak krzywoprzysięstwo, Słowa obfite, bogate i bezmyœlne jak Hollywood, Słowa przerażajšce jak procesy moskiewskie, Słowa naszego wieku. Dlaczego uciekamy się do słów, do których nikt nie ma dostępu, Do słów wywołanych w nocy z ciemnej komory snu, Do słów wrastajšcych się w nowe tkanki pamięci, Do słów powstałych z głodu twórczoœci jak przy stworzeniu œwiata, Do słów niewyjaœnionych, a żywych jak filozofia mowy, Do słów, które spotykajš się pierwszy raz w naszych wierszach, Do słów, którymi siejemy wiatry i zbieramy burze, Do słów, w których wznoszš się góry, pasma radoœci i pasma cierpienia, Do słów, którymi możemy pocieszyć każdego kto nam uwierzył, Do słów, w których kołyszš się łški leżšce na wznak, Do słów, w których bose stopy pluszczš po podłodze jak deszcz, Do słów, w których œpiš kochankowie trzymajšc się w ramionach, Do słów, w których pachnie zimowymi jabłkami, Do słów, w których słychać adagia Bacha, Do słów, którym poœwięciliœmy życie. "Szumi w mej głowie" Szumi w mej głowie jak w zielonym boru, Przez włosy radoœć wielka mi się dymi, Jam niebieskiego cały jest koloru, Wypiwszy niebo, jak puchar olbrzymi. Słońce, jak monokl złoty, noszę w oku, Księżyc w pierœcionku, gwiazdy w butonierce, Siedem mil robię w każdym moim kroku I ze czternaœcie ma lat moje serce. Na œmiechu jeżdżę przez œwiat, jak na koniu, Wszędzie ponoszšc i zawsze z kopyta, Turnieje z wichrem wyprawiam na błoniu I każda brama w triumfie mnie wita. W duszy codziennie wesołe mam œwięta, Na pocałunki liczę rok upojny, Wszystkie kochajš się we mnie dziewczęta, Bo jestem - mówcie co chcecie - przystojny. Młody i zdrowy, i najradoœniejszy, Z gwiazd pieczęciami, jak koniak i morze, Renesansowo - helleńsko - dzisiejszy, Bezczelny w latach i jasny w kolorze. I jeszcze, jeszcze! Ach, zarozumiały Na każdym punkcie - choćby marnym - życia, Nigdy niesyty jego œwietnej chwały, Hegalomański ekstatyk użycia! Bo cóż mi więcej do szczęœcia potrzeba, Gdy mi wyznała prawda niezawodna, Że wychylajšc wielki puchar nieba, Niebieskiej ziemi nie wypijam do dna? "Tyle jest we mnie bajecznej pogody" Tyle jest we mnie bajecznej pogody, I tak szaleństwem mam głowę nabrzmiałš, I tak jestem rozlewny i młody, Że mi już miejsca jest wszędzie za mało. Wicher jeŸdzi ze mnš naokoło œwiata A serca mego złoto jest ze słońca, Każda ma lekka myœl gdzie indziej lata, I cały jestem bez dna i bez końca. Niepowstrzymany i rozpromieniony, Jak elektrycznoœć, jak piorun wichury, Szukam gdzieœ, jakiejœ pištej œwiata strony, Dla mej wysokiej, szerokiej natury. Nadmiar przelewa się jak szczęœcie we mnie, Po krwi ugania strugš oszalałš I ujœcia pragnie w mym sercu daremnie! Samemu mnie jest już siebie za mało. Moja poezja, jak wino, musuje, (Niech i wam głowy zaćmi i zapruszy!) A wiersz mi każdy ze snu wyskakuje, Jak srebrny korek mej szampańskiej duszy. Pijany jestem, zataczam się w drodze Rozpycham niebo, tršcam œwiat łokciami I bohaterskim tenorem zawodzę Prym w głównej arii œpiewanej chórami. Bo która gra jest od życia piękniejsza I szczęœliwszego cóż jest ponad życie, Co w swojej pełni do serca się zmniejsza I olbrzymieje do słońca w zenicie?! Różne wszechmocne, cudowne, szalone, Życie bez nazwy, bez dna i bez końca, Niepowstrzymane i rozpromienione, Jedyna prawda wszechobejmujšca! Wystrzelaj serce! Niech się rozpanoszy Rozhula œmiech twój i niech krew skrzydlata Pryœnie spod ciebie na orgię rozkoszy Szampański korku pištej strony œwiata. Wojaczek Rafał - ur. 7 XII 1945 r. w Mikołajewie - poeta; debiutował w 1965r.; zbiory jego wierszy: "Sezon" (1969), "Inna bajka" (1970); zm. 11 V 1971 r. we Wrocławiu (samobójstwo); po œmierci wydano zbiory: "Którego nie było" (1972), "Nie skończona krucjata" (1972); "Czemu nie ma tancerki" Czemu nie ma tancerki, co tańczyłaby nasz smutek, chociaż muzyka kršży, szlifujšc dla niej posadzkę? Czemu nie ma, tańczšcej nam imię naszej rozpaczy! Czemu nie ma matczynej, co tańczyłaby nam bajkę do snu; i czemu we œnie, tańczšcej nam nasze winy? Czemu nie ma w pamięci, tańczšcej nam urodziny? Czemu nie ma odważnej, co tańczyłaby na linie słonecznego promienia, gdy prosto do oczu padnie? Czemu nie ma, tańczšcej na księżycowej estradzie? Czemu zdecydowanej, co tańczyłaby wahanie? Czemu nie ma tancerki, co tańczyłaby za darmo? Czemu nie ma, w ciemnoœci skutecznie tańczšcej œwiatło? Czemu nie ma bezwstydnej, co tańczyłaby nago, ubrana tylko w gazę zachwyconego spojrzenia? Czemu nie ma, tańczšcej na naszych bolesnych rzęsach? Czego nie ma spokojnej, co tańczyłaby nasz obłęd? Czemu nie ma koniecznej, co tańczyłaby przypadek? Czemu nie ma, tańczšcej pod szum wezbranego wiatru? Czemu nie ma tancerki, co tańczyłaby nam zawsze tańczyłaby nam wiersze i pozwy, krzyk, płacz i œmiech? Czemu nie ma, tańczšcej nam nasze życie i œmierć? "Dotknšć..." Dotknšć deszczu, by stwierdzić, że pada Nie deszcz, tylko pył z Księżyca spada Dotknšć œciany, by stwierdzić, że mur Nie jest œcianš, lecz kurtynš z chmur UgryŸć kromkę, by stwierdzić, że żyto Zjadły szczury i piekarz też zginšł Łyknšć wody, by stwierdzić, że studnia Wyschła oraz wszelkie inne Ÿródła Wyrzec słowo, by stwierdzić, że głos Jest krzykiem i nikigo to nie obchodzi "Mówię do ciebie cicho" Mówię do ciebie tak cicho jakbym œwiecił I kwitnš gwiazdy na łšce mojej krwi Stoi mi w oczach gwiazda twojej krwi Mówię tak cicho aż mój cień jest biały Jestem chłodnš wyspš dla twojego ciała które upada w noc goršcš kroplš Mówię do ciebie tak cicho, jak przez sen płonie twój pot na mojej skórze Mówię do ciebie tak cicho jak ptak o œwicie słońce upuszcza w twoje oczy Mówię tak cicho jak łza rzeŸbi zmarszczkę Mówię do ciebie tak cicho jak ty do mnie Spis treœci Białoszewski Miron "Do NN***" Bogusławska Teresa "Œmieje się do mnie ..." Bryll Ernest "Rekonstrukcja chóru Sofoklesowego" ***"Œniłem - a może to było na jawie..." "To Szekspir winien, to Sofokles sprawił" Gałczyński Konstanty-Ildefons "Rozmowa liryczna" Grochowiak Stanisław "Dialog" "Upojenie" Harasymowicz Jerzy "Kraina listopada" Herbert Zbigniew "Chciałbym opisać" "Dom" "Przesłanie Pana Cogito" Hillar Małgorzata "My z drugiej połowy XX wieku" "Zakochana" Kozioł Urszula "Inwokacja" "Miłoœć" "Myœlałam, że będę mówić" "Nadnagoœć" "Przesłanie" "W rytmie korzeni" "Z rozmów o deszczu" "***" Miłosz Czesław "Dar" "Miłoœć" "Nadzieja" "Wiara" Rymkiewicz Aleksander "Hymn na czeœć pierwszej miłoœci" Stachura Edward "Czas płynie i zabija rany" "Dookoła mgła" "Dwadzieœcia lat póŸniej" "Nie brookliński most" "Odezwij się" "Życie to nie teatr" Szymborska Wisława "Allegro ma........." "Miłoœć od pierwszego wejrzenia" z tomiku "Koniec i poczštek" "Miłoœć szczęœliwa" "Nic dwa razy" "Niektórzy lubiš poezję" "Obmyœlam œwiat" "Sto pociech" "Zakochani" Œliwonik Roman "Nikle o miłoœci" z tomiku "Koturn" "***" Twardowski Jan "Bliscy i oddaleni" "Przyrost ludnoœci" "Sprawiedliwoœć" "Œpieszmy się" "Żal" Wierzyński Kazimierz "Gwiżdżę na wszystko" "Słowa" "Szumi w mej głowie" "Tyle jest we mnie bajecznej pogody" Wojaczek Rafał "Czemu nie ma tancerki" "Dotknšć..." "Mówię do ciebie cicho" Wybór prozy opracowała: Małgorzata Ryl Przedsiębiorstwo Wydawnicze Zwišzku Niewidomych "Print 6" Rok 1994 ISBN 83-85987-00-2 Wstęp Na pewno każdy w swoim życiu został zafascynowany, olœniony jakimœ filmem, ksišżkš, do których chętnie powraca. Dla niektórych ksišżka to po prostu przyjaciel, antidotum na samotnoœć, smutek, zło otaczajšcego œwiata. Często sięgamy po utwory przeczytane w dzieciństwie, w latach młodoœci, by znów spotkać się z przyjaciółmi z kart dzieł, przeżyć z nimi rozterki, podzielić smutki, zastanowić się nad sensem życia, znaczeniem miłoœci, przyjaŸni. Któż potrafi zapomnieć Małego Księcia, Anię z Zielonego Wzgórza, Justynę Orzelskš, Janka Bohatyrowicza, Bernarda Zygiera?! Przypominamy sobie œwiadomie niektóre fragmenty utworu, by znów uwierzyć w ludzi, w swoje siły, w moc przyjaŸni, miłoœci, zachłysnšć się życiem, zachwycić pięknem przyrody, nauczyć się walczyć ze złem, przeciwnoœciami, a nawet ze œmierciš. Ten zbiorek zawiera fragmenty utworów z różnych epok, z literatury polskiej i powszechnej, ale problemy poruszane w nich sš bliskie każdemu współczesnemu człowiekowi. Mamy nadzieję, że Czytelnik odszuka fragmenty utworów odpowiadajšce jego gustom, upodobaniom. Małgorzata Ryl Andrzejewski Jerzy ur. 19 VIII 1909 r. w Warszawie; prozaik, publicysta; studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim; debiutował w 1932 r. opowiadaniem "Kłamstwa"; powieœci m.in. "Ład serca" (1938), "Popiół i diament" (1948); symboliczne opowieœci: "Ciemnoœci kryjš ziemię" (1956) i "Bramy raju" (1960); powieœć "Miazga" (1981), która czekała na opublikowanie około dziesięciu lat; zm. 19 IV 1983 r. w Warszawie; "Bramy raju" wiem, co o mnie myœlisz, myœlisz że jestem kłamliwa, próżna i rozpustna, ale teraz powiem prawdę: gdyby mnie Jakub pokochał, nie byłabym ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpustna, chwilę milczała, potem powiedziała: nie ma człowieka, który by od pierwszych swych kroków aż po ostatnie potrafił i mógł być tylko wyłšcznie złym, bywa tak, że gdy człowieka wszystkie nadzieje i złudzenia opuszczš, uœmierca w sobie człowiek człowieka w jednej sekundzie można się dobrowolnie życia pozbawić, dalej przecież żyjšc, lecz by uœmiercić w sobie potrzebę miłoœci i potrzebę nadziei na to trzeba wielu ciężkich lat, tonšcy nawet powietrza i garstki wody się chwyta, więc gdy człowiek nie uœmiercił siebie jeszcze całkowicie i wœród ciemnych obszarów jego zła kołacze się bodaj najniklejszy promyczek tęsknoty za dobrem i potrzebš dobra, pochyla się człowiek nad tym wštłym płomyczkiem, aby łudzić się w chwilach samotnoœci, że to, co jest teraz słabe i kruche, może się przekształcić w ogromny blask, może się mylę, moja nieszczęsna córko, lecz obawiam się, że gdyby cię kiedykolwiek Jakub pokochał, nie ty przestałabyœ być kłamliwa, próżna i rozpustna, lecz również on stałby się kłamliwy, próżny i rozpustny, uœmiechnęła się: uważasz, że jestem tak silna?, myœlę, że jesteœ bardzo nieszczęœliwa, mylisz się, ojcze, wcale się nie czuję nieszczęœliwa, spójrz na mnie, czy tak wyglšda istota nieszczęœliwa?, powiedział nie spojrzawszy na niš: człowiek, który zabłšdził w obcej i nieznanej okolicy i wie, że zabłšdził, poczyna szukać drogi właœciwej, ten natomiast, kto znalazł się w sytuacji podobnej i nie zdaje sobie sprawy, iż zgubił słuszny kierunek, nawet tej szansy przed sobš nie ma, słuszny kierunek! - zawołała - powiedz mi, co jest słusznym kierunkiem: gdzie jest słuszny kierunek? przysięgam ojcze ...powiedziała - że byłabym zupełnie inna, gdyby mnie Jakub zechciał pokochać, nie byłabym wtedy ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpustna, wyrzekłabym się i kłamstw, i próżnoœci i wszelkiej rozpusty, wszystkiego, co jest we mnie złe, wyrzekłabym się, gdyby mnie Jakub pokochał, ponieważ kocham Jakuba, na to, że go kocham, też mogę przysięgać, kocham go, ponieważ jest czysty i niewinny, jest lepszy ode mnie, jest jedyny na œwiecie, ale kocham go jeszcze i dlatego, że jest nieosišgalny, wszystko, co o nim mówiłam było kłamstwem, to nieprawda, że wówczas, tamtej nocy, Maud była w jego szałasie, nikogo w jego szałasie nie było i nie wyszedł przed szałas obnażony, chciałam, żeby mnie wzišł, ale on tego nie chciał, ponieważ jest czysty i niewinny, jest nieosišgalny, chwilami sama już nie wiem, czego bardziej pragnę i co podsyca mojš miłoœć: pożšdanie jego ciała i jego pieszczot czy spętanie jego nieosišgalnoœciš, niewola, w którš własna moja natura mnie zepchnę- ła, ale także i coœ, co się wymyka mojemu rozumieniu i mojš naturę przerasta jestem w niewoli, cała przeniknięta mojš niewolš... ... jeżeli drugi człowiek jest tylko ciemnš tajemnicš, trudno go pokochać, ale jeœli nie ma w nim nic z tajemnicy, również kochać go niepodobna, ponieważ miłoœć jest poszukiwaniem i odkrywaniem, dšżeniem i niepewnoœciš, poœpiechem i oczekiwaniem, niecierpliwym, ale zawsze oczekiwaniem, jest owym szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożšdań czystych i mrocznych, szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożšdań, które dšżšc do zaspokojenia domagajš się nieprzekroczenia ostatecznej granicy ostatecznego zaspokojenia, bowiem miłoœć, cała z racji swej natury będšc gwałtownš potrzebš zaspokojenia, nie jest nim, nie jest zaspokojeniem, i nigdy nim stać się nie może, gdybym cię znał, nie mógłbym złożyć w tobie moich pragnień, ponieważ one żšdajš dla siebie niewiadomej miary, ale gdybym nic o tobie nie wiedział i nic nie potrafiłbym sobie o tobie dopowiedzieć również cofnšłbym się przed tobš jak przed zdradzieckš przepaœciš w górach albo przed gwałtownym wirem rzeki, miłoœć jest wołaniem i poszukiwaniami, jest zaborcza, ale wszelkie zaspokojenie pragnień zabija jš, jest bezustannie spragniona, ale wszelkie zaspokojenie pragnień uœmierca jš, jest rozpaczš pomiędzy sprzecznymi żywiołami jest samotnoœciš pomiędzy sprzecznymi żywiołami, ale jest także nadziejš, cišgle nadziejš pomiędzy sprzecznymi żywiołami ... Hemingway Ernest (1899-1961) - amerykański powieœciopisarz i nowelista; wzišł udział jako ochotnik w I wojnie œwiatowej, oddajšc zwišzane z tym przeżycia w powieœci "Pożegnanie z broniš" (1929); inne utwory: "Słońce też zachodzi" (1926), "Komu bije dzwon" (1940), "Za rzekę w cień drzew" (1950), "Stary człowiek i morze" (1952); Nagroda Nobla w 1954 r.; "Stary człowiek i morze" Płynęli szybko, stary moczył ręce w słonej wodzie i usiłował zachować przytomnoœć umysłu. W górze były wysokie kumulusy i sporo obłoków pierzastych, toteż wiedział, że bryza potrwa całš noc. Stale spoglšdał na rybę, aby upewnić się, że to prawda. Minęła godzina, zanim uderzył jš kłami pierwszy rekin. Rekin nie zjawił się przypadkowo. Wypłynšł z głębin wodnych, kiedy ciemna chmura krwi osiadła i rozlała się w głębokim na milę morzu. Wypłynšł tak szybko i bez żadnej ostrożnoœci, że rozdarł powierzchnię błękitnej wody i ukazał się w słońcu. Potem opadł na powrót w morze, zwietrzył zapach i zaczšł pływać w kierunku, który obrała łódŸ i ryba. Niekiedy gubił woń. Ale zaraz odnajdował jš znowu, czasem też chwytał tylko jej œlad i płynšł szybko, uparcie, po kursie łodzi. Był to ogromny żarłacz mako, o budowie przystosowanej do pływania tak jak najszybsza ryba w morzu, i wszystko w nim było piękne prócz paszczy. Grzbiet miał błękitny jak ryby-miecza, brzuch srebrny, a skórę gładkš i ładnš. Zbudowany był też podobnie do ryby-miecza, z wyjštkiem olbrzymich szczęk, zatrzaœniętych teraz, gdy płynšł bystro tuż pod powierzchniš, tnšc niewzruszenie wodę sterczšcš płetwš grzbietowš. Za œciœniętymi podwójnymi wargami jego paszczy było osiem rzędów kłów osadzonych skoœnie do wewnštrz. Nie były to zwykłe, stożkowate zęby większoœci rekinów. Miały kształt palców ludzkich zagiętych jak szpony. Były prawie tak długie jak palce starego rybaka, a z obu stron miały tnšce, ostre jak brzytwa krawędzie. Rekin ten mógł żerować na wszystkich rybach morskich, które były tak szybkie, silne i dobrze uzbrojone, że nie miały już żadnego innego wroga. Teraz przyœpieszył, gdy zwietrzył œwieży zapach, a niebieska płetwa grzbietowa wcišż cięła wodę. Kiedy stary go ujrzał, wiedział już, że to rekin, który nie zna lęku i zrobi dokładnie to, co chce. Obserwujšc go przygotowywał harpun i zamocował linkę. Była krótka, gdyż brakowało jej tej częœci, którš odcišł, żeby uwišzać rybę. Umysł miał teraz jasny, pełen był determinacji, ale nie miał wiele nadziei. "Za dobre to było, żeby trwać" - pomyœlał. Œledzšc podpływajšcego rekina, rzucił okiem na wielkš rybę. "Równie dobrze mógł to być sen - myœlał. - Nie mogę przeszkodzić, żeby na mnie napadł, ale może go i dostanę. Dentuso! - pomyœlał. - Niech szlag trafi twojš mać!" Rekin podpłynšł od tyłu i kiedy uderzył rybę kłami, stary ujrzał rozwierajšcš się paszczę, dziwne œlepia, usłyszał kłapnięcie zębów, gdy rekin wżerał się w mięso tuż nad ogonem. Głowa rekina sterczała ponad wodš, grzbiet wynurzał się, a stary słyszał trzask skóry i mięsa dartego na wielkiej rybie i wtedy wbił harpun w łeb rekina, w miejsce, gdzie linia łšczšca oczy przecina się z liniš, która biegnie w tył od nosa. Nie było takich linii. Był tylko ciężki, zaostrzony, niebieski łeb i wielkie œlepia, i kłapišce, szarpišce, wszystko pochłaniajšce szczęki. Ale w tym właœnie miejscu był mózg i stary w niego ugodził. Ugodził swymi wykrwawionymi rękami, które z całej mocy wbiły tęgi harpun. Ugodził bez nadziei, ale zdecydowanie, z najwyższš zajadłoœciš. Rekin okręcił się w miejscu, a stary spostrzegł, że w jego oku nie ma życia; potem okręcił się raz jeszcze, wikłajšc się w dwa zwoje liny. Stary wiedział już, że rekin nie żyje, ale ten nie chciał na to przystać. Leżšc na grzbiecie, strzepujšc ogonem, kłapišc szczękami, poczšł pruć wodę, jak to czyni szybka motorówka. Woda zabieliła się tam, gdzie jš smagał ogonem, trzy czwarte ciała wynurzyło się nad niš i wtedy linka napięła się, zadrgała i pękła. Przed krótkš chwilę leżał spokojnie na powierzchni, a stary wpatrywał się w niego. Potem bardzo powoli rekin poszedł na dno. - Wzišł ze czterdzieœci funtów - powiedział głoœno stary. "Zabrał mi także harpun i całš linkę - pomyœlał - i teraz moja ryba znów krwawi, więc przyjdš inne." Nie miał już chęci patrzeć na rybę, odkšd została okaleczona. Kiedy rekin jš ugryzł, było to tak, jakby ugryzł jego samego. "Ale zabiłem rekina, który ugryzł mojš rybę - pomyœlał. - To był największy dentuso, jakiego widziałem. A Bóg wie, że widziałem duże." "Za piękne było, żeby trwać - myœlał. - Wolałbym teraz, żeby to był sen, wolałbym nigdy nie schwytać tej ryby i leżeć samotnie w łóżku na gazetach." - Ale człowiek nie jest stworzony do klęski - powiedział. - Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Iredyński Ireneusz ur. 4 VI 1939 r. w Stanisławowie; dramatopisarz, prozaik, poeta; zbiory poezji: "Wszystko jest obok" (1959), "Moment bitwy" (1961), "Muzyka konkretna" (1971); mikropowieœci i opowiadania: "Dzień oszusta" (1962), "Zwišzki uczuciowe" (1970), "Człowiek epoki" (1971), "Manipulacja" (1974); utwory sceniczne: m.in. "Zejœcie do piekła", "Jasełka-moderne"; liczne słuchowiska radiowe, scenariusze filmowe; zm. 9 XII 1985 r. w Warszawie; "Polska nowela współczesna" Œpisz już, Halino, z głowš na zgiętym ramieniu, a jutro wstaniesz wczeœnie, aby się przygotować do naszego œlubu, który nie będzie uroczystoœciš jak mój pierwszy œlub, lecz wolnym wchodzeniem po startych kamiennych schodach, czekaniem w dużej sali obwieszonej reprodukcjami dziewiętnastowiecznych malarzy, a potem siedzeniem przed biurkiem urzędnika z łańcuchem spoczywajšcym na klapach marynarki, odpowiadaniem, że tak, że tak, uœciskiem dłoni, zejœciem po starych kamiennych schodach. I odczuwam ten sam rodzaj znużenia, jak po naszym pierwszym zbliżeniu, gdy odprowadzałem cię do domu, ostrożnie stawiajšc stopy na pokrytym warstewkš lodu chodniku i była we mnie sztywnoœć, jakby sprężone zwierzę znalazło się w moim wnętrzu i tkwiło nieruchomo z najeżonš sierœciš dotykajšc czułych płatów œluzowego naskórka, tak sobie to zawsze wyobrażałem Halino, gdy odprowadzałem cię i gdy leżę obok ciebie. A potem to ustępuje i w moim ciele rozlewa się ciemna miękkoœć, leżę wpatrzony w jaœniejšcy sufit, œwiadom swego starego- niestarego ciała, swojej skóry, na której lata zostawiły œlad jak drobniutkie fale na piasku plaży i owe prawie niewidoczne pomarszczenia nie stanowiš dla mnie cze- goœ przykrego, och nie, wprost przeciwnie, gdy tak leżę i mam tę swojš pewnoœć - bo wielekroć przeczuwałem, co nie robiło mi specjalnej różnicy, komedię granš przez kobiety w tym naturalnym spektaklu - że dobrze spełniłem to, co miałem spełnić, drobniutkie zmarszczenia skóry stanowiš o dodatkowej satysfakcji. Jutro weŸmiemy œlub i zdecydowałem się na to nie tylko dlatego, że chciałem zatrzymać cię przy sobie, zabezpieczyć się w pewien sposób przed młodymi ludŸmi, z którymi spotykasz się w wytwórni filmowej, chciałem i chcę oprócz tego mówić ci zdania zaczynajšce się słowem "zawsze" i mieć uczucie, że pomimo obaw i przeciwnych doœwiadczeń, mówię ci prawdę. I mieć dodatkowš atrakcję, że czyni i mówi to człowiek w moim wieku, gdy się już wie z całš pewnoœciš, że uczucia umierajš i jeżeli nawet zaistnieje tak sprzyjajšca okolicznoœć jak wzajemnoœć uczuć, to jest to tym bardziej bolesne dla strony, której miłoœć zachowała się dłużej; gdy się już wie, że obumieranie miłoœci może być niedramatyczne, podobne do więdnięcia kwiatu, do zanikania zwierzęcia trawionego chorobš bez oznak zewnętrznych. Zdecydowałem się pomimo tego wszystkiego na codzienne obcowanie z tobš, nie tylko w intymnoœciach, lecz wszystkich czynnoœciach zwyczajnych, gdy zanika samokontrola, gdy się jest zmęczonym i zdenerwowanym, œpišcym i spoconym, gdy zaczynajš samoistnie egzystować nawyki, które w okresie pierwszych zbliżeń i pierwszych pasji zdawałyby się nie do przyjęcia. Jesteœ smukła, Halino, majšc dwadzieœcia pięć lat, i będziesz smukła majšc lat trzydzieœci pięć i czterdzieœci, i pięćdziesišt. Oddychasz równo i teraz, nie wiem jeszcze, jak długo, twój oddech jest moim zegarem, według niego żyję, gdy jestem przy tobie i pamiętam o nim podczas konferencji, urzędowania, jazdy autem do domu. Gdy szofer rozmawia ze mnš o jakimœ człowieku z ministerstwa, przypominam sobie, że interesujesz się moimi sprawami, jakby to były twoje sprawy, że twoja ambicja przeistacza się w ambicję i pomimo iż widziałem intelektualistki przejmujšce się pięœciarstwem, gdy żyły z bokserem, w twoim zainteresowaniu mojš pracš jest coœ wzruszajšcego, jakiœ powiew autentycznej œwieżoœci. Tak, twój oddech jest moim zegarem i gdy staje się chrapliwy, by potem przejœć niekiedy w ptasi krzyk, to ów dŸwięk mógłbym przyrównać do bicia zegara wyznaczajšcego moje prywatne miary czasu. Już przy pierwszym naszym spotkaniu na przyjęciu u Malinowskiego z Ministerstwa Kultury, który zajmuje się filmem, już wtedy poczułem, że jesteœ kobietš, która może wyzwolić we mnie czułoœć, a nawet tkliwoœć, że jest to u ciebie naturalne, tak jak naturalnym był uœmiech i skinienie głowš, gdy zaproponowałem ci spotkanie w kawiarni na drugi dzień. A póŸniej moje przypuszczenie przeszło w pewnoœć, nie wstydziłem się być tkliwym i czułym pomimo starej skóry i ty przyjmowałaœ to jako coœ niezwykłego i wspaniałego, przyzwyczajona prawdopodobnie do mężczyzn - nie pytałem cię o to - stosujšcych inne konsekwencje erotyczne, być może podobnych do mnie z okresu, nim cię poznałem, zdawkowo uprzejmych, sympatycznych, nie lubišcych wyolbrzymiać spraw, które można załatwić szybko i pogodnie. I widziałem, domyœlałem się i sprawdzałem, jak moje uniesienie zaszczepia się w tobie, zaczyna przybierać specyficzne, kobiece formy, objawiajšce się w pisaniu bilecików i listów, mimo że widywaliœmy się codziennie, w dumnym roztkliwianiu się nad mojš operatywnoœciš w pracy, w coraz częstszym przezwyciężaniu przyzwyczajeń twojego pokolenia, polegajšcych na ukrywaniu uczuć, na pewnym sposobie mówienia, gdzie stereotypy konwersacyjne majš raczej maskować niż wyjaœniać, aż wreszcie nasze rozmowy na ulicy, w łóżku czy restauracji stały się zrozumiałe tylko dla nas i gdyby je podsłuchał ktoœ obcy, mogłyby wzbudzić w nim tylko œmiech. Jednoczeœnie nie ma w naszych rozmowach owej mgiełki infantylizmu, do której zawsze miałem wstręt; zrozumiałaœ to i po kilku próbach nigdy nie wypowiedziałaœ już słów, które mnie zdziwiły. Twoje szare, a właœciwie popielate oczy, tak niezwykłe w Polsce, mogę sobie zawsze wyobrazić w biurze, na ulicy i w domu, gdy cię przy mnie nie ma; niedawno czytałem opowiadanie w jakimœ tygodniku o młodej dziewczynie, która słyszała głosy, i wtedy usłyszałem twój głos; byłem sam w domu i przez chwilę słyszałem twój głos, to nie były słowa, nie, to był twój głos i zrozumiałem, że twój niezwykły głos działa na mnie pobudliwie, że jest jednym z najbardziej niezwykłych głosów kobiecych, jakie sobie przypominam; mimo iż jest wysoki - a nigdy nie lubiłem wysokich głosów - nie ma w nim nut ostrych, skrzeczšcych, tak częstych w tych głosach. W biurze zaczšłem na potwierdzenie używać słowa "ano", zamiast "tak", to też przez ciebie; uœmiecham się zawsze, gdy słyszę, jak mówisz: "ano" i gdyby nie było to tak wyœwiechtane słowo, powiedziałbym, że to urocze. Halino, opowiadajšc pewnego wieczoru o pewnej wycieczce wymieniłaœ nazwisko jakiegoœ Piotrowskiego czy Piotrowińskiego i wtedy zapytałem - pytałem co chwilę o jakieœ drobiazgi, żebyœ wiedziała, że interesuję się twoim opowiadaniem - kto to jest. Zmieszałaœ się, spojrzałaœ gdzieœ w bok i cicho powiedziałaœ: taki kolega z pracy; zrozumiałem, że nie powinienem cię teraz pytać o to, a właœciwie nigdy; pomogłem ci wrócić do opowiadania i sšdzę, że zrozumiałaœ mojš delikatnoœć, bo w pewnej chwili przytuliłaœ policzek do mego policzka mówišc: ty jesteœ taki dobry, taki dobry. Nie wiesz, że w moim wieku - jeszcze nie wiesz - nie jest się już ciekawym takich rzeczy, mimo że dotyczš kobiety, którš się kocha; nie było to więc, Halino, tak duże wyrzeczenie, jak sobie mogłaœ wyobrazić. Wtedy też pomyœlałem,że wielu moich znajomych nie ma racji twierdzšc, że to, co przechodzę, jest w jakiœ sposób typowe dla mojego wieku, że oni sami znajš czterdziestokilkuletnich panów, którzy dostajš czegoœ w rodzaju amoku, wišżšc się z dziewczętami, "tracšc dla nich głowę" - jak się wyrazili. Sšdzę, że jest to raczej łaska dana mi przez los, przez przypadek, że potrafiłem w sobie wskrzesić młodoœć, że potrafię przeżywać naszš miłoœć jak pierwszš. Dlatego też nie zdziwiło mnie twoje wyznanie, że nie wyobrażałaœ sobie, iż może być tak pięknie, żyjšc z tym wysokim, młodym człowiekiem, z którym przyszłaœ na przyjęcie do Malinowskiego, ani z poprzednimi trzema; dlatego też nie zdziwiło mnie, że ten młody człowiek poznał, że się zmieniłaœ, i niespodziewanie wyjechał w góry, i stamtšd przysłał ci rozpaczliwy list, skomlšcy właœciwie, gdzie każde zdanie było proœbš o powrót; nie zdziwiłem się też, gdy pokazałaœ mi ten list, był to znak, że zaszczepiłem ci moje uniesienie i że przyjęło się ono wspaniale. Było mi miło patrzeć na ciebie opowiadajšc o swoich - jak to nazwałaœ - epizodach, tych czterech epizodach, opowiedzianych w błyskotliwych schematach, i słuchać twoich zapewnień, że nic więcej w twoim życiu nie było. Wiedziałem, że kłamiesz, ale to było kłamstwo dla mnie, twoja potrzeba naturalna uszczuplenia przeszłoœci, aby to, co przeżywamy tak niezwykle, nie wydało mi się jeszcze jednym z twoich "epizodów", że mnogoœć poprzednich spraw nie obcišżyła naszych wzlotów. Tak, Halino, miałaœ rację postępujšc w ten sposób i również ja czuję się z siebie zadowolony, iż przekonałem cię, że w to wierzę, a nie przyszło mi to łatwo, byłaœ nieco podejrzliwa, wszędzie czaiły się przeszkody, jak na przykład z tym Piotrowskim czy Piotrowińskim. Œpisz już, Halino, z głowš na zgiętym ramieniu, a jutro wstaniesz wczeœnie, aby się przygotować do naszego œlubu, który nie będzie uroczystoœciš jak mój pierwszy œlub, lecz wolnym wchodzeniem po wytartych schodach. Iwaszkiewicz Jarosław pseudonim Eleuter - ur. 20 II 1894 r. w Kalniku pod Kijowem; prozaik, poeta, dramatopisarz, eseista, tłumacz; autor opowiadań (m.in. "Panny z Wilka", "Brzezina", 1933), powieœci historycznych (m.in. "Czerwone tarcze", 1934), dramatów (m.in. "Lato w Nohant", 1934); twórca zbiorów wierszy: "Oktostychy" (1919), "Dionizje" (1922), "Powrót do Europy" (1931), "Inne życie" (1938), "Warkocz jesieni" (1954); cykl "Plejady i ciemne œcieżki" (1957); zbiór "Jutro żniwa" (1963); tomy "Kršgły rok" (1967), "Xenie i elegie" (1970), "Œpiewnik włoski" (1974), "Mapa pogody" (1977); tłumaczył także opowiadania Tołstoja, Czechowa, monografie o Szopenie, Bachu - zm. 2 III 1980 r. w Warszawie; "Panny z Wilka" Wiktor patrzył przez okno. Był to jeden z tych dni na przełomie lata, kiedy jest bardzo ciepło, ale niebo jest pokryte, białe i ciepłe obłoki układajš się w nieprzerwanš zasłonę. Drzewa stały z opuszczonymi, jakby zwiędłymi liœćmi, które pokazywały białš podszewkę. Kwiaty też jakby zwiędły, dalie i fuksje zwiesiły głowy. Poczuł, patrzšc na niemoc przyrody, że nie przezwycięży ona jesieni, i sam w sobie odczuł ów brak oporu, który decydował o przełomie lata. Wyszedł na balkon i patrzył na ogród, i poczuł się jak gdyby innym człowiekiem, nie tym samym, który tu przyszedł przed kwadransem. Zosia przyszła za nim, czuł do niej wdzięcznoœć za to, iż swoim mroŸnym tonem wywołała ten nastrój przywiędły, a decydujšcy. - Wiesz, odmieniłaœ mnie kilkoma słowami. - Wywołałam może to, co dawno leżało uœpione w tobie. - Nie nie. Przeciwnie. Lato się we mnie przełamało. Powiedział te słowa i zszedł po stopniach w dół. Zatrzymał się i czekał, aż Zosia zejdzie za nim, ale ona zatrzymała się na tarasie, ręce oparła, dłońmi dotykajšc balustrady, i patrzyła na niego przenikliwie i z ciekawoœciš. Odwrócił się i odszedł w głšb ogrodu. Dzień zamknięty pod namiotem obłoków miał w sobie jakšœ słodycz i gorycz, jak zapach łubinu. Było bardzo cicho i bardzo ciepło, a w powietrzu, mimo jego czystoœci, unosił się jakby trupi zapach. Ziemia była nieruchoma, połysk podłużnego kanału wydawał się czymœ martwym. Powietrze było przejrzyste i fury ze zbożem, jadšce na pagórku za ogrodem, wydawały się jakby przybliżone przez lornetę, każde ŸdŸbło sterczało nieruchomo i wyraŸnie. Turkot niegłoœny wolno poruszajšcych się kół stanowił jedynš, przerywanš muzykę tego popołudnia. Przeraził się tej godziny. Przeszedł się pod nawisłymi gałšzkami leszczyny, potem w lasku usiadł na darniowej ławie, siedział, czekał, patrzył i nie miał zupełnie poczucia rzeczywistoœci. Tylko to przełamane lato bolało go mocno, jak gdyby zranił się w palec. Z pogmatwanych, nieokreœlonych myœli wyłaniało się tylko jedno uczucie: niemożnoœć żadnego osišgnięcia. Znał to uczucie w pracy społecznej, w Stokroci nazywał je brakiem doskonałoœci. Tymczasem tutaj w to martwe, białe, przeœliczne letnie popołudnie ukazało się ono w upiornej postaci. Nie chciał z nim walczyć, a ono ogarniało zupełnie, odpędzajšc concreta. Nic nigdy nie dopełnić, nic nigdy naprawdę nie zrobić, nic nigdy nie posišœć do głębi. Odnalazła go Jola samotnego, zabłškanego pomiędzy zakurzonym igliwiem sosen. Wyrwała go z przejrzystych przestrzeni nierzeczywistoœci i powróciła do życia bardzo zwyczajnymi słowami. Gadała wiele i jak za dawnych czasów opowiadała o tym, co było na obiad, jak zapomniano o mamie i nie poproszono jej do stołu, jakie były lody, jak mšż Zosi, który po niš przyjechał, robił dyplomatyczne miny, choć jest tylko wicekonsultantem. Œmiała się trochę nienaturalnie i stukała parasolkš po pniach sosen. Nie patrzyła wcale na Wiktora, nie miała na to czasu i odwagi. Wiktor też jš omijał spojrzeniem i wcišż jeszcze kusiły go białe chmury pomiędzy czarnymi drzewami. Poszli ku domowi, spotkali Tunię, razem z niš wybrali się na daleki spacer. Przez cały czas mówiła Jola, Tunia dodawała od czasu do czasu jakiœ szczegół do jej opowiadań, Wiktor zadawał tylko pytania albo potakiwał. Pod wieczór chmury się przetarły, z jasnych zrobiły się ciemne, i odeszły. Parę niebieskich pasów zostało na białawym, czystym zachodzie. Ochłodziło się. Wiktor nie słuchał i myœlał o tej chwili ciszy, kiedy był w ogrodzie, wprowadzony w trans samotnoœci ironicznym spojrzeniem Zosi. Czuł, że atmosfera wokół nich zgęszcza się i staje się cięższa, ale nie chciał sobie tego tłumaczyć. Wiedział, raz na zawsze wiedział teraz, że wszystkie rzeczy tak, jak istniejš naprawdę, sš nieosišgalne. Że musi stać sam nad brzegiem białego morza, a morze podejdzie stopniowo i zabierze go, i nic za nim nie pójdzie. - Posišœć naprawdę coœ, to jest rzecz niemożliwa - powiedział głoœno, nie zastanawiajšc się, czy powiedzenie to da się zastosować w bieżšcym momencie rozmowy. Ale ton jego głosu, który - nie słowa - nawet Tunię zastanowił, nie zdołał przerwać toku wymowy Joli i wreszcie Wiktor zrozumiał, iż Jola gada byle co, jak gdyby chciała zagłuszyć jakieœ wewnętrzne brzmienia czy jak gdyby nie chciała dopuœcić Wiktora do słowa. Po kolacji pojechali konno we dwójkę z Jolš. Po ciepłym dniu spadła chłodna rosa i liœcie, które biły po twarzy Wiktora, były zupełnie mokre. Księżyc wstawał póŸno, prujšc chmury, przedzierajšc w nich dziury. Plamy jego blasku na obłokach podobne były do plam œniegu leżšcego na górach. Jola powiedziała to, ale Wiktor milczał. Potem oboje milczeli i jechali tak, stępa, daleko. Wiktor czuł nieprzeniknionš samotnoœć człowieka; niemożnoœć pokazania Joli tego, co się dziœ w nim działo: jak wszystko osišgalne, mogšce się konkretyzować, rozpływało się na nic i zostawiało coœ w rodzaju zamyœlonej mgły. Wyrzekać się wszystkiego, dzisiejszy dzień brzmiał jak muzyka niektórych wielkich sonat Beethovena; a czuł, że Jola nie chciała się niczego wyrzec. Właœnie dzisiaj, coraz cieplejsza i piękniejsza, spokojniejsza, dumna jechała obok niego, dotykajšc stopš jego strzemion. - Pamiętasz, jakeœmy tak jeŸdzili dawniej? - powiedziała tylko. Nie pamiętał. Przypuszczał nawet, że może nigdy nie jeŸdzili we dwójkę konno po nocy. Letnia noc nie pachniała tak nigdy piołunem, a przy tym nigdy tak nie żegnał życia czynnego, młodoœci. Rzeczywiœcie noc była bardzo piękna i nagle w swej białoœci i przepaœcistoœci wydała się Wiktorowi tym samym dniem, który minšł, biały. Między drzewami lasu, obok którego przejeżdżali, widniały zapadliny cienia, niebieskie przestrzenie, dokšd nie dosięgał blask œwiatła. Cicho było ogromnie i Wiktor mimo woli pochylił się i pocałował Jolę. Kochanowski Jan ur. 1530 r. w Sycynie - poeta; najwybitniejszy przedstawiciel renesansu; autor epiki beletrystycznej: "Zuzanny i Szachów"; polityczno-ideowej: "Zgody i Satyra albo Dzikiego Męża"; autor "Fraszek" i "Pieœni"; "Trenów" napisanych z powodu œmierci córki Urszuli; dokonał przekładu "Psałterza Dawidowego" - zm. 22 VIII 1584 r.; "...Iż pijaństwo..." Rzecz niezwykłš uszom waszym powiem; rozumiem temu, że mię nie wszyscy radzi słuchać będš. Ale kiedy ja prawdę powiem, niechaj mię każdy, jako chce, sšdzi. Tę nadzieję mam, że ludzi baczenie, którzy przystojnoœć a sromotę rozeznać mogš, po sobie mieć będę. Zaprawdę zbytku żadnego chwalić nie mogę, ale to nacięższa bywa, kiedy ludzie jawnš lekkoœć cudnymi słowy zdobiš, a za co by się sprawnie wstydać mieli, to sobie nie tylko za kochanie, ale i za chęć poczytajš. A puœciwszy na stronę wiele innych rzeczy, jeœli co pod słońcem tak sproœnego naleziono być może, jako jest pijaństwo, w którym człowiek i Boga, i ludzi, i powinnoœci swej, na ostatek i sam siebie zapomnieć musi. A wżdy to ludzie tak samo cukrować umiejš, iż żadna biesiada, żadna krotochwila bez pijaństwa być nie może; tym zachowania szukać, tym się ludziom podobać chcš. Taki każdy przyrodzeniu swemu jawnš niechuć okazuje, a prawie znać dawa, że mu to niewdzięczno, że go Bóg człowiekiem, a nie inszš bestyjš stworzył. Bo jeœli wdzięczen tego i człowiekiem się rad widzi - czemu rozum, którym od innych Ÿwierzšt jest różny, dobrowolnie swym pijaństwem tłumi? Czemu dowcip a baczenie, co nad inne bestyje ma, swym obżarstwem tak nikczemnie traci? Nie trzeba mi na szleństwo ich dowodów wiele; niechaj sami powiedzš, jeœli wszystko pomniš, co się wczora działo. I naleŸli sobie wymówkę, kiedy już co zbrojš, że się pod pijany wieczór zostało. Tymeœ większej kaŸni godzien, żeœ i bliŸniego obraził, i k'temu, żeœ się upił. Czyniš wiele przykroœci ludziom spokojnym szaleni, którzy albo przez ciężkš niemoc, albo przez jakie frasunki rozumu się pozbyli; ale to od nich przedsię skromnie ludzie przyjmujš, a snać ich więcej bliŸniego przygoda niŸli swoja własna krzywda boli. Ale pijany żadnej w tej mierze wymówki słusznej nie ma ani mieć może, bo go o szaleństwo żadna przyczyna postronna, żadna przygoda albo kaŸń Pańska, ale jego własna chuć, jego wola sama a zły nałóg przyprawuje. Kto by mógł wyliczyć, jako wiele zwad, jako wiele morderstwa i innych wiele haniebnych rzeczy się dzieje przez to zbytnie a niemierne pijaństwo? O czym człowiek po trzeŸwiu ani pomyœli, to wszystko upiwszy się popełni. Żadna tak sromotna rzecz nie jest, której by się on wstydził; żadna tak sproœna, której by się on nie ważył; wszystko mu równo, i Bóg się czasem nie wysiedzi. Jako się im też to płaci, to każdy na oko widzi. Samo przyrodzenie jako z niewdzięcznych synów winy bierze: tego na ręku, tego na nogach karze, ten puchnie, ów gnije; albo wrzodliwi, albo trędowaci, żadnego zdrowego nie masz; to wniwecz, co ich nagle pomrze albo co ich pobijš. Takš rozmaitš barwę swym dworzanom zwykła niemiernoœć dawać, tak je sobie stroi, tak im służbę płaci. Co u mnie tym więcej w podziwieniu jest, że ludzie, choć dobrze baczš, że tego zdrowiem przypłacajš, a wżdy jednak zbytków swych przestać nie mogš ani miernoœci żadnym obyczajem naœladować chcš przez którš by i rozum, i zdrowie spełna zachować mogli. Abowiem kiedy ludzie najlepiej swš powinnoœć i baczš i czyniš? Jeno trzeŸwo. Kiedy najlepiej dowcipu swego ku wszelkiej sprawie użyć mogš? Jeno kiedy się ani jedłem, ani piciem zbytnim nie przełożš. Zaprawdę, jako słońce œwiatłoœć swojš traci, gdy za chmurę zajdzie; tak rozum ludzki od zbytków tępieje. A to nadziwniejsza, że człowiek natenczas zda się sobie namędrszym, kiedy nasproœniejszy; zda się sobie namężniejszym, kiedy nasłabszy; skšd łatwie niedostatek albo poruszenie rozumu znaczyć się może. Ale trzeŸwoœć, będšc œwiadoma dobrze i sił, i niedostatków swoich, nigdy człowieka w to nie wda, czemu by sprostać nie mógł, i owszem, rychłej godnoœci swej (co wszystko rozum sprawuje) zaliczy, niŸli się o rzecz sobie nierównš pokusi. Nieprzepłacona jest rzecz rozum, choć będzie czasem w słabym a w ułomnym ciele, bo radš swojš więcej pomóc może niŸli nawiększa głupia moc. Jakiej tedy chwały taka cnota niegodna, której się trzymajšc, nie tylko rozum zdrowy, ale i moc zupełnš mamy? TrzeŸwoœć a miara toć sš nawierniejszy stróże zdrowia naszego. Za tych pomocš nie tylko człowiek wiele ciężkich niemocy się strzeże, ale i niektórych zbędzie. I to jest napierwszy wstępek ku uleczeniu wszelakiej niemocy skromne a mierne postanowienie życia. Krótce mówišc, ta jedna cnota wszystkim innym drogę œciele, tak rozum ludzki i umysł sprawuje, że się na nim wszelka poczciwa nauka, wszelka cnota łatwie przyjšć może, ku czemu wszystkiemu pijaństwo a zbytek nam drogę zamykajš. Przy tej ja cnocie zostawam, przy tej się opowiadam. O zachowanie abych nie stał, żaden mi tego przyczytać nie może, ale się wolę czym inszym o nie starać niż pijaństwem, do temu nie wierzę, aby kto sobie prawego przyjaciela, a któremu by bezpiecznie dufać mógł, tym kiedy zjednał. I tak pospolicie mówiš: kogo u pełnej nabędziesz, tego u pełnej pozbędziesz. Cnota a układne obyczaje te ludziom zachowanie jednajš, w pijaństwie nic takiego nie widzę, na co by ludzie słusznie łaskawi nie byli - tego wiele, czym by się sprawnie brzydzić mogli. Ale mi podobno rzeczesz: u Włochów żeœ tego nawykł. Prawda, że nie u Niemców, bo takież ożralcy jako i my. Ale jeslić się Włochów w tym naszladować nie zda, najdziesz to i u Turków, które ty za pogany masz. Lecz baczny człowiek nie to ma czynić, co u drugiego widzi, ale to, co mu przystoi. Nie kładšć za powinnoœć cudzych obyczajów, ale tylko aby się im przypatrzył, a będš li się z cnotš a z rozumem zgadzać, czemu ich naszladować nie masz? Nie przeto, że Włoch albo Hiszpan czyni, ale przeto, że tak twoja powinnoœć niesie. Bo cukruj ty sobie, jako chcesz, pijaństwo, zawżdy je przedsię miernoœci najdziesz przeciwne. A jeœli miernoœć (na co mi każdy pozwoli) cnotš nazwać musim, na cię samego się puszczę abyœ pijaństwu słuszne a przystojne przezwisko samże znalazł. "Wykład cnoty" Cnotę i w nieprzyjacielu, i w nieznajomych miłujemy. Ale to słowo "cnota" wiele w sobie zamyka. Naprzód mšdroœć, która czego szukać, a czego się chronić, uczy. Potem sprawiedliwoœć, która każdemu, co jego jest, dać każe. Trzecia, wielkoœć umysłu, która na wzgardzeniu rzeczy doczesnych zależy. Czwarta skromnoœć tak w mowie, jako i w uczynkach. A z tych czterech cnót, jako czterech studzien, wiele inszych cnót pochodzi, które obyczaje ludzkie naprawiajš. Na rozumie zasie nauki się przyjmujš, których jest wiele. Najpierwsze miejsce - rycerskie i prawne, po nich nauki wyzwolone majš. Dwie tedy rzeczy człowieka szlachciš: obyczaje a rozum; obyczaje z cnót pochodzš, a rozum z nauk; obiedwie rzeczy w sobie mieć rzecz nieprzepłacona jest człowiekowi. Ale jeœli przy jednej tylko masz zostać, raczej przy cnocie niż przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty, jako miecz u szalonego, i sobie, i ludziom szkodzi; cnota, choć dobrze sama będzie, chwalebna jest i pożyteczna. Miłujš tedy ludzie cnotę, a przy cnocie naukę; miłujš też i pożytki. A prostych ludzi niczym rychlej nie przywabisz, jako hojnoœciš a dary. Ale taki przyjaciel trwały nie jest, albowiem datek więcej niż ciebie miłuje, a kiedy nie będzie co dać, i przyjaciela nie będzie, okrom którzy na dobrodziejstwa pamiętajš, których bardzo mało. Trzeba tedy dwu rzeczy w tej mierze. Naprzód, abyœ tak dawał, jakobyć zawżdy dostawało. Druga, abyœ tym dawał, którzy tego sš godni, bo, dobremu dobrze czynišc, sobie dobrze czynisz. Ale i słowy może człowiek pożyteczen być drugiemu, kiedy mu w jego potrzebie poradzi, kiedy go z jakiej nieprzystojnej sprawy wystrzeże; za to wszystko człowieka ludzie miłujš. Trzeci sposób jest zachowania dostawać, kiedy kto komu jest ku rozkoszy, w czym tego trzeba przestrzegać, aby dla podobania komu przeciwko cnocie a przystojoœci nic się nie występowało. Chwalić go nie tak w oczy, jako przed ludŸmi, kogo chcesz przyjacielem mieć, dobrze. Ale, że jest rzecz niepodobna wszystkim się podobać (bo co jeden miłuje, tym się drugi brzydzi), dosyć będzie, kiedy ten, który zachowania szuka, cnotliwie a przystojnie się w każdej rzeczy zachowa, przeczby go słusznie każdy miłować miał. Czego jeœli nie dostšpi, nie jego wina będzie (bo on wszystko uczynił, co mógł), ale tych, którzy cnoty nie miłujš. Ale i wiele przyjaciół sobie jednać nie jest do końca dobrze, abowiem miłoœć, roztargniona na wiele częœci, nie jest tak mocna jako spólna a spokojna, a kto kogo po mału miłuje, tego też po mału miłujš. Moja rada tedy, aby człowiek niewiele przyjaciół miał, ale takich, którym by się dufać godziło: jako był Pylades a Orestes, jako był Piritous a Tezeus, Damon a Pitias, Scipio a Scaevola. Takich przyjaciół dostawać, acz i to wszystko służy, co się tam powiedziało, wszakoż osobliwej i tu nauki trzeba, a nawięcej powolnoœci; wszakoż tak, jako się powiedziało, póki się cnoty nie tknie, a jako Grekowie mówiš, po ołtarz. Jednakie też obyczaje, jednakie zabawienia człowieka ku człowieku pospolicie cišgnš - jako żołnierz ku żołnierzowi, myœliwiec ku myœliwcowi zawżdy się ma. Ale jako złota w ogniu, tak przyjaciela w potrzebie doœwiadczamy. Jeœli tedy na towarzysza co przyjdzie, pomni, że natenczas masz miejsce okazać się, jeœliœ mu przyjacielem, bo pochlebce, pókiœ w szczęœciu, jako cień w jasny dzień tak cię naszladujš - jako namniej fortuna zmyli, równie jako i cień, kiedy słońce za chmurę zajdzie, ani wiedzieć, gdzie się podziejš. Przystoi tedy prawemu przyjacielowi na złoœć fortunie, która niestała jest, przy towarzyszu mocnie stać. Ale że fundament przyjaŸni cnota jest, niech się o to człowiek naprzód stara, aby co nalepszym był, potym, będšc sam dobrym, u dobrych przyjaŸni szukał. Gnuœny, utratny, łakomy, zwadliwy - niedobry przyjaciel. Dobrodziejstwo, nadzieja, miłoœć, nauka, powolnoœć, pochlebstwo - wszystko to nam miłoœć u ludzi jedna. Herkules co czynił, aby był miłowan? Dwie sš przyczynie, które miłoœć w ludziach pobudzajš: rzecz własna a to, co w sobie ma godnoœć miłoœci albo co jest godno miłowania. Montgomery Lucy Maud (1874-1942) - powieœciopisarka kanadyjska, tworzšca w języku angielskim; autorka popularnego cyklu dla młodzieży od "Ani z Zielonego Wzgórza" po "Rilla ze Złotego Brzegu"; "Ania z Zielonego Wzgórza" Dziewczynka, około lat jedenastu, ubrana była w bardzo krótkš, wšskš i brzydkš sukienkę z szarożółtej szorstkiej wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz marynarski, spod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone jak ogień warkocze. Twarzyczka jej była drobna, blada, chuda i bardzo piegowata, szerokie usta i duże, zmieniajšce barwę oczy, to zielone, to znowu szare. - Domyœlam się, że to pan Mateusz Cuthbert z Zielonego Wzgórza - rzekła niezwykle dŸwięcznym głosem. - Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie, i przemyœliwałam, co właœciwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, jeœliby pan nie przyjechał po mnie dziœ wieczór, pójœć wzdłuż szyn do tej oto wielkiej dzikiej wiœni, która roœnie tam na zakręcie, i spędzić na niej noc. Wcale bym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc poœród białego kwiecia dzikiej wiœni, przy œwietle księżyca, prawda? Mogłoby mi się zdawać, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeœli pan nie przybył po mnie dziœ wieczór, z pewnoœciš nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem. Ach jakże się cieszę, że pan przyjechał po mnie, pomimo że cudownie byłoby spać na dzikiej wiœni. Pewnie dalekš mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że prawie osiem mil. Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to cudownie, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotšd naprawdę nie należałam do nikogo. Ale Dom Sierot to już było najgorsze. Byłam tam tylko cztery miesišce, ale i to wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy nie mieszkał w Domu Sierot, więc nie może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. A to chyba najgorsze, co można sobie wyobrazić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myœli. Bardzo łatwo jest zrobić niechcšcy coœ brzydkiego, prawda? Wie pan, opiekunowie w Domu Sierot sš dobrzy, ale tam nie ma wcale pola do imaginacji, chyba że dzieci. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Na przykład, można sobie pomyœleć, że ta dziewczynka, œpišca obok, jest może córkš jakiegoœ księcia, wykradzionš rodzicom we wczesnym dzieciństwie przez niegodziwš niańkę, która umarła nie zdšżywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i zmyœlać takie historie, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może dlatego, że jestem tak strasznie chuda, bo jestem chuda, prawda? Nie mam ani ŸdŸbła mięsa na koœciach. Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach... Towarzyszka Mateusza zamilkła po częœci dlatego, że zabrakło jej tchu, po częœci zaœ dlatego, że właœnie stanęli przy kabriolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i zjeżdżali ze stromego pagórka. Droga tak głęboko wrzynała się tu w miękki grunt, że kwitnšce po obu jej stronach wiœnie i smukłe, białe brzozy wznosiły się zaledwie o kilka stóp nad głowami jadšcych. Dziewczynka wycišgnęła dłoń i zerwała gałšzkę dzikiej wiœni, która musnęła bok kabrioletu. - Czyż to nie cudne? Co pan myœli widzšc takie drzewa, osypane œnieżnobiałym kwieciem? Cóż one panu przypominajš? - Nie myœlę o tym - rzekł Mateusz. - Ależ pannę młodš, bez wštpienia! Biało ubranš pannę młodš, w białym, koronkowym welonie. Nie widziałam panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właœnie wyglšda! Ja z pewnoœciš nigdy nie będę pannš młodš. Bo ze mnš nikt się nie zechce ożenić... chyba jakiœ obcy misjonarz. Przecież obcy misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białš suknię będę może kiedyœ miała. Jest to szczyt moich pragnień ziemskich. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko sięgnę pamięciš, nie miałam ładnej sukienki. Tym bardziej tęskni się do czegoœ, czego się nie posiadało, prawda? A zresztš potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziœ rano, kiedy opuszczałam Dom Sierot, było mi wstyd, że muszę jechać w tej starej, szkaradnej, codziennej sukience. Ale wyobraziłam sobie wtedy, że jestem w najpiękniejszej, bladoniebieskiej, jedwabnej sukni - przecież już jak się coœ sobie wyobraża, to się myœli o czymœ najpiękniejszym - w wielkim kapeluszu przybranym kwiatami i powiewnymi piórami, mam złoty zegarek, cienkie, skórkowe rękawiczki i pantofelki. Byłam taka szczęœliwa, tak się rozkoszowałam tš podróżš! Na statku nie miałam wcale morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież jeœli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, to dobrze, że się tak kręciłam, nieprawdaż? Chyba to nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy będę miała znowu sposobnoœć ku temu?... Ach, jakże tu wiele kwitnšcych drzew wiœniowych! Ta wyspa to wspaniały, kwitnšcy ogród! Już jš kocham i jestem taka szczęœliwa, że będę tu mieszkała. Słyszałam zawsze, że Wyspa Księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na œwiecie, i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam na niej . Lecz nigdy nie sšdziłam, że będę tu mieszkać naprawdę. A czyż to nie rozkoszne, jeœli sen się spełnia?... Czy to nie przyjemnie wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właœnie sprawia, że ja się tak cieszę życiem... Œwiat jest taki ciekawy... Nie byłby taki ani w połowie, gdybyœmy wszystko o wszystkim wiedzieli, prawda? Ale ja może za wiele mówię? Wszyscy na ogół uważajš, że jestem zbyt gadatliwa. Może by pan wolał, abym milczała? Jeœli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę, chociaż to nie jest łatwe. - Mów, ile zechcesz. Mnie to nie przeszkadza - rzekł jak zwykle nieœmiało. - Ach, jakże się cieszę! Przypuszczam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić, kiedy się ma na to ochotę, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego że doroœli sš zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z milion razy przynajmniej. I œmiejš się ze mnie, że używam takich wzniosłych słów. Ale jeœli ktoœ ma wzniosłe myœli, musi przecież używać wzniosłych słów dla wyrażenia ich. Czyż nieprawda? - Owszem, tak by się wydawało - potwierdził Mateusz. - Pani Spencer mówi, że mój język musi być przytwierdzony w œrodku. Ale to nieprawda, bo jest mocno przyroœnięty z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłoœć nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam jš o wszystko. Mówiła, że dom otoczony jest drzewami. Jakże szczęœliwa się czułam! Ach, kocham drzewa nade wszystko! W naszym przytułku nie było ich wcale; u głównego wejœcia zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek z białymi podpórkami. One także wyglšdały jak sieroty. Tak mi ich strasznie było żal, że aż się na płacz zbierało. I często mówiłam do nich: "Ach, wy biedaki! Gdybyœcie rosły w wielkim, szumišcym lesie, w sšsiedztwie innych wielkich drzew, gdzie gęste mchy i konwalijki leœne pokrywałyby wasze korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a w gałęziach œwiergotały ptaki, czyżbyœcie wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj, gdzie jesteœcie, nie możecie się rozwijać! Doskonale rozumiem, jak wy się tu czujecie, kochane drzewka!" Przykro mi było dziœ rano, kiedy się z nimi żegnałam. Człowiek przywišzuje się do takich rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek? Zapomniałam spytać o to paniš Spencer! - Pewnie, że jest. Tuż za naszym dworkiem. - Co za szczęœcie! Zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać kiedyœ nad strumykiem! Ale nie spodziewałam się wcale, że to się ziœci. Marzenia rzadko się spełniajš, prawda? A dobrze byłoby, gdyby się spełniały! Teraz będę prawie zupełnie szczęœliwa! Bo zupełnie szczęœliwa nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor? Ujęła jeden ze swych długich, lœnišcych warkoczy, opadajšcych na chude plecy, i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wštpliwoœci. - Rudy czy nie? - rzekł. Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokim, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków. - Tak, rudy - powiedziała z rezygnacjš. - Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęœliwa. Nie może niš być osoba, która ma rude włosy! Wszystkim innym: piegami, zielonymi oczami i mojš chudoœciš nie martwię się tak bardzo. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszš płeć koloru płatka róż i fiołkowe oczy, błyszczšce jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie mam tych włosów. Staram się o to, powtarzam sobie: włosy twoje sš lœnišco czarne, czarne jak skrzydła krucze. Na próżno! Wiem, że sš czerwone jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to tragedia mojego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która miała również tragedię w życiu, lecz nie z powodu czerwonych włosów. Przeciwnie, miała lœnišce, złote loki, opadajšce na alabastrowe czoło. Co znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to objaœnić? - Nie, obawiam się, że nie potrafię - rzekł Mateusz, któremu już trochę zaczęło się kręcić w głowie. Czuł się jak kiedyœ, we wczesnej młodoœci, gdy na pikniku jakiœ chłopiec namówił go na przejażdżkę karuzelš. - No, w każdym razie musiało to być coœ bardzo ładnego, bo była bosko piękna. Czy pan wyobrażał sobie kiedyœ, co czuje ktoœ, kto jest bosko piękny? - Nie, nigdy - wyznał Mateusz szczerze. - Ja robię to często. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być: bosko pięknym, oszałamiajšco mšdrym czy też anielsko dobrym? - Naprawdę... nie bardzo wiem. - Ja też nie wiem. Waham się cišgle! Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taka. A już najpewniej nie będę anielsko dobra... Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cuthbert! Ach, panie Cuthbert! "Alejš" nazywali mieszkańcy tych stron czterechset- czy pięciusetjardowy odcinek drogi, nad którym sklepiały się dwa rzędy wielkich, rozroœniętych, w tej chwili białym kwieciem osypanych jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoœ starego dziwaka rolnika. Jechali pod długim sklepieniem œnieżnobiałego pachnšcego kwiecia. Panował pod nim łagodny, różowy półcień, daleko zaœ w głębi lœniło zabarwione purpurš wieczorne niebo niby wielka rozeta okna zamykajšca nawę katedry. Cudny ten widok na długš chwilę odjšł mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył siedzenia, chude ršczyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku białej wspaniałoœci sklepienia. Zachwyconym wzrokiem spoglšdała na zachodzšce słońce, a przed oczami jej na tle rozpłomienionego nieba przesuwały się wspaniałe wizje. - Ach, panie Cuthbert! - szepnęła. - To białe... ta biała droga...co to było takiego? - Masz pewnie Aleję na myœli - odpowiedział Mateusz po chwili głębokiego namysłu. - Tak, to bardzo ładne miejsce. - Ładne? O, ładne to niedostateczna nazwa. Ani piękne - to także nie wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz w moim życiu, której nie mogę sobie wyobrazić cudowniejszej. Tutaj - wskazała rękš piersi - tutaj sprawiło mi to jakiœ dziwny ból, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedyœ takiego bólu, panie Cuthbert? - Nie, nie pamiętam, abym go czuł kiedykolwiek. - Ja często go czuję. Zawsze, ilekroć widzę coœ cudownie pięknego! Ale dlaczego nazwaliœcie to królewskie sklepienie Alejš? Przecież ta nazwa nic nie wyraża. Powinno by się to nazywać... zaraz, pomyœlę tylko... Białš Drogš Rozkoszy. Czy to nie byłaby œliczna nazwa? Kiedy mi się nie podoba imię jakiejœ osoby lub rzeczy, zawsze, staram się wymyœlić inne i potem już tak jš nazywam. W naszym Domu Sierot była dziewczynka imieniem Hepziba Jenkins, ale ja w myœli zwałam jš zawsze Rozališ de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten uroczy korytarz nazywajš Alejš. Ja zawsze będę mówiła: Biała Droga Rozkoszy!... Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tym i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka była cudna, a zawsze przykro, kiedy się coœ przyjemnego kończy. Wprawdzie potem może się zdarzyć coœ jeszcze milszego, ale nigdy nie jest się tego pewnym, a tak często się zdarza, że to coœ wcale nie jest przyjemniejsze. Wiem to z doœwiadczenia. Ale cieszę się, że przyjadę do domu. Widzi pan, nie miałam nigdy prawdziwego domu, odkšd pamiętam. Na tę myœl, że jadę do mego prawdziwego domu, znowu czuję ten przyjemny ból... Ach, czyż to nie œliczne?! Zjeżdżali właœnie z wierzchołka wzgórza. Niżej ujrzeli staw, wyglšdajšcy prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Poœrodku przecinał go mostek. Poniżej, aż do miejsca, gdzie bursztynowe wydmy piaszczyste odcinały staw od szafirowej zatoki morskiej, woda mieniła się tęczš barw szafranu, szkarłatu, jaœniejszej i ciemniejszej zieleni oraz wieloma odcieniami, na które jeszcze nigdy nie znaleziono właœciwej nazwy. Powyżej mostu wœlizgiwał się staw między kępy jodeł i klonów, przeœwitujšc ciemnš wodš wœród cieni poruszajšcych się gałęzi. Tu i ówdzie ze stromego wybrzeża wychylała się dzika œliwa niby biało ubrane dziewczę, wspinajšce się na palce, by ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwny, jasny i melancholijny chór żabich głosów. Nieco wyżej na wzgórzu spomiędzy białych jabłoni wychylał się niewielki, szary domek, a pomimo że zmierzch nie był jeszcze zupełny, w jednym okienku migotało œwiatło. - Oto jest staw rodziny Barrych - powiedział Mateusz. - Fe, jaka szkaradna nazwa! Ja bym to inaczej okreœliła... niech mi pan pozwoli pomyœleć... Jezioro Lœnišcych Wód! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeœli nazwa, którš nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast dreszcz mnie przejmuje. Ach, oto jesteœmy na moœcie! Zamykam oczy. Zawsze boję się jechać mostem, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę poœrodku, most złamie się jak scyzoryk i zapadnie pod nami. Dlatego też przymykam oczy, ale z boku zerkam, gdy przypuszczam, że jesteœmy blisko œrodka mostu. Bo gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jak ładnie dudni! Lubię, jak tak dudni. Jak to œwietnie, że tyle jest na œwiecie rzeczy do lubienia. Ale oto przyjechaliœmy! Teraz spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane Jezioro Lœnišcych Wód! Zawsze mawiam "dobranoc" temu wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Chyba ta woda też to lubi - patrzy na mnie, jakby się uœmiechała. Kiedy wjechali na przyległy pagórek i droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz rzekł: - Jesteœmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze... - Ach, niech pan nie mówi, gdzie! - przerwała œpiesznie, chwytajšc jego wycišgnięte ramię, i zamknęła oczy, by nie widzieć, co wskazuje. - Proszę pozwolić mi zgadnšć. Jestem pewna, że zgadnę! Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce już zaszło, ale krajobraz tonšł jeszcze w œwietle. Na zachodzie na złotoczerwonym niebie zarysowywała się ciemna dzwonnica koœciółka. Niżej roztaczała się mała dolina, a dalej cišgnęło się długie, łagodne wzgórze, usiane przytulnymi, łagodnymi dworkami. Oczy dziewczynki błšdziły uważnie i żywo od jednego dworku do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na jednym z nich. Doœć obszerny, stojšcy z dala od goœcińca, otoczony obłokiem kwitnšcych drzew, odcinał się wyraŸnie od przyległych lasów. Ponad tym dworkiem w południowo-zachodniej stronie czystego nieba błyszczała wielka gwiazda niby kryształowa lampa, wskazujšca drogę pełnš obietnic. - To tutaj, prawda? - rzekła wycišgajšc rękę w owš stronę. Mateusz raŸnie œmignšł klacz. - W istocie, zgadłaœ! - rzekł. - Prawdopodobnie pani Spencer bardzo szczegółowo opisała ci wszystko. - Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby się równie dobrze zastosować do innych dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale dokładnego pojęcia o Zielonym Wzgórzu. Lecz zaledwie je zobaczyłam, uczułam, że tam jest mój dom. Ach, czy to aby nie sen?! Czy pan uwierzy, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziœ od rana. Co chwila ogarniało mnie straszne uczucie - bałam się, że to wszystko sen. Szczypałam się wtedy, żeby się przekonać, że to prawda... Lecz potem pomyœlałam sobie, że jeœli to nawet jest sen, nie chcę się zbudzić, wolę œnić dłużej, i przestałam się szczypać... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu! Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liœcie topoli szeleœciły wokoło niczym jedwab. - Niech pan posłucha, jak drzewa rozmawiajš we œnie - szepnęła dziewczynka, kiedy postawił jš na ziemi. - Jakież cudne muszš mieć sny! Po czym ujšwszy mocno torbę zawierajšcš całš jej chudobę weszła za Mateuszem do sieni. Orzeszkowa Eliza ur. 6 VI 1841 r. na MilkowszczyŸnie - powieœciopisarka, publicystka, działaczka społeczna; debiutowała opowiadaniem "Obrazek z lat głodowych" (1866); utwory narracyjne: "Poczštek powieœci" (1866), "Ostatnia miłoœć" (1868), "Pamiętnik Wacławy" (1871), "Pan Graba" (1872), "Marta" (1873), "Eli Makower" (1875), "Maria" (1877), i inne; omawiała sprawy kobiet, wykształcenia, małżeństwa, pracy, itp.; problemy asymilacji Żydów na łamach czasopism i ksišżek; autorka m.in. "Meira Ezofowicza" (1878), "Nizin" (1885), "Nad Niemnem" (1888), "Gloria victis" (1910), poœwięcona powstańcom styczniowym - zm. 18 V 1910 r. w Grodnie; "Nad Niemnem" Zaledwie na krawędzi zielonej góry stanšł, gdy niżej w połowie jej stoku, pod rozłożystš topolš srebrnš, białš suknię i czarne włosy w grona czerwonych jarzębin zdobne, zobaczył. W mgnieniu oka obok Justyny stanšł. - Strasznie zlškłem się! - mówił - myœlałem, że pani może już do domu poszła... bez pożegnania! Justyna ruchem ręki ukazała mu roztaczajšcy się przed nimi widok. Był on wspaniałym i olœniewajšco œwietnym. Blade słońce jesienne w momencie zachodu swego ustroiło się w takie blaski i barwy, jakich na zenicie nawet królujšc nie posiadało nigdy. Tarczy słonecznej widać nie było, bo kryła jš płachta złota, purpurš i fioletem zakończona, wyżej zaœ po całym błękicie nieba rozsiały się puchy obłoków, szkarłatem i złotem nalanych i nierówne, podarte, krepowe niby smugi srebra i fioletu. Wszystko to było ruchome, niby żywe, płonęło, - przelewało się, mieniło i jak w zwierciadle odbijało się w szerokich, przejrzystych, prawie nieruchomych wodach rzeki. Więc i ona od dalekiego zakrętu płynęła zrazu samym czystym złotem, a potem na dnie swoim ukazywała rozrzucone w nieładzie rubiny, opale, ametysty i agaty. Wydawała się rozwartš i kryształowš szybš przysłoniętš kopalniš klejnotów. W zarzecznym borze, także blaskami przenikniętym, żółte pnie sosen wyraŸnie oddzielały się od siebie, a pomiędzy nimi z dala nawet dostrzec było można krwistš rdzawoœć usychajšcych paproci i dno lasu opływajšcš srebrzystoœć siwych mchów. Górš po koronach sosen, prawie czarnych, tu i ówdzie œlizgały się i kładły złote i seledynowe ršbki. Wszystko to zaœ, niby zaklęty obraz, stało w zupełnej ciszy i pustce powietrza. Rybitwy morskie, wrony i jaskółki już w dalekie strony odleciały; inne ptactwo po gniazdach usypiało i tylko w rozłożystej topoli srebrnej czasem jeszcze ćwierkało coœ, szeleœciło i wnet milkło. Jan patrzył na wodę, bór, niebo. - Cudnoœci! - rzekł. - Cudnoœci! - powtórzyła Justyna. Spojrzeli na siebie i wnet znowu utopili wzrok w rozwartej u stóp ich kopalni klejnotów. Z nieba i spod wody padały na nich i od stóp do głów oblewały ich blaski goršce i œwietne. Stali w nich nieruchomi, milczšcy, z tym wewnętrznym drżeniem, którym napełnia ludzi zbliżanie się wielkiej chwili ich życia. Tak nadlatujšcy z oddali wicher wstrzšsa głębiny lasów i tak przed wzejœciem słońca dreszcz rozkoszy i trwogi przebiega po obudzonej ziemi. Zaczynali rozmawiać, ale rozmowa im nie szła; głosy cichły, czymœ przytłaczane, i słowa urywały się w połowie. Zdawać się mogło, że o czymkolwiek mówić zaczynali, wszystko nie było tym, o czym mówić pragnęli - a nie mogli. Jeszcze nie mogli. Pod ogorzałš skórš twarzy Justyny przepływały co chwilę rumieńce zawstydzenia; oczy Jana co chwilę zwracały się ku niej i nieœmiało lub z chmurnš trwogš odwracały się w innš stronę. Było to tak, jakby oczekiwali, aby z nich spłynęły i na œwiecie przygasły te wielkie blaski, które każdy rys i każde drgnienie ich twarzy ukazywały z wypukłoœciš rzeŸby wœród jaskrawego tła umieszczonej. Wkrótce też przygasać one zaczęły na niebie, a jednoczeœnie i wody rzeki powlekały się szaroœciš, po której już tylko tu i ówdzie błšdziły fioletowe lub czerwone smugi. Drzewa boru zmieniły się i utworzyły czarnš, nieprzebitš dla oka œcianę. Zmrok przezroczysty łagodnymi falami spływać zaczšł od gwiazd, które stopniowo pozapalały się na pociemniałym sklepieniu. Cisza panowała wielka. Wtem wœród ciszy od dalekiego punktu okolicy doleciał przecišgły, kilka razy powtórzony okrzyk. Ktoœ kogoœ wołał. Niby w borze przyczajony duch psotny a smętny wołanie to porwał i niósł w głębie boru, powtarzjšc je długo, przecišgle, srebrnie. - Echo! - szepnęła Justyna. - Z tego miejsca, gdzie my teraz stoim, najlepiej echa słyszeć się dajš - odpowiedział Jan i jakby towarzyszce przyjemnoœć chciał zrobić, donoœnie zawołał: - Ho! ho! Za rzekš po głębinach boru poniosło się długo, raŸnie, wesoło: - Ho! ho! ho! ho! ho! Ostatni dŸwięk doleciał tu już tylko przecišgłym, rozwiewnym westchnieniem. - Niech pani teraz trochę z echem porozmawia! - poprosił Jan. Zbliżył się do Justyny tak, że ramieniem rękawa sukni jej dotykał; w przytłumionym głosie jego czuć było, że drżał. - La! la! la! - zawołała. Œpiewnie, figlarnie echo aż pod koniec firmamentu poniosło nutę: - La, la, la, la, la! Znowu jednak nie było to tym, o czym mówić chcieli. - Panno Justyno! - zaczšł Jan - niech pani echu powie te imię, które dla pani najmilsze jest na œwiecie! Proszę, proszę, na wszystko proszę zawołać tego, kto dla pani miły!... Pod spadajšcymi na jej czoło listkami topoli stała prosta i tak wyprostowana, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersi. Aż nad coraz więcej ciemniejszš rzekš w coraz ciemniejszym powietrzu zabrzmiało imię: - Janku! Bór przecišgle, głoœno, œpiewnie trzy razy odpowiedział: - Jan-ku! Jan-ku! Jan-ku! Justyna na rozœpiewany bór patrzyła, lecz czuła, że kibić jej otacza ramię drżšce, niecierpliwe, a przecież jeszcze nieœmiałe. Zalękniona także, rumieńcem w zmroku płonšca, z uœmiechem zmieszania próbowała jeszcze z echem rozmawiać: - Janku! - zawołała jeszcze. Ale echo nie odpowiedziało, tak wołanie było ciche i tak prędko na jej ustach stłumił je pocałunek. Powoli uwalniajšc się z jego objęcia, twarzš w twarz przed nim stanęła, obie dłonie położyła mu na ramionach i dobrowolnie, z dreszczem szczęœcia, z rozkoszš ufnoœci bez granic, głowę na jego piersi pochyliła. - Królowo moja! najdroższa! jedyna! czy moja ty? czy moja? moja? - Na zawsze! - odpowiedziała. Nad dalekim zakrętem Niemna jakby z wody wypłynšł ognisty sierp wschodzšcego księżyca, prędko powiększał się, zaokršglał, podnosił, aż nad rzekš zawisł ogromnš, pałajšcš tarczš. Gwiazdy gasły, œwiat tonšł w ciszy i rozwidniał się łagodnš, marzšcš œwiatłoœciš. Pod srebrnš topolš szemrały szepty tak ciche, że nie słyszał ich nawet człowiek, który w grubej kapocie i wielkiej, kosmatej czapce u szczytu góry pod rzędem lip nieruchomych siedział z głowš opartš na ręku i twarzš ku księżycowi obróconš. Rogowski Roman E. ur. 10 I 1936 r. w Woli Hetmańskiej na Podolu - ksišdz, kaznodzieja, piastuje wysokie stanowiska koœcielne; współpracuje z wieloma czasopismami m.in. "Goœć Niedzielny"; autor licznych artykułów naukowych i popularno- naukowych; pisze literackie reportaże ze swoich podróży; jego pasjš i natchnieniem twórczym sš góry (członek Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Klubu Górskiego); jego utwory cechuje jasnoœć i komunikatywnoœć języka; wydał serię utworów: "Mistyka gór" (1983), "W wichrze jest Pan" (1990), "Bóg na moich drogach", a także wiele innych o tematyce religijnej; "PrzyjaŸń" z tomiku "W wichrze jest Pan" "Bo czymże jest życie wasze? Mgłš jesteœcie, co się ukazuje na krótko, a potem znika." (JK 4,14) Ciężkie mgły w kolorze brudnej piany zalegały dolinę. Przy silniejszych podmuchach wiatru kłębiły się, jak wiry rzeczne. Brunatne skały o urozmaiconych, często fantastycznych formach zlewały się w jedno, jakby stanowiły tajemniczy mur z bajki o zaczarowanym zamczysku. Gdzieœ tam dalej i wyżej stały szczyty, może nawet w słońcu, ale wydawały się w tej chwili mniej realne niż skłębiona i brudna mgła. Człowiek zbliżał się do przełęczy. Podczas całej drogi od schroniska nie spotkał nikogo. - Kto wie o moim wyjœciu? Kto o mnie pamięta? - myœlał. - Ileż dalekich œwiatów nie wie o moim istnieniu... Plecak cišżył mu jak glob Atlasa. le ułożone konserwy niemiłosiernie uciskały go w okolicy prawej łopatki. Skarpeta zsunęła się z pięty i uwierała go w palce. Był głodny i chciało mu się pić. Wychodził ze schroniska, kiedy wszyscy spali i kuchnia była jeszcze nieczynna. Na suchy chleb z konserwš nie miał ochoty. Zresztš od kilku dni cierpiał na bóle żołšdka. Podchodzšc pod skalny próg i pokonujšc go w szybkim tempie pomyœlał, że mimo wszystko życie jest piękne i swojej sytuacji nie zamieniłby na żadnš innš. Kochał życie i œwiat. Doceniał pracę i awanse, nie lekceważył pozycji i sławy, ale miał swojš hierarchię wartoœci, według której tego rodzaju sprawy mniej znaczyły dla niego niż przygoda i góry. W miarę jak wspinał się w górę mgła stawała się rzadsza i bardziej sucha. - Ale jeżeli to wszystko jest tak marne - zastanawiał się - to dlaczego tak łatwo odwraca ludzi od Boga? Gdzie leży przyczyna? Gdzie tkwi istota tajemnicy? Poprawił plecak, podcišgnšł szelki i przepaœcistš przędš zaczšł wspinać się na przełęcz. Œwieży podmuch wiatru był zapowiedziš, że jest blisko. Potršcił kamień, który potoczył się w bok, a potem runšł w dół. Spłoszył dwie kozice pasšce się na stoku. Skoczyły w mgłę i zniknęły. - Właœnie - wrócił znowu do rozmyœlania - dlaczego człowiek wierzšcy w Boga, w pewnym sensie wiedzšcy, kim On jest, zostawia Go i pędzi za marnymi stworzeniami i jeszcze marniejszymi rzeczami? Co to jest? Oczywiœcie, nie każdy. Na przykład słynny teolog von Balthasar. Podobno nominacja kardynalska przybiła go, załamała. Umarł przed przyjęciem kardynalskiego kapelusza. Komentowano to jako lęk przed rezygnacjš z uznawanej hierarchii wartoœci. Stanšł na przełęczy. Nie było nikogo. Mocniej zabiło mu serce, gdy przypomniał sobie zdarzenie, które dwadzieœcia lat temu tu właœnie miało miejsce. Chodził po górach sam, jak teraz. Chciał doœwiadczyć przeżyć, których można doznać tylko w samotnoœci. Chciał także sprawdzić, czy da sobie radę sam i czy na tyle zna góry, że potrafi w nich żyć. Nie miał sprzętu wspinaczkowego, nie forsował więc trudnych dróg, jakkolwiek wiele z tych, które przechodził, wymagły asekuracji. Gdy pewnego dnia stnšł na przełęczy przynoszšc róże Matce Boskiej, której kamienna figura stała poniżej przełęczy, zapadła nagle tak gęsta mgła, że zrobiło się prawie ciemno. Gdy kładł róże pod figurš Matki Boskiej, doœwiadczył przedziwnego przeżycia. Niczego nie widział i nie słyszał. Nie czuł, czy jest zimno, czy goršco. Niespodziewanie tajemnicza œwiatłoœć spłynęła skšdœ z boku, od figury, rozjaœniała jego wnętrze i napełniła dziwnym uczuciem. Potem otworzył oczy. Widział mgłę i zamazane kontury skał. I nagle spostrzegł jakšœ postać, która szła pod górę. Gdy zbliżyła się, zauważył, że była to dziewczyna z dużym plecakiem. Była bardzo młoda, miała jasne włosy i ciemne oczy. - Skšd idziesz? - zapytał. - Z dołu, ze schroniska. Nocowałam tam z koleżankš. Ona została, ja wybrałam się przez przełęcz. A ty? Nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili odparł: - Właœciwie to dzisiaj idę bez celu. Pogoda wspaniała, ale nie do robienia trudnych dróg. Mgła odbiera człowiekowi odpornoœć psychicznš. Zeszli razem z przełęczy na bocznš grań, którš przedostali się na Trzech Strażników. Ponieważ zaczęło padać, szybko zeszli do schroniska. I tak się zaczęło. Aniołowie w niebie, którzy prowadzš rejestr wszystkich spotkań ludzkich zaplanowanych przez Boga, odnotowali z satysfakcjš: "zrealizowane". ZaprzyjaŸnili się, a przyjaŸń ta nigdy nie przekształciła się w miłoœć. Pozostała zawsze przyjaŸniš wielkš, delikatnš i trwałš. - Mówiš, że między kobietš i mężczyznš niemożliwa jest przyjaŸń. Że albo miłoœć, albo nienawiœć. Cóż oni wiedzš o przyjaŸni w górach? Mówiła to z właœciwš sobie prostotš i z wielkim przekonaniem. Mijały lata. Często wyjeżdżali w góry, od pewnego czasu z większym zespołem. I tak minęło dwadzieœcia lat. Na jej twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki. Patrzšc w lustro, pewnego dnia powiedziała: - Serce się nie starzeje. Chorobš serca sš wspomnienia. Bolš jak nie zagojone rany. Dlaczego nigdy nie wspomniała. Jeżeli ktoœ w zespole uciekał się do wspomnień, prosiła: - Zostawcie to! Człowiek nie ma oczu z tyłu głowy. Ma patrzeć w przyszłoœć i marzyć. A jeżeli coœ z marzeń nie da się zrealizować, to trzeba zmienić marzenia. Bóg odbierajšc człowiekowi dobre, daje mu lepsze. Wyjšł puchówkę, nałożył na siebie i usiadł. Mgła była podobna do tamtej, było tylko chłodniej. "Bóg odbierajšc człowiekowi dobre, daje mu lepsze" - powtórzył jej słowa i mówił dalej sam do siebie: - Ale co mi dał lepszego odbierajšc jej obecnoœć? Co dał mi przynajmniej w zamian? Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy pewnego dnia po wyprawie w Himalaje oœwiadczyła, że wstępuje do klasztoru. - Do Karmelu - wyjaœniła. - Jak być zakonnicš, to niš być radykalnie. Jak we wspinaczce: jak się wspinać, to robić drogi pištkowe czy szóstki. Wtedy doznaje się dopiero przeżyć! Wstšpiła do Karmelu. Nie było żadnych pożegnań. Wyjechała w góry i w górach została. Klasztor stał na skraju małego miasteczka naprzeciw pięknych, pionowych œcian wysokiej góry, na której szczycie stał krzyż. Przez okno swojej celi widziała górę z krzyżem i jej przepaœciste œciany. Kiedy jš odwiedził po długim czasie nowicjatu, przyszła już w welonie. Zza kraty patrzyły na niego te same duże, ciemne oczy, tylko bardziej poważne i trochę smutne. - Chciałam, by przyjaŸń nigdy nie przeminęła. Widziałam tylko jedno wyjœcie, jak tylko jeden bród na głębokiej rzece: włšczyć tę przyjaŸń w miłoœć Boga. Zrobiłam to. Chyba mnie zrozumiesz. Rozumiał, ale z poczštku się buntował. Wyrzucał Bogu Jego bezlitosnš zaborczoœć. Jego dziwnš zazdroœć. Potem chodzšc samotnie po górach starał się pogodzić z decyzjš człowieka i powołaniem Boga. Usiłował wiele zrozumieć. Coraz lepiej zdawał sobie sprawę z tego, że jednym z najboleœniejszych krzyży jest przemijanie. Rani ducha i zabija ciało. Uœmierca przyjaŸń i kaleczy miłoœć. - Ona ratuje naszš przyjaŸń przed przemijaniem - dochodził do wniosku. Każdego lata bywał na przełęczy. Tego lata także. Mgły nadal przewalały się jak brudne fale tajemniczego morza. Nie było nikogo. Wstał i zszedł kilkanaœcie metrów niżej przed figurę Matki Boskiej. Stała pod potężnym okapem skalnym. Miała złożone dłonie i była wpatrzona gdzieœ w niewidzialnš przestrzeń. U jej stóp leżały róże. Ich różowe płatki płonęły we mgle, jak rozżarzone w mroku węgle. Były przecież znakiem ludzkiej przyjaŸni, która kiedyœ, bardzo dawno, zrodziła się tu w dwóch sercach i która już nigdy - wbrew przemijaniu - nie miała zagasnšć. Saint-Exupery Antoine de (1900-1944) - pisarz francuski; lotnik z zawodu, który zginšł w czasie II wojny œwiatowej; autor powieœci: "Nocny lot" (1931); "Ziemia, planeta ludzi"; opowieœć poetycka "Mały ksišżę"; "Mały ksišżę" Krzak róży wykiełkował w cišgu dnia z ziarna przyniesionego nie wiadomo skšd i Mały Ksišżę z uwagš œledził ten pęd, zupełnie niepodobny do innych pędów. Mógł to być nowy gatunek baobabu. Lecz krzak szybko przestał rosnšć i zaczšł się formować w kwiat. Mały Ksišżę, który œledził pojawienie się olbrzymiego pška, wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieœ cudowne zjawisko, Iecz róża schowana w swoim zielonym domku przygotowywała się powoli. Starannie dobierała barwy. Ubierała się wolno, dopasowywała płatki jeden do drugiego. Nie chciała rozkwitnšć pognieciona jak maki. Pragnęła zjawić się w pełnym blasku swojej pięknoœci. 0, tak! Była wielkš zalotnicš. Jej tajemnicze strojenie się trwało wiele dni. Aż pewnego poranka - dokładnie o wschodzie słońca - ukazała się. I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny wyglšd - powiedziała ziewajšc: - Ach, dopiero się obudziłam... Przepraszam bardzo... Jestem jeszcze nie uczesana. Mały Ksišżę nie mógł powstrzymać słów zachwytu: - Jakaż pani jest piękna! - Prawda? - odpowiedziała róża cichutko. - Urodziłam się równoczeœnie ze słońcem. Mały Ksišżę domyœlił się, że róża nie jest zbyt skromna, lecz jakżeż była wzruszajšca! - Sšdzę, że czas na œniadanie - dorzuciła po chwili - czy byłby pan łaskaw pomyœleć o mnie? Mały Ksišżę, bardzo zawstydzony, poszedł po konewkę i podał jej œwieżš wodę. Wkrótce swš trochę płochliwš próżnoœciš zaczała go torturować. Pewnego dnia na przykład, mówišc o swych czterech kolcach, powiedziała: - Mogš zjawić się tygrysy uzbrojone w pazury... - Nie ma tygrysów na mojej planecie - sprzeciwił się Mały Ksišżę - a poza tym tygrysy nie jedzš trawy. - Nie jestem trawš - odparła słodko róża. - Proszę mi wybaczyć... - Nie obawiam się tygrysów, natomiast czuję wstręt do przecišgów. Czy nie ma pan parawanu? "Wstręt do przecišgów to nie jest dobre dla roœliny - pomyœlał Mały Ksišżę. - Ten kwiat jest bardzo skomplikowany." - Wieczorem proszę mnie przykryć kloszem. U pana jest bardzo zimno. Złe sš tu urzšdzenia. Tam, skšd przybywam... Urwała. Przybyła w postaci nasienia. Nie mogła znać innych planet. Naiwne kłamstwo, na którym dała się przyłapać, zawstydziło jš. Zakaszlała dwa lub trzy razy, aby pokryć zażenowanie. - A ten parawan? - Ja bym przyniósł, ale pani mówiła... Wtedy róża znów zaczęła kaszleć, aby Mały Ksišżę miał wyrzuty sumienia. W ten sposób mimo dobrej woli płynšcej z jego uczucia Mały Ksišżę przestał wierzyć róży. Wzišł poważnie słowa bez znaczenia i stał się bardzo nieszczęœliwy. - Nie powinienem jej słuchać - zwierzył mi się któregoœ dnia - nigdy nie trzeba słuchać kwiatów. Trzeba je oglšdać i wšchać. Mój kwiat napełniał całš planetę swojš woniš, lecz nie umiałem się nim cieszyć. Historia kolców, która tak mnie rozdrażniła, powinna rozczulić... Zwierzył się jeszcze: - Nie potrafiłem jej zrozumieć. Powinienem sšdzić jš według czynów, a nie słów. Czarowała mnie pięknem i zapachem. Nie powinienem nigdy od niej uciec. Powinienem odnaleŸć w niej czułoœć pod pokrywkš małych przebiegłostek. Kwiaty majš w sobie tyle sprzecznoœci. Lecz byłem za młody, aby umieć jš kochać. (...) - IdŸ jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na œwiecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mnš, zrobię ci prezent z pewnej tajemnicy. Mały Ksišżę poszedł zobaczyć się z różami. - Nie jesteœcie podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartoœci - powiedział różom. - Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyœcie nikogo. Jesteœcie takie, jakim był dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedynym na œwiecie. Róże bardzo się zawstydziły. - Jesteœcie piękne, lecz próżne - powiedział im jeszcze. - Nie można dla was poœwięcić życia. Oczywiœcie moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ jš właœnie podlewałem. Ponieważ jš przykrywałem kloszem. Ponieważ jš właœnie osłaniałem. Ponieważ właœnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gšsienice (z wyjštkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest mojš różš. Powrócił do lisa. - Żegnaj - powiedział. - Żegnaj - odpowiedział lis. A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. - Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Ksišżę, aby zapamiętać. - Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poœwięciłeœ jej wiele czasu. - Ponieważ poœwięciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Ksišżę, aby zapamiętać. - Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeœ. Jesteœ odpowiedzialny za twojš różę. - Jestem odpowiedzialny za mojš różę... - powtórzył Mały Ksišżę, aby zapamiętać. Stachura Edward ur. 18 VIII 1937 r. Charvien (Francja); poeta, prozaik; studia romanistyczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Warszawskim; zbiór wierszy: "Dużo ognia" (1963); poematy: "Po ogrodzie niech hula szrańcza" (1968), "Przystępuję do ciebie" (1968), "Piosenki" (1973); zbiory opowiadań: "Jeden dzień" (1962), "Falujšc na wietrze" (1966); powieœci: "Cała jaskrawoœć" (1969), "Siekierezada albo zima leœnych ludzi" (1971), "Się" (1977); dialog filozoficzno- poetycki "Tabula rasa. Rzecz o egoizmie" (1979) - zm 24 VII 1979 r. w Warszawie (samobójstwo); poœmiertnie wydano "Poezje wybrane" (1980); "Pokocham jš siłš woli" z cyklu "Opowiadania" Wskazała mi fotel i powiedziała: - UsišdŸ, proszę. Usiadłem. Przysunęła do prawej bocznej poręczy krzesło i położyła na nim zapałki i popielniczkę. Po czym ustawiła naprzeciw fotela, w odległoœci jakichœ czterech metrów, drugie krzesło i usiadła też. Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Było w tym patrzeniu coœ z tego, jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunšcy po kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i bez małej lornetki nie można rozróżnić twarzy stojšcych na mostku pasażerów. Coœ takiego. - Zapal sobie - powiedziała. Sięgnšłem posłusznie do kieszeni bluzy, wycišgnšłem z paczki papierosa i zapaliłem. Dziewczyna siedziała prosto, opierajšc się plecami o tył krzesła: stopy i kolana miała mocno zwarte; na kolanach - w miejscu gdzie kraj sukienki - splecione palcami dłonie. - Mam ci coœ do powiedzenia. Zechciej mnie wysłuchać. Zamilkła, spojrzała w okno i znowu na mnie. Ja paliłem i patrzyłem na to wszystko poprzez snujšcy się fantasmagorycznie dym palonego papierosa. - Jesteœ mężczyznš; ja, jak widzisz, jestem kobietš. I uœmiechnęła się. Miękko, ale nie kocio. Kobieco, ale nie zalotnie. Choć może zalotnie, ale jakoœ nieprzewrotnie. I nieznacznie. Bardzo delikatnie. Mnie - co starałem się widzieć wszystko, każdy najmniejszy nawet szczegół mogšcy być mi pomocny w kontrataku na powszechnš i co dzień, i co krok nachalnš wulgarnoœć œwiata - bardzo się ten uœmiech spodobał i spróbowałem odwzajemnić się dziewczynie uœmiechem podobnym. - Jestem kobietš - podjęła dziewczyna - i... jak by ci to powiedzieć... no, jestem normalnš kobietš. Jeżeli to prawda, to dobrze - pomyœlałem. To bardzo dobrze. Bo w ten sposób jest już nas przynajmniej dwoje normalnych w tym nienormalnym, chorym œwiecie. - Wszystko, co powiem, to prawda - powiedziała, jakby nie wiem jakim zmysłem wyczuwajšc, że o tym właœnie przed sekundš myœlałem. - Co ty o tym wszystkim pomyœlisz, to twoja sprawa, ale musisz mi wierzyć. To dla mnie bardzo ważne. Musisz mi wierzyć. Kiwnšłem głowš. - Jestem normalnš kobietš - podjęła dziewczyna - ale od pewnego czasu, od dłuższego czasu nie ma w moim życiu żadnego mężczyzny. Mogłabym mieć, wybacz mi ten zwrot, ale nie chciałam. Nie tylko dlatego nie chciałam, to też ci chcę powiedzieć, że brzydzę się tš grš, tym łaszeniem się, tym podchodzeniem, tym skradaniem się... Tymi ociekajšcymi słówkami, tym ociekajšcym wzrokiem, tš ociekajšcš œlinš - dodałem w myœli. - ...Kiedy widzę - podjęła - jak to robiš inni, czy to mężczyŸni, czy to kobiety, kiedy jestem tego przypadkowym œwiadkiem albo niekiedy obiektem, to nie wiem... chciałabym się schować pod stół albo zniknšć nagle, wyparować, żeby tego nie oglšdać. A czasami to... czasami to muszę wyjœć do łazienki, bo robi mi się niedobrze. Nachodzš mnie wymioty. Niesamowite - pomyœlałem. Chyba po raz pierwszy słyszę kogoœ, kto mówi o tych sprawach tak, jak ja bym o tym mówił. Niesamowite. - Ty nie skradasz się... Pomyœlałam najpierw, że może jesteœ w kimœ zakochany, ale potem pomyœlałam, że nie, skšdże, że gdyby tak było, gdybyœ ty był zakochany, to by to było napisane na twojej twarzy, zapalone w twoich oczach, wyryte w twoich ruchach, w całym twoim zachowaniu, i ja musiałabym to zobaczyć i bym się nie oœmieliła mówić ci tego, co mówię, i powiedzieć tego, co powiem. Co może uda mi się powiedzieć. Jak pięknie mówi ta dziewczyna - pomyœlałem. Gdybyœ ty był zakochany - mówi, toby to było widać - mówi. Myœlałem właœnie kiedyœ o tym, kiedyœ tam, wieki temu, kiedy byłem raz w życiu zakochany, że jak się to dzieje, że druga płeć tego nie widzi, nie czyta na mojej twarzy, w moich oczach, w całym moim zachowaniu, że jestem przecież zakochany i jeżeli idzie o to, to nie ma o czym mówić, wszystko jest jasne. Ale oto jednak jak gdyby tego nie widziała druga płeć i zaczynała się niekiedy ta cała gra, te sztuczki sławetne a do cna ograne, to przewracanie oczami, to błyskanie dekoltem, te kołyœnięcia biodrami i tak dalej. Zaraz... albo może właœnie dobrze widziała drugš płeć, dobrze czytała z mojej twarzy i z moich słów to, co się dzieje w moim sercu, i to jš właœnie, drugš płeć, jeszcze więcej podniecało. Ekscytowało, jak to się mówi. Może też drażniło. Złoœciło. Znieważało. Być może. Być bardzo może. Być bardzo może na pewno. Bo to już nie tylko chodziło wtedy o zdobycie mężczyzny, o zdobycie partnera, o zdobycie samca na jednš nocnš godzinę lub na jednš dziennš godzinę czy na kilka tych lub tamtych godzin. Tu chodziło o coœ więcej w takich razach; o pognębienie nieznanego konkurencyjnego egzemplarza własnego rodzaju, tej drugiej kobiety, w której dany mężczyzna œmie się kochać i œmie tę miłoœć jawnie obnosić. Obnosić w obliczu innej kobiety, w obliczu tej, co przed nim stoi i co się niechybnie uważa za pierwszš kobietę, za pierwszš kobietę i w jakiœ sposób za jedynš. - Mogę mówić dalej? - spytała dziewczyna. Uniosłem opuszczonš głowę i spojrzałem na niš trochę zdziwiony z minš pytajšcš "czy coœ się stało?" - Nie. Nic się nie stało - powiedziała. - Tylko widziałam, że się mocno zamyœliłeœ, i nie chciałam ci przeszkadzać. Ta dziewczyna jest coraz więcej niezwykła - pomyœlałem. Kto jš obdarzył takš delikatnoœciš? Musi jej być bardzo nielekko. W życiu tym, w œwiecie tym. - Więc, wybacz mi znowu ten zwrot, mogłabym mieć mężczyzn. Kobieta, jeżeli nie jest szczególnie upoœledzona przez los, a już jeżeli jako tako ładna, może mieć bez większego trudu każdego mężczyznę... Prawie każdego - sprostowałem w myœli. - ...prawie każdego - sprostowała głoœno dziewczyna. - Ja, dzięki Bogu, nie jestem upoœledzona przez los... mam jakšœ tam swojš urodę... która... nie wiem, czy ci się podoba... Zacišgnšłem się głęboko kończšcym się papierosem i w ten obłok dymu, który wypuœciłem szeroko otwartymi ustami, zanurzyłem wolno i twierdzšco głowę, odchylajšc jš najpierw do tyłu, a potem pochylajšc w dół i lekko do przodu. I po chwili uniosłem. Dziewczyna uœmiechnęła się jakoœ tak wzruszajšco i teraz ona z kolei pochyliła wolno głowę w dół i sporš chwilę tak trzymała pochylonš. (Włosy miała rude o jakimœ takim odcieniu, co się może tylko przyœnić.) Pomyœlałem, że moja niema, ale twierdzšca odpowiedŸ na jej mimochodem zadane mi pytanie była jej potrzebna wręcz nieodzowna, żeby mogła mówić dalej. Ale nie rozumiałem, dlaczego mnie właœnie to wszystko opowiada. Ale pomyœlałem jeszcze, że gdybym jej nie odpowiedział, gdyby zabrakło tej mojej niemej odpowiedzi, to inny byłby dalszy cišg jej opowieœci. Inne padłyby z jej ust dalsze słowa. Nie te, które - nie wiem jakie - za chwilę się potoczš. - Tak, mogłabym - podjęła. I znów na chwilkę przerwała, i znów po chwilce podjęła: - Ale nie chcę, bo jeszcze więcej niż tej gry, wiesz, to brzydzę się mnogoœci. Wieloœci. Brzydzę się. Fizycznie i nie tylko fizycznie. Ja nie jestem wieloma kobietami. Jestem jednš kobietš i chcę być jednš. I nie chcę wielu mężczyzn. Chcę jednego. Rozmawiam nieraz z koleżankami, tak ogólnie, ale trochę też o tym, i one mówiš: "Trzeba mieć zdrowy stosunek do tych spraw". Zdrowy stosunek według nich to spać z każdym mężczyznš, który się podoba, który jest przystojny albo miły, ujmujšcy, albo który kobiecie czymœ imponuje, szybkš jazdš na motorze, szampańskim wydaniem pieniędzy albo grš na gitarze, albo czymœ w tym rodzaju. Jeżeli to jest zdrowy stosunek, to mój jest chory. Ale ja nie myœlę, że mój jest chory. Nie mogę, a nawet gdybym mogła, nie chcę spać z wieloma mężczyznami, z drugim, trzecim, pištym. Z jednym chciałabym. I nawet tańczyć nie chcę z wieloma. Nie chcę się ocierać o wiele męskich ciał. Nie wiem, co o tym pomyœlisz, ale powiem ci, że ja nie widzę różnicy pomiędzy zatańczeniem z mężczyznš a położeniem się z nim do łóżka. Na pewno można na to spojrzeć inaczej, nie tak drastycznie, jak powiedziałaby moja koleżanka, ale ja tak to widzę i mówię ci to, bo chcę ci powiedzieć. Żebyœ wiedział o mnie. Choć ja o tobie to, tak naprawdę, nie wiem nic. Widzę cię po raz drugi w życiu i wszystko, co myœlę o tobie, to sobie wyobraziłam. No, trochę mi pomogli w wyobrażeniu sobie ciebie różni tacy ludzie. Dopomogli mi w tym sensie, że mówili o tobie niezbyt przychylnie lub wręcz Ÿle. Lub wręcz wrogo. I to mnie właœnie ucieszyło. Gdyby mówili o tobie dobrze, to by mnie właœnie zmartwiło. Naprawdę. Bo ja ich trochę znam, w każdym razie znam na tyle, że wiem, że ci ludzie nie mogš mówić o tobie dobrze. Jeżeli jesteœ taki, jakiego ja sobie ciebie wyobraziłam, to oni mogš mówić o tobie tylko Ÿle. Tak też mówili i to mi się zgadzało. O mnie też opowiadajš różne nie budujšce rzeczy tylko dlatego, że myœlę o pewnych sprawach inaczej niż oni. Ale co tam. To wszystko głupstwa, o czym wiesz lepiej ode mnie. Przerwała i znowu spojrzała w okno. Ja wycišgnšłem z paczki papierosa, zapaliłem i myœlałem: skšd ta dziewczyna wie takie różne rzeczy: małe i duże? I kim ona jest? I kiedy i gdzie, przelotnie, jak mówi, pierwszy raz się spotkaliœmy? We œnie jakimœ? - Lubię patrzeć, jak palisz - powiedziała. - Dym cię leciutko osnuwa, ale pomimo to dla mnie wtedy bardziej realny lub raczej: mniej nierealny. Zupełnie nie wiedziałem, jak po tych słowach się zachować i spróbowałem jakoœ się uœmiechnšć. - Wiesz, temu jednemu mężczyŸnie chciałabym dać, tak zwyczajnie, tak najzwyczajniej w œwiecie - jak podarek imieninowy czy urodzinowy - całe moje życie. Bez reszty. Chciałabym być z nim i podróżować z nim, i czekać na niego wtedy, kiedy nie mógłby mnie ze sobš zabierać. Chciałabym dla niego utrzymywać dom w czystoœci i robić zapasy na zimę, kompoty, konfitury, marynować grzyby, kwasić ogórki, butelkować szczaw, pomidory, kisić kapustę i inne wspaniałoœci. Chciałabym mu zrobić na drutach albo na szydełku długi ciepły szalik i ciepły sweter, i ciepłe rękawiczki, i ciepłš czapkę, i bardzo ciepłe skarpety, i w ogóle. Bo to tak jest, że dla siebie, owszem, można coœ tak zrobić, ale dla drugiego człowieka to już można coœ niesamowicie pięknego zrobić, wszystko. Wszystko. I, czy ja wiem... może jutro zgaœnie słońce, przecież może; albo nam je przesłoni, na zawsze, jakiœ straszny potworny grzyb... Przecież może. Jakże niesamowicie mówi ta dziewczyna - myœlałem. Jakim sposobem ona uchowała się i uchowała takie myœlenie niemodne w œwiecie tym, wœród ludzi tych, którzy - sami nie potrafišc tak mocno i prosto kochać - wszystko robiš, żeby takš miłoœć poniżyć, pognębić, zhańbić, zdeptać, zniszczyć, zamordować (bo innoœć drażni jednakowoœć). I specjalne obyczaje w tym niszczycielskim morderczym celu stworzyli, specjalnš filozofię, specjalnš sztukę, specjalnych specjalistów-artystów, cały specjalny œwiat. I, no tak, no tak, przecież może jutro zgasnšć słońce albo może nam je przesłonić jakiœ straszny potworny grzyb. Na zawsze, jutro, pojutrze, na zawsze, przecież może się to stać. - I wiesz - podjęła ona - może to dla ciebie oczywiste, ale też ci chcę o tym powiedzieć, powiedzieć wprost, że jestem za wiernoœciš, za wiernoœciš absolutnš... Wolny ptak jest najwierniejszym stworzeniem tego œwiata - powiedziałem do siebie w myœli. Ale nie bardzo wiedziałem, po co mi się to zdanie w myœli powiedziało, ani nie wiedziałem, co to zdanie - w całej swojej rozcišgłoœci, w całej swojej skrzydlatoœci - oznacza. - ...i temu jednemu mężczyŸnie byłabym oczywiœcie absolutnie wierna. W ten sposób, w ten chyba jedyny sposób byłabym też sobie wierna. Byłabym taka, jaka chcę być i jaka naprawdę jestem. Ja to wiem. Ja to czuję. Ten mężczyzna by mi pomógł w tym, by mi pomógł takš a nie innš być, a ja bym się starała tak samo we wszystkim mu pomóc. Bo, myœlę, że na pewno bym mu w niczym nie przeszkadzała. Ogromnie ciężko jest o takich sprawach mówić i ogromnie niezręcznie. I raczej nie powinno się zapewniać o czymœ, bo to wtedy właœnie wyglšda podejrzanie. Przerwała, zaczerpnęła głęboko powietrza i znowu spojrzała w okno, jak gdyby dajšc mi w ten sposób możnoœć ochłonięcia po każdej fali swoich wynurzeń, a sama jak gdyby czerpišc stamtšd, z okna lub zza okna, jakieœ potrzebne jej siły. Patrzyła w okno, a ja patrzyłem na niš, na jej profil i myœlałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyœ jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami - tym klejem białym, ani krwiš - tym klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym takš istotę pokochać Siłš Woli. Siłš Woli pokochać istotę takš mógłbym. Pierwszš dziewiczš i wielkš wolnš miłoœciš wolnej mojej woli. Skšd ona wzięła się, ta dziewczyna, tu, przede mnš, prawie na wycišgnięcie ręki, ona, co jest taka, jak gdyby jš stworzyła jakaœ niewysłowiona rozdzierajšca tęsknota, już nie serca tęsknota, ale czegoœ innego, nie wiem czego... Ducha tęsknota. Moja tęsknota. Dziewczyna odwróciła oczy od okna i spojrzała na mnie. Ale dalej milczała. Patrzyła. Było w tym patrzeniu znowu to, co było na poczštku, kiedy zaczęła do mnie mówić, coœ z tego jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunšcy ku kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i stęsknionymi nagimi oczami, bez pomocy małej lornetki, nie można rozróżnić rysów twarzy stojšcych na mostku pasażerów. Milczałem jak ona. Zdałem sobie sprawę, że przez-ten-cały-czas nie powiedziałem ani słowa. - Zadam ci teraz jedno pytanie - odezwała się w pewnej chwili. - I więcej już nic nie powiem. A ja wtedy poczułem, jak po karku przeszedł mnie dreszcz, przebiegł mnie pršd i zaraz potem - tak, jak nieraz chlusta ulewa po błyskawicy - poczułem, jak kropla potu, jedna kropla potu potoczyła mi się od karku w dół po plecach. Bo wiedziałem, jakie to będzie pytanie. Bo naraz zrozumiałem wszystko i zdziwiłem się, ogromnie się zdziwiłem, że nie zrozumiałem tego od razu, prawie od samego poczštku. Absolutnie nie pojmowałem, jak się to mogło stać. Ona pochyliła głowę, nisko, prawie dotykajšc czołem kolan, chwilkę tak się trzymała, po czym wyprostowała się, spojrzała na mnie, znowu zaczerpnęła głęboko powietrza, rozplotła dłonie, zwiesiła ręce po obu stronach krzesła, potrzšsnęła głowš i znowu odwróciła jš w stronę okna, jak gdyby proszšc stamtšd o jeszcze trochę sił. Chciałem jej pomóc, chciałem powiedzieć, wypowiedzieć, wyksztusić, wyjškać to zdanie, to jedno zdanie, ale nie mogłem wydobyć głosu, uwišzł mi w gardle, tak niewypowiedzianie byłem wzruszony tym wszystkim, tym, co mnie tutaj teraz spotykało, czego dane mi zostało wreszcie się doczekać po szeœciu latach, po szeœciu nieskończenie długich latach czekania na cud, w którego zdarzenie się, wydarzenie się nigdy nie przestałem do końca wierzyć, choć dni płynęły, dwa tysišce dni, i noce płynęły, dwa tysišce nocy, i rzeki płynęły, dużo, dużo rzek, meandrami-meandrami, i ja szedłem wzdłuż tych rzek, to w górę, to w dół, jak duch. Więc chciałem teraz wyjškać do niej to zdanie, to pytanie: "Czy mógłbym być tym mężczyznš?", ale nie mogłem dostać się do własnego głosu, nie mogłem dostać się do tego zdania i je wydobyć, wydostać na powierzchnię tego nowego stworzonego przez niš œwiata, i tak to niemy zaniemówiony zaczarowany - tylko patrzyłem na niš, a ona odwróciła w końcu głowę od okna i ja wstrzymałem oddech, a ona powiedziała wolno cicho i wyraŸnie: - Czy chciałbyœ być tym mężczyznš? Nie odwróciła już tym razem oczu do okna, tylko patrzyła na mnie dalej, jak gdyby spojrzeniem swoim pomagajšc słowom swoim, żeby może nie zawróciły z drogi, pochylajšc je, żeby szły prosto do tego zakamarka we mnie, do tego kosmicznego we mnie schronu, gdzie chowałem ten promyk, tę promykowš mojš wiarę, że wydarzy się cud, że na pewno wydarzy się i one, te jej słowa, dotarły tam, i to było tak, i to było tak, jak gdyby zaczšł sypać na mnie różowy jakiœ œnieg, i czułem, jak od gardła w dół, do brzucha, zalewa mnie jakieœ ciepło, i czułem, jak kruszš się we mnie jakieœ wielkie twarde granitowe skały, całe wielkie góry i rozpadajš się łagodnie, rozsypujš się miękko, tkliwie, bezgłoœnie... Uniosłem się z fotela i zaczšłem wolno iœć ku niej wpatrzony w jej oczy, a ona w moje (w miarę jak się zbliżałem, ona unosiła wolno głowę, i to było tak, jak gdyby jej spojrzenie odgarniało na boki powietrze przede mnš, żeby mi było łatwiej iœć, lżej); doszedłem i stanšłem przed niš, o krok od niej, i wolniutko zgišłem kolana, i uklškłem przy jej stopach (jej głowa, w miarę jak się schylałem, też pochylała się w dół; niewymownie patrzyliœmy sobie w oczy nasze), i wolniutko uniosłem ramiona, żeby objšć jej nogi, i zobaczyłem, nie odrywajšc oczu od jej oczu, zobaczyłem kšcikami oczu, jak ona też podnosi zwieszone po obu stronach krzesła ręce, żeby objšć mojš głowę i... gdzieœ wtedy, gdzieœ wtedy, a może jeszcze ułamek sekundy potem, a może jeszcze ułamek sekundy po tym ułamku sekundy, ale przed tym następnym ułamkiem sekundy, kiedy już mieliœmy się dotknšć... rozległ się głoœny trzask. Się otworzyło, oczy i prawie jednoczeœnie się poderwało się na posłaniu, z pozycji leżšcej do siedzšcej, i - prawie też jednoczeœnie - się sięgnęło po czuwajšcy u wezgłowia nóż. - Nie powie mi pan chyba, że œpi pan zawsze sam?! - pół-zapytał, pół-oznajmił kiedyœ ktoœ. - Nie. Zawsze to œpię z nożem na podorędziu - się odpowiedziało w pełni oznajmujšco. Przez otwarte okno, gwiżdżšc dziko przecišgle żałobliwie, wpadał do izby wiatr. Na dworze, w ciemnoœciach nocy, hulała przedwioœniana wichura. Jak zawsze po przebudzeniu, się zaczęło się zastanawiać nad topografiš: gdzie się jest? co to za kwatera? jaka wieœ? jakie miasto? jaki kraj? jaki kontynent? (raz, kiedyœ tam, po dziwnym œnie, się pomyœlało: jaka planeta?). Mocniejszy podmuch wiatru uderzył ramami okna o œciany i ten głoœny trzask przypomniał tamten trzask, i ten tamten trzask przypomniał wszystko. Się zwlokło się z posłania, podeszło do okna, chwyciło mocno rękami za obie ramy, żeby się nie huœtały pod naporem wichru i z wysokoœci tego piętra się spojrzało w noc. Usta się miało zaciœnięte. I zęby. Aż do bólu. W pewnej chwili: - Chcę - się powiedziało cicho w noc i w same usta wiatru. I po chwili się powtórzyło nieco głoœniej: - Chcę. Jeszcze chwilę się stało i potem się zamknęło okno. Się wiedziało, że się już na nowo nie zaœnie, i się zbliżyło się do kontaktu, żeby zapalić œwiatło. Ale nie. Się przysiadło na brzegu łóżka, sięgało po papierosy, co obok na taborecie, ale też nie. Się wyraŸnie czuło w ustach cierpki smak tych dwóch papierosów dopiero co wypalonych, podczas gdy się słuchało tego wszystkiego, tego wszystkiego, co ona mówiła. Się pomyœlało... i się pokiwało głowš. I jeszcze raz się pokiwało. I jeszcze raz. I jeszcze. Bo się niesamowicie pomyœlało. Się pomyœlało że... gdyby się nam wtedy we œnie udało siebie dotknšć, to nie przebudziłby mnie ten głoœny trzask okna otworzonego nagle w œrodku nocy gwałtownym podmuchem wichury. Ani ten trzask, ani żaden inny dŸwięk tego œwiata. Albo...się przebudziłoby się, ale... razem z niš, razem z niš, razem z niš. Z rękami obejmujšcymi jej kolana i z jej dłońmi na mojej biednej głowie. "Siekierezada albo zima leœnych ludzi" Kiedy obudziłem się, rano było. Jasny dzień. Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Co powiedziałem? Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Tak powiedziałem. Ech, Gałšzko Jabłoni, co ja widzę? Co ja tu widzę wprost olœniewajšco? Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Przecież to jest jedno z najpiękniejszych zdań œwiata, to jest olœniewajšce, to jest snop œwiatła w same oczy, w same usta. Jak mogłem tego przedtem nie zauważyć? Ile razy wypowiedziałem to zwyczajne proste zdanie, nie zdajšc sobie sprawy, nie wiedzšc, œlepy, że to jest przecież cud, opisanie cudu. Œlepy jest cišgle, cišgle œlepy. Wydaje mi się, że mam tysišc oczu, ale ile z tego jest zamkniętych i czeka na radosne migotliwe zachwytliwe otwarcie lub, Boże mój, na otwarcie ponure, przerażajšce, czerniš oœlepiajšce, bólem zabijajšce. Wydaje mi się, że widzę wszystko, całš nędzę i całš wielkoœć a nie widzę często, że depczę po cudach moimi gumowcami. Milowymi gumowcami, ale po cudach depczę. To jest przykre straszliwie. Smutne straszliwie to jest. I wstyd mi. Ale ja się poprawię. Naprawdę nie mogę się nadziwić, jakie to piękne jest, jakie to opisanie cudu jest: położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Jasny dzień był. Spałem jak zwierzę zgonione, padłe ze zmęczenia od ucieczki przed pogoniš. Spałem jak zabity, zapomniawszy o całym œwiecie. Nie spała mi tylko ta częœć mózgu, którš wyćwiczyłem przez długie lata w nieustannym czuwaniu. Chociaż nie jestem taki bardzo pewien, czy tej nocy także i ten strażnik nie popadł w sen ten cyklop z czerwonym gorejšcym jednym okiem na czole. Nie wiem. Dawka mgły kapturowej była niesamowita: kilka ton. Nie jestem pewien, czy mój cyklop wytrzymał tę dusznoœć. Jeœli nie wytrzymał to byłem tej nocy absolutnie bezbronny, zdany na łaskę i niełaskę, i wszystko mogło mnie podejœć. Mogłem nigdy się nie przebudzić i nic o tym nie wiedzieć. Mogłem wyparować, zniknšć, jakby mnie nigdy nie było. To byłby straszliwy, straszliwy pech. I czy to nie jest cud: zwaliłem się z nóg wieczorem bez pamięci i obudziłem się rano. Zapadłem wieczorem w przepaœć czarnš bezdennš, w dół głębokoœci, a obudziłem się rano na kwaterze u Babci Oleńki, we wsi Bobrowice, gromada Hopla. Komu ja tę prostš sprawę, ten zwyczajny cud tak długo tłumaczę? Sobie nie. Jasny dzień zatem więc. Nałożyłem józwy, czyli gumowce, otworzyłem na oœcież pojedyncze okna izby, bo okna były pojedyncze, gdyby się ktoœ pytał, nie podwójne z ochronnš watš między szybami. Stojšc chwilkę przy oknie, kilka wstrzšsajšcych szarpnięć mnie dreszczy. Zimno było. Wiadomo. Zostawiłem szeroko otwarte okno i poszedłem się umyć do dawnej kuchni, gdzie stała miska na blacie dawnego pieca, a przy œcianie wiadro z wodš, też dawnš, pokrytš warstwš wiecznego kurzu. Wyszedłem na dwór, wylałem dawnš wodę na zamarzniętš gnojówkę i nacišgnšłem nowej wody ze studni, co w ogródku była. Kiedy kręciłem korbš, a linka nawijała się na wałek, pomyœlało mi się zdrowo, nie jest ze mnš tak Ÿle, więc pomyœlało mi się zdrowo, żeby się umyć tu na dworze. Przy studni. I tak co dzień. Co rano. Chyba, żeby hulała zawieja albo sypał gęsto œnieg. Skoczyłem po mydło i ręcznik, i szybko wróciłem. Wiadro z wodš odstawiłem trochę na bok, żeby nie nachlapać przy studni i nie robić przy niej œlizgawicy. Zdjšłem sweter i powiesiłem go na korbie, zakasałem wysoko rękawy koszuli, podwinšłem kołnierz na szyi, pierœ dzielnš szeroko odsłoniłem, mocno, że tak powiem, rozdekoltowałem i zaczšłem się myć nachylony nad wiadrem. Po chwilce wyprostowałem się, zdjšłem całkiem koszulę i znowu nachyliłem się nad wiadrem. Najpierw pochlapałem się wodš, woda lodowata była, potem namydliłem się, potem znowu się chlapałem, nacierajšc ostro skórę. Parskałem przy tym, ach, uch, tururum, ła, brrr, prychałem rozgłoœnie i inne wydawałem te słynne rytualne dŸwięki przy ceremonii przepięknej mycia się porannego w zimnej lodowatej wodzie. Potem nabrałem powietrza, wsadziłem mordę, czy jak kto woli: oblicze, do wiadra i wypuœciem powietrze, tak jak się to robi, prychajšc ustami; powietrze bšbelkami wyskakiwało na powierzchnię, woda wychlapywała się z wiadra, potem wyprostowałem się i zaczšłem się mocno wycierać ręcznikiem, parskajšc cały czas; achajšc, uchajšc, tururajšc i tak dalej, i tak daIej, i akurat przypomniało mi się fantastyczne i na zawołanie, sztuczne kichanie Zdzicha, szliœmy ulicš i ja mówiłem: kichnij no, Zdzichu, bo coœ smutno, i Zdzich jak nie kichnie, to ludzie wychodzili na balkony, czasami ładne dziewczyny i "sto lat", "sto lat" sypało się na nas z góry jak kwiatów deszcz, więc przypomniało mi się akurat to i do tego wszystkiego jeszcze œmiać się zaczšłem, ech, Niagara, nic tylko w tych kaskadach zastygnšć. Szelburg-Zarębina Ewa ur. 10 IV 1899 r. w Bronowicach pod Puławami; powieœciopisarka, autorka ksišżek dla dzieci i młodzieży (m.in. opwiadania "Najmilsi", baœnie "Rzemieœlniczek-wędrowniczek"); powieœci: m.in. "Rzeka kłamstwa", zbiór opowieœci o póŸnej staroœci "Samotnoœć" (1961) - zm. 28 IX 1986 r. w Warszawie; "Samotnoœć" Wieczorne rosy stršciły kurz z powietrza tak dokładnie, że stało się czyste, jakim było przede dniem. Teraz oddychać jest rozkoszš dla płuc wysuszonych pustkš upału. Owocny jest wieczór. On wyraża dobitnie, co zaszło w dziennej porze. Przywraca wartoœć także temu, co zamierzone, a niespełnione: już stało się wspomnieniem i nabyło ceny. Jako cenne trwać będzie i odtšd już cieszyć. Wieczorem płacz nie bywa długi - uciszy go noc. Wieczorny smutek nie jest bez nadziei - oglšdajš go gwiazdy z tak wysoka, że pod ich wzrokiem uskrzydla się on. Jakkolwiek spędzasz dzień - wieczór nadejdzie. On jest tym, czego obudziłaœ się z rana, choć nie pamiętasz, chociaż może nie wiesz. Dnie rozmaite sš, a spokój wieczora płaci wiele... prócz jednego: samotnoœci. Jeœli - zawiniona... Lecz któż by chciał dobrowolnie zawinić samotnoœć! Jest taki właœnie wieczór. RzeŸwy po dniu nużšcym. Jest plac, do którego zbiegajš ulice. Wokoło placu stojš domy. Dom przy domu. Ludzie wracajš, ludzie wychodzš. Trwa bezustanny ruch na placu. W domach trwa ruch. A potem powoli ruch ustaje. Z rzadka ulicš wóz przeleci. Jeszcze rzadziej przesunie się przez plac przechodzień. Drzwi domów zamykajš się coraz częœciej. Okna... Otwarło się okno. Nagle się otwarło. Z takim rozmachem, jakby ten, kto pchnšł okiennice i poderwał zasłonę, całš œcianę znieœć chciał tym oburšcz ogarniajšcym przed sobš ruchem. Kobieta. Przez połowę doby była w pracy. Jej praca liczy się mało, choć jest niezbędna. To niewykwalifikowana pracownica. Sprzštanie, pranie, różne posługi domowe. Wszystko, na co inni, cenišcy swój zawód lub smakujšcy w nieposiadaniu owego - nie majš czy też nie chcš tracić czasu. Na skórze ršk tej kobiety, na jej barkach i grzbiecie, w siatce żył oplatajšcych nogi - wypisana jest jedna strona życiorysu. Drugš - odczytujš ludzie z jej oczu, które sš czyste w kolorze mimo staroœci, nie zmšcone żadnym wyrazem innym poza otwartoœciš. Dlatego zwykła patrzeć nimi prosto w twarze ludziom. Żadna ze stron na tym nie traci, gdy zawierana jest umowa o pracę i płacę. Pół doby kobieta jest zajęta poza domem. Wieczorem powraca do siebie. Wróciła. Stoi w oknie otwartym. Nie wychyla się z niego przez parapet ani się o framugę jego nie opiera. W słuch zamieniona i we wzrok jest w tym oknie ciasnym jakby poœrodku placu stojšca, a plac ten jakby przestrzeniš był, i nie zamkniętš, pomimo ulic ponazywanych, które do niego zbiegły, i do domów ponumerowanych, które przy nim się ustawiły... przestrzeniš bez innych granic, jak tylko wzrokiem i słuchem wytyczone... wzrokiem - nie oczu, słuchem - nie uszu: serca. Jest wieczór. Wieczór jest jeszcze czy - już może noc. ZapóŸnionego przechodnia słychać kroki œpieszne. Kobieta z okna słyszy je. Przed naprzeciwnym domem się zatrzymał. Tam do drzwi całym sobš przypadłszy, usiłuje gwałtem dostać się do wnętrza. - Człowieku - mówi kobieta na tyle tylko głoœno, iżby on jeden usłyszał, i na tyle przekonywajšco, aby usłyszawszy, poniechał dobijania się do zamkniętych drzwi. Ale on słuchał plaskania własnych dłoni po nieustępujšcym drewnie. Wreszcie zacisnšł pięœci i uderza nimi, i łomoce, podnoszšc głos od szeptu do krzyku: - Aprite! aprite! - Człowieku, człowieku - powtarza kobieta tak długo, tak żarliwie, aż przeniknęło, spokojne, przez krzyk i dotarło do niego to słowo. Ucichł. Ale na chwilę tylko. Bo, obejrzawszy się, zabaczył kobietę i - że nikogo przy niej, że więcej nikt! Odwrócił się gwałtownie i znów zaczyna szturm. Teraz jednak nadszedł opieszały stróż nocny z kluczami. Gdy z wolna, z namysłem, wybierał z ich pęku ten jeden, właœciwy - człowiek raptem przypomniał sobie, że posiada własny klucz. Dobywa go. Odsunšł powolnego klucznika. I drzwi sobie otworzył. Sam. - Człowieku, człowieku - kobieta nie może powstrzymać się od zawołania za nim, za znikajšcym w drzwiach, za nim, za którym zatrzaskujš się drzwi. Uciekł, między cztery œciany się schował, ażeby nie czuć się zagubionym w œwiecie, a właœnie w czterech œcianach czekała na niego samotnoœć. Tu go dostała ona - za drzwiami. Człowieku, człowieku! Z kolei kobieta stoi u drzwi. Uderza dłoniš i woła: - Aprite! Jest pora kiedy już nie ma nocy i jeszcze nie ma dnia. Byłaby to pusta pora, gdyby nie dniało. Lecz oto dnieje. I jest tak, że tamte wszystkie domy, place poœrodku, ulice na placu zbiegłe, miasto - że to wszystko wyszło i stanęło obok kobiety na progu pod zamkniętymi drzwiami i woła z kobietš: - Aprite! Nie dłużej niż co dnia będzie się tu tak dobijała ta sprzštaczka przychodzšca na najwczeœniejszš ze swoich stałych gospód. Samotny lokator zasypiał zazwyczaj dopiero nad ranem i sen miewał twardy. Kobieta czujšc na plecach ciepły dotyk rannych promieni słońca stuka ze zwyczajnš u niej cierpliwoœciš. Zna wagę czasu. Ale zna i więcej: coœ, co niezależne, co ani urodziło się z nami, ani z nami nie umrze: wspólnotę ludzkiej doli- niedoli. Nawet żeby ten tu w ciasnej alkowie w głębi pustego domu stary œlepiec umierał w samotnoœci - samotny nie jest. Nigdy nim nie był. Zawsze o każdej godzinie nocy, z każdego miejsca małej, choć tak wielkiej ziemi, wołajš do niego - do nas, nasi bliŸni swoim, jak jego - jak nasze, cierpieniem... swojš, jak jego - jak nasza, radoœciš... podczas ich, podobnego naszemu, zwycięstwa! W czasie, podobnej naszym, ich klęski. Człowieku! człowieku! Otwierasz radio, przekręcasz gałkę telewizora. To widzisz, tego słuchasz, temu - że istnieje rzeczywiœcie wraz z tobš, bo ci podano w zaabonowanym programie - wierzysz. Dlaczego nie używasz bardziej człowieczego instrumentu, który nosisz w sobie? Tej niespożytej siły, jaka cię niewidzialna, cuda działajšca, łšczy z innymi i ze œwiatem - wspólna. Do serca własnego dlaczego nie sięgasz wcale lub - tak rzadko? Żeromski Stefan ur. 14 X 1864 r. w Strawczynie - powieœciopisarz, nowelista, dramaturg, publicysta; w 1895r. pierwszy zbiór opowiadań pt. "Opowiadania" ("Zapomnienie", "Doktor Piotr", "Siłaczka", itd.); jego najbardziej znane powieœci to: m.in. "Syzyfowe prace" (1897), "Ludzie bezdomni" (1899-1901), "Popioły" (1904), "Dzieje grzechu" (1908), "Wierna rzeka" (1912), "Przedwioœnie" (1924); dramaty: "Róża" (1909), "Sułkowski" (1910), "Ponad œnieg bielszym się stanę" (1921), "Turoń" (1923), "Uciekła mi przepióreczka" (1924); w latach 1882-1891 pisał "Dzienniki" - zm. 20 XI 1925 r. w Warszawie; "Syzyfowe prace" - Cóż pan czytałeœ np. z Mickiewicza? - No, zdaje się... Niektórych rzeczy żadnš miarš nie mogliœmy dostać. - Ja się o to nie pytam, nie chcę wiedzieć! Jakiż utwór podobał się panu najbardziej? - Czy ja wiem? "Trzecia częœć"... Improwizacja, Pan Tadeusz, Księgi Pielgrzymstwa... Sztetter umilkł. Po chwili zapytał jeszcze: - No, a cóż pan wiesz o Mickiewiczu? Uczeń wyraŸnie, jasno i bardzo szczegółowo opisał w języku rosyjskim młodoœć poety, Zwišzek Promienistych, Filomatów i Filaretów, aresztowania, uwięzienie i deportację. Wprost od tych szczegółów w najniespodziewaniej zjechał z Wilna do Warszawy, i już nie ku profesorowi, lecz w stronę klasy zwrócony jšł wybornš i bardzo pięknš ruszczyznš z chwalebnym uniknięciem "polonizmów" plastycznie malować napad podchoršżych na Belweder w nocy 29 listopada. Oszołomiony belfer pragnšc co tchu przerwać ten wykład rzucił pytanie: - Umiesz pan może co na pamięć? - Proszę powiedzieć. Zygier złożył ksišżkę, przez chwilę się namyœlał i wnet zaczšł mówić głosem niedonoœnym, ale dŸwięczšcym jak szlachetny metal: "Nam strzelać nie kazano. Wstšpiłem na działo..." Usłyszawszy te wyrazy Sztetter zerwał się na równe nogi i zaczšł machać rękami, ale Zygier nie umilkł. Jakby odepchnięty jego wzrokiem, nauczyciel siadł na swym krzeœle, podparł głowę rękoma i nie spuszczał oka z szybek we drzwiach. W klasie stała się cisza. Wszystkie oczy skierowały się na wypowiadajšcego "wiersze polskie". Ten mówił równo, ze spokojem i umiarkowaniem, ale jednoczeœnie z jakšœ ukrytš w słowach wewnętrznš gwałtownoœciš, która niekiedy, w pewnych cenzurach, wymykała się między sylabami. Dziwne, niesłychane słowa przykuwały uwagę, potężny obraz boju roztwierał się przed oczyma słuchaczów - i nagle mówca dŸwignšł swój głos o stopień wyżej: "Gdy Turków za Bałkanem twoje straszš spiże, Gdy poselstwo francuskie twoje stopy liże, Warszawa jedna twojej mocy się uršga! Podnosi na cię rękę..." Nauczyciel syknšł i zaczšł wstrzšsać głowš. Wtedy "Figa" - Walecki wylazł ze swej ławki, zbliżył się do drzwi, wspišł na palce i spoglšdajšc uważnie w korytarz machnšł rękš na Zygiera, żeby gadał dalej. Nie była to już recytacja utworu wielkiego poety, lecz oskarżenie uczniaka polskiego zamkniętego w zdarzeniach bitwy. Był to własny jego utwór, własna mowa. Każdy obraz walki dawno przegranej wydzierał się z ust mówcy jako pragnienie uczestnictwa w tym dziele zgubionym. Uczucia dziecięce i młodzieńcze, po milionkroć znieważane, leciały teraz między słuchaczów w kształtach słów poety, pękały wœród nich jak granaty, œwistały niby kule, ogarniały dusze na podobieństwo kurzawy bojowej. Jedni z nich słuchali wyprostowani, inni wstali z ławek i zbliżyli się do mówcy. Borowicz siedział zgarbiony podparłszy pieœciš brodę i rozpalone oczy wlepił w Zygiera. Dręczyło go przemierzłe złudzenie, że on to wszystko już niegdyœ słyszał, że on to nawet gdzieœ jakby własnym okiem widział, ale nie mógł pojšć, co będzie dalej - i słuchał, słuchał ze wstrętem i złoœciš, ale z dreszczem dziwnego bólu w piersiach. Wtem Zygier zaczšł mówić: "...nieraz widziałem Garstkę naszych walczšcš z Moskali nawałem. Gdy godzinę wołano dwa słowa: - pal! nabij! Gdy oddechy dym tłumi, trud ramiona słabi, A wcišż grzmi rozkaz wodzów, wre żołnierza czynnoœć, Na koniec bez rozkazu pełniš swš powinnoœć, Na koniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci Żołnierz, jako młyn palny, nabija, grzmi, kręci Broń od oka do nogi, od nogi - na oko... Aż ręka w ładownicy długo i głęboko Szukała... Nie znalazła... I żołnierz pobladnšł, Nie znalazłszy ładunku, już broniš nie władnšł I poczuł, że go pali strzelba rozogniona, I puœcił jš, i upadł... Nim dobijš skona..." Borowicz zamknšł oczy. Znalazł już wszystko: To ten sam żołnierz, o którym mówił mu przed laty strzelec Noga na pagórku pod lasem. Ten sam, zabity nahajami, leżšcy w skrwawionej mogile pod œwierkiem. Serce Marcina szarpnęło się nagle, jakby chciało wydrzeć się z piersi, ciało jego potrzšsało wewnętrzne łkanie. Œcisnšł mocno zęby, żeby z krzykiem nie szlochać. Zdawało mu się, że nie wytrzyma, że skona z żalu. Sztetter siedział na swym miejscu wyprostowany. Powieki jego były jak zwykle przymknięte, tylko teraz niekiedy wymykała się spod nich łza i płynęła po bladej twarzy. Spis treœci Andrzejewski Jerzy "Bramy raju" Hemingway Ernest "Stary człowiek i morze" Iredyński Ireneusz "Polska nowela współczesna" Iwaszkiewicz Jarosław "Panny z Wilka" Kochanowski Jan "...Iż pijaństwo..." "Wykład cnoty" Montgomery Lucy Maud "Ania z Zielonego Wzgórza" Orzeszkowa Eliza "Nad Niemnem" Rogowski Roman E. "PrzyjaŸń" Saint-Exupery Antoine de "Mały ksišżę" Stachura Edward "Pokocham jš siłš woli" "Siekierezada albo zima leœnych ludzi" Szelburg-Zarębina Ewa "Samotnoœć" Żeromski Stefan "Syzyfowe prace" Wybór satyr opracowała: Małgorzata Ryl Przedsiębiorstwo Wydawnicze Zwišzku Niewidomych "Print 6" Rok 1994 ISBN 83-85987-05-3 Wstęp Satyra jest bardzo starym gatunkiem literackim, którego poczštki sięgajš czasów starożytnych (Horacy "Juvenalis"). Stała się szczególnie popularna w XVIII w. w literaturze polskiego oœwiecenia, reprezentowana przede wszystkim przez Krasickiego, którego niektóre utwory nie sposób było nie umieœcić w tym zbiorku. Satyra posługuje się œmiechem, kpinš, ironiš, paszkwilem, parodiš, karykaturš, absurdem itd.. Gani ludzkie wady, przesšdy, stereotypy, mity konwencji, szablony twórczoœci literackiej etc. Gatunek ten staje się żywotny w czasie decydujšcych przemian społeczno- obyczajowych i politycznych. Współczesna satyra zwišzana jest przede wszystkim z estradš i kabaretem, pismami satyrycznymi. Ostatnie przemiany w Polsce zaowocowały mnóstwem satyr. W tej antologii zajęły najczęœciej abstrakcyjne, majšce za przedmiot ponadczasowe, uniwersalne, cechy ludzkie. Nie atakujš one człowieka, lecz jego przywary, wady, najczęœciej głupotę, pijaństwo itd.. Niech te utwory pomogš nam dostrzec nie tylko wady innych ludzi, ale i swoje własne! Motto: "I œmiech niekiedy może być naukš Kiedy się z przywar, nie z osób natrzšsa I żart dowcipnš przyprawiony sztukš Zbawienny, kiedy szczypie, nie kšsa !" I. Krasicki "Monachomachia" opracowała: Małgorzata Ryl Gałczyński Konstanty-Ildefons - ur 23 I 1905 r.- poeta, satyryk, debiutem jest poetycka powieœć "Porfirion Osiełek czyli Klub Œwiętokradców"; poematy: "Koniec œwiata" (1929), "Bal u Salomona" (1931), "Ludowa zabawa" (1934); okres przedwojenny Gałczyński zamknšł cyklem "Noctes Aninenses"; po wojnie trzy wybory wierszy wydane 1946 r. (w Polsce, Rzymie, Hanowerze); zbiór "Zaczarowana dorożka" (1948); w 1945 rozpoczšł cykl "Zielona gęœ" (groteska); utwory dotyczšce roli sztuki: "Niobe" (1952), "Wit Stwosz" (1952); swoistym testamentem jest cykl 10 "Pieœni"; dłuższe utwory satyryczne: poemat: "Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu" (1954), farsa: "Babcia i wnuczek, czyli Noc cudów" (1955) i in. - zm. 6 XII 1953 r. "Satyra na bożš krówkę" Po cholerę toto żyje? Trudno powiedzieć czy ma szyję, a bez szyi komu się przyda? Pachnie toto jak dno beczki, jakieœ nóżki, jakieœ kropeczki - ohyda. Człowiek zajęty niesłychanie, a toto, proszę, lezie po œcianie i rozprasza uwagę człowieka; bo człowiek chciałby się skoncentrować, a ot, bożš krówkę obserwować musi, a czas ucieka. A secundo, szanowni panowie, Jakim prawem w zimie na œcianie?! Co innego latem, gdy kwitnie ogórek! Bo latem to co innego: każdy owad może tentego i w ogóle. Więc upraszam entomologów, czyli badaczów owadzich nogów, by się na tę sprawę rzucili z szałem. I właœnie dlatego w Szczecinie, gdzie mi czas pracowicie płynie, satyrę na bożš krówkę napisałem. "Strasna zaba" wiersz dla seplenišcych Pewna pani na Marsałkowskiej kupowała synkę z groskiem w towazystwie swego męza, ponurego draba; wychodzš ze sklepu, pani w sloch, w ksyk i w lament: - Męzu, och, och, popats, popats, jaka strasna zaba! Mšz był wyzsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze mówi: - Zecywiœcie coœ skace po trotuaze! cy to zaba, cytez nie, w kazdym razie ja tym zainteresuję się; zaraz zadzwonię do Cesława, a Cesław niech zadzwoni do Symona - nie wypada, zeby Warsawa była na "takie coœ" narazona. Dzwonili, dzwonili i po tsech latach Wrescie schwytano zabę koło Nowego Œwiata; a zeby sprawa zaby nie odesła w mglistoœć, uzšdzono historycnš urocystoœć; ustawiono trybuny, spędzono tłumy, "Stselców" i "Federastów" - słowem, całe miasto. Potem na trybunę wesła Wysoka Figura i kiedy odgzmiały wsystkie "hurra", Wysoka Figura zece tak: - Wspólnym wysiłkiem zšdu i społeceństwa pozbyliœmy się zabiego bezeceństwa - panowie, do góry głowy i syje! A społeceństwo: - Zecywiœcie, dobze, ze tę zabę złapaliœcie, wsyscy pseto zawołajmy: "Niech zyje!" Hemar Marian - właœciwie M. Hescheles - ur. 6 IV 1901 r. we Lwowie; poeta, komediopisarz, satyryk; zwišzany z twórczoœciš kabaretowš Lwowa, kierownik społecznych teatrów rewiowych, współtwórca szopek politycznych, autor piosenkarskich przebojów, tekstów rewiowych; zbiory poezji: "Dwie Ziemie Œwięte", "Im dalej w las", "Chlib Kulikowski", "Wiersze Staroœwieckie"; uprawiał aktualnš satyrę politycznš ("Adolf Wielki", "Satyry patetyczne" i in.); utwory sceniczne ("Cud biednych ludzi" - 1943, "Dług honorowy" - 1944); tłumaczył sonety Szekspira, ody Horacego; zm. 11 II 1972 r. w Londynie; "Na krasomówstwo" Na pogrzebie, na œlubie, Na komitecie, w klubie, Na bankiecie, na radzie, Za stołem, na estradzie, Na herbatce, na lampce wina, Wstaje. Chrzška. Zaczyna. Z majestatem żałoby, Lub z humorem Zagłoby, Po ludziach wodzi wzrokiem I życzy sobie, oby Był fałszywym prorokiem. I mówi, że na względzie Ma nadzieję, że będzie Wyrazicielem wszystkich Obecnych tu i bliskich. Iskry prawd nowych krzesa, Mówi, że miecz Damoklesa, Że syzyfowe prace I pięta Achillesa. Męskie powœcišga bóle z Przejęciem, jak król Amfortas, Caveant - mówi consules! I Hannibal ante portas! Mówi: powrotna fala. Mówi: Męki Tantala. I mówi, że zły ptak to, Co własne gniazdo kala. Mówi: Non omnis moriar. I mówi: Carpe diem. I mówi że Historia rozumie, o co się bijem. W głosie płomienny żar ma, Œlinę toczy jak œluzę, I mówi, że inter arma Silent - tak mówi - Musae. Że mšdry Polak po szkodzie I w ramach swego wywodu Sugeruje, że młodzież Jest przyszłoœciš narodu. Łza mu na oku zawisa, Mówi, że Wóz Tespisa, Że Pobóg Kielanowski I że Odra i Nysa. De gustibus non disputandum I dłońmi wsparł się o biołdra I mówi: Nil desperandum! I mówi: Sursum kołdra! Z oryginalnych dewiz Wnioski œwieże wycišga I mówi że vita brevis, Lecz ars - mówi z mocš - longa. Sub specie aeternitatis Kreœli wytyczne wieczne I mówi: Sapienti satis I komentarze zbyteczne. Najbardziej z wszystkich lubi Tę cytatę złowieszczš, Gdy to be or not to be, That is - mówi - the question! Na tę łatwoœć uczucia, Ten frazes gotowy, w lot ma, Te słowa jak gumę do żucia, Te frozen food of thought ma. Ta oratorska konfekcja, Te zdańka ubrańka z kołka, Czy to żałobna prelekcja, Czy pierdołka wesołka. A w koło, przed nim - oni Siedzš w strasznej agonii, Spoceni i znudzeni, W okropnej neurastenii, Słuchajš, œpiš jak zajšce Z otwartymi oczyma. I tylko myœlš, œpišce: Cholery na niego nima. "Sense of Humour" z tomiku "Kiedy znów zakwitnš białe bzy" Lubimy stwierdzać z dumš I zgadzać się, bez sporu, Że sprawdzianem kultury Jest poczucie humoru. I że my - jak nikt inny, Od wieków, od Reja przecie - Naszym poczuciem humoru Przodujemy na œwiecie. Że w naszej literaturze - Z tego nas nie obedrš! - Tam Słowacki, tu Rodoć, Tam Trembecki, tu Fredro! Jakiekolwiek nazwisko Na chybił trafił wyskub, Spójrz - Morsztyn! Patrz - Krasicki! (Dziœ by się zdał taki biskup). Tu Prus, tam Makuszyński, Nawet Boy, tu Nowaczyński, Nawet w najnowszych czasach Młody Ignacy Baliński. Wspaniały zastęp kpiarzy, Satyryków, sowizdrzałów, Ich fraszek i dowcipów, Pamfletów i kawałów. Błyszczšca literatury Œmiechem kwitnšca połać! Nasze poczucie humoru - Jest się na co powołać. Jesteœmy drwišcy, kpiarscy, Kawalarscy, złoœliwi, Z natury ostrzy, cięci, Dowcipni i żartobliwi. W docinkach, fraszkach, żartach, Bon-motach iœcie paryskich, Jak nikt inny umiemy Drwić z wszystkiego i z wszystkich. Umiemy kpić z Anglików, Z Moskali i ze Szwabów, Z Litwinów, z Ukraińców, Z Czechów, z Żydów, z Arabów, Z wad, cnót, zalet, zwyczajów, Z języka i z ubioru - Kto by się na nas obraził, Nie ma poczucia humoru. Tylko - niech Pan Bóg broni, By ktokolwiek na œwiecie, Żartem, fraszkš, uwagš, Słówkiem, maczkiem w gazecie, Nas wykpił, z nas zażartował, Nas tknšł - pomyœleć groza! Już poczucie humoru Stula się jak mimoza. Już uœmiech z warg nam ucieka, Już gniew nas trzęsie srogi, Już pierœ wzbiera rozkoszš Strasznej martyrologii! Już krew oczy zalewa, Rycerska dłoń już na kordzie! Nasze poczucie humoru Już każe "walić po mordzie". Okrutne mnie dręczy pytanie, Obawy mam wcale niepłonne - Czy nasze poczucie humoru Nie jest zbyt jednostronne? Bo cała ta humoru zabawa Ma jedno prawidło główne: Jeżeli humor ma prawa - Niech będš dla wszystkich równe. Huszcza Jan - pseud. Kronikarz, Jan Zagoœciński i in. - ur. 24 XI 1917 r. w Zagoœcinie (Wileńszczyzna), poeta, satyryk, powieœciopisarz, debiutował zbiorem poezji "Ballada o podróżnych" (1938), m.in. "Pamiętnik liryczny" (1945), "Stara pijalnia" (1968); powieœci: "Miasteczko nad Olszankš" (1948), "Telefon więcej nie zadzwoni" (1961), "Obršczki z kajdan" (1974) i in. ; ostatnie zbiory poezji: "Lata spoœród lat" (1983), "Pory czasu człowieczego" (1984); zm. 26 VI 1986 r. w Łodzi; "Dzicy z drugiej połowy XX wieku" Szklane dŸwięki, wydmuchiwane ze wszystkich instrumentów, bez przerwy spadajš na kamienie - wodospad przełamał potok na dwie częœci, aby przyzywała okolica. Zmęczeni kilkukilometrowym marszem, liczni zatrzymujš się tutaj i milczš z wdzięcznoœci, stojšc długo w zielonym chłodzie, chłonšc łaskę... A oni podjechali na samochodach aż pod rozedrganš œcianę z wody muzycznej, z chłodu zielonego - wysiedli, wołajšc: "Jak tu fajnie, cholera!" Klepišc swoje babki po ruchliwych poœladkach, ustawili je między sobš, aby zrobić grupowe zdjęcie na pamištkę, że byli... Potem rozłożyli się na kocach wokół butli z barwionš wódkš i puszki ze szprotami. Nim sięgnęli po napełnione szklaneczki, jeszcze przedtem rozgęglili radio. I więcej nie istniał wodospad! "Podział godzin" O ósmej rano w aprowizacji muszę się zgłosić do rejestracji. A tam ruchliwy ludzki ogonek wczeœniej się zaczšł, nim zaczšł dzionek. Gdy do mnie doszło, oznajmił œwištek, że mi brakuje kilku pieczštek. Przez te pieczštki, przez te stempelki w urzędach innych tłok zwiększam wielki. A na parkanie znów nowy afisz: zgłoœ się, inaczej do ciupy trafisz! Oœwiaty rozwój przeklinam przeto: czemuż nie jestem analfabetš?! Zegar godzinę pierwszš wydzwania, jak by tu zdšżyć w sprawie mieszkania. Ale jest znowu ważna przyczyna, bije tymczasem trzecia godzina! Tršcam przechodniów, zdyszany lecę - czekajš na mnie aż cztery wiece, aż cztery wiece, jedno zebranie usłyszeć bardzo chcš moje zdanie... Poza tym jeszcze miałbym ochotę marki niemieckie zmienić na złote. Biegam bezradny, rety, rodacy, skšd wezmę godzin na trochę pracy?! ŁódŸ, 6 III 1945r. "Stereotypy" Choć przed snem czułem się raŸnie, zmšciło coœ wyobraŸnię. Zrazu Piast się zjawił we œnie, lecz uœmiechnięty obleœnie, bez koła i bez Rzepichy, chłeptał chciwie piwo z michy. Po Piaœcie, a niech to diabli, Koœciuszko, ale bez szabli! Czarniecki, choć wiódł wyprawę, gdzieœ pod siodłem miał buławę. Wódz powstańców, panna Plater naraz krzyknie: "Nasermater!" Zaœ "stary Fredro" w mundurze pięknej pannie wręcza róże. Ledwo zbyłem się zdumienia, sytuacja znów się zmienia... Oto niby znane rysy, Xišże Józef, ale łysy! Słowacki bez kołnierzyka, a globus bez... Kopernika! Patrzy znad jakiejœ komody Kraszewski bez długiej brody. A dla kontrastu, po chwili, ach, postać siwej... Maryli. To był sen, nie atak grypy, choć dusiłem się jak w łaŸni. Nad ranem stereotypy ukoiły wyobraŸnię. Kern Ludwik Jerzy - ur. 29 XII 1921 r. w Łodzi, poeta, satyryk, autor ksišżek dla dzieci i młodzieży, tłumacz; opublikował zbiory: "Zemsta szafy" (1967), "Kernalia" (1969), "Podglšdanie rodaków" (1972), "Jaœnie Pan Rym" (1982); tłumaczył utory, m.in. Lopego de Vega, O. Wilde'a "Bezbolesna przyszłoœć" Żeby młodym nie dobierać się do skóry, Propozycja jest, By w kraju znieœć matury. Ta matura tylko nerwy niszczy młodym, Z nerwów zaœ dygotki - jak wiadomo - sš I wrzody. Jak matura zniknie, zniknie tych nerwów przyczyna, Choć niektórzy mówiš, że to wszystko raczej z papierochów Albo z jabcanego wina. Potem, Kiedy matur już nie będzie, Pomyœli się o tym, Żeby bardziej nowoczeœnie serwować przedmioty. Zamiast nocš nad ksišżkami pochylać swe czółka, Młodzi będš dany przedmiot Przyjmować w pigułkach. Można by zastrzyki także zaprzšc do tej roli, Zastrzyk jednak ma tę wadę, że troszeczkę boli. A pigułki można łykać bez trudu, Jak kluski: Ta pigułka na algebrę, A ta na francuski. Na fizykę Która nie jest łatwa ani letka, Przeznaczona będzie całkiem osobna tabletka. Tym zaœ, którzy będš słabsi Lub zajęci sportem, Więcej piguł się zapisze, No i w wersji forte! Jak rozróżnić w tych warunkach, Zapytacie słusznie, Kto jest dobrym, a kto tylko takim sobie uczniem? Z odpowiedziš na pytanie tak ważne nie zwlekam: li w kawiarniach będš siedzieć, A dobrzy - w aptekach. "Dwie strony damskiego medalu" Bardzo dobrze, proszę panów, jeœli żona Nowoczeœnie, że tak powiem, bywa wykształcona. Skończy jeden fakultecik, Drugi, Trzeci, Wie (teoretycznie) wszystko o hodowli dzieci, Z jej powodu inni patrzš na ciebie z zazdroœciš I zachwyca się niš cała okolica - A tymczasem Ona idzie i przynosi wołowinę z koœciš I upiera się, że to jest polędwica. Takie sprawy to po prostu - temat rzeka, Owszem, Miło w domu uczonego mieć człowieka (Płci nadobnej!), Co potrafi w każdej chwili, proszę Was, W naukowy sposób sprawdzić Rachunek za gaz. Co do spodni jednak, to możliwe, że uczony Zaprasuje kanty z boku. Z najmniej odpowiedniej strony. Bardzo cieszš mnie postępy kobiet, Ja je pilnie œledzę, Lubię nawet, gdy kobieta ma encyklopedycznš wiedzę, Bo to przecież i uroczo, I przyjemnie nadzwyczajnie En passant tak porozmawiać sobie O Spinozie, O Einsteinie, O poetach starej Anglii, których wiersze sš tak mało znane - Gorzej, Gdy owsianych płatków, chcesz, A ona poda ci mydlane. "Eremik nasz kochany" Gdy dokuczy nam œwiat Albo damy My, mężczyŸni, od tysięcy lat Do samotni jakiejœ bardzo chętnie uciekamy. Chcemy skryć się, Chcemy uciec od ogółu, A co zapalczywsi (Jak na przykład pan Wołodyjowski) Walš wprost do kamedułów. Otóż dotšd, Aż do naszych czasów, Sprawa była dosyć trudna. Jak nie klasztor, to pustelnia zostawała jeszcze do wyboru Lub wyspa bezludna. Że bezludne wyspy jednak to raczej rzadkoœci, Wielu goœci, Uciec chcšc do samotnoœci, Miewało trudnoœci. Dziœ inaczej to wyglšda, bo dobry los w darze Oprócz auta Dał mężczyznom Także i garaże. Kiedy tylko zapanujš w domu ciche dni, Do garażu idziesz sobie i tam dobrze ci. Zapominasz, że na œwiecie sš hece kobiece, Koła trochę podpompujesz, Podokręcasz œwiece, Dasz chłodnicy nowy korek, Wetkniesz, co wypadło, Wkręcisz œrubkę w reflektorek I palec w imadło. I od razu tak ci dobrze, Tak błogo, Tak miło, I chcesz, żeby wszystkim innym też tak samo było. Każdy z mężczyzn - myœlisz sobie - co podatki płaci, Mieć powinien taki garaż. A zwłaszcza żonaci. "Nasz wkład" Od wielu lat już myœlę, Często wręcz mimo woli, czemu na ogół nas mężczyzn ten cały Dzień Kobiet nie boli ? Czemu kompleksów nie mamy, Przeciwnie, Cieszymy się, Że im ten Dzień Kobiet przyznano, choć nam - jak dotychczas nie. To przecież jest nienormalne, Sprzeczne z męskš naturš, Którš zazdrosnš miewamy, okropnie złš i ponurš. To przecież zdumiewajšce, Dajšce do myœlenia, Że tak się wcišgać dajemy w te pienia, W te dziękczynienia... Zamiast podœmiewać się z lekka, Że wszystko to lipa i bzdury My wskakujemy, jak jeden, w œwišteczne garnitury. Czy mężem jesteœmy, Czy synem, Czy narzeczonym, Czy dziadkiem, Jak głupi latamy po mieœcie, węszšc za byle kwiatkiem. Uœmiech nam buŸkę rozjaœnia, Oczka się stajš liryczne - I to mi się właœnie wydaje za bardzo coœ altruistyczne. Za bardzo to raj przypomina, Po prostu słodycz sama, Tacy się nagle robimy dobrzy, jak za praojca Adama... I tu mnie myœl olœniła, Myœl ze szczerego srebra: Panowie! Przecież ten cały Dzień Kobiet, to œwięto naszego żebra! "Nowy Kossak" Hoże dziewczę płacze, Konik nóżkš grzebie, Polacy od wieków Twardzi sš. Dla siebie. Francuz Francuzowi Funduje œlimaka, A Polak najchętniej Podgryza Polaka. Hiszpanowi Hiszpan Gra na tamburynie, A Polak podkłada Polakowi œwinię. Włoch tak kocha Włocha Jak pawica pawia, A Polak Polaka Do wiatru wystawia. Anglikowi Anglik Robi przyjemnoœci, Polak Polakowi Przykroœci zazdroœci. Konik nóżkš grzebie, Płacze dziewczę hoże, Polak do Polaka Z pyskiem albo z nożem. Rzadko Polakowi Polak dobrze zrobi, To już takie nasze Narodowe hobby, A tak by się chciało Wstawić do czytanki, Że Polak i Polak To sš dwa bratanki. "Przedział dla niepalšcych" Palenie papierosów jest najgorszš nagiej małpy chorobš Ja ten okres smrodzenia pod nosem mam już, na szczęœcie, za sobš. Dlatego kupujšc miejscówkę na ekspres wolno mknšcy Mówię: "Warszawa Druga klasa, Normalny, Dla niepalšcych..." Kupuję parę dni wczeœniej W myœl hasła festina lente I coraz częœciej słyszę: "Dla niepalšcych? Niestety, nie ma. Wszystkie miejsca zajęte". Biorę więc dla palšcych, bo trudno, bo jechać muszę A jednoczeœnie radoœć wypełnia mi całš duszę. To nic, że będę w dymie jechał aż do Warszawy, Znak to wszak, że pomyœlnie rozwijajš się sprawy, Że trend antydymowy bierze górę w narodzie I dni twe sš policzone, papierosowy smrodzie. Ruszyliœmy. I zaraz, Nie krępujšc się wcale, Po truciznę sięgnęli wszyscy w moim przedziale. Majš prawo z pewnoœciš, co by tam kto powiedział, Ostatecznie to przecież dla palšcych jest przedział, Ja tu jestem intruzem, doskanale wiem o tym, Tyle tylko, że truć się wcale nie mam ochoty. Więc wychodzę z przedziału (zbierzcie się nogi moje), W korytarzu Bez dymu, Myœlę sobie, postoję. Marzycielu ty durny! Królewiczu ty œpišcy! Na korytarz wyleŸli ci z tych dla niepalšcych. Oni właœnie sš teraz nowš kastš i falš, W smrodzie jeŸdzić już nie chcš, Ale palić to palš. "Wyjštek" Œwiat oszalał z powodu poœpiechu. Œwiat się męczy, Œwiat już złapać nie może oddechu. Do rozlanej podobny jest rtęci, Każda czšstka przed siebie gdzieœ pędzi, Ekspresowo, nerwowo gna, Poœpiech, poœpiech to hasło dnia. Wszystkim nam się ten poœpiech udzielił, Œpieszy się człek nawet przy niedzieli. Szybko myje swe ciałko, Szybko krawat swój wišże, Bo mu we łbie wcišż cyka: "Czy zdšżę? Czy zdšżę?" Potem, Zamiast na spacer przejœć się wiosnę lub latem, Człowiek pędzi jak głupi małym Czy większym "Fiatem". Inne "Fiaty" przegonić chcš go (tak mu się zdaje) Więc się człowiek nie daje, Tylko gazu dodaje. Te wyœcigi wœród ludzi obserwuje się wszędzie, W pracy naszej codziennej, W towarzystwie, W urzędzie. Każdy tempo podkręca (Ile tylko ma chodów), Żeby się przed innymi wysforować do przodu. I dlatego, kochani, że mi poœpiech tak docišł, Lubię sobie czasami pierwszy lepszy wsišœć pocišg. Wiem, że w nim się poczuję staroœwiecko, Milutko, Wiem, że będzie wcišż stawał, Że gnać będzie wolniutko, I choć spóŸnię się może do domowych pieleszy, To mnie cieszy, Że coœ się nie spieszy. Knorr Mirosława - autorka felietonów, artykułów publicystycznych, satyr; pierwszy tomik jej satyr "Igraszki z pazurem" (1969), kolejny zbiór "Chwasty polskie", "Ikebana z jeża", "Po rżysku na bosaka"; "Morał dla -dziestolatków" Zniknęły z pejzażów wiatraki I donkiszotów coœ mało. Co nam zostało z tych lat? Co nam zostało? Gdzie żeœ wzorcowe "Lwie Serce", Lub choćby "Serce" Amicisa? I mšdry Judym zwisa, I "głupi Jakub" zwisa... Młody Werter dawno już œmieszy, Stary Wiarus nie milczy œwiatu. Panie Dulskie ze swych pieleszy Wsiadajš do swoich "Fiatów". Lukrecje Borgia na zebraniach Krzesła, a także czas, zajmujš, Choć przykro mówić tak o paniach: Trujš. Cholernie trujš. Lilla Weneda harfy nie ma, Oddała jš za któršœ z gitar, Orfeusz głosem łka Niemena, co syren tłum z zachwytem wita. Nasz syn egzamin zdaje Przed profesorskim obliczem, Mylšc Józefa z kapitanem Czechowiczem... - O, gdzieżeœcie "za naszych czasów"? Niech zabrzmi nasz zgodny chorał. A wierszyk miał być z morałem. No właœnie. A oto morał: Nie udawaj głoœno zachwytów Na temat dżinsów, bigbitu, Fryzur, słownika młodzieży... Młodzież i tak nie uwierzy, Kiedy wypadasz ze stylu, Powie, żeœ... lizus - i tyle. Grzmij ile tylko się zmieœci Na formy (dzisiejsze) i treœci. Na snobizm, Cynizm, Niż moralny! Też będziesz "wapniak", Ale... normalny... "Ręce" z tomiku "Po rżysku na bosaka" Ręka rękę myła, Czyli wniosek stšd, Że szczycił się człowiek Parš czystych ršk... Ale dnia pewnego, Gdy dłoń myła dłoń, Nagle myć przestała I powiada doń: - Od dłuższego czasu już spostrzegam, Że Ja ci lepiej służę, Niżeli ty mnie. Z tej naszej wspóInoty Ty masz więcej zysku: Ty się wcišż wysuwasz innym do uœcisku, Jeżeli coœ rozdajš, Zawsze wetknš tobie, Rzadko się po dary wycišgamy obie. Kiedy od nas biorš, Ciebie każdy ceni. Ja wiszę jak głupia Albo tkwię w kieszeni... To ty nosisz obršczkę i pierœcionków parę, Gdy na moim przegubie najwyżej zegarek... Ciebie "w ršczki" się cmoka (bardzo rzadko - w dwie), "W łapę" wsuwa się komu? Na pewno nie mnie! Ja bardzo często œwierzbię, lecz ty forsę bierzesz! Przyznam, że obrzydło mi to wszystko szczerze! "Ręka rękę myje" - to stare przysłowie Sugeruje, Że Wszystko mamy po połowie... Fifty-fifty, jak mawia ręka anglosaska... W praktyce spółki nie ma, Jest tylko... co łaska... Jak poucza nasz przykład z codziennego życia: Jedni sš od zaszczytów, A drudzy... od mycia... "Rozmowa z Krasnoludkiem" z tomiku "Po rżysku na bosaka" Robišc w domu porzšdki, (te tak zwane "duże") Znalazłam... krasnoludka. Otrzepałam z kurzu, Na czym toto posadzić? - dumam I już wiem: Na naparstku do góry odwróconym dnem. - Może kroplę koniaczku Lub z ciasta migdałek? - Nie chcę! - warknšł. - O, brzydko... Koszałek-Opałek Był lepiej wychowany... (tak wyrwało mi się i westchnęłam, wspomniawszy "Sierotkę Marysię"). Zaœmiał się, Nie powiem, że "szatańsko", Gdyż Było to, jak gdyby zapiszczała mysz. - Strasznie dziwna wydaje mi się ludzka nacja, Cišgle trzeba coœ dla was lub za was załatwiać... Najpierw jakiœ koniaczek I w ogóle stół, A potem będę tyrać za paniš jak wół? Będę robił wykazy, listy, zestawienia, No bo pani akurat wije się w migrenie... Załatw wczasy, I "Fiata", Awans... I nie spoczniesz, Bo pewnie ktoœ w tym domu studiuje zaocznie, Więc dobry krasnoludek Niechaj nie zapomni Wykraœć w porę Tematów zestaw z ekonomii... Jeszcze pracę dla cioci, Order dla pociotka... Zwija się krasnoludek Jak jaka idiotka... Chcę z powrotem na półkę, Za "Ucztę" Platona! I nie będę służyć nikomu! Niech skonam! Przyjrzałam się uważnie swemu krasnalowi I mówię: - Masz, niestety, przewrócone w głowie... To legenda odwieczna w krasnale wmówiła, Że taka z was wyręka, Potęga I siła... Dziœ jedno dobre dojœcie daje więcej skutków, Niż za twoich czasów setka krasnoludków... "Skarb w lesie" z tomiku "Po rżysku na bosaka" Za wsiš, za polem, za strumieniem modrym, Za górš przez wiatr usypanš, Gdzie diabeł nie chodzi nawet na "dzień dobry", Tym bardziej zaœ na "dobranoc" Gdzie las szumišcy się zaczyna, Zaœ trakt z asfaltu zanika, Widniała... willa jednorodzinna Pewnego pustelnika... Całkiem samotnie żył tu starzec, Chociaż krewniaków miał tyle... Ale rodzina ta - można rzec Nie dziadka kochała, lecz willę... Gdy kres się zbliżał, słabło serce, Niemoc przykuła do łóżka, Wezwał pustelnik spadkobiercę-sierotę, Biednego pastuszka: - Za to żeœ mi przynosił wodę Żeœ dbał w kotłowni o żar, Ten list zostawiam w nagrodę, W nim - sekret, gdzie w lesie jest skarb. Gdy tylko sprawiš mi pochówek, Ty, nic nie mówišc nikomu, Wynajmij kilka ciężarówek, Na stacji zaœ kilka wagonów... Łzę otarł chłopiec, list otworzył, Najšwszy ludzi paru, Ruszył do lasu, Gdzie nie musiał Używać zaklęć ni czarów... Przez miesišc ładowali fury I samochodów wiele, Wywożšc skarb Z... makulatury I z puszek, I z butelek... Fortunę chłopak zbił, Nie zliczę, Ile jest wart majšteczek, Z tego, co w lesie wczasowicze Naœwiniš podczas wycieczek... "Zabawy" - Nie niszcz, synku, tego kwiatka, Nie podpalaj kota œwieczkš... - A bo co? - Żachnie się matka - Nie wolno bawić się dziecku? Widzicie! Wszystko jej szkodzi! Czego wtršca się, idiotka! Niech sobie pan urodzi! Poduœ sobie, synku, kotka... - Po co tniesz ławkę? Dlaczego? - Z boku gapi się przechodzień: - Czego pani chce od niego? I co to paniš obchodzi? Jak ja byłem takim smykiem, Choć mnie ojciec łoił pasem, Też krajałem scyzorykiem... I wyrosłem z tego z czasem... - Nie łam, chłopcze, jarzębiny, Nie bij młodszego, bo słabszy... Dwóch podeszło, srogie miny: - Czego czepia się ten babsztyl? Chce chłopak bat z drzewka zrobić, Chce krew bratu spuœcić z nosa, A niech się pobawi trochę... Jego sprawa! Żmija! Osa! - Co to dzieje się na œwiecie... Czytał pan? W prasie pisali O takim, co żonę, dzieci Pomordował i podpalił... Jak to może dojœć do tego?! - Gdzie jesteœ, synku? W komórce? Patrz pan: syna mam mocnego, Ršczkš łeb ukręcił kurce! "Zakazy" Ledwie człowiek wychyli na œwiat boży główkę, By ujrzeć œwiatło dzienne (albo - jarzeniówkę...). Ledwie się z buteleczkš, ze smoczkiem oswoi, Patrzy, A tu œwiat się od zakazów roi: Nie płacz! Nie kręć się! Nie ssij dużego palucha! Nie brudŸ babci fartucha (od tego - pielucha!) Nie kładŸ ršczki na płytę rozżarzonš ... I Nie pchaj palca do nosa Oraz między drzwi! Potem dalej będzie: Nie rusz! Zostaw! Połóż! Nie czytaj po nocach! Nie pal! Nie cudzołóż! Nie wtršcaj się! Nie bierz zbytniego ryzyka! Nie bšdŸ nigdy mšdrzejszy od swego zwierzchnika! A gdy się człek obruszy przy życia ostatku, To też jeszcze usłyszy: "Nie marudŸcie, dziadku!" Krasicki Ignacy - ur. 3 II 1735 r. w Dubiecku - poeta, prozaik, komediopisarz, przedstawiciel polskiego oœwiecenia; autor pierwszej powieœci polskiej "Mikołaja Doœwiadczyńskiego przypadki" (1776), "Pana Podstolego"; poematy heroikomiczne: "Myszeidos" (1775), "Monachomachia" (1778), "Antymonachomachia"; autor "Bajek i przypowieœci" (1779) i "Satyr"; zm. 14 III 1801 r. "Człowiek i zwierz" "Koń głupi". -"Nie koń". - "Osieł". - "Nie osieł, mój bracie" - "Któreż więc zwierzę od nich głupsze jeszcze znacie?" - "Człowiek". - "A, już to nadto!" - "Nie nadto, lecz mało, Gdyby się razem głupstwo człowiecze zebrało, Poszedłby w rodzaj muszlów albo wœród œlimaki. Słuchaj tylko cierpliwie: któryż zwierz jest taki, Iżby wiedzšc, co czynić, nie czynił, co trzeba? Zwierzom instynkt, nam, ludziom, rozum dały nieba, Przecież patrzšc, co czyniem my, rozumem dumni, Zda się, że ludzie głupi, zwierzęta rozumni. Sroży się lew nad sarnš, więc nagany godny, Ale dlaczego sroży? Dlatego że głodny. Skoro głód uspokoił, rzuca polowanie; Wilk żarłoczny, lis zdradny ustawne czuwanie Jeżeli czynić, muszš - tym sposobem żyjš. Zgoła weŸ ptaka, rybę, zwierzęcia lub żmijš, Każde ma swojš miarę i według niej działa, Jeœli im przymiot zdatny natura przydała, Idš do tego celu, do którego zmierza, Zgoła czym sš z potrzeby, sš z natury zwierza. Pan ich, człowiek, lecz głupszy, lecz gorszy nad sługi. Nie nowina to w panach. Z ich zdatnej usługi. Korzysta, a niewdzięczny, pędzi wolne w pęta, Dla niego silš zdatnoœć jarzmowe zwierzęta, Dla niego wół pracuje, chlebem go uracza, Więc, że niby to mędrszy nad swego oracza Wywnętrza go i pasie, żeby się spasł na nim. Mędrcy! Chwalemy wiernoœć, niewdzięcznoœci ganim. Któż nad nas niewdzięczniejszy? Lecz i to przebaczę, Tak chciało przyrodzenie; œcierwa pożeracze, Pasiem się łupem zwierzšt, przynajmniej by w mierze. Insze niech porównanie człek z zwierzęty bierze! Gdzie takie, co rozmyœlnie samo się niewoli, A sposobišc swe barki ku jarzmu po woli, W podobieństwie sławy szuka? Orzeł, pan nad ptaki, Lecz czy go ptaków innych rodzaj wieloraki Podłym czci uniżeniem? Wspaniały, ochotny, Wyżej jeszcze nad niego buja sokół lotny, Ani się zwraca z pędu na straszne odgłosy. Nie powaga, lecz dzielnoœć wzbija pod niebiosy. Człowiek, wybór natury, œwiata prawodawca, Człowiek, praw stanowiciel, a przestępstwa sprawca, Sam łamie obowišzki, co wznawia i kleci. Któraż lwica jęczała na niewdzięczne dzieci? Któryż żubr żubra zdradził? W przychylnej postaci Zmówiliż się na wilka wilcy koligaci? Trułże doktór lis lisa? Gdy sprzeczka zmówiona, Brałże jastrzšb jastrzębia w sprawie za patrona? I żeby z nieprawego korzystał narzędzia, Dla zysku kruk krukowi stałże się zły sędzia? Towarzystwa przykładzie, pracowite pszczoły! Wpoœród waszych zabiegów i skrzętnej mozoły, Któraż, chociaż ma porę dokazania snadnie, Miód z pracš od sšsiadki zbierany ukradnie? Nasz to tylko przywilej, więc bšdŸmy nim dumni. Zwierzęta złe i głupie, my dobrzy, rozumni. O, gdyby mogły mówić, tak jak myœleć mogš, Wstydem, hańbš okryci, sromotš i trwogš, Cóż byœmy usłyszeli? Wzgardę i nauki. Koń, od nas zniewolony tęgimi munsztuki, Koń, co nam nóg pożycza, jakbyœmy nie mieli, Koń, na którego grzbiecie, zuchwali i œmieli, Œcigamy inne zwierza albo nam podobnych - Ten koń, lubo nie w słowach wdzięcznych i ozdobnych, Jakich zwykliœmy zażyć, gdy omamić chcemy, Rzekłby z prosta: Wy mocni, a my was nosiemy? Rzekłby wół: Ja chleb daję, wprzężony do pługa, Cóż zyskam? Œmierć okrutnš - istotna przysługa. Któż z was ma na nas względy? Kto o nas pamięta? Rzekłyby na rzeŸ dane owce i bydlęta. Ów pies, znędzniały wiekiem, leżšcy u płota, Ów stróż, sługa, przyjaciel, którego ochota Tyle ci zysków niosła, wierny a niepłatny, Wiekiem, pracš, bliznami do usług niezdatny, Niewdzięcznoœci ofiara w okropnej zaciszy, Współmartwy, jeszcze czuje, gdy głos pana słyszy, Słyszy nędzny i czuje; nie czuje, co woła. Jak ma czuć taki, który bez serca, bez czoła, Sam siebie czynišc celem wyuzdanych chęci, Statek, wiernoœć, usługę wyrzucił z pamięci? Nie na to tyle darów natura nam dała. Duma w próżnych zapędach nieczuła, zuchwała, Kryje błšd pod postaciš, którš jej dajemy; Na cóż przymiot czułoœci, jeœli nie czujemy? Na œwiatło rozumu, jeœli ciemnoœć miła? Czyż się dzielnoœć natury w darach wysiliła? Nie bluŸńmy, zbyt zuchwali, tego, co jš nadał. Nasz występek przymioty szacowne postradał. Ten sięgnšł ku bydlętom. Nie bajkš wiek złoty. Był on, będzie, jest może, gdzie siedlisko cnoty. W naszej mocy œwiat równym uszczęœliwić wiekiem. Niechaj człowiek pamięta na to, że człowiekiem, Wzniesie się nad zwierzęta lotem siebie godnym. Niegdyœ mędrzec ponury piórem zbyt swobodnym, W złej sprawie sam patronem zostawszy i sędziš, Zapędzał człeka w lasy i chciał paœć żołędziš. Znalazł uczniów; któryż błšd nie znachodził ucznie? Omamiał wdziękiem pisma doœć dzielnie i sztucznie, Nowoœć była ponętš, a wdziękiem zuchwałoœć. Nie na tym się zasadza człeka doskonałoœć, Towarzystwo cel jego, do niego stworzony, Rodzice, dzieci, bracia i męże i żony. Œwięte węzły natury, które nasz błšd targa, Błšd zuchwały, płód jego bluŸnierstwo i skarga, Odgłos œlepoty, głupstwa, dumy, niewdzięcznoœci, Człowiek w œcisłym obrębie nadanej istnoœci, W œcisłym, lecz przyzwoitym przez zrzšdzenie boże, Chcšc mieć więcej, niż zdoła, mniej ma, niż mieć może. Stšd rozpacz, a w uporze żšdza zbyt zacięta, Chcšc wznieœć człeka nad człeka, zniża pod bydlęta. Stwórca rzeczy cel dziełu swojemu położył I choć go w niezliczonych rodzajach pomnożył, Każdemu nadał istnoœć, dał istnoœciom dary, Darom dzielnoœć, dzielnoœciom przymioty i miary. Tych się trzymać - nasz podział, brać korzyœć - staranie, Powinnoœć - znać szacunek i być wdzięcznym za nie." "Pieœń Pišta" z tomu "Monachomachia" I œmiech niekiedy może być naukš, Kiedy się z przywar, nie z osób natrzšsa; I żart dowcipnš przyprawiony sztukš Zbawienny, kiedy szczypie, a nie kšsa; I krytyk zda się, kiedy nie z przynukš, Bez żółci łaje, przystojnie się dšsa. Szanujmy mšdrych, przykładnych, chwalebnych, Œmiejmy się z głupich, choć i przewielebnych. Wpada Hijacynt, nowa postać rzeczy! Miejsce dysputy zastał placem wojny. Jeden drugiego rani i kaleczy, Wzišł w łeb od razu nasz rycerz spokojny. Widzi, że skromnoœć już nie ubezpieczy, Więc, dzielny w męstwie, w oddawaniu hojny, Jak się zawinšł i z boku, i z góry, Za jednym razem urwał dwa kaptury. Lecš sandały i trepki, i pasy, Wrzawa powszechna przeraża i głuszy. Zdrętwiał Hijacynt na takie hałasy, Chciałby uniknšć bitwy z całej duszy, Więc przeklinajšc nieszczęœliwe czasy Resztę kaptura nasadził na uszy, Już się wymykał... wtem kuflem od wina Legł z sławnej ręki ojca Zefiryna. Ryknšł Gaudenty jak lew rozjuszony, Gdy Hijacynta na ziemi obaczył; Nowš więc złoœciš z nagła zapalony, Żadnemu z ojców, z braci nie przebaczył. Padł i mecenas, z krzesłem wywrócony, Definitora za kaptur zahaczył, Łukasz, raniony, zwinšł się w trzy kłęby, Stracił Kleofasz ostatnie trzy zęby. Coraz się mnożš i krzyki, i wrzaski, Hałas powstaje i wrzawa aż zgroza. Ojciec Remigi, sšżnisty, a płaski Używa żwawo zgrzebnego powroza; Wzišł w łeb Kapistran obręczem od faski, Dydak półgarncem ranił Symforoza, Skacze Regalat do oczów jak żmija, Longin się z rożnem walecznie uwija. Już był wyciskał talerze i szklanki, Pękły i kufle na łbach hartowanych, Porwał natychmiast księgę zza firanki: Wojsko afektów zarekrutowanych. Niš się zakłada, pędzi poza szranki Rycerzów długš bitwš zmordowanych. Tak niegdyœ sławny mocarz Palestyny Oœlš paszczękš gromił Filistyn. Widzi to Rajmund, ozdoba Karmelu, Widzi w tryumfie syna Dominika, Wyjeżdża na harc i wpada, wœród wielu Godnego siebie szukać przeciwnika. Rafał z nim obok: "Ratuj, przyjacielu !" - Rzekł. Seraficzna w tym punkcie kronika Padła nań z góry; legł i rękš kiwnšł, Dwa razy jęknšł, cztery razy ziewnšł. Zapłakał Rafał, a mšdry po szkodzie, Wtenczas błšd poznał, że wróżkom nie wierzył, Dotrzymał jednak kroku na odwodzie, A gdy Gaudenty na niego się mierzył, Zmokłym kropidłem w poœwięconej wodzie. Oczy mu zalał, trzonkiem w łeb uderzył. Nie spodziewajšc się takowej wanny Stanšł Gaudenty, zmoczony i ranny. Otrzšsł się wkrótce, a nabrawszy duchu, W dwójnasób czyny heroiczne mnożył. Ojcze Barnabo! lepiej było w puchu, Po coœ szedł w wojnę, po coœ się Ÿle złożył? I ty, Pafnucy, ległeœ w tym rozruchu, I ty, Gerwazy, słusznieœ się zatrwożył. Nikt go nie wstrzyma w zemœcie przedsięwziętej. Na waszš zgubę odetchnšł Gaudenty. Tak gdy z wierzchołka Alpów niebotycznych Mały się strumyk sšczšc wydobędzie, Wzmaga się coraz w spadaniach rozlicznych, Już brzeg podrywa, już go słychać wszędzie, Echo szum mnoży w skałach okoliczych, Staje się rzekš, a w gwałtownym pędzie Pieni się, huczy i zżyma w bałwany, Tym sroższy w biegu, im dłużej wstrzymany. Wojna powszechna! Jak zabieżeć złemu, W kšcie z proboszczem wicesgerent radzš, A chcšc usłużyć dobru powszechnemu, Doktora tamże do siebie prowadzš. Każdy z nich daje zdanie po swojemu. Prałat, gdy postrzegł, że się darmo wadzš, Bioršc wzgłšbsz rzeczy przez swój wielki rozum, Rozkazał przynieœć vitrum gloriosum. Co niegdyœ w Troi był posšg Pallady, Co w Rzymie wieczne westalskie ognisk, Tym był ten puchar, czczony przez pradziady, Starożytnoœci wdzięczne widowisko. Wyjęto ze czciš z najpierwszej szuflady; Przytomni zatem skłonili się nisko I tę wieczystej załogę rozkoszy W obydwie ręce wzišł ksišdz podkustoszy. Któż cię nad niego mógł lepiej piastować, Zacny pucharze? kto nosić dostojnie ? On jeden z tobš umiał dokazować, On godzien dŸwigać w pokoju i w wojnie. Szli dalej, żeby ten skarb uszanować, Dzwonnik z szafarzem, ubrani przystojnie, I Krzysztof-trębacz, co w post i Wielkanoc Z koœcielnej wieży tršbił na dobranoc. Już się zbliżajš ku miejscu strasznemu, Gdzie się zwaœnione mnichy potykajš. Czyniš plac wszyscy dzbanu poważnemu Wszyscy ciekawie skutku wyglšdajš. Mężny nosiciel - jednak po staremu Myœli trwożliwe pokoju nie dajš; Umysł wspaniały podłej trwodze przeczy, OrzeŸwia dobro pospolitej rzeczy. Już sš u furty... ta stoi otworem... Zły znak! w tym punkcie z daleka postrzegli, Jako mecenas, prałat wraz z doktorem Na przywitanie szybkim krokiem biegli I żeby z zwykłym wprowadzić honorem, Niektórych ojców i braci przestrzegli. Wchodzi szczęœliwie puchar między braty, Do doktorowskiej zaniesion komnaty. "Pijaństwo" "Skšd idziesz?" - "Ledwo chodzę." - "Słabyœ?" - "I jak jeszcze. Wszak wiesz, że się ja nigdy zbytecznie nie pieszczę, Ale mi zbyt dokucza ból głowy okrutny." - "Pewnieœ wczoraj był wesół, dlategoœ dziœ smutny. Przejdzie ból, powiedzże mi, proszę, jak to było? Po smacznym, mówiš, kęsku i wodę pić miło." - "Oj, niemiło, mój bracie! Bogdaj z tym przysłowiem Przepadł, co go wymyœlił. Jak było, opowiem. Upiłem się onegdaj dla imienin żony. Nie żal mi tego było. Dzień ten obchodzony Musiał być uroczyœcie. Dobrego sšsiada NieŸle czasem podpoić; jejmoœć była rada, Wina mieliœmy dosyć, a że dobre było, Cieszyliœmy się pięknie i nieŸle się piło. Trwała uczta do œwitu. W południe się budzę, Cišży głowa jak ołów, krztuszę się i nudzę. Jejmoœć radzi herbatę, lecz to trunek mdlšcy. Jakoœ koło apteczki przeszedłem niechcšcy, Hanyżek mnie zaleciał, trochę nie zawadzi. Napiłem się więc trochę, aczej* to poradzi: Nudno przecie. Ja znowu, już mi raŸniej było, Wtem dwóch z uczty wczorajszej kompanów przybyło. Jakże nie poczęstować, gdy kto w dom przychodzi? Jak częstować, a nie pić? I to się nie godzi. Więc ja znowu do wódki, wypiłem niechcšcy: Omne trinum perfectum, choć trunek goršcy Dobry jest na żołšdek. Jakoż w punkcie zdrowy, Ustały i nudnoœci, ustał i ból głowy. Zdrów i wesół wychodzę z moimi kompany: W tym obiad zastaliœmy już przygotowany. Siadamy. Chwali trzeŸwoœć pan Jędrzej, my za nim, Bogdaj to wstrzemięŸliwoœć, pijatykę ganim, A tymczasem butelka nietykana stoi. Pan Wojciech, co się bardzo niestrawnoœci boi, Po szynce, coœmy jedli, trochę wina radzi: Kieliszek jeden, drugi zdrowiu nie zawadzi, A zwłaszcza kiedy wino wytrawione, czyste, Przestajem na takowe prawdy oczywiste. Idš zatem dyskursa tonem statystycznym O miłoœci ojczyzny, o dobru publicznym, O wspaniałych projektach, mężnym animuszu, Kopiem góry dla srebra i złota w Olkuszu, Odbieramy Inflanty i państwa multańskie, Liczemy owe lumy neapolitańskie, Reformujemy państwo, wojny nowe zwodzim, Tych bijem wstępnym bojem, z tamtymi się godzim - A butelka nieznacznie jakoœ się wysusza. Przyszła druga; a gdy nas żarliwoœć porusza, Pełni pociech, że wszyscy przeciwnicy legli, Trzeciej, czwartej i pištej aniœmy postrzegli. Poszła szósta i siódma, za nimi dziesišta. Naówczas, gdy nas miłoœć ojczyzny zaprzšta, Pan Jędrzej, przypomniawszy żórawińskie klęski, Nuż w płacz nad królem Janem. "Król Jan był zwycięski! - Krzyczy Wojciech. - Nieprawda!" A pan Jędrzej płacze. Ja gdy ich chcę pogodzić i rzeczy tłumaczę, Pan Wojciech mi przymówił: "Słyszysz waœć" - mi rzecze. "Jak to waœć! Nauczę cię rozumu, człowiecze." On do mnie, ja do niego, rwiemy się zajadli, Trzyma Jędrzej, na wrzaski służšcy przypadli; Nie wiem, jak tam skończyli zwadę naszš wielkš, Ale to wiem i czuję, żem wzišł w łeb butelkš. Bogdaj w piekło przepadło obrzydłe pijaństwo! Cóż w nim? Tylko niezdrowie, zwady, grubijaństwo. Oto profit: nudnoœci i guzy, i plastry." - "Dobrze mówisz, podłej to zabawa hałastry, Brzydzi się nim człek prawy, jako rzeczš sproœnš. Z niego zwady, obmowy nieprzystojne rosnš, Pamięć się przez nie traci, rozumu użycie, Zdrowie się nadwyręża i ukraca życie. Patrz na człeka, którego ujęła moc trunku, Człowiekiem jest z pozoru, lecz w zwierzšt gatunku Godzien się mieœcić, kiedy rozsšdek zaleje I w kontr naturze postać bydlęcš przywdzieje. Jeœli niebios zdarzenie wino ludziom dało Na to, aby użyciem swoim orzeŸwiało, Użycie darów bożych powinno być w mierze. Zawstydza pijanice nierozumne zwierzę, Potępiajš bydlęta niewstrzymałoœć naszš, Trunkiem według potrzeby gdy pragnienie gaszš, Nie biorš nad potrzebę. Człek, co nimi gardzi, Gorzej od nich gdy działa, podlejszy tym bardziej. Mniejsza guzy i plastry, to zapłata zbrodni. Większej kary, obelgi takowi sš godni, Co w dzikim zaœlepieniu występni i zdrożni, Rozum, który człowieka od bydlęcia różni, Œmiš za lada przyczynš przytępiać lub tracić. Jakiż zysk takš szkodę potrafi zapłacić? Jaka korzyœć tak wielkš utratę nadgrodzi? Zła to radoœć, mój bracie, po której żal chodzi. Ci, co się na takowe nie udajš zbytki, Patrz, jakie swej trzeŸwoœci odnoszš pożytki: Zdrowie czerstwe, myœl u nich wesoła i wolna, Moc i raŸnoœć niezwykła i do pracy zdolna, Majętnoœć w dobrym stanie, gospodarstwo rzšdne, Dostatek na wydatki potrzebne, rozsšdne. Te sš wstrzemięŸliwoœci zaszczyty, pobudki, Te sš. - "BšdŸ zdrów!" - "Gdzież idziesz?" -"Napiję się wódki." * (aczej - a może, nuż) Mrożek Sławomir - ur. 26 VI 1930 r. w Borzęcinie; dramatopisarz, prozaik, satyryk; debiutował 1950 reportażem "Młode miasto"; współpracował z eksperymentalnym teatrem "Bim-Bom" w Gdańsku; najbardziej znane utwory: "Męczeństwo Piotra Oheya", "Indyk", "Wesele w Atomicach", "Słoń"; jest także autorem scenariuszy filmowych: "Wyspa róż", "Amor"; "Słoń" Kierownik ogrodu zoologicznego okazał się karierowiczem. Zwierzęta traktował tylko jako szczebel do wybicia. Nie dbał także o należytš rolę swojej placówki w wychowaniu młodzieży. Żyrafa w jego ogrodzie miała krótkš szyję, borsuk nie posiadał nawet swojej nory, œwistaki zobojętniałe na wszystko, œwistały nadmiernie rzadko i jakby niechętnie. Niedocišgnięcia te nie powinny mieć miejsca, tym bardziej że ogród bywał często odwiedzany przez wycieczki szkolne. Był to ogród prowincjonalny, brakowało w nim kilku podstawowych zwierzšt, między innymi słonia. Usiłowano go na razie zastšpić, hodujšc trzy tysišce królików. Jednak w miarę jak rozwijał się nasz kraj - planowo uzupełniano braki. Wreszcie przyszła kolej i na słonia. Z okazji 22 Lipca ogród otrzymał zawiadomienie, że przydział słonia został ostatecznie załatwiony. Pracownicy ogrodu, szczerze oddani sprawie, ucieszyli się. Tym większe było ich zdziwienie, kiedy dowiedzieli się, że dyrektor napisał do Warszawy memoriał, w którym zrzekał się przydziału i przedstawił plan uzyskania słonia sposobem gospodarczym. "Ja i cała załoga" - pisał - "zdajemy sobie sprawę, że słoń jest wielkim ciężarem na barkach polskiego górnika i hutnika. Pragnšc obniżyć koszty własne, proponuję zastšpić słonia wymienionego w odnoœnym piœmie - słoniem własnym. Możemy wykonać słonia z gumy, w odpowiedniej wielkoœci, napełnić go powietrzem i wstawić za ogrodzenie. Starannie pomalowany, nie będzie się odróżniał od prawdziwego, nawet przy bliższych oględzinach. Pamiętajmy, że słoń jest zwierzęciem ociężałym, nie wykonuje więc żadnych skoków, biegów i nie tarza się. Na ogrodzeniu umieœcimy tabliczkę wyjaœniajšcš, że jest to słoń szczególnie ociężały. Pienišdze zaoszczędzone w ten sposób możemy obrócić na budowę nowego odrzutowca albo konserwację zabytków koœcielnych. Proszę zwrócić uwagę, że zarówno inicjatywa, jak i opracowanie projektu jest moim skromnym wkładem we wspólnš pracę i walkę. Pozostaję uniżenie" - i podpis. Widocznie memoriał trafił do ršk bezdusznego urzędnika, który biurokratycznie traktował swoje obowišzki i nie wniknšł w istotę sprawy, ale kierujšc się tylko wytycznymi w zakresie obniżki kosztów własnych zaakceptował ten plan. Otrzymawszy odpowiedŸ zezwalajšcš, dyrektor ogrodu zoologicznego polecił wykonać ogromnš powłokę z gumy, którš następnie wypełnić miano powietrzem. Mieli dokonać tego dwaj woŸni przez nadmuchiwanie powłoki z dwóch przeciwnych końców. Aby rzecz utrzymać w dyskrecji, cała praca musiała być ukończona w cišgu nocy. Mieszkańcy miasta dowiedzieli się już, że ma przybyć prawdziwy słoń i chcieli go zobaczyć. Poza tym dyrektor naglił, ponieważ spodziewał się premii, o ile jego pomysł zostanie uwieńczony powodzeniem. Zamknęli się w szopie, w ktorej urzšdzony był podręczny warsztat i zaczęli nadmuchiwanie. Jednak po dwóch godzinach wysiłku stwierdzili, że szara powłoka tylko nieznacznie uniosła się nad podłogš, tworzšc bulwiasty spłaszczony kształt, w niczym nie przypominajšcy słonia. Noc postępowała, głosy ludzkie uciszyły się, jedynie z ogrodu dolatywało wołanie szakala. Zmęczeni, przerwali na chwilę pilnujšc, żeby powietrze już nadmuchane nie uciekło. Byli to starsi ludzie, nie przyzwyczajeni do takiej roboty. - Jak tak dalej pójdzie, skończymy dopiero rano - rzekł jeden z nich. Co ja powiem żonie, kiedy wrócę do domu? Nie uwierzy mi przecież, jeżeli jej powiem, że przez całš noc nadmuchiwałem słonia. - Rzeczywiœcie - zgodził się drugi. - Słonie nadmuchuje się rzadko. Wszystko przez to, że nasz dyrektor jest lewak. Po dalszej półgodzinie poczuli się zmęczeni. Kadłub słonia powiększył się, ale daleko było mu jeszcze do pełnych kształtów. - Coraz ciężej idzie - stwierdził pierwszy. - W samej rzeczy - przytaknšł drugi. - Jak po grudzie. Odpocznijmy trochę. Kiedy odpoczywali, jeden z nich zauważył kurek gazowy, wystajšcy ze œciany. Pomyœlał, czy nie dałoby się wypełnić słonia do reszty gazem - zamiast powietrzem. Powiedział o tym koledze. Postanowili zrobić próbę. Załšczyli kurek do słonia i ku ich uradowaniu już po krótkiej chwili na œrodku szopy stanęło zwierzę w całej wysokoœci. Było jak żywe. Zwalisty tułów, słupiaste nogi, wielkie uszy i nieodłšczna tršba. Dyrektor, nie zmuszany już do liczenia się z żadnymi względami, a powodowany ambicjš posiadania w swoim ogrodzie okazałego słonia - postarał się, żeby model był bardzo duży. - Pierwszorzędny oœwiadczył ten, który wpadł na pomysł z gazem. - Możemy iœć do domu. Rankiem przeniesiono słonia do umyœlnie urzšdzonego dlań wybiegu, w centralnym punkcie, koło klatki z małpami. Ustawiony na tle naturalnej skały, wyglšdał groŸnie. Przed nim umieszczono tablicę: "Szczególnie ociężały - wogóle nie biega." Jednymi z pierwszych goœci tego dnia byli uczniowie miejscowej szkoły, przyprowadzeni przez nauczyciela. Nauczyciel zamierzał przeprowadzić lekcję o słoniu w sposób poglšdowy. Zatrzymał całš grupę przed słoniem i zaczšł wykład: - ... Słoń jest roœlinożerny. Za pomocš tršby wyrywa młode drzewka i objada je z liœci. Uczniowie skupieni przed słoniem oglšdali go pełni podziwu. Czekali, żeby słoń wyrwał jakieœ drzewko, ale on tkwił za ogrodzeniem bez ruchu. - ... Słoń pochodzi w prostej linii od zaginionych już dzisiaj mamutów. Nic więc dziwnego, że jest największym z żyjšcych zwierzšt lšdowych. Pilniejsi uczniowie notowali. - ... Tylko wieloryb jest cięższy od słonia, ale ten żyje w morzu. Możemy więc œmiało powiedzieć, że królem puszczy jest słoń. Przez ogród powiał lekki wiatr. - ... Waga dorosłego słonia waha się od czterech do szeœciu tysięcy kilogramów. Wtem słoń drgnšł i uniósł się w powietrze. Przez chwilę kołysał się tuż nad ziemiš, ale podtrzymany wiatrem ruszył do góry i ukazał całš swš potężnš postać na tle błękitu. Jeszcze chwila i mknšc coraz wyżej zwrócił się ku patrzšcym z dołu czterema kršżkami rozstawionych stóp, pękatym brzuchem i koniuszkiem tršby. Potem, niesiony przez wiatr poziomo, pożeglował ponad ogrodzenie i zniknšł wysoko za wierzchołkami drzew. Osłupiałe małpy patrzyły w niebo. Słonia znaleziono w pobliskim ogrodzie botanicznym, gdzie spadajšc nadział się na kaktus i pękł. A uczniowie, którzy wtedy byli w ogrodzie zoologicznym, opuœcili się w nauce i stali się chuliganami. Podobno pijš wódkę i tłukš szyby. W słonie nie wierzš w ogóle. "Wesele w Atomicach" Hej, wysoko ci u nas technika stanęła, wysoko... Pan młody miał pod lasem niezły kawał laboratorium i coœ ze dwa reaktory wedle cesarskiego goœcińca, zaœ w samym obejœciu nieduży, ale schludny zakład chemicznej syntezy. Pannie młodej ojciec dawał w posagu całš siłownię, w dobrym punkcie, w samym œrodku wsi, przy koœciele. A do tego miała w malowanym kufrze chyba ze szeœć patentów z dziedziny biochemii. Nic dziwnego, że młodzi byli dobrani i rodzice obojga wnet się na małżeństwo zgodzili. I ogłoszono w Atomicach wesele. Akurat-żem walcował blachę na zimno, jak brat panny młodej przyszedł na wesele mnie zapraszać. Był ci to postawny uczony, kolega mój jeszcze z katedry. Boga pochwalił, bose nogi na słomiance wytarł i na zydlu przysiadł. Trochę trudno nam było rozmawiać, bo tego roku odrzutowce szczególnie jakoœ licznie się zleciały i pola startowe za stodołš sobie uwiły, coraz też któryœ w powietrze wzlatywał i głoœnym œwiergotem swoim słowa nasze tłumił. - Ano, wydajemy jš za mšż - westchnšł goœć. - Ino żeby awantury jakiej na weselu nie było - dodał strapiony. - Co by miała być odpowiedziałem. - Przecie to jest wesele pokoju, no nie? Posiedzieliœmy jeszcze z kwadrans, popatrzyli, jak dzieci wracajš drogš z uniwersytetu, jak stary Józwa zwozi do stodoły paliwo, a potem pożegnał się i poszedł. Nadszedł dzień wesela. Trochę nieporęcznie wypadło, bo akurat w tym czasie zaczęli u nas przekształcać przyrodę. To co było zalesione, ucywilizowano, ale za to zmeliorowano, zaœ pustynie zalesiono. Rzekę zawrócono, żeby płynęła w drugš stronę. W zwišzku z tym droga do koœcioła wypadła nieco dalej, zaœ u mnie na podworku powstała wielka tama o poważnym znaczeniu gospodarczym, tak że drzwi się całkiem nie odmykały i z trudnoœciš można było wyjœć z domu. Kiedym na miejsce przyszedł, akurat zaczynały się oczepiny. Druhny œpiewały: Jak cię będš czepić, spojrzyj do powały, żeby twoje dzieci czarne oczka miały. Potem zrobiły jej elektrolizę i wyprowadziły do komory ciœnień. Tymczasem goœci przybywało. Wszyscy byli w ludowych termostatach nałożonych na granatowe garnitury kort-tenis. Niektórym już się kurzyło ze skafandrów. Na podwórku podchmieleni piloci trzaskali z rur wydechowych. Psy szczekały. Ale dopiero po koœciele zaczęła się prawdziwa zabawa. Stałem na przyzbie, żeby przedwieczornym powietrzem odetchnšć. Z izby dochodziły różne dŸwięki muzyki dodekafonicznej, to znów syntetycznej. Coraz to buchały przyœpiewki a przytupywania. Kłębiły się, wrzały jurne siły wytwórcze. Na niebie pojawiła się gwiazda. Dzieci rzucały w niš kamieniami. Wesele trwało w pełni, gdy jakoœ przed jedenastš wyskoczył na œrodek młody Smyga zza rzeki, tancerz zawołany, pieœniarz i filut. Okręcił się parę razy, stanšł przed orkiestrš i zaœpiewał na poczekaniu. Już się przed wsiš naszš jasna przyszłoœć moœci, przez szczęœcie społeczeństwa do szczęœcia ludzkoœci! Oj, dana, oj, dana! Bardzo się to wszystkim spodobało. Powstał œmiech i głoœne brawa. Ale już młody Pieg odbił się, wycišł hołubca, czapkę na bok skręcił i zaœpiewał w odpowiedzi: Najpierw trzeba zaczšć od spraw moralnoœci: do szczęœcia społeczeństw przez ducha czystoœci! Hop, dziœ! Na to znowu œmiech i brawa. Poniektórzy zaczęli krzyczeć na Smugę, żeby Piegowi się odcišł. Ale ten nic nie rzekł, jeno cichaczem Piega zaszedł i niespodziewanie wypalił go głowicš atomowš, co jš miał schowanš za pazuchš. Pieg zatoczył się i zaczšł promieniować, ale zdšżył jeszcze guzik u surduta nacisnšć i z wyrzutni, co jš miał ukrytš w prawej nogawce, rakietę œredniego zasięgu prosto w czoło tamtemu puœcił. Byłby niewštpliwie Smugę wykończył, gdyby nie to, że mu ostatni człon rakiety nie odpalił i przez to nastšpiła dewiacja z kursu. Cofnšł się Smyga, zakołysał i oparł o barierę cieplnš, ale ta pękła i Smyga poleciał w głšb temperatury, przy stale wzrastajšcym jej współczynniku. - Ludzie, co robita?! - zawołał ojciec panny młodej, wskazujšc na staroœwiecki, œcienny licznik Geigera. Ale już gwałt się podniósł i rwetes, i na œrodku izby zaczęły szybko wyrastać ogromne niebieskie paprocie - zwyczajna rzecz przy wzmożonej radioaktywnoœci w zamkniętym pomieszczeniu. Już i inne rakiety latać zaczęły, jeden tylko Bańbuła zachował przyzwoitoœć i konwencjonalnie rżnšł nożem. Wtem gwizd ostry się rozległ. To gospodarz, widzšc, że inaczej goœci nie uspokoi, skoczył do domowego rezerwuaru, odkręcił kurek i gazy bojowe na izbę puszczajšc, rozpoczšł zakażanie. Rzucili się wszyscy do kombinezonów, ale mój okazał się nieszczelny, ponadto œpišcy już trochę byłem, więc postanowiłem zaniechać zabawy i pomału do domu się zbierać. Noc była jasna, bo od zagrody, gdzie odbywało się wesele - takie promieniowanie biło, że bez trudu drogę znajdywałem. Szło się rzeœko, bo deszczyk radioaktywny też skropił raz i drugi. Trochę mi tylko to przeszkadzało, że czułem ssanie w organizmie, no, ale po zabawie - to rzecz zwyczajna - no i to, że zaczęły mi wyrastać dodatkowe nóżki, po trzy pary z każdej strony, zielony róg na czole, a na grzbiecie chitynowy pancerzyk. Jakoœ jednak dobrnšłem do chałupy, przelazłem przez szparę w ramie okiennej i znalazłszy sobie zaciszne miejsce na listwie za szafš, z dala od pajšków - zasnšłem spokojnie, rozpamiętujšc, jak to było na tym hucznym weselisku. Żeleński Tadeusz - pseudonim Boy, ur. 21 XII 1874 r. w Warszawie, krytyk literatury teatralnej, tłumacz, publicysta; studiował medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim; debiutował w 1895 r. jako poeta kabaretowo satyryczny; zwišzany z działalnoœciš Zielonego Balonika ("Słówka" 1913); przłożył całš "Komedię ludzkš" Balzaca, dramaty Moliera, "Dzieje Tristana i Izoldy" itd; monografie dotyczšce twórczoœci Moliera i Balzaca; obfita twórczoœć recenzencka i krytyczna w dziedzinie teatru; - zm. 3/4 VII 1941 r. we Lwowie; "Pochwała wieku dojrzałego" Marzę często o tym wieku, Gdy zwierzę ginie w człowieku; Gdy już żadna z ziemskich chuci Władzy Ducha nie zakłóci. Jak to musi być przyjemnie! Nic poza mnš, wszystko we mnie: Zmysłów swoich gęstš pianę Zbierasz sobie jak œmietanę I rzucasz (czy to nie proœciej?) Na ekran Nieskończonoœci. Oczyszczony duch ulata W harmonijne kręgi œwiata, Dokoła człek spoglšda, Nic nie pragnie, nic nie żšda, W cišgłej ekstazie na jawie Żyje się - za bezcen prawie. A czas! tu dopiero zyski: Żaden ciała popęd niski Roboczego dnia nie kurczy, Nie zawadza w pracy twórczej; Z pokoju, mocš tajemnš, Nie wygania cię w noc ciemnš; Gdzież tam! Z niebiańskim spokojem Siedzisz przy biureczku swojem, Huczy, dymi samowarek, Ty równiutko jak zegarek, Zawsze z jednakš ochotš, Nizasz myœli nitkę złotš, Uprawiasz swój interesik Pogodnie jak drugi Esik. Od czasu Ducha narodzin Dzień podwoił liczbę godzin! A cóż dopiero w podróży! Żadna chwila się nie dłuży; Lšd czy morze, ty bez przerwy Zawsze masz spokojne nerwy; Nie zachodzisz nigdy w głowę, Jak blisko miasto portowe; Nie stajesz calutki w pšsie Przy podejrzanym anonsie; Bez żadnej myœli ubocznej, Jak prosty œwiadek naoczny, Badasz sobie obce kraje, Zwyczaje i obyczaje; Oglšdasz domy, ulice, Zwiedzasz œliczne okolice, Bez kłopotów, bez przykroœci, Bez dwuznacznych znajomoœci: Nie rozumie ta dzicz młoda, Co to za wœciekła wygoda. Cóż to za przesšd, zaiste, Ba, uršgowisko czyste, Ta niby-prawda utarta, Że tylko młodoœć coœ warta! Przypomnij sobie, człowieku: I czym ty byłeœ w tym wieku? Ot, pędziwiatr, dureń młody, Œlepe narzędzie przyrody, Wszędzie gotowe po trosze Wœciubić te swoje trzy grosze; W szaleństwie gorszy od Ÿwirzšt: Wprost już nie człowiek, lecz przyrzšd! I co taki wie o œwiecie, O życiu czy o kobiecie? Czy w tym pustym łbie się mieœci, Co znaczy powab niewieœci? Ta harmonia niesłychana Po to od Boga jej dana, By iœć przez œwiat niby œwięta, Uwielbiana i nietknięta, Obca wszelkim ziemskim szałom, Wieœć ludzkoœć ku ideałom! Czy taki młokos to czuje? Czy zrozumie, uszanuje? On, co żyje jednš chętkš: Dużo, byle jak i prędko! Inna rzecz, gdy już w nas cudnie Nieczystoœć wszelka wychłódnie. Wówczas, ach, wówczas dopiero Wraz z tš najpiękniejszš erš - Wielu z panów mi to przyzna - Żyć rozpoczyna mężczyzna: Gdy z płci swojej niewolnika Zmienia się w pana, w zwierzchnika; Gdy wolny od grubszych robót Duch zażywa pełni swobód. Czy zrozumie młoda głowa, Co to na przykład rozmowa? Gdy dwie płcie, zgoła odmienne, Wymieniajš myœli cenne; Słowo z słowem igra, skrzy się, Fruwa jak piłka w tenisie, Czasem leciutko dotyka Misternego dwuznacznika, To paradoksem się mieni, To liczko wstydem spłomieni; Któż mistrzem w takiej rozmowie? Tylko dojrzali panowie! A młody? Głupie to, płoche, Tylko pobrudzi pończochę, Bška coœ, pożal się Boże, To znów kwaœny, nie w humorze, Jedna myœl go œciga wszędzie: Będzie... z tego czy nie będzie. Nigdym pojšć nie był w stanie, Jak to może bawić Panie. Słowem, nie przesadzę wcale: W podróży czy w kryminale, Przy pracy czy przy zabawie, W każdej sytuacji prawie, Czy przy politycznej misji, Czy w teatralnej komisji, Wiek dojrzały ma, bez blagi, Tak oczywiste przewagi, Że życzę wam, bracia mili, Byœcie go rychło dożyli. Parodie znanych polskich motywów literackich i filmowych "Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania" Niebawem nakładem "Roju" ukaże się ksišżka Ireny Krzywickiej pt. "Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania". Z ksišżki tej podajemy najciekawszy ustęp: "Jest rzeczš wiadomš, że dzieci sš wœcibskie i ciekawskie. Czy należy odpowiadać na wszystkie pytania? Czy należy z fałszywš pruderiš udawać, że się pytania nie dosłyszało? Nie, obowišzkiem człowieka współczesnego jest patrzeć œmiało w oczy własnych i cudzych dzieci. Jeœli chodzi o pytania drażliwe - bo, na pytania zwykłe oczywiœcie nie ma co odpowiadać byle szczeniakowi - najlepiej jest mieć z góry przygotowane odpowiedzi. Podaję więc najważniejsze i najczęœciej przez dzieci zadawane pytania. - "Mamusiu, z czego się robiš dzieci?" Na to pytanie proponuję dwa rodzaje odpowiedzi. Jeœli dziecko jest jeszcze za małe, aby mogło zrozumieć prawdę, należy odpowiedzieć: "Dzieci powstajš z nadmagnezjanu chlorku potasu". Jest to odpowiedŸ bardzo zręczna, gdyż dziecko przeważnie nie może spamiętać tej długiej nazwy i gdy powtórzy to w szkole lub kawiarni starszemu koledze, nigdy się nie wyda, żeœmy dali fałszywš informację, i wten sposób autorytet rodziców zostaje zachowany. Gdy dziecko zapamięta i po paru latach, wiedzšc już, o co chodzi, przypomni z wyrzutem, że się je oszukało, można pętakowi wmówić, że przekręciło słowo "potas". Inna odpowiedŸ powinna być stosowana wobec dzieci już większych. Jeœli chodzi o chłopców i dziewczęta w wieku dojrzewania, należy odpowiedzieć: "Dzieci powstajš z zaniedbania i lekkomyœlnego zapuszczenia cišży". - "Tatusiu, dlaczego tatuœ jest taki czerwony, gdy œciska służšcš?" Jest to bardzo typowe pytanie, na które należy odpowiedzieć, przerzucajšc zręcznie sprawę na tło społeczne. Mówimy więc poważnie: "Tak, moje dziecko, służšca należy do proletariatu, a ludzie, którzy zbliżajš się do proletariatu, sš "czerwoni". Możesz o tym, dziecko, przeczytać w "Płomyku" i w "Ilustrowanym Kurierku". Gdy dziecko zacznie się mšdrzyć, że to nie to samo, możemy dodać: "Paszoł won, szczeniaku". - "Mamusiu, czego chciała ode mnie ta pani, co stoi zawsze u nas na rogu ulicy?" Na to odpowiemy: "A won, ty bydlaku! Stare chłopisko, kobity go na ulicy zaczepiajš, a on się pyta mamusi". Wrazie pytań bardziej skomplikowanych, na które nie mamy gotowej odpowiedzi, należy uciekać się do dywersji taktycznej. Np. dziecko pyta się, czy chlorek potasu jest zwišzkiem węgla. Odpowiadamy: "Nie garb się". Albo: "Nie nudŸ, widzisz, że mamusię głowa boli". Albo też najprostsze: "Paszoł won, pętaku". Zwykle dziecko odpowiada na to "Ty sama paszoł", a to już jest oczywiœcie wystarczajšcym pretekstem do sprania szczeniaka. Potem następujš płacze, przeprosiny, i sprawa potasu rozpływa się we łzach pojednania. Bardzo częsty u dzieci jest objaw pytań seryjnych. Np. dziecko pyta się, co to jest na szybie. Odpowiadamy: "Mróz". "A dlaczego mróz". Odpowiadamy: "Bo zima". "A dlaczego zima? A co idzie po zimie?" Przy zimie stosujemy pierwszy cios w szczękę. Zdarzajš się oczywiœcie cierpliwsi rodzice, którzy bijš w mordę dopiero przy jesieni lub nawet po jedenastym, a nawet dwunastym pytaniu. Pewna matka z Ohio uderzyła dziecko dopiero po trzydziestym pištym pytaniu, które brzmiało: "Dlaczego mamusia gryzie syfon?" Był to o ile wiadomo, rekord œwiata. NormaIni rodzice walš w pysk przy trzecim lub czwartym pytaniu. Oczywistym błędem jest bicie już przy drugim pytaniu. Znam ojca, którego synek spytał: "Jak się nazywa ta ulica?" Ojciec odpowiedział: "Chmielna". Dziecko spytało: "A jak na imię?" Ojciec zaczerwienił się, no i naturalnie bęc szczeniaka w mordę. Otóż bicie przy drugim lub trzecim pytaniu uważamy za szkodliwe. Po pierwsze, oducza dziecko w ogóle od zadawania pytań, po drugie, odbiera uderzeniom właœciwe napięcie. Słynny uczony norweski Hugo von Gulgenstjerna radzi stosować w pedagogice system riposty. To znaczy odpowiadania na pytanie pytaniem. Gdy dziecko pyta: "Mamusiu, dlaczego pan Giellepur zdejmuje spodnie w salonie?", należy szybko odpowiedzieć: "A ile jest trzydzieœci pięć razy osiem?", albo: "W którym roku była bitwa pod Zamš?" Gdy dziecko odpowie: "Nie wiem", mówi się: "No to won, ty szczeniaku, do ksišżki, ty cholero, uczyć się, a nie gadać o cudzych parszywych portkach". Metoda ta daje bardzo dobre rezultaty i jest stanowczo lepsza od systemu dra Margulsteina, który zaleca dawanie dziecku zamiast odpowiedzi datków pieniężnych. Gdy dziecko pyta się: "Czy bocian przynosi dzieci zaraz czy w dziewięć miesięcy potem?", odpowiadamy: "Masz tu, kochasiu, dwadzieœcia groszy, i jesteœmy kwita". Przy bardziej kłopotliwych pytaniach suma może dojœć do setek, a nawet tysięcy. Dr Margulstein opowiada o pewnym dziecku w Zurychu, które pytało ojca o pewnš urzędniczkę z jego biura i dostawało jednorazowo po dziesięć tysięcy franków, i to szwajcarskich. Dzieci, jak to już powiedzieliœmy, sš wœcibskie i interesujš się tematami seksuologicznymi. A przecież często się mówi, że nasi milusińscy lubiš tylko zabaweczki i laleczki. Ten simplicystyczny poglšd na dzieci naszego pokolenia stanowczo należy odbršzowić. Oczywiœcie, wszystkie wyżej podane sposoby to sš tylko surogaty. Pozostaje droga otwartej prawdy i uœwiadomienia naukowego. Zawsze najprostsze i najzdrowsze będzie zapoznanie dziecka z nagim faktem. W tym celu polecamy goršco znakomitš ksišżkę dra Grtzh„ndlera pt. "Noga i jej okolice" ze składanš mapkš i portretem autora. "Kapitan Gloss" Sekretarka (odbiera telefon): Hallo. Jawohl. Ein Moment. Herr Hauptmann, telefon. Gloss: Danke, Fr„ulein. Hallo, hier Hauptmann Gloss... A, to wy "Błyskawica". Chwileczkę. Fr„ulein, lassen Sie mich allein. Ich werde sprechen mit Geheimorganisation. Sekretarka: Jawohl, Herr Hauptman... (wychodzi) Gloss: Przepraszam was... Musiałem kazać sekretarce wyjœć z pokoju, bo mam rozmowę z tajnš organizacjš podziemnš... Tak. Już wyszła. Możemy rozmawiać swobodnie. Brunner pewnie ma nas na podsłuchu, ale rozmawiamy po polsku, to nie zrozumie. Co tam nowego? Nasi chłopcy planujš rozbrojenie posterunku żandarmerii? Kiedy? Jutro o pištej rano? Dobra. Zaraz zadzwonię na posterunek i każę sobie podać liczebnoœć załogi i stan uzbrojenia. Namówię ich także, żeby jutro o pištej osłabili czujnoœć. Uzyskane informacje przekażę wam dzisiaj o trzeciej po południu na rynku naprzeciw siedziby gestapo. PodejdŸcie do mnie i poproœcie o ogień. Podczas odpalania papierosa wszystko wam powiem. Tylko nie odpalajcie dłużej jak pół godziny. Jak to dlaczego? Żeby nie budzić podejrzeń... Bruner mi nie dowierza... Czekajcie, bo zdaje się, że nawet zdecydował się mnie zlikwidować. Tak, tak.. Widzę przez okno, jak zajeżdżajš dwie ciężarówki, z gestapowcami... Nic, nic... Możemy rozmawiać. Słuchawka zajmuje mi tylko jednš rękę, drugš mam wolnš... (otwierajš się drzwi) Dwaj weszli, żeby mnie aresztwać... (dwa uderzenia, dwa jęki, dwa łoskoty). Już ich załatwiłem. Dwa ciosy i leżš... (rozlegajš się strzały). A to dranie, zaczynajš strzelać do mnie przez okno (strzały, brzęk szyby). Przepraszam was na chwilę, muszę przłożyć słuchawkę do drugiej ręki... Z Iewej celniej strzelam... Tak... (kilka strzałów). Siedmiu położyłem... Więc jak powiedziałem - o trzeciej na rynku... O, cholera... Nic... Ustawiajš naprzeciw okna karabin maszynowy... (seria z karabinu maszynowego, krzyki, jęki, moment ciszy, ciemnoœć). Halo, "Błyskawica", jesteœcie tam? - Naturalnie, że to ja - kapitan Gloss. A dlaczego nie mam żyć? To oni nie żyjš. Wizja wysidła i w ciemnoœci sami się wystrzelali. No to na razie, "Błyskawica". Do następnego odcinka. Czeœć. "Nowy polski superfilm" (Streszczenie) Scenariusz: Józef Ignacy Kraszewski, Adam Mickiewicz, Bolesław Prus, Henryk Sienkiewicz, Julisz Słowacki, Stefan Żeromski, Jerzy Stefan Stawiński. Tantiemy: ci, co zawsze. W ubogiej chatce na skraju wsi żyje z pensji byłego męża pani Latter z Piastem Kołodziejem i dwiema córkami: Hoprynš i Balladynš. Wracajšc z nocnej wycieczki w otoczeniu wiernych Litwinów, wiozšcych na kulbakach Laszki-synowe, Staœ Tarkowski dostrzega Balladynę w negliżu, zajeżdża przed ganek i zakochuje się w niewinnym dziewczęciu. Ale nowy sšsiad, niejaki Œlimak, sprowadza okrutnego Azję Tuhaj- Bejowicza, który porywa Balladynę, aby zawieŸć jš w darze Neronowi. Balladyna ma nago ukazać się na arenie gigantycznego amfiteatru na grzbiecie tura. Ale ofiarny społecznik, dr Judym, poœwięca się i zajmuje jej miejsce, na szczęœcie w ubraniu. Z opresji ratuje go słynny osiłek, wierny Balladynie Podbipięta. Wspólnie organizujš ucieczkę. Rozwœcieczony Neron wysyła w pogoń za zbiegami swych pretorian na czele z por. Krzysztofem Cedro (Legia cesarska) i ob. Pochroniem (Gwardia cesarska) oraz podpala Rzym, aby oœwietlić œcigajšcym drogę. Młody pretorian zakochuje się w Balladynie i pozwala jej częœciowo ujœć cało. Nareszcie w rodzinnej chacie! Schodzš się sšsiedzi, aby wysłuchać opowieœci. Od słuchania o straszliwych przygodach Balladyny jednš z sšsiadek p.Telmenę, obeszły mrówki, od których po sšsiedzku usiłujš jš uwolnić jš pp. Wokulski i Zagłoba. Ale czas uderzyć w czynów stal! Staœ Tarkowski prowadzi do ołtarza spłonionš Balladynę, p. Zagłoba Telimenę wraz z mrówkami, Piast Kołodziej paniš Latter, która traci niestety prawo do pensji, Œlimak, który uległ w międzyczasie przełomowi, zaœlubia Horpynę. Wszyscy się cieszš. Jankiel gra na rogach Wojskiego i Œlimaka, które im przyprawił. "W Szwajcarii" Tekst i komentarz "Odkšd zniknęła jak sen złoty..." Poeta bardzo udatnie porównywa pannę X do snu. "Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty" Zniknięcie snu tak zdenerwowało poetę, że o mało nie zemdlał. "I nie wiem, czemu ta dusza z popiołów Nie wylatuje za niš do aniołów..." Nie można zrozumieć, dlaczego ta dusza nie wylatuje z popiołów do aniołów. "Czemu nie leci za niebieskie szranki" Daje do zrozumienia, że sam odważnie wstšpiłby w szranki bez względu na ich kolor. "Do tej zawionej i do tej kochanki... W szwajcarskich górach jest jedna kaskada, Gdzie Aar wody błękitnymi spada. Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie. Widzisz tę tęczę na burzy w parowie?" Poeta uważa, że tęcza na burzy to jest zawracanie głowy. "Gdy oczy przeszły od stóp do warkoczy, To zakochały się w niej moje oczy; A za tym zmysłem, co kochać przymusza, Poszło i serce, a za sercem dusza." Daje krótki szkic psychoIogii miłoœci. "I byłem jak ci, co się we œnie bojš..." Uskarża się na zmory i dusznoœcţ podczas snu. "Stanšłem przed niš i spuœciłem oczy." W stosunkach z kobietami zawsze przeszkadzała poecie wrodzona nieœmiałoœć. "...dwie sarny ...utopiły oczów Błyskawice W kochanki mojej błękitne Ÿrenice... Rzekłem: - One się zakochały w tobie!" Nieœmiały poeta zdobył się na komplement. "Odtšd szczęœliwi byliœmy i sami, Płynšc szwajcarskich jezior błękitami, I nie wiem, czy tam była łódŸ pod nami..." W roztargnieniu nie zauważył łódki, na której jechał. "I mogła była, co chce zrobić ze mnš" Zwykłe wodzenie za nos już się zaczęło. "Płynęła lecšc - łódŸ leciała za niš, Za łodziš jasnoœć szafirowym szlakiem, Za tš jasnoœciš rybek korowody..." Te wyœcigi bardzo zasmuciły Słowackiego, który nie umiał pływać. "Pierwsza na kamień wyskoczyła płocha" Grzecznoœć nie pozwoliła Juliuszowi pierwszemu wyskoczyć na kamień, choć miał ochotę. "I powiedziała mi w głos, że mnie kocha I odesłała mnie znów na jezioro..." Powiedziała mu z daleka, że go kocha, i odesłała na jezioro, a on był z tego bardzo zadowolony. "Że była grota posępna i ciemna I w grocie kaskad kryształu zasłona... Że nas tam samych dzień odstšpił szary I zastał z twarzš ognistš przy twarzy, I ptaszšt nas tak obudziły gwary." W tym ustępie poeta siedział całš noc ze swojš ukochanš. "I wszędzie mi Ÿle - i wiem, że Ÿle będzie." Poecie zrobiło się niedobrze. Spis treœci Gałczyński Konstanty-Ildefons "Satyra na bożš krówkę" "Strasna zaba" Hemar Marian "Na krasomówstwo" "Sense of Humour" Huszcza Jan "Dzicy z drugiej połowy XX wieku" "Podział godzin" "Stereotypy" Kern Ludwik Jerzy "Bezbolesna przyszłoœć" "Dwie strony damskiego medalu" "Eremik nasz kochany" "Nasz wkład" "Nowy Kossak" "Przedział dla niepalšcych" "Wyjštek" Knorr Mirosława "Morał dla -dziestolatków" "Ręce" "Rozmowa z Krasnoludkiem" "Skarb w lesie" "Zabawy" "Zakazy" Krasicki Ignacy "Człowiek i zwierz" "Pieœń Pišta" "Pijaństwo" Mrożek Sławomir "Słoń" "Wesele w Atomicach" Żeleński Tadeusz-Boy "Pochwała wieku dojrzałego" Parodie "Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania" "Kapitan Gloss" "Nowy polski superfilm" "W Szwajcarii"