MacLean Alistair Ostatnia Granica (The Last Frontier) Przełożył Jarosław Kotarski Rozdział pierwszy Wiatr wiał z północy i nocne powietrze było przenikliwie zimne. Zaśnieżona równina, jak okiem sięgnąć, trwała w bezruchu, opustoszała i pogrążona w śmiertelnej ciszy. Reynolds doskonale zdawał sobie sprawę, że wszystko poza śniegiem i przenikającym go do szpiku kości mrozem było złudzeniem. Otrząsnął się z narastającej senności i skoncentrował na bardziej przyziemnych problemach przetrwania. Powoli i ostrożnie, by nie spowodować najmniejszego szmeru, wsunął dłoń za pazuchę pokrytego szronem płaszcza i wyciągnął z kieszeni chusteczkę. Zwinął ją w kłębek i wsunął w usta. Jego kryjówkę mógł zdradzić odgłos lub para, unosząca się przy każdym oddechu. Chustka w znacznej części pochłaniała wilgoć wydychaną na mroźne powietrze, nie mówiąc już o wytłumieniu niemiłego odgłosu dzwoniących zębów. Następnie, równie wolno się odwrócił i dłonią, siną od mrozu, wymacał w śniegu kapelusz, który spadł, gdy wskakiwał do przydrożnego rowu. Starannie obsypał go śniegiem i włożył na głowę, maskując w ten sposób kruczoczarne włosy, jakimi obdarzyła go natura. Dopiero po zakończeniu tych przygotowań uniósł się ostrożnie, nieruchomiejąc, gdy oczy znalazły się nad krawędzią dołu. Odruchowo sprężył się, podświadomie czekając na okrzyk lub kulę wystrzeloną w tak kuszący cel, jaki stanowiła jego głowa, ale nie nastąpiło ani jedno, ani drugie. Wokół, jak dotąd, panowała cisza i bezruch. Szybki rzut oka potwierdził pierwsze wrażenie, że nie było nikogo ani niczego, co by się ruszało. Z westchnieniem ulgi przyklęknął, nadal poruszając się wolno i ostrożnie. Wynik był ten sam co poprzednio – jak okiem sięgnąć zaśnieżone pola, przecięte pasem drogi i kępami oszronionych drzew, trwały w bezruchu. Z ulgą osunął się w zagłębienie, które w puszystym śniegu wygniotło jego ciało, i zaczął bez pośpiechu analizować sytuację. Najpierw jednak wyrównał oddech, gdyż płuca kategorycznie domagały się tlenu. Ledwie dziesięć minut minęło od zatrzymania przez milicję ciężarówki, którą jechał jako pasażer na gapę. To, co nastąpiło potem, było do przewidzenia – dał w łeb niczego nie spodziewającemu się funkcjonariuszowi, przewrócił drugiego i pognał do najbliższego zakrętu, a potem jeszcze milę drogą, aż dotarł do kępy drzew, pod którą właśnie leżał w rowie. Najdziwniejsze jednak było to, że nikt go nie gonił. Jak na węgierską milicję, było to nienormalne, tym bardziej że nawet kretyn by przewidział, iż będzie uciekał drogą. Gdyby z niej skręcił, to na leżącym na polu dziewiczym śniegu nawet ślepy zobaczyłby ślady. W dodatku znacznie by to opóźniło ucieczkę. Droga nie była co prawda odśnieżona, ale już rozjeżdżona, co znacznie ułatwiało poruszanie się. Dla Michaela Reynoldsa było typowe, że nie zastanawiał się nad – tym, co było, ale nad tym, co robić dalej. Korzystając z doświadczeń wielu ludzi, utwierdził się w słusznym przekonaniu, że rozpamiętywanie przeszłości i długie analizowanie własnych błędów nie zwiększa szans przeżycia, a wręcz przeciwnie. Natomiast działanie oparte na sensownym, przemyślanym planie, modyfikowanym w miarę rozwoju sytuacji znacznie takie szansę zwiększa. Poza tym i tak nie miał innego wyjścia. Zgodnie z informacjami, jakie otrzymał w Wiedniu od wiarygodnego, jak dotąd, agenta, nie było cienia szansy, by z tym, co miał przy sobie, przejść przez kontrolę na lotnisku czy jakimkolwiek innym przejściu granicznym, kolejowym lub drogowym. Przed Międzynarodową Konferencją Naukową znacznie zaostrzono kontrolę. A bez wyposażenia jego niezwykle trudna misja była po prostu niewykonalna. Pozostało jeszcze ostatnie wyjście: nielegalne przejście granicy, co przy pomocy specjalistów, a miał do dyspozycji najlepszych, nie było specjalnym problemem. Dalej miał podróżować na własną rękę, najlepiej kradzionym samochodem. Zamiast jednak ukraść go i prowadzić samemu, zabrał się na przejażdżkę z niczego nie podejrzewającym kierowcą ciężarówki. Był przygotowany na kontrolę przed samym Budapesztem, nikt go jednak nie uprzedzał, że ponad czterdzieści kilometrów od stolicy, na wschód od Komarom, też wystawiono posterunek kontrolny. Po prostu zwykły, ordynarny pech. Najważniejszy był cel, w jakim się tu zjawił, i sposób, w jaki mógł go osiągnąć. Uśmiechnął się ironicznie – pułkownik wbijał mu w głowę tysiące razy, że to i tylko to jest najważniejsze. Obaj wiedzieli jednak, że szansę na wyciągnięcie Jenningsa są mniej więcej jak jeden do tysiąca. Teraz nawet nie próbował zgadnąć, jak zwiększyło się ryzyko przegranej i to już pierwszej nocy po ośmiu tygodniach morderczego szkolenia. Był w doskonałej kondycji, toteż oddech błyskawicznie wrócił do normy. Równie szybko krystalizował się plan – na punkcie kontrolnym było z pół tuzina milicjantów i główne ich zadanie stanowiło najprawdopodobniej szukanie kontrabandy, a nie uganianie się po polach za jakimś przerażonym pasażerem na gapę. Choć nie należało wykluczać, że ci dwaj, których zostawił jęczących na śniegu, mogli się nim osobiście zainteresować. Nie mógł jednak dłużej tu leżeć, bo zamarzłby na śmierć, a w dzień znacznie łatwiej by go zauważono. Ubrany był bowiem tak, że doskonale mógł się wtopić w miejski tłum, ale na tym pustkowiu, obojętnie w dzień czy w nocy, rzucał się w oczy. Jedyną rozsądną rzeczą, jaką mógł zrobić, było podjęcie ryzyka i przejście przynajmniej trzech, czterech kilometrów, zanim spróbuje złapać następną okazję, tym razem za przyzwoleniem kierowcy. Pieszo mógłby dotrzeć do Budapesztu za tydzień, a nie miał tyle czasu. Droga sporym łukiem skręcała na wschód jeszcze przed punktem kontrolnym, toteż najrozsądniej było ściąć ten łuk idąc przez pole. Trzeba było to bardzo dobrze przemyśleć, bo na północy, i to niezbyt daleko, leżał Dunaj, a ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, było znaleźć się nagle na wąskim pasie lądu między rzeką a drogą. Oznaczało to, że obejście zajmie mu ładnych parę godzin. Wyjął z ust chusteczkę i wstał otrzepując się odruchowo. Spojrzał na drogę, którą niedawno przebiegł, i natychmiast padł plackiem do rowu. Sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza po pistolet sklął się w duchu od naiwnych durniów – powinien pamiętać, że dla komunistów zawsze ważniejszy będzie jeden uciekinier od tony przemytu. No, chyba żeby tym przemytem była broń. Teraz było już jasne, dlaczego milicjanci nie spieszyli się z pościgiem. Mogli sobie na to pozwolić, natomiast on nie powinien więcej pozwolić sobie na podobną lekkomyślność. Mógł go bowiem zdradzić nie tylko ruch i hałas, było jeszcze coś – zapach. Zapomniał zupełnie o tym, że w krajach bloku wschodniego milicja często używała psów. Nawet w ciemnościach nocy nie można było się pomylić – zbliżało się czterech ludzi prowadzących cztery psy. Nie było też najmniejszych wątpliwości, że na przedzie biegł ogar, a on na pewno nie zejdzie z tropu. Słysząc podniecone głosy, przeskoczył pod drzewa. I tak nie uniknie tego, że go znajdą, ale pnie i gałęzie dawały większą niż śnieg osłonę. Wyjął broń i obejrzał ją uważnie. Był to przerobiony belgijski pistolet automatyczny FN kaliber 6.35 przystosowany do nakręcenia tłumika. Broń była niewielka, doskonale wyważona i w jego dłoni śmiertelna. Z dwudziestu kroków trafiał z niej dziesięć razy na dziesięć do celu mniejszego niż głowa. Tej nocy z powodu zgrabiałych dłoni nie był pewien, czy trafi z połowy tej odległości, ale i to powinno wystarczyć. Naturalnie musi najpierw oczyścić lufę z zamarzniętego śniegu, który prawdopodobnie się tam dostał, gdy używał kolby do obezwładniania milicjantów. Zdjął kapelusz, który teraz na tle pnia stanowił rzucający się w oczy cel, i ostrożnie wychylił się, żeby zobaczyć, co z pościgiem. Byli o jakieś pięćdziesiąt metrów. Pierwszy biegł ogar. Parę kroków za nim znajdował się przewodnik, a trochę dalej pozostałe psy i ich przewodnicy. Nie był w stanie jeszcze rozpoznać, jakiej są rasy, ale nie ulegało wątpliwości, że nie są to ogary. Wyjął z kieszeni wycior i zabrał się do czyszczenia lufy, uważnie nasłuchując. Udało mu się ją częściowo oczyścić, ale wycior, którym to robił, wymknął mu się ze zgrabiałych palców i wpadł w głęboki śnieg, znikając bez śladu. Zaklął pod nosem i nic już więcej nie mógł zrobić. Sądząc po chrzęście kruszonego pod butami śniegu, pościg był o jakieś trzydzieści kroków, nie więcej. Wsunął palec za osłonę spustu, oparł broń o konar, by zmniejszyć drżenie ręki, i lewą dłonią sięgnął do paska, do ukrytego w podwójnej klamrze noża sprężynowego. Pistolet był na ludzi, nóż na psy. Ogary nie są psami bojowymi, a milicjanci nie spodziewając się, że ofiara jest uzbrojona, nawet nie pozdejmowali broni z ramion. Miał więc pewną szansę, pod warunkiem, że pierwszy strzał nie rozerwie mu broni w ręku i przy tej okazji ręki. Nie było innej możliwości sprawdzenia, czy wystarczająco oczyścił lufę, czy też nadal jest zapchana. Ostrze noża otworzyło się z cichym, podnoszącym na duchu szczękiem, lśniąc lekko w blasku gwiazd. Dwanaście centymetrów stali, obustronnie naostrzonej jak brzytwa. W rękach zawodowca było ono równie śmiertelne, jak broń palna. A Reynolds był zawodowcem. Ostrożnie wysunął się trochę zza pnia, oparł lufę mocno o konar i wziął na cel przewodnika ogara. Sekundę później wrócił do pozycji wyjściowej, wiedząc że przegrał – rozpoznał bowiem pozostałe trzy psy. Z wiejskimi policjantami mógł sobie poradzić, z ogarami też, ale tylko szaleniec mógł ryzykować, zwłaszcza w jego sytuacji, walkę z czterema ludźmi, jednym ogarem i trzema dobermanami. Było wiele sposobów pewniejszego samobójstwa, ale niewiele bardziej bolesnych. Dobermany cieszyły się zasłużoną opinią najbardziej zajadłych i najniebezpieczniejszych psów w Europie. Żywy, choć w niewoli, miał jeszcze szansę. Z przegryzionym przez dobermana gardłem nie miał żadnej. Ostrożnie zamknął nóż opierając go czubkiem o drzewo i zwalniając blokadę; położył go, wraz ze skórzaną pochwą, na głowie, przykrywając całość naciśniętym na uszy kapeluszem. Następnie cisnął pistolet przed nos ogara i jego zaskoczonego przewodnika, i wyszedł zza drzewa, trzymając wysoko podniesione ręce. Dwadzieścia minut później dotarli do punktu kontrolnego. Podczas zatrzymania i w drodze powrotnej obyło się, chociaż się tego obawiał, bez poszturchiwania, bicia kolbami czy wyzwisk. Milicjanci byli oficjalnie uprzejmi, nawet ten z siną, spuchniętą niczym dynia szczęką, po wcześniejszym spotkaniu z kolbą FN–ki. Przeszukali go pobieżnie, noża naturalnie nie znaleźli, i nie molestując go ani o nic nie pytając zaprowadzili z powrotem do punktu kontrolnego. Nie chcieli nawet oglądać jego dokumentów, co w tym państwie było czymś niespotykanym. A co za tym idzie podejrzanym. Ciężarówka, którą przyjechał, nadal stała przed szlabanem. Kierowca tłumaczył, zawzięcie gestykulując, że jest niewinny, czemu jakoś nie bardzo wierzyła para słuchających go milicjantów. Reynolds zdecydował się mu pomóc i wyjaśnić, że na ciężarówkę dostał się bez wiedzy szofera, ale nie miał okazji. Gdy tylko stanął, dwóch z jego konwojentów wykręciło mu sprawnie ręce i zaciągnęło do domku, w którym urzędował dowódca patrolu. Sytuacja zaczynała wracać do normy – w obecności oficera milicjanci zachowywali się zgodnie z oczekiwaniami, czyli po chamsku. Ściany pouszczelniane gazetami, wnętrze małe, ciasne i byle jak urządzone – stał tu piecyk, biurko z telefonem polowym i dwa krzesła – ale było zdecydowanie ciepło. Za poobijanym biurkiem siedział niewysoki grubas w średnim wieku, o zaczerwienionej twarzy i świńskich oczkach. O jego ważności mógł świadczyć jedynie oficerski mundur, wymięty jak ścierka. Jednym słowem był to nikt. Mały, wszawy nikt, który potrafi być groźny, ale zawsze będzie się płaszczył przed autorytetem i władzą. Należało więc zyskać nad nim przewagę. Reynolds zwinnie wyrwał się zaskoczonym konwojentom, dopadł biurka i rąbnął w nie pięścią, aż telefon podskoczył z brzękiem. – Pan tu dowodzi? – spytał chrapliwie, ignorując komunistyczne formy towarzyskie. Człowieczek zamrugał nerwowo, odsunął się tyle, ile pozwalało na to krzesło, i odruchowo zasłonił się rękami, jakby w obawie, że za chwilę zostanie spoliczkowany. Jednak po chwili, gdy przypomniał sobie, że to on tu rządzi, poczerwieniał jeszcze bardziej. Uświadomił sobie, że widzieli to podwładni, i pisnął: – Naturalnie, że ja – odchrząknął i dodał oktawę niżej: – A jak pan sądzi? – To co ma znaczyć ta karygodna awantura? – Reynolds wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel, z niego dokumenty i rzucił je na stół. – Proszę je sobie obejrzeć, sprawdzić i pomyśleć. Zezwolenie na broń, wystawione przez wasz rząd, jasno świadczy, że mają do mnie zaufanie. I proszę się do cholery pospieszyć! Już jestem spóźniony i nie mam zamiaru tracić więcej czasu na jałowe dyskusje! Osiągnął zamierzony skutek – grubas musiałby być zupełnie kimś innym, by nie sięgnąć czym prędzej po papiery: – Johann Buhl, urodzony w Linzu w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku, zamieszkały w Wiedniu – przeczytał. – Import–eksport części do maszyn… I pozwolenie na broń: pistolet automatyczny FN… – A tu jest zaproszenie na rozmowy z waszego Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego – dodał Reynolds podając mu pismo wypisane na oryginalnym papierze firmowym i w kopercie cztery dni temu nadanej w Budapeszcie. Nogą przysunął sobie krzesło i zapalił wyjętego z papierośnicy papierosa. Zapalniczka, papierosy i papierośnica były austriackiej produkcji, a pewność siebie aż od niego buchała. – Ciekawe, jak przełożeni ocenią wyniki dzisiejszej nocy? – spytał jadowicie. – Wątpię, by zwiększyły pańskie szansę na awans. – Gorliwość, nawet przesadzona, nie jest w naszym kraju rzeczą karalną – głos udało mu się opanować, ale dłonie drżały, gdy przesuwał dokumenty w stronę Reynoldsa; czym prędzej więc oparł je na biurku. – Dlaczego pan uciekał? – Dobry Boże, a co by pan zrobił, jakby pana obudziło w nocy paru facetów wymachujących bronią? – miał wystarczająco wiele czasu, by przygotować się na te pytania. – Położyłby się pan i pozwolić im się zarżnąć? – Przecież to byli milicjanci! Mógł pan… – Pewnie, że byli – przerwał mu lodowatym tonem Reynolds – teraz to widzę. Tylko, że wewnątrz ciężarówki było ciemno, a na zewnątrz niewiele jaśniej. Dobra, puśćmy to w niepamięć, i tak się już niczego nie zmieni. Wykonywaliście swoje obowiązki, a ja miałem pecha. Dogadajmy się: dostarczy mi pan transport do stolicy, a ja nic nikomu nie powiem. Pańscy przełożeni nie dowiedzą się o niczym i nikt pana nie ukarze. – To miłe z pańskiej strony – reakcja porucznika była mniej niż entuzjastyczna, wbrew oczekiwaniom Reynoldsa; czyżby oficerek nie był aż taki głupi, na jakiego wyglądał?! – Może pan mi uprzejmie wyjaśni, panie Buhl, co pan w ogóle robił w tej ciężarówce?! Nie jest to raczej normalny środek transportu dla tak poważanych przez nasz rząd międzynarodowych przemysłowców. I nawet nie powiedział pan o niczym kierowcy. – Bo na pewno by mi odmówił… miał na szybie kartkę, że nie zabiera pasażerów. A dlaczego ciężarówka? Wasze drogi nie są odśnieżane, wpadłem do rowu i mój borgward nadal w nim tkwi z uszkodzonym przednim mostem. Coś tu było nie tak, ale nie potrafił dokładniej tego sprecyzować. – Jechał pan samochodem? Samoloty są znacznie szybsze… – Ale nie jak się ma dwieście pięćdziesiąt kilogramów próbek w bagażniku. Majątek bym stracił na koszty frachtu lotniczego – zdusił niedopałek i dodał ostrzej: – To wypytywanie zaczyna być kuriozalne! Ustaliliśmy, kim jestem, dałem dowód dobrej woli i faktycznie mi się spieszy. Co z tym transportem? – Jeszcze dwa pytania i będzie pan mógł ruszyć w drogę – porucznik siedział prawie odprężony, co Reynoldsowi coraz raniej się podobało. – Przyjechał pan prosto z Wiednia? Główną trasą? – Naturalnie. – Dziś rano? – Bez przesady – Wiedeń leżał około dwustu kilometrów stąd. – Dziś po południu. – O której? – Granicę przekroczyłem dokładnie dziesięć po szóstej. Spojrzałem na zegarek, bo było trochę ceregieli. – Może pan to przysiąc? – Jeśli taka będzie potrzeba to tak, ale naprawdę nie wiem po co. Porucznik skinął głową i zanim Reynolds zdołał zareagować, widząc że tamten spoglądał na kogoś stojącego za jego plecami, trzy pary rąk złapały go od tyłu, wyciągnęły z krzesła, wykręciły ręce i zatrzasnęły na nich kajdanki. – Co to ma, do cholery, znaczyć? – furii w głosie nie musiał udawać. – Że każdy łgarz, nawet najlepszy, prędzej czy później wpadnie – głos i wzrok oficera ociekały satysfakcją. – Mam dla ciebie nowinę, Buhl, choć nie wierzę, że faktycznie tak się nazywasz: granica z Austrią została zamknięta na dwadzieścia cztery godziny, co jest normalnym środkiem ostrożności w pewnych okolicznościach. Dziś od piętnastej nikt przez nią nie przejechał ani nie przeszedł. Dziesięć po szóstej mogłeś być wszędzie, ale nie na odprawie celnej. Dostaniesz transport do Budapesztu, razem z obstawą, ty oszuście! Nie ujęliśmy od dłuższego czasu żadnego zachodniego szpiega, toteż na pewno wszyscy będą zachwyceni i specjalnie po ciebie przyślą ze stolicy samochód. Nie ukrywając zadowolenia, sięgnął po słuchawkę, przyłożył ją do ucha i uśmiech zniknął. Potrząsnął nią kilkakrotnie, zaklął i odłożył na widełki. – To gówno znów nie działa – warknął, niezdolny ukryć rozczarowania, iż nie zamelduje osobiście o tak ważnym osiągnięciu. – Zawsze kiedy jest potrzebny, ten cholerny telefon się psuje. Kapralu, gdzie jest najbliższy telefon? – We wsi, towarzyszu poruczniku. Będzie ze trzy kilometry. – Udacie się tam jak najszybciej. Tu macie numer telefonu, a tu jest wiadomość, którą macie powtórzyć. I nie zapomnijcie dodać, że pochodzi ode mnie. Pospieszcie się! Podał mu zapisaną w pośpiechu kartkę, którą podoficer schował do wewnętrznej kieszeni. Następnie zapiął płaszcz pod szyję, zasalutował i wyszedł. Przez drzwi wpadła śnieżyca, a Reynolds zdołał dostrzec, zanim je zamknięto, że po gwiaździstym niebie nie zostało śladu – zasnuły je bure chmury, z których sypał śnieg. – Popełnia pan poważny błąd – oznajmił chłodno, spoglądając na porucznika. – I drogo pan za to zapłaci. – Upór sam w sobie jest cechą godną podziwu, ale człowiek rozsądny wie, kiedy trzeba z tym skończyć. Jedynym błędem, jaki popełniłem, było to, że uwierzyłem w cokolwiek, co powiedziałeś. Jeszcze z półtorej, może dwie, godziny przy tych ośnieżonych drogach i zjawi się tu twój upragniony transport. Czas ten możemy spędzić, jak sądzę, wielce pożytecznie. Zaczniemy od twojego nazwiska i, tym razem prawdziwego, jeśli łaska. – Widział je pan w moich dokumentach – odparł Reynolds siadając i nieznacznie sprawdzając kajdanki. Mógł je zdjąć, ale tylko mając dłuższą chwilę czasu i spokoju. Z tym oficerkiem mógł sobie poradzić nawet w kajdankach, ale jak długo miał za plecami dwóch uzbrojonych strażników i tak nic by to nie dało, podobnie jak i nóż pod kapeluszem. – Jeśli to sprawi panu przyjemność, mogę coś nakłamać – dodał ironicznie. – Nikt cię nie prosi o kłamstwa. Natomiast nie jest wykluczone, że należy odświeżyć ci pamięć – porucznik wstał z pewnym wysiłkiem i okazało się, że jest niższy, niż Reynolds sądził. – Nazwisko? – Powiedziałem ci… – ciąg dalszy zdania przerwały dwa siarczyste policzki wierzchem i spodem dłoni. Reynolds potrząsnął głową i otarł z kącika ust strużkę krwi. Gdy uniósł głowę, jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. – Namysł sprzyja rozwadze – uśmiechnął się Węgier. – Sądzę, że właśnie dostrzegam początki rozwagi… No, bez głupot: nazwisko! Tonem pozbawionym jakiejkolwiek emocji Reynolds streścił w zwięzłych zdaniach, co sądzi o stojącym przed nim kurduplu, jego krewnych i prowadzeniu się jego rodzicieli. Były to zdania zawierające określenia powszechnie uważane za obelżywe. Oficer poczerwieniał jak burak, zamachnął się i zwalił się jak ścięty na biurko. Reynolds opuścił nogę i z zainteresowaniem przyglądał się, jak kopnięty w krocze grubas zwija się z bólu, próbując złapać oddech. Obaj milicjanci robili to samo, zbyt zaskoczeni tym, że ktoś ośmielił się uderzyć oficera, by zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. W tym właśnie momencie drzwi otworzyły się z hukiem, wpuszczając podmuch lodowatego powietrza i niespodziewanego gościa. W drzwiach stał barczysty mężczyzna o kasztanowatych włosach, tak wysoki, że niemal sięgał futryny, przyglądając się wszystkiemu uważnie i beznamiętnie wyblakłymi oczyma. Ubrany był w zapięty pod szyję wojskowy płaszcz, ściągnięty przepisowym pasem z kaburą, i błyszczące oficerki. Na naramiennikach miał dystynkcje pułkownika, a całość emanowała namacalną wręcz władczością. Obrazu dopełniała przystojna twarz z krzaczastymi brwiami i wąski, starannie przystrzyżony wąsik. Wystarczyły mu dwie sekundy, by zorientować się w sytuacji, i to bez zadawania głupich pytań. Tacy jak on nie zadawali nigdy głupich pytań. Zamknął drzwi i podszedł do zwiniętego w kłębek porucznika. Reynolds zauważył, że kabura znajduje się z lewej strony na brzuchu – jak nosili broń boczną oficerowie Wermachtu – a nie na prawym półdupku, jak nakazywały tutejsze przepisy mundurowe, co samo w sobie było wystarczającym dowodem, że nie ma do czynienia z amatorem. Nowo przybyły szarpnięciem doprowadził grubasa do pionu, nie zwracając uwagi na pełne bólu jęki towarzyszące każdemu oddechowi. – Idiota! – głos był zimny i obojętny, doskonale pasujący do postaci. – Następnym razem, jak będziecie chcieli przesłuchiwać podejrzanego, pamiętajcie, by nie stać w zasięgu jego nóg. Kto to jest, o co go podejrzewacie i dlaczego? Zapytany spojrzał z nienawiścią na siedzącego wygodnie Reynoldsa i wychrypiał: – Nazywa się Buhl, wiedeński przemysłowiec… ale ja mu nie wierzę… to faszystowski szpieg! Podstępny, faszystowski szpieg! – Naturalnie – zgodził się z ironicznym uśmiechem pułkownik. – Wszyscy szpiedzy są podstępni, i oczywiście są faszystami. Mnie jednak nie interesuje wasza opinia, tylko fakty. Skąd znacie jego nazwisko? – Z dokumentów, jakie ma. Fałszywych naturalnie. – Dajcie mi je. Milicjant zdołał wreszcie stanąć o własnych siłach i w miarę prosto. – Leżą na stole – wskazał wymownym gestem. – Dajcie mi je – głos, treść i intonacja były dokładnie takie same, jak pierwsze polecenie, ale porucznik tym razem pospiesznie je wykonał, krzywiąc się jednocześnie z bólu. – Doskonałe – ocenił pułkownik przeglądając dokumenty. – Prawie autentyczne… To bez dwóch zdań nasz człowiek. Reynolds z trudem panował nad wyrazem twarzy – ten oficer był groźniejszy niż batalion takich półgłówków, jak gruby porucznik. Wprawdzie oszukać można było każdego, ale w tym wypadku wymagało to znacznie więcej wysiłku i szczęścia niż zwykle. – Wasz człowiek? – porucznik był doszczętnie ogłupiały. – Jak to wasz człowiek? – Tutaj ja zadaję pytania, towarzyszu. Powiedzieliście, że to szpieg. Dlaczego? – Twierdzi, że dziś wieczorem przekroczył granicę, a granica jest od piętnastej zamknięta. – Jest – zgodził się pułkownik opierając się o ścianę i wyjmując ze złotej papierośnicy papierosa. Milczenie panowało ze trzydzieści sekund, zanim milicjant nie zebrał się na odwagę. – Dlaczego w zasadzie mam was słuchać towarzyszu? – palnął czerwieniejąc. – Ja tu dowodzę. Nie widziałem was nigdy w życiu, nie wylegitymowaliście się… Kim wy w ogóle jesteście? Zapytany przez dobre dziesięć sekund przyglądał się Reynoldsowi, po czym niespiesznie przeniósł wzrok na milicjanta. Spojrzenie było lodowato obojętne, wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę, ale grubas wyraźnie skurczył się w sobie i cofnął, odruchowo wbijając się w kant biurka. – Bywam czasami wspaniałomyślny. Zapomnimy, coście powiedzieli… na razie. Więzień, jak widzę, krwawi. Próbował stawiać opór przy zatrzymaniu? – Nie chciał odpowiadać na moje pytania i… – A kto dał wam prawo pytać czy przesłuchiwać takich podejrzanych! Tak idiotyczne zachowanie może przynieść więcej szkody niż pożytku! Jeszcze raz nadużyjecie władzy i osobiście dopilnuję, żebyście odpoczęli we właściwym miejscu… może być w Konstancy na początek. Co wy na to? Milicjant, blady jak płótno, nerwowo oblizał wargi. Konstanca była synonimem budowy kanału, łączącego Dunaj z Morzem Czarnym. A także największym w Europie obozem pracy przymusowej, do którego wielu trafiało, ale jak dotąd nikt stamtąd nie wrócił. Dotyczyło to tak skazańców, jak i wartowników. – Ja… ja tylko myślałem… – Myślenie zostawcie na przyszłość zdolnym do tego – przerwał mu pułkownik. – Zaprowadzicie go do mojego samochodu. Został, jak rozumiem, zrewidowany? – Naturalnie! I to bardzo dokładnie, zapewniam! Jego rzeczy i… – Jeśli twierdzi to ktoś taki jak wy, to znaczy że trzeba go bezwzględnie zrewidować jeszcze raz – pułkownik przeniósł spojrzenie na Reynoldsa i spytał unosząc brew. – Ma pan wolny wybór: możemy obaj przejść przez tę upokarzającą ceremonię albo może się pan od razu przyznać. – Pod kapeluszem jest nóż sprężynowy. – Dziękuję. Oficer zdjął mu kapelusz, zabrał nóż i umieścił kapelusz na dawnym miejscu. Następnie sprawdził ostrze i schował nóż do kieszeni, razem z dokumentami i pistoletem Reynoldsa. – Właściwie nie ma żadnego konkretnego powodu, dla którego nie powinniście awansować, i to wysoko, w swym fachu, ale jakoś dziwnie w to wątpię – poinformował trupio bladego porucznika i spojrzał na zegarek, naturalnie złoty. – No, na mnie już czas. Macie tu, jak widzę, telefon, więc połączcie mnie z Andrassy Ut. Najgorsze podejrzenia stały się faktem – przy Andrassy Ut mieściła się siedziba Państwowej Służby Bezpieczeństwa, która ostatnimi czasy w bezwzględności i skuteczności przewyższyła swych nauczycieli z KGB. Reynolds starał się panować nad twarzą, ale widocznie nie do końca mu się to udało. – Aaa, widzę, że znajoma nazwa – oficer uśmiechnął się bez cienia wesołości. – To źle świadczy o pańskiej uczciwości mister Buhl: rzadko który uczciwy przemysłowiec z Zachodu kojarzy ją właściwie… No, co znowu? Pytanie skierowane było do porucznika, próbującego coś wykrztusić, ale jednocześnie nie chcącego przerywać funkcjonariuszowi AVH. – Telefon… – pisnął przerażony – on… nie działa… – Co było do przewidzenia. Skuteczność to zdaje się wasza dewiza, towarzyszu – machnął mu przed nosem legitymacją i spytał uprzejmie. – Czy teraz nie macie nic przeciwko temu, bym zabrał więźnia? – Naturalnie, że nie towarzyszu pułkowniku. – Co tylko chcecie, towarzyszu pułkowniku. – To miło – oficer schował legitymację i skłonił się Reynoldsowi uprzejmie. – Pułkownik Szendro z Allám Védelmi Hátoság albo, jeśli nie zna pan węgierskiego, z Węgierskiej Państwowej Służby Bezpieczeństwa. Jestem do pańskich usług, mister Buhl, wraz z samochodem. Wyjeżdżamy do Budapesztu, i to natychmiast. Moi współpracownicy i ja oczekujemy pana już od paru tygodni, trudno więc się dziwić, że z niecierpliwością czekamy na okazję do szczerej rozmowy. Rozdział drugi Na dworze było zupełnie ciemno, ale światło z otwartych drzwi chaty wystarczyło, by Szendro zrobił, co chciał, a Reynolds bezsilnie się temu przyglądał. Parkujący przy drodze mercedes salon przykryty już był grubą warstwą śniegu. Czarny lakier widoczny był tylko na rozgrzanej przez silnik masce. Szendro otworzył drzwi po stronie pasażera, uprzednio polecając zwolnić kierowcę ciężarówki i przeszukać ją. Torbę Reynoldsa znaleziono w ciągu pięciu minut. Oficer zabrał ją i zajął się przymusowym pasażerem. Reynolds byłby gotów się założyć, że nikt, kto będzie go konwojował w pojedynkę, i do tego jeszcze prowadząc samochód, nie zdoła ujechać więcej jak dwadzieścia kilometrów. Okazało się, że nie docenił pułkownika Szendro. I to jeszcze zanim podróż się zaczęła. Podczas gdy dwaj milicjanci trzymali go na muszkach, oficer wsiadł, otworzył schowek znajdujący się przed fotelem pasażera i wyciągnął dwa sporej długości łańcuchy. – To nietypowy samochód – wyjaśnił – ale, jak pan sam rozumie, czasami muszę zapewnić pasażerom całkowite bezpieczeństwo. Rozpiął kajdanki, przełożył jedno z ogniw łańcucha przez stalową bransoletkę i zamknął je znowu. Następnie przewlekł łańcuch przez stalowy uchwyt, przymocowany z tyłu schowka, i drugi jego koniec przełożył przez drugą stalową bransoletę kajdanek. Drugi łańcuch posłużył do podobnego unieruchomienia nóg, z tym, że przymocowany został kłódką do otworu w oparciu fotela. – W porządku – ocenił podziwiając efekt. – Powinno być panu wygodnie: nie krępuje to panu ruchów, ale nie do tego stopnia, by móc mnie dosięgnąć albo wybić drzwi, które, zapewniam, ciężko się otwierają; a w dodatku, jak pan zapewne sam zauważył, nie mają od wewnątrz klamki. Prosiłbym też, aby zaniechał pan prób samookaleczenia, sprawdzając gwałtownie wytrzymałość tak łańcucha, jak i mocowania. Będą to jedyne efekty, jakie pan osiągnie, gdyż łańcuchy wytrzymują obciążenie tony, a trzpienie w fotelu i w skrytce, do których są przymocowane, stanowią część składową podwozia… Czego znowu chcecie, towarzyszu poruczniku? – Zapomniałem zameldować, towarzyszu pułkowniku, że wysłałem już prośbę do Budapesztu o samochód dla aresztanta. – Kiedy? – Dziesięć, może piętnaście minut przed waszym przyjazdem. – No to zmarnują państwową benzynę. Teraz już się nic na to nie poradzi. A jeśli konwojenci okażą się równie odporni na wiedzę jak wy, to nocna przejażdżka w rześkim, zimowym powietrzu wpłynie korzystnie na ich procesy myślowe. Szendro zamknął drzwi, zapalił wewnętrzną lampkę, by móc łatwiej obserwować więźnia w panoramicznym lusterku, i ruszył w stronę Budapesztu. Wóz miał łańcuchy przeciwślizgowe na wszystkich kołach, tak że zlodowaciała nawierzchnia nie stanowiła specjalnego problemu, a kierowca był niezły – prowadził ze spokojem wynikającym z długo trwałej praktyki, nie wpatrując się bez przerwy w drogę, co dodatkowo utrudniało Reynoldsowi zrobienie czegokolwiek. Siedział więc spokojnie, wpatrując się w szybę. Sprawdził już łańcuchy wbrew ostrzeżeniu i stwierdził, że pułkownik miał rację. Nie zranił się tylko dlatego, że sprawdzał delikatnie. Teraz jedyne, co mu pozostało, to coś wymyślić, bo jak dotrą do siedziby bezpieki, to sytuacja, obecnie prawie beznadziejna, stanie się zupełnie beznadziejna. Cuda co prawda się zdarzają, ale ucieczka z ulicy Stalina jeszcze nikomu się nie udała. Jedyną nadzieję dawała droga, czyli najbliższa godzina. W drzwiach nie było niczego, nawet kabla opuszczającego szybę, zresztą i tak nie sięgnąłby do klamki na zewnątrz. Podobnie jak i do kierownicy – zabrakłoby niewiele bo z pięć centymetrów, ale wystarczająco, by nic nie zdziałał. Szyby też nie mógł wykopać, bo mu nie pozwalał na to łańcuch krępujący nogi; mógł spróbować zrobić to głową, ale był to pomysł z gatunku samobójczych. W większości wozów silne zaparcie się stopami o deskę rozdzielczą owocowało wyłamaniem fotela do tyłu. Coś mu jednak mówiło, że w tym samochodzie jest to niemożliwe, a jedynym osiągnięciem byłby cios w głowę, dzięki któremu dotarłby na miejsce nieprzytomny, czyli nie sprawiający kierowcy żadnych kłopotów. W kieszeniach nie miał nic wystarczająco solidnego, by rzucić tym w Szendro i spowodować utratę przez niego kontroli nad pojazdem. W wypadku obaj mogli ucierpieć, ale szansę byłyby przynajmniej równe, w przeciwieństwie do obecnej sytuacji. Buta, który ewentualnie by się nadawał do tej roli, też nie był w stanie szybko zdjąć, gdyż skute dłonie uniemożliwiały sięgnięcie między nogi, a łańcuch nie pozwalał na rozsunięcie nóg. Zaświtał mu pomysł rokujący cień szansy, gdy Szendro przerwał milczenie trwające dobry kwadrans, tyle bowiem minęło od opuszczenia punktu kontrolnego. – Jest pan niebezpiecznym człowiekiem, panie Buhl – oświadczył poufałym tonem. – Za dużo pan myśli. Zna pan Szekspira? Reynolds nie odezwał się. Każde słowo tego człowieka mogło być pułapką. – Powiedziałbym, że jest pan najniebezpieczniejszy ze wszystkich, jakich dotąd wiozłem tym samochodem, a było już w nim sporo desperatów. Wie pan, dokąd pan jedzie i wydaje się nie robić to na panu wrażenia, co jest naturalnie niemożliwe. A najdziwniejsza jest ta cisza. .. – Szendro zapalił papierosa i wyrzucił zapałkę przez lekko uchylone okno po swojej stronie. – Mam nadzieję, że jest panu wygodnie? – W miarę – ton Reynoldsa był równie poufały – ale chciałbym zapalić, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. – Skądże znowu – kierowca był uosobieniem gościnności. – Trzeba się troszczyć o gości, nawet przymusowych… w skrytce znajdzie pan z pół tuzina papierosów. Tanie i podłej jakości, przyznaję ze skruchą, ale jak wiem z doświadczenia, ludzie w pańskiej sytuacji rzadko na to zwracają uwagę. Jakikolwiek papieros w sytuacji stresowej jest wielką pomocą. – To prawda – przyznał Reynolds wskazując wystający z deski rozdzielczej przycisk. – Zapalniczka? – Zapalniczka. Proszę się nie krępować, jest tam specjalnie do pana dyspozycji. Reynolds wyciągnął skute dłonie, wcisnął trzpień i wyjął ją po paru sekundach. Spirala była rozgrzana, toteż cofnął się i całkiem naturalnie upuścił ją na podłogę. Sięgnął po nią, lecz łańcuch powstrzymał jego dłonie o centymetry od podłogi. Zaklął siarczyście, a Szendro parsknął śmiechem. Zaskoczony spojrzał na oficera, na którego twarzy malowała się mieszanina rozbawienia i uznania. Uznania było zdecydowanie więcej. – Sprytne, panie Buhl – przyznał Szendro. – Powiedziałem, że jest pan niebezpieczny i, jak widać, miałem rację… Tak, teraz rysują się przed moją skromną osobą trzy możliwości. Żadna, przyznam uczciwie, specjalnie mnie nie pociąga. – O czym pan mówi? – Doskonale! – Szendro uśmiechnął się szeroko. – To zdziwienie w głosie nie mogło być naturalniejsze. Wracając do tego, co mogę zrobić: po pierwsze mógłbym uprzejmie schylić się i podać panu zapalniczkę umożliwiając panu tym samym naruszenie mojej nietykalności cielesnej, czyli mówiąc po prostu, dałby mi pan wtedy kajdankami w łeb i pozbawił przytomności. Obserwował pan uważnie, choć starał się, by tego nie było widać, gdzie schowałem kluczyk, więc wyjąłby go pan bez problemów i szybko się uwolnił. Po drugie, mógłbym panu rzucić zapałki. Zapaliłby pan jedną, podpalił pudełko i rzucił mi je w twarz. Straciłbym panowanie nad kierownicą, mielibyśmy wypadek i kto wie, co dalej. Po trzecie mógłbym panu podać ogień, dzięki czemu moje palce znalazłyby się w pana zasięgu, a obaj wiemy, że wyłamanie choćby jednego palca daje olbrzymią władzę nad właścicielem pozostałych. – Bzdury pan opowiada – warknął Reynolds. – Całkiem możliwe. Jestem z natury podejrzliwy, ale tylko dzięki temu żyję. Oto jedna zapałka, może ją pan zapalić o metalową taśmę skrytki. Drewienko wylądowało na płaszczu Reynoldsa, któremu nie pozostawało nic innego, jak wykorzystać je w zaproponowany sposób. Palił w milczeniu, starając się nie okazać złości. Szendro był zdecydowanie lepszy, niż należało się spodziewać. Znał odpowiedzi na pytania, które jemu nawet nie przychodziły jeszcze do głowy, co z punktu eliminowało przytłaczającą większość planów, jakie podsuwała mu wyobraźnia. Kończył drugiego papierosa zapalonego od niedopałka pierwszego, gdy pułkownik przerzucił biegi, przyjrzał się uważnie poboczu i skręcił w boczną drogę, jednocześnie hamując. Pół minuty później wóz znieruchomiał, stając równolegle do szosy, zasłonięty dokładnie przez zaśnieżone krzaki. Szendro wyłączył silnik i światła, odkręcił do oporu szybę po swojej stronie i spojrzał na pasażera. Najwidoczniej nie mógł się doczekać początku przesłuchania, choć do Budapesztu zostało mniej niż pięćdziesiąt kilometrów. Reynolds przyjął to z takim spokojem, na jaki mógł się zdobyć. Przed wyruszeniem z Londynu miał dostęp do danych wywiadu dotyczących działań węgierskiej bezpieki w ciągu ostatniego roku, to jest od krwawego stłumienia powstania w październiku 1956 roku. Nawet dla zawodowca, takiego jak on, lektura była może nie tyle wstrząsająca, co obrzydliwa, ponieważ AVH skompilowała co skuteczniejsze sposoby gestapo i NKWD, znacznie je udoskonalając Efektem tego było takie nagromadzenie okrucieństwa, często zupełnie bezsensownego, że obecnie węgierska służba bezpieczeństwa cieszyła się znacznie gorszą reputacją niż KGB i była zdecydowanie największym skupiskiem sadystów i psychopatów w Europie. Oczekiwania tym razem okazały się błędne – Szendro był nadal na etapie pogawędki. Wziął z tylnego siedzenia torbę Reynoldsa i spróbował ją otworzyć, co mu się nie udało. – Klucz – zażądał. – I proszę mi nie mówić, że go pan zgubił, bo obaj dawno wyrośliśmy z przedszkola. – W górnej, zewnętrznej kieszeni marynarki. – Proszę go wyjąć. I dokumenty też. – Nie sięgnę. – A, to przepraszam! – w dłoni Węgra pojawił się pistolet, którego wylot lufy oparł się o zęby Reynoldsa w błyskawicznym tempie. Korzystając z jego całkowitego bezruchu Szendro zabrał mu papiery z wprawą długoletniego kieszonkowca i cofnął się na swoje miejsce, chowając równocześnie broń. Otworzył torbę, wypakował i nawet się nie zastanawiając wybebeszył podszewkę. Drugi zestaw dokumentów znalazł w ciągu pięciu sekund i siadł wygodnie, porównując je z zabranymi Reynoldsowi. – Bardzo interesujący przypadek, mister Buhl. Można by rzec, kolejny odcinek z życia kameleonów. Które ostatecznie są prawdziwe? Zakładając naturalnie, że którekolwiek są, no ale coś trzeba założyć. – Austriackie są sfałszowane – warknął Reynolds pierwszy raz przechodząc z niemieckiego na węgierski. – Musiałem pojechać do Wiednia, bo dostałem wiadomość, że matka jest konająca. Inaczej nie mógłbym przekroczyć granicy. – No tak, naturalnie. A co z matką? – Zmarła. We wtorkowej gazecie był nekrolog: Maria Rakosi. – Byłbym szczerze zaskoczony, gdybym go w niej nie znalazł – Szendro także przeszedł na węgierski i Reynolds stwierdził zaskoczony, że nie ma on budapeszteńskiego akcentu. Był tego pewien, jak i tego, że on sam mówi jak rodowity mieszkaniec stolicy. Bądź co bądź uczył go profesor, międzynarodowej sławy lingwista, a efekty sprawdzano na uciekinierach z Węgier. – Wyrazy współczucia, zakładając oczywiście, że to prawda – odezwał się Szendro. – Więc teraz mam przyjemność z niejakim Lajosem Rakosi? Popularne nazwisko. – I prawdziwe. Wszystko jest w urzędzie: data urodzenia, adres, data ślubu i… – Litości! Pewnie że są, ani przez chwilę nie wątpię, że są i że jak się uprę, mogę obejrzeć ławkę szkolną z wyrytymi inicjałami, przesłuchać koleżankę ze szkoły zwaną pierwszą miłością i tego typu rzeczy. Uprzedzam, że nie zrobią na mnie najmniejszego wrażenia. Co natomiast robi wrażenie, to niezwykła dokładność i skrupulatność pana i pańskich szefów. Nie sądzę, abym dotąd spotkał kogokolwiek tak wszechstronnie przygotowanego. – Nie rozumiem, o czym pan mówi, towarzyszu pułkowniku. Jestem zwykłym mieszkańcem Budapesztu i mogę to udowodnić. Zgoda, posługiwałem się fałszywymi dokumentami, ale musiałem zobaczyć matkę. To nie przestępstwo. Gdybym chciał, mogłem tam zostać, ale nie chciałem. Węgry są moją ojczyzną i to jest moje miejsce, więc wróciłem do domu. Do Budapesztu. – Mogę się założyć, że nigdy pan w nim nie był – mruknął Szendro, nie przechodząc na komunistyczną formę „wy” i spoglądając prosto w oczy Reynoldsa. – Z tyłu! Krzyknął to bez jednego drgnienia twarzy i Reynolds odruchowo się obejrzał, zanim doń dotarło, że Szendro zawołał to po angielsku. Odwrócił się wolno z ogłupiałym wyrazem twarzy. – Naturalnie, że znam angielski – przyznał w tymże języku. – Gdybyście towarzyszu pułkowniku wychowali się w Budapeszcie, wiedzielibyście, że co najmniej pięćdziesiąt, a pewnie ze sto tysięcy jego mieszkańców zna angielski. I wcale przez to nie są angielskimi szpiegami. – Moje uznanie! Moje szczere uznanie – w głosie oficera faktycznie brzmiał szacunek. – Przyznaję, że zawodowo zżera mnie zazdrość. Anglik mówiący po węgiersku z budapeszteńskim akcentem to duże osiągnięcie. Ale Anglik mówiący z takim akcentem po angielsku to coś niewiarygodnego! – Co w tym niewiarygodnego, skoro urodziłem się w tym mieście? Ja jestem Węgrem. – Mocno w to wątpię. Został pan wspaniale przygotowany i jest pan wart fortunę jako agent, ale nie nauczono pana jednej rzeczy, bo pańscy nauczyciele nie wiedzieli, jak tego nauczyć. Chodzi mi o mentalność normalnego, przeciętnego Węgra. Sądzę, że obaj jesteśmy wystarczająco inteligentni, by nie używać patriotycznych frazesów wymyślonych na potrzeby tak zwanego proletariatu. Ujmując rzecz w skrócie: psychika pokonanego i przerażonego na co dzień człowieka, którego w każdej chwili można aresztować i torturować, który wie, że może się z nim stać dokładnie wszystko, i to niezależnie, czy popełni jakieś wykroczenie, czy nie, to coś, czego nie może nauczyć najlepszy nawet teoretyk. Nikt, kto tego nie przeżył lub przez długi czas nie widział, nie potrafi tego ani zrozumieć, ani opisać. Ja widziałem zbyt wielu Węgrów odbywających podobną drogę co pan, i to najczęściej na tymże fotelu. Większość jest sparaliżowana przez obłędny strach, niektórzy płaczą, inni są wściekli, ale żaden nie zachowywał się jak pan. Pan jest opanowany i przez cały czas myśli, jakby stąd uciec; jest pan gotów natychmiast wykorzystać najmniejszą okazję, jaka się ku temu nadarzy i ani na moment nie przestaje pan jej szukać. Gdyby nie był pan tak dobrym zawodowcem, nie zdradziłby się pan tak łatwo… Przerwał, słysząc silnik zbliżającego się drogą pojazdu i aż do chwili gdy czarny kształt, oświetlający szosę potężnymi reflektorami, nie minął ich i nie zniknął za zakrętem gnając na zachód, nie wykonał najmniejszego gestu. Gdy znów zapanowała cisza i ciemność, włączył silnik, zawrócił i pomknął znacznie szybciej niż dotąd do Budapesztu, nie zwracając uwagi na sypiący śnieg. Przedmieścia stolicy osiągnęli po mniej więcej półtorej godziny, choć naturalnie powinno im to zająć połowę tego czasu. Powodem był śnieg, już nie padający, a sypiący się z nieba tworząc prawdziwą białą ścianę, której nie były w stanie przebić reflektory, a z którą wycieraczki szyb ledwie sobie radziły – przy pomocy kierowcy, ma się rozumieć, który kilkakrotnie musiał wysiadać i odgarniać zwały białego puchu blokującego wycieraczki. Na kilka minut przed granicą miasta skręcili w plątaninie bocznych dróg, w większości pokrytych dziewiczym śniegiem, zdradziecko maskującym granicę między jezdnią a rowem. Mimo to oczy Szendro co kilka sekund spoglądały czujnie, co też porabia Reynolds. Węgier miał niesamowitą wręcz podzielność uwagi. Powód, dla którego zjechali z szosy, był oczywisty, choć motywy kierujące oficerem zupełnie zagadkowe – chciał ominąć kontrolę, podobnie jak wcześniej nie chciał spotkać wozu milicyjnego wysłanego do Komarom. Dlaczego tak postępował, było dla Reynoldsa zagadką, której zresztą nawet nie próbował rozwiązać. Miał dość własnych problemów, z których główny polegał na tym, że pozostało mu nie więcej jak dziesięć minut czasu. Reynolds faktycznie nigdy tu nie był, ale topografię i budynki znał lepiej niż niejeden rodowity mieszkaniec Budy czy Pesztu. Przejechali przez willową Budę, mostem Franciszka Józefa pokonali Dunaj i wjechali do centrum, nad którym wznosiło się Wzgórze Gellerta. Nazwano je tak na cześć pewnego biskupa, który parę wieków temu naraził się swoim owieczkom. Rozeźleni parafianie wsadzili go w beczkę, nabijaną porządnymi gwoździami, i spuścili z nurtem Dunaju dowodząc, że na Węgrzech od dawna istniało właściwe podejście do bezczelnego klanu albo jak twierdziła obecna władza, „świadomość proletariacka”. AVH uważała co innego – mianowicie, że byli bandą pozbawionych wyobraźni amatorów, jako że biskup nie miał możliwości przeżyć nawet pół godziny. Obecnie, w rękach specjalistów z betonowych kazamat pożyłby znacznie dłużej. Wjechali na Corso, starodawne nabrzeże pełne kafejek z ogródkami. Kiedyś, ma się rozumieć, bo obecnie było puste, ciemne i pozbawione życia, jak prawie wszystkie ulice. Trudno sobie wyobrazić ten dawny, wesoły Budapeszt. Miasto, które przyciągało turystów z całej Europy, którzy często zjawiali się na dwa, trzy dni, a zostawali na całe życie. To wszystko minęło i nic nie zapowiadało, że wróci; nawet wspomnienia bardziej już przypominały bajki. Po prawej stronie zostawili węgierski parlament, z rozciągającym się przed nim placem, na którym rok temu kilkuset Węgrów zostało zmasakrowanych krzyżowym ogniem z czołgów i ciężkich karabinów maszynowych obsługiwanych przez bezpiekę, a zamontowanych na dachu parlamentu. Każda ulica, dom – wszystko było tak, jak na zdjęciach i planszach, które tyle razy studiował, wywołując dziwne wrażenie nierealności: zupełnie jakby oglądał film o przygodach kogoś innego, dziejący się w miejscach doskonale mu znanych, ale zupełnie go nie dotyczący. Skręcili w długą, wysadzaną drzewami, szeroką aleję – bulwar Andrassy Ut. Ulicę dawniej pełną radości i stanowiącą nieodłączny element radosnego, beztroskiego Budapesztu. Mieściły się bowiem przy niej: Opera Królewska, zoo, wesołe miasteczko i park miejski. Teraz to wszystko przestało się liczyć, teraz bowiem przy Andrassy Ut mieściła się kwatera główna służby bezpieczeństwa lub policji politycznej, jak kto woli. Stąd wyjeżdżały brązowe ciężarówki, do których w środku nocy ładowano wyciągniętych z łóżek ludzi. To tu, w betonowych podziemiach, znajdowały się sale tortur i strzelnice, w których od ręki wykonywano wyroki śmierci. Teraz Andrassy Ut wywoływała jedynie strach i nienawiść. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest, i z tego, co go czeka, ale wrażenie nierealności pozostało. Z akademickim wręcz zainteresowaniem zastanawiał się, ile czasu wytrzyma, jak wezmą się za niego specjaliści. Bo za niego wezmą się właśnie specjaliści, a nie tępi zboczeńcy obrabiający normalnych aresztowanych. Bycie szpiegiem miało swoje dobre strony – jak choćby to, że komuś takiemu nie pozwala się umrzeć w czasie pierwszego przesłuchania tylko dlatego, że przesłuchujący jest zbyt głupi, by przerwać we właściwym momencie. Mercedes zwolnił i po raz pierwszy Reynolds poczuł autentyczny strach i bezsilność. Nie pozwolił sobie jednak na okazanie choćby najmniejszego śladu któregokolwiek z tych uczuć, świadom, że Szendro uważnie go obserwuje. Wiedział, że gdyby był tym, za kogo się podawał, powinien zachowywać się tak jak Szendro mówił i tak, jak nakazywało wymykające się prawie spod kontroli przerażenie. Ale nie mógł się na to zdobyć. Okazanie strachu, gdy ledwie się nad nim panowało, mogło mieć jedynie fatalne skutki – nic więcej nie było potrzebne, by cała wola walki czy oporu przestała istnieć, rozłażąc się w szwach niczym sparciały worek. – Teraz nie mam już cienia wątpliwości – Szendro przerwał ciszę zatrzymując wóz. – Wie pan naturalnie, gdzie jesteśmy? – Naturalnie – nawet nad głosem udało mu się zapanować. – Chodziłem tędy tysiące razy. – Nigdy pan tu nie był, ale nie w tym rzecz. Wątpię, czy naczelny architekt zdołał tak dobrze poznać to miasto, jak pan. Gdzie dokładnie jesteśmy? – Jakieś pięćdziesiąt metrów od waszej siedziby – Reynolds wskazał budynek po przeciwnej stronie ulicy. – Właśnie. I tu, mister Buhl powinien pan zemdleć, dostać szału, rozpłakać się: do wyboru i uznania. Wszyscy tak reagują, ale nie pan. Może jest pan całkowicie pozbawiony uczucia strachu, zdarzają się takie przypadki, ale zapewniam pana, że nie w tym kraju. Jest to ostateczny dowód, że miałem rację: nie pasuje pan do tego kraju, a więc nie pochodzi pan z niego. Może nie jest pan faszystowskim szpiegiem, ale bez wątpienia szpiegiem… Jest krótko po północy, a więc najlepsza pora dla urzędujących tu specjalistów. Takim jak pan należą się specjalne względy: mały, dźwiękoszczelny pokój z dala od ciekawskich oczu, o którego istnieniu wie bardzo niewiele osób. Żyjących osób, naturalnie. Przez kilka sekund wpatrywał się w twarz Reynoldsa, jakby czekając na jakąś reakcję, po czym wrzucił bieg i wóz ruszył. Zamiast skręcić ku siedzibie bezpieki, skręcił w lewo, w boczną ulicę. Ujechali z siedemdziesiąt metrów i ponownie przystanęli. Tym razem na znacznie krótszy czas – taki, jaki był potrzebny, by zawiązać oczy więźnia jedwabnym szalikiem. Dziesięć minut później, po serii takich zakrętów, zwrotów o sto osiemdziesiąt stopni i kluczeniu, że Reynolds zupełnie się zgubił, wóz podskoczył na jakimś wyboju i zjechał w dół po pochyłości. Sądząc po głuchym pogłosie znajdowali się w zamkniętym pomieszczeniu, a szczęk zasuwanych, stalowych drzwi potwierdził po chwili te przypuszczenia. Byli w podziemnym garażu. Natomiast, gdzie ten garaż się znajdował, tego Reynolds nie wiedział, i o to właśnie chodziło oficerowi. Po paru sekundach boczne drzwi zostały otwarte i ktoś wprawnymi ruchami uwolnił go z łańcuchów, zapiął z powrotem kajdanki i zdjął szalik z oczu. Reynolds zamrugał gwałtownie, oślepiony blaskiem jasno oświetlonego pomieszczenia po nocnej jeździe. Byli w przestronnym, pozbawionym okien garażu o stalowych drzwiach. Po przeciwnej stronie znajdowały się drugie, normalne drzwi prowadzące do korytarza o białych ścianach. Większość współczesnych sal tortur miała na całym świecie albo białe ściany, albo białe kafelki. Pomiędzy nim a drzwiami stał mężczyzna, który zdjął mu łańcuchy. Patrząc na niego, można było dojść do wniosku, że sala tortur stanowiła dla węgierskiej bezpieki zbędny wydatek, wyglądał bowiem na takiego, kto jest w stanie rozerwać każdego na strzępy gołymi rękoma. Średniego wzrostu i potężnej budowy – takiej klatki piersiowej i muskulatury Reynolds nigdy dotąd nie widział. Ważył spokojnie ze sto pięćdziesiąt kilogramów i nie było w tym grama tłuszczu. Twarz pokancerowana, ze złamanym nosem i łagodnie mówiąc brzydka, ale nie skażona sadyzmem czy podobną dewiacją. Była po prostu brzydka, co naturalnie o niczym nie świadczyło. Reynolds znał pewnego Niemca, który stracił już rachubę, ilu miał na sumieniu zabitych, a jego twarz mimo to idealnie pasowała do chóru kościelnego. Szendro zamknął drzwi; obszedł wóz i stanął obok Reynoldsa. – To nasz mały kanarek, Sandor – zwrócił się do zapaśnika. – Dziś w nocy będzie śpiewał jak z nut. Szef już się położył? – Czeka u siebie – głos był niski i gromki, co pasowało do wyglądu. – Bardzo mnie to cieszy. Popilnuj naszego gościa, i to zachowując ostrożność. Sądzę, że jest naprawdę niebezpieczny. – Popilnuję go – obiecał Sandor. Poczekał, aż pułkownik z torbą i dokumentami Reynoldsa wyjdzie, a sam Reynolds wysiądzie i zamknie drzwiczki, po czym oparł się o najbliższą ścianę krzyżując ręce na piersiach. Po paru sekundach jednak odkleił się od ściany i podszedł do Reynoldsa. – Nie wyglądasz najlepiej – mruknął z troską. – Nic mi nie jest – głos Reynoldsa brzmiał głucho, oddech był płytki i gwałtowny, a on sam chwiał się lekko na nogach. Uniósł skute ręce, pomacał bark za prawym uchem i skrzywił się boleśnie. – Ale mnie boli… – sapnął i bez ostrzeżenia wywrócił oczy tak, by widać było jedynie białka. Sandor skoczył widząc, że Reynolds leci do przodu, najwyraźniej bez przytomności, bo nie próbuje w żaden sposób zamortyzować upadku. Mógł się poważnie potłuc albo i zabić, gdyby łupnął głową o beton, toteż Sandor chciał go złapać, by osłabić upadek. Reynolds uderzył go silniej niż kogokolwiek dotąd, wkładając w cios doświadczenie miesięcy szkolenia i wagę całego ciała. Używając kantów złączonych dłoni niby siekiery rąbnął go krótkim, silnym ruchem tuż poniżej miejsca zetknięcia się szczęki z uchem. Przypominało to uderzenie w wyjątkowo twardy pień drzewa i choć nie połamał sobie dłoni, w pierwszym momencie nie był tego wcale taki pewien. Był to cios z rodzaju morderczych, a w najlepszym razie pozbawiających przytomności na wiele godzin. Sandor był pierwszym, który nie dość, że jej nie stracił, to nawet się nie przewrócił. Jęknął co prawda i potrząsnął głową, ale to było wszystko. W następnej sekundzie przycisnął Reynoldsa do mercedesa. Reynolds nawet nie stawiał oporu – tak był zaskoczony odpornością przeciwnika. A potem było już za późno, gdyż Sandor przygniótł go swą masą i złapał za ramiona, powoli zaciskając chwyt. Przyglądał się przy tym Reynoldsowi bez żadnej złości czy satysfakcji. Reynolds zacisnął zęby aż do bólu szczęk, resztką sił powstrzymując krzyk. Czuł się tak, jakby ramiona wsadzono mu w imadła. Czuł, jak odpływa mu krew z twarzy, a garaż zaczyna wirować i niknąć we mgle. Prawie zemdlał, gdy Sandor wreszcie zwolnił chwyt. – Następnym razem ścisnę cię za szyję – obiecał bez złości. – Więc przestań się wygłupiać. Teraz nas obu coś boli i żaden niczego nie osiągnął. Minęło pięć minut, a ból ramienia stał się nieco mniej dokuczliwy. W końcu drzwi otworzyły się szeroko, stanął w nich młody człowiek, chłopiec prawie, i spojrzał na Reynoldsa. Przybysz był szczupły i blady, ze smolistymi włosami i niemal równie czarnymi, ruchliwymi oczami. – Szef chce go widzieć, Sandor – powiedział, podnosząc znacząco palec. – Zaprowadź go, dobra? Sandor ruszył w ślad za Reynoldsem wąskim korytarzem. Skręcili, a przewodnik otworzył drzwi, jedne z kilku w niewiele szerszym od korytarza przejściu. Wepchnięty do środka Reynolds rozejrzał się dokoła. Ściany dużego pokoju ozdobiono boazerią, a na podłodze, zamiast wszechobecnego linoleum, leżał wytarty dywan. Pomieszczenie było jasno oświetlone, a oprócz lampy pod sufitem, za stołem tkwiła druga, przyczepiona do ściany na specjalnym wysięgniku. Obecnie nagrzewała blat, dzięki czemu od razu poznał rzeczy leżące na stole – pistolet, ubranie i inne drobiazgi, obok zaś to, co zostało z torby. Szwy poprute, zamek wyrwany, skórzana rączka rozcięta. Usunięto nawet cztery ćwieki z dna. Reynolds w milczeniu spoglądał na obraz fachowo poczynionego spustoszenia. Szendro stał obok stołu, pochylony nad siedzącym obok mężczyzną. Twarz tego drugiego skryta była w głębokim cieniu, za to dłonie, w których tkwiły dokumenty Reynoldsa, pławiły się w blasku. Dłonie owe robiły wrażenie: Reynolds nigdy jeszcze nie widział tak zmasakrowanych, zniekształconych, pokrytych bliznami i całkiem przy tym sprawnych. Oba kciuki musiały zostać niegdyś złamane, końce palców i paznokcie przypominały bezkształtną masę, brak też było połowy czwartego palca u prawej ręki i całego małego palca. Na grzbietach obu dłoni purpurowiały blizny. Reynolds nie mógł oderwać wzroku od tego obrazu. Widział już kiedyś podobne ślady. Stygmaty ukrzyżowania. Sam chyba raczej wolałby amputację. Kim może być ten człowiek, który wolał jednak wieść żywot z tak odrażającymi kończynami i nie ukrywać ich przed innymi? Chętnie zobaczyłby jego twarz, ale Sandor zatrzymał się metr przed stołem i sylwetka tamtego wciąż tonęła w cieniu. Dłonie drgnęły. – Pańskie dokumenty są nader interesujące. Na swój sposób, oczywiście… – powiedział tajemniczy męczennik. – Istne arcydzieło sztuki fałszerstwa. Czy byłby pan tak uprzejmy, by podać nam swoje prawdziwe nazwisko? – przerwał i spojrzał na Sandora, który wciąż rozmasowywał obolałą szyję. – Co się stało? – Rąbnął mnie. Wie gdzie i jak. To trzeba mu przyznać. – To niebezpieczny człowiek – stwierdził Szendro. – Przecież cię ostrzegałem. – Zaskoczył mnie – w głosie Sandora zabrzmiał jakby wyrzut. – Udał omdlenie. – Niezły wyczyn, że tobie zdołał dokuczyć… Musiał być naprawdę zdesperowany – rzekł oschle mężczyzna za stołem. – Ale trudno mu się dziwić, Sandor. Ktoś, kto widzi nadciągającą śmierć, nie liczy się zazwyczaj z kosztami. No i dobrze, mister Buhl. Nazwisko proszę… – Mówiłem już towarzyszowi pułkownikowi Szendro. Rakosi. Lajos Rakosi. Mógłbym wymyślić jeszcze tuzin innych nazwisk w nadziei, że to mi pomoże, ale nie udowodniłbym wówczas, kim jestem. Tymczasem tożsamość Lajosa Rakosiego mogę potwierdzić. – Upór godny podziwu – mężczyzna w fotelu pokręcił głową. – Ale w tym pokoju odwaga nie przydaje się na wiele. Sam się pan o tym przekona. Tu liczy się tylko PRAWDA. Proszę podać mi swoje nazwisko. Reynolds poczekał chwilę z odpowiedzią. Był zmieszany i zdumiony, ale już nie przerażony. Strach gdzieś zniknął. Dłonie tamtego wciąż przyciągały spojrzenie, niezdrowa fascynacja… Na nadgarstku pokazał się tatuaż, całości nie dało się dostrzec, jedynie cyfrę 2. A może to inna cyfra? Nie był pewien. Zbyt wiele drobiazgów nie pasowało w tej historii do tego, co wiedział o urzędach bezpieczeństwa. Najdziwniejsze zaś, że przestał się bać… – Czekamy, panie Buhl. – Mogę wam jedynie powiedzieć prawdę. A to już zrobiłem. – No to dobrze. Proszę się rozebrać. Do naga. – Nie! – Reynolds rozejrzał się wokół, ale Sandor stanął już między nim a drzwiami. W jego dłoni pojawił się pistolet. – Możecie mnie zabić, ale nie zrobię tego. – Niech pan nie żartuje – odparł Szendro zmęczonym głosem. – Jeżeli będzie to konieczne, Sandor zajmie się tym za pana. Tyle tylko, że on preferuje… jeśli można to tak określić, raczej gwałtowną metodę pozbawiania człowieka odzieży. Zdziera ją pasami. Będzie o wiele łatwiej, jeśli sam się pan rozbierze. No ale, skoro pan nalega… Reynolds nie czekał dłużej. Zdjęto mu kajdanki i za minutę zaświecił golizną. Położył ubranie na podłodze i drżąc z zimna wbił spojrzenie w fioletowe siniaki na rękach. – Przynieś tu jego rzeczy, Sandor – rozkazał ten siedzący przy stole. – Na ławie za panem leży koc, mister Buhl. Reynolds obejrzał się, zdumiony. A zatem chcieli tylko tekstyliów… i tego, co było w nich ukryte. Ale taka uprzejmość? Odetchnął głęboko i zamarł, okaleczone palce wzięły się bowiem do przeszukiwania jego odzieży. Podczas szkolenia nauczył się określać odczucia i podstawowe cechy charakteru człowieka na podstawie wyrazu jego twarzy. Mylił się, nawet często, ale nigdy w kluczowych sprawach. Światło padło wreszcie na twarz mężczyzny i było to oblicze nijak nie pasujące do dłoni. Poznaczone zmarszczkami, zmęczone, okolone siwymi włosami, sugerujące zmienne koleje losu. Czas wyrył piętno smutku i cierpienia, które musiało być chyba trudne do wyobrażenia. Nawet dla Reynoldsa. Ten człowiek widział już wszystko, wiedział wszystko, wszystkiego spróbował, ale tak naprawdę miał serce dziecka. Reynolds usiadł na ławie i odruchowo owinął się kocem. Nie mógł wciąż uporządkować myśli. Ten siwowłosy nie pasował do służby bezpieczeństwa i już. Zanim zdążył się zastanowić, wszystko nagle się wyjaśniło. Drzwi obok Reynoldsa uchyliły się i do pokoju weszła dziewczyna. W oddziałach AVH znajdowało się wiele kobiet, o tym Reynolds wiedział. Ich zadaniem było doskonalenie technik tortur… Ale żeby robić takie rzeczy w szlafroku? Na dodatek dziewczę było zaspane i tylko spoglądało nieprzytomnie po obecnych. Do tego dochodziła jeszcze uroda aniołka – blond włosy i błękitne oczęta, no i głos, delikatny i dźwięczny, może odrobinę szorstki. – Czemu nie śpicie, zamiast gadać tak głośno? Jest pierwsza w nocy, a nawet po pierwszej, chciałabym się troszkę zdrzemnąć. Nagle zauważyła leżące na stole rzeczy Reynoldsa, a potem jego samego, skulonego pod starym kocem. Jej oczy rozszerzyły się, cofnęła się o krok, szczelniej otulając się szlafrokiem. – Kim jest ten mężczyzna, Jancsi? Rozdział trzeci – Jancsi! – Reynolds szybko zerwał się z miejsca. Po raz pierwszy, odkąd wpadł w ręce Węgrów, opuścił go wystudiowany spokój. Oczy rozbłysły mu i zrobił dwa kroki w stronę dziewczyny, w ostatniej chwili łapiąc opadający koc. – Powiedziałaś, Jancsi? – Co się stało? Czego pan chce? – cofnęła się, ale po chwili lęk zniknął z jej twarzy. Raz jeszcze spojrzała na Reynoldsa i skinęła głową. – Tak. Właśnie tak powiedziałam. – Jancsi – powtórzył Reynolds powoli, z nieufnością, powoli cedząc każdą sylabę. Przeszedł na drugą stronę pokoju i zatrzymał się przed człowiekiem o okaleczonych dłoniach. – Pan się nazywa Jancsi? – spytał. – Tak mnie nazywają – przytaknął tamten, przyglądając mu się uważnie. – Jeden, cztery, jeden, cztery, jeden, osiem, dwa – wyrecytował Reynolds. – Zgadza się? – Co się zgadza, mister Buhl. – Jeśli to pan jest Jancsi, to tak brzmi pański numer – stwierdził Reynolds. Delikatnie ujął lewą dłoń mężczyzny. Nie napotkawszy oporu, podwinął mankiet jego koszuli i spojrzał na fioletowy tatuaż na przegubie. 1414182. Numer był wyraźny, jak wczoraj wykonany. Reynolds usiadł z ulgą na skraju stołu i poczęstował się z leżącej obok paczki papierosów. Ognia mu podano, i dobrze, bo roztrzęsione dłonie mogłyby nie podołać. Nazbyt pogodził się z myślą o śmierci, by w jednej chwili odegnać ową ponurą perspektywę. Trzask zapałki zabrzmiał dziwnie głośno w cichym pokoju. W końcu Jancsi zdecydował się odezwać. – Wygląda na to, że słyszał pan już o mnie. – Nawet sporo – drżenie rąk ustało. Znów był spokojny, opanowany. Obrzucił Szendro, Sandora, dziewczynę i chłopaka nerwowo błądzącym spojrzeniem. Wszyscy byli bezgranicznie zdumieni. – To pańscy przyjaciele? Ufa im pan? Czy wszyscy oni wiedzą, kim pan jest naprawdę? – Wiedzą. Nie musi się pan krępować. – Jancsi to pseudonim. Naprawdę nazywa się pan Aleksiej Illiurin, urodzony w Kalinowce na Ukrainie, dnia trzynastego października 1904 roku. Ożenił się pan osiemnastego czerwca 1931. Żona ma na imię Katarzyna. Córka to Julia – Reynolds spojrzał na dziewczynę. – To musi być Julia. Wiek by się zgadzał. Pułkownik Mackintosh kazał powtórzyć, że chciałby odzyskać swoje buty. Pojęcia nie mam, co to znaczy, ale skoro kazał, to powtarzam. – To stary żart – Jancsi okrążył stół i zajął miejsce w fotelu. Uśmiechał się. – No, no, mój stary przyjaciel Peter Mackintosh wciąż jeszcze żyje. Jest niezniszczalny. Zawsze był taki. Zapewne pracuje pan dla niego, panie… – Reynolds. Michael Reynolds. Owszem. – Proszę go opisać – w głosie zaszła subtelna zmiana, stał się jakby ostrzejszy. – Twarz, wygląd, ubranie, rodzinę, wszystko. Reynolds posłuchał. Mówił całe pięć minut bez przerwy, po czym Jancsi uniósł dłoń. – Wystarczy. Musi go pan znać i niewątpliwie jest pan tym, za kogo się podaje. Ale, mimo wszystko, to nie było w jego typie. Zbyt ryzykowne. Peter tego nie lubi. – Mogłem zostać schwytany i zmuszony do mówienia, a wtedy byłoby po panu? – Jest pan całkiem bystry, młody człowieku. – Pułkownik Mackintosh nie ryzykował zbyt wiele. Znałem tylko pańskie nazwisko i numer. Żadnych adresów czy innych takich. Gdyby wspomniał o pana dłoniach, przedstawiłbym się wcześniej. – A jak miał się pan zamiar ze mną skontaktować? – Dostałem adres pewnej kawiarni – Reynolds powiedział, o jakie miejsce chodzi. – Znany lokal, jak słyszałem. Miałem pojawiać się tam każdego wieczora przy tym samym stoliku, na tym samym krześle tak długo, dopóki by się pan nie zjawił. – Bez żadnego znaku rozpoznawczego? – Szendro pytająco uniósł brwi, ale ton głosu nie zmienił się ani o jotę. – Ależ oczywiście, że był i znak rozpoznawczy. Mój krawat. Szendro spojrzał na karmazynowy krawat leżący na stole, skrzywił się i bez słowa skinął głową. Odwrócił wzrok, a Reynolds poczuł, że zaczyna w nim wzbierać złość. – Skoro wiecie, to po co te pytania? – sapnął. – Proszę wybaczyć, ale żyjemy jeszcze tylko dzięki podejrzliwości – odezwał się Jancsi. – Podejrzewamy zawsze i wszystkich. Ale dzięki temu możemy tu rozmawiać. Mieliśmy skontaktować się z panem w tej kafejce. Imre właściwie mieszkał tam przez trzy ostatnie dni, ale prośba o udzielenie pomocy nadeszła z anonimowego źródła w Wiedniu i nie było tam wzmianki o pułkowniku Mackintoshu. A gdyby doszło do tego spotkania, to co miało dziać się dalej? – Powiedziano mi, że zostanę zaprowadzony do pana lub do Hridasa albo Białej Myszy. – No to dobrze się złożyło – mruknął Jancsi. – Bo obawiam się, że z nimi pan by się już nie spotkał. – Nie ma ich w Budapeszcie? – Biała Mysz jest na Syberii. Pewnie nigdy już się nie zobaczymy. Hridas zginął trzy tygodnie temu. Niecałe dwa kilometry stąd, w podziemnych kazamatach pewnej instytucji. Wystarczyła chwila nieuwagi i zdołał wyrwać broń jednemu z obecnych tam oficerów. Wsunął lufę w usta i już. Chciał umrzeć. – Ale… skąd pan to wszystko wie? – Pułkownik Szendro, czy raczej człowiek, którego zna pan jako pułkownika Szendro, był przy tym. Widział wszystko. Hridas zastrzelił się z jego służbowego pistoletu. Reynolds zgniótł niedopałek w popielniczce. Spojrzał wpierw na Jancsiego, potem na Szendro, wreszcie znów na Jancsiego. Twarz miał dziwnie stężałą. – Szendro jest od trzydziestu ośmiu miesięcy członkiem AVH – wyjaśnił spokojnie Jancsi. – Jest jednym z ich najlepszych i najbardziej poważanych oficerów. Kiedy dopracowana w każdym szczególe akcja kończy się nagłym niepowodzeniem, a ściganym udaje się zbiec, nikt nie wścieka się z tego powodu bardziej niż on właśnie. Wyciska z podwładnych ostatnie poty. Jego „wystąpienia” przeszły już niemal do legendy, a powitania rekrutów i przemówienia do kadetów doczekały się nawet wydania w wersji książkowej. Nazywają go „Bicz”. Jego szef, Furmint, nijak nie rozumie, za co Szendro tak nienawidzi swoich rodaków, ale przyznaje jednocześnie, że to niezastąpiony oficer. I owszem. Stu, a może i dwustu Węgrów żyjących tu, na Węgrzech, czy też na Zachodzie zawdzięcza swoje życie właśnie jemu. Reynolds spojrzał na Szendro, jakby widział go po raz pierwszy i zastanawiał się, jaki naprawdę jest ten człowiek, żyjący w ciągłym napięciu, ryzykujący co chwila głową. Istnienie na kredyt… gdy nie każdą zdradę można przewidzieć, gdy nie wiadomo, za kogo kaci zabiorą się w następnej kolejności… Owszem, Reynolds przygotowany był na podobne ryzyko, ale nie przez całą resztę swoich dni. Nie wiedzieć czemu, odniósł nagle wrażenie, że ten mężczyzna jest naprawdę taki, jakim opisał go Jancsi. Musiał być taki, w przeciwnym razie Reynolds już od dłuższej chwili zdzierałby struny głosowe w podziemnych kazamatach przy ulicy Stalina. – Chyba ma pan rację, generale Illjurin – mruknął. – On cholernie ryzykuje. – Jancsi, jeśli łaska. Zawsze Jancsi. Generał major Illjurin nie żyje. – Przepraszam. A dzisiejszy wypadek? Jak pan to wytłumaczy? – Mówi pan o aresztowaniu dokonanym przez naszego przyjaciela? – Tak. – To proste. Ma dostęp do większości tajnych kartotek, wie o wszystkich przygotowywanych akcjach na terenie Budapesztu i zachodnich Węgier. Wiedział o blokadzie i zamknięciu granicy. Wiedział także o pańskim przyjeździe. – Ale… Oni z pewnością nie czekali tam na mnie. Jak…? – Niech pan sobie nie schlebia, Reynolds – Szendro umieścił kolejnego brązowo – czarnego rosyjskiego papierosa w cygarniczce. Musiał ich wypalać chyba z setkę dziennie. – To najzwyklejszy w świecie zbieg okoliczności. Nie czekali na pana, na nikogo tam nie czekali. Zatrzymywali akurat ciężarówki w poszukiwaniu ładunku wolframitu. Przemyca się to teraz do naszego kraju. – Już widzę, z jakim powodzeniem… – Ogólnie rzecz biorąc, ma pan rację, ale ostatnio kilka zatrzymali. Jak wieść niesie, ktoś z naszego światłego kierownictwa nie dostał swojej doli i nieco się wściekł. Skandal, nieprawdaż? – Niewiarygodne – przyznał Reynolds. – Właśnie – Szendro uśmiechnął się. – A przy okazji złapie się coś jeszcze, na przykład pana… Staram się być w takich razach niedaleko posterunków, i tak jest pan tylko w tym roku piątą osobą, którą wyciągnąłem z ich łap. Niestety, również ostatnią. Dotąd wystarczały sugestie, by milicjanci zapomnieli o mnie i o więźniu, ale dziś musiałem się wylegitymować, a ten idiota zameldował jeszcze o panu w Budapeszcie. Nie potrwa długo, a posterunki zostaną uprzedzone, by uważać na samotnego oficera bezpieki w czarnym samochodzie. Reynolds spojrzał na niego zaskoczony. – Przecież pięciu ludzi pana widziało. Podadzą rysopis i… – E, tam – Szendro strącił popiół. – I co im to da? Przecież ja naprawdę jestem oficerem Allam Vedelmi Hatosag. Wątpi pan w to? – Nie. – No właśnie. Chciałbym przy tym przeprosić za moje zachowanie w drodze do Budapesztu. Przez cały czas zastanawiałem się, czy naprawdę jest pan tym, na kogo czekamy, czy też może lepiej będzie wyrzucić pana z samochodu za najbliższym rogiem i powiedzieć, by brał pan nogi za pas… Jednak, kiedy już dotarliśmy do Budapesztu, pomyślałem o jeszcze jednej możliwości. Wcale mnie to zresztą nie zachwyciło. – Kiedy zatrzymał się pan przy Andrassy Ut? – spytał Reynolds. – Patrzył pan na mnie raczej dziwnie… – Przyszło mi wtedy do głowy, że może jest pan prowokatorem podstawionym specjalnie po to, by mnie zdemaskować. I być może wcale nie boi się pan wizyty na Andrassy Ut. Przyznaję, powinienem pomyśleć o tym wcześniej. Przecież, kiedy powiedziałem, gdzie pana zabieram, powinien pan z miejsca zrozumieć, co to znaczy. W takim wypadku reakcja mogłaby być tylko jedna – krzyk i błaganie, bym tego nie robił i szczere wyznanie wszystkiego. Lub też rozpaczliwe wołanie o pomoc. Ale pan tego nie zrobił. Wiedziałem więc, że nie był pan podstawionym agentem. Jancsi, mogę przeprosić cię na pięć minut? Wiesz, dlaczego. – Oczywiście, ale pospiesz się. Mister Reynolds nie przybył tu z Anglii tylko po to, aby podziwiać most Małgorzaty i puszczać kaczki na Dunaju. Ma nam wiele do powiedzenia. – Ale tylko w cztery oczy – oznajmił Reynolds. – Rozkaz pułkownika Mackintosha. – Pułkownik Szendro to moja prawa ręka, panie Reynolds. – W porządku. Ale tylko wy dwaj, panowie. Szendro skinął głową i wyszedł, a Jancsi zwrócił się do swojej córki: – Butelka wina, Julio. Czy mamy jeszcze villanyi furmint? – Sprawdzę. Zamierzała już wyjść, gdy Jancsi spytał jeszcze: – Chwileczkę, moja droga. Mister Reynolds, kiedy jadł pan ostatnio? – O dziesiątej dziś rano. – No właśnie. Pewno umiera pan z głodu. Julio? – Zobaczę, co da się zrobić, Jancsi. – Dziękuję, ale najpierw wino. Imre – zwrócił się do młodzieńca spacerującego nerwowo po pokoju. – Idź na dach i rozejrzyj się. Sandor, zajmij się tablicami rejestracyjnymi. Do ognia. Potem zamontuj nowe. – Spalić? – Reynolds uniósł brwi. – Ciekawy rodzaj blachy tu macie. – Nie blacha tylko sklejka i lakier. Nie do odróżnienia, idealne do jednokrotnego wykorzystania. A, widzę, że znalazłaś jeszcze butelkę – dodał, widząc wchodzącą córkę. – Ostatnią. – Uczesała się już. Patrzyła z zaciekawieniem na Reynoldsa. – Czy może pan poczekać ze dwadzieścia minut? – Jeśli trzeba… – uśmiechnął się. – Ale nie będzie to łatwe. – Postaram się uporać z tym jak najszybciej – obiecała. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Jancsi otworzył butelkę i napełnił kieliszki chłodnym białym winem. – Pańskie zdrowie, mister Reynolds. Za sukces. – Dziękuję – Reynolds wychylił płyn duszkiem. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał tak sucho w gardle. Nagle zauważył leżącą na stole fotografię. – Niezwykłe podobieństwo… Macie tu zdolnych fotografów. – Sam to zrobiłem – uśmiechnął się Jancsi. – Niech pan powie, ale szczerze, co pan myśli o tym zdjęciu. Opinie osób postronnych zawsze najbardziej mnie interesowały. Reynolds spojrzał nań z zaciekawieniem, po czym, upiwszy kolejny łyk wina, zerknął na zdjęcie. Falujące włosy, łagodnie zarysowane brwi ponad dużymi oczami, długie rzęsy, wydatne, typowo słowiańskie kości policzkowe, uśmiechnięte usta, zaokrąglony podbródek i smukła szyja. Twarz godna uwagi, pełna charakteru i radości. Twarz kogoś, kto cieszy się życiem. Przypomina… – No i co, mister Reynolds? – Zdjęcie świetnie oddaje urodę dziewczyny – przyznał i zawahał się, wiedząc, że gospodarza i tak nie da się oszukać. – A nawet i więcej… – Tak? – Właśnie. Można tu dostrzec jeszcze doświadczenie, mądrość, dojrzałość. Za dwa lub trzy lata tak właśnie będzie wyglądać pańska córka. Pokazał pan przyszłość, ale nie mam pojęcia, jakim sposobem… – To proste. To nie jest zdjęcie Julii, tylko mojej żony. – Pańskiej żony! Podobieństwo jest zdumiewające…Jest tu teraz? – Nie – Jancsi zaczął bawić się nóżką kieliszka. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie jest teraz. – Przykro mi… – Proszę mnie źle nie zrozumieć – odparł Jancsi. – Wiemy, co się z nią stało. Niestety… Brunatne ciężarówki… Wie pan, co mam na myśli? – Bezpieka? – Właśnie – Jancsi skinął ciężko głową. – Podobne do tych, które wywiozły prawie milion Polaków, tyleż Rumunów i z pół miliona Bułgarów. Na zesłanie i na śmierć. Te same, które pomogły zlikwidować niemal dawną klasą średnią w krajach nadbałtyckich. Zabrały ponad sto tysięcy Węgrów, a wśród nich i Katarzynę. I cóż znaczy jedna osoba pośród tylu milionów… – To było latem pięćdziesiątego pierwszego? – wówczas, jak pamiętał, miały miejsce masowe deportacje z Budapesztu. – Nie. Dopiero dwa i pół roku temu, miesiąc po tym, jak sprowadziliśmy się do stolicy. Julia, dzięki Bogu, została u przyjaciół na wsi. Tej nocy nie było mnie w domu. Kiedy Katarzyna po moim wyjściu poszła zrobić sobie kawę, właśnie wyłączyli gaz. Nie wiedziała, czego to zapowiedź. No i zabrali ją. – Gaz? Przepraszam, ale nie rozumiem. – Nie rozumie pan? Wszyscy w Budapeszcie wiedzą, że bezpieka wyłącza zawsze gaz w budynkach, z których przewidziana jest deportacja. Na wszelki wypadek. Bo wystarczy położyć poduszkę w piekarniku, włączyć gaz… Podobno to dosyć przyjemne. No i bezbolesne. Wstrzymali nawet sprzedaż trutek na szczury. Chcieli też wycofać środki nasenne. Nie wiedzą tylko, jak powstrzymać tych, którzy gotowi są skakać z okien i dachów. – Ona… nie została ostrzeżona? – Nie. Wciśnięto jej w rękę niebieski kartonik, pozwolono zabrać jedną walizkę, załadowano do ciężarówki i wywieziono gdzieś, w nieznane. – Ale może jeszcze żyje? Nie było żadnych wiadomości? – Żadnych. Mamy wciąż nadzieję, ale tyle osób zmarło podczas transportu z zimna, uduszenia, tyle zamęczono pracą na polach, w gospodarstwach czy kopalniach. Nawet silnych i zdrowych to wykańcza, a ona dopiero co wyszła wówczas ze szpitala. Miała gruźlicę. Nie zdążyła jeszcze odpocząć po powrocie. Reynolds zaklął z cicha. Słyszał i czytał o podobnych zdarzeniach, ale nigdy się z tym jeszcze nie zetknął. – Szukał pan jej? – spytał ostrym tonem, chociaż wcale nie pragnął być szorstki. – Szukałem i nie znalazłem. Reynolds czuł, jak narasta w nim wściekłość. Jancsi mówił to wszystko tak spokojnie… – AVH musi wiedzieć, gdzie ona jest – ciągnął Reynolds. – Mają przecież akta, listy, a Szendro… – Nie ma dostępu do ściśle tajnych akt – przerwał mu Jancsi i uśmiechnął się. – Sam się awansował na tę jedną noc. Tak naprawdę jest tylko majorem. Ale, o wilku mowa… Jednak do pokoju wszedł młodzieniec o czarnych włosach. Niezupełnie zresztą wszedł, uchylił drzwi i zajrzał do środka, by przekazać, że w pobliżu domu nie widać niczego niepokojącego. Żywej duszy. Widząc go tylko parę sekund, Reynolds dostrzegł nerwowy tik: lekkie drżenie policzka tuż pod okiem. Jancsi też musiał to zauważyć. – Biedny Imre – wyjaśnił, gdy tamten zniknął. – Nie zawsze był taki niespokojny i nerwowy. Niespokojny. Też mi eufemizm, pomyślał Reynolds. Chłopak cierpiał na ostrą nerwicę. – Nie chcę się wtrącać, ale chodzi o moją głowę. Mam nadzieję, że inni w waszej organizacji są nieco… hm, spokojniejsi. Taki nerwowy konspirator to kuszenie losu… – A pewnie, że tak – westchnął Jancsi. – Musiałby go pan zobaczyć dwa lata temu. Jak walczył z rosyjskimi czołgami na Wzgórzu Zamkowym. Wtedy był wzorem opanowania. Jeśli chodziło o wylewanie płynnego mydła na strome zbocza wzgórza czy podpalanie benzyny wlanej do otworów po wyrwanych kamieniach, to nie miał sobie równych. Zgubiła go brawura. Pewnego wieczoru T–54, już z martwą załogą, przygwoździł go do muru. Zauważyli go dopiero po trzydziestu sześciu godzinach, w tym czasie czołg dostał jeszcze dwie rakiety z powietrza. Rosjanie chcieli go zniszczyć, byśmy na pewno nie mogli go wyremontować. – Półtorej doby! – jęknął Reynolds. – I przeżył! – Powiem więcej: wyszedł z tego nawet nie draśnięty. Sandor go wyciągnął. Wtedy spotkali się po raz pierwszy. Rozbił łomem mur od wewnątrz. Widziałem go w akcji. Odwalał stukilogramowe bloki niczym cegły. Zabraliśmy chłopaka do pobliskiego domu i zostawiliśmy go tam, ale gdy wróciliśmy, była to już tylko kupa gruzu. Jakaś grupa zajęła tam pozycje i dowódca czołgu, pewnie przybysz ze stepów Azji, kazał obrócić budynek w perzynę. Wyciągnęliśmy go ponownie, i tym razem całego i zdrowego. Chorował wprawdzie później, ale chyba już z nim lepiej. – Sandor i pan… walczyliście w powstaniu? – Tylko Sandor. Był majstrem elektrykiem w Dunapentele i w pełni skorzystał ze swoich umiejętności. Widziałem, jak gołymi rękami trzymał drewniane szczypce zaciśnięte wokół przewodów wysokiego napięcia. Aż zdrętwiałem wtedy… – Walczył z czołgami? – Załatwił w ten sposób aż trzy. Spalił żywcem załogi. Mówiono, że w Czepel dopadł potem jeszcze kilka tanków. Zabił żołnierza i zabrał mu miotacz ognia. Najpierw podpalał, a gdy załoga otwierała właz, wrzucał do środka koktajl Mołotowa. Potem zamykał właz, siadał na nim i czekał. A jeśli on na czymś usiądzie, to żadna siła go nie ruszy. – Wyobrażam sobie – mruknął Reynolds. – Sandor brał udział w powstaniu, a pan? – A ja nie – Jancsi rozłożył pokryte bliznami, zniekształcone ręce i dopiero teraz Reynolds zobaczył ślady wewnątrz dłoni. – Co więcej, próbowałem zapobiec wybuchowi walk. Reynolds spojrzał nań w milczeniu, próbując odczytać znaczenie tych słów. – Przykro mi, ale nie wierzę – powiedział w końcu. – Obawiam się, że będzie pan musiał. Cisza przeciągała się. Reynolds słyszał, jak dziewczyna krząta się po przyległej kuchni. – Pozwolił pan, aby inni walczyli za pana? – spytał wreszcie Reynolds, nie kryjąc rozczarowania. – Ale dlaczego? Czemu pan im nie pomógł, nie zrobił czegoś? – Dlaczego? Powiem panu – Jancsi uśmiechnął się i przygładził siwe włosy. – Nie jestem aż tak stary, jak można sądzić na podstawie owłosienia. Mam jednak dość lat, by nie podejmować działań samobójczych. Wyrosłem z zamiłowania do pustych gestów. Tym niech się bawią lekkomyślne dzieci, wszelkiej maści naiwni romantycy, nie liczący się z nikim i z niczym. Przeżytki rycerskości wywodzące się ze świata, który dawno już nie istnieje. Ja patrzę na sprawy trzeźwo. Mój dziad brał udział w szarży lekkiej brygady. Słyszał pan o niej? A zna pan komentarze? To wspaniałe, ale tak nie prowadzi się wojny. Taka właśnie była nasza rewolucja… – Piękne słowa – mruknął Reynolds. – Doprawdy. Jestem pewien, że dodałyby otuchy każdemu, kto wówczas ucierpiał. – Jestem za stary, by czuć się dotkniętym – odrzekł Jancsi ze smutkiem. – Jestem również za stary, by wierzyć w przemoc. Z wyjątkiem sytuacji ostatecznych, kiedy człowiek traci już wszelką nadzieję, a nawet wówczas jest to tylko wynik poczucia bezradności. Ale czy cała ta przemoc i wszystkie mordy dają nam prawo do zabijania? – Mówi pan jak pacyfista – rzekł oschle Reynolds. – Ale pacyfiści zwykle zmieniali zdanie, leżąc twarzą do ziemi i czując na sobie wojskowe buciory. – Owszem, panie Reynolds. Nie jestem doskonały. Człowiek, który podniesie rękę na Julię, umrze niedługo potem. I obejdę się bez czyjejkolwiek pomocy. Przez chwilę zdawało się Reynoldsowi, że dostrzega drobniutkie iskierki w tych przygaszonych oczach. Przypomniał sobie wszystko, co o tym niesamowitym człowieku opowiadał mu pułkownik Mackintosh. Poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany niż dotąd. – Ale powiedział pan… powiedział pan, że… – Powiedziałem tylko, że nie brałem udziału w powstaniu – Jancsi odzyskał już spokój. – Nie wierzę w przemoc. Jeżeli tylko istnieje jakikolwiek inny sposób rozwiązania konfliktu, to należy zeń skorzystać. Powstanie wybuchło w złej chwili i nie miało szans. Poza tym wcale nie darzę Rosjan nienawiścią. Powiem więcej, lubię ich. Proszę nie zapominać, że sam jestem Rosjaninem. Pochodzę z Ukrainy, ale wbrew temu, co powiedziałoby o mnie wielu mych rodaków, nadal jestem Rosjaninem. – Lubi pan Rosjan? – Reynolds starał się być uprzejmy, ale niezbyt mu wychodziło. – Nawet po tym, co zrobili z pańską rodziną? – Wiem… Miłowanie nieprzyjaciół to przyjemna teoria. Jej miejsce jest w Biblii i nigdzie poza tym. Tylko szaleniec odważyłby się wprowadzać ów pomysł w życie. Ale jeżeli zabraknie szaleńców, to czeka nas ostateczna zagłada. Lubię Rosjan, panie Reynolds. Są mili, radośni, uśmiechnięci. Nie ma milszych ludzi na ziemi. To jednak młody naród, dzieci nieledwie. A więc mają swoje kaprysy, zachcianki, są też na dziecinny sposób okrutni, nie zważają na niebezpieczeństwa, mało obchodzi ich cierpienie innych. Kochają poezję, śpiew, taniec, ludowe opowieści, balet i operę. Zachodnie społeczeństwa nie mogą się wręcz równać z nimi pod tym względem. – Są również brutalni, nie cenią ludzkiego życia – dodał Reynolds. – A czy mówię, że jest inaczej? Ale proszę nie zapominać, że świat zachodni nie był inny w swej młodości. Są zacofani, prymitywni i łatwo wytrącić ich z równowagi. Nienawidzą Zachodu i boją się go, bo tak im kazano. Kraje demokratyczne postępują tak samo. – Chyba nie będzie pan porównywał… – Niech pan nie będzie naiwny i wysłucha mnie do końca, młody człowieku – Jancsi przerwał mu z uśmiechem. – Chcę tylko powiedzieć, że bezmyślne, powodowane li tylko emocjonalnym nastawieniem podejście do dowolnego zagadnienia możliwe jest wszędzie, i na Wschodzie, i na Zachodzie. Proszę sobie przypomnieć, jak pański kraj odnosił się przez ostatnie dwadzieścia lat do ZSRR. Najpierw był pakt Berlin–Moskwa i, jak pan zapewne pamięta, Anglia gotowa była wysłać do Finlandii pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Pamięta pan reakcję prasy światowej na uderzenie Hitlera na ZSRR? Oczywiście, że tak. Wujaszek Joe i ta cała reszta… Wróciliśmy do punktu wyjścia. Jeden nieostrożny krok może doprowadzić do wojny. Kto wie, może za pięć lat znów nadejdzie odprężenie i wszyscy będą kochać się bez opamiętania. Jesteście jak chorągiewka na wietrze, tak samo Rosjanie, ale czemu miałbym winić za to ludzi, którzy nijak nie są temu winni? To nie chorągiewka jest winna, tylko wiatr… – Nasze rządy? – Wasze rządy… – Jancsi skinął głową. – No i światowa prasa, która zawsze warunkuje ludzkie myślenie. Ale przede wszystkim rządy. – Kraje zachodnie często są rządzone przez niewłaściwych ludzi, którzy w żadnym wypadku nie powinni zajmować powierzonych im stanowisk – powiedział wolno Reynolds. – Popełniają liczne omyłki, prowadzą błędne kalkulacje, podejmują nietrafne decyzje. Jest wśród nich wielu oportunistów, karierowiczów i politykierów. Wszystko to jednak wynika z faktu, że są to tylko ludzie. Zamiary i rezultaty… Sami w sobie nie są groźni, nie nadają się do straszenia nimi dzieci. Przyjrzał się bacznie obliczu starszego pana. – Dopiero co słyszałem, że przywódcy radzieccy wysłali w ostatnich latach kilka milionów ludzi do obozów pracy i więzień, skazując ich na niewolniczą harówkę, udrękę i powolną śmierć. Jeżeli, jak pan powiada, ludzie są tacy sami, dlaczego rządy Wschodu i Zachodu są tak skrajnie odmienne? Winny temu jest komunizm. Jancsi pokręcił głową. – Komunizm odszedł, odszedł na zawsze. Dziś pozostał po nim jedynie mit. Puste słowo, dzięki któremu cyniczni, bezwzględni realiści z Kremla znajdują wymówkę dla swych czynów. Kilku przedstawicieli starej gwardii wciąż może jeszcze śni o triumfie światowego komunizmu, ale jest ich naprawdę tylko kilku. Obecnie jedynie globalna wojna mogłaby zadowolić te aspiracje, a twardogłowi realiści z Kremla nie uważają podobnych poczynań za sensowne. Im również groziłaby wówczas zagłada. W pierwszym rzędzie to biznesmeni, mister Reynolds. A żaden biznesmen nie rujnuje bez powodu swego przedsiębiorstwa. – A zatem ich barbarzyństwo i okrucieństwo nie są elementem podboju świata? – Reynolds uniósł brwi. – To po co? – To wszystko ze strachu. Z przerażenia nie znanego zwykłym rządom. Wszyscy wiedzą już, że opowieści o komunizmie to tylko przykrywka. Po słynnej przemowie Chruszczowa sprzed paru ładnych lat nikt już w owe bajki chyba nie uwierzy. A to oznacza, że jedynie strach gwarantuje im pozostanie u władzy. Niejeden przeklina dziś zapewne pospieszne usunięcie Berii. KGB nie jest już takim narzędziem terroru, jak NKWD. A strach ma już tylko jedną postać: lęku przed własnym narodem. Bo istnieje też jeszcze drugi strach – przed światem. Oni nie potrafią naprawdę odróżnić wrogów od przyjaciół, a tych ostatnich mają coraz mniej, więc wszystkich zaczynają ostatnio uważać za wrogów. Poza zdobyczami związanymi z wojną nie osiągnęli w ostatnim czasie nic nowego. Z ich punktu widzenia największym wrogiem jest Zachód i trzeba to uznać za logiczny wniosek. Demokracja jawi im się jako choroba, a poza tym wyścig zbrojeń wykańcza Rosję gospodarczo. Jedynie wielkim wysiłkiem mogą wam dorównać, a to odbija się na innych dziedzinach. Po trzecie, jak każdy boję się wojny nuklearnej, a lęk ten pogłębia się po każdym kryzysie, kiedy to amerykańskie bombowce strategiczne plączą się w stratosferze z bombami wodorowymi na pokładach. I jak mam się czuć wiedząc, w kogo wymierzone są wasze rakiety? Po czwarte, Rosjanie nie pojmują kultury Zachodu, waszej skali wartości, nie myślą jak obywatele Europy. Robią zatem, co tylko mogą, by nie przedostały się te podejrzane idee na teren Rosji czy do państw satelickich. A jak dotąd, największą próbą takiego zakażenia Zachodem podjęły Węgry… Mam nadzieję, że rozumie pan, dlaczego za bezsensowne uważam rozpętanie tego powstania. Ten zryw nie miał najmniejszych szans powodzenia. Jedynym efektem okazało się ostatecznie dalsze wzmocnienie ZSRR i wpływów tego kraju w pozostałych państwach satelickich, śmierć niezliczonych Węgrów, zniszczenie ponad dwudziestu tysięcy domów, inflacja, głód i załamanie gospodarcze. To nie powinno mieć miejsca. Ale gniew powodowany rozpaczą zawsze jest ślepy. Szlachetny gniew… Może i jest wspaniały, ale zawsze ma swoje złe strony. Reynolds nie odpowiedział. Nie znajdywał słów. W ciszy słychać było jedynie szelest zawiązywanych przez Reynoldsa sznurowadeł. Kończył się ubierać. Wreszcie Jancsi wstał, zgasił lampę i odsunął zasłonę w jedynym tu oknie. Wyjrzawszy, znów włączył światło. Była to chyba zwykła, rutynowa ostrożność człowieka, który tylko czujności zawdzięcza to, że jeszcze żyje. Reynolds schował dokumenty do portfela i wsunął pistolet do kabury pod pachą. Rozległo się pukanie i do pokoju weszła Julia, wnosząc tacę z miską zupy, talerzem parującego jeszcze gotowanego mięsa z jarzynami i butelką wina. Postawiła wszystko na stole. – Proszę bardzo, panie Reynolds. Nasze dwie narodowe potrawy, zupa gulaszowa i tokany. Możliwe, że zupa będzie dla pana zbyt ostra, a mięso za bardzo doprawione czosnkiem, ale my tak jadamy – uśmiechnęła się przepraszająco. – To wszystko, co mogłam przygotować o tak późnej porze. – Pachnie smakowicie – zapewnił ją Reynolds. – Przykro mi jedynie, że musiała sobie pani zadać tyle trudu po nocy. – Już przywykłam. Zazwyczaj gości jest co najmniej sześciu, a jeść wołają około czwartej rano. – W samej rzeczy – uśmiechnął się Jancsi. – A teraz zmykaj do łóżka, kochanie. – Chciałabym zostać jeszcze chwilę, Jancsi. – Nie wątpię. W porównaniu z naszymi poprzednimi gośćmi, pan Reynolds jest naprawdę przystojny. Jakby się jeszcze wykąpał, uczesał i ogolił, to można by się z nim nawet pokazać na ulicy. – Ależ, ojcze… – Reynolds zauważył ślad rumieńca na jej policzkach. – Nie powinieneś tak mówić… – Wiem, nie mam racji i tak dalej – Jancsi spojrzał na Reynoldsa. – Wymarzona kraina Julii zaczyna się na zachód od granicy austriackiej. Godzinami mogłaby słuchać o tamtej stronie. Są jednak pewne sprawy, o których wiedzieć nie powinnaś, i to dla własnego dobra. Idź już spać, kochanie. – Dobrze, dobrze – wstała, lekko się ociągając, pocałowała starszego pana w policzek, uśmiechnęła się do Reynoldsa i wyszła. Jancsi otworzył drugą butelkę wina. – Martwi się pan, prawda? Martwi się pan, co się z nią stanie? – Bóg mi świadkiem, że tak – rzekł Jancsi. – Nie ma tu dla niej życia. Jeżeli wpadnę, to i ona również. I żadne z nas tego nie przeżyje. – Nie może pan jej stąd jakoś wywieźć? – Proszę spróbować. Mógłbym jutro przeprowadzić ją przez granicę, to nie problem. Tyle tylko, że ona nie chce. To posłuszna i kochana córka, ale w pewnych sprawach jest uparta jak osioł. Zna stopień ryzyka, ale zdecydowała się zostać. Mówi, że nie wyjedzie stąd, dopóki nie odnajdzie matki, a wtedy wszyscy opuścimy ten kraj. No i właśnie… Przerwał nagle, drzwi bowiem otworzyły się. Michael odwrócił się i poderwał z fotela miękko jak kot. W dłoni trzymał już pistolet wycelowany w nieznajomego. Szczęk zamka utonął w huku przewracanego na podłogę krzesła. Mężczyzna, który właśnie zamknął za sobą drzwi, miał proste czarne włosy zaczesane do tyłu, oblicze o rysach jakby orlich, z cienkim nosem i wysokim czołem. Wyglądał na polskiego arystokratę. Zamarł w miejscu i dopiero gest Jancsiego, który skierował lufę broni do ziemi, wyrwał przybysza z transu. – Szendro miał rację – mruknął gospodarz. – Jest pan niebezpieczny, bardzo niebezpieczny. Ale ten człowiek to przyjaciel. Mister Reynolds, chciałbym przedstawić panu Hrabiego. Reynolds schował broń do kabury i uścisnął wyciągniętą dłoń. – Bardzo mi miło. Hrabia jak…? – Po prostu Hrabia – stwierdził Hrabia. – Teraz widzi mnie pan we własnej postaci, panie Reynolds. Do pracy zakładam jeszcze kilka blizn i takiego znają mnie tutejsi szpicle. Bez nich trudno mnie rozpoznać. – Teraz rozumiem. Mieszka pan tu razem z Jancsim? Czy to nie jest czasem ciut niebezpieczne? – Mieszkam w jednym z najlepszych hoteli w Budapeszcie. Moja pozycja społeczna mi to nakazuje. A że jestem kawalerem, to zdarzają mi się czasem… drobne przygody. Jak dotąd, nie wzbudziło to szczególnych komentarzy. Przepraszam, że to trwało tak długo, Jancsi. – Nic nie szkodzi. Ucięliśmy sobie całkiem miłą pogawędkę. – Zapewne na temat Rosjan? – Słuszne przypuszczenie. – A pan Reynolds opowiadał się najpewniej za stosowaniem rządów silnej ręki i ideologią zniszczenia? – Mniej więcej – uśmiechnął się Jancsi. – Jeszcze nie tak dawno ty też opowiadałeś podobne bzdury. – No cóż, mądrzejemy z wiekiem – Hrabia podszedł do barku, wyjął zeń ciemną butelkę i napełnił sobie kieliszek. – Barack, tutejsza brandy. Prawdziwa trucizna, według złośliwych, pędzona z moreli. Domowa robota. Reynolds patrzył ze zdumieniem, jak Hrabia jednym haustem opróżnia kieliszek i zaraz ponownie go napełnia. – Jeszcze nie przeszedł pan do sedna sprawy? – Właśnie miałem zamiar – Reynolds odstawił talerz i wypił kolejny łyk wina. – Słyszeliście zapewne panowie o doktorze Haroldzie Jenningsie? Oczy Jancsiego zwęziły się. – Słyszeliśmy. Kto by nie słyszał? – Właśnie. A zatem wiecie, panowie, kim jest ten człowiek. Siedemdziesięcioletnim, trzęsącym się starcem, krótkowzrocznym, roztargnionym profesorem, mającym tylko jedną mocną stronę. Jest nią jego mózg, przypominający komputer. Dzięki niemu człowiek ów jest obecnie największym światowym autorytetem w dziedzinie balistyki. – Dlatego właśnie Rosjanie nakłonili go do współpracy – mruknął Hrabia. – To nieprawda – odparł Reynolds. – Cały świat myśli, że tak właśnie się stało, i cały świat się myli. – Jest pan tego pewien? – Jancsi aż poruszył się w fotelu. – Oczywiście. Stary Jennings zawsze bronił swych brytyjskich kolegów, którzy poszli na podobną współpracę. Potępił surowo coś, co nazwał przebrzmiałym nacjonalizmem, stwierdzając, że każdy człowiek ma prawo postępować zgodnie z tym, co dyktują mu jego własne sumienie, rozum i ideały. Tak jak przypuszczaliśmy, niedługo po tym wystąpieniu Rosjanie nawiązali z nim kontakt. Posłał ich do diabła z komentarzem, że ich odmiana nacjonalizmu nie jest ani trochę lepsza od wszystkich pozostałych. Ma niewyparzoną gębę i sklął ich, gdy zrobili się nachalni. Aż miło było tego posłuchać. – Skąd pan to wszystko wie? – Cała rozmowa została zarejestrowana. Dom był nafaszerowany urządzeniami podsłuchowymi. Nigdy jednak nie przedstawiliśmy nagrania publicznie, a kiedy profesor wyjechał do ZSRR, było już za późno. Nikt by nam nie uwierzył. – Oczywiście – mruknął Jancsi. – Po wysłuchaniu rozmowy zaś odwołaliście ochronę i daliście mu spokój? – Otóż to. Ale to niczego nie zmieniło. I tak pilnowaliśmy nie tego człowieka, co trzeba. Niecałe dwa miesiące potem jego żona i szesnastoletni syn Brian (profesor ożenił się dość późno), wyjechali do Szwajcarii na święta. Jennings miał udać się z nimi, ale jakieś ważne sprawy zatrzymały go w ostatniej chwili. Żona i syn polecieli, a on został w kraju. Miał dołączyć do nich w Zurichu za dwa, najwyżej trzy dni. Pokoje w hotelu zostały zarezerwowane, jednak i żona, i syn zniknęli. – Uprowadzono ich – domyślił się Jancsi. – Granica szwajcarsko–austriacka nie stanowi przeszkody dla zawodowców, a Rosjanie mają ich aż w nadmiarze. Sądziłbym raczej, że wywieziono ich nocą na pokładzie łodzi. – My też jesteśmy tego zdania. Jezioro Bodeńskie. Skontaktowali się z nim, ledwo dotarł do hotelu i reszta była już bardzo prosta. Może jest zgrzybiałym starcem, ale na pewno nie jest głupcem. Wiedział, że ci ludzie nie żartują, i nie zwlekając wyruszył w drogę. – A pan chce sprowadzić go z powrotem do kraju? – Chcemy, żeby wrócił do kraju. Po to tu jestem. – Ciekawe, jak zamierza pan to zrobić, mister Reynolds. Jak wydostać i staruszka, i kobietę, i chłopca. Do Moskwy jest stąd kawał drogi, a na stepach leży już śnieg – uśmiechnął się Jancsi. – Nie wszystkich troje, tylko profesora. I wcale nie muszę udawać się do Moskwy. Znajduje się obecnie o wiele bliżej, w jednym z hotelów w Budapeszcie. Jancsi nie krył zdumienia. – Tutaj? Jest pan tego pewien? – Pułkownik Mackintosh jest o tym przekonany. – Więc Jennings musi tu być – Jancsi spojrzał na Hrabiego. – Słyszałeś coś o tym? – Ani słowa. Nikt w naszym biurze nic nie wie. Gotów jestem przysiąc. – Reszta świata dowie się o tym dopiero w przyszłym tygodniu – stwierdził Reynolds. – Kiedy w poniedziałek nastąpi otwarcie międzynarodowej konferencji naukowej. Pierwsze przemówienie wygłosi właśnie profesor Jennings. Będzie to największy od lat triumf komunistycznej propagandy. – Rozumiem, rozumiem – Jancsi przez chwilę bębnił palcami po stole, po czym wzniósł oczy. – Profesor Jennings… powiedział pan, że chce wydostać stąd tylko profesora? Reynolds skinął głową. – Zdaje pan sobie naturalnie sprawę, co stanie się potem z jego rodziną? – Pani Jennings jest już w Londynie – Reynolds podniósł dłoń jakby się bronił. – Przed dziesięcioma tygodniami ciężko zachorowała i Jennings zażądał, by przewieziono ją do kliniki w Londynie. Naukowców tej miary nie można zmuszać do pracy torturami, są zbyt wiele warci, on zaś twardo odmawiał współpracy, dopóki nie spełnią jego warunków. – Moje uznanie – mruknął Hrabia. – To człowiek z charakterem. Ale to jeszcze nie wszystko. Rosjanie nie mieli nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Z dwoma asami w ręku, czyli profesorem i jego synem, znajdującymi się na terenie Rosji, wiedzieli dobrze, że pani Jennings zechce do nich wrócić. Wszystko utrzymywali w ścisłej tajemnicy. Na palcach jednej ręki można by zliczyć ludzi, którzy wiedzieli o jej pobycie w Wielkiej Brytanii. Nawet chirurg nigdy nie poznał jej nazwiska, chociaż przeprowadził dwie poważne operacje. – Wyszła z tego? – Nie było łatwo, ale doszła do siebie i czuje się całkiem dobrze. – Staruszek się ucieszy – mruknął Jancsi. – Kiedy mają się spotkać? – Ona już tam nie wróci. Profesor został poinformowany, że jej stan jest krytyczny i dni jego żony są policzone. To my podsunęliśmy mu tę informację. – Co za przyjemniaczek to wymyślił? – spytał Hrabia bez cienia szacunku czy podziwu. – Nieważne. Jest potrzebny w kraju, a nie u wroga… Nasi naukowcy stoją z robotą. Wstrzymano prace nad wszystkimi projektami i stosowni specjaliści stwierdzili, że jedynie Jennings może przełamać impas. To sprawa życia i śmierci. To naprawdę może oznaczać życie lub śmierć dla milionów ludzi. Musimy go sprowadzić za wszelką cenę. – Myśli pan, że to etyczne, Reynolds? Myśli pan, że można jakoś usprawiedliwić…? – Etyka mnie nie obchodzi. Nieważne, co o tym myślę – warknął Reynolds. – Dostałem rozkaz i mam go wykonać. Muszę stąd wywieźć profesora. Takie jest moje zadanie. – Bezwzględny i niebezpieczny człowiek – sapnął Hrabia. – Mówiłem ci, że to zabójca. Przypadkiem po naszej stronie. – Owszem – Reynolds zdawał się nieporuszony. – I jeszcze jedno. Jak większość błyskotliwych ludzi, Jennings jest raczej naiwny i krótkowzroczny, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy pozostające poza obszarem jego bezpośrednich zainteresowań. Pani Jennings wspomniała, że Rosjanie zapewnili go co do wyłącznie pokojowego zastosowania projektu, nad którym ma zacząć pracę. I on im uwierzył. Jest w głębi serca pacyfistą… – Wszyscy wielcy naukowcy są z przekonania pacyfistami – Jancsi odezwał się po raz pierwszy od dłuższej chwili. – Wszyscy najlepsi ludzie tego świata są pacyfistami. – Nie mówię, że nie. Chcę tylko zauważyć, iż Jennings zacznie niedługo pracę dla Rosjan w przekonaniu, że będzie działał na rzecz pokoju. Swoich rodaków uważa za dążących do wszczęcia następnej wojny. W obecnej sytuacji nie jest zdolny podjąć właściwej decyzji, więc postanowiliśmy mu pomóc. – Los jego syna was nie obchodzi, rzecz jasna… – Hrabia machnął ręką. – Kiedy stawka jest tak wysoka… – Brian spędził cały wczorajszy dzień w Poznaniu, w Polsce – przerwał mu Reynolds. – Jakiś zlot młodzieżowy czy coś takiego. Dwóch ludzi śledzi go przez cały czas. Jutro… to znaczy, dziś w południe, ma dotrzeć do Szczecina. Dwadzieścia cztery godziny później wyląduje w Szwecji. – Ach tak. Jest pan zbyt pewny siebie, Reynolds. Nie docenia pan Rosjan – Hrabia przyglądał mu się przez chwilę ponad krawędzią kieliszka. – Agenci czasami zawodzą. – Tym dwóm jeszcze się to nie zdarzyło. To najlepsi, jakich mamy. Gdy Brian Jennings znajdzie się w Szwecji, otrzymam sygnał, umówiony znak w audycji BBC. Jeśli sygnału nie będzie, nie mam po co rozmawiać z Jenningsem. – Więc to tak… – Hrabia pokiwał głową. – Może drzemie w panu jeszcze iskierka człowieczeństwa. – Człowieczeństwo! – w chłodnym głosie gospodarza wyczuć można było wyraźną pogardę. – Szefowie Reynoldsa dobrze wiedzą, że gdyby pozostawili chłopaka, żeby umarł w Rosji, Jennings nigdy więcej nie zdecydowałby się na współpracę z nimi. Jancsi zapalił kolejnego z niezliczonych brązowych papierosów. – Może byliśmy nazbyt opryskliwi. Może w tej sytuacji interesy własne idą w parze z człowieczeństwem. Może… Ale co będzie, jeśli Jennings odmówi powrotu do kraju? – Nie ma wyboru, chociaż jeszcze o tym nie wie. – Wspaniałe, doprawdy wspaniałe – Hrabia uśmiechnął się ironicznie. – Co za zdjęcie ukaże się w „Prawdzie”! Nasz brytyjski przyjaciel ciągnący Jenningsa za nogi przez granicę i podpis: „Brytyjski tajny agent uwalnia zachodniego naukowca”. Co pan na to, mister Reynolds? Reynolds wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Czuł, że atmosfera w pokoju niebezpiecznie gęstnieje, a w rozmówcach narasta niechęć, a nawet wrogość. Musiał jednak powiedzieć Jancsiemu wszystko, rozkaz pułkownika Mackintosha brzmiał jednoznacznie. Inaczej nie miał w ogóle szans pozyskać tego niezwykłego człowieka do współpracy. Obecnie jednak wszystko zawisło na włosku. Czyżby trudy podróży do Budapesztu miały pójść na marne? Dwie minuty minęły w kompletnej ciszy, aż w końcu Jancsi i Hrabia spojrzeli na siebie i niemal niedostrzegalnie skinęli głowami. Jancsi zerknął z ukosa na Reynoldsa. – Gdyby wszyscy pańscy rodacy byli tacy jak pan, mister Reynolds, nie kiwnąłbym nawet palcem. Zimnokrwiści, pozbawieni wszelkich uczuć, uznający cierpienie innych ludzi za problem czysto akademicki. Ich milczenie jest oznaką zgody, a zatem są tak samo winni, jak barbarzyńscy mordercy, o których mówił pan ostatnio. Wiem jednak, że nie wszyscy są do pana podobni. Nie pomógłbym panu także, gdybym był pewien, że naukowcy w pana kraju zajmują się wyłącznie udoskonalaniem i produkcją narzędzi zagłady. Jednak pułkownik Mackintosh jest moim przyjacielem i uważam, że nie należy pozwolić, aby ten staruszek zmarł w obcym kraju, z dala od swoich i rodziny. Jeśli nam się uda, to cały i zdrów wróci do domu. Rozdział czwarty Z nieodłączną fifką w ustach, w której tkwił brązowy papieros, Hrabia oparł się o przycisk dzwonka i nie cofnął ręki, dopóki z pokoiku za recepcją nie wybiegł mały człowieczek przecierający dłońmi zaspane oczy. Mężczyzna był bez marynarki, w mocno wymiętej koszuli. Hrabia przyjrzał mu się z wyraźną pogardą. – Nocni portierzy powinni spać w dzień – rzekł chłodnym tonem. – Chcę się widzieć w kierownikiem. Natychmiast. – Z kierownikiem? O tej porze? – nocny portier spojrzał na wiszący nad głową zegar, potem na Hrabiego, który ubrany był bez zarzutu w świetnie skrojony szary garnitur i szary reglanowy płaszcz. Na dodatek wcale nie krył wrogości. – Kierownik śpi. Proszę przyjść rano. Rozległ się trzask pękających szwów i jęk bólu, gdy Hrabia złapał portiera za koszulę i przeciągnął do połowy przez kontuar. Przekrwione oczy rozszerzyły się, najpierw ze zdumienia, potem ze strachu, gdy nagle pojawiła się przed nimi legitymacja Hrabiego. Puszczony nagle portier nie upadł na podłogę jedynie dzięki temu, że oparł się o szafkę z kluczami. – Przepraszam was, towarzyszu, bardzo mi przykro – wyjąkał portier, oblizując wargi. – Ja… nie wiedziałem… – A kto niby mógłby się pojawić w hotelu o tej porze? – spytał łagodnie Hrabia. – Nikt, towarzyszu, nikt… W ogóle nikt. Tyle tylko, że przecież byliście tu już dwadzieścia minut temu… – Ja tu byłem? – Nie, nie wy, oczywiście. Wa…wasi ludzie. Przyszli tu… – Wiem, kurduplu, sam ich przysłałem – Hrabia machnął ręką i portier zniknął w holu. Siedzący do tej pory na ławie pod ścianą Reynolds wstał i podszedł do Hrabiego. – Niezłe przedstawienie – mruknął. – Nawet na mnie zrobiło wrażenie. – Lata wprawy. Dzięki takim pokazom podtrzymuję reputację „towarzysza”. Tym głupkom to nie zaszkodzi. Słyszałeś, co powiedział ten facet? – Tak. Nie tracą czasu. – Są nawet dość sprawni. Na swój sposób, rzecz jasna. Do rana sprawdzą większość hoteli w mieście. Tutaj będziesz bezpieczniejszy niż w domu Jancsiego. Reynolds skinął tylko głową. Minęło zaledwie pół godziny, odkąd Jancsi zgodził się mu pomóc. Zarówno Jancsi jak i Hrabia zdecydowali, że musi natychmiast opuścić dom. Byłoby mu tam dość niewygodnie i niezbyt bezpiecznie. Głównie dlatego, że dom stał na odludziu i widok kogoś obcego przemierzającego regularnie szlak w tę i z powrotem musiałby zwrócić uwagę, a nie wszyscy przecież byli równie życzliwie usposobieni. Poza tym do centrum i największych hoteli Pesztu było stamtąd daleko, brakowało również telefonu. Jancsi nabierał też z wolna przekonania, że budynek jednak był obserwowany. W ciągu ostatnich dwóch dni Sandor i Imre widzieli paru obcych przechadzających się na zmianę po przeciwnej stronie ulicy. Nie wyglądali na zwykłych przechodniów. Ostatecznie w Budapeszcie, jak w każdym mieście, znajdowało się wielu płatnych informatorów pragnących zarobić kolejną garść srebrników. Reynoldsa zdumiał spokój gospodarza, ale Hrabia wyjaśnił mu wszystko, gdy przez pokryte śniegiem ulice jechali do niewielkiego hotelu nad brzegiem Dunaju. Zmiany kryjówek stały się ostatnio tak częste, że następowały rutynowo, a Jancsi miał szósty zmysł, dzięki któremu zawsze dotąd umykał na czas. Wyrwał go z zamyślenia odgłos otwieranych drzwi. Ktoś spieszył ku niemu tupiąc podkutymi butami. Marynarkę miał narzuconą niedbale na pomiętą koszulę, a zza okularów łypały nerwowo przestraszone oczy. – Po tysiąckroć przepraszam was, towarzyszu – przybyły zgiął się w ukłonie, wskazując na portiera. – Ten idiota… – Wy jesteście kierownikiem? – przerwał mu Hrabia. – Tak, oczywiście. – No to wywalcie tego kretyna i nie przepraszajcie. Chcę porozmawiać z wami na osobności. Odczekał, aż portier odejdzie, wyjął złotą papierośnicę i powolnym ruchem wziął papierosa. Przyglądał mu się przez chwilę, potem wsunął do cygarniczki i zaczął szukać zapałek. W końcu wypuścił kłąb dymu. Kierownik hotelu znalazł się tymczasem u progu histerii. – Co się stało, towarzyszu? – spytał głośno, siląc się na spokój i dodał szeptem. – Jeśli tylko mogę pomóc, to zaręczam… – Odpowiadajcie tylko na pytania – Hrabia nawet nie podniósł głosu, ale kierownik aż się skulił. – Rozmawialiście z moimi ludźmi? – Tak, rozmawiałem. Dopiero co się położyłem… – Odpowiadajcie tylko na pytania – powtórzył łagodnie Hrabia. – Mam nadzieję, że nie będę już musiał wam o tym przypominać. Pytali, czy nikt nowy nie zjawił się w waszym hotelu, sprawdzali, czy nie ma żadnych nowych rezerwacji, przeszukali pokoje, zajrzeli do księgi hotelowej? Zostawili, rzecz jasna, rysopis poszukiwanego? – Oczywiście, mam go tu, towarzyszu – kierownik poklepał się po kieszeni koszuli. – I kazali, byście skontaktowali się z nim, jeśli zjawi się ktoś odpowiadający rysopisowi? Kierownik skinął głową. – Zapomnijcie o wszystkim. Wydarzenia toczą się szybciej, niż sądziliśmy. Uważamy, że ten człowiek pojawi się tu już niedługo, a osoba, z którą ma się skontaktować albo już tu jest, albo zaraz będzie. Najpewniej w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin – Hrabia wypuścił z ust długą smużkę dymu i badawczo przyjrzał się kierownikowi. – Wiemy również, że przez ostatnie cztery miesiące już czwarty raz udzieliliście w swoim hotelu schronienia osobie będącej wrogiem naszego kraju. – Tu? W tym hotelu? – kierownik wyraźnie zbladł. – Przysięgam na Boga, towarzyszu! – Na Boga? – Hrabia zmarszczył czoło. – Jakiego Boga? Czyjego Boga? Twarz kierownika nie była blada, tylko szara. Dobrzy komuniści nie popełniają takich gaf. Reynoldsowi nawet żal się zrobiło faceta, ale wiedział, w czym rzecz. Hrabia chciał zapanować nad tym człowiekiem, wzbudzić w nim strach i ślepe, bezgraniczne posłuszeństwo. I udawało mu się to. – Wymknęło mi się, towarzyszu – ręce i nogi kierownika wyraźnie drżały. – Zaręczam wam, towarzyszu… – Nie, to ja wam zaręczam, że jeszcze jedno takie stwierdzenie, a zostaniecie poddani reedukacji, gdzie wybiją wam z głowy te burżuazyjne sentymenty i chętkę do udzielania pomocy ludziom, którzy gotowi są wbić nóż w plecy naszej ojczyźnie. Tamten najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale tylko poruszył bezgłośnie ustami. Hrabia zaś ciągnął dalej lodowatym tonem: – Wypełnicie moje instrukcje co do joty. Powiem więcej, wypełnicie je bezwarunkowo i odpowiecie głową, jeśli zawiedziecie. Wybierajcie, towarzyszu, albo moja propozycja, albo Kanał Czarnomorski. – Zrobię wszystko, wszystko! – kierownik musiał przytrzymać się krawędzi stołu, żeby nie upaść. – Wszystko, towarzyszu, przysięgam! – Dajemy wam ostatnią szansę – Hrabia skinął na Reynoldsa. – To jeden z moich ludzi. Przypomina ściganego przez nas szpiega, trochę go też ucharakteryzowaliśmy. Zajmie najbardziej zacieniony kąt w holu i będzie czekał na łącznika. Potem my się nim zajmiemy. Reynolds spojrzał na Hrabiego zastanawiając się, czy ten człowiek zna jakieś granice bezczelności. Wiedział jednak, że tylko ostentacyjna zuchwałość mogła zapewnić im bezpieczeństwo. – Wasze zadanie jest następujące – ciągnął Hrabia. – Przydzielicie pokój mojemu przyjacielowi, nazywajcie go po prostu Rakosi. Dobry pokój, z łazienką, telefonem, budzikiem, radiem i wyjściem ewakuacyjnym. Dacie mu też komplet zapasowych kluczy do wszystkich pokoi w hotelu i zapewnicie całkowitą swobodę działania. Nie chcę, by podsłuchiwano jego rozmowy telefoniczne, a mamy specjalne urządzenia, które wykrywają podsłuch. Żadnych pokojówek, kelnerów, elektryków, hydraulików czy innych robotników. Nie chcemy, by ktokolwiek kręcił się koło jego pokoju. Wszystkie posiłki będziecie zanosić mu osobiście. Dopóki pan Rakosi nie zdecyduje się ujawnić, po prostu nie istnieje. Nikt o nim nie słyszał, nigdy go nie widzieliście. Mnie też nie widzieliście. Rozumiemy się? – Tak, oczywiście, oczywiście – kierownik złapał się kurczowo ostatniej deski ratunku. – Wszystko zostanie załatwione zgodnie z waszym życzeniem, towarzyszu. Macie na to moje słowo. – Może pożyjecie tak długo, że przez wasz hotel przewinie się jeszcze parę tysięcy gości – rzekł z pogardą Hrabia. – Ostrzeżcie tego kretyna, portiera, by czasem nie puścił pary z gęby, a potem pokażcie nam ten pokój. Pięć minut później byli znów sami. Pokój Reynoldsa nie oszałamiał wielkością, ale miał wszystko, czego zażądali. Hrabia rozejrzał się wkoło z aprobatą. – Myślę, że spodoba się panu tutaj. Spędzi pan w tym hotelu najbliższe dwa, trzy dni. Nie więcej. To byłoby zbyt ryzykowne. Kierownik nie piśnie ani słówka, ale zawsze znajdzie się jakiś przerażony głupiec lub płatny informator. – A potem? – Będzie pan musiał stać się kimś innym. Zdrzemnę się parę godzin, a potem zajrzę do przyjaciela, fachowca w takich sprawach – Hrabia pogładził się po brodzie. – Najlepsza będzie chyba rola Niemca, na przykład z Ruhry, Dortmundu lub Essen. Bardziej przekonujące niż Austriak. Kontrabanda między Wschodem i Zachodem tak przybrała na sile, że interesy załatwia się obecnie tylko podczas spotkań grubych ryb, a szwajcarscy i austriaccy przemysłowcy, którzy zazwyczaj się tym zajmują, zostali ostatnio wzięci ostro pod lupę. Są z góry podejrzani i nie ma ich wielu, a pan może być, na przykład, handlowcem zajmującym się dostawami miedzi i aluminium. Załatwię wszystkie odpowiednie dokumenty. – To towary zakazane? – Oczywiście, przyjacielu. Są setki tego typu towarów, których Zachodowi nie wolno oficjalnie eksportować na Wschód, ale wartość corocznych dostaw wynosi i tak przynajmniej sto do dwustu milionów funtów. To i tak zaniżona suma. – Cholera! I ja mam przyczynić się do jej zwiększenia? – To bardzo proste, chłopcze. Pański towar zostaje wysłany do Hamburga lub innego portu wolnocłowego i otrzymuje fałszywe papiery. Całość ląduje na pokładzie radzieckiego statku. Albo też wysyła pan to przez granicę do Francji, tam przepakowuje i wysyła do Czechosłowacji. Jeżeli mamy do czynienia z tranzytem, to zgodnie z istniejącym od tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku prawem, towary mogą być przewożone przez kraj tranzytu bez kontroli. Proste? – Owszem. A zainteresowane rządy nie wiedzą, co dzieje się pod ich bokiem? – Rządy! – uśmiechnął się Hrabia. – Mój drogi, kiedy gospodarka kraju wali się w gruzy, rząd staje się nad wyraz krótkowzroczny. Jakiś czas temu pewien obywatel Niemiec, przywódca socjalistów, nazwiskiem… Webner, tak, Hubert Webner, wysłał do rządu w Bonn listę sześciuset firm zajmujących się kontrabandą. – I co? – Sześciuset informatorów w sześciuset firmach straciło pracę. Przynajmniej tak mówił Webner i nie widzę powodu, by mu nie wierzyć. Interes to interes, a komuniści przywitają pana z otwartymi ramionami, jak tylko przekonają się, że dysponuje pan towarem. Zajmę się tym. Stanie się pan reprezentantem pewnej firmy z zagłębia Ruhry. – Istniejącej firmy? – Ależ oczywiście – Hrabia wyjął z kieszeni metalową piersiówkę. – Napije się pan? – Dziękuję, nie – Reynolds oszacował, że Hrabia musiał tej nocy wychylić już ze trzy czwarte butelki brandy, ale jakoś nie było tego po nim widać. Odporność tego człowieka na alkohol była fenomenalna. W ogóle cały Hrabia był zagadką. Nie pozbawiony poczucia humoru, o nieco sardonicznym dowcipie, czasem zamyślony, niekiedy nawet smutny. Wszystko to niezbyt do siebie pasowało… – No i dobrze – Hrabia przyniósł z łazienki szklaneczkę, nalał sobie i wypił jednym haustem. – Dla mnie to lekarstwo, przynajmniej więcej dla mnie zostanie. Jak już wspomniałem, zajmę się teraz sprawą pańskiej tożsamości. Potem pojadę na Andrassy Ut i dowiem się, gdzie zakwaterowano rosyjskich delegatów na konferencję. Przypuszczam, że w „Trzech Koronach” – obsługa tego hotelu to nasi ludzie – ale mogli ich też ulokować gdzie indziej. Wyjął kartkę i długopis, przez minutę coś zapisywał. – Oto nazwy i adresy ośmiu hoteli. Zapewne to będzie jeden z nich. Proszę zauważyć, że są oznaczone od A do H. Kiedy zadzwonię, zwrócę się do pana po nazwisku. Nazwisko będzie fałszywe. Jego pierwsza litera będzie odpowiadać nazwie hotelu. Jasne? Reynolds skinął głową. – Spróbuję też zdobyć numer pokoju Jenningsa. To będzie nieco trudniejsze. Podczas rozmowy podam go panu, wymieniając niby jakąś kwotę związaną z interesami. Hrabia odstawił piersiówkę i wstał. – Obawiam się, że to już wszystko, co mogę dla pana zrobić, mister Reynolds. Reszta należy do pana. Nie mogę nawet zbliżyć się do hotelu Jenningsa, bo najpewniej jest obstawiony moimi współpracownikami. Poza tym jutro mam dyżur. Jest pan jedynym człowiekiem, który wie coś o jego żonie i będzie mógł użyć odpowiednich argumentów. – I tak zrobił pan wiele – stwierdził Reynolds. – Przecież jeszcze żyję, prawda? Nie powinienem zapewne opuszczać tego pokoju, zanim nie usłyszę od pana wiadomości o miejscu pobytu Jenningsa? – Nawet na krok… Teraz idę spać, a potem na służbę. Pan zaś niech wyobrazi sobie, że jest tutejszym funkcjonariuszem. Niech pan wszystkimi pomiata – Hrabia uśmiechał się. – Nie wyobraża pan sobie, jakie to wspaniałe uczucie, być przez wszystkich kochanym. Au revoir. Reynolds nie tracił czasu po wyjściu Hrabiego. Czuł się śmiertelnie zmęczony. Zamknął drzwi, zostawiając klucz w zamku tak, by nikt od zewnątrz nie mógł go wypchnąć, podstawił dla pewności krzesło pod klamkę, zamknął wszystkie okna, na parapetach ustawił szklanki i kieliszki, pistolet schował pod poduszkę, rozebrał się i u ulgą wskoczył do łóżka. Przez kilka minut zastanawiał się nad wydarzeniami ostatnich godzin. Rozmyślał o łagodnym cierpliwym Jancsim, którego wygląd i filozofia życiowa tak bardzo kolidowały z bezwzględnością sprzed lat, o tajemniczym mężczyźnie zwanym Hrabią, o córce Jancsiego, z której zapamiętał głównie błękitne oczy i złociste włosy, o Sandorze, na swój sposób łagodnym, i o nerwowym Imre. Wolał nie myśleć, co przyniesie jutro… Wycie budzika wyrwało go ze snu już cztery godziny później. Półprzytomny wyłączył budzik. Potem zadzwonił do recepcji po kawę, przebrał się w szlafrok. Zapalił papierosa, odebrał kawę w drzwiach, zamknął je i nałożył słuchawki radia. Wiadomość o bezpiecznym dotarciu Briana do Szwecji miała zostać zakodowana jako pomyłka spikera, zamiast „jutro wieczorem” powiedzieć miał „dziś wieczorem, przepraszam państwa, jutro wieczorem”. Wiadomości BBC nie zawierały umówionego tekstu, czego zresztą nie oczekiwał. Jeszcze za wcześnie. Dopił kawę i znów zasnął. Kiedy obudził się ponownie, nie towarzyszył temu dźwięk budzika. Czuł się wypoczęty i odświeżony. Było już po pierwszej. Wykąpał się, ogolił, zadzwonił po obiad, przebrał się i odsunął zasłony. Na zewnątrz było zimno, okno pokrywał szron, tak że musiał je otworzyć, aby sprawdzić pogodę. Wiatr był raczej słaby, ale mroźny. Idealny czas dla agenta, o ile wcześniej nie zamarznie na śmierć. Olbrzymie płatki śniegu spływały leniwie z ołowianego nieba. Reynolds wzdrygnął się i zamknął okno. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili kierownik wniósł do środka tacę z obiadem. Nawet jeśli czuł się urażony wymuszoną na nim rolą kelnera, to nie okazywał tego po sobie. Wręcz przeciwnie, był uprzedzająco uprzejmy, a obecność na tacy butelki cesarskiego aszu i złocistego tokaju, trunków nad wyraz drogich, dobitnie świadczyła o zaangażowaniu kierownika w sprawę. Reynolds nie podziękował mu, rzecz jasna, tylko gestem kazał opuścić pokój. Ten jednak przystanął jeszcze i sięgnął do kieszeni, wyjmując kopertę bez żadnej adnotacji. – Mam to panu doręczyć, towarzyszu Rakosi – powiedział. – Że jak? – Reynolds ledwie ukrył zdumienie. Tylko Hrabia i jego przyjaciele znali go tutaj pod tym nazwiskiem. – Kiedy ją doręczono? – Przed pięcioma minutami. – Przed pięcioma minutami! – Reynolds zmroził kierownika wzrokiem, obniżając głos o oktawę. – No to czemu nie przynieśliście mi tego pięć minut temu? – Przepraszam, towarzyszu – tamtemu znów zadrżał głos. – Wasz obiad… był już prawie gotowy i myślałem… – Myślenie nie należy do waszych obowiązków. Następnym razem doręczać mi wiadomości natychmiast. Kto ją przyniósł? – Dziewczyna. Młoda kobieta. – Opiszcie ją. – To trudne, nie jestem w tym zbyt dobry – zawahał się. – Widzicie, miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy z paskiem i kapturem. Nie była wysoka, raczej niska, ale dobrze zbudowana. Buty… – Jej twarz, idioto! Jej włosy! – Włosy zakrywał kaptur. Miała niebieskie oczy, bardzo niebieskie – tu kierownik zaciął się i nie potrafił powiedzieć niczego więcej. Gdy znów się odezwał, wybąkał tylko: – Obawiam się, towarzyszu… Reynolds przerwał mu i pozwolił odejść. Wiedział już wystarczająco dużo, a otrzymany opis w pełni pasował do córki Jancsiego. Pierwszą reakcją był gniew, po co tak ryzykowała, ale zaraz sklął się od sentymentalnych durni. Robiła to już nie raz – ojciec był zbyt charakterystyczną postacią, Sandora zaś wielu mogło pamiętać. Młoda dziewczyna nie wzbudzała podejrzeń ani niepotrzebnych komentarzy. Taki opis mógłby pasować do tysięcy młodych kobiet w tym mieście. Otworzył kopertę. Wiadomość była krótka, zapisana drukowanymi literami: „Nie przychodź dziś wieczorem. Spotkajmy się w kawiarni Biały Anioł między 8 a 9”. Podpisane, „J”. Czyli Julia, a nie Jancsi. On nie podjąłby ryzyka spaceru po ulicy, o odwiedzeniu kawiarni nie wspominając. Co spowodowało zmianę planu? Miał się udać do Jancsiego zaraz po rozmowie z Jenningsem. Może policja lub tajniacy coś namieszali? Powodów mogło być co najmniej tuzin. Reynolds nie tracił czasu na bezowocne rozmyślania. I tak dowie się wszystkiego od dziewczyny. Spalił list i kopertę w umywalce, spłukał popiół i zasiadł do obiadu. Godziny mijały szybko, ale dochodziła już czwarta, a Hrabia nie dawał znaku życia. Może miał trudności z pozyskaniem odpowiednich informacji albo też nie było sposobności, by je przekazać. Reynolds krążył po pokoju, od czasu do czasu wyglądając przez okno i czuł, jak z wolna ogarnia go nerwowy nastrój. Jeśli miał się dowiedzieć, gdzie jest profesor i przeprowadzić z nim krótką rozmowę, a potem zdążyć jeszcze do kawiarni, to czasu było już naprawdę niewiele. Dopiero za dwadzieścia szósta ciszę zakłócił przenikliwy dźwięk telefonu. Reynolds dwoma susami znalazł się przy aparacie i podniósł słuchawkę. – Mister Buhl? Mister Johann Buhl? – Hrabia mówił cicho, ale wyraźnie. Reynolds ani przez chwilę nie miał wątpliwości, z kim rozmawia. – Mówi Buhl. – To dobrze. Mam dla pana pomyślne wieści. Byłem dziś po południu w ministerstwie. Są zainteresowani ofertą pańskiej firmy, zwłaszcza tą dotyczącą aluminium. Chcieliby przedyskutować z panem warunki transakcji, pod warunkiem, że zechce pan przyjąć ich cenę, pięćdziesiąt dziewięć. – Myślę, że moja firma zdecyduje się na ten kontrakt. – A więc ubijemy interes. Możemy chyba pomówić o tym przy obiedzie. Czy osiemnasta trzydzieści to nie za wcześnie dla pana? – Ależ skąd. Będę tam. Trzecie piętro? – Drugie. A zatem o wpół do siódmej. Do zobaczenia. Rozległ się szczęk odkładanej słuchawki i Reynolds zrobił to samo. Hrabia najwyraźniej się spieszył, ale przekazał wszystko, co istotne. B jak Buhl oznaczało hotel „Trzy Korony”, którego pracownicy należeli do AVH. Zadanie stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Będzie zdany tylko na siebie. Pokój 59, drugie piętro, profesor je obiad o 18.30 i wtedy najprawdopodobniej jego pokój będzie pusty. Reynolds spojrzał na zegarek i uznał, że nie ma czasu do stracenia. Włożył płaszcz, kapelusz, przykręcił tłumik do pistoletu. Broń schował do prawej kieszeni płaszcza, latarkę w gumowanej obudowie do lewej. Dwa zapasowe magazynki znalazły się w wewnętrznej kieszeni marynarki. Zadzwonił do recepcji, powiedział, że nie życzy sobie przez najbliższe cztery godziny żadnych wizyt, telefonów czy telegramów. Zostawił w pokoju zapalone światło, by zmylić ewentualnych obserwatorów, otworzył okno w łazience i wyszedł po drabince przeciwpożarowej. Noc była chłodna, śnieg sięgał do kostek i zanim przeszedł pierwsze sto metrów, płaszcz i kapelusz były białe. I śnieg, i zimno naprawdę go cieszyły. Zimno zniechęcało najbardziej nawet gorliwego tajniaka czy policjanta od szwendania się po ulicach, a śnieg zapewniał mu anonimowość i tłumił każdy niemal odgłos. Doskonały wieczór dla myśliwego. W niecałe dziesięć minut dotarł do właściwego hotelu, odnajdując bezbłędnie drogę nawet w śnieżnej zadymce. Zupełnie, jakby całe życie spędził w Budapeszcie. Stojąc po przeciwnej stronie ulicy z uwagą przyjrzał się budynkowi. Był to duży hotel, z szeroko otwartymi drzwiami, pomimo chłodu. Dalej zaś w ostrym blasku jarzeniówek stali dwaj odźwierni, przestępując z nogi na nogę i zacierając ręce z zimna. Obaj mieli kabury z pistoletami i pałki, pewnie dla bezpieczeństwa gości. Wejście przez frontowe drzwi nie wchodziło w rachubę. Nie zmieniając kroku, z pochyloną głową poszedł dalej jak ktoś, kto jak najszybciej pragnie znaleźć się w ciepłym wnętrzu własnego mieszkania. Kiedy tylko zszedł im z oczu, zaczął przyglądać się uważnie bocznej ścianie „Trzech Koron”. Niestety, wszystkie parterowe okna były okratowane, a wyższe piętra zbyt wysoko. Może od tyłu? Wejście dla pracowników i dostawców znajdowało się pod arkadami, pośrodku tylnej ściany budynku. Przejście było tak szerokie i na tyle wysokie, by mogła zatrzymać się w nim spora ciężarówka. W dali widać było zaśnieżony dziedziniec z paroma zaparkowanymi samochodami. Nad bramą wjazdową do głównego bloku paliła się lampa, a jej blask odbijał się od kilkunastu okien na pierwszym piętrze. W sumie oświetlenie nie było zbyt imponujące, ale wystarczało, aby dostrzec kanciaste zarysy drabinek przeciwpożarowych biegnących zygzakami w górę. Podszedł do rogu, rozejrzał się uważnie i przeszedł szybko na drugą stronę ulicy, po czym, trzymając się jak najbliżej ściany, zwrócił się w stronę wejścia. Zbliżył się do oświetlonej bramy, zwolnił, zatrzymał się, poprawił kapelusz i wyjrzał ostrożnie zza filara. W pierwszej chwili, oślepiony, nie widział nic. Latarka. Przez chwilę zdawało mu się, że wpadł w pułapkę, odruchowo sięgnął po broń, ale snop światła ześliznął się z jego twarzy i przesunął po murze. Teraz zrozumiał. Wartownik robił obchód dziedzińca, przypadkowo oświetlając przy tym jego postać. Sam patrzył wówczas na coś innego i wcale nie zauważył intruza, spokojnie kontynuując obchód. Reynolds zrobił kilka szybkich kroków i znieruchomiał. Wartownik oddalał się, zmierzając w stronę głównego bloku. Omiatał promieniem latarki schodki przeciwpożarowe. Czy miał zapobiegać ucieczce z hotelu, czy też odwrotnie? Chyba to pierwsze… Z tego, co mówił Hrabia, to kilku przynajmniej uczestników zbliżającej się konferencji chętnie zrezygnowałoby z udziału w obradach. Ot, środek zapobiegawczy. I to głupi, latarkę bowiem widać było z daleka i każdy, kto chciałby skorzystać ze schodków, zadbałby, żeby nie zostać dostrzeżonym. Wartownik pojawił się pod latarnią na drugim końcu dziedzińca. Nie było sensu czekać dłużej. Cicho jak duch, Reynolds przemknął się pod arkadami i przylgnął do ściany. W duchu sklął się od najgorszych. Gdyby nie ciśnięty w mroku niedopałek, wyszedłby prosto na drugiego wartownika, którego istnienia nawet nie podejrzewał. Powinien wiedzieć, że nie są takimi durniami. Dość takich pomyłek. Budka strażnicza stała już na terenie dziedzińca, a wartownik opierał się ramieniem o ścianę pod arkadami niecałe pół metra od Reynoldsa, który zastygł niczym żona Lota. Słyszał dobrze miarowy oddech tamtego i szuranie butów po drewnianej podłodze. Miał ledwie parę sekund; gdyby strażnik się odwrócił, zaraz by go dostrzegł. Na dodatek ten łazęga znów tu wracał i zaraz oświetli go, przechodząc obok wejścia. Co zostało? Ucieczka w gęsto padający śnieg i ciemność, ale wówczas posterunki zostaną rychło wzmocnione i nici ze spotkania z Jenningsem. Można zabić obu wartowników, i to bez trudu, ale co z ciałami? Nie miał ich gdzie ukryć, a przedwczesne odnalezienie trupów oznaczało masę nieprzyjemności. Pozostała trzecia możliwość. Ujął broń oburącz i gdy wartownik z latarką był już tylko jakieś trzy metry od niego, Reynolds nacisnął spust. Broń z tłumikiem sapnęła cicho, i ten odgłos utonął zaraz w brzęku tłuczonej lampy nad wejściem. Wartownik w budce musiał usłyszeć oba odgłosy, ale ludzkie ucho nie jest aż tak czułe, by odróżnić podobne dźwięki, szczególnie, gdy ten późniejszy jest silniejszy. Strażnik ruszył natychmiast w stronę przeciwległego wejścia, a mężczyzna z latarką przyłączył się do niego chwilę później. Reynolds nie tracił czasu. Minął budkę, skręcił ostro w prawo, przebiegł po ich śladach i wskoczył na drugą z kolei drabinkę przeciwpożarową. W chwilę potem stał już na pierwszym poziomie i ani na śniegu, ani wokół trzech wewnętrznych krawędzi podestu czy na stopniach nie było widać żadnych śladów zdradzających jego obecność. Pięć sekund później, pokonując po dwa stopnie na raz i stawiając stopy bokiem tak, aby strażnik nie mógł dostrzec z dołu śladów butów, dotarł na drugi poziom, czyli pierwsze piętro budynku. Znieruchomiał tutaj, obaj wartownicy bowiem skierowali się w stronę bramy. Nie spieszyli się, wykorzystując okazję do pogawędki i w nocnej ciszy wyraźnie było słychać ich rozmowę. Nie podejrzewali niczego, przekonani, że gorące szkło pękło za sprawą wyjątkowo chłodnego powietrza. Przeszli już do porządku dziennego nad tym incydentem. Reynoldsa wcale to nie dziwiło. Kula odbiła się zapewne od twardej jak granit ściany, nie zostawiając wyraźnego śladu i mogła teraz przeleżeć wiele dni nie odkryta. Na ich miejscu doszedłby do takiego samego wniosku. Dla pewności zapalili znowu latarki, zrobili jeszcze jedno okrążenie, przyjrzeli się dokładnie schodkom i na tym zakończyli pobieżną inspekcję. Reynolds był już na platformie na wysokości drugiego piętra, dokładnie przed podwójnymi, przeszklonymi drzwiami. Spróbował delikatnie je otworzyć. Były zamknięte, czego zresztą należało się spodziewać. Powoli wyjął zgrabiałymi dłońmi nóż z kieszeni, otworzył go, wsunął czubek ostrza w szczelinę między drzwiami i przesunął je z całej siły do góry. W parę sekund później znalazł się w środku i czym prędzej zamknął za sobą drzwi. W pomieszczeniu było ciemno, ale szybko zaczął się orientować. Kafelki na ścianach, marmurowe umywalki, metalowe poręcze – wszystko wskazywało na łazienkę. Zasunął kotarę, ale nie do końca. Ostatecznie błysk światła w oknach toalety nie był dla nikogo niczym podejrzanym. Podszedł do drzwi i przekręcił kontakt. Pomieszczenie było spore, ze staroświecką wanną. Trzy ściany wyłożone kafelkami, przy jednej podwójna szafa. Reynolds nie zadał sobie trudu, by sprawdzić jej zawartość. Podszedł do umywalki, napuścił gorącej wody i włożył do niej obie ręce. Była to raczej drastyczna i bolesna metoda przywracania krążenia, ale w tych okolicznościach najlepsza, bo szybka. Wytarł w końcu dłonie i wyjął z kieszeni broń. Potem zgasił światło, ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Zgodnie z przypuszczeniami, znajdował się na końcu długiego korytarza wyłożonego puszystym dywanem. Nawet w komunistycznych krajach musiały trafiać się porządne hotele. Po obu stronach korytarza widniały rzędy drzwi. Te naprzeciwko nosiły numer 56, następne 57. Szczęście najwyraźniej mu sprzyjało, trafił bowiem od razu do właściwego skrzydła. Jednak widok przeciwległego końca korytarza skłonił go do szybkiego zamknięcia drzwi. Trudno było wątpić, kogo reprezentowała postać w mundurze, stojąca z założonymi do tyłu rękami przy oszronionym oknie. Wartownik nie miał żadnego powodu, by się ukrywać i na pewno nie był tu sam. Reynolds przysiadł na krawędzi wanny i zapalił papierosa. Czasu było mało, a to narzucało pośpiech. Jednakże jeden nierozważny krok groził katastrofą. Strażnik pełnił najwyraźniej rutynową wartę, uniemożliwiając jednak dotarcie do pokoju numer 59. Należało zatem go się pozbyć. Jak jednak przejść przedtem niepostrzeżenie aż czterdzieści metrów korytarza, by dać w łeb strażnikowi? Samobójstwo można popełnić na wiele sposobów, ale nieliczne spośród nich są równie kretyńskie. To strażnik powinien przyjść do niego! Oczywiście niczego nie podejrzewając. Reynolds uśmiechnął się, zgniótł papierosa butem i wstał. Hrabia byłby dumny z tego pomysłu. Reynolds zdjął kapelusz i koszulę, przewiesił je przez ściankę wanny, nalał gorącej wody do umywalki i namydlił twarz do poziomu oczu. Znali już tu jego rysopis, zatem maskowanie było niezbędne. Potem wytarł ręce, ujął pistolet w lewą dłoń i przykrył go ręcznikiem, w końcu otworzył drzwi. Jego głos nie był zbyt donośny, ale stojący na końcu korytarza mężczyzna i tak go usłyszał. Odwrócił się natychmiast, odruchowo sięgając po broń, ale znieruchomiał, widząc na pół nagą postać z namydloną twarzą usiłującą na dodatek dać mu na migi coś do zrozumienia. Otworzył usta, ale Reynolds nakazał mu gestem milczenie. Strażnik zawahał się po raz drugi, widząc, że Reynolds przywołuje go szybkimi, nerwowymi ruchami dłoni, wreszcie ruszył korytarzem. Miękki dywan skutecznie tłumił odgłos jego kroków. Gdy stanął obok Reynoldsa, w jego dłoni pojawiła się broń. – Na zewnątrz, na drabince przeciwpożarowej, jest jakiś człowiek! – szepnął Reynolds, a korzystając z osłony ręcznika przełożył pistolet do prawej ręki. – Próbował sforsować drzwi. – Jesteście tego pewni? – mruknął tamten ochryple. – Widzieliście go? – Widziałem – głos Reynoldsa drżał wyraźnie. – On mnie nie widział. Zasłony są zaciągnięte. Oczy strażnika zwęziły się, a grube usta wykrzywiły w wilczym uśmieszku. Prawdopodobnie widział już oczami duszy, jak otrzymuje awans i spada nań deszcz zaszczytów. Zapomniał przy tym zupełnie o koniecznej ostrożności. Odepchnął gwałtownie Reynoldsa i otworzywszy drzwi łazienki na oścież, wszedł do środka. Reynolds ruszył za nim, powoli oswabadzając dłoń z fałd ręcznika. Wystarczył jeden cios w skroń, by strażnik zgiął się w pół. Reynolds złapał go, ułożył na podłodze, po czym skrępował zabranymi z szafy i porwanymi na pasy dwoma prześcieradłami. Ostatecznie schował pakunek do owej szafy i zamknął jej drzwiczki na klucz, co zajęło mu mniej niż dwie minuty. Trzy minuty później, z kapeluszem w dłoni i płaszczem przewieszonym przez ramię, niczym gość hotelowy wracający do swojego pokoju, stanął przed drzwiami z numerem 59. Miał ze sobą z pół tuzina wytrychów oraz cztery specklucze pochodzące z hotelu, w którym dostał pokój. Żaden nie pasował. Reynolds zamarł na chwilę. Tego nie oczekiwał. Nie mógł pozwolić sobie na ryzyko sforsowania tych drzwi siłą, jako że pozostawiłby wówczas ślady. Ochrona musiałaby je zauważyć, zarządzając przeszukanie hotelu i kładąc kres działalności intruza. Podszedł do następnych drzwi. Numerowane były co drugie, zatem może te bez numerów prowadziły do łazienek przynależnych do poszczególnych apartamentów. W pośpiechu sprawdzał kolejne klucze, przewidując, że lada chwila ktoś może się jednak pojawić na korytarzu. Niestety, nic nie pasowało. Przyklęknął w końcu i zajrzał świecąc latarką w szczelinę między framugą a drzwiami. Większość drzwi na kontynencie jest zwykle tak dopasowana, aby uniemożliwić dostęp do zasuwy, ale te były wyjątkiem. Błyskawicznie wyjął z portfela podłużny kawałek sztywnego celuloidu o wymiarach dwa na trzy cale (w niektórych krajach uznawano podobne przedmioty za narzędzie służące włamaniu) i wsunął go pomiędzy drzwi a framugę. Uchwyciwszy za klamkę, pociągnął ją do siebie, próbując jednocześnie wsunąć celuloid za krawędź zasuwki zamka. Powtórzył tę czynność kilkakrotnie, aż zasuwka cofnęła się z głuchym szczękiem i w chwilę później Reynolds zniknął za drzwiami. Łazienka, bo do niej się dostał, przypominała w każdym calu tę, którą dopiero co opuścił, z wyjątkiem umiejscowienia drzwi. Z prawej strony stała podwójna szafa. Otworzył ją. Jedna część zarzucona była niemal całkowicie jakimiś szmatami, druga, z lustrem po wewnętrznej stronie drzwi, prawie pusta. Zamek był raczej prosty, ale miał nadzieję, że nie będzie musiał bliżej tego sprawdzać. Podszedł do drzwi wiodących do sypialni i przez dziurkę od klucza zajrzał do środka. Pokój tonął w ciemnościach. Drzwi poddały się, gdy nacisnął klamkę. Cienki niczym ołówek promień światła latarki przemknął po pokoju. Był pusty. Reynolds podszedł do okna i sprawdził, czy zasłony są szczelnie zaciągnięte. Potem przekręcił kontakt przy drzwiach i powiesił kapelusz na klamce, by zasłonić dziurkę od klucza. Miał sporą wprawę w dokonywaniu rewizji, toteż nim minęła minuta, wiedział już, że w pokoju nie ma żadnego sprytnie zakamuflowanego wizjera. W jakieś dwadzieścia sekund później znalazł coś, co było niewątpliwie mikrofonem ukrytym pod pokrywą wentylatora nad oknem. Przeszukanie łazienki trwało tylko kilkanaście sekund. Wpuszczona w podłogę wanna wykluczała zamontowanie w niej podsłuchu, sprawdzenie umywalki zaś i toaletki nie przyniosły żadnych rezultatów. Za zasłoną prysznica był tylko mosiężny uchwyt i stosowne sitko. Zasuwał właśnie folię, gdy usłyszał na korytarzu odgłos kroków. Ktoś nadchodził, a co gorsza, był już blisko. Gruby dywan uniemożliwił wcześniejsze dosłyszenie czegokolwiek. Pomknął jak strzała do sypialni i zgasił światło. Z korytarza dobiegała przytłumiona rozmowa dwóch ludzi. Miał nadzieję, że zagłuszy to trzask przekręcanego kontaktu. Zerwał kapelusz z klamki i wbiegł do łazienki. Pozamykał wszystkie drzwi i tylko przez szczelinę śledził, jak profesor Jennings wchodzi do pokoju. W ślad za nim na progu pojawił się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w brązowym garniturze. Reynolds pojęcia nie miał, czy jest to agent AVH, czy też może jakiś przyjaciel profesora. Mężczyzna ów trzymał w dłoniach butelkę i dwa kieliszki, i najwyraźniej zamierzał zostać w tym pokoju przez dłuższy czas. Rozdział piąty W dłoni Reynoldsa pojawił się pistolet. Gdyby towarzysz Jenningsa zdecydował się złożyć wizytę w łazience, Reynolds nie zdążyłby się schować do stojącej pod ścianą szafy. Odkryty zaś, nie miałby wyboru, chociaż zabicie czy tylko ogłuszenie strażnika utrudniłoby następny kontakt z Jenningsem. Wszystko trzeba by zaczynać od nowa, i to niezależnie od chęci współdziałania naukowca. Nie mówiąc już o niewielkich wówczas szansach ucieczki z „Trzech Koron” z opornym profesorem na muszce. A potem jeszcze wędrówka przez mroczne i nieprzyjazne uliczki Budapesztu… Mężczyzna towarzyszący Jenningsowi nie zamierzał jednak wejść do łazienki i szybko stało się jasne, że nie jest on strażnikiem. Sprawiał wrażenie, że jest przyjacielem profesora, zwracał się doń bowiem „Józefie” i dyskutował z nim po angielsku na jakieś wybitnie naukowe tematy; dość że Reynolds nie rozumiał ani słowa. Przez moment zdumiał się, że Rosjanie pozwalają na takie kontakty, ale przypomniawszy sobie o mikrofonie, przestał się dziwić czemukolwiek. Ten drugi mówił więcej niż profesor, i to akurat było nieco osobliwe, Harold Jennings miał bowiem opinię nieznośnego gaduły i człowieka aż nadto otwartego. Wyglądając przez uchylone drzwi Reynolds zauważył, że profesor w niewielkim stopniu przypominał teraz człowieka, którego twarz znał z wielu fotografii. Dwa lata za żelazną kurtyną postarzyły go o co najmniej dziesięć wiosen. Zamiast grzywy siwych włosów, świecił obecnie łysiną okoloną kilkoma jasnymi kosmykami. Cerę miał niezdrową, oblicze blade i tylko oczy, ciemne, głębokie jeziora w pociętej zmarszczkami twarzy, nie zatraciły dawnego blasku i godności spojrzenia. Reynolds uśmiechnął się do siebie w ciemnościach. Cokolwiek Rosjanie zrobili z tym człowiekiem, nie udało im się złamać jego ducha. Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka i uśmiech znikł z jego twarzy. Czas płynął nieubłaganie. Trzeba jak najszybciej spotkać się z Jenningsem w cztery oczy. W ciągu minuty pomyślał o tuzinie różnych sposobów, ale wszystkie były zbyt niebezpieczne lub wręcz niewykonalne. Nie miał wyboru. Może ten w garniturze był przyjacielem profesora, ale był też Rosjaninem i należało traktować go jak wroga, zatem możliwe było tylko jedno. Reynolds podszedł bezszelestnie do umywalki, wziął leżące tam mydło i wróciwszy do szafy, otworzył drzwi z lustrem i zaczął pisać po szkle. Nie szło mu najlepiej, suche mydło przesuwało się po gładkiej powierzchni, nie zostawiając śladu. Zaklął, wrócił do umywalki i przekręcił delikatnie kurek. Woda pociekła wąskim strumieniem. Zmoczył mydło i teraz bez trudu napisał dużymi, drukowanymi literami wszystko, co chciał: PRZYBYWAM Z ANGLII. POZBĄDŹ SIĘ NATYCHMIAST PRZYJACIELA. Potem ostrożnie, uważając na zawiasy, otworzył drzwi na korytarz i wyjrzał. Pusto. Dwoma krokami przemierzył odległość dzielącą go od drzwi pokoju Jenningsa i zapukał trzykrotnie, błyskawicznie i bezszelestnie wracając zaraz do łazienki i podnosząc jeszcze pozostawioną tam uprzednio latarkę. Mężczyzna w brązowym garniturze wstał, podszedł do drzwi, a wówczas Reynolds wychylił głowę z łazienki, przyłożył palec do ust i nacisnął włącznik latarki. Promień oświetlił twarz Jenningsa ledwo na ułamek sekundy, ale starczyło, by profesor podniósł wzrok. Nawet ostrzegawczo uniesiony palec nie mógł powstrzymać go od krótkiego okrzyku. Mężczyzna w drzwiach, który rozglądał się po pustym korytarzu, odwrócił się błyskawicznie. – Co się stało, profesorze? – Ta moja przeklęta głowa. Znowu mnie boli. Nikogo tam nie ma? – Nie. Nikogo, a mógłbym przysiąc… Nie wygląda pan najlepiej, profesorze. – Bo i czuję się paskudnie – Jennings uśmiechnął się i wstał. – Wezmę tabletkę od bólu głowy. Pójdę do łazienki po wodę. Reynolds stał w lekko uchylonych drzwiach szafy. Jennings nie mógł przeoczyć napisu w lustrze. Skinął głową niemal niedostrzegalnie i rzucił Reynoldsowi ostrzegawcze spojrzenie, po czym spokojnym krokiem podszedł do umywalki. Całkiem nieźle, jak na nie przywykłego do konspiracji starszego pana. Reynolds właściwie zrozumiał znaczenie ostrzegawczego spojrzenia profesora i drzwi szafy zamknęły się, nim przyjaciel profesora wkroczył do łazienki. – Może należałoby wezwać lekarza hotelowego… – zaproponował niepewnie. – Nie, nie – Jennings połknął tabletkę i popił łykiem wody. – Znam się na tym lepiej niż jakikolwiek lekarz. Trzy tabletki i trzy godziny leżenia w absolutnych ciemnościach. Przykro mi, Józefie, nasza dyskusja zaczynała się właśnie rozkręcać, ale wybacz… – Ależ oczywiście, oczywiście – odparł tamten tonem pełnym serdeczności. – Cokolwiek by było, musisz być zdrów na poniedziałkową inaugurację. Chwilę później pożegnali się i mężczyzna w brązowym garniturze wyszedł. Drzwi sypialni zamknęły się i po paru sekundach ucichł również odgłos kroków. Wyraźnie wzburzony, zaciekawiony i przerażony Jennings chciał od razu coś powiedzieć, ale Reynolds uciszył go uniesieniem dłoni, wszedł do sypialni, zamknął drzwi, wyjął klucz z zamka i powtórzył te czynności w łazience. Klucz nawet pasował. Reynolds wyjął z kieszeni papierośnicę i poczęstował profesora. Ten jednak odmówił, stanowczym ruchem odsuwając papierośnicę. – Kim pan jest? Co pan robi w moim pokoju? – profesor mówił cicho, ale w jego tonie można było wyczuć nutę bojaźni. – Nazywam się Michael Reynolds – powiedział zapalając papierosa. Czuł, że tego właśnie mu trzeba. – Opuściłem Londyn przeszło czterdzieści osiem godzin temu, by z panem porozmawiać. – No to czemu nie możemy przejść do pokoju? – Jennings odwrócił się na pięcie, ale Reynolds chwycił go za ramię, zatrzymując w pół kroku. – Bo w wentylatorze nad oknem tkwi mikrofon. – A skąd pan to wie, młody człowieku? – Rozejrzałem się trochę, zanim pan wrócił – rzekł Reynolds przepraszającym tonem. – Przyszedłem dosłownie na minutę przed panem. – I mimo to zdążył pan znaleźć mikrofon? – Owszem. Płacą mi za to, bym wiedział, jak i gdzie szukać podobnych rzeczy. – Oczywiście, oczywiście. Kimże innym mógłby pan być. Agent wywiadu czy kontrwywiadu, diabli wiedzą, jak was zwać. Tak czy inaczej, angielska Secret Service. – Określenie popularne, aczkolwiek błędne… – Jak zwał, tak zwał – najwyraźniej naukowiec przestał się już bać niespodziewanego gościa. – Czego pan chce, mój panie? – Pana – odrzekł Reynolds. – To znaczy, rząd brytyjski pana potrzebuje. Mam w jego imieniu przedłożyć tę z serca płynącą prośbę… – Nadzwyczaj cywilizowana metoda postępowania, jak na brytyjski rząd… Zaskakuje mnie pan – gdyby Jennings był smokiem, wszystko w promieniu dziesięciu stóp dopalałoby się już wśród popiołów. – Niech pan pozdrowi ode mnie rząd Wielkiej Brytanii i powie im, żeby się ode mnie odczepili i poszli do diabła. Może tam znajdą kogoś, kto pomoże im budować te piekielne machiny, ale na pewno nie będę to ja. – Ojczyzna pana potrzebuje, i to raczej gwałtownie. – Ile patosu! – sapnął Jennings. – Zwykłe frazesy, mister Reynolds. Mam zamiar poświęcić resztę swego życia pracy na rzecz pokoju. – Jak pan chce – Reynolds musiał przyznać, że najwyraźniej nie docenili naiwności naukowca lub też talentów radzieckich speców od prania mózgu. – Decyzja należy do pana. – Co?! – Jennings nie krył nawet zaskoczenia. – Godzi się pan na to? Przybywszy tu do mnie, zapewne z wielkim trudem, ot tak, zdaje się pan na moją decyzję? – Jestem tylko chłopcem na posyłki. – Tak? A gdybym przyjął pańską propozycję? – Wówczas pomógłbym panu wrócić bezpiecznie do Wielkiej Brytanii. – Pomógłby pan… Mister Reynolds, czy w ogóle wie pan, co pan mówi? Zdaje pan sobie sprawę, że to oznacza podróż przez całe Węgry, że nie wspomnę o przejściu przez granicę? – głos profesora przycichł nagle, w oczach znów błysnął lęk. – Pan nie jest chłopcem na posyłki, tacy jak pan… Nie przybył pan, aby prosić mnie o powrót do Wielkiej Brytanii. Ma mnie pan dostarczyć tam w taki czy inny sposób… Prawda, panie Reynolds? – Nie – odrzekł cicho agent. – Jak niby miałbym tego dokonać? Dać panu w łeb i nieść całą drogę do Austrii? Potrzebuję pańskiej współpracy. Zresztą, zakładając nawet, że dostarczyłbym pana do Anglii związanego jak barana, to co dalej? W jaki sposób rząd miałby zmusić pana wówczas do dalszej współpracy? Po co miałbym się narażać? – Ani przez chwilę nie sądziłem, by mógł mnie pan zmusić siłą do powrotu – powiedział starszy pan, ale jakoś niezbyt pewnie. – Panie Reynolds, czy moja żona jeszcze żyje? – Widziałem ją dwie godziny przed odlotem – powiedział Reynolds pewnym głosem, chociaż nigdy nie spotkał pani Jennings. – Jakoś się trzyma. – Czy jej stan jest… bardzo poważny? – Tak mówią lekarze. – Na Boga, przestań mnie katować, człowieku. Co mówią lekarze? – Jest przytomna, ale niezwykle słaba. Koniec może nastąpić właściwie w każdej chwili. Doktor Bathurst twierdzi, że straciła chęć do życia. – Mój Boże! – Jennings odwrócił się i przez chwilę patrzył niewidzącymi oczami w ciemność za oszronionymi szybami. Gdy znów spojrzał na Reynoldsa, w oczach miał łzy. – Nie wierzę w to, panie Reynolds. Po prostu nie wierzę. To niemożliwe. Katarzyna nigdy się nie poddawała. Zawsze… – Nie chce pan w to uwierzyć – przerwał mu chłodno Reynolds. – Nieważne, w jaki sposób, ale oszukuje pan sam siebie, byle tylko uspokoić sumienie, usprawiedliwić zdradę bliskich w zamian za garść obietnic o pokoju. Dobrze pan wie, że pańska żona nie będzie chciała żyć, jeśli jej mąż i syn zostaną na zawsze za żelazną kurtyną…. – Jak pan śmie! – Mam pana dość! – Reynolds poczuł nagły przypływ odrazy do tego typa. – Przygotowuje pan wspaniałą przemowę na temat tych wszystkich niezłomnych zasad, których podobno pan przestrzega, gdy tam, w jednym z londyńskich szpitali umiera pana żona. Ona umiera, profesorze Jennings, i to pan ją zabija. – Proszę! Na Boga, niech pan przestanie! – Jennings przyłożył dłonie do uszu, jakby nagle głowa naprawdę go rozbolała. Potem splótł palce na czole. – Ma pan rację, mister Reynolds. Pojechałbym do niej chociażby jutro, ale jak pan może żądać od kogokolwiek, by wybierał między życiem żony, dla której nie ma już być może ratunku, a życiem jedynego syna. Jestem w sytuacji bez wyjścia… – Wiemy o pana synu, profesorze. Nie jesteśmy głupi ani nieludzcy. Wczoraj Brian przebywał w Poznaniu, dzisiejsze popołudnie winien spędzić w Szczecinie, a jutro rano, jak sądzę, będzie już w Szwecji. Czekam tylko na radiowe potwierdzenie, a wtedy będziemy mogli przed upływem doby ruszać w drogę. – Niewiarygodne. Po prostu niewiarygodne – pomarszczone oblicze wyrażało nadzieję i niedowierzanie. – Jak może pan w ogóle mi… – Nie jestem w stanie niczego udowodnić i nie muszę tego robić – rzekł Reynolds zmęczonym głosem. – Z całym szacunkiem, ale co u diabła stało się z pana wybitnym umysłem? Przecież rozumie pan chyba, że rząd, który domaga się pana powrotu, pragnie także, aby kontynuował pan rozpoczęte już w Anglii prace. Wie pan równie dobrze, że gdyby po naszym przybyciu do ojczyzny okazało się, że pański syn nadal przebywa w ZSRR, palcem by pan nie tknął niczego, a na tym z pewnością rządowi Jej Królewskiej Mości nie zależy. Jennings z wolna nabierał przekonania. Zamiast smutku, strachu i zakłopotania, w jego oczach malowała się teraz determinacja. Reynolds poczuł przypływ ulgi i ledwie powstrzymał się od uśmiechu. Możliwość zabicia profesora była mu nad wyraz niemiła. Przez kolejne pięć minut odpierał zmasowany atak, zasypywany dziesiątkami pytań. W sercu Jenningsa obudziła się nadzieja, że znów ujrzy żonę i syna, i to już za parę dni. Chciał opuścić hotel natychmiast, jeszcze tego wieczora, ale Reynolds był stanowczy i nieugięty. Najpierw należało wszystko zaplanować, trzeba też było poczekać na informacje tyczące ucieczki Briana. To sprowadziło Jennigsa na ziemię. Zgodził się czekać na dalsze instrukcje, powtórzył kilkakrotnie adres Jancsiego, ale zgodził się wykorzystać go tylko w ostateczności. Jego stosunek do Reynoldsa zmienił się tak diametralnie, że zaproponował nawet gościowi drinka, ten jednak odmówił. Było już wpół do ósmej i chociaż do spotkania w „Białym Aniele” zostało jeszcze nieco czasu, lepiej było nie kusić losu. Uwięziony strażnik mógł w każdej chwili odzyskać przytomność i zacząć kopać w drzwi szafy, mogli zacząć też szukać go zaniepokojeni zwierzchnicy. Reynolds opuścił pomieszczenie przez okno sypialni, schodząc po związanych prześcieradłach do krat na parterze, i dalej na chodnik. Zanim Jennings zdążył wciągnąć prześcieradła do pokoju i zamknąć okno, Reynolds bezszelestnie rozpłynął się w ciemnościach nocy. Kawiarnia „Biały Anioł” znajdowała się na wschodnim brzegu Dunaju, w Peszcie, naprzeciwko Wyspy Małgorzaty. Reynolds otworzył oszronione drzwi i wszedł w chwili, gdy zegar na pobliskim kościele wybił ósmą. Kontrast był uderzający. Jeden krok wystarczył, by zaśnieżona, chłodna i bezludna noc Budapesztu ustąpiła miejsca ciepłemu, jasnemu i gwarnemu zakątkowi, enklawie, iluzorycznemu miejscu ucieczki od rzeczywistości zewnętrznego świata. Zaskoczenie, choć miłe, nie trwało jednak długo. Łatwo było zrozumieć, że komuniści nie tylko zezwalali na istnienie podobnych lokali, ale sami też z nich korzystali, mając na oku wszelkie możliwe miejsca zgromadzeń. Skoro już ludzie muszą gdzieś się spotykać, lepiej, żeby robili to otwarcie, przy kawie, winie czy porterze, niż w ciemnych uliczkach czy bramach, gdzie trudniej jest ich wyśledzić. To były zawory bezpieczeństwa. Na moment zatrzymał się przy drzwiach, po czym wolnym krokiem ruszył dalej. Dwa pierwsze stoliki zajmowali rosyjscy żołnierze. Śmiali się, śpiewali, uderzali szklankami o blaty w przypływie dobrego humoru. Byli niegroźni i stanowili doskonałą osłonę. Nikomu raczej nie przyszłoby na myśl szukać zachodniego szpiega w knajpie, w której spotykają się rosyjscy wojacy. Jednak wolał nie rzucać się im w oczy. Dotarł do przeciwległej ściany i zaraz zobaczył dziewczynę. Siedziała sama przy dwuosobowym stoliku. Miała na sobie przeciwdeszczowy płaszcz, o którym wspominał kierownik hotelu, teraz jednak złociste włosy nie kryły się już pod kapturem, a płaszcz był rozpięty pod szyją. Ich oczy spotkały się i Reynolds natychmiast zrozumiał, o co jej chodziło. W pobliżu było jeszcze z pół tuzina stolików, przy których było jedno czy dwa wolne miejsca. Przystanął na chwilę, jakby wahał się, gdzie usiąść, w końcu podszedł do dziewczyny. – Czy mogę się przysiąść? – spytał. Spojrzała na niego, odwróciła głowę wskazując pusty stolik w rogu kafejki, znów na niego spojrzała, po czym nieznacznie się odwróciła. Reynolds usiadł, słysząc za sobą przytłumione chichoty. Przysunął bliżej krzesło. – Kłopoty? – spytał, starając się nie poruszać wargami. – Śledzono mnie – ponownie spojrzała na niego, tym razem wręcz wrogo. – Jest tu? Niemal niezauważalne skinienie głowy. – Gdzie? – Ława przy drzwiach. Niedaleko żołnierzy. Reynolds nie odwrócił się. – Opisz go. – Średniego wzrostu, w brązowym płaszczu, bez kapelusza, szczupła twarz, czarny wąsik. Wyraz pogardy nie opuścił jej twarzy, chociaż mówiła zupełnie o czym innym. – Musimy się go pozbyć. Wychodzimy stąd. Najpierw ty, potem ja – wyciągnął rękę, powiódł palcami po jej ramieniu i uśmiechnął się. – Próbowałem cię poderwać. Prawdę mówiąc, właśnie złożyłem ci nieprzyzwoitą propozycję. Co ty na to? – A to! – wolną ręką zdzieliła go na odlew w twarz. Policzek był tak siarczysty, że wszyscy goście w kafejce zamilkli na chwilę i spojrzeli w stronę ich stolika. Julia zerwała się, zabrała torebkę i rękawiczki, po czym wyniośle ruszyła ku drzwiom. Nie oglądała się nawet na boki. W tej samej chwili, jak na komendę, znów rozległ się gwar głosów i stłumiony śmiech. Reynolds wiedział, że to z niego się śmieją. Podniósł dłoń do poczerwieniałego policzka. Chyba trochę przesadziła. Krzywiąc się, spojrzał na drzwi, które właśnie zamykały się za dziewczyną. Mężczyzna w brązowym płaszczu wstał, rzucił kilka monet na stół i wyszedł, nim jeszcze drzwi zdążyły znieruchomieć. Reynolds też wstał. Mężczyzna w podobnej sytuacji raczej wolałby nie pozostawać dłużej w miejscu, gdzie spotkała go taka porażka. Wiedział, że wszyscy patrzą na niego, a gdy postawił wysoko kołnierz płaszcza i nasunął na czoło rondo kapelusza, towarzyszyły temu stłumione chichoty. Właśnie podchodził do drzwi, gdy ogorzały rosyjski żołnierz rąbnął go plecy tak mocno, że Reynolds zatoczył się na kontuar baru. Żołnierz zgiął się w pół ze śmiechu, uznając, że żart się udał. Nie znając mentalności Rosjan, Reynolds nie wiedział jak zareagować. Wyszedł zatem czym prędzej, zanim dowcipniś zdążył powtórzyć atak. Śnieg prawie już nie padał i dziewczyna wraz z eskortą widoczna była z daleka. Reynolds ruszył za nimi, zachowując bezpieczny dystans. Dwieście metrów, czterysta, kilka przecznic, aż Julia zatrzymała się wreszcie na przystanku tramwajowym w pobliżu rzędu sklepów. Tajniak schował się w bramie, za budką przystanku. Reynolds minął go i podszedł do dziewczyny. – Jest za nami. W bramie – mruknął. – Jak sądzisz, czy mogłabyś podjąć desperacką walkę o swoją cześć? – Czy mogłabym… – przerwała i rzuciła nerwowe spojrzenie przez ramię. – Musimy być ostrożni. To nie jest zwykły szpicel, tylko tajniak z AVH, a tacy są niebezpieczni. – Wierutne bzdury. Nie ma czasu do stracenia – przyjrzał się jej badawczo, po czym złapał za połę płaszcza. – Myślę, że powinienem spróbować duszenia. Nie możesz przecież zacząć wzywać pomocy, i tak już mamy towarzystwo. Tajniak dał się nabrać. Nie byłby mężczyzną, gdyby tego nie zrobił. Zobaczył, jak ktoś wyciąga siłą kobietę z wnętrza oszklonej budki przystanku, jak kobieta stara się rozluźnić uścisk na szyi i nie wahał się już dłużej. Bezszelestnie pokonał dystans dzielący go od walczących, podnosząc prawą uzbrojoną dłoń, gotów do zadania ciosu. W chwilę później runął bez słowa na ziemię, gdy ostrzeżony w stosownej chwili przez dziewczynę Reynolds odwrócił się i rąbnął go najpierw łokciem w splot słoneczny, a następnie kantem dłoni w okolice ucha. Zabrał jeszcze nieprzytomnemu pałkę z grubego materiału wypchanego ołowianym śrutem i zaopatrzoną w rzemienną pętlę. Ostatecznie Reynolds usadowił tamtego na ławce przy przystanku tramwajowym, po czym ujął dziewczynę pod ramię i czym prędzej ruszyli w stronę najbliższej przecznicy. Julia drżała tak mocno, aż spojrzał na nią zdumiony w mroku stróżówki. Chociaż nie było tam wiele miejsca, to nie docierał do środka ni mroźny wiatr, ni znów sypiący śnieg. Można powiedzieć, że wnętrze było nawet miłe, szczególnie że nawet przez gruby płaszcz Reynolds wyczuwał ciepło bijące od dziewczyny. Chciał ująć jej zziębniętą dłoń, gdy zdjęła rękawice, by ją rozmasować, ale cofnęła ręce, jakby jego dotyk parzył żywym ogniem. – Co się stało? – spytał zdumiony. – Wciąż jest ci zimno? – Nie wiem… Tak… Nie… Nie jest mi zimno – znowu zadrżała. – To… przez ciebie. Jesteś nieludzki. Boję się takich ludzi jak ty. – Boisz się? – był naprawdę zaskoczony. – Dziewczyno, przy mnie nie masz się czego bać. – Nie traktuj mnie jak niedorozwiniętego dziecka! Wiem – dodała po chwili już ciszej. – No to czego się boisz? – W zasadzie niczego, i to jest właśnie najgorsze. Nie chodzi mi o to, co robisz, ale o to, czego nie robisz, a dokładnie, czego nie okazujesz. Jesteś pozbawiony wszelkich uczuć, wszelkich emocji i nikt cię nie obchodzi. Twoją uwagę zaprząta jedynie, jak wykonać zadanie, ale jak to zrobisz, to obojętne. Liczy się tylko rezultat. Hrabia mówi, że jesteś robotem pozbawionym ludzkich cech i przeznaczonym wyłącznie do jednego. Mówi, że nie zna więcej takich ludzi, którzy niczego się nie boją, za to on obawia się takich ludzi jak ognia. Wyobrażasz sobie? Hrabia boi się ciebie! – Wyobrażam sobie – przytaknął uprzejmie. – Jancsi mówi to samo. Uznał, że jesteś jednostką amoralną, nastawioną probrytyjsko i antysowiecko. Mówi, że to, czy kogoś zabijesz, czy nie, zależy jedynie od korzyści, które możesz z tego mieć. Powiedział, że w zasadzie nie różnisz się niczym od setek takich typów, których spotykał w NKWD, SS i podobnych organizacjach. Uznajesz tylko zasadę ślepego posłuszeństwa, nie pytając nigdy siebie, czy to postępowanie jest słuszne. Od pospolitego mordercy różnisz się tylko tym, że nigdy nie zabijasz bez istotnego powodu. Ale niestety, to jedyna różnica. – Widzę, że wszędzie zjednuję sobie przyjaciół – burknął Reynolds. – O, właśnie. Nic nie jest w stanie cię zranić. A dziś? Zamknąłeś tego człowieka w hotelowej szafie, związanego i zakneblowanego. Mógł się tam udusić. Pewnie tak też się stało. Innego pobiłeś i zostawiłeś, by zamarzł na mrozie. Nie wytrzyma tam nawet dwudziestu minut. Ty… – Tego pierwszego mogłem po prostu zastrzelić – zauważył Reynolds. – Mam pistolet z tłumikiem. A czy uważasz, że ten facet z pałką wahałby się zostawić mnie tam, na mrozie, gdyby tylko miał po temu okazję? – Wymówka… A już najgorszy był sposób, w jaki potraktowałeś profesora. Nieważne jak, ty po prostu musisz sprowadzić go do Wielkiej Brytanii. Uważa, że jego żona jest umierająca, a ty będziesz go torturował, aż zacznie odchodzić od zmysłów ze zmartwienia i smutku. Zmusiłeś go, by uwierzył w swoją winę. Dlaczego? – Wiesz dobrze, dlaczego. Bo jestem obrzydliwym, amoralnym, pozbawionym wszelkich uczuć gangsterem i robię dokładnie to, co mi każą. Tak przecież powiedziałaś, prawda? – Niepotrzebnie tyle powiedziałam! I wszystko na próżno? – spytała smutno. – Ależ skąd – Reynolds uśmiechnął się w ciemnościach. Mógłbym słuchać cię przez całą noc i wątpię, czy przemawiałabyś równie gorliwie, gdybyś w głębi duszy nie wierzyła jednak, że istnieje jakaś szansa na zawrócenie mnie z drogi występku. – Śmiejesz się ze mnie? – I to jak – przyznał, biorąc ją za rękę. – Ani mru–mru, nie ruszaj się – dodał szeptem. – Co… – zdążyła jedynie powiedzieć, nim dłoń Reynoldsa nie zacisnęła się na jej ustach. Przez chwilę próbowała jeszcze stawiać opór, ale zaraz znieruchomiała. Ona również to usłyszała: odgłos kroków na śniegu. Siedzieli nieruchomo, bojąc się zaczerpnąć głębiej powietrza, podczas gdy trzej milicjanci minęli powoli budkę, okrążyli opuszczony taras kafejki i skręcili w szeroką aleję prowadzącą wzdłuż nagich, pokrytych śniegiem drzew i krzewów parku, aż w końcu rozpłynęli się w mroku nocy. – Zapewniałaś mnie chyba, że ta część wyspy jest całkiem pusta? – szepnął ze złością. – Podobno nikt nie zjawia się tu zimą. – Zazwyczaj. Wiedziałam, że milicjanci robią obchód, ale nie sądziłam, że zapuszczają się aż tutaj. Margitsziget jest duża i potrwa trochę, nim zrobią kolejne okrążenie. To właśnie Julia, drżąca z zimna, zaproponowała, by wybrać się na Wyspę Małgorzaty. „Biały Anioł” był jedyną czynną kawiarnią w okolicy i nie było gdzie spokojnie porozmawiać. Dziewczyna wiedziała wprawdzie, że część wyspy objęta jest całkowitym zakazem wstępu, ale uznała, że nie należy traktować tego zbyt poważnie. Reynolds, prawie tak samo zziębnięty, zgodził się błyskawicznie, a otoczona granitowymi płytami, narzędziami i beczkami smoły stróżówka wydawała się niemal idealną kryjówką. Okupujących ją normalnie paru robotników drogowych pogoda chyba jeszcze jesienią wymiotła w cieplejsze okolice. Julia opowiedziała mu tutaj o ostatnich wydarzeniach w domu Jancsiego. Dwaj ludzie gorliwie obserwujący budynek popełnili błąd, pierwszy i ostatni zarazem. Byli chyba nadgorliwi, bo zaczęli we dwóch spacerować przed domem, nie przechodząc nawet na drugą stronę ulicy, tylko krocząc dumnie chodnikiem opodal garażu. W pewnej chwili dostrzegli, że drzwi do garażu są otwarte. Ciekawość wzięła w nich górę i zajrzeli do środka. Nie wiadomo, czy byli zwykłymi informatorami, czy agentami i nie da się już tego ustalić, bo Sandor trochę za mocno stuknął ich głowami o posadzkę. Potem zaniesiono ich do pustego pomieszczenia na parterze i zamknięto na klucz. Jancsi nalegał, aby Reynolds pojawił się dopiero przed północą, nie wcześniej. Wtedy omówią ostatecznie plan uwolnienia profesora. Reynolds też opowiedział, co zrobił do tej pory i teraz, po odejściu policjantów, przyjrzał się uważnie twarzy dziewczyny. – Naprawdę nie nadajesz się do podobnych zadań, panno Illjurin – powiedział cicho. – Ale mało kto rzeczywiście się do tego nadaje. Przecież nie tkwisz tu dlatego, że lubisz taki tryb życia. – Lubię! Kto niby mógłby to polubić? Tylko strach, głód i represje, zawsze w drodze, wciąż oglądając się przez ramię. I ten lęk przed spojrzeniem za siebie, bo przecież czasem naprawdę ktoś może cię obserwować. Boisz się, że chlapniesz coś niewłaściwego, że możesz uśmiechnąć się w złej chwili… – A zatem mogłabyś, choćby jutro, wyjechać na Zachód? – Tak. Nie! Nie mogę. Nie mogę… – Chodzi o matkę? – O moją matkę! – poczuł, jak się odsuwa. Odwróciła wzrok. – Moja matka nie żyje, panie Reynolds. – Nie żyje? – zdumiał się. – Jancsi mówił… – Wiem, że ona nie żyje – powiedziała z wysiłkiem. – Biedny Jancsi, nigdy w to nie uwierzy. Była umierająca, kiedy ją zabrali. Straciła prawie całe płuco, nie miała szans na więcej niż parę dni. Ale Jancsi nigdy w to nie uwierzy. Nie straci nadziei aż do śmierci… – Ale powiedziałaś mu, że myślisz tak samo? – Tak. Zostałam, bo jestem dla niego wszystkim i nie mogłabym go opuścić. Gdybym jednak powiedziała mu wprost to samo, co tobie przed chwilą, następnego dnia przeprowadziłby mnie przez granicę austriacką i nie pozwolił, bym ryzykowała dla niego życiem. Powiedziałam zatem, że będę wraz z nim czekać na powrót mamy. – Rozumiem – niczego więcej nie mógł powiedzieć. Bo czy sam będąc na miejscu tej dziewczyny, postąpiłby inaczej?! – Ojciec już jej szukał? – A jak myślisz? Pewnie w to nie uwierzysz, bo zawsze wygląda na niewzruszonego, ale to szczera prawda. Na Węgrzech jest dziewięć obozów koncentracyjnych, a w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy Jancsi sprawdził od wewnątrz pięć z nich. Był tam i wrócił. To nieprawdopodobne, nie uważasz? – Owszem. – Przeczesał tysiąc, a pewnie i więcej, kolektywnych gospodarstw rolnych, które naprawdę rolne były tylko do czasu powstania. Nie znalazł jej. I nigdy mu się nie uda. Chociaż nadal będzie szukał… Coś w jej głosie przykuło uwagę Reynoldsa. Dotknął dłonią jej twarzy. Policzki miała wilgotne, ale nie odwróciła się. Chyba tym razem dotknięcie jej nie uraziło. – Powiedziałaś, że to nie jest miejsce dla ciebie, panno Illjurin. – Julio. Zawsze Julio. Nie wolno ci wypowiadać na głos tego nazwiska, nie wolno ci nawet o nim myśleć. Dlaczego ja ci to wszystko mówię?… – Kto wie? Ale opowiedz mi coś jeszcze o Jancsim. Słyszałem o nim dotąd naprawdę bardzo niewiele. – A cóż niby mogłabym opowiedzieć? Ja również nie wiem wiele o losach mego ojca. Nie opowiada nigdy o przeszłości, nie mówi nawet, czemu unika tematu. Ale ja myślę, że to dlatego, iż całe życie poświęcił sprawie pokoju. Chciałby pomóc wszystkim, którzy nie potrafią pomóc sobie sami. Wspomnienia nie chcą dać mu spokoju, a to gorsze niż tortury. Wiele stracił. Ma tyle ludzkich istnień na sumieniu… Reynolds milczał, ale po chwili dziewczyna sama zaczęła mówić dalej. – Jego ojciec był przywódcą komunistów na Ukrainie. Był dobrym komunistą i prawym człowiekiem, co wbrew pozorom jest możliwe. W 1938 roku został zakatowany w Kijowie, jak niemal wszyscy ówcześni prawdziwi komuniści. Wtedy to wszystko się zaczęło. Jancsi zabił wszystkich, którzy mieli coś wspólnego ze śmiercią ojca, tak wykonawców, rozkazodawców jak i sędziów. Chyba tylko już dwóch mu zostało, gdy jednak go złapali. Został wywieziony na Syberię. Sześć miesięcy spędził w podziemnej celi obozu przejściowego we Władywostoku, czekając na odwilż i przybycie parostatku. Przez cały ten czas nie widział światła dziennego i był całkiem sam. Kubeł z wodą i jakieś pomyje spuszczano mu przez otwór w suficie. Wszyscy wiedzieli, z kim mają do czynienia i chcieli, żeby umierał jak najdłużej. Nie dali mu koca, nie miał łóżka, chociaż w lochu był mróz. Przez ostatni miesiąc wstrzymali mu nawet przydział wody, ale przeżył, zlizując szron ze ścian. To ich przekonało, że jest niezniszczalnym człowiekiem. – Mów dalej – Reynolds coraz mocniej ściskał dłoń dziewczyny, ale żadne z nich nie zwracało na to uwagi. – A potem? – Przewieziono go nad Kołymę. Stamtąd się nie wraca. Ale on wrócił. To były najgorsze miesiące jego życia i nie sądzę, by żył jeszcze ktokolwiek, kto był tego świadkiem. Czasem tylko coś wyrywa go ze snu… Twarz ma wtedy szarą jak popiół, krzyczy: Dawaj, dawaj, bystriej, bystriej! To ma coś wspólnego z popychaniem sań. Nie wiem dokładnie. Do dziś też nie cierpi odgłosu dzwonków przy saniach. Widział pan jego dłonie, stracił palce. Ulubioną rozrywką strażników było ciągnięcie więźniów za saniami motorowymi. Prowadziły typy z NKWD, czy jak wówczas to nazywano, OGPU. Takie sanie napędzane były lotniczymi śmigłami. Skracano linę, by więźniowie byli jak najbliżej kręgu śmigła, czasem skracano za bardzo… – zamilkła na chwilę. – Zapewne możesz powiedzieć, że Jancsi miał sporo szczęścia. Stracił tylko palce… A wiesz, skąd wzięły się blizny na dłoniach? Pokręcił w mroku głową, ale ona i tak zauważyła ten gest. – Wilki, panie Reynolds. Strażnicy chwytali je w sieci, potem głodzili, a na końcu wrzucali do jednej jamy z człowiekiem. Mężczyzna miał do obrony jedynie gołe ręce. Jego ramiona, całe ciało, to wielka, zabliźniona rana. Proszę się nie dziwić, tam wszystko było możliwe. Strażnicy mieli jeszcze wiele podobnych rozrywek. Jancsi powiedział kiedyś, że przeżył tam największą hańbę swego życia, ale pojęcia nie mam, co to było. – A te znaki, jak po ukrzyżowaniu? – To nie są stygmaty, ryciny biblijne zupełnie wszystko pokręciły. Nie można ukrzyżować człowieka, przybijając go za dłonie. Ciężar ciała rozerwie ścięgna i ofiara spadnie. Za jakieś przewinienie wyprowadzili go głęboko w tajgę, w samym środku zimy rozebrali do naga, przybili za dłonie do dwóch blisko rosnących drzew i tak zostawili. Wiedzieli, że wytrzyma góra paręnaście minut, że jak nie mróz, to wilki… Uciekł. Bóg jeden wie, jak tego dokonał, sam też nie pamięta… jednak udało mu się uwolnić. Włożył ubranie, które oprawcy rzucili obok drzewa i wyrwał się z gór Kołymy. Wtedy właśnie stracił wszystkie paznokcie i palce u obu stóp. Widziałeś, jak chodzi? – Tak – Reynolds przypomniał sobie, że Jancsi poruszał się sztywno, z wyraźnym trudem. – To niewiarygodne, aby ktoś przeżył aż tyle… On naprawdę musi być niezniszczalny. – Ja też tak sądzę… Po czterech miesiącach dotarł do linii kolei transsyberyjskiej nad Leną. Był niemal obłąkany. Długo trwało, ale wylizał się i wrócił na Ukrainę. Było to w czterdziestym pierwszym. Wstąpił do armii i w przeciągu roku awansował na majora. Jak większość Ukraińców czekał tylko na sposobność, by zwrócić się przeciwko Armii Czerwonej. Kiedy Niemcy napadli na ZSRR, jego marzenia ziściły się. Zapadła chwila ciszy. – Teraz już wiadomo, co Rosjanie obwieścili światu, mówiąc o bohaterskiej obronie Kijowa. To zwykłe kłamstwa, chociaż w wielu państwach nadal się w nie wierzy. Granicy broniły dywizje NKWD, one też stanowiły załogę Brześcia nad Bugiem i te jednostki biły się do upadłego wiedząc, że zarówno Niemcy, jak i Ukraińcy wystrzelają wszystkich. Ale wojsko złożone z Ukraińców nie walczyło. Powitaliśmy ich z otwartymi rękami. Jeszcze chyba nigdy żadna armia agresora nie miała takiego przyjęcia. Dawaliśmy im żywność i wino, nawet kwiaty. W obronie Kijowa nie oddano ani jednego strzału. Ukraińskie pułki i dywizje masowo przechodziły na stronę niemiecką. Wkrótce było tam również około miliona Rosjan, walczących pod dowództwem generała Aleksieja Własowa. Jancsi też tam był, otrzymał stopień generała majora, stał się niemal prawą ręką Własowa. Walczył u jego boku, póki Niemcy nie wycofali się w czterdziestym trzecim aż do jego rodzinnego miasta, do Winnicy. Przerwała i znów cisza zaległa w stróżówce. – Właśnie tam się zmienił. Poprzysiągł wówczas, że nigdy już nie będzie walczył i nigdy więcej nikogo nie zabije. Dotrzymał tego przyrzeczenia. – Winnica? – spytał Reynolds z zaciekawieniem. – Co się tam wydarzyło? – Nigdy… nie słyszałeś o Winnicy? – Nigdy. – Boże – szepnęła. – A ja myślałam, że cały świat o tym wie. – Przykro mi, ale nie. No więc, co tam się zdarzyło? – Nie pytaj o to, proszę! – Reynolds usłyszał długie, przeciągłe westchnienie. – Może ktoś inny opowie ci jeszcze o tym, ale nie ja! – Dobrze, dobrze – odparł z zakłopotaniem. – Zapomnijmy o tym. Już nieważne. – Dziękuję – stwierdziła cicho. – To prawie wszystko, mister Reynolds. Wybrał się w odwiedziny do krewnych, ale tam czekali już na niego. Czekali od dawna. Został wcielony do pułku ukraińskiego złożonego z pojmanych ludzi Własowa. Dano im starą broń i zmuszono do samobójczego ataku na pozycje niemieckie. Zamordowano w ten sposób ponad dziesięć tysięcy Ukraińców. Dostał się w ręce Niemców. Rzucił po prostu broń i przeszedł na ich stronę. Został rozpoznany i resztę wojny znów spędził z Własowem. Po wojnie Ukraińska Armia Wyzwoleńcza podzieliła się. Niektóre jej odłamy, możesz mi wierzyć, działają po dziś dzień. Wtedy właśnie spotkał Hrabiego. Od tamtej pory stanowią nierozłączną parę. – Hrabia jest Polakiem? – Tak. Właśnie w Polsce się spotkali. – Ale czy wiesz, kim on jest naprawdę? Raczej wyczuł, niż dojrzał przeczący ruch jej głowy. – Jancsi wie, ale tylko on. To naprawdę tajemnicza postać. Najwspanialsza postać, jaką znam, zaraz po moim ojcu, rzecz jasna. Łączy ich jakaś dziwna więź. Myślę, że to dlatego, że obaj mają ręce splamione krwią wielu ludzi i żaden z nich od wielu długich lat nikogo już nie zabił. Ci ludzie poświęcili się wyższemu celowi, mister Reynolds. – Ale hrabią jest naprawdę? – Tak, to wiem na pewno. Był właścicielem olbrzymich dóbr ziemskich. Było tam wiele jezior, lasów i pastwisk, zwłaszcza w okolicy Augustowa, niedaleko granicy z Prusami Wschodnimi i Litwą. W trzydziestym dziewiątym walczył z Niemcami, a potem zszedł do podziemia. Jakiś czas później został schwytany, a Niemcy uznali, że zabawnie będzie pogonić polskiego arystokratę do pracy. Wywoził tysiące trupów z warszawskiego getta po tym, jak stukasy i czołgi dokonały już krwawego dzieła. W końcu razem z paroma innymi pozabijali strażników i przyłączyli się do armii generała Bora. Pewno pamięta pan, co wydarzyło się później. Marszałek Rokossowski kazał zatrzymać się Armii Czerwonej na przedmieściach Warszawy, pozwalając, by powstańcy wykrwawili się na ulicach swojej stolicy. – Pamiętam. Mówiono wówczas o tym powstaniu jako o najboleśniejszej bitwie tej długiej wojny. Polacy zostali zmasakrowani. – Nie wszyscy. Ocalałych, a między nimi i Hrabiego, wywieziono do Oświęcimia. Mieli zginąć tam w komorach gazowych, ale strażnicy pozwolili im jednak odejść. Wciąż nie wiadomo dlaczego. Wcześniej jednak zdążyli ich wytatuować. Hrabia ma swój numer na przedramieniu, od nadgarstka aż po łokieć. To potworne. – Wtedy zetknął się z twoim ojcem? – Tak. Obaj służyli u Własowa, ale nie zagrzali tam długo miejsca. Nie kończące się, bezsensowne zabijanie. Obaj mieli tego dosyć. Przebrane zwykle za Rosjan oddziały Ukraińców zatrzymywały polskie pociągi i likwidowały wszystkich pasażerów, u których znaleziono legitymacje partyjne. Wielu ich posiadaczy nie miało wyboru i musiało wstąpić do partii, żeby przetrwać. Wpadali też do miast, by wyłapywać przodowników pracy. Topili ich w Wiśle…Obaj udali się do Czechosłowacji i przyłączyli do oddziału słowackich partyzantów w Tatrach. – Słyszałem o nich nawet w Anglii – przyznał Reynolds. – Najbardziej niezależni bojownicy w Europie Środkowej. – Myślę, że Jancsi i Hrabia w pełni by się z tobą zgodzili. Ale opuścili ich dość prędko. Słowaków nie interesowała walka o cokolwiek, oni po prostu lubili strzelać. Czasami, gdy im się nudziło, wybijali się między sobą. Jancsi i Hrabia trafili zatem na Węgry. Są tu już ponad siedem lat, większość czasu spędzając poza Budapesztem. – A ty? Od jak dawna ty tu mieszkasz? – Równie długo jak oni. Jednym z pierwszych posunięć Jancsiego i Hrabiego był wyjazd na Ukrainę i zabranie mnie i matki przez Karpaty na Węgry. Wiem, że może zabrzmi to dziwnie, ale to była naprawdę cudowna podróż. Było lato, słońce grzało, zdawało mi się, że znają wszystkich po drodze, że wszędzie mają przyjaciół. Nigdy nie widziałam matki równie szczęśliwej, jak wówczas. – Tak – Reynolds zmienił temat. – Resztę już znam. Hrabia wydostaje, kogo tylko może, spod ostrza katowskiego topora, a Jancsi pomaga ocalonym przedostać się przez granicę. Dziwne, że ani jeden, ani drugi nie darzy Rosjan nienawiścią. Obaj pragną pokoju. Jancsi przekazywał im wszystkim pokojowe przesłanie. Nawet mnie próbował przekonać. – To wspaniały człowiek – powiedziała dziewczyna i umilkła na ponad minutę. – Nie jesteś żonaty? – A bo co? – Reynolds nie krył zdumienia. – Nie masz żony ani dziewczyny, prawda? Tylko proszę nie odpowiadaj, że nie zamierzasz dawać ogłoszenia o wakacie, byłoby to okrutne i bez sensu. Poza tym nie sądzę, byś naprawdę tak myślał. – Przecież niczego nie powiedziałem – zaprotestował Reynolds. – Poza tym i tak znasz odpowiedź. Takie zajęcie i żona wykluczają się wzajemnie. – Wiem, wiem – mruknęła. Już ze trzy razy próbowałeś zmienić temat. Nieludzkie potwory są po prostu nieczułe na tego typu sprawy. Przykro mi, że tak ciebie nazwałam, ale cieszę się, że odkryłam prawdę wcześniej niż Hrabia czy Jancsi. Tak, oni zawsze mają rację, a ja zawsze się mylę. Tym razem jednak ich wyprzedziłam. – Nie wątpię, że wiesz, o czym mówisz – rzekł spokojnie Reynolds. – Nie mogę doczekać się ich reakcji. Gdy opowiem im, jak siedziałam tu z tobą, a ty przez całe dziesięć minut obejmowałeś mnie ramieniem – powiedziała poważnym tonem. – Objąłeś mnie, myśląc, że płaczę… no, faktycznie pochlipałam sobie. Reynolds dopiero teraz tak naprawdę zauważył, że obejmuje wciąż dziewczynę. Zmarzniętą i zdrętwiałą dłonią muskał kosmyk jej włosów. Mruknął coś przepraszająco, gdy nagle zamarł w bezruchu. W chwilę później znów objął Julię, tym razem mocniej. Przysunął się bliżej i niemal przytknął usta do jej ucha. – Mamy towarzystwo – szepnął. Kątem oka dostrzegł trzech ludzi zmierzających niespiesznie w ich stronę. Śnieg skrzypiał im pod butami. To właśnie ich kroki usłyszał przed chwilą. Gdyby nie osłabiona czujność, zauważyłby ich znacznie wcześniej, szczególnie, że już nie padało. Po raz drugi tej nocy Julia pomyliła się. Tym razem nie mogło się udać, milicjanci wyraźnie zauważyli już skulone postaci wewnątrz stróżówki. Reynolds nie wahał się, tylko objął mocno dziewczynę i pocałował. W pierwszej chwili, wiedziona całkiem naturalnym odruchem, próbowała go odepchnąć, nagle jednak uspokoiła się i stało się jasne, że zrozumiała, o co chodzi. Była córką godną swojego ojca i potrafiła błyskawicznie przystosować się do sytuacji. Objęła Reynoldsa. Minęło dziesięć sekund i nic się nie wydarzyło. Stróże robotniczego prawa nie spieszyli się. Reynoldsowi zdawało się, że dziewczyna wzmocniła uścisk, gdy nagle omiótł ich silny promień światła z latarki. W tym samym momencie rozległ się donośny głos: – Na Boga, Stefan, nie obchodzi mnie, co ludzie mówią na ten temat, ale chyba z młodymi nie jest aż tak źle… Popatrzcie tylko, minus dwadzieścia stopni, a ci tutaj leżą sobie jak nad Balatonem w upalny dzień. Z ciemności wyłoniła się potężna dłoń i zmusiła Reynoldsa, który zdążył już wstać, by znów usiadł na podłodze stróżówki. – Co wy tu robicie? Nie wiecie, że w nocy wstęp na wyspę jest zabroniony? – Wiemy – wymamrotał Reynolds, starając się wyglądać na maksymalnie zmieszanego i przestraszonego. – Nie mieliśmy gdzie się podziać. – Bzdura – ryknął ktoś zza latarki. – Kiedy ja byłem w twoim wieku, młody człowieku, to nie było zimą nic lepszego, jak saloniki „Białego Anioła”. To zaledwie sto metrów stąd. – Byliśmy tam. – Pokażcie no dokumenty – zażądał inny głos, zimny, bezwzględny. – Macie w ogóle jakieś dokumenty? – Oczywiście, że mają – wtrącił się jeszcze inny głos. – Reynolds sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, łapiąc za kolbę pistoletu, kiedy znów odezwał się pierwszy z milicjantów. – Nie wygłupiaj się, Stefan. Zaczynasz gonić w piętkę od tych wszystkich kryminałów. A może myślisz, że to zachodni szpieg, który sprawdza, czy tutejsze dziewczyny gotowe są do współpracy z agentami, gdy znów wybuchnie powstanie. Musiało go to ubawić, bo aż poklepał się po udach, śmiejąc się głośno. – Poza tym to chłopak z Budy, jak i ja. Zjeżdżajcie stąd, ale już… Wstali powoli, a promień latarki omiótł twarz Reynoldsa, który zmrużył oczy. – Ta, to on – oświadczył jowialnym tonem milicjant. To właśnie o nim słyszałem. Patrzcie tylko, jeszcze nosi na policzku ślady jej palców. Nic dziwnego, że więcej tam się nie pokazał. Dziwię się tylko, że nie złamała mu szczęki. Promień światła przesunął się na twarz Julii. – Wygląda na to, że spokojnie mogłaby to zrobić. Z taką figurą… Zignorował jej pełne oburzenia sapnięcie i spojrzał na Reynoldsa, grożąc mu palcem. – Musisz być ostrożny, młody człowieku. Owszem, jest niebrzydka, ale już przy kości. Za dwadzieścia lat… Powinieneś zobaczyć moją żonę! – wybuchnął śmiechem i machnął ręką. – Zjeżdżajcie, dzieciaki. Następnym razem skończy się mniej przyjemnie i zamiast do domu, traficie do celi. Pięć minut później rozstali się na brzegu przy moście. Reynolds spojrzał na tarczę zegarka. – Już po dziewiątej. Zjawię się za trzy godziny. – No to czekamy. Do tego czasu zdążę opowiedzieć wszystkim, jak to prawie złamałam ci szczękę i jak ta lodowata machina obejmowała mnie i całowała niemal przez minutę. – Trzydzieści sekund – zaoponował Reynolds. – Co najmniej półtorej minuty. I nie powiem im, dlaczego. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć ich miny. – Jak chcesz. Ale nie zapomnij też im powiedzieć, jak będziesz wyglądać po czterdziestce. – No dobrze, nic nie powiem. Po tym, co zaszło… – stwierdziła z dziwnymi iskierkami w oczach. – To znaczy mniej niż zwyczajny uścisk ręki. Uniosła się na palcach i pocałowała go w policzek, a potem odwróciła się i znikła w ciemnościach. Reynolds stał jeszcze przez minutę, patrząc za dziewczyną, i gładził policzek. Potem zaklął z cicha i ruszył w przeciwną stronę, pochylając głowę i nasuwając kapelusz na uszy. Znów zaczął sypać śnieg. Kiedy głodny i zziębnięty Reynolds dotarł wreszcie do swojego pokoju, była już za dwadzieścia dziesiąta. Nie zauważony wspiął się po drabince przeciwpożarowej. Włączył ogrzewanie i sprawdził, czy nikt nie grzebał w pokoju podczas jego nieobecności. Wszystko było w porządku, zatem Reynolds zadzwonił do kierownika. Przesyłek ani telefonów nie było, owszem, zjadłby coś, mimo późnej pory. Tak, kucharz miał zamiar właśnie się położyć, ale niewątpliwie będzie dla niego zaszczytem wykazanie się przed towarzyszem Rakosim umiejętnościami kulinarnymi. Przygotuje naprędce jakiś wykwintny posiłek. Reynolds warknął, że chce zjeść cokolwiek, byle szybko i wykwintność może poczekać do rana. Po jedenastej poczuł się już znacznie lepiej, odstawiając puste talerze i spoglądając na opróżnioną do połowy butelkę soproni. Pora znów opuścić hotel. Miał wprawdzie jeszcze godzinę, ale nie wiedział, jak długo trzeba będzie maszerować. Mercedes Hrabiego jechał sześć czy siedem minut, ale okrężną drogą i na piechotę… Przebrał się, włożywszy tym razem cieplejsze rzeczy, zamknął drzwi na klucz i raz jeszcze skorzystał z zewnętrznej drabinki. Już na ulicy usłyszał dobiegający z góry odgłos telefonu, ale zignorował go. Równie dobrze mogło dzwonić w innym pokoju. Na miejsce dotarł dopiero po północy – Był na wpół przemarznięty, ale raczej zadowolony z siebie. Na pewno nikt go nie śledził. Jeśli Hrabia miał jeszcze trochę tej swojej owocowej politury zwanej barack… Na ulicy nie było żywej duszy, a drzwi do garażu czekały uchylone. Pewnym krokiem wszedł do mrocznego wnętrza i skierował się do drzwi wiodących do wąskiego korytarza. Zostały mu jeszcze ze cztery kroki, gdy ktoś nagle przekręcił kontakt. Rozbłysło światło i drzwi zewnętrzne zamknęły się z trzaskiem. Reynolds znieruchomiał i rozłożył ręce, a potem odwrócił się powoli. W rogach garażu stali umundurowani milicjanci z pistoletami maszynowymi w dłoniach. Nie przypominali zwykłych posterunkowych, postawą kojarzyli się raczej ze służbami bezpieczeństwa. Najciekawszy jednak był piąty z obecnych, stojący w progu korytarza. Niewysoki, o ogorzałej, szczupłej i inteligentnej twarzy. Rysy jakby semickie… Przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, aż tamten schował trzymany w ręku pistolet do kabury na biodrze i uśmiechnął się złośliwie, – Przypuszczam, że mam przed sobą kapitana Michaela Reynoldsa z Secret Service. Jest pan niezwykle punktualny, to bardzo dobrze. W AVH nie lubimy czekać zbyt długo… Rozdział szósty Reynolds stał nieruchomo pośrodku garażu. Wydawało mu się, że przestoi tak, milcząc, całą wieczność. Zastanawiał się gorączkowo, skąd wzięli się ci tutaj i gdzie zniknął Jancsi z przyjaciółmi. Chwila jednak nie trwała wiecznie, a tylko piętnaście sekund, i szczęka Reynoldsa opadała coraz niżej. W oczach pojawiło się przerażenie. – Reynolds – wyszeptał z trudem, jak zrobiłby to każdy zaskoczony w takiej sytuacji Węgier. – Michael Reynolds… nie wiem, o czym mówicie, towarzyszu. Co… co się stało? Przysięgam, że nic nie zrobiłem, towarzyszu, przysięgam! Zacisnął dłonie, aż kostki mu pobielały. Jego głos wyraźnie drżał. Dwaj milicjanci spojrzeli po sobie ze zdumieniem, ale w czarnych oczach ich przełożonego nie pojawił się nawet cień powątpiewania. – Amnezja – rzekł łagodnie. – Szok, mój przyjacielu, spowodował, że zapomniałeś, jak się nazywasz. Świetne widowisko. Gdybym nie był pewien, kim jesteś, pewno dałbym się nabrać. Brytyjska Secret Service najwyraźniej nas docenia, skoro przysyła swych najlepszych agentów. Zresztą, niczego innego nie oczekiwałem, skoro chodzi o wywiezienie za granicę profesora Harolda Jenningsa. Reynolds czuł się tak, jakby ktoś dał mu w łeb. Jeżeli wiedzą o tym, to wszystko już wiedzą! Nie starł jednak z twarzy idiotycznego wyrazu przerażenia, tylko otrząsnął się, jak ktoś obudzony z nocnego koszmaru i rozejrzał gniewnie wokoło. – Puśćcie mnie – pisnął i jednym tchem wyrecytował: – Nic nie zrobiłem! Jestem dobrym komunistą, członkiem partii. Mieszkam w Budapeszcie, towarzyszu. Mam dokumenty, mam legitymację, pokażę wam! – sięgnął do kieszeni płaszcza i znieruchomiał, gdy oficer powstrzymał go jednym, ostrym słowem: – Stój! Reynolds powoli wyciągnął rękę, a tamten uśmiechnął się złośliwie. – Szkoda, że nie dożyje pan emerytury, kapitanie Reynolds. Naprawdę szkoda. Mógł pan wybrać raniej ryzykowne zajęcie. Talent aktora się marnuje – spojrzał ponad ramieniem więźnia na mężczyznę stojącego w drzwiach garażu. – Koko, kapitan Reynolds zamierzał wyjąć pistolet lub jakąś inną równie niebezpieczną broń. Zabierz mu ją, jeśli łaska, by go nie kusiło. Reynolds usłyszał ciężkie kroki i jęknął z bólu, gdy kolba karabinu rąbnęła go w plecy tuż poniżej nerek. Zachwiał się, oszołomiony, czerwona mgła napłynęła mu przed oczy, ale mimo bólu poczuł, jak wprawna dłoń przeszukuje mu ubranie. – Musi pan wybaczyć Koko – usłyszał głos oficera – jest trochę nieokrzesany. Ale doświadczenie nauczyło go, że takie postępowanie naprawdę ułatwia przeszukiwanie więźniów. O, proszę, eksponat numer jeden. Ciekawe. Automatyczny pistolet FN kalibru 6.35 z tłumikiem. Jedno i drugie trudno osiągalne w naszym kraju. Nie wątpię, że znalazł to pan na ulicy. A czy ktoś rozpoznaje drugi eksponat? Reynolds miał wciąż trudności ze skupieniem wzroku, ale dojrzał pałkę, odebraną tajniakowi na przystanku. – Chyba wiem, czyje to – oznajmił Koko, zjawiając się nagle w polu widzenia. Był to prawdziwy człowiek–góra – ponad dwa metry i łapy jak niedźwiedź, nos złamany, twarz poznaczona bliznami. Pałka niemal ginęła mu między palcami. – To broń Herpeda, towarzyszu pułkowniku. Tu są jeszcze jego inicjały… To mój kumpel. Skąd masz tę pałkę? – ryknął, zwracając się do Reynoldsa. – Znalazłem ją razem z pistoletem – wykrztusił Reynolds. – Na rogu Brody Sandora i… Zobaczył pałkę zmierzającą w jego kierunku, ale nie zdążył się uchylić. Runął bezwładnie na ścianę i osunął się po niej na podłogę. Wstał z wyraźnym trudem, stając na gumowych nogach. Słychać było, jak krople krwi płynącej z rozciętych ust skapują na podłogę. Czuł, że uderzenie obluzowało również kilka przednich zębów. – Dość, Koko – stwierdził Hidas karcącym tonem. – Oddaj mi pałkę. Dziękuję. Sam jest pan sobie winien, kapitanie Reynolds. Nie wiemy jeszcze, czy Herped jest, czy też był, przyjacielem Koko. Kiedy znaleźliśmy go na ławce przy przystanku, było z nim już dość kiepsko – poklepał ponurego olbrzyma po ramieniu. – Proszę nie osądzać pochopnie naszego znajomego, panie Reynolds. On nie zawsze jest taki. Chyba zrozumiał pan to, słysząc jego przezwisko. Przybrał je na cześć wspaniałego clowna i komika, o którym musiał pan słyszeć. Jest naprawdę zabawny. Widziałem, jak ludzie płakali ze śmiechu, gdy przedstawiał im własne pomysły racjonalizatorskie w swej… izdebce… Reynolds nie opowiedział. Dygresja tycząca izby tortur oraz pozwalanie podwładnemu na drobne sadyzmy nie było przypadkowe. Oficer badał reakcje Reynoldsa. Interesowały go jedynie ostateczne efekty. Gdyby okazało się, że siłą niczego nie wydobędzie z więźnia, gotów był zaprzestać prób i zmienić metodę. Hidas wyglądał na niebezpiecznego człowieka, kogoś sprytnego i rozgoryczonego, ale nie miał sadystycznych odchyleń. Dał znak jednemu ze swoich ludzi. – Przejdziesz się trochę. Na rogu ulicy jest budka telefoniczna. Niech natychmiast przyślą tu ciężarówkę. Wiedzą, gdzie jesteśmy – uśmiechnął się do Reynoldsa. – Niestety, nie mogliśmy zostawić wozu przed domem. Mógłby pan nabrać niepotrzebnych podejrzeń. Mamy zatem z dziesięć minut. Kapitan Reynolds mógłby nam opisać, na przykład, co robił ostatnio. Interesuje mnie, rzecz jasna, tylko prawda. Wprowadźcie go do środka. Przeszli do pokoju i postawili Reynoldsa przed stołem. Hidas rozsiadł się w fotelu po drugiej stronie, zapalił lampę i skierował ją w twarz Reynoldsa. – Pora na występy, kapitanie Reynolds. Potem nagramy to jeszcze dla potomności. Może nie dla całej, ale zawsze… Sędziowie posłuchają. Czeka pana uczciwy proces przed Sądem Ludowym. Udzielanie wymijających odpowiedzi, otwarte kłamstwa czy gra na zwłokę, nic panu nie dadzą. Jeżeli przyzna się pan do wszystkiego i potwierdzi to, co już wiemy, wówczas może uratuje pan swe nędzne życie. Wolelibyśmy jednak uniknąć międzynarodowego skandalu… – przerwał i pokiwał głową, jak ktoś głęboko zamyślony. – Kto by pomyślał, że pański przyjaciel, zapomniałem jego nazwiska, ten przysadzisty, z szerokimi barami, miał nam tyle do powiedzenia… Wyciągnął z szuflady kartkę pokrytą odręcznym pismem. – Ręka cokolwiek mu drżała, ale w tych okolicznościach to zrozumiałe. Chyba wystarczy sędziom jako dowód. Mimo pulsującego bólu i puchnących warg, Reynolds poczuł ulgę. Splunął krwią na podłogę, by Hidas nie zauważył zmiany wyrazu jego twarzy. Wiedział już, że żaden z ludzi Jancsiego nie dostał się w łapy tajniaków. Informacje musiały pochodzić od któregoś z tajniaków, który zauważył pracującego w garażu Sadora. Każdego można złamać, to tylko kwestia czasu, ale Sandor nie poddałby się tak szybko, a po drugie, nawet on wiedział za mało. Poza tym, ten tutaj zacząłby raczej od Julii albo od Imrego jako najsłabszych. Nie należał też niewątpliwie do osób, które łatwo zapominają czyjeś nazwisko, zwłaszcza, gdy chodzi o nowe znajomości. Reynolds spojrzał na leżący na stole dokument i zerknął wokoło. Gdyby usiłowali dobrać się tu do Sandora, po ścianach zostałyby pewnie tylko luźne cegły. – Przypuszczam, że zacznie pan od powiedzenia nam, w jaki sposób dostał się pan do naszego kraju – zasugerował Hidas. – Czy kanały były zamarznięte, panie Reynolds? – Przybycie do kraju? Kanały? – spytał Reynolds chropawym głosem i wolno pokręcił głową. – Obawiam się, że nie rozumiem… Przerwał, odskoczył i okręcił się gwałtownie, aż nowa fala bólu przeszyła mu plecy, ale uniknął ciosu. Sygnet na palcach Koko ledwie minął głowę Reynoldsa, który zareagował instynktownie. Sam nie chybił celu. Hidas zerwał się z miejsca, z pistoletem w dłoni. Do pokoju wpadli zaraz dwaj inni milicjanci z peemami gotowymi do strzału. Reynolds obmacywał spokojnie nogę. W pierwszej chwili sądził, że ją złamał, ale obawy były bezpodstawne. Koko natomiast leżał na podłodze, wijąc się z bólu, Hidas zaś uśmiechał się radośnie. – Sam się pan zdradził, Reynolds. Normalny mieszkaniec Budapesztu leżałby teraz nieprzytomny. W tutejszych szkołach nie uczy się sztuk walki… Hidas rozmyślnie sprowokował zajście, nie bacząc nawet na los podwładnego. – No i wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć. Mam też nadzieję, że zrozumie pan niedługo, że łamanie sobie kości jest zwyczajną stratą czasu. Na ulicy Stalina znane są skuteczniejsze metody perswazji. Trzy minuty później przed drzwiami garażu pojawiła się ciężarówka. Wsiedli, Koko zaś, z twarzą wciąż szarą jak popiół, z trudem chwytając powietrze położył się na jednej z ławek wzdłuż burty pojazdu. Hidas i dwóch milicjantów przysiedli naprzeciwko. Reynolds zaś spoczął na podłodze, plecami opierając się o tył kabiny. Czwarty mundurowy wsiadł do szoferki. Ledwie dwadzieścia sekund później, gdy mieli skręcić w pierwszą przecznicę, ciężarówka zahamowała gwałtownie i całkiem niespodziewanie. Wszyscy znaleźli się na podłodze. Pisk hamulców, huk, zgrzyt metalu. Przez dłuższą chwilę leżeli nieruchomo, zbyt oszołomieni, by wstać. Drzwi wozu zostały otwarte, a światła wygaszone. W chwilę potem wnętrze ciężarówki zalał blask dwóch silnych latarek. W wąskim kręgu światła ukazały się lufy pistoletów maszynowych. Jakiś ochrypły głos kazał wszystkim podnieść ręce do góry. Do wnętrza wskoczyły dwie postaci, wrzucono też kogoś nieprzytomnego, chyba kierowcę. Potem drzwi zamknęły się z trzaskiem, wóz cofnął się odrobinę, coś zazgrzytało, jakby omijali przeszkodę, po czym ruszyli w dalszą drogę. Cała operacja nie zajęła więcej niż pół minuty i Reynolds był pełen podziwu dla fachowości napastników. Ani przez chwilę nie wątpił, z kim ma do czynienia, ale i tak odetchnął z ulgą, gdy przez ułamek sekundy w polu jego widzenia pojawiła się charakterystyczna dłoń trzymająca pistolet. Jancsi. Dopiero wówczas odetchnął, czując, jak opuszcza go napięcie. Ból w ustach i boku odezwał się z nową siłą, ale przyszłość rysowała się już w znacznie jaśniejszych barwach. Poczuł falę mdłości zapowiadających rychłe omdlenie. Ale nie, jeszcze nie pora. Zagryzając wargi, żeby nie wyć z bólu, odepchnął strażnika, który zwalił się na niego i podniósł jego broń. Pchnął pistolet po ławce na tył pojazdu, gdzie przejęły go czyjeś zwinne ręce, potem rozbroił pozostałych, ostatecznie odbierając Hidasowi swój własny pistolet. Potem usiadł naprzeciw Koko. Po paru minutach odgłos pracy silnika zaczął jakby słabnąć, aż ciężarówka stanęła. Lufy pistoletów maszynowych poruszyły się wymownie, a ochrypły głos ostrzegł więźniów, by zachowali absolutną ciszę. Reynolds dokręcił tłumik do swojego pistoletu i nie siląc się na delikatność, wbił lufę w nasadę karku Hidasa. Z tyłu ciężarówki dobiegł go słaby pomruk wyrażający uznanie. Postój trwał krótko. Ktoś zadał jakieś pytanie, ktoś odpowiedział ostrym, przywykłym do rozkazywania głosem. Samych słów nie dało się zrozumieć. W końcu pozwolono im jechać. Reynolds z ulgą wrócił na swoje miejsce. Wylot tłumika odcisnął na karku Hidasa wyraźny ślad. Przy ponownym postoju Reynolds powtórzył manewr, ale tym razem stali o wiele krócej. Potem jechali już nieprzerwanie, a Reynolds musiał pilnować się, by nie usnąć. Jego oczy przywykły do ciemności i dostrzegał teraz dwie sylwetki z kapeluszami nasuniętymi mocno na oczy, z bronią i latarkami w dłoniach. Strażnicy trwali nieporuszeni. W ich nieustającej czujności było coś nieludzkiego i Reynolds zaczynał się z wolna domyślać, jakim cudem Jancsi i jego towarzysze zdołali wytrwać tak długo w tym kraju. Milicjanci byli bladzi ze strachu, ich ręce i ramiona drżały, odrętwiałe od długiego trzymania w górze. Tylko Hidas siedział sztywno, z nieruchomym obliczem pozbawionym wszelkich uczuć. Rzadkie bydlę… Bez mrugnięcia okiem pogodził się z porażką, nie okazując ni strachu, ni skruchy. Pełna konsekwencja. Jeden z uzbrojonych polecił ochrypłym, stłumionym przez warstwy tkaniny głosem, by milicjanci zdjęli kolejno buty i położyli je na siedzeniu z prawej strony. Przez chwilę zdawało się, że Hidas odmówi, ale bolesne dźgnięcie tłumika przekonało go, że nie warto stawiać oporu. Nawet Koko, który zdołał już oprzytomnieć, uniósł się na łokciu i zdjął obuwie. – Wspaniale – oświadczył właściciel chrypki. – A teraz płaszcze, panowie, i to już będzie wszystko. Dziękuję. Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać. Znajdujemy się na spokojnej i raczej mało uczęszczanej szosie. Wkrótce zatrzymamy się obok niewielkiej chaty. Najbliższe zabudowania, wszystko jedno, w którą stronę, są w odległości pięciu kilometrów. W samym skarpetkach nie dotrzecie, chyba że ktoś lubi odmrożenia. Tylko was ostrzegam. Wybór należy do was. W chacie zaś będzie ciepło, znajdziecie zapas drewna i jakoś wytrzymacie do świtu, a wtedy pojawi się z pewnością jakiś traktor lub ciężarówka. – Dlaczego to robicie? – spytał cicho Hidas obojętnym głosem. – Dlaczego zostawiamy was przy życiu, czy dlaczego tutaj was zostawiamy? – I jedno, i drugie. – Odpowiedź jest prosta. Nikt nie wie, że mamy tę ciężarówkę, a zostawiając was na takim zadupiu mamy pewność, że nikt nie dowie się o tym zbyt szybko. Do tej pory będziemy już po drugiej stronie granicy. Ciężarówka znacznie ułatwi nam bezpieczną podróż. Co zaś was się tyczy… Nie lubimy bawić się w pluton egzekucyjny. Ledwo wyjaśnienia dobiegły końca, ciężarówka zahamowała, a po paru sekundach dało się słyszeć skrzypienie śniegu i tylne drzwi otworzyły się szeroko. Reynolds dostrzegł sylwetki dwóch osób stojących na drodze, pod oblepionymi śniegiem ścianami chatki. Padł krótki rozkaz i Hidas oraz jego ludzie zostali wyprowadzeni z ciężarówki. Jeden z nich pomagał iść wciąż utykającemu Koko. Reynolds usłyszał jeszcze cichy szczęk, gdy otworzyła się niewielka klapka w tylnej ścianie szoferki, ale twarz mężczyzny po drugiej stronie nie dała się rozpoznać w mroku. Ostatni z ludzi Hidasa znikał właśnie w chacie. Chwilę później do wnętrza ciężarówki wskoczyły trzy postacie, drzwi zostały zatrzaśnięte i pojazd ruszył. Ponownie włączono światło. Zamarznięte dłonie uwalniały powoli twarze z prowizorycznych masek. Reynolds usłyszał stłumiony krzyk dziewczyny, gdy odsłonił twarz. To była Julia. Ciszę przerwał dopiero Hrabia. – Wygląda pan, jakby wymusił pierwszeństwo na pasach. A może spędził pan pół godziny z naszym starym znajomym, Koko? – Zna go pan? – wychrypiał Reynolds. – Wszyscy w AVH go znają. Podobnie jak i połowa mieszkańców Budapesztu. Wszędzie potrafi znaleźć sobie przyjaciół. A tak przy okazji, co też mu się przydarzyło? Nie był w najlepszej formie. – Uderzyłem go. – Uderzył go pan! Nawet tknięcie Koko palcem, to nie lada wyczyn… – Och, dajże spokój – odezwała się z rozdrażnieniem Julia. Spójrz na jego twarz. Musimy coś zrobić. – Nie wygląda najlepiej – przyznał Hrabia i wyjął z kieszeni piersiówkę. – To uniwersalny specyfik. – Każ Imre stanąć – polecił Jancsi, przyglądając się uważnie Reynoldsowi, który po pierwszym łyku zaniósł się gwałtownym kaszlem. – Gdzie pan dostał? Reynolds opowiedział mu wszystko, a Hrabia zaklął. – Przepraszam, chłopcze. Powinienem się domyślić. Ten cholerny Koko. Może jeszcze trochę? Będzie bolało, ale to pomaga. Ciężarówka stanęła. Jancsi wyskoczył i wrócił po chwili z płaszczem wypchanym śniegiem. – To robota dla kobiety – podał Julii płaszcz i chusteczkę. – Zobacz, czy zdołasz naprawić nieco naszego przyjaciela… Dziewczyna bez słowa zajęła się Reynoldsem. Miała delikatne palce, mimo to nie zdołał powstrzymać jęku, gdy dotarła do otwartych ran. – Może powinna spróbować nieco innej metody – zaproponował Hrabia. – Jak wtedy na wyspie. Te prawie trzy minuty… – Wstrętna kłamczucha – Reynolds próbował się uśmiechnąć, ale ból zanadto mu dokuczał. – Trzydzieści sekund, a i to tylko dlatego, że sytuacja tego wymagała… Coś poszło nie tak? – Wszystko, mój chłopcze, wszystko – westchnął Jancsi. Popełniliśmy poważne błędy. Pan, my… Oni też. Ale my zaczęliśmy. Wie pan, że dom był obserwowany. Przypuszczaliśmy, że przez kapusiów. Karygodne lekceważenie przeciwnika. To byli agenci, Hrabia ich rozpoznał, jak tylko wrócili ze służby. W tym czasie jednak Julia udała się na spotkanie i nie mieliśmy jak powiadomić pana o wszystkim. Zresztą, według ich zasad postępowania, powinni zjawić się dopiero rano, my zaś zamierzaliśmy odejść o północy. – A zatem mężczyzna, który śledził Julię do „Białego Anioła”, szedł za nią od samego domu? – Tak. Zgrabnie się pan go pozbył. Tyle że wcześniej strzelił pan potężnego byka. Podczas rozmowy z profesorem. – Nie rozumiem. – To była częściowo moja wina – rzekł niechętnie Hrabia. – Ale po prostu zapomniałem o czymś tak oczywistym. – O czym? Sprawdził pan jego pokój? Znalazł pan mikrofon? – Tak. Był ukryty za wentylatorem. – A w łazience? – Tam nic nie było. – Obawiam się, że jest pan w błędzie. Mikrofon był wbudowany w prysznic. Hrabia mówił, że w każdym pokoju hotelowym znajduje się podobna instalacja. Dlatego też żaden z pryszniców nie działa. Powinien pan spróbować go uruchomić. – W prysznicu! Zatem mają wszystko… jasna cholera! To dlatego Hidas wiedział co, kto, gdzie i jak. Równie dobrze Reynolds mógłby wcale nie opuszczać Londynu. Jak dotąd jedynie dostarczył przeciwnikowi wszystko jak na tacy. – To gorzka prawda – mruknął łagodnie Jancsi. – Zrobiłeś, co mogłeś – szepnęła Julia, wracając do czynności samarytańskich. – Nie masz się za co winić. Następna minuta minęła w ciszy. Ciężarówka podskakiwała na zasypanej śniegiem szosie. Ból w boku i głowie jakby trochę zelżał i Reynolds zaczynał wreszcie logicznie myśleć. – Jennings dostanie teraz specjalną ochronę. Kto wie, może nawet zabiorą go z powrotem do Rosji. Rozmawiałem z nim o Brianie. Najpewniej przekazali już wiadomość do Szczecina i będą próbowali zatrzymać chłopaka. Gra skończona – dotknął językiem dwóch obluzowanych zębów. – W sumie jednak możemy mówić o szczęściu. Nie wymieniłem ani jednego nazwiska, żadnej aluzji, dałem tylko profesorowi wasz adres. Ale ta informacja nie posunęła ich ani na krok do przodu. Jednak paru spraw nie rozumiem. – Jakich? – Po pierwsze, jeśli mieli podsłuch w hotelu, to czemu nie przyskrzynili mnie wtedy, na miejscu? – To proste. Prawie każdy podsłuch tego typu podłączony jest do magnetofonu. Chciałbym widzieć ich miny, gdy zaczęli przesłuchiwać taśmę. – Czemu nie próbowaliście mnie powstrzymać? Czemu po prostu nie zadzwoniliście? – Mieliśmy mało czasu. Opuściliśmy budynek na dziesięć minut przed ich przybyciem. I dzwoniliśmy do pana, ale nikt nie podnosił słuchawki. – Cholera, wyszedłem wcześniej… Mimo wszystko, mogliście jeszcze zatrzymać mnie na ulicy. – Mogliśmy – zgodził się Jancsi. – Lepiej niech pan mu o wszystkim opowie, Hrabio. – Dobrze – mruknął niepewnie Hrabia i Reynolds aż się zdumiał tym brakiem entuzjazmu. – Dziś w nocy poznał pan mojego przyjaciela, pułkownika Hidasa. Zastępcę dowódcy okręgu budapesztańskiego. Niebezpieczny to i sprytny człowiek. Fanatyk, który zaszedł dalej niż jakikolwiek oficer w naszym kraju. Powiedziałem, że jest sprytny, ale to coś więcej, jest błyskotliwy, pomysłowy i nad wyraz inteligentny, ale pozbawiony wszelkich uczuć. Żywię dla niego najwyższy szacunek. Starałem się schodzić mu z drogi nawet teraz, gdy byłem w przebraniu. Jancsi zaś sugerował, jak tylko mógł, że skierujemy się do granicy austriackiej, chociaż wcale tam nie zmierzamy. – Przejdźmy do rzeczy – zniecierpliwił się Reynolds. – Właśnie to czynię. Przez ostatnich kilka lat nasza działalność ostro dała się we znaki bezpiece, a już od paru miesięcy… Hidas zaczął interesować się moją osobą. Naturalnie, wszyscy oficerowie są czasem sprawdzani, ale coś mi się tu nie spodobało. Może zresztą to przeczulenie. Pomyślałem sobie, że może moje wyprawy do blokad na granicy nie przeszły wcale tak niezauważenie, że Hidas po prostu przysłał tu pana, by rozbić naszą grupkę – uśmiechnął się niepewnie, ignorując wyraz zaskoczenia, który pojawił się zarówno w oczach Reynoldsa, jak i Julii. – Żyjemy tylko dlatego, że jak ognia unikamy niepotrzebnego ryzyka. Wszystko to wydało mi się szyte zbyt grubymi nićmi. Pan, zachodni szpieg, pojawiający się jak na zawołanie, cała ta sytuacja. Uznaliśmy pana za wtyczkę. Fakt, że wiedział pan, iż Jennings znajduje się w Budapeszcie, przemawiał przeciwko panu. A te pytania, które zadawał pan Julii wieczorem, pytania o nas i organizację… Cóż, mogły być wynikiem zwykłej ludzkiej ciekawości, ale równie dobrze mogły też powodować panem zgoła inne motywy. A ci milicjanci, może zostawili was w spokoju tylko dlatego, że wiedzieli o panu, a nie z powodu waszych… hm… poczynań, w stróżówce. – Nawet mi o tym nie wspomnieliście! – na twarzy Julii pojawiły się rumieńce, a oczy zaczęły miotać gniewne błyskawice. – Chcieliśmy oszczędzić ci gorzkiej wiedzy – odparł łagodnie Hrabia. – Kiedy nikt nie podniósł słuchawki w pańskim pokoju, uznaliśmy, że teoretycznie może pan być gdziekolwiek, na przykład na Andrassy Ut. Nie byliśmy pewni, ale woleliśmy nie ryzykować. Pozwoliliśmy panu wejść prosto w pułapkę i czekaliśmy, co stanie się dalej. Byliśmy jakie pięćdziesiąt metrów od garażu, w samochodzie. Tym samym, który potem zatarasował drogę ciężarówce – spojrzał na Reynoldsa z wyraźną skruchą. – Nie przypuszczaliśmy, że zechcą zająć się panem na miejscu. – Mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni raz – Reynolds wyjął obluzowany ząb, skrzywił się i rzucił zdobycz na podłogę. – Chyba teraz jesteście już zadowoleni. – Czy to wszystko, co masz im do powiedzenia? – spytała Julia. Nie boczyła się już tak bardzo na Jancsiego i Hrabiego, zerkała za to na pokiereszowane usta Reynoldsa. – Po tym wszystkim? – A co niby miałbym zrobić? Spróbować wybić Hrabiemu parę zębów? Na jego miejscu postąpiłbym tak samo. – Skrzywienie zawodowe – mruknął Jancsi. – Niemniej, bardzo nam przykro z tego powodu. No i co teraz, panie Reynolds? Gdy posłuchają nagrania, zacznie się w tym kraju największa w historii nagonka i chyba nie muszę tłumaczyć na kogo? Proponuję rzeczywiście jak najszybciej ruszyć w kierunku austriackiej granicy. – W zasadzie się zgadzam, ale nie wiem, czy powinniśmy uczynić to już teraz – Reynolds spojrzał na nich. Jancsi miał rację, niedługo ruszy nagonka. Raz jeszcze skrzywił się i jęknął, wyciągając drugi ząb. – Wszystko zależy od tego, ile czasu zajmie mi odnalezienie Jenningsa. Mijały kolejne sekundy i tylko opony chrzęściły na pokrytej śniegiem drodze. Z szoferki dobiegały chwilami przytłumione głosy Sandora i Imre. Dziewczyna wyciągnęła rękę i obróciła twarz Reynoldsa w swoją stronę, delikatnie muskając koniuszkami palców poranioną skórę. – Oszalałeś – powiedziała z niedowierzaniem. – Po prostu oszalałeś! – Bez wątpienia – Hrabia łyknął z piersiówki. – Nic dziwnego, po tym, co przeszedł… – To czyste szaleństwo – przytaknął Jancsi i spojrzał na swoje bliznami pokryte dłonie. – Nie ma bardziej zaraźliwej choroby niż ta… – I równie groźnej – Hrabia ze smutkiem spojrzał na swoją piersiówkę. – To uniwersalny specyfik, ale tutaj jest go za mało. Przez dłuższą chwilę dziewczyna patrzyła na całą trójkę, aż w końcu zrozumiała. Zbladła, a w jej oczach pojawiły się łzy. Wiedząc, że nie zmieni ich postanowienia, odwróciła głowę. Reynolds wyciągnął rękę, by go pocieszyć, ale zawahał się, widząc dziwny błysk w oku Jancsiego, który skinął powoli siwą głową. Zrozumiał i cofnął rękę. Wyciągnął paczkę papierosów, wsunął jeden między pokiereszowane wargi i zapalił. Tytoń smakował jak palone szmaty. Rozdział siódmy Kiedy Reynolds obudził się, było jeszcze ciemno, ale przez niewielkie wschodnie okno przedostawały się już pierwsze szare zwiastuny świtu. Dotarli tu głęboką nocą, bo około drugiej, a Jancsi stanowczo zabronił zapalania świateł w pokojach, gdzie nie było zasłon. Nie odwracając głowy Reynolds mógł objąć spojrzeniem cały pokoik. Był ledwie dwukrotnie szerszy od łóżka – niewielkiej, składanej połówki. Krzesło, miednica i stare lustro dopełniały wystroju pomieszczenia. Nic więcej by się zresztą nie zmieściło. Widoczne w odległości pół kilometra szczyty sosen pokryte były śnieżnymi czapami. Wyrastały na jednym poziomie z oknem, to znaczy musiały rosnąć w dolince. Szarość bezchmurnego nieba zmieniała się powoli w błękit, śnieg już nie padał. Po raz pierwszy od przyjazdu na Węgry Reynolds widział tu czyste niebo. Bezwietrzna cisza pogłębiała jeszcze wrażenie spokoju typowego dla dnia, kiedy temperatura wynosi sporo poniżej zera, a cały świat spowity jest grubą pokrywą śniegu. Nagle rozległ się gwałtowny trzask przypominający strzał z karabinu i Reynolds zrozumiał, że podobny odgłos wyrwał go ze snu. Czekał, nasłuchując, aż dźwięk się powtórzy. Doszedł do wniosku, że należy poznać jego źródło. Spuścił nogi z łóżka i spróbował wstać, nawet nie zastanowiwszy się, czy powinien. Nagły ruch sprawił, że plecy zapulsowały bólem, jakby ktoś wbił mu pod łopatkę solidny hak i pociągnął. Ostrożnie wciągnął nogi na łóżko i z westchnieniem ulgi ułożył się wygodnie. Największe kłopoty sprawiało mu miejsce na plecach koło łopatek. Mięśnie były tam sztywne i obolałe. Tajemniczy odgłos mógł poczekać, najwyraźniej nie zaintrygował nikogo innego. Po namyśle Reynolds uznał, że zostanie jeszcze w łóżku. Miał na sobie tylko dół od pożyczonej piżamy, a w pozbawionym ogrzewania pokoiku panował dokuczliwy ziąb. Reynolds leżał w milczeniu i spoglądając w sufit zastanawiał się, czy Hrabia i Imre wrócili zeszłej nocy bezpiecznie do Budapesztu. Ich zadaniem było porzucenie ciężarówki gdzieś na ulicy, co w dużym mieście nie przedstawiało specjalnych trudności. Zostawianie jej w pobliżu, na którejś z bocznych dróg, mogłoby sprowadzić na wszystkich prawdziwy kataklizm. Jancsi wspomniał, że pościg zacznie się zapewne rano, przede wszystkim na terytorium zachodnich Węgier. Hrabia musiał wrócić do Budapesztu, by dowiedzieć się, gdzie przewieziono Jenningsa. W hotelu nie było go już z całą pewnością, a podobne informacje osiągalne były tylko w centrali AVH. Przedsięwzięcie należało do ryzykowanych, ale dla Hrabiego ryzyko nie było niczym nowym. Reynolds nie próbował się oszukiwać. Miał najlepszych pomocników, ale szansę odniesienia sukcesu były coraz mniejsze. Uprzedzeni, a co za tym idzie przygotowani, pracownicy służb bezpieczeństwa podjęli z pewnością wszelkie możliwe środki ostrożności. Mogą zablokować wszystkie szosy, zamknąć drogi wylotowe z Budapesztu. Mogą też przewieźć profesora do najsilniej strzeżonego więzienia w kraju lub też zamknąć go w jakimś obozie. Oprócz tego nurtował Reynoldsa jeszcze jeden problem – co stało się z młodym Brianem Jenningsem w Szczecinie. Port zostanie zapewne gruntownie przeczesany. Wystarczył drobny błąd, by narazić jednocześnie dwóch agentów, którzy ochraniali chłopaka i pojęcia nie mieli, że szukają ich setki ubeków. Było to nad wyraz frustrujące, leżeć tak i czekać bezradnie, aż pętla zaciśnie się do końca. Ból w plecach uspokajał się z wolna, za to suche trzaski za oknem nie ustawały. Co więcej, z każdą minutą stawały się coraz wyraźniejsze i częstsze. Koniec końców Reynolds nie mógł się już oprzeć ciekawości i chęci skorzystania z mydła i wody. W nocy był tak wyczerpany, że po prostu runął na łóżko i zaraz zasnął. Bardzo powoli i ostrożnie opuścił nogi i włożywszy spodnie od szarego garnituru, obecnie mało przypominające to odzienie, w którym trzy dni temu opuścił Londyn, wstał i podszedł do małego okienka nad miednicą. Zobaczył przedziwny obrazek, ale najbardziej zdumiała go postać, która w tym uczestniczyła. Stojący pod oknem mężczyzna, a właściwie młody chłopak w wysokim, filcowym kapeluszu i długim, żółtym płaszczu wyglądał jak przybyły z innej epoki. Na nogach miał wyszywane długie buty z błyszczącymi srebrnymi ostrogami. Barwna postać na oślepiająco białym śniegu – dziwny widok w szarym, komunistycznym kraju. W dłoni trzymał popielatą, kościaną rękojeść długiego i cienkiego bicza, strzelając nim precyzyjnie w leżący o dobre cztery metry korek, który wzleciał i wylądował ze trzy metry dalej. Kolejny ruch ręki i korek wrócił na swoje miejsce. Cały manewr powtórzył się jeszcze z tuzin razy, ale Reynolds nie zdołał uchwycić momentu, gdy końcówka bata dotyka korka. Smagnięcie było zbyt szybkie, by ludzkie oko mogło je zarejestrować. Precyzja ruchów młodzieńca była zdumiewająca, a zdolność koncentracji nie pozostawiała nic do życzenia. Reynolds tak się zapatrzył, że nie dosłyszał nawet odgłosu drzwi otwierających się cicho za jego plecami. Odwrócił się, krzywiąc twarz z bólu. – Przepraszam – wykrztusiła zaskoczona Julia. – Nie wiedziałam… – Nic się nie stało. Powinnaś wiedzieć, że szkolenie agentów obejmuje przyjmowanie kobiet w sypialniach – spojrzał na tacę, którą ustawiła na łóżku. – Śniadanie dla inwalidy? To miło z twojej strony. – Inwalida… Jesteś w gorszym stanie, niż się do tego przyznajesz. Miała na sobie błękitną sukienkę z paskiem i białymi wyłogami przy kołnierzyku i mankietach. Złociste włosy wyszczotkowała aż do połysku, a jej twarz i oczy wyglądały jak umyte śniegiem. Chłodnymi koniuszkami palców dotknęła opuchlizny na jego plecach. Cała wyglądała dziwnie zimno. Oddychała szybko, jakby była zdenerwowana. – Musimy poszukać lekarza – zdecydowała. – Czerwony, niebieski, fioletowy, masz tęczowe plecy. Wygląda to paskudnie… Pomogła mu się odwrócić i spojrzała na jego nie ogoloną twarz. – Powinieneś wrócić do łóżka. Bardzo boli? – Tylko wtedy, gdy się śmieję, jak powiedział pewien pajac w pewnej taniej komedii. Kim jest ten cyrkowiec? – To Kozak, jeden z ludzi mojego ojca. – Kozak? – Tak każe się nazywać. Naprawdę to Aleksander Moritz. Myśli, że o tym nie wiemy, ale mój ojciec wie wszystko o swoich współpracownikach. Kozak uważa, że imię Aleksander nie pasuje do niego. Ma dopiero osiemnaście lat. – A to przedstawienie? – Ta wyspiarska ignorancja! To nie jest przedstawienie. Nic w tym śmiesznego. Kozak to prawdziwy csikós, kowboj ze wschodnich równin, pochodzi z Okolic Debreczyna. To ich narodowy strój. Kozak zajmuje się czymś, o czym pewnie jeszcze nie słyszałeś. Sprowadza żywność dla głodujących – powiedziała nieco ciszej. – Kiedy nadchodzi zima, wielu ludzi na Węgrzech umiera z głodu. Rząd odbiera rolnikom zbyt wiele mięsa i ziemniaków. Płacą olbrzymią cenę, by przetrwać, ale najgorzej mają ci, którzy uprawiają pszenicę, bo rząd zabiera im wszystko. Kiedyś sytuacja była już tak poważna, że mieszkańcy Budapesztu wysyłali na wieś chleb. Jancsi uznał, że tak być nie może. Teraz, gdy pojawia się taka potrzeba, decyduje, z którego kołchozu należy ukraść bydło i gdzie je dostarczyć. Kozak realizuje te plany. Ostatniej nocy przeszedł przez granicę. – Ot tak przeszedł? – Ot tak. Potrafi poradzić sobie z każdym stadem bydła. Większość przeprowadza do Czechosłowacji, granica jest zaledwie dwadzieścia kilometrów stąd. Daje bydlątkom łagodne środki usypiające lub nasącza paszę alkoholem. Kiedy stado jest już otępiałe, po prostu przeprowadza je przez granicę. – Szkoda, że nie da się tego robić z ludźmi. – Tego właśnie chce Kozak. To znaczy, chce im pomagać, a nie rozpijać. Przestała interesować się Kozakiem. Przez chwilę wpatrywała się w dal za oknem, a potem odwróciła się do Reynoldsa. – Mister Reynolds, ja… Ten przeczuwał, co może zaraz usłyszeć, i chciał jej w tym pomóc. Wiedział, że poprzedniej nocy niechętnie przystała na to, żeby dalej zajmować się profesorem. Zdecydowała potrzeba chwili. Od chwili jej wejścia wiedział, że dziewczyna jedno ma na myśli. – Spróbuj zacząć tak: Michael… – zaproponował. – Trudno być formalistą, kiedy nie ma się koszuli na grzbiecie. – Michael – powiedziała powoli, ale wyszło to raczej jak Michaił. – Mike? – Zamorduję… – zagroził. – Dobrze, dobrze. Michael. – Michaił – przedrzeźniał ją i uśmiechnął się. – Chciałaś coś powiedzieć? Przez chwilę ich oczy spotkały się. Zrozumieli się bez słów. Dziewczyna poznała odpowiedź na swoje pytanie, nawet go nie zadając. Wzruszyła ze smutkiem ramionami i odwróciła się. – Nic – powiedziała głuchym głosem. – Skontaktuję się z lekarzem. Jancsi mówił, żebyś za dwadzieścia minut zszedł na dół. – Cholera, audycja. Zupełnie o niej zapomniałem. – To już coś – uśmiechnęła się słabo i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Jancsi wstał powoli, wyłączył radio i spojrzał na Reynoldsa. – Niedobrze – powiedział. – Tak jakby – Reynolds wiercił się na krześle, próbując nieco ulżyć obolałym plecom. Umycie się, ubranie i zejście na dół przywołały uporczywy ból pleców. Wysiłek okazał się trochę za duży jak – na pierwszy raz. – Informacja miała zostać przekazana najpóźniej dzisiaj. – Może dotarli do Szwecji, ale nie zdążyli jeszcze skontaktować się z pańskimi ludźmi – zasugerował Jancsi. – Obawiam się, że nie – Reynolds był wyraźnie zawiedziony. – Wszystko zostało ustalone. Łącznik z konsulatu w Halsinborg czeka w pogotowiu na nawiązanie kontaktu. – Taak. Ale jeśli ci agenci są naprawdę dobrzy, to mogli zacząć coś podejrzewać, a wtedy powinni przycupnąć na dzień czy dwa gdzieś w Szczecinie, aż sprawa przycichnie. – Miejmy nadzieję. I pomyśleć, że wszystko przez jakiś zasrany mikrofon w prysznicu… I co teraz? – Nic. Będziemy cierpliwie czekać – zawyrokował Jancsi. – To znaczy, my będziemy, bo pan wróci zaraz do łóżka. I bez dyskusji. Widziałem już dość wielu chorych ludzi, by poznać pański stan. Posłałem już po lekarza. To mój dobry przyjaciel, znamy się od lat i ufam mu w zupełności. Doktor i Jancsi zjawili się w pokoiku Reynoldsa jakieś dwadzieścia minut później. Doktor był wysokim mężczyzną o poczerwieniałej twarzy ozdobionej wąsami. Promieniał pewnością siebie, a zawodowa pogoda na obliczu kazała podejrzewać pacjentowi najgorsze możliwe rozpoznanie. W tym ostatnim nie różnił się niczym od tysięcy medyków na całym świecie. Jak oni też trzymał się kurczowo własnych przekonań i wcale tego nie krył. Przez pierwszą minutę zdążył ze sześć razy zmieszać z błotem wszystkich zasranych, tak zwanych komunistów, ze szczególnym uwzględnieniem tych rodzinnego chowu. – Jak udało się panu przetrwać tak długo? – spytał Reynolds. – Wyraża pan swoje poglądy tak otwarcie… – E, tam. Wszyscy myślą podobnie. A komuna co niby może? Skreślić wszystkich lekarzy? Własnych się nie dorobili, a jacyś są niezbędni, więc jesteśmy nietykalni. Zwłaszcza ci najlepsi… cała sztuka w tym, jaką zyskuje się opinię. Lekarz zaiste nie był ostatnim konowałem. Sprawnie zbadał Reynoldsa, po czym oznajmił: – Przeżyje pan. Nastąpił słaby krwotok wewnętrzny. Wyraźny stan zapalny. Opuchlizna i siniak są doprawdy imponujące. Potrzebuję poszwy na poduszkę, Jancsi. Skuteczność tej kuracji jest wprost proporcjonalna do jej bolesności, ale już jutro będzie znacznie lepiej. Wycisnął na poszwę sporą ilość szarej substancji i zaczął ją rozcierać. – To mazidło to najlepsze lekarstwo. Receptura jest stara jak świat. Pierwotnie używano jej do leczenia koni, ale jest skuteczna też dla ludzi. Używam jej nie tylko dlatego, że ludzie zawsze bardziej ufają lekarzom korzystających ze sprawdzonych metod, ale przede wszystkim mogę się dzięki niej obejść bez cudów nowoczesnej farmacji, których w tym cholernym ustroju i tak nigdzie dostać nie można. Reynolds skrzywił się, gdy maść zaczęła rozgrzewać mu bok. Poczuł, jak pot występuje mu na czoło. Lekarz wyglądał na zadowolonego. – No i co, nie mówiłem? Jutro będzie pan zdrów jak rydz. Połknij pan jeszcze parę tych tabletek, a złagodzą ból, i jeszcze tę niebieską… Zaraz pan uśniesz, a za dziesięć minut zdejmiemy ten gorący okład. Działa błyskawicznie… To ostatnie było prawdą, Reynolds zapamiętał bowiem jeszcze tylko groźby i złorzeczenia rzucane na odchodnym przez lekarza pod adresem tak zwanych komunistów, po czym zapadł na dwanaście godzin w sen. Kiedy się obudził, znów była noc, ale okno zostało zasłonięte, a w kącie płonęła mała lampka naftowa. Ledwie się ocknął, zaraz otrząsnął się z odrętwienia, nie zmieniając przy tym pozycji czy rytmu oddechu. Jego oczy zatrzymały się na twarzy Julii, na której dostrzegł coś, czego jeszcze nie widział. Trwało to sekundę, może dłużej, nim zdała sobie sprawę, że Reynolds już nie śpi i obserwuje ją. Zarumieniła się i powoli cofnęła rękę, którą przez chwilę zaciskała na jego ramieniu. – Ósma – usiadł gwałtownie na łóżku i dopiero potem przypomniał sobie, jak ostatnim razem ogarnęła go przy takiej okazji fala ostrego bólu. Teraz niczego nie poczuł. – I jak? – uśmiechnęła się. – Lepiej? – Lepiej? Wspaniale! – wprawdzie plecy płonęły żywym ogniem, ale ból zniknął jak zły sen. – Ósma! Spałem przez dwanaście godzin? – Owszem. Nawet twarz wygląda teraz lepiej – dziewczyna odzyskała zimną krew. – Kolacja gotowa. Mam ją przynieść na górę? – Sam zejdę za parę minut – przyrzekł Reynolds. Dotrzymał słowa. W kominku niewielkiej kuchni wesoło buzował ogień. Pod ścianą widniał stół nakryty na pięć osób. Sandor i Jancsi przywitali się z nim, wyrażając nieco oficjalnym tonem zadowolenie z poprawy stanu zdrowia, po czym przedstawili mu Kozaka. Ten uścisnął dłoń Reynoldsa, skinął głową, zerknął spode łba na przybysza i siadł za stołem. Skończył jeść jako pierwszy i wstał, mruknął coś do Jancsiego i wyszedł. Przy tej okazji Reynolds zobaczył jego twarz – szczerą, chłopięcą, a jednocześnie zadziorną; dotąd widział tylko szopę czarnych włosów. Reynolds rozszyfrował go bez trudu. W chwilę później, gdy drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, usłyszeli odgłos zapalanego silnika, chyba motocykla, który przejechał obok domu i zniknął w oddali. Reynolds spojrzał na pozostałych. – Czy mógłby mi ktoś wyjaśnić, co ja takiego zrobiłem? Wasz młody przyjaciel miał ochotę obrócić mnie w popiół samym spojrzeniem. Jancsi starannie nabijał fajkę, Sandor przyglądał się płomieniom w kominku i dopiero Julia udzieliła pewnych wyjaśnień, a uczyniła to tak gwałtownie, że Reynolds aż zdumiał się jej reakcją. – No cóż, skoro ci dwaj tchórze nie chcą ci tego powiedzieć, wypada na mnie. Kozakowi wystarcza już to, że istniejesz, dlatego jest taki wściekły. Widzisz… no cóż… kocha się we mnie, chociaż jestem o sześć lat starsza od niego. – Co to znaczy sześć lat… – zdumiał się Reynolds. – Przy prawdziwej miłości… Dajże spokój. Pewnej nocy opróżnił butelkę szilvorium, którą Hrabia zostawił przez zapomnienie na stole i wszystko mi powiedział. Byłam zakłopotana, ale on jest tak miłym chłopcem, że nie chcąc zachować się nieuprzejmie, bąknęłam, że poczekam, aż dorośnie… Był wściekły… Reynolds spojrzał na nią ze zdziwieniem. – A co to ma… – Nie udawaj tępaka! On uważa cię za rywala i myśli, że masz zamiar ubiegać się o moje względy! – Niech zatem zwycięży najlepszy! – oznajmił uroczyście Reynolds. Jancsi omal nie zakrztusił się dymem, a Sandor pospiesznie zakrył twarz kułakiem. Zapadła cisza, która przeciągała się na tyle długo, że Reynolds odwrócił się w końcu i spojrzał na Julię. O dziwo, dziewczyna nie zamierzała go zbesztać, siedziała, opierając podbródek na dłoni i patrzyła na niego w zmyśleniu. Nie po raz pierwszy musiał przyznać, że jej nie docenił. Wstała, by pozmywać talerze, Reynolds zaś zwrócił się do Jancsiego. – Kozak chyba dokądś pojechał. Mogę wiedzieć dokąd? – Do Budapesztu. Ma spotkać się z Hrabią na obrzeżach miasta. – Co? Na tym potężnym motorze, który słychać z odległości wielu mil? W tym jaskrawym ubraniu? – To zwyczajny motor, nawet niezbyt mocny. Kozak jakiś czas temu wymontował z niego tłumik, bo niektórzy nie słyszeli w ogóle, że nadjeżdża… Jest zarozumiały, jak wielu chłopaków w jego wieku. Właśnie ten hałasujący motor i rzucające się w oczy ubranie stanowią tu najlepsze zabezpieczenie. Za bardzo go widać, by wzbudzić podejrzenie. – Jak długo to potrwa? – Zazwyczaj jedzie pół godziny, jesteśmy ledwie piętnaście kilometrów od miasta. Ale dziś? Co najmniej półtorej godziny. W rzeczywistości wszystko trwało jeszcze trzydzieści minut dłużej. Były to dwie najdłuższe godziny w życiu Reynoldsa. Jancsi mówił prawie bez przerwy, Reynolds słuchał zaś z uwagą, jak człowiek, który korzysta z rzadkiego przywileju. Ten niezwykły człowiek nie miał skłonności ekstrawertycznych, wszyscy inni zaś, może z wyjątkiem Hrabiego, zdawali się w porównaniu z nim jedynie mało ważnymi cieniami. Julia siedziała u boku Reynoldsa. Iskierki rozbawienia znikły z jej oczu, ale chociaż poważna, przez cały czas niemal nie spuściła wzroku z twarzy ojca. Zdawać by się mogło, że pragnie zapamiętać każdy szczegół poznaczonego zmarszczkami i bliznami oblicza. Reynolds przypomniał sobie dziwne wrażenie, jakie zrobiła na nim poprzedniej nocy w ciężarówce i przebiegł go dreszcz. Z trudem pozbył się osobliwych, dręczących myśli. Jancsi nie opowiadał w gruncie rzeczy o sobie, te informacje rzucał jakby mimochodem, podobnie jak szczegóły swej działalności, i robił to tylko wówczas, gdy nawiązanie było konieczne. Reynolds dowiedział się, że główna kwatera Jancsiego nie znajdowała się w tym domu, ale w niewielkiej posiadłości w dolinie pomiędzy Szombathely a Neusiedler See, niedaleko granicy austriackiej. Mówił o setkach ludzi, którym on i Hrabia pomogli znaleźć bezpieczne schronienie, o obawach i lękach ich świata, o pokoju i nadziejach. Był przekonany, że gdyby chociaż jeden człowiek na tysiąc zaczął robić coś dla sprawy pokoju, ów pokój miałby szansę zapanować. Nie wyobrażał sobie, by na świecie mogło być jeszcze coś bardziej wartego starań i uważał, że perspektywa światowego pokoju nie jest wcale aż taką utopią. Mówił o komunistach, o antykomunistach oraz o różnicach między nimi, istniejących głównie w umysłach ludzi skłonnych do nietolerancji i zaściankowości, osobników twierdzących z całym przekonaniem, że różnice urodzenia, wiary, przekonań nie sprowadzają się tylko do ludzkich umysłów. Uznał, że jeśli Bóg naprawdę tak kiedyś powiedział, to musiał mieć, staruszek, raczej niepełne pojęcie o sprawie. Wspomniał o tragediach wywołanych dogmatycznym myśleniem, o sektach religijnych uzurpujących sobie miano wrót do niebios i o tragedii Rosjan, dla których żadnych wrót nie było. Przeskakiwał z tematu na temat, nie wyciągając żadnych konkretnych wniosków, aż w końcu z opowieści o rodakach przeszedł do historii swej młodości. Zmiana ta wydawała się z początku chybiona i nielogiczna, ale wyraźnie w jego pojęciu obie te rzeczy się łączyły. Widać było, że niemal obsesyjnie pielęgnuje swą wiarę w ludzkość. Kiedy wspominał o swoim dzieciństwie i latach młodzieńczych spędzonych w ojczyźnie, był po prostu człowiekiem wyznającym głośno swój system wartości. Z nostalgią odmalował najszczęśliwsze lata w swoim kraju, Ukrainę uznając za miejsce bezpowrotnie utracone. Reynolds czuł jednak, że jest to obraz w jakiś sposób prawdziwy. Smutek, jaki pojawił się w oczach starszego pana, nie świadczył o tym, że Jancsi pragnie okłamać samego siebie. Nie zaprzeczał, że życie na Ukrainie nie należało do najłatwiejszych. Opowiadał o czasach głodu, o długich godzinach spędzanych na polach, o gorących latach i mroźnych zimach, gdy docierał tam syberyjski wicher. W gruncie rzeczy był to jednak obraz kraju szczęśliwego, nietkniętego przez strach czy represje, z olbrzymimi, ciągnącymi się po horyzont polami pszenicy. Były w opowieści też dzwonki u sań, parostatek płynący w ciepłą noc z biegiem Dniepru. Właśnie wtedy, gdy opowiadał o zapachu kapryfolium, jaśminu i świeżo skoszonej trawy unoszącym się w nocnym powietrzu, Julia wyszła z pokoju. Reynolds tylko kątem oka zdołał zobaczyć, że dziewczyna płacze. Czar prysnął, ale jakaś siła trzymała wciąż słuchaczy na miejscu. Reynolds był jedynym, który nie poddał się iluzji. Wiedział, że Jancsi mówi głównie do niego, próbując wpłynąć na jego przekonania i pokonać uprzedzenia, ukazując tragiczny kontrast między tymi ludźmi, o których opowiadał, a złowieszczymi apostołami światowej rewolucji. Chciał, by Reynolds spytał w końcu sam siebie, co mogło spowodować tak radykalny zwrot i nieprzypadkowo odwoływał się przy tym do zjawiska nietolerancji oraz zwykłej ludzkiej ślepoty. Chciał uświadomić Reynoldsowi bogactwo drzemiące w nim samym. Ten jednak stwierdził z przykrością, że Jancsiego spotkała porażka. Starszy pan zbyt kurczowo trzymał się swoich tez, dawno stracił już umiejętność krytycznego spojrzenia na samego siebie. Mimo że Jancsi i Mackintosh byli przyjaciółmi, Reynolds wątpił, czy temu ostatniemu podobałoby się to wystąpienie. Pułkownik nie lubił, gdy jego agenci byli poddawani podobnej obróbce, winni raczej koncentrować całą uwagę na wytyczonym celu. Liczy się tylko zadanie, nie drugorzędne problemy… W tym akurat Reynolds przyznawał mu rację. Jancsi i Sandor rozmawiali po cichu, przyjaźnie, i Reynolds uznał, że nie było w ich kontaktach nic z ról pana i sługi, pracodawcy i pracownika. Panowała swobodna, bezceremonialna atmosfera, a Jancsi słuchał Sandora z nie mniejszą uwagą niż młody olbrzym wcześniej słów starszego pana. Musiała istnieć między nimi jakaś tajemnicza więź. Jancsi skłaniał do lojalności graniczącej wręcz z bałwochwalstwem i nawet sam Reynolds, bezkompromisowy indywidualista, czuł niepokojący magnetyzm tej postaci. Dokładnie o jedenastej drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Kozak. Odstawił do kąta spore kartonowe pudło i rzucił na stół rękawice. Twarz i dłonie miał sine z zimna, ale zdawał się na to nie zważać. Nie przysiadł nawet przy kominku, przeciwnie, skierował się do stołu, zapalił papierosa, przesunął go w kącik ust i tak zostawił. Reynolds zauważył z niejakim rozbawieniem, że snująca się ku górze smużka dymu wycisnęła młodzieńcowi łzy z oczu. Kozak jednak nawet nie zareagował, nie chciał widać psuć zawadiackiego wizerunku. Jego raport był krótki i treściwy. Spotkał się z Hrabią. Jenningsa nie ma już w hotelu, krążą plotki, że stan jego zdrowia raptownie się pogorszył. Hrabia nie wiedział, dokąd go przewieziono, na pewno jednak nie do siedziby AVH. Podejrzewa, że Jennings albo został odesłany do Rosji, albo schowany w jakimś bezpiecznym miejscu za miastem. Dodał jeszcze, że będzie próbował się czegoś dowiedzieć, jednak nadzieje na powodzenie są raczej nikłe. Hrabia skłonny jest sądzić, że profesor przebywa jednak na terenie Węgier. To zbyt ważna osobistość, jej nieobecność na konferencji jest niemal nie do pomyślenia. Najpewniej ukryto go w jakimś silnie strzeżonym miejscu, by poczekać na wiadomość ze Szczecina. Jeśli Brian wpadnie w ręce Rosjan, wówczas wykorzystają go najpewniej, by telefonicznie przekonał ojca, a wówczas profesor przestanie sprawiać kłopoty. Jeżeli jednak chłopiec zdoła im się wymknąć, wówczas niezwłocznie przewiozą profesora do Rosji. Budapeszt leży zbyt blisko granicy, a Rosjanie sporo by stracili, gdyby ktoś taki wymknął się im z rąk… Była jeszcze jedna, wielce niepokojąca informacja: Imre zniknął i Hrabia nie ma pojęcia, co się z nim stało. Następny dzień ciągnął się w nieskończoność. Była to niedziela, śliczna aż do obrzydliwości. Błękitne niebo, brak chmur i wiatru. Równina i okryte śniegiem szczyty sosen przypominały widoczek ze świątecznej pocztówki. Reynoldsowi wydawało się to nierealne, jak sen, który pamięta się po przebudzeniu. Przyczyną nie był ból pleców, ten już minął. Lekarz mówił prawdę o zbawiennym działaniu specyfiku. Nawet szczęka wracała do zdrowia i tylko wyrwy po zębach czasem jeszcze dokuczały. Przede wszystkim dawała się Reynoldsowi we znaki bezczynność. Nie mogąc usiedzieć spokojnie w miejscu, spacerował wokół domu po twardym, zamarzniętym śniegu, dopóki Sandor stanowczo, acz uprzejmie, nie zagonił go do środka. Rano wysłuchali audycji BBC i ponownie nie doczekali się sygnału. Brian Jennings nie zdołał dotrzeć do Szwecji i Reynolds zaczynał już powoli tracić nadzieję, że stanie się to kiedykolwiek. Brał już wcześniej udział w misjach, które skończyły się niepowodzeniem, i to akurat go nie martwiło. Niepokoił się o Jancsiego, którzy przyrzekł mu pomoc i był zdecydowany za wszelką cenę dotrzymać słowa, chociaż wiedział doskonale, jaką cenę może za to zapłacić. No i była jeszcze Julia, szczególnie ona. Gdyby poszło naprawdę źle… Co gorsza, uznałaby wówczas, że nie kto inny, ale Reynolds odpowiedzialny jest za ewentualną śmierć jej ojca. To poróżniłoby ich już na zawsze. Patrząc po raz setny na jej smutne, zatroskane oczy i na zastygły w kąciku ust uśmiech, Reynolds zrozumiał, że tego właśnie obawia się najbardziej. Spędzali razem większość dnia i był już pewien, że ani ten uśmiech, ani dziwaczny sposób, w jaki wymawiała jego imię, nie są mu obojętne. Pocieszał się tylko, że Mackintosh nie może obserwować w tej chwili swego podwładnego, przewidzianego na jego następcę. Widok zakochanego Reynoldsa przyprawiłby pewnie starszego pana o apopleksję. O ile naturalnie uwierzyłby własnym oczom. Niezwykle długi dzień miał się już końcowi. Słońce skryło się za linią wzgórz, a szczyty sosen w dolinie zdawały się płonąć żywym ogniem. Wraz z mrokiem nadeszła pora wieczornego posiłku i Reynolds dowiedział się wreszcie, co zawierało pudło przywiezione wczoraj przez Kozaka. Były w nim dwa mundury AVH. Hrabia uznał je widać za niezbędne, skoro przysłał je niezależnie od wszystkiego. Niczym zaklęcie mogły otwierać wszystkie niemal drzwi w tym kraju. Pasowały wyłącznie na Jancsiego i Reynoldsa, bo jak dotąd nie uszyto takiego munduru, który pasowałby na Sandora. Parę minut po dziewiątej Kozak udał się w kolejną podróż. Zaopatrzył się uprzednio w trzy papierosy, utykając po jednym za każdym uchem, ostatniego zaś wsuwając w kącik ust. Nie mógł nie zauważyć napiętej atmosfery panującej między Julią a Reynoldsem, uśmiechnął się nawet radośnie z tej przyczyny. Miał wrócić o jedenastej, najpóźniej o pomocy, ale ta minęła, a Kozaka wciąż nie było widać. Wybiła pierwsza, potem wpół do drugiej. Napięcie narastało, gdy nagle, parę minut przed drugą, Kozak pojawił się. Siedział za kierownicą potężnego szarego opla kapitana. Zatrzymał wóz, wyłączył silnik i wysiadł z miną człowieka, który już nie takie samochody prowadził. Dopiero wówczas wyszło na jaw, że tej nocy Kozak w ogóle po raz pierwszy prowadził cokolwiek większego od motocykla i dlatego właśnie spóźnił się aż tak bardzo. Przywiózł informacje dobre i złe. Poza tym miał dokumenty i ścisłe instrukcje dotyczące dalszych działań. Hrabia dowiedział się, niemal bez trudu, gdzie przewieziono profesora. Wystarczyła krótka pogawędka z bezpośrednim przełożonym, Furmintem, na dyżurze. Niestety, profesor znalazł się teraz w więzieniu Szarháza, sto kilometrów na południe od Budapesztu, uznawanym za najcięższe w całych Węgrzech. Przeznaczone było dla najgroźniejszych wrogów ojczyzny. Nawet Hrabia nie był tu w stanie dopomóc. Pułkownik Hidas zlecił mu przeprowadzenie śledztwa w Gödöllö, gdzie elementy wywrotowe ostatnio niepokojąco się ożywiły. Na dodatek Imre nadal nie dawał znaku życia. Hrabia obawiał się, że chłopakowi w końcu wysiadły nerwy i postanowił ich opuścić. Hrabia nie mógł też służyć informacjami o samym więzieniu, gdyż nigdy tam nie był, a co gorsza, nie leżało ono w okręgu budapeszteńskim i nie było w tutejszej centrali jego planów. Zresztą i tak tylko potężne oszustwo mogło dać szansę powodzenia, więc plany na niewiele by się przydały. Hrabia zaopatrzył ich w odpowiednie dokumenty, będące prawdziwymi dziełami sztuki: dwie legitymacje oraz dokument wypisany na niemożliwym praktycznie do podrobienia firmowym papierze, przygotowywanym specjalnie dla Allám Védelmi Hátoság, podpisany przez Furminta i ministra, wraz z odpowiednimi pieczęciami każdego z biur. Dokument ów upoważniał komendanta więzienia Szarháza do wydania profesora Harolda Jenningsa osobie przedstawiającej pismo. Hrabia dał im do ręki najpotężniejszą z istniejących broń. Nikt z oficjeli nie mógłby wystąpić o wydanie profesora z dokumentem wyższej rangi niż ten właśnie. Pomysł zaś, by ktokolwiek gotów był z własnej woli wejść do owianego ponurą legendą więzienia, był tak fantastyczny, że nikt przy zdrowych zmysłach nie brałby tego pod uwagę. Hrabia zasugerował również, aby Kozak i Sandor dotrzymali im towarzystwa i zatrzymali się w maleńkiej gospodzie w Petoli, niewielkiej wiosce leżącej siedem kilometrów na północ od więzienia, i czekali tam na telefon. W ten sposób wszyscy członkowie organizacji będą w kontakcie. Dopełniając listę cudów, Hrabia zapewnił im jeszcze odpowiedni środek lokomocji, nie wyjaśnił jednak, w jaki sposób udało mu się go zdobyć. – On jest niesamowity – przyznał Reynolds. – Diabli wiedzą, jak tego dokonał, ale wzbudził mój szczery podziw. To co robimy? – Czekamy na wiadomość – odparł Jancsi. – Jeśli będzie pomyślna, ruszamy… Nieludzką rzeczą byłoby pozwolić temu staruszkowi umrzeć z dala od żony i ojczystych stron. Gdybyśmy niczego nie zrobili… – przerwał i uśmiechnął się. – Wiesz, co dobry Pan… a może dotarłbym tylko do świętego Piotra… Wiesz, co mógłby mi wtedy powiedzieć? Powiedziałby: Jancsi, nie oczekuj życzliwości i miłosierdzia, skoro w twoim sercu nie było ani jednego, ani drugiego dla starego Harolda Jenningsa… Reynolds spojrzał na niego i pomyślał o człowieku, który ubiegłej nocy odsłonił przed nim swe prawdziwe oblicze, i wiedział, że to było kłamstwo. Spojrzał na Julię, uśmiechała się. Zrozumiała wszystko i także nie uwierzyła ojcu. …konferencja w Paryżu kończy się dzisiejszego wieczoru, zaraz po sporządzeniu oficjalnego oświadczenia. Oczekuje się, że minister spraw zagranicznych uda się dziś wieczorem… przepraszam, jutro wieczorem, w drogę powrotną do kraju, by sporządzić raport dla członków rządu. Nie wiadomo jeszcze… Reynolds wyłączył radio i przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, nie patrząc na siebie. Ciszę przerwała dopiero Julia. Mówiła rzeczowo i spokojnie. – No cóż, to było właśnie to, prawda? Hasło, na które czekaliście od tak dawna? Chłopiec jest wolny. Dotarł bezpiecznie do Szwecji. Powinniście wyruszyć jak najszybciej. – Tak – Reynolds wstał. Nie czuł ulgi ani radosnego podniecenia, jakiego mógłby oczekiwać wiedząc, że może wreszcie działać, a jedynie nieprzyjemne odrętwienie i dziwny ucisk w sercu. – Komuniści też pewnie już to wiedzą. Mogą w każdej chwili zdecydować się odtransportować go do Rosji. Nie mamy czasu do stracenia. – W samej rzeczy, nie mamy – Jancsi narzucił płaszcz. Tak jak i Reynolds, miał już na sobie dostarczony mundur. Włożył jeszcze wojskowe rękawice. – Nie martw się o nas, moja droga. Za dwadzieścia cztery godziny bądź w naszej kwaterze głównej. Tylko proszę, nie przejeżdżaj przez Budapeszt. Pocałował ją i znikł w ciemnościach mroźnego poranka. Reynolds zawahał się, zatrzymał się na wpół odwrócony do niej plecami. Widząc, że dziewczyna usiłuje uniknąć jego spojrzenia i wpatruje się w buzujące w kominku płomienie, wyszedł bez słowa. Zajmując miejsce na tylnym siedzeniu opla, ujrzał kątem oka twarz Kozaka. Chłopak śmiał się od ucha do ucha. Trzy godziny później Sandor i Kozak wysiedli na drodze, niedaleko gospody w Petoli. Podróż minęła zupełnie spokojnie i chociaż byli przygotowani na blokady drogowe, nie napotkali ani jednej. Bezpieka musiała być nader pewna siebie. Dziesięć minut później zobaczyli w oddali olbrzymią szarą sylwetkę więzienia Szarháza. Nie skruszone zębem czasu potężne mury otoczono teraz trzema ogrodzeniami z drutu kolczastego, pomiędzy nimi zaś widniały szerokie pasy zaoranej ziemi. Druty były bez wątpienia pod napięciem, grunt zaś naszpikowano zapewne minami przeciwpiechotnymi. Na rogach budowli, w wysokich drewnianych wieżach znajdowały się stanowiska karabinów maszynowych. Reynolds po raz pierwszy poczuł w sercu ukłucie strachu i zdał sobie sprawę z szaleństwa, na które się porywali. Jancsi, jeśli nawet podzielał jego uczucia, to nie wspomniał o tym ani słowem. Milczał przez całą drogą. Ostatnie pół mili przejechali niemal błyskawicznie, aż wreszcie samochód zatrzymał się przed starym, łukowato sklepionym wjazdem. Jeden ze strażników podbiegł z bronią gotową do strzału i zaczął domagać się dokumentów. Cofnął się natychmiast o krok, gdy Jancsi wysiadł z wozu w mundurze majora AVH, zmroził strażnika pełnym pogardy spojrzeniem i zażądał spotkania z komendantem twierdzy. Jego słowa odniosły pożądany efekt i już w pięć minut później Jancsi i Reynolds znaleźli się w biurze komendanta. Oficer zarządzający więzieniem nijak nie wyglądał na głównego klawisza Węgier. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną w zgrabnie skrojonym garniturze. Miał pociągłą twarz intelektualisty i długie, szczupłe dłonie, nosił binokle. Reynoldsowi kojarzył się bardziej z chirurgiem albo naukowcem. Rzeczywiście, był jednym i drugim, zaliczał się do grona najlepszych ekspertów w dziedzinie psychologii i psychiatrii, ze szczególnym uwzględnieniem prania ludzkich mózgów, także poza granicami Rosji. Komendant zaproponował im drinka, a kiedy odmówili, skinął, by usiedli i wziął do ręki podane przez Jancsiego dokumenty. – Hm, no cóż, ten dokument jest bez wątpienia prawdziwy, panowie – musiał być nader pewny siebie, skoro użył tego ostatniego słowa zamiast powszechnie przyjętego zwrotu „towarzysze”. – Oczekiwałem, że mój przyjaciel Furmint zrobi coś podobnego. Dziś przecież rozpoczyna się konferencja. Nie możemy pozwolić, aby profesor Jennings n nie stawił się na otwarciu. Najwspanialszy klejnot w naszej koronie, jeśli mogę użyć tego archaicznego określenia. A wasze dokumenty, panowie? – Oczywiście – Jancsi wyjął swoją legitymację, Reynolds zrobił to samo, a komendant pokiwał głową, najwyraźniej usatysfakcjonowany. Spojrzał na Jancsiego, po czym skinął w stronę telefonu. – Wie pan, rzecz jasna, że mam bezpośrednie połączenie z Andrassy Ut? W przypadku takiego więźnia, jak Jennings, nie możemy pozwolić sobie na najmniejsze nawet ryzyko. Chyba nie poczujecie się panowie urażeni, jeśli skontaktuję się z centralą w celu potwierdzenia waszej tożsamości i wiarygodności dokumentów? Reynolds poczuł, jak serce zamiera mu w piersi, a skóra na jego twarzy zmienia się w nawoskowany papier. Był to jedyny słaby punkt całego planu. Jeśli naprawdę zadzwoni, zostanie tylko wzięcie go jako zakładnika. – Ależ oczywiście, panie komendancie – Jancsi był uosobieniem spokoju i pewności siebie. – Wtedy gdy chodzi o profesora Jenningsa… Nie oczekiwaliśmy niczego innego… – Chyba jednak nie będzie to konieczne – komendant uśmiechnął się nagle i oddał im dokumenty, a Reynolds poczuł olbrzymią ulgę. Powoli zaczynał rozumieć, jakim człowiekiem jest naprawdę Jancsi i zdał sobie sprawę, że w porównaniu z nim niejaki Reynolds jest tylko żałosnym amatorem. Komendant wyjął z szuflady jakiś papier, wypisał go, przybił pieczątkę, po czym wcisnął guzik dzwonka. Kiedy strażnik pojawił się w drzwiach, oficer wręczył mu dokument i odprawił machnięciem ręki. – Trzy minuty, panowie, najwyżej trzy minuty. Jest w bloku obok. Komendant mylił się. Minęło zaledwie trzydzieści sekund, gdy drzwi znów się otworzyły, ale nie stanął w nich Jennings, tylko pół tuzina uzbrojonych strażników, a Jancsi i Reynolds nie zdążyli nawet poderwać się z miejsc i już zostali przez nich otoczeni. Wszystko odbyło się tak nagle, że w pierwszej chwili obaj nie zdawali sobie nawet sprawy z sytuacji. Komendant tylko pokręcił głową i uśmiechnął się ponuro. – Wybaczcie mi, panowie. To taki mały podstęp, z całą pewnością niezbyt przyjemny. Jak wszystkie podstępy zresztą, ale w tym wypadku konieczny. Dokument, który podpisałem, to nie zwolnienie profesora Jennigsa, ale nakaz aresztowania was dwóch, panowie. Zdjął swoje binokle, przeczyścił szkła i westchnął. – Kapitanie Reynolds, jest pan niebywale upartym młodym człowiekiem. Rozdział ósmy Przez kilka pierwszych minut Reynolds nie czuł nic, jakby kajdanki pozbawiły go zdolności reagowania na jakiekolwiek bodźce. Po chwili jednak nadeszła pierwsza fala otępienia i niedowierzania, która błyskawicznie przeszła w złość, głównie na siebie samego, za własną łatwowierność i głupotę. Powinni bardziej uważać. Wszystko szło podejrzanie gładko, obaj dali się podejść jak nowicjusze. Zaczęły się kłopoty. Spojrzał na Jancsiego, by zobaczyć, jak tamten zareagował na sytuację, i w pierwszej chwili zdawało mu się, że w ogóle nie zareagował. Spokojnie przyglądał się komendantowi, który także mierzył go wzrokiem. – Czy są dobrze skuci? – spytał komendant, gdy strażnicy skończyli przypinać ich nogi do nóg krzeseł. – Jak najbardziej, towarzyszu komendancie. – No to możecie odejść. Strażnik zawahał się. – Oni są niebezpieczni. – Wiem. Jak uważacie, czy w przeciwnym razie kazałbym ich tak skuć? Krzesła są przyśrubowane do podłogi, a wyparować im się raczej nie uda. Odczekał jeszcze, aż drzwi się zamkną, strzelił palcami i ciągnął dalej głosem cichym i spokojnym. – No cóż, panowie, nie jest to najszczęśliwsza dla was chwila, ale długo na nią czekałem. Autentyczny brytyjski szpieg, którego zeznania wywołają międzynarodową sensację. I do tego przywódca najlepiej zorganizowanej grupy przerzutowej i organizacji antykomunistycznej na Węgrzech. Obaj za jednym zamachem. Ale dajmy sobie już spokój z pogaduszkami, nie ma czasu do stracenia – uśmiechnął się. – Mówię to z prawdziwą przyjemnością. Lubię towarzystwo inteligentnych ludzi, którzy potrafią pogodzić się z tym, co nieuniknione, realistów, nie próbujących grać przede mną komedii z biciem się w piersi i przysięganiem, że są niewinni. Nie interesuje mnie ani teatralna sztuczność, ani tworzenie klimatu napięcia i grozy. Czas jest najcenniejszym darem, jaki mamy do dyspozycji, i zbrodnią jest jego marnotrawienie. Mam nadzieję, kapitanie Reynolds, że zechce pan pójść za przykładem swego przyjaciela i przestanie wreszcie szarpać kajdanki. Może pan sobie zrobić krzywdę. Czy interesuje pana, jakim zrządzeniem losu znaleźliście się w obecnym położeniu? Nie ma powodu, dla którego nie miałbym wam o tym opowiedzieć. Z przykrością muszę was powiadomić, że wasz utalentowany i niezwykle dzielny przyjaciel, który tak długo prowadził z powodzeniem podwójną grę jako major w Allám Védelmi Hátoság, w końcu pana zdradził. Zapadła cisza. Reynolds spojrzał najpierw na komendanta, potem na Jancsiego. Twarz tego drugiego wciąż była spokojna i opanowana. – To zawsze możliwe. Rzecz jasna, stało się to zupełnie nieumyślnie i przypadkiem. – Owszem – komendant skinął głową. – Pułkownik Hidas, którego obecny tu kapitan Reynolds miał już okazję poznać, wyczuwał coś dziwnego w osobie majora Hovartha, jednak nie dysponował najmniejszym nawet dowodem – po raz pierwszy Reynolds usłyszał nazwisko, pod którym Hrabia znany był w szeregach AVH. – Wczoraj jednak zyskał pewność, przygotowując wraz z pułkownikiem Furmintem pułapkę. Przynętą była nazwa tego więzienia. Dali naszemu przyjacielowi szansę dostania się aż do biura Furminta, by zdołał przygotować ten dokument i zaopatrzyć go we wszystkie potrzebne pieczęcie. Mimo geniuszu, niewątpliwego zresztą, wpadł jednak. Cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi. – Nie żyje? – Żyje, ma się doskonale i nie wie o niczym. Wydaje mi się, że pułkownik Hidas zamierza osobiście go aresztować. Oczekuję, że zjawi się tu dziś rano, za kilka godzin. Hovarth zostanie aresztowany, postawiony przed sądem wojskowym i stracony, ale to ostatnie nie nastąpi jednak zapewne zbyt szybko. – Oczywiście – Jancsi pokiwał głową. – Niech wszyscy oficerowie bezpieki przekonają się, jak wolno giną zdrajcy – Po jego śmierci przez dłuższy czas nikt nie poważy się kontynuować jego dzieła. Co za kretyni… Czy nie rozumieją, że takiego drugiego już nie będzie? – Obawiam się, że muszę się z panem zgodzić. Ale nie w tym rzecz. Jak się pan nazywa, przyjacielu? – Jancsi, do usług. – Chwileczkę – zdjął binokle i zastukał nimi parokrotnie w blat stołu. – Powiedz mi, przyjacielu, co wiesz o nas, członkach służby bezpieczeństwa, o naszych motywach i naszym, powiedzmy, podejściu do zagadnienia. – Niech pan sam o tym opowie. Widać, że ma pan wielką ochotę. – Owszem, opowiem. Chociaż chyba domyślasz się już wszystkiego. Nasi towarzysze to w gruncie rzeczy karierowicze, kretyni, którzy miną nadrabiają niedostatki intelektualne. Wyjątki są nieliczne. Większość to starzy wyjadacze, którzy pracując dla gestapo nauczyli się wyciągać nocą ludzi z łóżek. Teraz robią to dla nas. Są i tacy, których zżera utajona nienawiść do całego społeczeństwa. Do tych ostatnich można zaliczyć majora Hidasa. To Żyd, którego rodacy cierpieli okrutne męczarnie w całej Europie. To typowy oficer dzisiejszego AVH. Rzecz jasna, zdarzają się i tacy, którzy wierzą w komunizm, ale ich jest naprawdę niewielu. Stanowią jednak najgroźniejszą grupę. Przypominają automaty, przeświadczeni, że każdy jest z góry podejrzany, dopóki nie udowodni swej niewinności. Takim człowiekiem jest Furmint. O dziwo, Hidas jest taki sam. – Musi pan być cholernie pewny siebie – odezwał się po raz pierwszy Reynolds. – Jest komendantem więzienia Szarháza – wtrącił Jancsi. – Czemu pan nam to mówi? Czy nie wspomniał pan przed chwilą o zgubnych skutkach marnowania czasu? – Mówiłem i przyznaję, że to prawda. Pozwólcie mi kontynuować. Z wyjątkiem Hidasa, wszyscy oni są ofiarami własnych idée fixe: ograniczonego konserwatyzmu i czegoś, co można by nazwać stronniczym dogmatyzmem. Co rusz utwierdzają się w przekonaniu, że najlepszym sposobem dotarcia do serca człowieka jest… – Niech pan nam oszczędzi tych wyszukanych frazesów – jęknął Reynolds. – Chce pan po prostu powiedzieć, że ci ludzie zwykli wyduszać z innych zeznania. – Stwierdzenie może pozbawione ogłady, ale słuszne i zarazem krótsze – mruknął komendant. – Godna podziwu lekcja, jak oszczędzać czas. No cóż, postaram się postępować podobnie. Moim zadaniem jest pozyskanie waszego zaufania, panowie, a dokładniej, pragnę dowiedzieć się wszystkiego na temat wyznaczonego panu zadania, kapitanie Reynolds. Od pana zaś, panie Jancsi, chcę usłyszeć, jak nazywa się pan naprawdę, jak działa pana organizacja i jak jest duża. Najbardziej interesuje mnie modus operandi owej tajemniczej organizacji. Zapewne wiecie, panowie, o jakich metodach praktykowanych przez moich kolegów wspomniałem przed chwilą? Bielone ściany, jasne światła, nie kończące się pytania, wyrywanie paznokci, wybijanie zębów, przykręcanie śrub, łamanie palców i tym podobne oburzające praktyki, jakby żywcem wyjęte ze średniowiecznych izb tortur. – Oburzające? – spytał Jancsi. – Dla mnie tak. Jako były profesor neurochirurgii na Uniwersytecie w Budapeszcie, uważam tego typu przesłuchania za nonsens i marnotrawstwo. Prawdę mówiąc, każde przesłuchanie jest nieco niesmaczne. W tym więzieniu miałem sposobność zetknąć się z rozlicznymi przypadkami rozstrojów nerwowych, przez co zacząłem nowe studia nad systemem nerwowym człowieka. Obecnie narazić się mogę jedynie na słowa krytyki, ale mam nadzieję, że przyszłe pokolenia docenią mój trud. Nie jestem jedynym lekarzem, który znalazł zatrudnienie w więziennictwie. Jest nas wielu, również w obozach pracy. Rząd nas potrzebuje – przerwał i uśmiechnął się nieśmiało. – Wybaczcie mi, panowie, entuzjazm zawodowy czasem mnie ponosi. Przejdźmy do rzeczy. Wiecie zapewne niejedno, a ja nie chciałbym się posuwać do średniowiecznych metod. Od pułkownika Hidasa dowiedziałem się, że kapitan Reynolds zazwyczaj odpłaca pięknym za nadobne i nie lubi, gdy się go bije. Co zresztą w pełni rozumiem. Co zaś się tyczy pana – spojrzał na Jancsiego – to nie sądzę, bym kiedyś spotkał człowieka, który tak dokładnie wie, co to ból i cierpienie. Mogę założyć się o dowolną sumę, że nie znam takiej tortury fizycznej, która mogłaby przełamać pański opór, Jancsi. Usiadł i zapalił długiego cienkiego papierosa. Przyglądał im się z uwagą jakieś dwie minuty. – No cóż, panowie, przywołać stenotypistkę? – Jak pan sobie życzy – rzekł z uśmiechem Jancsi. – Ale myśl o tym, że mógłby pan stracić jeszcze więcej czasu, jest dla nas nader niemiła. – Nie oczekiwałem innej odpowiedzi – nacisnął guzik i powiedział coś do niewielkiego mikrofonu. Znów odwrócił się w ich stronę. – Słyszeliście zapewne o rosyjskim psychologu nazwiskiem Pawłow? – Święty patron komunistycznej bezpieki – mruknął Jancsi. – W naszej marksistowskiej filozofii nie ma miejsca dla świętych, ale zdołał pan uchwycić sedno sprawy. Był to nieokrzesany pionier, którzy wiele spraw sfuszerował, ale specjaliści od przesłuchań zawdzięczają mu naprawdę wiele. – Wiemy wszystko o Pawłowie, jego psach i procesach przełamywania oporów psychofizycznych – przerwał mu Reynolds. – To jest więzienie Szarháza, a nie uniwersytet w stolicy. Proszę oszczędzić nam wykładu, jak się robi pranie mózgu. Po raz pierwszy komendant stracił nieco opanowanie. Poczerwieniał na twarzy, ale zaraz znów przywołał się do porządku. – Ma pan rację, kapitanie Reynolds. Dodam tylko, że nasze prace nad udoskonaleniem metod Pawiowa przyniosły dość zdumiewające rezultaty – mówił o tym ze szczerym entuzjazmem, ale czaił się w jego głosie jakiś chłód, przerażający i przejmujący do szpiku kości. – Potrafimy złamać każdego, i to tak, aby na jego ciele nie było najmniejszego zadraśnięcia. Z wyjątkiem nieuleczalnie chorych, już wcześniej złamanych. Pański przyjaciel, ów niewzruszony Anglik, też w końcu się załamie. Próby Amerykanów, którzy chcieli uodpornić swych agentów na to, co ordynarnie nazwał pan „praniem mózgu”, są równie żałosne, co bezskuteczne. Reintegracja osobowości to wspaniały wynalazek. Kardynała Mindszenty złamaliśmy w osiemdziesiąt cztery godziny. Możemy złamać każdego. Zamilkł, gdy do pokoju weszło trzech ludzi w białych fartuchach. Nieśli termos, kubki i małe metalowe pudełko. Komendant poczekał, aż naleją do kubków coś, co z pewnością było kawą. – To moi asystenci, panowie. Przepraszam za białe fartuchy, to raczej chwyt psychologiczny, skuteczny wobec znacznie prostszych przypadków. To rutyna. Prawdziwa kawa, panowie. Smacznego. – Prędzej mnie szlag trafi, nim to wypiję – warknął Reynolds. – Jeśli pan tego nie zrobi, nie będziemy mieli innego wyboru, jak tylko zatkać panu nos i wlać to przez rurkę. Niech pan nie będzie dziecinny… Reynolds wypił posłusznie. Jancsi zrobił to samo. Napój smakował jak zwykła kawa, może tylko trochę mocniejsza i bardziej gorzka, niż bywa to zazwyczaj. – Zwykła kawa – uśmiechnął się komendant – ale zawiera jeszcze pewien środek chemiczny o nazwie actedron. Niech was nie zmyli pierwszy efekt jego działania. Najpierw poczujecie ożywienie, skłonni będziecie nawet do stawiania oporu. Potem zaczną się silne bóle i zawroty głowy oraz mdłości połączone z zanikiem zdolności koncentracji. Splączą się wam nieco myśli. Niedługo potem otrzymacie drugą dawkę tego środka. Spojrzał na asystenta ze strzykawką, skinął głową i mówił dalej. – Meskalina powoduje stan wielce zbliżony do schizofrenii i staje się z wolna specyfikiem popularnym w środowiskach artystycznych zachodniego świata. Z całą pewnością nie próbowano tam jednak jeszcze łączyć meskaliny z actedronem. Szczęśliwie zresztą. Reynolds spojrzał na niego, próbując powstrzymać drżenie. – Później zamierzam wam wstrzyknąć pewną nową substancję, mojego własnego pomysłu. Jest to na tyle nowe odkrycie, że nie ma jeszcze nazwy. Przyjmijmy panowie, że od tej pory będziemy mówić na ten środek Szarházarina. Zaręczam wam, panowie, że gdybyśmy dysponowali tym środkiem parę lat temu, nasz zacny kardynał nie potrzebowałby nawet dwudziestu czterech godzin. Połączenie trzech środków sprawi, że znajdziecie się na krawędzi załamania psychicznego, potem zaś zaczniecie mówić i będziecie odpowiadać na każde pytanie, i to tylko prawdziwie. – Po co mówi nam pan to wszystko? – spytał Jancsi. – A czemu nie? To i tak niczego nie zmieni. Wasz los jest już nieunikniony. Spokojny głos komendanta nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. Oficer skinął na jednego z pomocników i nacisnął guzik na blacie stołu. – Chodźmy, panowie, zobaczycie przygotowane dla was kwatery. Prawie natychmiast w pokoju zaroiło się od strażników. Uwolnili aresztantów, ale chwila wolności nie trwała długo. Kilka sekund później nałożono im stalowe kajdanki na nadgarstki i kostki, a cała operacja została przeprowadzona tak sprawnie, że ani jeden, ani drugi nie mieli nawet szansy wykonać żadnego ruchu. Kiedy wstali, komendant poprowadził ich w otoczeniu uzbrojonych strażników. Strażnicy z przodu, strażnicy z tyłu, strażnicy po bokach. Nie można było podjąć lepszych środków ostrożności. Wyszli na pokryty śniegiem dziedziniec i przemaszerowali do olbrzymiego bloku o grubych ścianach i zakratowanych oknach. W połowie kiepsko oświetlonego korytarza komendant przystanął przed jednymi z szeregu drzwi i skinął na strażnika. – To wasza ostatnia chwila przed zstąpieniem w otchłań, panowie. Nigdy już nie będziecie tymi, którymi byliście dotąd. Klucz szczęknął w zamku i komendant otworzył drzwi nogą. – Proszę do środka, panowie. Reynolds i Jancsi, którym łańcuchy mocno utrudniały poprawne stawianie stóp, wpadli do środka i tylko dobry wciąż refleks uratował ich przed upadkiem. W ostatniej chwili zdążyli złapać się poręczy staroświeckiego łóżka, na którym drzemał jakiś mężczyzna. Reynoldsa ani trochę to nie zdumiało. Od chwili zdemaskowania i tak spodziewał się, kogo tu zastaną. Jennings wyglądał o wiele gorzej niż ostatnio. Leżał na brudnym słomianym materacu. W chwili jednak, gdy obaj nowo przybyli wpadli na łóżko, przebudził się i Reynolds zrozumiał, że nie zdołano zdławić w starszym panu ognistego ducha. Wystarczyło raz spojrzeć na jego chmurne oczy. – No dobrze, może byście mi wyjaśnili, co oznacza to nagłe wtargnięcie? – spytał po angielsku, jako że nie znał żadnego innego języka. Komendant jednak niewątpliwie i tak go zrozumiał. – Nie wystarczy wam, oprawcy jedni, że ciągacie mnie przez cały weekend… Przerwał, poznając Reynoldsa. – A więc dostali i pana? – spytał tyle uprzejmie, co bez sensu. – To było nie do uniknięcia – odrzekł doskonałą angielszczyzną komendant i spojrzał na Reynoldsa. – Długą drogę przebył pan z Anglii, by spotkać się z profesorem. Toteż spotkał się pan z nim, ale pora pożegnania już bliska. Wyjeżdża jeszcze dzisiejszego wieczora, za jakieś trzy godziny. Do Związku Radzieckiego, gdyby miał pan jeszcze jakieś wątpliwości. Drogi są zaśnieżone, a ich stan pozostawia wiele do życzenia, udało nam się jednak załatwić specjalny wagon, który zostanie dołączony do składu pociągu zmierzającego do Peczu. Będzie pan miał w nim wszelkie wygody, profesorze. – Do Peczu? – Jennings spojrzał na niego. – A gdzie do diabła to jest? – Sto kilometrów na południe stąd. Lotnisko w Budapeszcie jest chwilowo zamknięte z powodu śnieżycy, ale lotnisko w Peczu jest nadal otwarte. Będzie tam czekał na pana specjalny samolot. Na pana i na kogoś jeszcze… Jennings zignorował go, odwrócił się za to do Reynoldsa. – Rozumiem, że mój syn dotarł bezpiecznie do Anglii? Reynolds w milczeniu skinął głową. – A ja wciąż tu gniję… Spisałeś się na medal, mój drogi przyjacielu. Bóg jeden wie, co się teraz stanie. – Nie ma pan pojęcia, jak bardzo mi przykro z tego powodu – Reynolds zawahał się, ale dodał: – Jest coś, o czym powinien pan wiedzieć. Może nie powinienem tego mówić, ale sytuacja nieco się zmieniła. Pańska żona… operacja się udała. Powraca do zdrowia i jej stan poprawia się z każdym dniem. – Co? Co pan mówi? – Jennings chwycił go za klapy marynarki i choć był sporo niższy od Reynoldsa, potrząsnął nim jak piórkiem. – Kłamie pan. Wiem, że pan kłamie! Chirurg powiedział, że… – Chirurg powiedział dokładnie to, co mu kazano – przerwał mu Reynolds. – Wiem, że to niewybaczalne, ale uznano to za jedyny sposób, aby sprowadzić pana do kraju. Ale skoro wszystko i tak skończone, to nie widzę powodu, żeby miał się pan zamartwiać. – Mój Boże! Mój Boże! – Reynolds spodziewał się, że obdarzony cholerycznym temperamentem staruszek zareaguje o wiele ostrzej, ale ten tylko runął na łóżko, jakby nie był w stanie ustać na nogach. Oczy miał pełne łez. – To wspaniale… Nie umiem wyrazić, jak mnie to cieszy…A jeszcze parę godzin temu myślałem, że wszelkie szczęście dawno już mnie opuściło… Nie wierzyłem, że będę jeszcze kiedykolwiek szczęśliwym człowiekiem. – Interesujące, doprawdy interesujące – mruknął komendant. – I pomyśleć, że to nas Zachód oskarża o okrucieństwa i brak humanitaryzmu. – Fakt – przyznał Jancsi. – Ale nie słyszałem, aby tam faszerowano kogoś mieszanką actedronu i meskaliny. – Co? – Jennings uniósł wzrok. – A kogo nafaszerowano… – Nas – odparł ze spokojem Jancsi. – Czeka nas uczciwy proces i egzekucja o poranku, ale najpierw musimy się trochę pomęczyć. Niemniej odnotowujemy pewien postęp w porównaniu z czasami, gdy łamano kołem. Jennings spojrzał na Jancsiego i Reynoldsa, a wyraz nieufności na jego twarzy z wolna zmieniał się w grymas przerażenia. Wstał i zmierzył komendanta wzrokiem. – Czy to, co mówi ten człowiek, jest prawdą? Komendant wzruszył ramionami. – Przesadza, naturalnie, ale… – Zatem prawda. Tak jak gdy chodziło o moją żonę, mister Reynolds. Teraz już nie da się tego wykorzystać. Teraz jest już, niestety, za późno. Za późno zacząłem rozumieć takie rzeczy. I nigdy już nie zobaczę… – Swojej żony – stwierdził Jancsi. – Mojej żony – Jennings skinął głową. – I mojego syna. – Zobaczy ich pan jeszcze – w głosie Jancsiego brzmiała taka pewność, że tamci spojrzeli na niego przekonani, że musi chyba wiedzieć o czymś jeszcze. Chyba, że zaczyna ogarniać go szaleństwo… – Przyrzekam panu, profesorze. Starszy pan spojrzał na niego, ale jakoś bez nadziei. – Jest pan nadzwyczaj łaskawy, mój przyjacielu. Wiara i religia potra… – Na tym świecie. Już wkrótce – przerwał mu Jancsi. – Zabierzcie ich stąd – rozkazał oschle komendant. – Ten człowiek zaczyna popadać w obłęd. Michael Reynolds tracił zmysły, a co gorsza, zdawał sobie z tego sprawę. Od chwili, gdy zrobiono im zastrzyki, wiedział, że niczemu nie może już zapobiec. Im bardziej próbował ignorować objawy obłędu i strach, tym wyraźniej rozpoznawał symptomy narkotycznego odurzenia. Pasy oplatały mu nadgarstki, kostki uda i pierś, uniemożliwiając niemal wszelkie ruchy. Mógł jedynie wić się po podłodze lub prężyć konwulsyjnie, uruchamiając daremnie wszystkie mięśnie. Gotów był podjąć nawet najbardziej desperacką próbę, żeby tylko złagodzić to nieznośne swędzenie i przeraźliwe napięcie spowodowane przez podrażnienie nieskończenie wielu zakończeń nerwowych organizmu. Przypominało to chińską torturę, w której drażni się piórami obnażone stopy, tyle tylko, że zamiast piórek zastosowano związki chemiczne. Reynoldsa ogarnęła fala mdłości, jakby coś nagle pękło mu we wnętrzu, uwalniając stado os, które z brzęczeniem skrzydeł tłukły się pomiędzy ścianami żołądka. Miał trudności z oddychaniem, wydawało mu się, że bliski jest uduszenia. Łapczywie wciągał powietrze, serce tymczasem ściskało przerażenie. Kiedy w końcu nadeszła chwila odprężenia, odetchnął głęboko, aż do bólu płuc. Najgorsze jednak zmiany zachodziły w umyśle. Wszystko ogarniał mrok, Reynolds tracił powoli kontakt z otoczeniem, tylko ostatkiem sił próbując zachować resztki zdrowego rozsądku. Miał wrażenie, że tył jego czaszki został zmiażdżony w olbrzymim imadle. Słyszał płynące gdzieś z oddali głosy, w końcu runął bezwładnie w ciemną otchłań. Nawet świadomość go opuściła, gdy czarne szaleństwo spowiło go dławiącymi zwojami. Głosy jednak nie ucichły, słyszał je nieprzerwanie, spadając w przepaść. Właściwie był to jeden głos, który nie tyle mówił, co krzyczał. Ktoś wzywał go, wołał, i to na tyle głośno, że dźwięki pokonywały wszystkie zapory. Był to krzyk rozpaczliwy i natarczywy. Odzywał się raz po raz, bez końca, z każdą chwilą przybierając na sile. W końcu dotarło jednak do Reynoldsa, że to krzyczy Jancsi: – Nie opuszczaj głowy! Rany boskie! Nie opuszczaj głowy, nie opuszczaj głowy! Powoli, milimetr po milimetrze, jakby dźwigając olbrzymi ciężar, Reynolds podniósł głowę, aż poczuł, jak tył głowy napiera na poręcz krzesła. Wciąż nie otwierał oczu, pozostając przez chwilę w tej pozycji, walcząc o oddech niczym maratończyk po zakończeniu biegu. Nagle jego głowa znów zaczęła opadać. – Nie opuszczaj głowy! Mówiłem ci już, nie opuszczaj! – krzyknął Jancsi rozkazującym tonem i nagle Reynolds zdał sobie sprawę, że oto poznaje ów sekret, sekret Jancsiego. Oto jak zdołał on niegdyś ujść żywy z Kołymy. – Trzymaj głowę wysoko! Mówię do ciebie! Już lepiej. A teraz otwórz oczy i spójrz na mnie! Reynolds rozchylił powieki. Wydało mu się, że są z ołowiu, tak potworny był to wysiłek. Rozejrzał się po mrocznym wnętrzu. W pierwszej chwili pomyślał, że stracił wzrok, bo przed oczami pulsowała mu mgła. Ale to nie było przewidzenie, tylko prawdziwa mgła. Na podłodze stała woda. W pomieszczeniu było gorąco i parno jak w tureckiej łaźni. Oczywiście, to jeszcze jeden element kuracji. W końcu dostrzegł Jancsiego. Widział go ledwo ledwo, ale jednak widział. Starszy pan siedział na takim samym krześle ze trzy metry dalej, pod ścianą. Pokręcił głową, poruszył bezgłośnie ustami, zacisnął dłonie na poręczach i nagle rozluźnił mięśnie. Widocznie próbował w ten sposób ulżyć nieco cierpieniu. – Nie opuszczaj głowy, Michael – przypomniał raz jeszcze. Nawet w tej rozpaczliwej sytuacji zwrócił się do niego po imieniu i było to dla Reynoldsa spore zaskoczenie. Zupełnie jak wtedy, gdy uczyniła to jego córka… – Rany boskie, nie zamykaj oczu! Nie daj się! Rób, co chcesz, ale nie daj się! Już niedługo zacznie się przesilenie. Efekty zaczną słabnąć. Jeśli tylko wytrzymasz… Nie daj się! – krzyknął nagle. Reynolds ponownie otworzył oczy. Tym razem z mniejszym trudem niż poprzednio. – O właśnie – głos Jancsiego stał się jakby wyraźniejszy. – Przed chwilą czułem się tak samo jak ty, ale jeżeli raz poddasz się działaniu tych chemikaliów, to nie ma dla ciebie ratunku. Chyba zaczyna przechodzić. Reynolds też poczuł, że szpony jakby rozluźniły uchwyt. Nadal jeszcze miotały nim skurcze, ale wracała też z wolna zdolność trzeźwego myślenia i mięśnie zaczynały się rozluźniać. Mimo gorąca, jakie panowało w piwnicy, zrobiło mu się zimno, zaczął drżeć. Gdy i to minęło, spłynął potem. Z każdą chwilą tracił siły, tymczasem wilgotne powietrze było coraz gorętsze. Znów znalazł się na krawędzi utraty świadomości, tym razem jednak nie był to skutek odurzenia. W końcu drzwi otworzyły się i do środka weszli strażnicy w gumowych butach. W kilka sekund uwolnili obu więźniów. Na świeżym powietrzu Reynolds po raz pierwszy w życiu zrozumiał, jak musi smakować woda człowiekowi, który umierał z pragnienia na spalonej słońcem pustyni. Zobaczył, jak idący przed nim Jancsi strąca z ramion dłonie podtrzymujących go strażników. Reynolds miał wrażenie, że widzi mężczyznę, który przeszedł właśnie długą i ciężką chorobę. Nie namyślając się, uczynił to samo. Zachwiał się, ale nie upadł. Samodzielnie ruszył w ślad za Jancsim. Z wysoko uniesioną głową przebrnął przez zaśnieżony dziedziniec. W oczach oczekującego ich komendanta pojawił się wyraz niedowierzania i przez parę chwil nie wiedział, co powiedzieć. Powstrzymał się też od wszelkich, nienaukowych zgoła komentarzy, chociaż wyraźnie miał na nie ochotę. Ostatecznie zdołał wejść ponownie w rolę szanownego profesora. – Prawdę mówiąc, panowie, gdyby któryś z moich kolegów po fachu przedstawił mi wasz przypadek, to uznałbym, że jest wierutnym kłamcą. A że interesuje mnie to zawodowo, spytam jeszcze, jak tam wasze samopoczucie? – Jest mi zimno. W nogi. Może pan nie zauważył, ale mamy przemoczone buty. Przez dwie godziny siedzieliśmy w wodzie, a tutaj jest raczej chłodno – stwierdził Reynolds, opierając się o ścianę. Nie dlatego, by zamanifestować w ten sposób swój stosunek do oficera, ale by nie runąć twarzą w śnieg. Błysk uznania, który odczytał w oczach Jancsiego był równie wielkim wsparciem. – Wszystko w swoim czasie. Okresowe zmiany temperatury to część… hm, kuracji. Gratuluję wam, panowie. Powieście w ich celi zegar, tak aby obaj dokładnie widzieli tarczę – zwrócił się do jednego ze strażników. Następny zastrzyk otrzymacie o… zaraz zobaczymy. Jest dwunasta, zatem dokładnie o drugiej. Nie chcę trzymać was w niepewności… Dziesięć minut później z trudem wciągali w płuca parne powietrze piwnicy, szokująco gorące po chłodzie dziedzińca. Reynolds spojrzał wpierw na tykający w górze zegar, potem na Jancsiego. – Nie zapomniał o żadnym drobiazgu tej piekielnej procedury… – Byłby urażony słysząc te słowa – stwierdził Jancsi w zamyśleniu. – Uważa się za naukowca, który przeprowadza eksperyment i pragnie jedynie, by wszystko się powiodło. To bez dwóch zdań szaleniec, jak zresztą wszyscy fanatycy. Ale gdybyś mu to powiedział, byłby zapewne wstrząśnięty! – Szaleniec? To psychopata! Powiedz mi, Jancsi, czy ludzi tego typu też jesteś skłonny określać jako swoich braci? Nadal wierzysz w ludzkość? – Psychopata? Można nazwać go i tak, ale nie zapominaj, że nieludzkie zachowania nie mają granic. Zarówno w czasie jak i w przestrzeni… Nie ma co obwiniać o wszystko Rosjan. Bóg jeden wie, ilu Węgrów zostało zamęczonych przez własnych rodaków, przez czeskie SSB, tajną policję mającą ambicje dorównać NKWD, czy polskie UB, składające się niemal wyłącznie z Polaków. Tamte organizacje też były odpowiedzialne za okropności, o jakich Rosjanom nigdy się nawet nie śniło. – Gorsze niż Winnica? Jancsi obrzucił go długim, badawczym spojrzeniem, po czym podniósł dłoń do czoła. Być może chciał jedynie otrzeć pot. – Winnica? – opuścił dłoń i spojrzał nie widzącym wzrokiem w ciemność. – Czemu o to pytasz, chłopcze? – Nie wiem. Julia wspomniała o tej miejscowości. Może nie powinienem pytać, przepraszam, Jancsi. Zapomnijmy o tym. – Dajże spokój, ja i tak niczego nie zapomnę. Milczał przez chwilę, po czym zmęczonym głosem zaczął opowiadać. – Nigdy nie zapomnę. Byłem wówczas z Niemcami, rok 1941. Przekopywaliśmy otoczony wysokim murem sad blisko głównej kwatery NKWD. Znaleźliśmy ponad dziesięć tysięcy zabitych w masowych grobach. Była tam moja matka, siostra, córka, starsza siostra Julii. I mój jedyny syn. Dzieci zostały zakopane żywcem, takie rzeczy się poznaje… Piwnica zniknęła. Na kilka minut Jancsi zapomniał o obecnej sytuacji, o perspektywie międzynarodowego skandalu związanego z procesem agenta z Londynu, o naukowcu, który chciał im zrobić pranie mózgu, a nawet o przeklętym, tykającym zegarze… Zwracał uwagę jedynie na siedzącego naprzeciwko człowieka i opowiadał spokojnie o rzeczach, które jeżyły włos na głowie. To, że przeżył i zachował zdrowe zmysły, zakrawało na cud, choć z drugiej strony, jego historia doskonale tłumaczyła konsekwentną niechęć do zabijania i apostolskie zgoła podejście do kwestii miłowania wrogów. Reynolds patrzył na niego i wiedział, że nigdy nie zdoła poznać tego człowieka naprawdę. Nikt chyba nie zdoła. – Nietrudno jest odgadnąć, o czym teraz myślisz – rzekł łagodnie Jancsi. – Straciłem tylu bliskich… Hrabia… Kiedyś opowiem ci o nim coś więcej, stracił jeszcze więcej. Ja mam przynajmniej Julię… i moją żonę… ciągle w to wierzę. On stracił wszystko. Może dlatego tak dobrze się rozumiemy. Wiemy, że rozlew krwi do niczego nie prowadzi, zemsta jest domeną szaleńców, nie stworzy nigdy nowego świata. Może istnieje coś, dla czego warto walczyć i umierać, jestem jednak prostym człowiekiem i nie potrafię sobie tego wyobrazić. Ale rozmawialiśmy przecież o nieludzkim postępowaniu. Nie traćmy zatem z pola widzenia naszej obecnej sytuacji… – O tym akurat wolałbym zapomnieć – mruknął Reynolds. – Zdecydowanie. – I tak właśnie mówi cały świat… Zapomnijmy o tym… Nie myślmy o tym… to zbyt straszne. Nie obarczajmy naszych sumień świadomością przerażających faktów, bo wtedy dobro może jeszcze popchnąć nas do czynu, jeszcze zdecydujemy się na działanie… I świat tłumaczy sobie, że nie można niczego zrobić, że nie wiadomo nawet, jak zabrać się do sprawy. Ja jednak wiem, od czego zacząć. Na początek przestać uznawać okrucieństwo za zanikającą chorobę. Wspomniałem ci wcześniej o Węgrach, Polakach i Czechach. Mógłbym wymienić też Bułgarów i Rumunów. Tam też działy się różne straszne rzeczy, o których świat nie ma pojęcia. I pewnie nigdy się nie dowie. Jak o siedmiu milionach bezdomnych uchodźców w Korei. Ty zaś mógłbyś odrzec, że temu wszystkiemu winien jest komunizm. I miałbyś rację. Ale co byś powiedział, mój drogi chłopcze, gdybym przypomniał ci okrucieństwa popełniane przez falangistów w Hiszpanii, przypomniał ci Buchenwald i Belsen, komory gazowe w Oświęcimiu, japońskie marsze śmierci…To wszystko zdarzyło się całkiem niedawno. Brytyjczycy budowali swe imperium najbardziej bezwzględnymi metodami kolonizacji, jakie świat kiedykolwiek oglądał. A niewolnicy stłoczeni w ładowniach statków płynących przez Atlantyk…? Cofać można się daleko. Co ty na to, mój chłopcze? Powiesz, że byliście wówczas młodym, niedoświadczonym państwem. I tacy są dzisiejsi Rosjanie. Ale nawet dziś, w dwudziestym wieku, zdarzają się rzeczy, za które każdy normalny człowiek powinien się wstydzić. Pamiętasz Jałtę, pamiętasz ugodę między Stalinem a Roosveltem, pamiętasz wędrówki ludzi ze Wschodu, ucieczki na Zachód? – Pamiętam. – Pamiętasz… Nie pamiętasz jednak tego, czego nigdy nie widziałeś. Rzesze Rosjan, Estończyków, Łotyszy i Litwinów wygnanych z rodzinnych krajów na śmierć. Nie widziałeś nigdy tysięcy umierających przerażonych ludzi, ludzi popełniających samobójstwa ze strachu. Niektórzy woleli się powiesić, przebić się nożem, rzucić pod koła pociągu, poderżnąć sobie gardło brzytwą, byle tylko nie wrócić do obozu koncentracyjnego, byle tylko nie powtórzyły się tortury. Ci zaś, których wywożono, zostali zapakowani do bydlęcych wagonów… wszystko pod groźbą amerykańskich i brytyjskich bagnetów… dosłownie. Pod eskortą dostarczano ich Rosjanom. Niech ten, który jest bez grzechu… Jancsi pokręcił głową, by strząsnąć z niej kropelki potu. Parne powietrze wciąż utrudniało oddychanie, ale Jancsi jeszcze nie skończył. – Mógłbym wymieniać tak w nieskończoność, mój chłopcze, przykłady tyczące twej ojczyzny i kraju, który uważasz za obrońcę demokracji, Ameryki. Jeżeli pańscy rodacy i Amerykanie nie są największymi krzewicielami demokracji, to są z pewnością najgłośniejszymi. Mógłbym mówić o nietolerancji i okrucieństwach w Ameryce, o Ku–Klux–Klanie w Anglii, która zupełnie bezpodstawnie uważała się niegdyś za bardziej tolerancyjną niż Stany. Tylko po co? Oba te kraje są na tyle potężne, że same potrafią zająć się swoimi sprawami. Są też na tyle wolne, by głośno o tym mówić całemu światu. Chcę powiedzieć tylko, że okrucieństwo, nienawiści nietolerancja nie uznają również granic rasowych czy wyznaniowych. Były z nami od początku świata i nadal są pośród nas, w każdym kraju, wszędzie. Mniej więcej tyle samo skrytych sadystów mieszka w Nowym Jorku, w Londynie czy w Moskwie, ale demokracje Zachodu strzegą swej wolności niczym orlica swych piskląt. Szumowiny mają tam nader małe szansę, by dostać się na sam szczyt. Tutaj natomiast, w tym systemie politycznym, istniejącym jedynie dzięki represjom i kontroli, władza opiera się właśnie na takich ludziach, stawiając ich ponad prawem. Taka policja czy milicja to wymarzone miejsce dla wszystkich mętów. Najpierw wstępują w jej szeregi, potem zdobywają dominującą pozycję, a ostatecznie rozszerzają zakres swej władzy na innych. Milicja nie została pomyślana jako potwór, ale stała się nim dzięki systemowi, jak Frankenstein, który stworzony został przecież do roli sługi. – Nie można zniszczyć tego potwora? – To prawdziwa hydra, na miejsce każdej uciętej głowy natychmiast wyrastają nowe. To system musi ulec zagładzie, a najpewniejszym sposobem zniszczenia go jest pozbawienie ludzi przekonania o nieuniknioności jego istnienia. On nie potrafi żyć w próżni. – Obawiam się, że nie jestem obecnie w najlepszej formie, by snuć podobne rozważania. Czy nasz nowy przyjaciel chce, byśmy się tu rozpuścili? – Na to wygląda. Co zaś do poprzedniej kwestii, to obawiam się, że powiedziałem zbyt wiele i to w niewłaściwym momencie. Nie czujesz się aby nieco przyjaźniej nastawiony do naszego komendanta? – Nie. – No cóż – Jancsi westchnął z zadumą. – Zrozumienie powodu, dla którego lawina schodzi z gór, nie jest raczej żadnym pocieszeniem dla człowieka, który znalazł się na jej drodze. Przerwał i spojrzał na drzwi. – Obawiam się, że znowu ktoś zamierza zakłócić nam spokój – mruknął. W pomieszczeniu pojawili się strażnicy. Uwolnili aresztantów i kazali im wstać, po czym znów bezceremonialnie wyprowadzili ich na dziedziniec. Dowódca zastukał do pokoju komendanta i usłyszawszy stłumione wezwanie, otworzył drzwi i wepchnął konwojowanych do środka. Komendant miał gościa, którego Reynolds rozpoznał natychmiast: pułkownika Józefa Hidasa, zastępcę dowódcy AVH. Hidas wstał i podszedł do Reynoldsa, który z trudem powstrzymywał się, by nie zaszczekać zębami. Było mu zimno i słabo. – No cóż, kapitanie Reynolds, zatem znów się spotykamy – uśmiechnął się Hidas. – Tym razem jednak okoliczności zdają się panu nie sprzyjać. A, żebym nie zapomniał, zapewne ucieszy pana wiadomość, że pański przyjaciel, Koko, powrócił już do zdrowia i ponownie wypełnia z powodzeniem obowiązki służbowe, chociaż wciąż ma jeszcze pewne trudności z chodzeniem – Przykro mi to słyszeć. Znaczy to, że jednak nie uderzyłem go tak mocno, jak chciałem. – Dostali pełną dawkę? – zdziwił się głośno Hidas. – Oczywiście, ale to wyjątkowo odporny materiał. Prawdziwe wyzwanie dla zawodowca. Zaczną mówić jeszcze przed pomocą. – Niewątpliwie – Hidas spojrzał na Reynoldsa. – Pański proces przewidzieliśmy na czwartek… Jutro sporządzimy oświadczenie dla prasy i zaproponujemy specjalne wizy i zakwaterowanie na nasz koszt dla wszystkich zachodnich dziennikarzy, którzy zechcą relacjonować to wydarzenie. – Żeby się tylko nie stratowali nawzajem – mruknął Reynolds, ale Hidas go zignorował i spojrzał na Jancsiego. – Właśnie spełniło się jedno z moich największych marzeń. Długo czekałem, by spotkać w podobnych okolicznościach człowieka, który przysporzył mi więcej kłopotów i bezsennych nocy niż wszyscy inni wrogowie razem wzięci. Przez siedem lat nasze drogi krzyżowały się niejednokrotnie, ukrywałeś i pomagałeś przedostać się przez granicę wielu setkom zdrajców i wrogów komunizmu. Ostatnio zrobiłeś się nawet bezczelny, ty i ten twój Hovarth. Sam nie wiem, czy bardziej cieszy mnie perspektywa publicznego procesu angielskiego szpiega, czy też wizja twojego procesu, który odbędzie się znacznie szybciej. Nie mogę się wprost doczekać, aż zaczniesz mówić. Nazwisko, przyjacielu… – Jancsi. To jedyne nazwisko, jakie mam. – Oczywiście, czego można oczekiwać – Hidas przerwał mu w pół słowa i cofnął się o dwa kroki. – Jak się nazywasz? Powtórz! – tym razem jego głos brzmiał prawie jak szept. Reynolds patrzył na niego, nie kryjąc zdziwienia. – Jancsi. Po prostu Jancsi. Przez dziesięć sekund wszyscy wpatrywali się w Hidasa, który w końcu oblizał wargi i polecił chrapliwie: – Odwróć się! Jancsi wykonał polecenie, Hidas spojrzał na jego skute dłonie. Głos uwiązł mu w gardle, a Jancsi odwrócił się ponownie, tym razem z własnej woli. – Ty nie żyjesz! – głos Hidasa znów przypominał ochrypły szept. Oficer był wyraźnie wstrząśnięty. – Umarłeś dwa lata temu, kiedy wywieźliśmy twoją żonę… – Nie. Nie umarłem – przerwał mu Jancsi. – Wtedy umarł ktoś inny. W owym tygodniu, kiedy pańskie ciężarówki niemal bez przerwy krążyły po ulicach naszych miast, liczba samobójstw znacznie wzrosła. Wybraliśmy po prostu człowieka, który był do mnie podobny, przewieźliśmy go do naszego mieszkania, przebraliśmy, a następnie ucharakteryzowaliśmy jego dłonie tak, że jedynie dobry lekarz mógłby odkryć tę mistyfikację. Major Howarth, jak pan zapewne wie, jest geniuszem w tych sprawach. Całe przedsięwzięcie nie było przyjemne, ale ten człowiek i tak już nie żył, w odróżnieniu ode mnie i mojej żony, zatem uznaliśmy, że jeśli wszyscy uwierzą w moją śmierć, to będę mógł żyć. – No tak. Rzeczywiście, teraz rozumiem – Hidas zdołał już dojść do siebie, ale wciąż był wyraźnie poruszony. – Teraz nie dziwię się, że udało ci się zwodzić nas tak długo. Nie dziwię się, że nie potrafiliśmy przeniknąć do twojej organizacji… Gdybym wiedział, gdybym tylko wiedział… Jestem doprawdy zaszczycony, że przyszło mi się zmierzyć z takim przeciwnikiem… – Pułkowniku Hidas – spytał nagle komendant. – Kim jest ten człowiek? – To człowiek, który już wkrótce stanie przed sądem, ale jego proces nie odbędzie się w Budapeszcie. Może w Kijowie, może w Moskwie, ale nie tutaj. Komendancie, mam zaszczyt przedstawić panu generała majora Aleksjeja Illjurina, zastępcę Własowa z Ukraińskiej Armii Narodowej. – Illjurin? – komendant aż wytrzeszczył oczy. – Tutaj? W moim gabinecie? Niemożliwe! – Wiem, że to nieprawdopodobne, ale tylko jeden człowiek na świecie ma tak okaleczone dłonie. Jeszcze nie zaczął mówić? Zacznie, złoży dokładne i pełne zeznania. W Rosji… – Hidas spojrzał na zegarek. – Mamy sporo do zrobienia, komendancie. Mój samochód! I to szybko! Pilnujcie dobrze naszego przyjaciela do chwili mego powrotu. Będę za dwie, góra trzy godziny. – Illjurin? Na Boga, Illjurin! Po powrocie do piwnicy Jancsi i Reynolds mieli sobie raczej niewiele do powiedzenia. Nawet starszy pan wyglądał, jakby opuścił go optymizm. Reynolds wiedział, że teraz właśnie Jancsi znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Ostatnie atuty zostały właśnie rozegrane, przepadły. Było coś tragicznego w postawie Jancsiego. Spokojny, milczący olbrzym kruszony powoli przez upływ czasu. Patrząc nań, Reynolds odczuwał coś na kształt zadowolenia, że i jemu przyjdzie się wkrótce rozstać z życiem. Ta niezwykła odwaga płynęła nie z dumy czy męstwa, ale z tchórzostwa, które nagle się w nim obudziło. Przerażała go perspektywa spojrzenia w oczy Julii po śmierci jej ojca. O tym zaś, co się z nią stanie, gdy zabraknie Jancsiego i Hrabiego, wolał nie myśleć. Kłęby pary wydobywały się z rur, napełniając pomieszczenie wilgocią, temperatura stale się podnosiła. Obaj więźniowie ociekali potem, z trudem łapiąc oddech. Reynolds stracił w końcu przytomność i gdyby nie pasy, którymi przymocowany był do krzesła, runąłby bezwładnie do wody. Było jej dość, by się utopić. Z chwilowego omdlenia wyrwał go dotyk dłoni odpinających pasy. Nim zrozumiał, co się dzieje, strażnicy wyprowadzili go na zaśnieżony dziedziniec. Jancsi również nie był w szczytowej formie. Reynolds jak przez mgłę przypomniał sobie nagle o czymś i spojrzał na zegarek. Była dokładnie druga. Jancsi spojrzał na kompana i skinął nieznacznie głową. Obaj pamiętali, co zapowiedziano na drugą. Komendant lubił punktualność. I znów zastrzyki i kawa, znów podróż do granicy obłędu. Komendant faktycznie czekał na nich, ale nie sam. Pierwszą osobą, która ukazała się Reynoldsowi, był obcy wartownik, potem zaś pojawił się Koko i jeszcze dwóch mundurowych. Na obliczu olbrzyma widniał pełen zadowolenia uśmiech. W tejże chwili Reynolds zauważył jeszcze jedną postać, odwróconą do okna i palącą długiego papierosa. Kiedy mężczyzna ów spojrzał na aresztantów, Reynolds rozpoznał go natychmiast. To był Hrabia… Rozdział dziewiąty Reynolds nie wierzył własnym oczom. Gotów był sądzić, że ma do czynienia z wizją chorej wyobraźni. Przecież Hrabia był „spalony”, od dawna winien siedzieć pod kluczem. Czyżby udręczona podświadomość postanowiła z niego zakpić? Mężczyzna przy oknie odsunął się leniwie od parapetu i przeszedł przez pokój. W jednej ręce trzymał papierosa, w drugiej parę ciężkich, skórzanych rękawic. To rozwiewało już wszelkie wątpliwości. To był Hrabia. Cały i zdrowy pod charakteryzacją, jak zwykle kpiąco wyniosły. – Gdzie do… – zaczął Reynolds i z lekkim uśmieszkiem runął na ścianę, gdy Hrabia trzasnął go w twarz rękawicami. Poczuł, jak krew sączy się ze świeżo zagojonych ran na górnej wardze, ból znów dał znać o sobie, a przed oczami zawirowały różnokolorowe plamy. Poczuł się słaby, oszołomiony. Stojącego zaledwie o dwa kroki Hrabiego widział słabo i niewyraźnie, jak przez mgłę. – Lekcja numer jeden, pokurczu – powiedział Hrabia spokojnym tonem. – Odzywać się tylko w odpowiedzi na pytanie. – Widząc kropelkę krwi, która osiadła na rękawicach, Hrabia skrzywił się paskudnie. Z nie mniejszym obrzydzeniem spojrzał na stojących przed nim więźniów. – Czy ci dwaj wpadli do rzeki, komendancie? – Właściwie to nie – komendant był wyraźnie zbity z tropu. – To część mojego eksperymentu przeprowadzanego w specjalnym pomieszczeniu będącym swego rodzaju łaźnią parową. To doprawdy pech, towarzyszu kapitanie, prawdziwy pech. Może zniweczyć cały mój eksperyment. – Tym bym się nie martwił – rzucił Hrabia. – To sprawa nieoficjalna i proszę nie powoływać się na mnie, niemniej zaręczam wam, że ci ludzie wrócą tu jeszcze dzisiejszego wieczoru, najpóźniej jutro rano. Wydaje mi się, że towarzysz Furmint pokłada olbrzymią wiarę w waszych umiejętnościach psychologa. – Jesteście tego pewni, towarzyszu kapitanie? – spytał z wahaniem komendant. – Naprawdę? – Oczywiście – Hrabia spojrzał na zegarek. – No cóż, nie możemy już dłużej czekać. Wiecie sami, że pośpiech to rzecz najważniejsza. Nie wolno nam tracić cennego czasu. Ponadto, im szybciej opuszczą te mury, tym szybciej do nich powrócą. – Nie zwlekajmy – zgodził się nader uprzejmie komendant. – Z niemałym żalem, ale przekazuję ich w wasze ręce. Przez ten czas dopracuję pewne szczegóły eksperymentu. Skoro mam zaszczyt gościć w moich progach tak słynną osobistość, jak generał major Illjurin… – Nie wątpię, że wasz eksperyment zakończy się sukcesem – przytaknął Hrabia i spojrzał na wartowników. – Do ciężarówki z nimi. Natychmiast. Koko, dziecinko, chyba tracisz władzę w rękach. Czy wydaje ci się, że oni są ze szkła? Koko uśmiechnął się radośnie i jego dłoń wylądowała z trzaskiem na policzku Reynoldsa, który osunął się po ścianie na podłogę. Przerażony komendant uniósł obie ręce. – Kapitanie Zsolt! Czy to konieczne? Ja… chciałbym, aby wrócili raczej w dobrym stanie, a nie jako… – Nie obawiajcie się, komendancie – uśmiechnął się Hrabia. – My również na swój sposób jesteśmy fachowcami. Pułkownik Hidas wyjaśni wam wszystko, jak wróci. Poproście go, aby skontaktował się z szefem. Powiedzcie mu też, że strasznie mi przykro, że go nie spotkałem, ale nie mogłem dłużej czekać. Dobrze? No to dziękuję raz jeszcze, towarzyszu komendancie i do zobaczenia. Drżąc z zimna w przemoczonych ubraniach, Jancsi i Reynolds przeszli do czekającej już na dziedzińcu ciężarówki. Jeden ze strażników zajął miejsce w kabinie obok kierowcy, a Hrabia, Koko i jeszcze jeden strażnik weszli do budy, nie spuszczając oczu ze skulonych na podłodze więźniów. Chwilę potem rozległ się warkot silnika i pojazd ruszył, opuszczając teren więzienia. Niemal w tej samej chwili Hrabia wyjął z kieszeni mapę, sprawdził coś, po czym bez słowa ją schował. Kiedy minęło jeszcze pięć minut, podszedł do tylnej ściany szoferki i podniósł klapkę inspekcyjną. – Pół kilometra stąd droga się rozgałęzia – powiedział do kierowcy. – Skręcicie w lewo i będziecie jechać tak długo, aż nie rozkażę stanąć. Ciężarówka zwolniła, aż w końcu zjechała z głównej szosy i skręciła w wąską, kamienistą drogę, kiepską raczej i nazbyt śliską, bo pojazdem zaczęło zarzucać i kierowca musiał mocno się starać, by w ogóle posuwać się naprzód. Powoli jednak brnęli coraz dalej, aż po kilkunastu minutach Hrabia ponownie uchylił okienko i wydał krótki rozkaz. Ciężarówka zatrzymała się i Hrabia wyskoczył na śnieg. Koko i jeszcze jeden strażnik ruszyli w jego ślady. Zachęceni wymownym skinieniem uzbrojonych dłoni, Jancsi i Reynolds też wysiedli. Hrabia zatrzymał ciężarówkę na skraju lasu. Wydał kolejny rozkaz, a kierowca wykorzystał niewielką przestrzeń między drzewami, aby wykręcić potężnym pojazdem. Ciężarówka grzęzła w śniegu, ale po podłożeniu pod tylne koła kilku ułamanych gałęzi, operacja w końcu się udała. Wóz stanął na drodze, przodem do kierunku, z którego przybyli. Kierowca wyłączył silnik i wysiadł, ale Hrabia kazał mu ponownie zapalić i czekać w szoferce. Tylko tego by brakowało, żeby ostygły silnik nie chciał potem zapalić. W soczystych słowach przypomniał o tym kierowcy. Było naprawdę zimno i wciąż mokrzy Jancsi i Reynolds zaczęli błyskawicznie zamarzać. Policzki, uszy i nosy im posiniały, a wydychane powietrze zmieniało się błyskawicznie w białe obłoczki gęstej pary. – Pospieszcie się wszyscy – rozkazał Hrabia. – Chyba nie chcecie tu zostać na zawsze? Koko, twoim zadaniem będzie dopilnowanie tych dwóch mężczyzn. Mogę ci zaufać? – Aż po grób – Koko uśmiechnął się złowieszczo. – Jeden ruch, a ubiję jak psa! – Nie wątpię – Hrabia spojrzał nań w zamyśleniu. – Ilu ludzi zabiłeś, Koko? – Już wiele lat temu straciłem rachubę, towarzyszu kapitanie – odparł Koko, a Reynolds, który akurat spoglądał na strażnika, był pewien, że olbrzym mówi prawdę. – Pewnego dnia otrzymasz za to nagrodę – rzekł tajemniczo Hrabia. – Reszta, brać łopaty. Mamy tu coś do zrobienia. – Łopaty, towarzyszu kapitanie? – spytał ze zdumieniem jeden ze strażników. – Dla więźniów? – A co myśleliście, że będę tu wytyczał teren pod ogródek? – Nie, nie, tylko powiedzieliście komendantowi, że jedziemy do Budapesztu… – Widocznie, towarzyszu szeregowy, omyliliście się – rzekł oschle Hrabia. – To tylko kwestia czasu, nic więcej. Pospieszcie się, bo zamarzniemy tu na śmierć. Nie obawiajcie się, nie będziemy kopać dołu, ziemia jest twarda teraz jak kamień. Mała dolinka wśród drzew, gdzie zalega głęboki śnieg, wystarczy. No, przynajmniej Koko rozumie, o co mi chodzi. – Oczywiście, że rozumiem – Koko aż się oblizał. – Może towarzysz kapitan pozwoliłby mi również… – Ulżyć ich cierpieniom? – Hrabia wzruszył ramionami. – Proszę bardzo. Dwóch mniej, dwóch więcej, nie robi różnicy, prawda? W chwilę później zniknął w lesie po drugiej stronie polany, a wraz z nim trzech strażników. Odgłosy ich rozmowy ucichły w oddali. Hrabia musiał wyprowadzić ich daleko w głąb lasu. Koko tymczasem obserwował więźniów, ani na chwilę nie spuszczając ich z oka. Obaj dobrze wiedzieli, że czeka tylko, aby dali mu najmniejszą szansę do naciśnięcia spustu. Karabin ginął w jego dłoniach niczym dziecinna zabawka. Jancsi i Reynolds stali nieruchomo jak posągi, jeśli nie brać pod uwagę, że trzęśli się z zimna. Hrabia wrócił ponad pięć minut później. Pracowicie otrzepywał śnieg z wypucowanych cholewek i długiego oficerskiego płaszcza. – To jeszcze trochę potrwa – oznajmił. – Jeszcze ze dwie minuty, i przyłączymy się do naszych towarzyszy. Wszystko w porządku, Koko? – W najlepszym – w głosie Koko pobrzmiewało wyraźne rozczarowanie. – Nie przejmujcie się, towarzyszu – pocieszył go Hrabia. W chwilę później, niby tupiąc dla rozgrzewki, znalazł się za plecami Koko. – Jeszcze tylko chwila… Nie spuszczajcie z nich oczu. Jak się dziś czujecie? – spytał uprzejmym tonem. – Nadal kiepsko – Koko spojrzał na Reynoldsa i splunął wściekle. – Siniaki jeszcze nie zeszły. – Zatem najwyraźniej masz ostatnio pecha, mój drogi Koko – rzekł Hrabia, a odgłos, z jakim kolba jego pistoletu zetknęła się z karkiem strażnika, zabrzmiał w ciszy zimowego lasu niczym wystrzał. Koko runął na śnieg, a Hrabia odskoczył, by ciało go nie przygniotło. Niedługo ciężarówka ruszyła w dalszą drogę. Polana zniknęła, gdy tylko pokonali pierwszy zakręt. Z początku w kabinie panowała cisza. Jancsi i Reynolds aż pękali z ciekawości, ale nie wiedzieli, jak zacząć rozmowę. Nie otrząsnęli się jeszcze z koszmaru. W końcu Hrabia zwolnił, a następnie zatrzymał wóz, a na jego ustach pojawił się rzadko tam goszczący uśmiech. Sięgnął do kieszeni i wyjął metalową piersiówkę. – Śliwowica, przyjaciele – oznajmił uroczyście. – Śliwowica, której chyba wszyscy teraz potrzebujemy. Ja, bo umierałem ostatnio parokrotnie. Ostatni raz, gdy nasz młody przyjaciel omal nie zniweczył mego planu, poznając mnie w biurze komendanta. Wy, bo jesteście przemarznięci, zziębnięci i niewiele wam brakuje do zapalenia płuc. Chyba nie traktowali was w Szarháza zbyt dobrze? – Tak jakby – odparł Jancsi, bo Reynolds dostał nagłego ataku kaszlu już po pierwszym łyku. – Raczej nietypowa taktyka łamania opornych. Środki chemiczne, w tym specyfik wymyślony przez tego konowała. I jeszcze kuracja parowa. – Nietrudno było się domyślić – Hrabia skinął głową. – Nie wyglądacie na szczęśliwych wczasowiczów. W zasadzie powinniście leżeć teraz jak neptki, ale najwyraźniej nadzieja, że w końcu się pojawię, podtrzymywała was na duchu. – Niewątpliwie – mruknął Jancsi przejmując piersiówkę. Łyknął potężnie i łzy napłynęły mu do oczu. Na chwilę dech mu zaparło. – Trucizna. Zwyczajna trucizna… Nigdy jeszcze nie piłem czegoś równie wspaniałego. – Bywają takie chwile, kiedy lepiej jest powstrzymać się od zjadliwej krytyki – przyznał Hrabia i też upił śliwowicy, jakby sączył wodę. W końcu zakręcił butelkę i schował do kieszeni. Chwilę później ruszyli w dalszą drogę. – Ale jak sądzę, opowiesz nam… – Reynolds usiłował przekrzyczeć ryk pracującego na pierwszym biegu silnika. – A spróbuj tylko mnie powstrzymać – rzekł Hrabia. – Jeżeli jednak nie sprawi wam to różnicy, uczynię to po drodze. Potem wyjaśnię, dlaczego… Zatem… po pierwsze, zrezygnowałem z intratnej posady i oficerskiego stanowiska. Z niechęcią, oczywiście. – Oczywiście – mruknął Jancsi. – Czy ktoś jeszcze o tym wie? – Furmint, jak sądzę – Hrabia nie spuszczał oczu z drogi, walcząc przy tym z oporną ciężarówką, ledwo trzymającą się na oblodzonej szosie. – Nie przedłożyłem mu pisemnej rezygnacji, ale zostawiłem go związanego i zakneblowanego w jego własnym biurze. Nie sądzę, by żywił jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do moich intencji. Skłonny jestem wręcz sądzić, że w lot pojął, co chciałem dać mu w ten sposób do zrozumienia. Ani Reynolds, ani Jancsi nie odezwali się ani słowem, ale gdy milczenie przedłużało się, dostrzegli wreszcie na twarzy Hrabiego promienny uśmiech. – Furmint! – odezwał się Jancsi. – Furmint! A zatem twój szef… – Były – poprawił go Hrabia. – Nie kto inny. Ale może zacznę od początku. Pamiętacie zapewne, że przysłałem wam przez Kozaka wiadomość… a tak nawiasem, dotarli do was bezpiecznie, to znaczy Opel i Kozak? – Owszem. Obaj cali. – To prawdziwy cud. Powinniście zobaczyć jego pierwsze chwile za kółkiem. Miał wam przekazać, że zostałem wysłany do Gödöllö na inspekcję tamtejszego okręgu. To miała być naprawdę solidna kontrola. Czymś takim powinien zająć się Hidas, ale stwierdził, że ma jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy w Györ. No i pojechaliśmy do tego Gödöllö. Ośmiu ludzi, do tego ja i kapitan Kalman Zsolt, wykształcony operator gumowej pały, poza tym tępy jak marzenie. Kiedy wyruszaliśmy w drogę, zobaczyłem jeszcze w lusterku, że szef dziwnie mi się przygląda. Jakoś tak podejrzliwie. Oczywiście, to ogólnie podejrzliwy facet, własnej żonie w niczym nie ufa, ale zastanowiło mnie, czemu człowiek, który jeszcze tydzień temu wynosił mnie pod niebiosa, nagle zaczyna patrzeć wilkiem? – Jesteś niezastąpiony – mruknął Jancsi. – Dziękuję, wiem. Kiedy przybyliśmy do Gödöllö, Zsolt przypadkiem się wygadał. Wspomniał mianowicie, że rozmawiał rano z Hidasem, który poinformował go, że jadą do Szarháza. Zsolt w głowę zachodził po co, naturalnie do niczego nie doszedł. Całe szczęście, że nie patrzył wtedy akurat na mnie, bo chyba moja mina była warta każde pieniądze. Wszystkie elementy układanki zaskoczyły nagle na miejsce. Wysłanie mnie do Gödöllö, dziwne spojrzenie szefa, kłamstwo Hidasa, łatwość, z jaką dowiedziałem się o miejscu pobytu profesora i fakt, że niemal bez trudu dotarłem do wszystkich dokumentów i pieczątek. Szkoda, że nigdy nie dowiem się, jak właściwie wpadli na mój trop. Jeszcze dwie doby temu mógłbym przysiąc, że jestem najbardziej godnym zaufania oficerem w Budapeszcie. Jednak fortuna kołem się toczy. Zacząłem zatem działać nie bawiąc się już w subtelności. Założyłem, że tylko Furmint i Hidas znają prawdę. Zsolt najwyraźniej nie wiedział nic. Wcale się zresztą temu nie dziwiłem. Jest za głupi, by powierzyć mu jakąkolwiek tajemnicę, a tamci są jednak nieufni – Hrabia uśmiechnął się. – Poza tym, gdyby ich najlepszy człowiek okazał się zdrajcą, to chyba nikomu już nie potrafiliby zaufać. Natychmiast po przybyciu do Gödöllö udaliśmy się do biura burmistrza, wyrzuciliśmy go za drzwi i zajęliśmy jego gabinet. Zostawiłem tam Zsolta, zszedłem na dół, zebrałem ludzi i powiedziałem, że do godziny siedemnastej mają chodzić po knajpach i słuchać, co kto mówi o systemie. Przy kieliszku niejednego można się dowiedzieć. Zadanie przypadło im do gustu, szczególnie że dałem im trochę pieniędzy. Pewnie będą pić jeszcze przez parę godzin. Potem wróciłem czym prędzej do gabinetu burmistrza i wielce poruszony powiedziałem Zsoltowi, że natknąłem się na coś niezwykłego i że to sprawa najwyższej wagi. Nawet nie zapytał, co za sprawa, tylko poleciał za mną z radosnym błyskiem w oku. Pewnie marzyło awansie – Hrabia chrząknął. – Ale pomińmy ten fragment. Nie uwolnią go teraz bez palnika acetylenowego, siedzi w małej piwniczce kilkadziesiąt metrów od ratusza. Poza tym jest cały i zdrowy, chociaż pewnie głęboko nieszczęśliwy. Hrabia umilkł i zatrzymał ciężarówkę, by przetrzeć nieco przednią szybę ze śniegu. Wielkie płatki znów sypały się od kilku minut z nieba. – Przywłaszczyłem sobie jego dokumenty i pojechałem, zatrzymując się po drodze tylko raz, by kupić kawał mocnego sznura. W kwaterze głównej poszedłem wprost do gabinetu Furminta. Ani on, ani Hidas najwidoczniej nie powiadamiali nikogo o swoich podejrzeniach, bo wszyscy zachowywali się przyjaźnie. Oficjalnie nadal byłem czysty, a w takich sytuacjach zalecana jest maksymalna bezczelność. Furminta po prostu zatkało, gdy mnie zobaczył, ja natomiast skorzystałem z okazji, że mu szczęka opadła i wsunąłem gościowi między zęby lufę pistoletu. Wprawdzie otaczał się przez lata całym systemem urządzeń alarmowych, mających w podobnym wypadku wybawić go z opresji, ale nie zdążył z nich skorzystać. Zakneblowałem go i kazałem mu napisać list, odręcznie, rzecz jasna. Treść podyktowałem. Nie kwapił się do współpracy, ale bodziec pod postacią pistoletu przy małżowinie usznej podziałał jak zaklęcie. List był do komendanta więzienia Szarházy, który zna charakter pisma Furminta jak swój własny. Nakazywał mu przekazanie was dwóch w ręce kapitana Zsolta, czyli w moje. Potem podpisał list i podstemplował go wszystkimi pieczątkami, które dało się znaleźć w jego biurze, włożył do koperty, zalakował i przystawił swoją prywatną pieczęć, o istnieniu której wie tylko kilka osób na Węgrzech. Ja również należałem do grona owych szczęśliwców, chociaż Furmint nie miał o tym zielonego pojęcia. Miałem ze dwadzieścia metrów sznura i sporo entuzjazmu, więc gdy skończyłem, był związany niczym baran przed ubojem. Mógł poruszać jedynie brwiami i uszami, i przyznaję, że robił z tego użytek, gdy połączyłem się z Szarházy i rozpocząłem rozmowę z komendantem, naśladując, całkiem udatnie, głos Furminta. Chyba mój szef zrozumiał wówczas wiele spraw, które w ciągu ostatniego roku uznał za zagadkę nie do rozwiązania. Tak czy inaczej, powiedziałem komendantowi, że przyślę po więźniów kapitana Zsolta ze specjalnym upoważnieniem w garści. To musiało się udać. – A gdyby Hidas jeszcze był w Szarházie? – spytał Reynolds. – Opuścił więzienie niedługo przed twoim telefonem. – Nic prostszego – Hrabia machnął ręką. – Rozkazałbym Hidasowi przewieźć was do Budapesztu i przechwyciłbym transport gdzieś po drodze. Rozmawiając z komendantem kaszlałem i pociągałem nosem, głos też miałem jakby ochrypły. Powiedziałem, że chyba się przeziębiłem, na wypadek gdyby jednak coś podejrzewał. Potem połączyłem się jeszcze z sekretariatem Furminta i rozkazałem sobie, czyli jemu, nie przeszkadzać przez najbliższe trzy godziny, i to bez względu na wszystko. Nie zostawiłem w niczyim umyśle nawet cienia wątpliwości, co się stanie, jeśli ktokolwiek nie zastosuje się do polecenia. Podejrzewam, że w tym momencie Furmint bliski był apopleksji. Skontaktowałem się jeszcze z transportem, informując, że major Hovarth ma otrzymać do prywatnej dyspozycji ciężarówkę i czterech ludzi do ochrony. Tak naprawdę ich nie potrzebowałem, ale było to niezbędne, jeśli mieli uwierzyć, że Furmint zlecił mi jakąś misję. Ostatecznie wpakowałem Furminta do szafy, którą zamknąłem, wyszedłem z biura, które także zamknąłem, i to na klucz, a klucz schowałem do kieszeni. Potem wyruszyliśmy do Szarházy. Zastanawiam się, co teraz myśli o mnie Furmint? Albo kapitan Zsolt? I czy ludzie, których zostawiłem w Gödöllö wciąż jeszcze zabawiają się w knajpach? Wyobrażacie sobie miny Hidasa i komendanta, gdy zrozumieją wreszcie, co naprawdę się stało? Godzinami mógłbym o tym rozmyślać… Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Śnieżyca przybierała na sile. Jancsi i Reynolds pokrzepiali się tymczasem ożywczym płynem z piersiówki Hrabiego. Obaj czuli, jak powoli wraca im krążenie w zmarzniętych kończynach, ustaje drżenie mięśni. Reynolds nie wiedział po prostu, co powiedzieć. Wszystko to było niesamowite. Poza tym, ile razy można dziękować za uratowanie życia? – Czy ktoś z was widział wóz Hidasa? – spytał nagle Hrabia. – Czarny zis, limuzyna – poinformował go Reynolds. – Znam go… Pancerna karoseria i kuloodporne szyby – Hrabia zwolnił i ciężarówka wjechała w boczną drogę. – Jestem pewien, że Hidas bez trudu rozpoznałby jedną ze swoich ciężarówek. Zacząłby zastanawiać się, co ona tu robi… Rozejrzyjmy się trochę. Zatrzymał wóz pośród drzew i wysiadł z szoferki. Pozostali uczynili podobnie. Pieszo cofnęli się aż do głównej szosy. – Od początku śnieżycy nic tędy nie przejeżdżało – zauważył Jancsi. – Właśnie – zgodził się Hrabia i spojrzał na zegarek. – Minęły właśnie trzy godziny, odkąd opuścił Szarházę i niedługo powinien się pojawić. Tak przynajmniej zapowiadał. – Czy nie moglibyśmy po prostu zablokować drogi ciężarówką i zatrzymać go? – zaproponował Reynolds. – Zyskalibyśmy parę godzin. Hrabia pokręcił ze smutkiem głową. – Niestety. Myślałem już o tym, ale ci z lasu najpóźniej za półtorej godziny wrócą do więzienia. Ponadto, aby dostać się do wnętrza takiej pancernej limuzyny, trzeba łomu albo dynamitu. Ale nie w tym rzecz. Przy podobnej pogodzie kierowca zobaczyłby ciężarówkę dopiero w ostatniej chwili, za późno byłoby już na jakikolwiek manewr. Ten zis waży trzy tony. Zamieniłby ciężarówkę w kupę złomu, a my będziemy jej jeszcze potrzebować. – Mógł przejechać tu jeszcze przed śnieżycą – rzucił Jancsi. – To możliwe – przyznał Hrabia. – Ale myślę, że powinniśmy dać mu jeszcze parę minut – przerwał nagle, nasłuchując. Reynolds również to usłyszał: odgłos silnika nadjeżdżającego samochodu. Ukryli się za drzewami dosłownie w ostatniej chwili. Wzbijając spod kół fontanny śniegu, minął ich czarny zis, niewątpliwie wóz Hidasa. Reynolds przez ułamek sekundy widział sylwetkę kierowcy i Hidasa na tylnym siedzeniu. Wydawało mu się, że obok pułkownika siedzi jeszcze jakaś niewielka, skulona postać, ale nie miał pewności. Biegiem wrócili do ciężarówki i minutę później znów znaleźli się na szosie. Nie mieli czasu do stracenia, pościg miał się zacząć najpóźniej za godzinę. Hrabia ledwie zdążył kilkakrotnie wrzucić wyższy bieg, gdy znów trzeba było przystanąć. Tym razem przy słupie telefonicznym. Spomiędzy drzew wyłoniło się natychmiast dwóch mężczyzn zaśnieżonych niczym bałwany. Podbiegli do ciężarówki z niewielkimi skrzyneczkami pod pachą. Jancsi i Reynolds poznali ich w końcu, gdy Sandor i Kozak zaczęli machać na powitanie. Prawdziwy powrót z krainy umarłych. Jak najszybciej wdrapali się na górę i zaczęli zasypywać wszystkich pytaniami. Hrabia przekazał im w końcu butelkę ze śliwowicą, a Jancsi, korzystając z chwili przerwy w potoku słów, spytał: – Co jest w tych skrzynkach? – Ta mniejsza zawiera przenośny aparat telefoniczny z zaciskami do podłączenia się do dowolnie wybranej linii – wyjaśnił Hrabia. – Każda ciężarówka AVH ma takie coś na stanie. Po drodze zatrzymałem się w gospodzie w Petoli, przekazałem sprzęt Sandorowi. Kazałem mu pojechać w pobliże więzienia i wspiąć się na słup telefoniczny. Podłączył się do linii na wypadek, gdyby ktoś usiłował kontaktować się w waszej sprawie z Budapesztem. Miał włączyć się w rozmowę i wyjaśnić przez chusteczkę, że stan Furminta znacznie się pogorszył. – To się nazywa przezorność! – pochwalił go Reynolds. – Czy ty nigdy o niczym nie zapominasz? – Raczej nie – przyznał Hrabia. – W sumie okazało się, że była to zbędna profilaktyka. Komendant nie podejrzewał niczego, sami widzieliście. Tak naprawdę, to obawiałem się tylko, żeby ci idioci strażnicy nie zwrócili się do mnie w jakiejś chwili per majorze Hovarth, chociaż wydałem w tej materii szczegółowe dyrektywy… W drugiej skrzynce są wasze cywilne ubrania. Zatrzymamy się na chwilę, żebyście mogli się przebrać. Gdzie zostawiłeś opla, Sandor? – W samym środku lasu. Nikt go nie znajdzie. – Żadna strata – Hrabia machnął ręką. – To i tak nie był nasz samochód. No cóż, panowie, pościg albo się zaczął, albo rozpocznie się za parę minut. Każda droga ucieczki na Zachód zostanie zablokowana. Czegoś takiego nie było dotąd na Węgrzech. Z całym szacunkiem, mister Reynolds, generał Illjurin jest największą z ryb, jakim kiedykolwiek udało się wydostać z ich sieci. Powinniśmy być dumni i bladzi, o ile uda nam się ujść z życiem, oczywiście… Nie oceniam naszych szans zbyt wysoko. Powiem więcej, są one raczej mizerne. Ale zastanówmy się wreszcie, co robić dalej. Wszyscy umilkli. Jancsi siedział patrząc prosto przed siebie, jak zwykle spokojny i odprężony. Reynoldsowi wydało się nawet, że widzi cień uśmiechu błądzący na jego wargach. Jemu nie było wcale wesoło. Czynił właśnie bilans swych sukcesów i porażek, bilans wszystkiego, co zdarzyło się podczas czterech spędzonych w tym kraju dni. Po chwili uznał, że nie ma się czym chwalić. Owszem, udało mu się nawiązać kontakt, najpierw z Jancsim i jego ludźmi, potem z profesorem, ale lista niepowodzeń była znacznie dłuższa. Wpadka tuż po przekroczeniu granicy, przekazanie AVH prezentu w postaci taśmy z pewnym nagraniem, niewykrycie pułapki Hidasa… W końcu o mały włos nie zdradził jeszcze Hrabiego. Krótko mówiąc, stracił profesora i przyczynił się do rozbicia jego rodziny. Był też odpowiedzialny za to, że Hrabia utracił doskonałą pozycję w AVH. Na dodatek nie miał też nadziei, by Julia mogła spojrzeć kiedykolwiek na niego przychylnym okiem. Reynolds po raz pierwszy znalazł się w podobnej sytuacji. Zadanie wyglądało na niewykonalne… Ostatecznie, nadludzkim niemal wysiłkiem, odegnał czarne myśli. Wiedział, co musi teraz powiedzieć. – Mam coś jeszcze do zrobienia. Sam… – odezwał się. – Chcę odnaleźć ten pociąg, w którym… – A my to niby nie? – wykrzyknął Hrabia i rąbnął odzianą w rękawicę dłonią tak mocno, że o mało nie złamał kierownicy. Na jego pociągłej twarzy pojawił się uśmiech. – A my to nie, chłopcze? Spójrz na Jancsiego, od dziesięciu minut nie myśli o niczym innym! Reynolds zerknął na Hrabiego, potem przyjrzał się jeszcze Jancsiemu. Zrozumiał wreszcie, czemu obaj się uśmiechają. – Znam ten kraj jak własną kieszeń – powiedział Jancsi. – Przed paroma minutami zauważyłem, że zmierzamy na południe, a nie znam żadnego powodu, dla którego Hrabia miałby zwiedzać Jugosławię… – To nie najlepszy pomysł – Reynolds pokręcił głową. – Zadanie jest dla mnie i tylko dla mnie. Chcę to zrobić sam. Ostatnio niszczę wszystko, cokolwiek tknę… a stąd już tylko krok do obozu… Następnym razem może zabraknąć Hrabiego z ciężarówką… Którym pociągiem wiozą profesora? – Naprawdę chcesz iść w pojedynkę? – spytał Jancsi. – Tak. Muszę. – Ten człowiek oszalał – oznajmił Hrabia. – Nie, nie mogę ci na to pozwolić – zaprotestował Jancsi. – Postaw się na moim miejscu, a przyznasz, że zachowujesz się raczej egoistycznie. Tak nieszczęśliwie się składa, że mam jeszcze sumienie i nie chciałbym do końca życia mieć kłopotów ze spojrzeniem mojej córce w oczy… – Nie rozumiem. – Oczywiście, że nie rozumiesz – przerwał mu Hrabia lekkim tonem. – Fakt, że pragniesz za wszelką cenę wypełnić swą misję, o co nie czynię ci wyrzutów, zamyka ci oczy na sprawy, które nieco starszym i bardziej doświadczonym mężczyznom wydają się oczywiste. Zresztą to akademicka dyskusja. Towarzysz pułkownik Hidas dostaje pewnie teraz piany na pysku i demoluje gabinet naszego szacownego komendanta. Jancsi? – Wiesz wszystko, co trzeba? – spytał tamten. – Naturalnie – odparł Hrabia z urazą w głosie. – Czekałem na was całe cztery minuty i nie zasypiałem gruszek w popiele. – No to dobrze. Oto nasza propozycja. Za potrzebne informacje przyjmiesz naszą pomoc. – Chyba nie mam wyboru – mruknął Reynolds. – Inteligentny człowiek wie, kiedy nie należy się spierać – Hrabia zatrzymał wóz, wyjął z kieszeni mapę i upewnił się, że Sandor i Kozak będą widzieć wszystko przez otwór w tylnej ścianie szoferki. Wskazał palcem jedno z miejsc na mapie. – To Cece. To właśnie tutaj profesor wsiądzie dziś do pociągu, a raczej już wsiadł. Specjalny wagon podczepiono na samym końcu składu. – Komendant coś o tym wspominał – rzekł Jancsi. – Kilku wielce szanowanych naukowców… – Naukowców? Raczej wysokiej klasy przestępców, i to wcale nie politycznych, wyjątkowo zresztą. Jadą na Syberię. To najzwyklejsza więźniarka. Żadnych specjalnych względów dla Jenningsa. To był jedyny bezpieczny środek transportu, jak twierdził komendant. Hrabia powiódł palcem wzdłuż linii kolejowej aż do miejsca, gdzie około sześćdziesiąt kilometrów na północ od granicy z Jugosławią, w mieście Szekszard, przecinała się z główną drogą z Budapesztu. – Pociąg zatrzymuje się tutaj. Potem tory biegną wzdłuż szosy na południe, a następnie skręcają na zachód, do Peczu. Tam rozchodzą się z drogą w różnych kierunkach. Musimy przeprowadzić tę akcję nocą, gdzieś między Szekszard a Peczem. Jest jednak pewien problem. Istnieje wiele pociągów, których nie wahałbym się wykoleić, ale ten wiezie kilkaset niczemu nie winnych ludzi. – Mogę rzucić okiem na mapę? – spytał Reynolds. Mapa była w dość dużej skali, zwykła samochodówka, ale miała cechy mapy fizycznej z zaznaczonymi wzgórzami i rzekami. Patrzył na nią, cofając się pamięcią o czternaście lat, kiedy był młodym oficerem SOE. Wtedy podobnie uznał pewien pomysł za szalony. I ostatecznie wskazał miejsce nieco na pomoc od Peczu, gdzie po czterdziestu kilometrach odejścia od linii kolejowej szosa biegła znów do niej równolegle. Spojrzał na Hrabiego. – Czy moglibyśmy dotrzeć tam przed pociągiem? – Przy odrobinie szczęścia. Jeżeli nie trafimy na blokadę dróg i jeżeli Sandor zdoła, w razie potrzeby, wyciągnąć nas z rowu, to chyba tak. – Zatem dobrze. A oto moja propozycja… – Reynolds szybko wprowadził ich w szczegóły naprędce obmyślonego planu i spojrzał na towarzyszy. – No i? Jancsi pokiwał głową. – Nieprawdopodobne – mruknął Hrabia. – Ale może się udać. – Raz już się udało. W Wogezach, w czterdziestym czwartym. Wysadzono wtedy skład amunicji. Wiem, bo… brałem w tym udział. Czy macie jakieś inne propozycje? Nastała krótka chwila ciszy. – No cóż – odezwał się w końcu Reynolds. – Jak mawia Hrabia, inteligentny człowiek wie, kiedy nie należy się spierać. Nie traćmy czasu. – I owszem – mruknął Jancsi, a Hrabia mu przytaknął. – No to spróbujmy… – Przejdźcie do tyłu i przebierzcie się – polecił Hrabia, zmieniając temat. – Zaraz ruszamy. Pociąg powinien dotrzeć do Szekszard za jakieś dwadzieścia minut, my będziemy tam najwyżej za kwadrans… – O ile AVH nie zjawi się tam za dziesięć minut – mruknął ponuro Reynolds. Hrabia spojrzał na niego przez ramię. – Niemożliwe. Hidas się nie pojawił. – Istnieją jeszcze na tym świecie telefony. – Istniały – odezwał się Sandor, pokazując Reynoldsowi stosowne szczypce. – Sześć kabli, sześć cięć. Szarháza nie ma obecnie kontaktu ze światem. – Jak już powiedziałem – zaznaczył skromnie Hrabia – staram się myśleć naprawdę o wszystkim. Rozdział dziesiąty Stary pociąg trząsł się i chybotał niemiłosiernie, pędząc po źle utrzymanych torach. Z trudem stawiał przy tym opór południowo–wschodniemu wiatrowi, który wiał z taką siłą, jakby zamierzał zdmuchnąć skład z najbliższego nasypu. Pudła wagonów wibrowały podskakując na nierównych złączach szyn. Żywy eksponat kolejnictwa, które przegrało walkę z czasem. Przez nie dopasowane, czy po prostu wypaczone drzwi i okna wdzierał się jękliwie wiatr ze śniegiem, drewniane ściany i siedzenia skrzypiały i protestowały niczym ładunek okrętowy podczas silnego sztormu. Osobowy wlókł się przez oślepiającą biel zadymki śnieżnej, niekiedy niespodziewanie zwalniając na prostych odcinkach, innym razem przyspieszając niebezpiecznie na zakrętach. Maszynista prawie nie używał parowego gwizdka, którego i tak nie było chyba słychać dalej niż na kilkaset metrów. Widać człowiek w parowozie pokładał pełną wiarę w swoje umiejętności i znajomość szlaku. Reynolds, który z trudem trzymał się na nogach w korytarzu jednego z roztańczonych wagonów, powątpiewał wszakże, czy maszynista naprawdę pochodzi z kolejarskiej rodziny. Stan pociągu umykał jego uwadze tylko dzięki temu, że myślami był już przy czekającym go zadaniu. Opowiadając wcześniej o szczegółach planu, miał przed oczami ową ciepłą, letnią noc i pociąg przemykający przez Wogezy. Teraz, w kilka minut po tym, jak wsiadł do pociągu w Szekszard, z wolna dochodził do wniosku, że porywa się z motyką na słońce. Zamiar był niby prosty. Należało odczepić wagon z profesorem od składu pociągu, a było to możliwe tylko wówczas, gdy osobowy się zatrzyma. W przeciwnym razie nacisk na złącza był zbyt duży. Tak czy inaczej, musiał dostać się do lokomotywy, co w tej chwili graniczyło z niemożliwością, a potem jeszcze przekonać maszynistów, by zatrzymali pociąg w stosownym miejscu. Przekonać, zmusić raczej… Chociaż, gdyby wykazali nieco zrozumienia dla sprawy… Jeśliby odmówili, nie mógłby nic zrobić. Maszyneria parowozu była dla Reynoldsa kompletną zagadką. Pozbawienie palacza i maszynisty przytomności skazałoby setki ludzi na śmierć lub kalectwo. Tak czy inaczej, najpierw musiał dostać się jakoś do parowozu… Wyszedł z przedziału. Jedną ręką oparł się o poręcz przy oknie, drugą schował do kieszeni, by zamaskować nieco ciężar sporego młotka i latarki, które tam trzymał. Dokładnie w tej chwili wpadł na Jancsiego. Starszy pan mruknął coś przepraszająco i nie czekając na reakcję Reynoldsa zlustrował całą długość korytarza, po czym cofnął się i otworzył drzwi do toalety. – No i jak? – spytał w końcu. – Nie jest za dobrze. Siedzą mi na karku. – Ilu? – Dwóch. Ubrani po cywilnemu. W długich płaszczach, bez kapeluszy. Śledzili mnie, gdy szedłem w stronę lokomotywy, a gdy wróciłem do przedziału zauważyłem, że szli za mną. Są bardzo dyskretni. Gdybym się nie rozglądał, na pewno bym ich nie zauważył. – Stań w korytarzu. Chciałbym zobaczyć… – Idą – mruknął Reynolds. Rzucił ukradkowe spojrzenie na dwóch mężczyzn zmierzających w jego stronę, Jancsi tymczasem ukrył się w toalecie, zostawiając tylko milimetrowej szerokości szparę. Pierwszy z tajniaków był wysoki, o trupio bladej twarzy i czarnych oczach. Spojrzał na Reynoldsa beznamiętnie, drugi zaś kompletnie go zignorował. – Masz rację – rzekł Jancsi, gdy tamci już się oddalili. – Co gorsza, wiedzą już, że o nich wiesz. Powinniśmy byli pamiętać, że z powodu tej konferencji w każdym pociągu plączą się teraz tajniacy. – Znasz ich? – Obawiam się, że tak. Ten blady to jeden z najlepszych ludzi Hidasa. Niebezpieczny jak wąż. Drugiego dotąd nie widziałem. – Ale to też jeden z nich. A pewnie Szarháza… – Jeszcze o tym nie wiedzą, ale twój rysopis znany jest od paru dni wszystkim agentom, jak Węgry długie i szerokie. – Otóż to… – Reynolds wolno pokiwał głową. – Oczywiście… A co u ciebie? – Trzech żołnierzy w wagonie ochrony… W następnym nie będzie zapewne żadnego, oni nie podróżują razem z więźniami. Siedzą ze strażnikami przy rozgrzanym do czerwoności piecyku i popijają wino. – Dasz radę? – Myślę, że tak, ale w jaki sposób… – Kryj się! – syknął Reynolds. Stanął przy oknie. Ręce wbił do kieszeni i spojrzał na własne buty, gdy znana już para pojawiła się ponownie, idąc w przeciwną stronę. Spojrzał na nich obojętnie i uniósł lekko brwi, kątem oka śledząc, jak się zataczają, ledwo łapiąc równowagę. W końcu go minęli. – Wojna psychologiczna – mruknął Jancsi. – To stwarza pewien problem… – I to niejeden. Nie mogę dostać się do pierwszych trzech wagonów. Zarezerwowane dla wojska – wyjaśnił Reynolds. – W trzecim dosłownie roi się od żołnierzy. Oficer kazał mi zawrócić. Kiedy odwróciłem się do niego plecami, nacisnąłem klamkę zewnętrznych drzwi. Były zamknięte. – Od zewnątrz – Jancsi skinął głową. – Poborowi. Armia pilnuje, aby nazbyt szybko nie poszli do cywila. Nasze nadzieje zaczynają się rozwiewać, co Michaił? A może sznury na zewnątrz wagonów, te dla dawnych konduktorów? Ani jednego… Nie mam wyjścia, do diabła! W którym wagonie można cię znaleźć? – W drugim od końca. – Dam ci znać dziesięć minut przed rozpoczęciem akcji. Lepiej już pójdę. Mogą wrócić w każdej chwili. – Racja. Za pięć minut będziemy w Bataszku. Pamiętaj, jeśli pociąg tam się zatrzyma, to znaczy, że Hidasowi udało się przewidzieć nasze posunięcie i jakoś zdołał ich o wszystkim zawiadomić. Wtedy pryskaj. – Znów lezą! – mruknął Reynolds. Odsunął się od okna i ruszył ku przodowi pociągu, mijając dwóch mężczyzn w korytarzu. Tym razem obaj obrzucili go obojętnym spojrzeniem i zaczął zastanawiać się, ile jeszcze czasu upłynie, nim zdecydują się na atak. Przeszedł przez dwa kolejne wagony i na końcu czwartego wśliznął się do niewielkiej toalety. Ukrył młotek i latarkę w małej trójkątnej szafce, w której stała pogięta blaszana miednica. Przełożył broń do prawej kieszeni. Wychodząc na korytarz zacisnął palce na kolbie pistoletu. Nie był to jego FN kaliber 6.35, gdyż nie sposób było go odebrać z więziennego depozytu. Odzyskali jedynie broń Hrabiego, ale Reynolds wolałby nie używać pistoletu bez tłumika. Wiedział jednak, że jeżeli będzie trzeba, to się nie zawaha. Wszystko miało zależeć od rozwoju wypadków. Za oknem mignęły przedmieścia Bataszka i Reynolds zauważył, że pociąg zwalnia. Serce podeszło mu do gardła, poczuł dziwne mrowienie w koniuszkach palców. Stanął w przejściu, po obu stronach mając drzwi. Nie wiedział, z której strony pojawi się peron. Upewnił się, że broń jest odbezpieczona i czekał. Nadal zwalniali i Reynolds z trudem utrzymał równowagę, gdy pociągiem kilkakrotnie szarpnęło na rozjazdach. Nagłe rozległ się zgrzyt hamulców. Znów szarpnęło, aż zatoczył się na ścianę, ale pociąg zaczął z wolna nabierać szybkości. Chwilę później stacja Bataszek i kontury budynków zniknęły za kurtyną śniegu. Reynolds rozluźnił chwyt na kolbie. Mimo zimna czuł, jak pot ścieka mu po szyi. Ręka z pistoletem była aż śliska. Wytarł ją w połę płaszcza i przysunął się do drzwi. Uchylił okno na parę sekund i cofnął się, z trudem łapiąc mroźne powietrze i mrużąc oczy. Przenikliwy wiatr wręcz oślepiał. Reynolds oparł się o ścianę, a kiedy zapalał papierosa, zauważył, że drżą mu ręce. To było beznadziejne, a nawet gorzej niż beznadziejne. Wichura narastała, obecnie szybkość wiatru wahała się w granicach pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, pokrywając się z identyczną niemal szybkością pociągu. Na zewnątrz przemykała z wyciem jednolita ściana śniegu. Każda sekunda spędzona na takim mrozie byłaby koszmarem. A gdyby przyszło spędzić tam kilka minut… Reynolds przestał się nad tym zastanawiać. Przeszedł do następnego wagonu i rozejrzał się po korytarzu. Ani śladu agentów, najwidoczniej nie zdążyli jeszcze wrócić. Cofnął się na poprzednie miejsce przy drzwiach po zawietrznej stronie, otworzył je ostrożnie, by nie dać się wyssać na zewnątrz. Obejrzał zamek przy framudze, zamknął drzwi, sprawdził, że okno otwiera się z łatwością, i wrócił do toalety. Przy pomocy noża wykroił z drzwiczek szafki niewielki drewniany klin i w ciągu paru minut nadał mu kształt zasuwy. Po zakończeniu tej rzemieślniczej roboty, znów znalazł się w korytarzu. Żeby plan się udał, prześladowcy muszą zdecydować się na działanie tutaj i teraz, inaczej pościg obejmie cały skład i w końcu tajniakom może przyjść do głowy, by poprosić o pomoc tych paruset żołnierzy z pierwszych wagonów. Tym razem niemal na nich wpadł, gdy tylko zamknął drzwi toalety. Spieszyli się, a niższy odetchnął nawet z ulgą na jego widok. Wyraz twarzy bladolicego nie zmienił się ani na jotę, ale tajniak zwolnił kroku. Ten drugi prawie wpadł Reynoldsowi na plecy, po czym przystanęli metr od niego. Reynolds oparł się o ścianę, by w razie potrzeby mieć obie ręce wolne. Blady zauważył to, a jego mroczne oczy zwęziły się ledwie zauważalnie, nim wyjął w końcu z kieszeni paczkę papierosów. – Macie zapałki, towarzyszu? – zapytał ze sztucznym uśmieszkiem. – Oczywiście. Proszę bardzo – lewą ręką Reynolds wyciągnął zapałki z kieszeni, prawą ujmując jednocześnie pistolet, aż kształt broni uwidocznił się przez materię płaszcza. Blady zauważył jego ruch i powiódł wzrokiem za drugą dłonią, potem przyjrzał się badawczo Reynoldsowi ponad żarzącym się koniuszkiem papierosa, oddał zapałki, podziękował i zniknął w korytarzu. Kompan natychmiast pospieszył za nim. Pech, ale może to i dobrze. Gdyby nie spostrzegli broni, pewnie rzuciliby się na niego już teraz. Reynolds po raz dziesiąty spojrzał na zegarek. Jeszcze trzy, może cztery minuty i będzie musiał ruszyć do lokomotywy… Pociąg zwolnił wyraźnie, jakby wspinając się na niewielkie wzniesienie, i wydawało się nawet, że za oknem mignęła szara wstęga szosy. Zastanawiał się, czy Hrabia i pozostali zdążą na czas i czy operacja ma jakąkolwiek szansę powodzenia. Wiatr wył za oknem zagłuszając nawet dudnienie kół pociągu. Widoczność znów ograniczyła się do jednego metra. Przy takiej pogodzie ciężarówka jest o wiele mniej dogodnym środkiem transportu. Oczami wyobraźni Reynolds widział Hrabiego, przyrosłego do kierownicy i wpatrzonego w szybę, na której wycieraczki toczyły z góry przegraną bitwę z tumanami śniegu. Pozostawało przyjąć, że jednak się uda, inaczej żadne dotychczasowe działanie nie miałoby sensu. Reynolds po raz ostatni spojrzał na zegarek. Wszedł do toalety, napełnił wodą znaleziony tam spory gliniany dzbanek, postawił go na szafce i zabrał pozostawiony uprzednio drewniany klin. Wyszedł na korytarz, raz jeszcze otworzył drzwi z zawietrznej strony i wsadził klin do otworu zamka, wbijając go weń delikatnie kolbą pistoletu. Przymknął drzwi tak, by zasuwa oparła się na drewnianym klinie. Sprawdził, że nie były zablokowane, chociaż wyglądały na zamknięte. Wystarczał stosunkowo niewielki nacisk, by wyrwać kołek z otworu. Ruszył w kierunku ostatniego wagonu. Gdy przeszedł przez następny wagon, z jakiegoś zakamarka wyłoniło się nagle dwóch mężczyzn. Ruszyli jego śladem. Wiedział, że nie zaryzykują ataku w wąskim korytarzu, tuż obok siedzących w przedziałach ludzi. Szedł powoli, patrząc prosto przed siebie, kątem oka lustrując wnętrza mijanych przedziałów. Jancsi znajdował się w trzecim z kolei. Reynolds zatrzymał się gwałtownie, czym udało mu się zmylić prześladowców. Odsunął się pod ścianę, by ich przepuścić, poczekał, aż oddalą się o jakieś trzy metry, dał znak Jancsiemu i puścił się pędem w przeciwnym kierunku. Byle tylko nikt nie zablokował mu korytarza, jedna korpulentna osoba w przejściu zniweczyłaby cały plan. Usłyszał za sobą tupot kroków, przyspieszył więc i o mały włos wszystko by przepadło. Poślizgnął się na mokrej podłodze, wyrżnął głową w poręcz przy oknie i upadł, ale zmusił się, by wstać natychmiast i ignorując ból oraz liczne gwiazdy migoczące mu przed oczami, zerwał się do biegu. Drugi wagon, trzeci, czwarty – w końcu dotarł na miejsce. Skręcił gwałtownie, jak burza wpadł do toalety, z trzaskiem zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Nie chciał, by prześladowcy zawahali się choć przez moment, więc nie tracąc czasu podniósł dzbanek z wodą, zatkał go niedbale zwiniętym ręcznikiem i z całej siły rzucił naczyniem w okno. Szkło pękło z głośnym brzękiem. Wyjął pistolet z kieszeni i łapiąc go za lufę, delikatnie przekręcił klucz, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Tajniacy stali przy otwartym oknie w drzwiach i wyglądali na zewnątrz, pchając się jeden przez drugiego i wypatrując, gdzie też podział się Reynolds. Nie byliby ludźmi, gdyby postąpili inaczej. Reynolds zbliżył się o krok, wybił się jak do skoku i wylądował bliższemu na plecach. Drzwi otworzyły się i jeden z tajniaków wypadł z wagonu jak wystrzelony z procy. Nie zdążywszy nawet krzyknąć, zniknął w śnieżycy. Drugi, ten blady, zgiął się pod nieprawdopodobnym kątem i w ostatniej chwili zawadził dłonią o krawędź drzwi. Na jego twarzy odmalowały się wściekłość i przerażenie. Próbował jeszcze wciągnąć się do wagonu, ale jego walka trwała nie dłużej niż dwie sekundy. Reynolds zamachnął się pistoletem, w ostatniej chwili zmieniając kierunek ciosu. Tajniak rozpaczliwym gestem uniósł do góry drugą rękę, a kolba pistoletu rąbnęła w zaciśnięte na framudze palce, aż sam Reynolds poczuł ból. W chwilę później bladolicy został na szlaku, a jego przeraźliwy krzyk rozmył się w grzmocie toczącego się po szynach pociągu i upiornym, żałosnym zawodzeniu nie słabnącej ani na chwilę wichury. Reynolds wyrwał luźny klin z otworu zamka i znów udał się do toalety. Włożył pistolet do jednej kieszeni, do drugiej zaś schował młotek i latarkę, po czym podszedł do przeciwległych drzwi, tych od nawietrznej strony. Pierwsze spotkanie z żywiołem skończyło się porażką. Pociąg mknął na południowy zachód, w stronę Peczu, a wiatr wiał z północnego wschodu, czyli niemal pod kątem prostym, uniemożliwiając praktycznie otwarcie drzwi. Zostało już niewiele czasu, siedem, może osiem minut. Reynolds podniósł ręce, chwycił mocno metalową poręcz przy ramie okna i opuścił je gwałtownie. Mało nie upadł, gdy uderzył weń podmuch wiatru. Było o wiele gorzej, niż sobie wyobrażał. Pociąg zwolnił, by nie wylecieć z szyn przy tej wichurze. Przez chwilę Reynolds chciał nawet zrezygnować z tej próby samobójstwa, ale pomyślał o siedzącym w ostatnim wagonie profesorze, który nie czuł się zapewne zbyt dobrze pośród zwykłych kryminalistów. Pomyślał o Jancsim i wszystkich, którzy na niego liczyli, i o dziewczynie. W następnej chwili naparł z całych sił, wiedząc, że gdyby huragan na chwilę pofolgował, przyszłoby mu opuścić pociąg o wiele szybciej, niżby sobie tego życzył. Za czwartym razem zdołał wcisnąć stopę w wąską szczelinę, potem całe ramię i ponad połowę ciała. Pchając drzwi, wysunął prawą stopę przed siebie, aż natknął się na oblodzone schodki. W tej samej chwili wypychające kieszeń młotek i latarka zaczepiły o otwór zamka we framudze… Stał tak niemal przez minutę, która ciągnęła się w nieskończoność, uwięziony między drzwiami a boczną ścianą wagonu. W każdej chwili mógł zjawić się ktoś zainteresowany źródłem tej śnieżnej zadymki, która rozszalała się na całym korytarzu. W końcu Reynolds szarpnął się gwałtownie, rwąc guziki i płaszcz, ale zdołał się uwolnić. Prawa stopa zaczęła jednak ześlizgiwać się ze stopnia. Przez chwilę wisiał na lewej ręce i lewej stopie, wciąż jeszcze tkwiącej we wnętrzu wagonu. Podciągnął się powoli, czując jak narasta ból ramienia, potem wyprostował się ostrożnie. Nie miał czego się chwycić prawą ręką, jednak umieścił szczęśliwie prawą stopę na schodach i znieruchomiał na chwilę, zbierając siły. Następnie, wysunąwszy lewą rękę, uchwycił się na moment otwartego okna i uwolnił lewą nogę ze szczeliny. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Znalazł się na zewnątrz, podtrzymywany jedynie przez drętwiejące z wolna palce lewej dłoni i siłę wiatru rozpłaszczającą jego ciało na ścianie wagonu. Wstawał już świt, ale zadymka sprawiała, że czuł się jak ślepiec. Wisiał na samym końcu wagonu, niecałe pół metra przed tylną ścianą, ale choć kilkakrotnie sięgał ręką w poszukiwaniu jakiegoś uchwytu, wszystkie próby kończyły się niepowodzeniem. Wyprostował lewą rękę i zaczął znów szukać po omacku oparcia dla prawej stopy. Natrafił na wąski, stalowy wspornik łączący bufor z podwoziem, ale biegł on pod zbyt ostrym kątem, by móc na nim stanąć. Reynolds próbował odszukać bufor, ale bez powodzenia. Poczuł ból w lewym ramieniu. Zbyt długo opierał ciężar ciała na jednej ręce. Palce były tak odrętwiałe, że w każdej chwili mogły odmówić posłuszeństwa. Znów znalazł się przy oknie, zmienił ręce i sklął się za głupotę, nagle przypominając sobie o latarce. Znów uchwycił się lewą ręką okna, tym razem oświetlając narożnik wagonu. Dwie sekundy wystarczyły, by ustalić i zapamiętać położenie stalowego wspornika na tylnej ścianie, bufora i gumowanej harmonijki przejścia. Reynolds podciągnął się do okna, włożył latarkę do kieszeni i pomyślał przez chwilę, co też z niego zostanie w razie niepowodzenia podczas tego spaceru. Przesunął obie stopy na krawędź schodka, rozluźnił uchwyt lewej dłoni na ramie okna i stał tak przez chwilę, wciskany w boczną ścianę wagonu, aż uniósł prawą stopę w górę, pochylając całe ciało w lewo. Zastygł na kilka sekund w tej dziwnej pozycji, a gdy noga zaczęła obsuwać się po oblodzonej powierzchni, rzucił się w czerń nocy. Wylądował jednym kolanem na wsporniku, golenią drugiej nogi rąbnął zaś boleśnie o krawędź bufora, rozłożonymi szeroko rękami trafiając na sprężystą materię harmonijki. Siła rozpędu była tak duża, że prawa noga zaczęła błyskawicznie się ześlizgiwać po oblodzonym metalu bufora. Napinając wszystkie mięśnie, Reynolds zdołał ostatecznie zaczepić się podbiciem stopy. Wisiał tak przez parę chwil, nie wiedząc, czy nie złamał przy tym manewrze nogi. Dłonie ześlizgiwały się powoli po materii złącza. Rozpaczliwie wyciągnął lewą rękę i nie zważając na ból wymacał wąską szczelinę między wagonem a harmonijką. Zacisnął dłoń na chropawym materiale. Wystarczyły trzy sekundy, by stanął prosto na wsporniku. Drżał cały z wysiłku. Jeszcze parę chwil temu bał się, bał się panicznie, jednak podczas swoich akrobatycznych wyczynów przekroczył wąską granicę między strachem a zdeterminowaną obojętnością. Prawą ręką sięgnął teraz po sprężynowy nóż i wbił ostrze w materiał na wysokości pasa. Musiał się spieszyć. W parę sekund wykroi w materiale otwór na tyle duży, by zmieścić w nim stopę. Na wysokości głowy wyciął drugi otwór, oparcie dla dłoni. Podciągnął się, wbił ostrze noża w dach i po chwili był już na samej górze, gdzie podmuchy wiatru usiłowały strącić go ze szczytu kołyszącego się opętańczo wagonu. Pokonanie pierwszego dachu, czwartego od strony lokomotywy, było stosunkowo proste. Metalowa osłona wentylatorów biegła wzdłuż całej długości i podróż nie trwała dłużej niż pół minuty. Stopy ześlizgiwały mu się nad krawędzią dachu, gdyż rynna na skraju okazała się zbyt oblodzona, by stanowić jakiekolwiek oparcie. Ostrożnie przeczołgał się po złączu między wagonami i zrozumiał, że popełnił błąd. Powinien skoczyć, zamiast wystawiać się na gwałtowne ataki wiatru, który wyraźnie przybrał na sile. W pewnej chwili zdawało się nawet, że wichura zrzuci go z roztrzęsionego wagonu, ale zaraz potem siła wiatru zmalała na tyle nieoczekiwanie, że musiał kurczowo uczepić się osłony wentylatora. Przylgnąwszy płasko do dachu, czołgał się od jednej osłony do drugiej, docierając w końcu bezpiecznie na czoło trzeciego wagonu. Tam usiadł, opuścił nogi i jednym susem pokonał przestrzeń nad złączami, obijając przy tym boleśnie kolano o ścianę następnego wagonu. W ostatniej chwili uchwycił się wystającej krawędzi dachu. Miał wrażenie, że pokonanie długości następnego wagonu zabrało mu tylko sekundy, ale kiedy usiadł na jego drugim końcu i spojrzał na migające pod stopami podkłady, a także ledwie widoczne w zadymce światła reflektorów samochodu jadącego równoległą do torów szosą, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony i zziębnięty. Zdrętwiałe dłonie zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Wiedział, że światła mogły należeć do jakiegoś innego samochodu, ale najprawdopodobniej była to ciężarówka Hrabiego. Reynolds znów się pochylił, rozkołysał jak najmocniej i skoczył na dach pierwszego wagonu. Zaraz też zaczął się po nim ześlizgiwać, jako że tutaj akurat, w odróżnieniu od poprzednich wagonów, nie było wentylatorów ani żadnych innych występów. Na chwilę sparaliżowało go przerażenie. Palce nie znajdywały żadnego oparcia na oblodzonej powierzchni. W końcu powiedział sobie, że tylko spokój może go uratować. Byle gwałtowny ruch groził utratą tej mizernej przyczepności. Właśnie wypatrywał jakiegokolwiek punktu zaczepienia, gdy zobaczył, że pociąg ostrym łukiem skręca pod wiatr. Reynolds zaczął zsuwać się ku krawędzi dachu. Ześlizgiwał się stopami w dół, twarzą szorując po lodzie. Usiłował naruszyć go stopami, wczepić buty w najmniejszą choćby rysę. Może rynna na skraju… Gdy rąbnął goleniami w krawędź dachu pomyślał, że przegrał. Tymczasem pociąg jeszcze nie wyszedł z zakrętu. Zaparł się kolanami o krawędź dachu. Zdzierając paznokcie, wpił się palcami w lód. Potem myśląc o owej chwili nie potrafił wyjaśnić, skąd wziął się w jego dłoni nóż, wbity mocno w dach na sekundę przed ostatecznym upadkiem, gdy biodra były już na krawędzi wagonu. Nie wiedział również, jak długo wisiał, zapewne tylko kilka sekund. W końcu siła spychająca go z dachu przestała działać. Pociąg znów jechał po prostej. Stopniowo Reynolds znów wciągnął się na górę, wyszarpnął nóż, wbił go nieco dalej i zaczął piąć się coraz wyżej. Potem odnalazł pierwszy wentylator i chwycił go tak, jakby zamierzał pozostać przytulony do tego kawałka metalu już na zawsze. Zostały mu ledwo ze trzy minuty, przyszło mu zatem rozstać się z wentylatorem i wbił nóż jeszcze dalej. Ostrze pękło, zapewne trafiając na nit. Odrzucił bezużyteczny uchwyt i opierając się stopami o wentylator, odepchnął się i wyrżnął boleśnie barkiem o krawędź następnego. Potem dotarł do trzeciego i czwartego. Nie wiedział, jak długi właściwie jest ten wagon, ile ma przed sobą jeszcze wentylatorów i czy po kolejnym odbiciu nie spadnie pod koła pociągu. Już chciał zaryzykować, gdy pomyślał, że z tej odległości powinien zobaczyć blask bijący z kabiny lokomotywy. Uniósł się nieco na łokciach. Serce podeszło mu do gardła, gdy dostrzegł rysującą się wyraźnie tuż przed nim krawędź wagonu i czerwoną poświatę płynącą z otwartych drzwiczek paleniska. W kabinie widać było maszynistę i palacza, trzymającego akurat łopatę, oraz uzbrojonego w karabin żołnierza. Tego ostatniego nie powinno tam być, ale w zasadzie można się było tego spodziewać. Chronił się przed zimnem w kącie obok paleniska. Reynolds sięgnął po broń, ale na dobre stracił już czucie w rękach. Nie byłby w stanie nawet przełożyć palca przez osłonę spustu. Schował pistolet i pochylił się pod naporem wiatru. Teraz trochę naprzód… Prawą stopą wyczuł w końcu krawędź dachu i skoczył… Zjechał po stosie węgla leżącego w tyle tendra i wylądował na tylnej platformie parowozu. Trzej mężczyźni odwrócili się jednocześnie. Na ich twarzach malowało się kompletne zaskoczenie. Tak upłynęło im niemal pięć sekund, co wystarczyło Reynoldsowi, by przyjść do siebie i uprzedzić żołnierza, który zaczął zdejmować karabin z ramienia. Wprawdzie wojak uchylił się przed pierwszą bryłą węgla, ale palacz sprawił się dobrze. Żołnierz runął jak długi na podłogę. Łopata raz jeszcze okazała się skutecznym argumentem. Reynolds podniósł się niezdarnie. W podartym ubraniu, z sinymi dłońmi i twarzą pokrytą węglowym pyłem, wyglądał raczej upiornie, ale na to akurat nikt nie zwracał uwagi. Spojrzał na palacza, olbrzymiego młodzieńca z kędzierzawą czupryną, który mimo chłodu miał na sobie koszulę z podwiniętymi rękawami, następnie zerknął na żołnierza. – Gorąco… – uśmiechnął się młodzieniec. – Zmogło biedaka. – Ale dlaczego… – Posłuchaj, przyjacielu. Nie wiem dla kogo ta heca, ale wystarczy mi, że sam widzę, przeciw komu. To mi wystarcza – oparł się na łopacie. – W czym możemy ci pomóc? Reynolds wyjaśnił wszystko naprędce. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a starszy wyraźnie się zawahał. – A co z nami? To nie takie proste… – Spójrzcie! – Reynolds rozchylił płaszcz. – Sznur. Weźcie go, ja… nie czuję już dłoni. Możecie związać sobie nawzajem ręce. To powinno wystarczyć… – Oczywiście – młodszy uśmiechnął się, gdy maszynista wyciągnął rękę w stronę dźwigni hamulca. – Zostaliśmy napadnięci. Pięciu, a może nawet sześciu ludzi. Dalej, przyjacielu. Reynolds nie wiedział, jak dziękować ludziom, którzy zdecydowali mu się pomóc, nie zważając zbytnio na konsekwencje. Pociąg zaczął zwalniać, pokonując kolejne wzniesienie, on zaś musiał teraz dostać się do ostatniego wagonu, zanim skład zatrzyma się na dobre i złącza zakleszczą się tak, że nikt nie będzie w stanie ich odblokować. Zeskoczył z najniższego stopnia kabiny parowozu, przetoczył się po ziemi, wstał i ile sił w nogach ruszył ku końcowi pociągu. Wagony ledwie się już toczyły, gdy minął ten ze strażnikami. Kątem oka Reynolds dostrzegł Jancsiego stojącego w otwartych drzwiach na tylnej platformie. W dłoni trzymał pistolet. Rozległ się łoskot buforów, gdy lokomotywa stanęła. Reynolds włączył latarkę, rozczepił wagony i paroma uderzeniami młotka rozbił zaczep kołnierza hamulca pneumatycznego. Przez chwilę rozglądał się za łączem grzewczym, ale go nie znalazł. Sprężyny buforów odbiły w pewnej chwili i wagonami szarpnęło w tył. Jancsi przeszedł szybko na platformę przypominającej wagon towarowy więźniarki. Reynolds ledwo zdążył uchwycić się krawędzi, gdy mocno uderzony ostatni wagon nabrał impetu, chcąc stoczyć się z rozległego wzgórza, na które dopiero co wjechali. Reynolds sięgnął do olbrzymiego koła hamulcowego. Zaczął je obracać, gdy znaleźli się już dość daleko od składu pociągu. Jancsi odszukał w końcu właściwy klucz, kopniakiem otworzył drzwi i omiótł wnętrze wagonu promieniem latarki. Paręset metrów dalej Reynolds dokręcił koło hamulca do oporu i wagon stanął. Jancsi i Jennings skwitowali jego wysiłek uśmiechem. Profesor w pierwszej chwili nie wierzył własnym oczom, teraz jednak cieszył się jak dziecko. Zaledwie opuścili wagon i ruszyli na zachód, usłyszeli krzyk i zobaczyli brnącą ku nim przez wysoki śnieg jakąś postać. To był Hrabia. Cała jego arystokratyczna rezerwa gdzieś zniknęła. Wrzeszczał i wymachiwał rękami jak oszalały. Rozdział jedenasty O wpół do siódmej następnego ranka przybyli do głównej siedziby Jancsiego, miejsca położonego niecałe szesnaście kilometrów od granicy austriackiej. Dotarli tam po czternastu godzinach jazdy przez zasypane śniegiem drogi, zmrożeni, głodni i wyczerpani brakiem snu, za to w doskonałych humorach. Jedynie Hrabia wolał pozostać cynikiem. Tej nocy pokonali prawie czterysta kilometrów, zatrzymując się tylko dwa razy dla nabrania paliwa. Reynolds kilkakrotnie chciał zaproponować Hrabiemu zmianę za kierownicą, ale za każdym razem zdrowy rozsądek brał górę. Ten mężczyzna zamykał się w swoim świecie za każdym razem, gdy przychodziło mu prowadzić wóz i tylko on dawał szansę na bezpieczny dojazd do celu. Przez większą część drogi Reynolds tylko go obserwował, podobnie jak Kozak. Obaj siedzieli we względnie ciepłym wnętrzu szoferki z tego samego powodu – by odtajać. Kozak był w o wiele gorszym stanie niż Reynolds, jako że prawie połowę drogi z Szekszard do Peczu przesiedział na zderzaku ciężarówki oczyszczając przednią szybę ze śniegu. Dlatego chłopak świetnie rozumiał, jak trudne było zadanie Reynoldsa i prawie całkowicie pozbył się uprzednio żywionej doń niechęci. Gdyby pojechali prostą drogą, cała wyprawa zajęłaby im góra siedem godzin, ale zarówno Jancsi jak i Hrabia wiedzieli, że wówczas podróż skończyłaby się za drutami obozu. Ciągnący się na przestrzeni ponad pięćdziesięciu kilometrów Balaton blokował większość dróg prowadzących w kierunku Austrii. Obaj byli pewni, że wszystkie drogi między południowym brzegiem jeziora a granicą jugosłowiańską zostały zablokowane, te zaś między brzegiem północnym a Budapesztem mogły, ale nie musiały być patrolowane. Należało jednak unikać ryzyka. Najpierw przejechali dwieście kilometrów na północ, okrążyli stolicę od północy i dopiero wtedy skręcili na główną szosę prowadzącą do Austrii, w okolicach Györ kierując się na południowy zachód. Toteż zajęło im to czternaście godzin i gdy dotarli na miejsce, byli wykończeni. Bezpieczne i ciepłe wnętrze podziałało na nich zbawiennie. Jancsi i Kozak rozpalili w kominku, Sandor zabrał się za przyrządzanie posiłku, a Hrabia wydobył z nieźle zaopatrzonego barku butelkę baracka. Poczuli ulgę oraz radość, że jednak pokrzyżowali plany bezpieki. Po jedzeniu, popijając barack, zapomnieli na dobre o zmęczeniu i senności. Na spanie będą jeszcze mieli cały dzień, stwierdził Jancsi, a próbę przekroczenia granicy podejmą dopiero przed północą. O ósmej włączyli radio, by wysłuchać wiadomości i prognozy pogody. Nie było nawet wzmianki o ich akcji, co nawet ich nie zdziwiło. Co do pogody, w całym kraju przewidywano gwałtowne śnieżyce i ta nowina zainteresowała ich najbardziej. Całe południowo – zachodnie terytorium Węgier na wschód od jeziora Balaton zostało odcięte od świata przez najobfitsze opady śniegu od czasu wojny. Wszystkie linie kolejowe, drogi i lotniska zostały zupełnie zablokowane. Słuchali tego w milczeniu. Wiedzieli, że dwanaście godzin później nie wydostaliby się z tamtych stron. Wybiła dziewiąta. Na zewnątrz mrok nocy zmienił się już w szarość dnia, gdy przy drugiej butelce baracka Jancsi zdał relację z pobytu w Szahraza. Hrabia, który łyknął już solidnie, napomknął coś o rozmowie z Furmintem, Reynolds zaś musiał opowiedzieć wszystko o swej podróży po dachach wagonów. Najgorliwszym słuchaczem okazał się profesor, którego nastawienie do Rosjan uległo w ostatnich dniach radykalnej odmianie. Najpierw odmówił wygłoszenia referatu na otwarciu konferencji, o ile nie dowie się najpierw, co z synem. Gdy okazało się, że syn umknął Rosjanom, na dobre odmówił współpracy, o żadnych konferencjach czy odczytach nie chcąc nawet słyszeć. Rosjanie stracili ostatni atut. Wtrącenie go do więzienia napełniło profesora wściekłością, a zamknięcie w wagonie towarowym razem z bandą recydywistów przepełniło czarę goryczy. Kiedy dowiedział się jeszcze, jak postąpiono z Jancsim i Reynoldsem, wręcz zaklął, co u niego było zjawiskiem nader rzadkim. – Czekajcie no – mruknął mściwie. – Niech no tylko wrócę do kraju! Brytyjski rząd, kosztowne projekty i rakiety… Do diabła z ich projektami! Najpierw muszę zająć się czymś o wiele ważniejszym… – Czym? – spytał Jancsi. – Komunizmem! – Jennings opróżnił szklaneczkę i wykrzyknął: – Nie chwaląc się, mam jednak znajomych w redakcjach gazet w całym kraju. Wysłuchają, co mam do powiedzenia, szczególnie, gdy przypomną sobie moje dotychczasowe gadki. Ukażę im całą zgniliznę ustroju komunistycznego i jak skończę… – Za późno na to – przerwał mu ironicznie Hrabia. – A to czemu? – Hrabia chciał powiedzieć, że to zostało już dawno zrobione przez ludzi, którzy, bez obrazy, o wiele dłużej cierpieli ten ustrój. Nie parę godzin, jak pan, ale przez lata – wyjaśnił Jancsi. – A więc chce pan, żebym wrócił do Londynu i siedział tam z założonymi rękami… – Jennings przerwał na chwilę i spróbował się uspokoić. – Niech to diabli, człowieku. Każdy ma chyba obowiązek… Zbyt późno zdałem sobie sprawę z całej historii, ale teraz widzę to jak na dłoni. Trzeba zapobiec rozszerzeniu się tej zarazy. – Już za późno – powtórzył ostro Hrabia. – On chce przez to powiedzieć, że komunizm nie ma szans poza terenami, które już opanował – wyjaśnił ponownie Jancsi. – Poza tym jego koniec jest coraz bliższy. Nie trzeba go już powstrzymywać, to dokonało się samo. Owszem, tli się jeszcze tu i tam, szczególnie w co słabiej rozwiniętych społeczeństwach, ale nie wśród Węgrów, Czechów, Polaków czy innych narodów. Weźmy na ten przykład Węgry. Kto uległ indoktrynacji w największym stopniu? – Pewnie młodzi. – Właśnie – przytaknął Jancsi. – Oraz rozpieszczeni ulubieńcy systemu: pisarze, intelektualiści i robotnicy wielkoprzemysłowi. A kto rozpoczął powstanie przeciwko Rosjanom? Właśnie oni. Wprawdzie uczynili to w najmniej sprzyjającym momencie, ale to już inna sprawa. Chcę tylko powiedzieć, że do upadku komunizmu przyczyniają się właśnie ci, w których pokłada on największe nadzieje. – Powinien pan zobaczyć kiedyś kościoły w moim kraju – mruknął Hrabia. – Co niedzielę zjawiają się tam tłumy ludzi, w tym wielu młodych. Ludzka natura to wspaniała rzecz. – No to co mam zrobić? – spytał Jennings. – Zapomnieć o wszystkim? – Nie – Jancsi pokręcił ze znużeniem głową. – To ostatnie, co bym doradzał. Być może obojętność jest jeszcze większą zbrodnią. Nie, profesorze, oczekiwałbym raczej, że powie pan swoim rodakom, że każdy z nas, tutaj, w Europie Środkowej, ma do przeżycia tylko jedno życie i chcielibyśmy poczuć jeszcze osobiście w tym życiu nieco wolności. Proszę im powiedzieć, że czekamy już siedemnaście długich lat i nie chcemy, żeby nasze dzieci spotkały te same nieszczęścia. Jancsi przechylił się na krześle, jakby zapominając o szklaneczce, a na jego zmęczonym, pokrytym zmarszczkami obliczu ukazał się wyraz powagi i napięcia. – Proszę, niech pan powie swym rodakom, że życie nas samych i przyszłych pokoleń spoczywa obecnie w ich rękach. Że jest tylko jedna rzecz na tym świecie, która liczy się naprawdę: pokój. Nasza Ziemia jest mała i musimy wreszcie nauczyć się na niej żyć wszyscy razem. – Koegzystencja? – Jennings uniósł brwi. – Koegzystencja. Straszliwe słowo, ale co innego można zaproponować w tej sytuacji? Upiorny koszmar wojny? Jeśli człowiek ma przetrwać, to jedyne wyjście. Ale marzenie wielkiego Amerykanina, Cordella Hulla nigdy się nie ziści, jeśli nadal przy głosie pozostaną różni kretyni domagający się natychmiastowych efektów wszelkich działań. Spadochroniarska dyplomacja! Pomóż nam, by pomóc samemu sobie… Oni nie mają o niczym pojęcia. Plotą bzdury na temat Rosjan, chociaż sami opuścili swoje kraje przed wieloma laty i nie wiedzą, co tam naprawdę się teraz dzieje. I niechby wreszcie przestali nam wmawiać, że mamy znienawidzić wszystkich tych, z którymi przyszło nam dzielić ten świat. Nacjonalizm, szowinistyczny patriotyzm, oto największe zło dzisiejszego świata. Czy można mieć nadzieję, skoro ludzie wciąż hołdują przestarzałym zasadom nacjonalistycznej wierności? To fikcja. – Jancsi próbował wyjaśnić panu – stwierdził Hrabia – że jedyne, co powinien pan uczynić, to nawrócić świat Zachodu na wiarę chrześcijańską, i wszystko będzie dobrze. – Niezupełnie – Jancsi pokręcił głową. – To dotyczy bardziej Rosjan niż Zachodu. – Gadanie – warknął Jennings. – Tylko słowa. Potrzeba czegoś więcej niż słów, przyjacielu. Powiedział pan, że należy uczynić pierwszy ruch, ale jaki? – Bóg jeden wie – mruknął Jancsi. – Ja nie wiem. Gdybym to wiedział, nazwisko generała majora Illjurina zostałoby zapisane złotymi zgłoskami na kartach historii. Żaden człowiek nie może, nie śmie więcej, jak tylko snuć przypuszczenia. Podstawą, jak sądzę, jest problem rozbrojenia. Tylko ono mogłoby przekonać Rosjan o pokojowych intencjach. Pokojowych intencjach! – Jancsi wybuchnął śmiechem. – Brytyjczycy i Amerykanie wypełniają arsenały Zachodu bombami wodorowymi, interesujący to sposób okazywania pokojowych intencji. Jeśli tak będzie dalej, to Rosjanie nigdy nie zmniejszą nacisku na kraje satelickie. Ludzie na Kremlu będą w przerażeniu coraz bliżej tego, czego wszyscy obawiamy się najbardziej: naciśnięcia tego właśnie guzika. Pewnie nie przeżyliby potem zemsty własnego narodu… Zbrojenia prowokują Rosjan, wiodą ich przywódców prosto w objęcia szaleństwa. Konieczna jest stała gotowość do negocjacji, niezależnie od poczynań Rosjan. – Powiedziałbym raczej, że kluczowym zadaniem jest stała obserwacja – zasugerował Reynolds. – Nie dać się zaskoczyć… – A ja myślałem już, że nasz przyjaciel dojrzał światełko na końcu tunelu – mruknął Hrabia. – Chyba jednak nigdy się tego nie doczekamy. – Może nie – powiedział Jancsi. – Ale w pewnym sensie ma rację. W jednej ręce armata, w drugiej gałązka oliwna. Wybierajcie. Musicie być cierpliwi, pośpiech mógłby doprowadzić świat do katastrofy. Co znaczy czyjaś duma, gdy stawką jest istnienie świata? Trzeba spotykać się z nimi na możliwie wielu polach: kultury, sportu, nauki… Wszystko to łączy ludzi, pozwala dostrzec bezsensowność szowinizmu. Przede wszystkim jednak handel. Nieważne, ile stracicie, jeśli tylko zdołacie ich przekonać o swej dobrej woli. Zwróćcie się o pomoc do Kościoła. W Polsce kardynał Wyszyński idzie ręka w rękę z Gomułką i o niebo lepiej zna się ode mnie na problemach światowego pokoju. Wierzy, że dobro musi w końcu zwyciężyć. Ludzie w całej Polsce mają się obecnie o wiele lepiej, pewnych spraw już się nie boją. Wszystko dzięki wspólnocie ludzi wyznających różną wiarę, których wspólną cechą jest dobra wola. I to jest właściwa droga, a nie konkretne działania obliczone na szybki efekt. Spytajcie przywódców wielkich narodów, co jest najpotrzebniejsze na dziś i jutro, oni zaś odpowiedzą wam, że wiedza i wykształcenie. Naukowcy. Właśnie tacy geniusze, którzy dawno już zatracili wyczucie dobra i zła, dokładają na całym świecie starań, by załatwić nas wszystkich. Ludzie w rządach nie mogą być wszędzie szaleni, ale na pewno są ślepi, a ślepotę już tylko krok dzieli od obłędu. My musimy pamiętać, że ci inni ludzie, z którymi dzielimy świat, są tacy sami jak my. Musimy myśleć nie o masach, ale o istotach ludzkich. Owszem, prawdą jest, że jakiś naród może się „wykoleić”, ale nie staje się to nigdy z woli owego narodu, zwykle bezradnego, ukształtowanego przez historię i inne czynniki, których dzisiaj zwykle nie potrafimy zrozumieć. Ale wraz ze zrozumieniem i świadomością manipulacji, pojawi się również współczucie. Współczucie, które sprawiło, że społeczeństwo żydowskie zwróciło się do narodów świata z prośbą o udzielenie pożyczek ich zaprzysięgłym wrogom, głodującym uciekinierom z krajów arabskich. Zwykłe współczucie. Przecież wielu stacjonujących w Budapeszcie Rosjan odmówiło strzelania do Węgrów. A potem nadejdzie czas miłosierdzia. Musi nadejść, chociaż nie ręczę, czy stanie się to jeszcze za naszych czasów. To ryzyko, ale sprawa ma szansę powodzenia, o ile tylko zrozumiemy to i owo. Rzeki czy góry nie są już barierami dzielącymi ludzkość. To ludzki umysł stanowi ostatnią barierę… Oto ostatnia granica, granica ignorancji… Przez dłuższą chwilę słychać było tylko syk płomieni i cichy, melodyjny śpiew czajnika. Ogień zdawał się hipnotyzować wszystkich w pokoju, bardziej jednak zafascynował ich spokojny głos starszego pana. Nawet profesor jakby trochę się uspokoił. Reynolds pomyślał, że gdyby tylko pułkownik Mackintosh wiedział, co zaprząta w tej chwili głowę jego podwładnego, agent ów mógłby sobie zaraz po powrocie do Anglii zacząć szukać nowej pracy. Hrabia wstał, żeby napełnić ponownie kieliszki. Uczynił to w milczeniu, nikt nawet nie spojrzał przy tym na niego, nikt nie chciał pierwszy zakłócić ciszy. Reynolds rozmyślał o pewnym od dawna już nie żyjącym, angielskim poecie, który powiedział przed wiekami mniej więcej to samo, gdy nagle w ciszę wdarł się ostry dzwonek telefonu. Wyrwany z zamyślenia Jancsi wstał i podniósł słuchawkę. Zamiast dzwonka usłyszeli ostry, kobiecy krzyk, który zmienił się w szept, gdy Jancsi przyłożył słuchawkę do ucha. Były to słowa wypowiadane łamiącym się głosem, ale nikt inny nie słyszał ich treści. Kostki palców obejmujących słuchawkę nagle pobielały. Pozostali mogli tylko obserwować nieruchomą, pobladłą twarz, na której nie malowały się żadne uczucia. Minęło sporo czasu, nim Jancsi się odezwał. Potem pękła z trzaskiem szklaneczka, którą trzymał w dłoni. Odłamki posypały się na kamienną podłogę, krople krwi zmieszały się z rozlaną brandy. Jancsi nawet tego nie zauważył. Potem rzekł nagle: – Zadzwonię… – słuchał przez chwilę. – Nie, nie… Odłożył słuchawkę, ale nim połączenie się przerwało, dał się znowu słyszeć ten sam krzyk. – Głupio zrobiłem, prawda? – rzekł cicho Jancsi, wyciągając chusteczkę i przykładając ją do zakrwawionej dłoni. – Tyle dobrego trunku się zmarnowało. Przepraszam cię, Włodzimierzu. Po raz pierwszy Reynolds usłyszał, jak zwraca się do Hrabiego po imieniu. – Co to było, na Boga? – spytał Jennings. Dłonie drżały mu tak bardzo, aż brandy wyciekała ze szklanki. – Odpowiedź na wiele dręczących nas pytań. Teraz już wiemy, dlaczego Imre zaginął, wiemy również, jak poznali tajemnicę Hrabiego. Udało im się schwytać chłopaka. Przewieźli go na Stalina i powiedział im wszystko, zanim umarł… – Imre… – wyszeptał Hrabia. – Zanim umarł… Boże wybacz mi, a ja myślałem, że miał nas dość… – spojrzał na telefon. – To znaczy że… – Imre umarł wczoraj – mruknął Jancsi. – Biedny, zagubiony i samotny… To była Julia. Imre powiedział im, gdzie mogą ją znaleźć. Aresztowali ją w chwili, gdy chciała wyruszyć i dołączyć do nas. Potem zmusili ją, by powiedziała o tym miejscu. Wiedzą, gdzie jesteśmy. Reynolds z trzaskiem odsunął krzesło. Przypominał wilka szykującego się do ataku. – To Julia krzyczała – wychrypiał. – Co oni jej… – To Julia. Hidas chciał pokazać, że nie żartuje – Jancsi zakrył twarz dłońmi. – Ale Julii niczego nie zrobili, oni męczyli Katarzynę. Na oczach córki… Nie miała wyboru… Reynolds patrzył osłupiały na starszego pana. Jennings był przerażony, a Hrabia klął cicho i kunsztownie, ani razu nie powtarzając niczego z długiej litanii bluźnierstw. Reynolds usiadł, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. – Wiedziałem, że nie umarła – szepnął Jancsi. – Zawsze o tym wiedziałem. Nigdy nie straciłem nadziei. Ale… Boże, czemu nie pozwoliłeś jej umrzeć? Reynolds dopiero w tej chwili zrozumiał, że mowa o żonie gospodarza, od dawna uznawanej przez wielu za martwą. Julia też tak sądziła… Niemniej w Katarzynie wciąż tliła się iskierka życia, nadzieja, że w końcu Jancsi ją odnajdzie. Hidas opuścił więzienie, bo wiedział, gdzie jej szukać. A teraz dostali jeszcze w swoje łapy Julię… Sytuacja się komplikowała. Reynolds przypomniał sobie wszystkie miłe chwile spędzone z dziewczyną, przypomniał sobie jej ponure przeczucia… – Skąd był ten telefon? – spytał Reynolds, już normalnym głosem. – Z Andrassy Ut. A co to ma do rzeczy, Michaił? – Możemy je odbić. Musimy pojechać tam od razu i odbić je. Tylko Hrabia i ja. – Jeżeli ktokolwiek mógłby tego dokonać, to faktycznie tylko wy dwaj. Ale to się nie uda. Nie chodzi nawet o to, że poznają was od progu, ale nie dotrzecie do Budapesztu. Poza tym, ty wykonałeś już swoje zadanie, a to najważniejsze, prawda? Co powiedziałby Mackintosh? – Nie wiem – odparł powoli Reynolds. – Nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi. Skończyłem z tym. To moja ostatnia misja i ostatnie zadanie dla pułkownika. Zrobiłem, co do mnie należało, zatem… – Chwileczkę – Jancsi uniósł dłoń. – To już coś więcej niż dotąd. Groźniejsze. Co pan powiedział, profesorze? – Katarzyna… – mruknął naukowiec. – Co za dziwny zbieg okoliczności. Moja żona nosi to samo imię… – Zbieg okoliczności… Podobieństw jest więcej – Jancsi spoglądał przez chwilę nie widzącym wzrokiem na płomienie w kominku. – Brytyjczycy wykorzystali pańską żonę, by zmusić pana do powrotu do kraju, a teraz… – Oczywiście, oczywiście… – wymamrotał Jennings. Był spokojny, opanowany. – To oczywiste… Dlaczego mieliby dzwonić, gdyby chodziło o cokolwiek innego. Powinienem natychmiast wyruszyć w drogę. – Wyruszyć w drogę? – Reynolds spojrzał na niego. – Jaką drogę? – Gdybyś znał Hidasa równie dobrze jak ja – odparł Hrabia – nie musiałbyś pytać. To raczej nieskomplikowany układ. Katarzyna i Julia powrócą do nas, jeżeli wydamy profesora. – Dokładnie. Wtedy je oddadzą. Ale to niemożliwe – Jancsi pokręcił głową. – Nie mogę tego zrobić. Bóg jeden wie, co by się z panem stało, gdyby znów znalazł się pan w ich łapach… – Ale musi pan – Jennings wstał. – Nic mi nie będzie. Jestem dla nich zbyt cenny. Pańska żona, panie Jancsi, pańska rodzina, znaczy więcej niż moja wolność. Nie ma wyboru, muszę odejść. – Zwróci mi pan rodzinę, ale swojej nigdy już nie zobaczy. Zdaje pan sobie z tego sprawę, profesorze? – Tak. Wiem, co mówię. Separacja to nie jest aż takie zło. Najważniejsze, że jeśli się poddam, to nasze rodziny przeżyją, a kto wie, może przyjdzie jeszcze taki dzień, że znów stanę się wolnym człowiekiem. Chyba pan to rozumie? Jancsi skinął głową. Mimo strachu i wszechogarniającej wściekłości, czuł też żal. Żal, który odczuwałby wobec każdego człowieka postawionego przed równie okrutnym wyborem. Ale teraz musiał zdecydować sam, chociaż ledwie parę minut temu nawoływał do miłowania nieprzyjaciół. – Cieszę się, bardziej niż kiedykolwiek, profesorze Jennings, że mogłem pomóc, choć w niewielkim stopniu, w uratowaniu pana. Jest pan dzielnym i dobrym człowiekiem, ale nie mogę pozwolić, by poświęcił pan swe życie za mnie lub za kogoś z mojej rodziny. Powiem pułkownikowi Hidasowi… – Nie! – przerwał mu Hrabia. – To ja powiem. Podszedł do telefonu i wybrał numer. – Pułkownik zawsze lubił wysłuchiwać raportów składanych przez niższych stopniem oficerów… Nie, Jancsi, zostaw to mnie. Nigdy dotąd nie kwestionowałeś moich opinii… Proszę cię, nie rób tego właśnie teraz – przerwał, wyprostował się nieznacznie, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Pułkownik Hidas? Tak, czuję się świetnie… Miło mi to słyszeć… Tak, przemyśleliśmy pańską propozycję i zdecydowaliśmy się na wymianę jednego członka naszej grupy. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo musi panu brakować najlepszego oficera AVH, jak był mnie pan uprzejmy określić. Wiem, jak można temu zaradzić. Jeżeli zaręczę panu, że profesor Jennings nie puści pary z ust na Zachodzie, to czy zgodzi się pan wziąć jako zakładnika mnie, w zamian za żonę i córkę generała majora Illjurina? Tak, tak, oczywiście, że poczekam. Ale nie będę sterczał tak cały dzień. Przez chwilę obracał słuchawkę w dłoni, po czym spojrzał na profesora i Jancsiego. Podniósł rękę, by ich uciszyć i zapobiec podjętej przez Jenningsa próbie wyrwania mu słuchawki z dłoni. – Tylko spokojnie, panowie. Chciałbym, żebyście wiedzieli, że nie ma tu mowy o męczeństwie czy innych takich nonsensach… A, pułkownik Hidas? No tak, tego właśnie się obawiałem… To potężny cios dla mojej dumy… ale zdaję sobie sprawę, że jestem tylko małą rybką… Zatem to jednak musi być profesor.. Tak, zgodził się. Nie. Nie wróci do Budapesztu, aby dokonać wymiany, pułkowniku. Czy uważa pan nas za aż tak niedoświadczonych? Gdybyśmy tam pojechali, dostałby pan nas wszystkich. Jeżeli będzie pan nalegał na Budapeszt, Jennings jeszcze dziś przekroczy granicę i nikt nie będzie w stanie temu zapobiec. Wie pan o tym lepiej niż… Właśnie, wiedziałem, że zmieni pan zdanie. Zawsze uważałem pana za rozsądnego człowieka. Proszę słuchać uważnie. Ze trzy kilometry na północ od tego domu, córka generała pokaże panu drogę, boczna droga skręca gwałtownie w lewo. Kończy się osiem kilometrów dalej, przy niewielkim promie nad brzegiem Raabu. Proszę tam czekać. Trzy kilometry na pomoc od tego miejsca jest drewniany most na tej samej rzece. Pokonamy go, a następnie zniszczymy, by pana nie kusiło, żeby pospieszyć za nami na południe. Zatrzymamy się przy domu przewoźnika, na przeciwległym brzegu rzeki. Wymiany dokonamy przy pomocy promu. Czy wszystko jasne? Nastała dłuższa chwila ciszy, po czym słaby, metalicznie brzmiący głos Hidasa powiedział coś w słuchawce. – Chwileczkę – odparł Hrabia i zakrył dłonią mikrofon. – Mówi, że potrzebuje godzinę, aby uzyskać specjalne pozwolenie rządowe. To dość prawdopodobne. Sądzę jednak, że będzie w tym czasie próbował nas otoczyć lub wezwać eskadrę bombowców, która wpuści nam parę bombek prosto do komina. – Niemożliwe – mruknął Jancsi. – Najbliższe koszary są w Kaposvar, na południe od Balatonu, a co do lotnictwa, to przy tej pogodzie nawet wrony chodzą piechotą. Ryzykujemy. – Ma pan swoją godzinę, pułkowniku Hidas – powiedział Hrabia, zdjąwszy rękę ze słuchawki. – Jeżeli jednak zadzwoni pan choćby minutę po umówionym czasie, już pan nas nie zastanie. Jeszcze jedno. Nie życzymy sobie odcięcia drogi ucieczki. Zna pan rozmiary naszej organizacji. Na każdej z szos na północ od Szombathely znajdzie się kilku naszych ludzi. Jeżeli ktoś z nich natrafi na blokadę, choćby nawet na wojskową ciężarówkę albo nawet łazik, znikniemy. A więc do zobaczenia, pułkowniku, za… powiedzmy, trzy godziny… Au revoir. Odłożył słuchawkę i spojrzał na pozostałych. – Widzicie, jak to jest, panowie. Mam reputację człowieka szlachetnego i skłonnego do poświęceń, a tu nijakiego ryzyka do podjęcia. Pociski rakietowe znaczą dla nich więcej i za wszelką cenę chcą dostać z powrotem profesora. Mamy trzy godziny. Jedna z tych trzech godzin prawie już minęła, i chociaż powinni wykorzystać ją na sen, nikt nie ułożył się na spoczynek. Jancsi myślał o Katarzynie, którą znów miał zobaczyć, i z jednej strony perspektywa ta cieszyła go, z drugiej zaś sprawiała, że zaczynał się bać. Dręczyły go wyrzuty sumienia. W głębi serca był przekonany, że profesor nie powinien trafić ponownie w ręce Rosjan. Jennings nie chciał przesypiać ostatnich godzin wolności. Kozak jakoś też nie kwapił się do łóżka. Trenował zawzięcie, przygotowując się do chwalebnej walki ze znienawidzonymi tajniakami. Sandor dotrzymywał towarzystwa Jancsiemu. Gdy starszy pan wyszedł przed dom i zaczął przechadzać się dokoła budynku, olbrzym podążał za nim krok w krok. Hrabia pił. Powoli i bez przerwy, jakby opróżniał ostatnią w swym życiu butelkę brandy. Reynolds spojrzał na niego ze zdziwieniem, gdy wyciągnął trzeci korek z rzędu. Najdziwniejsze, że po Hrabim nie było widać najmniejszego śladu wchłoniętego dotąd alkoholu. – Wydaje ci się, że za dużo piję, przyjacielu? – uśmiechnął się do Reynoldsa. – Nie starasz się ukryć swoich myśli. – Nie staram się. A nie pijesz za dużo? – Chyba nie. Lubię ten trunek. – Ale… – Ale co? Reynolds wzruszył ramionami. – Ale nie dlatego pijesz. – Nie? – Hrabia uniósł brwi. A więc piję, by utopić smutki? – Sądzę raczej, że chcesz w ten sposób utopić smutki Jancsiego – rzekł wolno Reynolds i nagle doznał olśnienia. – Nie. Wydaje mi się, że wiem. Jancsi wkrótce zobaczy żonę i córkę. Jego zmartwienie minie, a twoje pozostanie. Dotąd mieliście wspólne troski, teraz zostaniesz w pojedynkę… i to sprawia, że pijesz za dwóch. Tak, teraz już wiem, dlaczego… – Jancsi ci o tym opowiadał? – O niczym mi nie opowiadał. – Wierzę ci – Hrabia spojrzał na niego w zamyśleniu. – Wiesz co, przez te parę dni przybyło ci z dziesięć lat. Nigdy już nie będziesz taki jak kiedyś. Masz zamiar rzucić pracę w wywiadzie? – To moja ostatnia misja. Kończę z tym. – I zamierzasz poślubić Julię? – Cholera! To aż tak widać? – Wygląda, jakbyś dowiedział się o tym ostatni. Ja nie widzę w tym nic dziwnego. – No… no cóż… tak. Oczywiście – zamyślił się. – Nawet jej jeszcze nie zapytałem… – Nie musisz. Znam się na kobietach – Hrabia machnął ręką. – Najpewniej ma nadzieję, że zdoła jeszcze zrobić z ciebie człowieka… – – Mam nadzieję, że tak – Reynolds przerwał, zastanowił się nad czymś, w końcu spojrzał na Hrabiego. – Wspaniale udało ci się zmienić temat… – Tak. Rzeczywiście. Nieźle mi poszło. Czasem myślę, że duma to cholerna sprawa… – Hrabia nalał sobie pół szklaneczki brandy, wypił, zapalił kolejnego papierosa. – Jancsi szukał swojej żony, a ja synka… Synka! W przyszłym miesiącu skończy dwadzieścia lat. Skończy? Nie wiem. Po prostu nie wiem. Mogę jedynie mieć nadzieję, że żyje. – Nie był twoim jedynym dzieckiem? – Miałem pięcioro dzieci, a te dzieci miały matkę, dziadków i całą dalszą rodzinę, ale… o nich nie muszę się już martwić… Wszyscy są… bezpieczni… Reynolds nie skomentował tego. Nie musiał nic mówić. Pamiętał, co wspomniał Jancsi, że Hrabia stracił wszystko, co miał na tym świecie. – Zabrali mnie, gdy chłopiec miał zaledwie trzy latka. Widzę go nadał, stojącego na śniegu, zakłopotanego, nie rozumiejącego… Myślę o nim stale… każdego dnia, każdej nocy. Czy udało mu się przeżyć? Czy ktoś się nim zajął? Czy miał się w co ubrać? Było wtedy tak potwornie zimno… Czy teraz ma co jeść, czy jest chudy, wynędzniały… Może jednak przeżył? Był ślicznym małym chłopcem. Zastanawiam się, jak teraz wygląda. Zawsze się zastanawiałem, jak może teraz wyglądać… Jak się uśmiecha, czy w ogóle się śmieje… Zawsze chciałem być przy nim, ale niestety, nie było mi to dane. Te wspaniałe lata przeminęły i nigdy już nie wrócą. Teraz… teraz jest już za późno… Co było wczoraj… Żyłem tylko dla niego, ale każdy z nas musi w końcu zdać sobie sprawę z pewnych oczywistych rzeczy. Taka godzina prawdy wybiła dla mnie właśnie dzisiaj… Wiem, że nigdy go już nie zobaczę. Niech Bóg czuwa nad moim chłopcem… Niechaj go strzeże… – Przykro mi, że zapytałem – powiedział Reynolds. – Bardzo mi przykro… Ale nie. Inaczej. Będę szczery. Cieszę się, że zapytałem. – To dziwne, ale ja się cieszę, że opowiedziałem ci o wszystkim – Hrabia powtórzył manewr ze szklaneczką, a gdy znów przemówił, uczynił to już normalnie, ze zwykłą ironią w głosie. – Barack sprawia, że człowiek zaczyna się żalić… ale potrafi też rozpędzić smutki. Czas, przyjacielu. Minęła cała godzina. Nie możemy zostać tu dłużej. Tylko szaleniec zaufa Hidasowi. – Zatem Jennins musi odejść? – Jennings musi odejść. Jeżeli go nie oddamy, Katarzyna i Julia… – Umrą? – Przykro mi, ale tak. – Hidasowi musi bardzo na nim zależeć. – Chcą go za wszelką cenę. Komuniści boją się śmiertelnie, że jeżeli uda mu się uciec na Zachód, wtedy zacznie mówić o wszystkim, co tu widział, a to byłby cios, po którym długo by się musieli zbierać. Wynikłyby z tego szkody praktycznie nie do naprawienia. Dlatego zadzwoniłem i zaproponowałem im siebie. Wiem, że chcieliby dostać mnie w swoje ręce, ale wolałem przekonać się, jak zależy im na profesorze. Jednak chcą go za wszelką cenę. – Dlaczego? – Nigdy już nie będzie z nimi współpracował i dobrze o tym wiedzą… – Chcesz powiedzieć… – Chcę powiedzieć, że w tej chwili interesuje ich tylko, aby ten człowiek umilkł na zawsze. Istnieje tylko jeden pewny sposób… – Co oznacza, że skazujemy go na śmierć. Nie można na to pozwolić. Musimy… – Zapomniałeś o Julii – powiedział spokojnie Hrabia. Reynolds zamilkł. Za jakieś pół minuty poderwał go ostry dzwonek telefonu. – Tu Howarth. Pułkownik Hidas? Jancsi i Sandor wpadli do pokoju. Obaj obsypani śniegiem. Słyszeli głos dobywający się ze słuchawki, ale słów znowu nie rozumieli. Patrzyli jedynie na Hrabiego, opartego niedbale o ścianę i wodzącego wzrokiem po całym pokoju. Nagle jego brwi połączyły się w równą linię. – To niemożliwe! Powiedziałem godzinę, pułkowniku! Nie możemy czekać dłużej. Czy uważa pan, że mamy ochotę na samobójstwo? Nie będziemy tu czekać, aż zjawi się pan z wojskiem… Przerwał na chwilę, gdy głos po drugiej stronie wszedł mu w słowo. Słuchał tego przez chwilę, aż rozległ się szczęk zrywanego połączenia. Hrabia wpatrywał się przez chwilę w milczący telefon i odłożył słuchawkę. – Coś tu jest nie tak… Coś mi tu śmierdzi. Hidas twierdzi, że minister, z którym musi się skontaktować, wyjechał do swej daczy, a zamieć odcięła linię telefoniczną i musieli wysłać samochód… Że może minąć jeszcze z pół godziny, nim… ty cholerny durniu! – Kogo masz na myśli? – spytał łagodnie Jancsi. – Siebie – rzucił ponaglająco Hrabia. – Sandor, ruszaj do ciężarówki i zapalaj! Przygotujcie granaty i materiały wybuchowe, by zająć się mostem i słupem telefonicznym. Pospieszcie się. Do nagłej i niespodziewanej, pospieszcie się! Bez chwili wahania wykonali polecenia Hrabiego. Kilkanaście sekund później stali przed domem, ładując wśród gęstej zadymki ekwipunek, a w minutę później, chybocząc się i podskakując na nierównościach, samochód ruszył wąską dróżką w stronę szosy. Jancsi popatrzył pytająco na Hrabiego. – Ostatni telefon wykonano z aparatu polowego – wyjaśnił Hrabia. – W gruncie rzeczy powinienem wpaść na to wcześniej. Czemu Hidas użył polowego aparatu? Bo nie jest w swoim gabinecie w stolicy. Poprzednio zaś telefonował z siedziby AVH w Györ. Przez cały czas był w drodze, a dzwonił po to tylko, by upewnić się, że nadal jesteśmy w domku, i zyskać na czasie. Minister, pozwolenie rządowe, przerwane kable, wszystko to łgarstwa. Dalibyśmy się nabrać! Założę się, że w tej chwili jest nie dalej niż piętnaście kilometrów stąd. Jeszcze kwadrans i dostałby nas wszystkich, pogrążonych w błogiej nieświadomości… Rozdział dwunasty Czekali u stóp słupa telegraficznego, tuż na skraju lasu i trzęśli się przy tym z zimna, w dodatku jeszcze niewyspani i zmęczeni. Nasączeni zdradliwym, parującym ciepłem brandy nie byli przygotowani do dłuższego pobytu na mrozie. Szczęśliwie śnieg przestał sypać. Wąską dróżką dotarli do niewielkiego garbatego mostu, przejechali go, potem skręcili wzdłuż głównej drogi na zachód, zatrzymując się przy oddalonym od zakrętu o jakieś dwieście metrów lesie. Ciężarówkę ukryli wśród drzew. Hrabia z Sandorem zostali przy moście, by go zaminować, Reynolds zaś i profesor zaczęli zbierać w lesie połamane gałęzie, by zatrzeć ślady opon i zamaskować przewody biegnące od ładunków wybuchowych. Sandor wyszukał sobie kryjówkę i przycupnął tam z detonatorem. Zanim pozostali wrócili do ciężarówki, Jancsi i Kozak zdołali podłączyć polowy telefon do linii telefonicznej biegnącej od domu. Minęło pół godziny, śnieg nadal nie sypał, mróz przenikał wszelkie okrycia i wszyscy byli już mocno zaniepokojeni przedłużającym się oczekiwaniem na nieproszonych gości. Takie zachowanie nie leżało w ich naturze, szczególnie w grze o wysoką stawkę. Hrabia uznał, że wszystkiemu musi być winna niedawna zadymka i nieprzejezdne drogi. Faktycznie, śniegu było tyle, że nawet pług miałby kłopoty. Bezpieka mogła też zlekceważyć ostrzeżenie i Hidas czekał pewnie, aż jego ludzie wystawią posterunki na wszystkich drogach w okolicy. Chociaż, pułkownik był zapewne przekonany, że ma do czynienia z potężną organizacją, i powinien potraktować wszelkie groźby raczej poważnie. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że przygotowuje jakiś podstęp. Ten człowiek nie był po prostu zdolny do uczciwych zachowań. Obozy były pełne ludzi, którzy nie docenili przebiegłości takich jak on. Kiedy w końcu pojawił się na scenie, wszystko stało się jasne. Przybył ze wschodu, w olbrzymiej zielonej ciężarówce o blaszanych burtach, ciężarówce będącej również ruchomym stanowiskiem dowodzenia. Cały zaś konwój składał się jeszcze z ciężarówki z wojskiem AVH i niespodzianki – półgąsienicowego wozu pancernego uzbrojonego w armatkę w obrotowej wieżyczce. Zaraz też wyjaśniło się, po co była mu ta pancerka. Pułkownik musiał dowiedzieć się od Julii, że dom Jancsiego ma dwie ślepe ściany, jako że bez wahania podjechał od właściwej strony i skierował ciężarówki na dom właśnie od tych stron, które pozbawione były okien. Ledwie żołnierze wysypali się i zaczęli zajmować pozycje za drzewami i za przybudówkami, transporter zjechał z drogi i zatrzymał się z pięćdziesiąt metrów od frontu domu. Po paru sekundach rozległ się głuchy trzask. Działo wypaliło, a pocisk eksplodował w ścianie domu, tuż poniżej okna na parterze. Zanim opadł kurz, kolejny pocisk rozwalił kawał muru metr dalej. Jeszcze kilka strzałów i otwór w ścianie mierzył już ponad trzy metry. – Zdradzieckie świnie – syknął Hrabia. – Wiedziałem, że nie można im ufać, ale mimo wszystko mnie zaskoczyli… – przerwał, gdy działo znów się odezwało i odczekał, aż ucichnie echo huku eksplozji. – Widziałem to już setki razy. Niemcy doprowadzili tę technikę do perfekcji. Jeżeli chce się zburzyć dom nie tarasując przy tym ulicy, trzeba po prostu zniszczyć mur tuż nad fundamentami, a budynek sam się zawali. Niemcy odkryli też, że pogrzebie przy tym pod gruzami wszystkich, którzy by w takim domu szukali schronienia. – I to właśnie próbują zrobić? Myślą, że jesteśmy w środku? – głos Jenningsa drżał wyraźnie. Profesor był ciężko przerażony. – Przecież nie ćwiczą ostrego strzelania do nieruchomego celu – warknął Hrabia. – Oczywiście, że mają nadzieję zaskoczyć nas w środku. Hidas tak rozstawił swoich ludzi, by mogli nas załatwić w razie próby ucieczki. – Rozumiem – rzekł Jennings, już spokojniej. – Chyba przeceniłem swą osobę. – Nie – skłamał Hrabia. – Wcale nie. Chcą pana dostać, ale podejrzewam, że jeszcze bardziej zależy im na Jancsim. To ich wróg numer jeden w tym kraju. Pana chyba postanowili poświęcić… dla wyższych celów. Reynolds był pełen podziwu dla Hrabiego, który tak pięknie mieszał fakty z półprawdami, żeby miłość własna Jenningsa nie ucierpiała. Nadal był przekonany, że przeciwnikowi zależy na jego talentach, a nie na jego zwłokach. – Dranie! – warknął naukowiec. – Zawszone dranie! – W obecnej sytuacji taka ocena wręcz się narzuca – mruknął Jancsi. – Czy ktokolwiek je widział? Nie było potrzeby pytać, kogo ma na myśli. – Nie? To może byłoby lepiej zadzwonić, zanim ten przygłup zniszczy telefon. Gdy umilkła strzelanina, bez trudu dosłyszeli dobiegający z wnętrza domu dźwięk dzwonka telefonu. Równie wyraźnie dobiegały do ich uszu wykrzykiwane gardłowo rozkazy. Zza rogu wybiegł jakiś mężczyzna i dał znać kanonierom. Wieżyczka obróciła się na bok, a żołnierze zajmując dotąd pozycje wokół domu, opuścili część kryjówek i skuleni podbiegli do tylnej ściany domu. Z drugiego brzegu wyraźnie było widać, jak dopadli wybitej w murze dziury i zajęli stanowiska przy pozbawionych szyb oknach. Dwóch wywaliło kopniakami drzwi i wpadło do wnętrza. Pierwszego z nich trudno było z kimś pomylić. Jeden tylko Koko był w tej części świata. – Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego ten padół nosi Hidasa już tyle lat? – mruknął Hrabia. – Patologicznie nie znosi wszelkiego ryzyka. Koko pojawił się w progu i powiedział coś do trzech żołnierzy przy najbliższym oknie. Dwaj zaraz opuścili broń, trzeci zaś znikł za załomem budynku, wracając po chwili w towarzystwie niskiego, szczupłego mężczyzny, który bez chwili wahania zniknął w otworze po drzwiach. Oczywiście był to pułkownik Hidas, we własnej nikczemnej postaci. Słysząc wreszcie jego głos w słuchawce telefonu, Jancsi przyłożył tubkę do ucha. Hidas przemawiał powoli i spokojnie. – Generał major Illjurin, jak przypuszczam? Tylko Hrabia wiedział, że Hidas stara się ukryć narastającą wściekłość. – Tak, pułkowniku Hidas. Widzę, że dotrzymuje pan słowa. – To nie jest raczej dobra chwila na docinki. Czy mogę dowiedzieć się, skąd pan dzwoni? – To chyba niestosowne pytanie, zważywszy, jak mocno zwykł pan pukać do drzwi… Czy moja żona i córka są z panem? – Naturalnie. Przecież powiedziałem, że je przywiozę… – Chcę je zobaczyć. – Nie ufa mi pan? – Głupie pytanie. – Muszę się zastanowić. W słuchawce zaległa cisza. – Znów prosi o czas do namysłu? – spytał nagle Hrabia. – Wie, że musimy być blisko, skoro go widzimy. Pewnie kazał ludziom, by… Krzyk dochodzący od strony domu potwierdził te przypuszczenia. W chwilę potem jakiś żołnierz wybiegł z domu i pogonił do pancerki. – Zobaczyli nas – rzekł Hrabia. – Nas albo ciężarówkę. Jak sądzicie, co teraz zrobią? – Nietrudno się domyślić – Jancsi odstawił aparat na ziemię. – Kryć się! Będą chcieli nas stąd wykurzyć… Albo podjadą, by nas wyłapać… – Raczej przyjadą – wtrącił Reynolds. – Wątpię, żeby mieli pociski odłamkowe, a inne tu na nic. Miał rację. Zanim skończył, diesel pancerki ryknął, rzygnął spalinami i wóz ruszył w stronę mostu. – Jadą tu… w porządku – Jancsi pokiwał głową. – Gdyby chcieli tylko poczęstować nas ołowiem, nie musieliby ruszać się z miejsca. Wyszedł zza drzewa, przeskoczył nad pełnym śniegu rowem i uniósł obie ręce nad głowę, by dać umówiony sygnał Sandorowi. Nikt nie oczekiwał, że Hidas będzie aż tak zdesperowany, by zacząć strzelać. Jednak w słuchawce porzuconego telefonu rozległ się krótki rozkaz i zaraz potem posypały się strzały. Wszyscy czym prędzej ukryli się za drzewami. Kule trafiały w pnie, niektóre rykoszetowały z szatańskim chichotem, by wbić się w miąższ innych drzew. Z góry leciały gałęzie i strącany z koron śnieg. Jancsi nie miał czasu na ucieczkę, nie miał też gdzie się ukryć. Jeden z pierwszych pocisków musiał go zresztą trafić, gdyż starszy pan padł jak długi. Reynolds miał właśnie zamiar skoczyć na drogę, gdy silna ręka złapała go za ramię i brutalnie wciągnęła za drzewo. – Też chcesz dać się zabić? – warknął z wściekłością. – Nie bądź głupi – syknął Hrabia. – Chyba jeszcze żyje. Widziałem, jak poruszył stopą. Strzały nagle umilkły. – Jeśli go tam zostawimy, mogą go naprawdę podziurawić. Jak tylko się zorientują… – Ale to nie znaczy, byś miał popełniać samobójstwo w tak młodym wieku, przyjacielu… – Ale Sandor czeka! Nie zdążył zauważyć sygnału… – Sandor nie jest głupi… Nie potrzebuje żadnych sygnałów – Hrabia ostrożnie wychylił się zza pnia. Pancerka wciąż zmierzała w stronę mostu. – Jeżeli wysadzi go za wcześnie, to ta cholerna blaszanka przystanie i będzie nas ostrzeliwać z drugiego brzegu. Co gorsza, pewnie da radę pokonać ten strumyk i bez mostu. Sandor chyba o tym wie. Spójrz! Reynolds wychylił się zza drzewa. Transporter pokonywał ostatnie metry drogi po tamtej stronie. W końcu, niemiłosiernie wolno, wjechał na most. Sandor zwlekał do ostatniej chwili, ale ostatecznie błysnęło, huknęło i cała konstrukcja runęła ze zgrzytem dartego metalu, pociągając za sobą pojazd. Wylot lufy zahaczył o to, co pozostało z przyczółka mostu i działko wygięło się pod groteskowym kątem. – Nasz przyjaciel ma wspaniałe wyczucie czasu – mruknął Hrabia. Ironiczny ton ledwie maskował wściekłość. Były major podniósł słuchawkę aparatu i zakręcił ostro korbką. – Hidas? Tu Howarth – Hrabia wypowiadał każde słowo z osobna, wyraźnie. – Ty idioto… Wiesz, kogo właśnie zastrzeliły twoje półgłówki? – Skąd miałbym wiedzieć? I co mnie to obchodzi? – sądząc po głosie, utrata pancerki solidnie wstrząsnęła oficerem. – A powiem panu, czemu powinno to pana obchodzić – Hrabia zdołał na nowo wziąć się w garść, ale zawarta w głosie groźba wcale nie zniknęła. – Na drodze leży Jancsi i jeśli jest martwy, to radzę panu przemyśleć kwestię przekroczenia austriackiej granicy. – Zgłupiałeś doszczętnie? – Zamknij się, gnojku, i zacznij myśleć! – warknął Hrabia. – Jeżeli Jancsi nie żyje, to co nas teraz obchodzi los jego żony czy córki? Możecie zrobić z nimi, co chcecie i na co macie ochotę, my zaś przekraczamy granicę. Ze dwa dni później wszystkie ważniejsze gazety Europy i Ameryki wydrukują opowieść profesora. Wtedy będziesz pan mógł tylko palnąć sobie w łeb, bo wściekłość Budapesztu i Moskwy osiągnie apogeum, ja zaś zatroszczę się, by wszędzie podano dokładny opis naszej ucieczki, ze szczególnym uwzględnieniem roli niejakiego pułkownika Hidasa. Czeka pana Kanał Czarnomorski, o ile będzie pan miał szczęście, naturalnie. I to wielkie szczęście, bo alternatywą jest długi pobyt w podziemiach przy Stalina… Jeśli Jancsi zginął, to i pan nie pożyje długo, i świetnie pan o tym wie. Nastała dłuższa chwila ciszy, aż w końcu Hidas odezwał się. Szeptem. – A może on jeszcze żyje, majorze Howarth? – Niech pan się o to modli, jeśli pan jeszcze potrafi. Zaraz się o tym przekonamy. Jeżeli ceni pan własne życie, niech pan natychmiast odwoła tych przygłupów. Jeśli padnie choć jeden strzał, nie będę sprawdzał. – Zaraz się tym zajmę. Hrabia odłożył słuchawkę i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że Reynolds jakoś dziwnie mu się przygląda. – Gratulacje – powiedział. – Przez chwilę nawet ja uwierzyłem, że byłby je pan zostawił. – Lata wprawy… Skoro pan tak pomyślał, to Hidas musiał dać się nabrać. Zresztą, nawet gdyby coś podejrzewał, to za dużo ryzykuje. Klęska tej akcji faktycznie ściągnie mu topór na głowę, a on bardzo lubi żyć… Powinien już odwołać swoją bandę… Wybiegli na drogę i pochylili się nad leżącym nieruchomo Jancsim. Oddychał miarowo. Nie musieli długo szukać rany, od razu zobaczyli ciągnącą się od skroni do ucha krwawą szramę. Hrabia badał przez chwilę puls Jancsiego, po czym wyprostował się. – Trudno oczekiwać, by Jancsi dał się zabić tak łatwo… To byłoby za proste – Hrabia uśmiechnął się z ulgą. Rana jest powierzchowna i nie sądzę, by kości czaszki oberwały. Za parę godzin dojdzie do siebie. Chodź, pomożesz mi go przenieść. – Ja to zrobię – – rozległ się głos Sandora, który właśnie wyłonił się zza drzew i łagodnie odsunął ich na bok. Potem pochylił się, podłożył Jancsiemu dłonie pod kolana i plecy, i podniósł go z taką łatwością, jak dźwiga się małe dziecko. – Czy jest ciężko ranny? – Dziękuję, Sandor. Nie, zwyczajne draśnięcie. Gratuluję dobrej roboty. Zabierz go do ciężarówki, połóż na siedzeniu z tyłu i zatroszcz się, żeby miał tam wygodnie. Kozak, weź szczypce, wdrap się na słup i czekaj na mój znak. Mister Reynolds, gdyby był pan łaskaw i zapalił silnik. Obawiam się, że nie będzie to łatwe na mrozie. Hrabia znów się uśmiechnął i podniósł słuchawkę. Z drugiej strony dobiegał przyspieszony oddech Hidasa. – Pańska godzina jeszcze nie wybiła, pułkowniku. Jancsi jest ciężko ranny, otrzymał postrzał w głowę, ale będzie żył. Teraz proszę posłuchać, bo nie będę powtarzał. Jest chyba jasne, że nie mogę panu zaufać. Nie możemy i nie chcemy przeprowadzać wymiany tutaj, nie mamy żadnych gwarancji, że dotrzyma pan słowa. Właściwie to wiemy, że pan go nie dotrzyma… Ale nie o to chodzi. Przejedzie pan pół kilometra przez pola, chociaż może nie będzie to łatwe. Dotrze pan do drewnianego mostu i wyjedzie na główną drogę. Ruszy pan nią do promu. Jasne? – Jasne – Hidas odzyskiwał z wolna pewność siebie. Ma pan tam być dokładnie za godzinę, ani minuty wcześniej, ani minuty później. Nie zamierzam dawać panu szansy ściągnięcia posiłków. Na wszelki wypadek przetnę też przewody telefoniczne. – Ale… godzina – Hidas znów usiłował się targować. – Na polach leży głęboki śnieg. Nie wiadomo, jak będzie na brzegu rzeki. Jeżeli nie dotrzemy tam za godzinę… – To wasz kłopot. Nas już tam nie będzie – Hrabia odłożył słuchawkę i dał znak Kozakowi. Potem sprawdził, co z Jancsim i zajął miejsce w szoferce. Reynolds przesunął się na siedzenie obok, oddając mu kierownicę i chwilę później ciężarówka wyjechała spomiędzy drzew na drogę. Ruszyła na północny wschód, tymczasem nad zaśnieżonymi szczytami gór zaczynał z wolna zapadać wczesny, zimowy zmierzch. Było już ciemno i znów zaczął padać śnieg, gdy Hrabia zjechał z szosy na niedługi, kamienisty szlak i zatrzymał się u wjazdu do niewielkiego, opuszczonego kamieniołomu. – Chata przewoźnika stoi nad brzegiem rzeki? – Tak. Do promu jest stąd jakieś trzysta metrów. Nie należy kusić Hidasa widokiem ciężarówki. Reynolds skinął w milczeniu głową. Odkąd opuścili dom, mówił raczej niewiele. Najgorsze, że Jennings stał się rozmowny i pogodny jak nigdy w życiu i robił wszystko, by podnieść ich na duchu. Reynolds podejrzewał, że profesor wiedział jednak, co go czeka… – Co z Jancsim, Sandorze? – Hrabia otworzył klapkę inspekcyjną. – Poruszył się – odparł spokojnie Sandor. – Mamrocze coś. – Wspaniale. Potrzeba czegoś więcej, by wyprawić Jancsiego na tamten świat. Nie możemy jednak go tu zostawić. Jest za zimno. Nie chcę też, żeby ocknął się, nie wiedząc, co z nami. Chyba… – Poniosę go – stwierdził Sandor. Niedługo potem dotarli do domku przewoźnika, chatki z białego kamienia stojącej między drogą a stromym brzegiem rzeki. Nurt miał jakieś piętnaście metrów szerokości i był raczej leniwy, chociaż rzeka wyglądała na głęboką. Przy samym brzegu cumowała łódź, długa na trzy metry, z liną rozpiętą niczym struna między dwoma stalowymi wspornikami osadzonymi w betonowych leżach po obu stronach rzeki. Przechodziła przez krążki zamocowane na dziobie i rufie łodzi oraz nad wysięgnikiem zamontowanym na śródokręciu. Siła ramion pasażerów była jej jedynym napędem. – Teren idealny, by zniechęcić Hidasa do matactw. Chociaż pewnie i tak będzie czegoś próbował. Idziemy porozmawiać z przewoźnikiem. Przewoźnik właśnie otwierał drzwi, kiedy Hrabia podniósł rękę, by w nie zastukać. Spojrzał najpierw na oficerską czapkę Hrabiego, potem na legitymację, którą ten wyciągnął z kieszeni. Oblizał wyschnięte nagle wargi. Na Węgrzech nie trzeba było mieć niczego na sumieniu, by bać się funkcjonariuszy AVH. – Jesteście sami w domu? – Tak… Jestem sam… Co… co się stało, towarzyszu? Nie zrobiłem niezłego… – Wszyscy tak mówią – rzekł Hrabia lodowatym głosem. – Weźcie swój kapelusz, płaszcz i chodźcie no tu… Mężczyzna wrócił chwilę później w długim, ciepłym płaszczu i futrzanej czapce. Chciał coś powiedzieć, ale Hrabia go powstrzymał. – Chcemy wykorzystać, na krótko, wasz dom. Powód nie powinien was interesować. Nas z kolei nie interesujecie wy. Wystarczy? – Hrabia skinął ręką na południe. – Wybierzecie się na spacer, towarzyszu i wrócicie tu, powiedzmy, za godzinę. Nas już tu nie będzie. Mężczyzna spojrzał nań z niedowierzaniem, po czym bez słowa ruszył drogą pod górę i w pół minuty zniknął za zakrętem drogi. – Zaczynam mieć dość straszenia zwykłych ludzi – mruknął Hrabia. – Muszę wreszcie z tym skończyć. Wnieście Jancsiego do środka. Hrabia przeszedł przez mały korytarz i stanął w drzwiach pokoju. Skrzywił się i odwrócił do pozostałych. – Lepiej zostawmy go w sieni. W pokoju jest gorąco jak w piecu. Mógłby na dobre stracić przytomność. Przyjrzał się uważnie Jancsiemu, gdy Sandor układał go w rogu korytarza. Pod głowę podłożyli starszemu panu przyniesioną z pokoju poduszkę i okryli go płaszczem. – Widzisz, otworzył już oczy, ale wciąż jest oszołomiony. Zostań z nim, Sandor, i daj mu spokojnie przyjść do siebie. Nagle w drzwiach chaty pojawił się Kozak. – Co się stało? – Hidas i reszta – rzucił chłopak. – Właśnie przyjechali. – Patrzcie, patrzcie – Hrabia wyjął z cygarniczki papierosa, zapalił go i wyrzucił zapałkę w mrok za drzwiami. – Punktualni do obrzydliwości. Chodźmy, bo jeszcze wymyślą coś głupiego, jak zaczną się nudzić. Rozdział trzynasty Hrabia przeszedł przez sień i przystanął nagle, opierając się łokciem o framugę. – Proszę pozostać w środku, profesorze Jennings. – Ja? – naukowiec spojrzał nań ze zdziwieniem. – Mój drogi przyjacielu, jestem jedyną osobą, która nie może tu zostać. – Na razie pan musi. Sandor dotrzyma panu towarzystwa – powiedział Hrabia i wyszedł, nie dając profesorowi szansy na jakąkolwiek ripostę. – Wystarczyłaby jedna dobrze wycelowana kula, żeby Hidas mógł się udać na spoczynek, zadowolony z dobrze wykonanej roboty i zatrzymania więźniów? – spytał domyślnie Reynolds. – Właśnie. Nie ja wynalazłem strzelców wyborowych. Hrabia stanął przy łodzi na pokrytym żwirem brzegu i przez chwilę wpatrywał się w mroczne wody rzeki. Na śniegu pod drugiej stronie widać było ciężarówkę i krzątające się wokół pojazdu postacie. Ciemność nocy nie pozwalała rozróżnić żadnych szczegółów ni rysów twarzy. Tylko sylwetka Koko dawała się rozpoznać bez żadnych trudności. Na samym brzegu stał niski, przygarbiony mężczyzna. – Pułkownik Hidas? – krzyknął doń Hrabia. – Jestem tu, majorze Howarth. – Zatem nie traćmy czasu. Proponuję jak najszybciej przeprowadzić wymianę. Już prawie noc, a skoro jest pan tak niebezpiecznym przeciwnikiem, to tym bardziej muszę na pana uważać. Nie zamierzam zabawić tu aż tak długo, by ustalić, jak jest pan groźny. – Jestem człowiekiem honoru i zawsze dotrzymuję obietnic. – Niech pan nie używa słów, których znaczenia pan nie rozumie. Proszę powiedzieć swoim kierowcom, by ustawili ciężarówki na skraju lasu. Pan i pańscy ludzie też się wycofacie do linii drzew. Od czasu do czasu broń strzela sama, lepiej, żeby to nie było dziś. – Jak pan sobie życzy – Hidas odwrócił się i wydał kilka rozkazów. Jego podwładni zaczęli wycofywać się od rzeki. – Co teraz? – Na mój sygnał zwolni pan żonę i córkę generała, po czym obie zaczną iść w stronę promu. W tej samej chwili profesor ruszy promem i przepłynie na drugi brzeg. Wejdzie na skarpę i poczeka, aż kobiety go miną, a wtedy podejdzie wolnym krokiem w pańską stronę. Nim dotrze do pana, obie powinny już być na naszym brzegu. – Będzie dokładnie, jak pan powiedział – powtórzył Hidas. Wspiął się po zboczu i ruszył wolno w kierunku mrocznej linii drzew. Hrabia w zamyśleniu drapał się po brodzie. – Jest trochę za uległy… nazbyt ustępliwy… Nadgorliwy – mruknął. – Ta moja podejrzliwa natura. A niby co mu zostało? Już pora. Sandor! Kozak! Poczekał, aż obaj wyjdą z chaty. – Co z Jancsim? – Już siada, ale wciąż nie czuje się najlepiej. Piekielnie boli go głowa. – Nic dziwnego – Hrabia spojrzał na Reynoldsa. – Chcę pomówić z Jenningsem. Nie potrwa to długo, zaręczam ci, Michael. – Nie ma sprawy. Nigdzie mi się nie spieszy. – Wiem, wiem – Hrabia zawahał się, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. – Mógłbyś pomóc im spuścić łódź na wodę? Reynolds skinął głową. Spojrzał jeszcze, jak Hrabia znika w drzwiach domu i ruszył, by pomóc zepchnąć łódź z kamienistego brzegu. Była cięższa, niż na to wyglądała, ale przy pomocy Sandora dali sobie radę w parę sekund, po czym przycumowali prom do stalowego wspornika. Lina napięła się, potwierdzając, że woda jednak płynie, chociaż prawie tego nie było widać. W chwilę później Sandor i Kozak wspięli się na szczyt nasypu, Reynolds zaś pozostał na brzegu. Wyciągnął broń, sprawdził, czy jest odbezpieczona i ponownie schował ją do kieszeni, ale nie wypuścił z dłoni. Zdawać by się mogło, że minęło zaledwie parę chwil, kiedy Jennings pojawił się w drzwiach chaty. Dobiegły go jeszcze głosy Jancsiego i Hrabiego. Reynolds nie rozumiał wszystkich słów, ale dosłyszał, jak Hrabia mówi: – Wy…wybaczy pan, że zostanę tutaj, profesorze – głos Hrabiego łamał się, brzmiał niepewnie. Dziwne. – To tylko… chciałbym… – Rozumiem – odparł Jennings spokojnie. – Nie przejmujcie się, przyjaciele, chciałbym podziękować wam za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Jennings odwrócił się nagle, ujął Sandora za ramię, by ten pomógł mu zejść po nasypie. Reynolds nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo naukowiec się postarzał przez ostatnie dni. Szedł teraz z wysoko postawionym kołnierzem, a poły cienkiego płaszcza pętały mu się wokół nóg. – Nasza podróż dobiegła końca, mój chłopcze – powiedział profesor spokojnym, acz nieco przytłumionym głosem. – Przykro mi, naprawdę mi przykro, że sprawiłem ci tyle kłopotu i wszystko to na darmo. Przebyłeś długą drogę, a teraz… To musi być dla ciebie bolesny cios. Reynolds nie odpowiedział. Nie mógł zdobyć się na jakikolwiek komentarz. Tak łatwo jest wyciągnąć broń… – Zapomniałem jeszcze powiedzieć coś Jancsiemu – mruknął Jennings. – Do widzenia. Powiedz mu to ode mnie. Po prostu, do widzenia. Nie pomyl się, a on już to zrozumie… Jennings odwrócił się i ruszył do łodzi. Jęknął cicho, ujrzawszy wycelowaną w siebie lufę pistoletu. – Co to ma znaczyć, chłopcze. Nie rozumiem. – Tu nie ma nic do rozumienia. Nie ruszy się pan stąd nawet na krok. – Ale wtedy… wtedy… Julia… – Wiem. – Ale… ale Hrabia powiedział, że zamierzałeś się z nią ożenić? Reynolds milcząco pokiwał głową. – I chcesz… i mógłbyś… tak po prostu, zostawić ją w ich rękach? – Są ważniejsze sprawy – Reynolds mówił tak cicho, że Jennings musiał podejść bliżej. – To twoje ostatnie słowo? – Tak. – No cóż, jestem zadowolony, przyznaję – mruknął Jennings. – To chyba powinno wystarczyć. Odwrócił się, jakby zamierzał wejść z powrotem po nasypie, i gdy Reynolds miał już schować broń, pchnął go z całej siły. Agent stracił równowagę i padając uderzył głową w spory kamień, co oszołomiło go na chwilę. Zanim zdążył się otrząsnąć i wstać, Jennings coś krzyknął. Dopiero po chwili Reynolds zrozumiał, że był to sygnał dla Hidasa, by Julia i jej matka wyruszyły w drogę. W chwilę później profesor tkwił już w łodzi i energicznie szarpał linę. W parę sekund pokonał połowę dystansu. – Wracaj! Wracaj, ty głupcze! – ryknął dziko Reynolds i uczepił się obiema rękami liny, chociaż był to zupełnie bezsensowny gest. Jennings nie zwracał na niego uwagi. Nawet się nie obejrzał. Tymczasem dziób promu zachrobotał po kamieniach na drugim brzegu. Reynolds usłyszał nagle głos Jancsiego. Starszy pan stał w drzwiach chaty. – Co się stało? – Nic – rzucił zmęczonym głosem Reynolds. – Wszystko zgodnie z planem. Wszedł na skarpę, czując, że ma nogi jak z waty. Spojrzał na Jancsiego. Krew zakrzepła na jego siwych włosach. – Lepiej doprowadź się do ładu. Twoja żona i córka zaraz tu będą. Widziałem je, idą przez polanę. – Nie rozumiem – Jancsi przycisnął dłoń do boku głowy. – Nieważne – Reynolds chwycił w dwa palce papierosa i zapalił go. – Dotrzymaliśmy naszej części umowy i Jennings właśnie odpłynął. A, zapomniałbym, miałem przekazać ci od niego do widzenia, cokolwiek to znaczy. – On tak powiedział? – Tak. I stwierdził, że zrozumiesz… Co to znaczy? – To po polsku: do widzenia, good bye. – O Boże – jęknął Reynolds. Odrzucił papierosa i pobiegł do domku. W rogu przy piecu stała sofa, a na niej miotał się stary profesor Jennigs. Był bez płaszcza, bez kapelusza i bezskutecznie próbował usiąść. Reynolds podszedł do niego, Jancsi zbliżył się i objąwszy naukowca ramieniem, pomógł mu się wyprostować. – Co tu się stało? – spytał Reynolds. – Hrabia? – Był tutaj – Jennings masował obolałą najwyraźniej szczękę. – Wszedł, wyjął z torby dwa granaty. Gdy spytałem, po co, powiedział, że do Budapesztu jest bardzo daleko i że pchanie ciężarówki przez całą drogę zajmie ludziom Hidasa nieco czasu. Potem położył te granaty na stole i podszedł do mnie, by uścisnąć mi rękę… i więcej już nie pamiętam. – Czyli wiemy już wszystko – mruknął Reynolds. – Proszę tu zaczekać. Wkrótce wrócimy. Za dwie doby spotka pan się z żoną i synem. Reynolds i Jancsi wyszli z domu. – Hrabia – mruknął starszy pan z dziwnym ciepłem w głosie, jakby chciał oddać w ten sposób cześć temu niezwykłemu człowiekowi. – Umrze tak jak żył… Nigdy nie myślał o sobie. Granaty sprawią, że stracą ostatnią szansę odcięcia nam drogi do granicy… – Granaty! – Reynolds zaczynał odczuwać wściekłość. – W takiej chwili mówisz o granatach! Myślałem, że był twoim przyjacielem! – Nigdy już nie będzie mi dane mieć takiego przyjaciela, jakim był Hrabia – odrzekł Jancsi z przekonaniem. – Właśnie dlatego nie byłbym w stanie go powstrzymać. Odkąd go znam, szukał śmierci. Tylko honor sprawiał, że to odkładał, uważał, że ma misję do wypełnienia. Chciał pomagać… Nie bał się przy tym, przez co nie istniało dla niego nic niemożliwego. Wiedziałem, że gdy trafi się szansa odejścia z honorem, to nikt mu w tym nie przeszkodzi. Jancsi pokiwał pokrwawioną głową, a Reynolds dojrzał, że w jego oczach pojawiły się łzy. – Ty jesteś młody, Michaił. Nie potrafisz pojąć grozy i pustki nie kończących się dni, gdy opuści już kogoś chęć życia. Jestem egoistą, ale nie potrafiłbym kupić szczęścia jego kosztem. Kochałem Hrabiego. Niech go śnieg utuli. Niech go okryje… – Przykro mi, Jancsi – rzekł Anglik z nie ukrywanym żalem. Coś go dręczyło. Ale co? Poza wściekłością, oczywiście. Wytężali wzrok, by na białej powierzchni dostrzec Julię i jej matkę, Zbliżały się powoli do brzegu, Hrabiego jednak nie było nigdzie widać. Wzrok powoli przystosowywał się do mroku. W końcu go zauważyli. Poruszał się niespiesznie i był już ledwie szarym cieniem na tle czarnych drzew. Reynolds pomyślał nagle, że Hrabia za bardzo zbliżył się już do lasu, chociaż kobiety pokonały dopiero połowę drogi do promu. – Spójrz! – chwycił Jancsiego za ramię. – Hrabia dotarł już prawie na miejsce, a twoja żona i córka idą dziwnie wolno. Co się z nimi dzieje? Złapią je i zastrzelą… A to co, u diabła? Ku ich zaskoczeniu w nocnej ciszy rozległ się plusk. Reynolds ruszył ku rzece i zobaczył, że ktoś już pokonuje ją wpław. To Sandor wcześniej dostrzegł, że dzieje się coś dziwnego, i skoczył w nurt. – Są w kłopotach, Michaił – Jancsi dotarł na skraj skarpy. – Katarzyna ma pewnie trudności z chodzeniem. Widzisz, jak powłóczy nogami? Julia nie da sobie rady… Sandor był już na drugim brzegu. Przebiegł przez kamienistą plażę i jednym skokiem pokonał metrową skarpę. Kiedy znalazł się na polanie, usłyszeli głuchy odgłos dwóch eksplozji. Bez wątpienia musiały to być granaty Hrabiego. Potem rozległo się jeszcze staccato pistoletu maszynowego. W końcu zapadła cisza. Reynolds zadrżał i spojrzał na Jancsiego, ale było zbyt ciemno, by odczytać cokolwiek na jego twarzy. Słyszał jedynie, że Jancsi mruczy coś pod nosem, chyba po ukraińsku. Pewnie w tej chwili pułkownik Hidas pochylał się nad człowiekiem, którego uważał za profesora Jennigsa. Sandor dotarł tymczasem do kobiet i objąwszy je, ruszył ile sił w nogach z powrotem przez ośnieżoną polanę. Czynił to z taką łatwością, jakby prowadził dwie sprinterki, a nie byłe więźniarki. Za plecami Reynoldsa pojawił się nagle Kozak. – Chyba będą kłopoty – rzucił szybko agent. – Wracaj do domu, weź pistolet maszynowy i zajmij pozycję przy oknie. Gdy Sandor znajdzie się na brzegu… Kozak jednak nie czekał na ciąg dalszy, tylko pomknął do domu. Reynolds znów się odwrócił i spojrzał w mrok. Z lasu nie dobiegał wciąż żaden odgłos. Poczuł, jak z wolna rodzi się w nim nadzieja, i wtedy właśnie usłyszał gardłową komendę i serie z broni maszynowej. Pierwszych kilka pocisków ledwo minęło jego głowę, toteż padł natychmiast na śnieg, pociągając Jancsiego za sobą. Pociski szły górą i wciąż strzelał tylko jeden karabin. Przecież Hidas na pewno miał o wiele więcej ludzi, czemu więc… Chociaż gęsty śnieg tłumił większość odgłosów, usłyszeli nagle, jak Sandor z tupotem dopadł skraju skarpy i skoczył, wraz z obiema kobietami, na plażę, w tym miejscu leżącą jakieś dwa metry niżej. W chwilę potem rozpętała się kanonada. To Kozak też otworzył ogień, celując w płomienie wylotowe broni z tamtej strony. Trafił albo też przydusił do ziemi napastników, bo strzały bezpieki umilkły. Sandor był już przy łodzi i pomagał pierwszej z kobiet wejść do środka. W chwilę później wsiadła druga, prom spłynął na wodę i szybko ruszył w drogę. Jancsi i Reynolds czekali już przy brzegu z wyciągniętymi rękami, gotowi uchwycić burtę łodzi i wyciągnąć na brzeg. Nagle usłyszeli donośny syk i wysoko w górze rozbłysło oślepiające, białe światło. Jednocześnie spomiędzy drzew posypały się serie z broni maszynowej, a kilka karabinów otworzyło również ogień od strony południowej, gdzie linia lasu zakręcała, wychodząc na spotkanie rzece. – Zestrzel flarę! – krzyknął Reynolds do Kozaka. – Pal diabli bezpiekę! Zestrzel flarę! Oślepiony błyskiem rzucił się do rzeki, słysząc, że Jancsi robi to samo. Zaklął, gdy burta łodzi wyrżnęła go w kolano, złapał oburącz za okrężnicę i zaczął ciągnąć łódź na plażę. Zachwiał się, gdy ktoś stojący dotąd w łodzi runął bezwładnie na niego. Reynolds zdołał odzyskać jednak równowagę i w tej samej chwili flara zgasła. Kozak przechodził samego siebie. Od strony lasu jednak bez przerwy dobiegał huk, widać napastnik strzelał „na ślepo”. Kule przemykały z gwizdem, odbijając się jękliwymi rykoszetami. Reynolds nie miał wątpliwości, kto znalazł się w jego ramionach. To musiała być żona Jancsiego, zbyt wątła i lekka jak na Julię. Po zgaśnięciu flary ciemność wydawała się jeszcze głębsza, toteż orientując się po kierunku narastania stromizny plaży, Reynolds dał krok i runął jak długi, gdy fala bólu przeszyła nagle sparaliżowane kolano. Uwolnił jedną rękę, aby wstać, gdy usłyszał głuchy odgłos, jakby ktoś obok też upadł na ziemię. Ktoś pobiegł w stronę nasypu. W końcu Reynolds wstał i zaciskając zęby zaczął wspinać się na skarpę. Poczuł, jak kula przeszywa rękaw jego płaszcza i znów omal nie upadł, jednak para silnych rąk podtrzymała go od tyłu, a w chwilę później znalazł się razem z kobietą na szczycie zbocza. Trzy metry od niego były jasno oświetlone drzwi, w których stał Jancsi. Ignorując ryzyko, starszy pan podszedł do Reynoldsa. Jeśli Hidas zabrał ze sobą snajpera, to i tak było za późno. Reynolds usłyszał, że trzymana na rękach kobieta coś mówi, i chociaż nie rozumiał słów, to pojął jednak ich sens. Bardzo delikatnie postawił ją na ziemi. Zrobiła dwa wolne kroki i rzuciła się w ramiona Jancsiemu. – Aleksy, Aleksy… – wyszeptała, i nagle drgnęła, padając na niego bezwładnie, jakby nagle ktoś popchnął ją od tyłu. Reynolds nie dostrzegł już niczego więcej, bo Sandor zapędził ich bezceremonialnie do wnętrza domu. Sam wszedł jako ostatni i z trzaskiem zamknął drzwi. Julia na wpół siedziała, na wpół leżała na samym końcu korytarza, obok niej zaś przykucnął, wyraźnie zaniepokojony, profesor. Reynolds dopadł dziewczyny dwoma susami i przyklęknął. Miała zamknięte oczy, bladą twarz i sporego guza na czole, ale oddech był wciąż miarowy. – Co jej się stało? – spytał Reynolds z obawą w głosie. – Nic jej nie będzie – odparł spokojnie Sandor. Wypadła z łodzi i musiała uderzyć głową o kamienie. Zaniosę ją do pokoju i położę na łóżku. Wciąż jeszcze ociekający wodą Sandor dźwignął ją jak dziecko i wyniósł do sąsiedniego pomieszczenia. Reynolds odwrócił się i niemal zderzył z Kozakiem. Na twarzy młodzieńca malowała się radość wymieszana z triumfem. – Powinieneś być przy oknie – rzekł spokojnie Reynolds. – Już nie trzeba – Kozak uśmiechnął się od ucha do ucha. – Przestali strzelać i wrócili do ciężarówek. Słyszałem ich głosy dobiegające z lasu. Dostałem dwóch! Widziałem, jak padali w blasku flary, nim kazał mi ją pan zestrzelić. – Co ci się również udało – przyznał Reynolds. – Flara to broń obosieczna. Uratowałeś nas wszystkich. Poklepał dumnego chłopaka po ramieniu, po czym spojrzał na Jancsiego i znieruchomiał. Starszy pan klęczał, trzymając żonę w ramionach. Była odwrócona do Reynoldsa plecami i pierwsze, co zobaczył, to okrągły, krwawy otwór w płaszczu, nieco poniżej lewej łopatki. Otwór był bardzo mały i krwi niewiele, a szkarłatna plama na tkaninie już się nie powiększała. Reynolds podszedł do nich i ukląkł obok. Jancsi podniósł siwą głowę. – Nie żyje? – wyszeptał Reynolds. Jancsi w milczeniu pokiwał głową. – Cholera… właśnie teraz… – Bóg jest miłościwy, Michaił. Niezbadane są jego wyroki. Dopiero co, dzisiaj rano, pytałem Go, czemu nie pozwolił Katarzynie umrzeć, czemu nie sprawił, by umarła… On jednak przebaczył mi ten grzech… grzech pychy. Po prostu wiedział o wiele lepiej niż ja, że odeszła, odeszła, Michaił, nim jeszcze dosięgła jej kula – Jancsi pokręcił głową, jakby się czemuś dziwił. – Czy może być coś wspanialszego, Michaił, niż odejść z tego świata bezboleśnie, w chwili największego szczęścia? Spójrz na jej twarz… Widzisz? Ona się uśmiecha! Reynolds skinął głową. Co niby miał powiedzieć? Miał pustkę w głowie. – Bóg udzielił nam obojgu Swego błogosławieństwa – rzekł cicho Jancsi, jakby mówił do siebie. Rozluźnił nieco uścisk i spojrzał ponownie na twarz żony. – Czas był dla niej łaskawy, Michaił, kochał ją prawie tak bardzo, jak ja. Przed dwudziestu, dwudziestu pięciu laty… gdy płynęliśmy w dół Dniepru pewnej letniej nocy, wyglądała wtedy tak samo… żywa… – Kolejne słowa były wypowiadane coraz ciszej i Reynolds już ich nie rozumiał. Dopiero po chwili starszy pan się ożywił. – Pamiętasz to zdjęcie, Michaił? Sądziłeś, że przedstawia Julię… teraz sam widzisz, że to nie mógł być nikt inny… – Tak, Jancsi, to nie mógł być nikt inny – powtórzył jak echo Reynolds, pomyślał o fotografii pięknej, uśmiechniętej kobiety i spojrzał na oblicze zmarłej, jej przerzedzone, siwe włosy, wychudzoną twarz, przedwczesne zmarszczki. Życie jej nie głaskało. Oczy dziwnie go zapiekły. – To naprawdę nie mógł być nikt inny – powtórzył. Ale zdjęcie nie oddało w pełni obrazu tej kobiety. – To samo powiedziałem niegdyś Katarzynie, zawsze jej to powtarzałem. Jancsi odwrócił głowę i Reynolds zrozumiał, że starszy pan chce zostać sam. Wstał i musiał zaraz oprzeć się o ścianę, w końcu jednak odszedł bez słowa. Otępienie powoli ustępowało miejsca gonitwie myśli, z których wyłoniła się ostatecznie jedna, najważniejsza. Wiedział już, co musi zrobić. Zbyt wiele uzbierało się już w nim gniewu. Kiedy jednak zwrócił się do Sandora, uczynił to zupełnie spokojnie. – Czy mógłbyś sprowadzić tu ciężarówkę? – Już się tym zajmuję – przyrzekł Sandor i skinął w kierunku leżącej na łóżku dziewczyny. – Przychodzi do siebie. Musimy się pospieszyć. – Dziękuję. Wiem – Reynolds spojrzał na Kozaka. – Pilnuj ich dobrze. To nie potrwa długo. W korytarzu minął Jancsiego, który klęczał wciąż z ciałem żony w ramionach, ale nawet na nich nie spojrzał. Zabrał stojący pod ścianą automat i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Rozdział czternasty Mroczne i leniwe nurty rzeki były lodowato zimne, Reynolds jednak nie poczuł chłodu, gdy wchodził do wody. Fizyczne doznania w ogóle do niego nie docierały, podobnie jak i emocje czy wszelkie refleksje. Była tylko żądza zemsty. Ten przestraszony chłopiec w Budapeszcie, żona Jancsiego, niezrównany Hrabia, wszyscy nie żyli. Zginęli przede wszystkim dlatego, że on, Reynolds, znalazł się na Węgrzech, ale to nie on był ich katem. Bezpośrednia odpowiedzialność za ich śmierć spoczywała na osobie Hidasa, który zdecydowanie zbyt długo pałętał się już po tym świecie… Trzymając automat wysoko nad głową, Reynolds parł zanurzony po pierś w lodowatej wodzie, torując sobie drogę przez cieniutką warstewkę lodu, która zdołała się już wytworzyć na powierzchni rzeki. W końcu poczuł, jak dno zaczyna się podnosić i wygramolił się na kamienistą plażę. Pochylił się, napełnił rozłożoną chusteczkę piaskiem i żwirem, po czym zawiązał jej końce. Nie zatrzymał się nawet, aby wyżąć przemoczone ubranie. Przebiegł prawie dwieście metrów w dół rzeki, zanim porzucił zbawczą osłonę skarpy. Znalazł się teraz na skraju lasu. Linia drzew zakręcała łagodnie na południowy wschód, ku drodze, przy której stały dwie ciężarówki. Tutaj, w cieniu drzew, nikt nie mógł go zauważyć, a skrzypiący pod nogami śnieg był słyszalny ledwie z kilku metrów. Reynolds przewiesił broń przez ramię i zważył w dłoni obciążoną chusteczkę. Bezszelestnie zaczął przemykać się od drzewa do drzewa. Mimo że szedł nadzwyczaj wolno i ostrożnie, już po paru minutach dotarł do ciężarówek. Ukryty za drzewem rozejrzał się bacznie. Samochody wyglądały na opuszczone, drzwiczki były zamknięte, a w szoferkach nikogo nie było. Reynolds już zamierzał paroma susami dopaść do wozu sztabowego Hidasa, gdy nagle przywarł do pnia. Zza ciężarówki wyłoniła się jakaś postać, najwyraźniej zmierzająca w stronę agenta. W pierwszej chwili Reynolds pomyślał, że został odkryty, ale uspokoił się po chwili. Wartownik trzymał broń nad wyraz niedbale, w drugiej zaś dłoni miał zapalonego papierosa. Niczego nie podejrzewał, a spacerował jedynie dla rozgrzewki. Minął skulonego Reynoldsa w odległości dwóch metrów i niedługo potem otrzymał cios w nasadę karku. Reynolds nie miał czasu do stracenia. Jedną ręką złapał nieprzytomnego, drugą jego broń, i sprawnie ułożył oba ładunki na ziemi, po czym ruszył dalej. Sześcioma krokami przebył odległość dzielącą go od brązowej ciężarówki, której silnik, zniszczony wybuchem granatu, przypominał stertę pogiętego żelastwa. Potem podkradł się do wozu Hidasa. Wpatrując się w tylne drzwi, nie zauważył spoczywającej na śniegu postaci, potknął się i w ostatniej chwili złapał równowagę. Pochylił się, wiedząc, kim jest leżący, ale i tak widok nim wstrząsnął. Zacisnął kurczowo obie dłonie na lufie, jakby chciał zmiażdżyć ją gołymi rękami. Na śniegu leżał Hrabia. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w niebo. Nadal miał na głowie oficerską czapkę. Nietrudno było się domyślić, jak zginął. Seria z pistoletu maszynowego przecięła go niemal na pół na wysokości piersi. Zastrzelili go jak psa i jak psa zostawili na śniegu w mroźną noc. Na wystygłym obliczu zaległy już pierwsze płatki śniegu. Wiedziony odruchem, Reynolds zerwał znienawidzoną czapkę i odrzucił ją daleko. Wyjął zakrwawioną chustkę i rozłożył ją na twarzy zmarłego. Potem wstał i podszedł do ciężarówki Hidasa. Wspiął się bezszelestnie na stopnie i zajrzał przez dziurkę od klucza. Wystarczyła sekunda, by dojrzeć, co trzeba. Krzesło po lewej stronie, rozkładane łóżko po prawej i stół na końcu. Na blacie spoczywało coś, co przypominało radiostację. Hidas siedział przy stole, plecami odwrócony do drzwi. Prawą ręką ujął słuchawkę i przyłożył ją do ucha, drugą zaś oparł na radiotelefonie. Powinni byli o tym pomyśleć. Hidas nie wyjechałby w teren, nie zapewniwszy sobie łączności. Teraz zamierzał zapewne zwrócić się do lotnictwa o pomoc, ale i tak było za późno, by cokolwiek zmienić. Wiedział o tym i Hidas, i ścigani przez niego ludzie. Reynolds delikatnie nacisnął klamkę i niczym cień wśliznął się do wnętrza. Drzwi były naprawdę dobrze naoliwione. Stanął pod ścianą i spojrzał na stół, za którym siedział Hidas. Z założonymi słuchawkami, nie słyszał, co dzieje się za jego plecami. Reynolds zbliżył się, chwycił oburącz broń za lufę i jednym ciosem zmienił delikatny mechanizm radiotelefonu w stertę złomu. Hidas siedział przez chwilę jak skamieniały, po czym odwrócił się gwałtownie, ale Reynolds był szybszy. Zdążył już się nieco cofnąć i wycelować broń prosto w serce Hidasa. Twarz pułkownika wyglądała jak wyciosana z drewna maska, jedynie usta poruszały się bezgłośnie. Reynolds sięgnął po leżący na łóżku klucz i przekręcił go w zamku. Ani na chwilę nie spuszczał przy tym Hidasa z oka. W końcu podszedł do niego, wylot lufy umieszczając pół metra od jego piersi. – Wygląda pan na zaskoczonego moją wizytą, pułkowniku – mruknął. – A nie powinieneś się dziwić. Kto mieczem wojuje… Na każdego przychodzi pora. Twoja godzina właśnie wybiła. – Przyszedł pan mnie zamordować? – było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Hidas zbyt często spotykał się ze śmiercią, by nie wiedzieć, co go czeka. Wyraz zaskoczenia powoli znikał z jego twarzy, ale nie pojawił się na jego miejscu ani strach, ani nawet zaniepokojenie. – Zamordować? Skądże. Przyszedłem wykonać wyrok śmierci. To się nazywa egzekucja. Specem od morderstw jesteś ty. Czy po tym, jak zabiłeś majora Howartha, możesz podać mi choć jeden dobry powód, dla którego nie powinienem cię zastrzelić? – Był wrogiem naszego kraju. Wrogiem ludu. – Pierdoły. To się nazywa tupet! – Moje postępowanie nie wymaga żadnego usprawiedliwienia, kapitanie Reynolds. Wykonuję jedynie swoje obowiązki. – To ma być usprawiedliwienie samego siebie, czy prośba o darowanie życia? – Nigdy nikogo nie prosiłem i nie zamierzam prosić o łaskę – w głosie Hidasa nie było szczególnej dumy czy arogancji, a jedynie coś na kształt próby zachowania godności. – Imre, ten chłopak w Budapeszcie. Powoli umierał… – Miał pewne cenne dla nas informacje, których ujawnienia uporczywie odmawiał. Były nam potrzebne, i to szybko. Zależało nam na czasie. – Żona generała majora też coś wiedziała? Czemu ją zamordowałeś? Po raz pierwszy w oczach Hidasa pojawiła się iskierka ożywienia, jednak zgasła równie szybko, jak się pojawiła. – Nie wiedziałem o tym – pochylił głowę. – Prowadzenie wojny z kobietami nie należy do moich obowiązków. Nie kazałem jej zabić. Jest mi przykro z powodu jej śmierci… Chociaż i tak nie było dla niej ratunku. – Dowodzisz tu, prawda? – Oczywiście. – A więc jesteś odpowiedzialny za poczynania podwładnych. Zabiła ją kula wystrzelona przez jednego z twoich ludzi, zatem odpowiedzialność spada właśnie na ciebie. – Jeśli mamy podchodzić do sprawy w ten sposób… to owszem. – Gdyby nie ty, te trzy osoby żyłyby teraz. – Z żoną generała sprawa jest wątpliwa. Co do dwóch pozostałych, tak… – A zatem pytam po raz ostatni, czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem cię zastrzelić od ręki? Hidas przyglądał się przez dłuższą chwilę Reynoldsowi, w końcu uśmiechnął się nieśmiało, a agent gotów był przysiąc, że jest w tym uśmiechu nieco smutku i przygnębienia. – Nawet wiele, ale obawiam się, że nie uznałbyś żadnego. Nie da się przekonać szpiega z imperialistycznego Zachodu… Dopiero później Reynolds zrozumiał, że właśnie słowo „Zachód” stało się kluczem, który otworzył jakąś komórkę w umyśle, wypełniając go wspomnieniami. Jancsi i rozmowy, jakie prowadzili w jego mieszkaniu, mroczna cela w Szahrazie, wiejski dom przy granicy. Pamiętał oświetloną blaskiem twarz i wypowiadane wówczas słowa. Z wysiłkiem odsunął te obrazy. – Wstań! – warknął w końcu. Hidas posłuchał, przyglądając mu się w milczeniu, z opuszczonymi dłońmi. Potem zerknął na wycelowaną broń. – Szybko i bezboleśnie? – Jak pan sobie życzy – wzrok Hidasa przemknął z palca na spuście ku twarzy Reynoldsa. – Nie zamierzam błagać o to, czego odmawiałem tak wielu. Reynolds niespodziewanie przestał naciskać na spust broni. Poczuł w ustach gorycz, jakby poniesionej porażki. – Odwróć się! – polecił głuchym głosem. – Dziękuję, ale nie. Wolę umrzeć właśnie tak… – Odwróć się albo roztrzaskam ci oba kolana i sam cię obrócę! Hidas zerknął znów na zdeterminowane oblicze Reynoldsa, wzruszył ramionami, odwrócił się i runął bez słowa na blat stołu, otrzymawszy potężny cios kolbą w tył głowy, tuż za uchem. Coś zgrzytnęło. Reynolds przez dłuższą chwilę spoglądał na leżącego, potem zaklął cicho i wyszedł. Nie starał się specjalnie maskować. Nie miał nic przeciwko spotkaniu i z innymi przedstawicielami AVH. Wściekłość jeszcze mu nie przeszła. Gdyby tak można było kogoś zastrzelić… Nagle zatrzymał się. Zdał sobie sprawę z czegoś, co powinien był zrozumieć już parę minut temu. Gdyby nie był tak zaaferowany porachunkami z Hidasem… Wszędzie panowała cisza, co było raczej niezrozumiałe. Otworzył tylne drzwi sąsiedniej ciężarówki. Pusta. W końcu zrozumiał. Przez chwilę stał jak sparaliżowany, nie wiedząc, co właściwie ma teraz uczynić. Zrozumiał ogrom swego błędu, pojął, jak łatwo wywiedziono go w pole. Hrabia podejrzewałby to od samego początku, on nie dałby się nabrać. Nigdy. Ludzie Hidasa musieli wyruszyć w drogę, by przekroczyć rzekę paręset metrów dalej na południe. Wtedy właśnie wystrzelono flarę. Zarówno Reynolds jak i Kozak ślepo uwierzyli, że wojsko się wycofało w głąb lasu. Do tej pory bezpieka dotarła już pewnie do domku. Opuścił swych przyjaciół w chwili, gdy potrzebowali jego pomocy jak nigdy dotąd. Koronnym zaś błędem było wysłanie Sandora, jedynego naprawdę potrafiącego walczyć, by zajął się uruchomieniem ciężarówki. Jancsi miał do pomocy jedynie wyrostka i starca. No i była tam jeszcze Julia. Reynolds przypomniał sobie uśmiechniętą gębę Koko i w tejże chwili coś w nim pękło. Dwieście metrów dzielące go od rzeki przebył znacznie szybciej niż poprzednio, i to pomimo zmęczenia i chłodu. Tym razem jednak nie poganiała go wściekłość, tylko strach. Przerażenie, że przybędzie za późno. Zatrzymał się nad brzegiem rzeki, zsunął po skarpie i miękko jak kot wylądował na kamienistej plaży. Bez najmniejszego plusku wsunął się do lodowatej wody. Gdy był w połowie drogi, usłyszał odgłos strzału dobiegający od chaty przewoźnika. W chwilę później dwa następne. Teraz nie musiał już tracić czasu na bezszelestne skradanie się do domku. Młócąc wodę dopłynął do brzegu, z trudem wdrapał się na brzeg. Podeszwy butów ślizgały się po kamieniach. Przestawił broń z ognia ciągłego na pojedynczy. Zbyt dużo kul na raz mogło być niebezpieczne dla wszystkich walczących na niewielkiej przestrzeni. Pochyliwszy się, Reynolds pobiegł ku jednemu prostokątowi drzwi. Wyszedł stąd ledwie dziesięć minut temu… W korytarzu nie było już żony Jancsiego, ale kogoś tam zobaczył. Uzbrojony w karabin funkcjonariusz AVH wyszedł właśnie z pokoju, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Reynolds zrozumiał, że mogło to oznaczać tylko jedno. Walka, jeśli w ogóle się rozegrała, dobiegła już końca. Mężczyzna zobaczył Reynoldsa, ale krzyk uwiązł mu w gardle, gdy ten z całej siły wyrżnął go kolbą broni w krtań. Potem uchylił drzwi. Jeden rzut oka utwierdził go w przekonaniu, że rzeczywiście jest już po walce. Z sześciu napastników, których dostrzegł w pokoju, czterech jeszcze żyło. Jeden leżał przy drzwiach w nienaturalnej pozycji, którą przybrać może jedynie martwy. Drugi spoczywał pod ścianą z prawej strony. Tuż obok niego, posmutniały i przygarbiony, siedział profesor. W kącie po przeciwnej stronie inny funkcjonariusz AVH trzymał na muszce Jancsiego, któremu kolejny mundurowy przywiązywał ręce do krzesła. Opodal, leżący na plecach Kozak walczył rozpaczliwie z pochylającym się nad nim osiłkiem zasypującym go gradem ciosów. Kozak jednak nie poddawał się, a Reynolds dopiero po chwili dostrzegł jego broń. Chłopak z całych sił ciągnął długi pleciony bicz, którym owijał gardło przeciwnika. Twarz tego na górze siniała coraz bardziej. Pośrodku pokoju stał olbrzymi Koko, pogardliwie ignorujący wysiłki dziewczyny, która rozpaczliwie próbowała uwolnić się z jego objęć. Koko jedną ręką ścisnął jej szyję i w milczeniu przyglądał się pojedynkowi. Na jego ustach pojawił się wilczy uśmieszek, gdy walczący z Kozakiem przestał okładać go pięściami, tylko sięgnął do tyłu i wydobył z pochwy bagnet. Reynolds został wyszkolony przez specjalistów, ludzi żyjących na tym świecie dość długo między innymi dlatego, że nigdy nie wpadali do zajętego przez przeciwnika pomieszczenia z okrzykiem wzywającym do poddania się, nigdy też nie tracili czasu na oznajmianie swego przybycia. Ci, którzy otwierali najpierw drzwi kopniakiem, a potem witali się uprzejmie, zwykle nie dożywali chwili, by o tym opowiedzieć. Drzwi wciąż jeszcze kołysały się łagodnie w zawiasach, gdy Reynolds oddał pierwszy z trzech, starannie wymierzonych strzałów. Po pierwszym walczący z Kozakiem runął bezwładnie w kąt pokoju, wypuszczając przy tym bagnet. Drugi dosięgnął mężczyznę celującego w Jancsiego, trzeci zaś tego, który go wiązał. Czwarty miał przedziurawić czaszkę Koko, ale nagle Reynolds poczuł, jak drętwieje mu ramię. Broń wypadła mu z rąk. Jeszcze jeden zbir musiał się czaić za drzwiami. – Nie zabijaj go! – rozkazał ochrypłym głosem Koko. Gwałtownie odepchnął od siebie dziewczynę. Julia wylądowała na łóżku, Koko zaś stanął w lekkim rozkroku, z dłońmi na biodrach, a na jego ponurej twarzy wściekłość ustąpiła miejsca radości. Poznał Reynoldsa. Cudze życie, nawet życie jego towarzyszy, nie miało dla Koko wartości. – Sprawdź, czy nasz przyjaciel nie jest uzbrojony – rozkazał, a żołnierz pospiesznie przeszukał Reynoldsa i pokręcił przecząco głową. – Wspaniale. Łap – Koko rzucił tamtemu swój karabin, po czym zatarł ręce, otarł je o bluzę munduru i znów uśmiechnął się złowieszczo. – Mamy pewne rachunki do wyrównania, prawda, kapitanie Reynolds? Koko zamierzał zabić go gołymi rękami. Lewe ramię Reynoldsa było chwilowo raczej bezużyteczne, najpewniej złamane. W głębi duszy agent czuł, że nie ma żadnych szans. Może stawi opór przez kilka chwil. Ale atak. Chyba żeby teraz, z zaskoczenia. Na nic więcej nie mógł liczyć, toteż nie zastanawiając się, zadał olbrzymowi z wyskoku potężny cios w klatkę piersiową. Prawie się udało. Prawie, ale niezupełnie. Gigant właśnie robił unik, gdy dosięgło go kopnięcie. Jęknął z bólu i zamachnął się na oślep. Olbrzymie ramię trafiło Reynoldsa w nasadę krtani. Padając, uderzył plecami o ścianę przy łóżku i na chwilę stracił oddech. Zmusił się jednak, by wstać. Gdyby stopa Koko dosięgła go rozpłaszczonego na podłodze, nigdy by się już nie podniósł. W chwilę później znów ruszył na spotkanie olbrzyma. Wkładając w uderzenie resztki sił, rąbnął prawym sierpowym w pokryte bliznami, uśmiechnięte oblicze. Trafił idealnie, ale sekundę później zawył z bólu, gdy Koko, ignorując cios, trzasnął go z potworną siłą w odsłonięty brzuch. Reynolds nigdy dotąd nie został uderzony tak mocno. Nie wyobrażał sobie nawet, by to było możliwe. Ten człowiek miał siłę wołu. Pomimo przejmującego bólu i mdłości, wciąż trzymał się na nogach. Zatoczył się na ścianę i dysząc z wysiłku próbował wykrzesać z siebie jeszcze jakieś siły. Wydawało mu się, że słyszy dziewczęcy głos, nawołującego po imieniu, ale wszystko dobiegało jakoś z oddali. Ze wzrokiem też nie było najlepiej, wnętrze pokoju wyglądało jak zamglone. Ledwo dostrzegł, że siedzący pod ścianą Jancsi usiłuje rozerwać więzy, ale w chwilę później znów wyrosła przed Reynoldsem postać Koko. Nie mając wprawdzie nadziei na powodzenie ataku, Reynolds raz jeszcze rzucił się naprzód, ale nadaremnie. Koko odsunął się, roześmiał chrapliwie i z całych sił trzasnął go otwartą dłonią w plecy. Reynolds w szaleńczym tempie znalazł się pod przeciwległą ścianą, z trzaskiem zahaczył o drzwi i osunął się na podłogę. Na parę sekund stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, pokręcił głową, by się otrząsnąć, Koko stał na środku pokoju, a jego pokiereszowaną twarz wykrzywiał ironiczny uśmieszek. Wyobrażał sobie najpewniej przebieg kolejnego natarcia. Reynolds zrozumiał, że olbrzym zamierzał go zabić, ale nie od razu. Mimo to jednak, koniec walki był bliski. Agent oddychał z trudem, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Aż dziwne, że zdołał się podnieść. Cały pokój zdawał się wirować, on jednak czuł przede wszystkim palący ból promieniujący ze wszystkich zakamarków ciała, słony smak w ustach. I ten niezniszczalny wróg pośrodku pokoju. Jedyną pociechą był fakt, że nawet Koko może go zabić tylko raz… Reynolds sięgnął dłońmi do tyłu, by odepchnąć się od ściany, gdy dostrzegł, że wyraz twarzy Koko jakby się zmienił. Miejsce uśmiechu zajął grymas zdziwienia i niedowierzania. Stalowe ramię stanowczo odsunęło Reynoldsa na bok. Do pokoju wszedł Sandor. Reynolds na zawsze to zapamiętał. Niski i barczysty mężczyzna przypominał herosa, bohatera wyjętego żywcem z lodowych komnat Walhalli. Mróz był tego wieczora zaiste siarczysty, a Sandor spędził na nim prawie dwadzieścia minut, mokry jeszcze po przebyciu wpław rzeki. Teraz od stóp do głów pokrywała go cieniutka warstewka lodu i płatki śniegu. W blasku lampy naftowej Sandor wyglądał jak rycerz odziany w lśniący i popękany lodowy pancerz. Jego widok tak zaskoczył człowieka przy drzwiach, że stał przez dłuższą chwilę bez ruchu. W końcu podniósł karabin, by zastrzelić intruza, ale uczynił to za późno. Sandor bez najmniejszego trudu wyrwał mu broń, po czym drugą ręką odepchnął żołnierza, który bezwładnie legł pod ścianą. W chwilę później, klnąc pod nosem, ponowił atak. Sandor jednym błyskawicznym ruchem uniósł go w powietrze, okręcił się na pięcie i cisnął nim o mur. Przez chwilę tamten trwał jak przyklejony do nierównej ściany, w końcu spadł i znieruchomiał jak zepsuta lalka. W tejże chwili Julia skoczyła na Koko i objęła go od tylu ramionami, chcąc na parę sekund powstrzymać rwącego się już do walki olbrzyma. Jednak dłonie dziewczyny nie zdołały nawet zetknąć się na jego piersi, gdyż gigant uwolnił się od niej jednym machnięciem. Zaraz potem skoczył na wytrąconego chwilowo z równowagi Sandora, który zasypany gradem ciosów runął ciężko na podłogę. Koko pochylił się nad nim i zacisnął mu dłonie na gardle. Nie uśmiechał się już. Teraz walczył o swoje życie i zdawał sobie z tego sprawę. Przez krótką chwilę Sandor leżał, podczas gdy palce Koko zamykały się na jego szyi. Olbrzym wytężał wszystkie siły, ale jego masywne barki pochylały się coraz bardziej nad Sandorem. Wszystko to trwało tylko kilka sekund, po chwili bowiem Sandor poruszył się nieznacznie, uniósł obie race i chwycił nadgarstki Koko. Reynolds wciąż jeszcze był zbyt osłabiony i z trudem utrzymywał się na nogach. Julia stanęła obok i przytuliła się do niego z całych sił. Oboje w milczeniu przyglądali się pojedynkowi. Całe ciało Reynoldsa zdawało się płonąć żywym ogniem. Gdy przypomniał sobie dzień, kiedy to Sandor na nim wypróbował swą siłę, poczuł pewien przypływ optymizmu. To było przeżycie… Na twarzy Koko odmalował się dziwny grymas, jakby niedowierzanie, ból, wreszcie przerażenie, gdy poczuł miażdżącą siłę uścisku rąk Sandora. Palce olbrzyma, jeszcze przed chwilą zaciśnięte na gardle napastnika, rozluźniły uchwyt. Wciąż trzymając mocno jego nadgarstki, Sandor odepchnął go na bok i wstał, zmuszając tamtego, by uczynił to samo. Zanim Koko zrozumiał, co się stało, potężne ramiona przysadzistego Węgra oplotły mu klatkę piersiową niczym macki ośmiornicy. Reynolds pomyślał w pierwszej chwili, że Sandor zamierza wykonać rzut, a sądząc po nagłej uldze malującej się na twarzy Koko, ten chyba myślał podobnie. Rozczarował się jednak, gdy Sandor przycisnął głowę do jego piersi, napiął wszystkie mięśnie i zaczął miażdżyć olbrzyma w uścisku. Koko musiał poczuć, że jego los jest już przesądzony, ponieważ na sinopurpurowej twarzy pojawił się nagle grymas śmiertelnego przerażenia, a z gardła dobył się ochrypły jęk. Walczył zacięcie o każdy oddech, młócąc jednocześnie plecy i ramiona Sandora, ale w tym wypadku równie dobrze mógłby atakować skałę. Tym, co Reynolds zapamiętał najlepiej, nie były jednak twarze walczących, lecz odgłos ścierających się kawałków lodu w chwili, gdy Sandor zwiększał ucisk. I jeszcze przerażenie na twarzy Julii – aż przytulił ją, by nie patrzyła na tę scenę. Potem był już tylko ochrypły, agonalny ryk ginącego człowieka, od którego zatrzęsły się ściany. W końcu zapadła cisza… Rozdział piętnasty Było już po czwartej rano, gdy Jancsi nakazał postój. Znajdowali się pośród gęstwiny wysokich trzcin. Starszy pan odwrócił się i poczekał, aż wszyscy dołączą do niego. Szli gęsiego: Julia, Reynolds, Kozak i Jennings, wspierany chwilami przez Sandora. Głowy trzymali nisko pochylone i wszyscy, prócz Sandora, wyglądali na krańcowo wyczerpanych. Nic w tym zresztą dziwnego. Przebyli pieszo już pięć kilometrów, a od chwili, gdy zostawili ciężarówkę, upłynęły już dwie godziny. Tyle czasu zajęło im przedarcie się przez gęste zarośla zamarzniętych trzcin, pękających z trzaskiem przy najlżejszym dotknięciu. Była to powolna i mordercza wędrówka przez moczary po powierzchni pokrytej cienką warstewką lodu – zbyt słabego jednak, by utrzymać ciężar ludzkiego ciała, chociaż wystarczająco mocnego, aby opóźniać marsz. Ostrożnie stawiali stopy, każdy krok mógł bowiem zakończyć się niezbyt przyjemną kąpielą. Jednak właśnie ten chrupiący pod butami lód miał tej nocy być ich wybawieniem. Spodziewali się patroli z psami, ale nie napotkali żadnego. Przy takiej pogodzie nawet najwięksi nadgorliwcy siedzieli w budkach, grzejąc się przy piecach i pozwalając tym samym pokonać granicę każdemu, kto tylko miał na to ochotę. W podobną noc Reynolds przybył na Węgry. Na czarnym niebie błyszczały srebrzyście gwiazdy, a lodowaty wiatr wył ponuro między łanami trzcin. Reynolds przypomniał sobie pierwsze chwile spędzone w tym kraju, gdy zziębnięty leżał na śniegu. Miał wrażenie, że tamtej nocy było o wiele chłodniej niż obecnie. Nagle zrozumiał, że najchętniej zapomniałby o tym wszystkim. Pierwsze spotkanie z Hrabią… Poczuł dziwny ból w okolicy serca, po raz setny uświadamiając sobie, że Hrabia odszedł. Na zawsze. – Nie czas na marzenia, Michaił – rzekł cicho Jancsi. Pokiwał obandażowaną głową, wychylił się do przodu i rozsunął zasłonę wysokich trzcin, by Reynolds mógł dostrzec, co znajduje się za nimi. Tafla lodu szeroka na trzy metry, ciągnąca się bez końca. – Kanał? – Raczej rów. Zwyczajny rów odwadniający, ale najważniejszy w całej Europie. Po drugiej stronie jest już Austria – Jancsi uśmiechnął się. – Ledwo parę kroków dzieli cię od wolności i końca misji. Teraz już nic nie może cię powstrzymać. – Tak, teraz już nie – mruknął Reynolds obojętnym głosem. Zdawać by się mogło, że w tej chwili sprawa przekroczenia granicy w ogóle go nie interesowała, o zadaniu nie wspominając. Zbyt wielu ludzi straciło życie, by można było mówić o sukcesie. Wiedział jednak, że najgorsza chwila ma dopiero nadejść. – Robi się coraz chłodniej, Jancsi. Czy to bezpieczne przejście? Nie ma tu żadnych patroli? – Na pewno nie ma. – Chodźmy więc, nie ma co dłużej czekać. – Ja nie – Jancsi pokręcił głową. – Tylko ty, profesor i Julia. Ja zostaję. Reynolds pokiwał głową. Wiedział, że Jancsi powziął już decyzję i próby przekonania go z góry skazane są na niepowodzenie. Odwrócił się, nie wiedząc, co powiedzieć, Julia zaś wyrwała się z jego uścisku i przypadła do ojca, z całych sił chwytając go za klapy płaszcza. – Coś ty powiedział, Jancsi? Powtórz! – Proszę, Julio. Nie można inaczej, wiesz… Muszę zostać. – Och, Jancsi, Jancsi! – krzyknęła, szarpiąc go za kołnierz. – Nie możesz… Po tym wszystkim… – Zwłaszcza po tym – objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. – Mam dużo pracy. Bardzo dużo pracy. Gdybym teraz zrezygnował, Hrabia nigdy by mi tego nie wybaczył – pogładził ją po włosach. – Julio, czy myślisz, że mógłbym przyjąć wolność wiedząc, że opuszczę tu setki ludzi, którym jednak mógłbym pomóc? Czy mam ich kosztem kupić swoje szczęście? Wiesz dobrze, że nie. Zresztą, co by to było za szczęście… Miałbym siedzieć spokojnie gdzieś na Zachodzie, wiedząc, że tutaj wciąż będzie się wywozić młodych ludzi, zmuszać ich do niewolniczej pracy, zamęczać na śmierć… Czy naprawdę masz o mnie aż tak złe mniemanie, Julio? – Jancsi – powiedziała stłumionym głosem, tuląc się do niego. – Nie mogę cię opuścić. – Możesz i musisz. Sama wiesz dobrze, że nie ma już dla ciebie na Węgrzech miejsca. Nie martw się, kochanie. Dopóki Sandor żyje, nic złego mi się nie przydarzy. Kozak też będzie czuwał nad moim bezpieczeństwem. W świetle gwiazd Kozak wyglądał na wyższego i potężniejszego niż w rzeczywistości. – A ty możesz pozwolić mi odejść? – Nie potrzebujesz mnie już, dziecinko. Byłaś ze mną przez te wszystkie lata, ponieważ uważałaś, że jesteś mi potrzebna. A teraz… teraz Michaił będzie się tobą opiekował. Wiesz o tym. – Tak – głos jej się łamał. – On… on jest bardzo dobry… Jancsi złapał ją za ramiona, odsunął i przyjrzał się jej uważnie. – Jak na córkę generała majora Illjurina, to głupiutka z ciebie dziewczyna. Czy nie rozumiesz, kochana, że gdyby nie chodziło o ciebie, Michaił nie wróciłby na Zachód? Odwróciła się i spojrzała na Reynoldsa. W jej oczach błyszczały łzy. – Czy… czy to prawda? – Tak – Reynolds uśmiechnął się niepewnie. – Nie chciałem tego mówić, ale to już i tak nie ma najmniejszego znaczenia. – Przykro mi. Nie wiedziałam – odparła nagle matowym głosem. – A więc to już koniec… – Nie, kochanie, dopiero początek – Jancsi objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Popłakiwała z cicha, podczas gdy Jancsi podniósł wzrok ponad jej ramieniem i spojrzał najpierw na Reynoldsa, potem na Sandora i pokiwał głową. Reynolds również skinął głową, w milczeniu uścisnął okaleczoną dłoń starszego pana, pożegnał się z Kozakiem i rozsunął ścianę trzcin. Wyszedł na brzeg kanału. Sandor był tuż za nim, z biczem Kozaka w dłoni. Reynolds ruszył żwawo przed siebie, ale lód okazał się zbyt słaby i załamał się pod jego stopami. Skąpał się po uda w zimnej wodzie. Stanął na mulistym dnie i ignorując przeraźliwy chłód, przedarł się przez powłokę lodu na drugi brzeg kanału. Był już w Austrii, ale w tej chwili znaczyło to dla niego dziwnie mało. Coś plusnęło za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył Sandora przeprawiającego się przez wodę z profesorem w ramionach. Gdy tylko Reynolds pomógł Jenningsowi wspiąć się na skarpę, Sandor zawrócił i łagodnie odciągnął Julię od ojca. Wziął ją na ręce i przeniósł na drugi brzeg. Dziewczyna obejmowała go jeszcze przez chwilę kurczowo, jakby się bała zerwania tej ostatniej nici wiążącej ją z dawnym życiem, które właśnie żegnała. W końcu Reynolds pochylił się, podniósł ją i postawił lekko obok siebie. – Niech pan nie zapomni o tym, co panu mówiłem, profesorze Jennings – rzucił Jancsi. Zarówno on, jak i Kozak opuścili swoją kryjówkę pośród trzcin i stali na przeciwległym brzegu kanału. – Mamy za sobą długą i trudną drogę. Nie chcielibyśmy pokonywać jej po raz drugi. – Nie zapomnę – Jennings trząsł się z zimna. – Nigdy tego nie zapomnę. – To dobrze – Jancsi skinął głową w ledwo dostrzegalnym geście pożegnania. – Bóg z wami. Do widzenia. – Do widzenia – powtórzył Reynolds. – Do widzenia. Zupełnie, jakby mieli się kiedyś jeszcze spotkać… Odwrócił się, objął Julię i poprowadził dwójkę podopiecznych – starego mężczyznę i popłakującą cicho dziewczynę – łagodnym zboczem ku rozciągającej się w dali polanie… ku wolności. Gdy byli już na górze, Reynolds przystanął jeszcze na chwilę i odwrócił się. Zobaczył, jak trzej mężczyźni przedzierają się powoli przez zdradliwe trzęsawiska, znikając pośród gęstwiny wysokich trzcin. Żaden z nich nie obejrzał się i Reynolds wiedział, że nigdy już ich nie zobaczy.