Autor: Marek Bida Tytul: Muzyka Słońca Wyróżnione w konkursie "Fantastyka '90" Z "NF" 4/92 Starał się nie słuchać rozmowy prowadzonej tuż za jego plecami, ale było to niemożliwe. Wiadomości z holoramy obejrzał już dwukrotnie, a stewardesa, którą poprosił o jakąś książkę, nie śpieszyła się zbytnio. Robert miał wrażenie, że potraktowała go jak wariata i teraz czeka na rychły koniec podróży, który uwolni ją od przykrego obowiązku i kłopotliwego pasażera. Sąsiad, gruby biznesmen w czapce z daszkiem koloru wyblakłego różu, chrapał w najlepsze i Robert nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, czy mieć pretensję do losu. Iluminatory pozostawały wciąż zasłonięte, więc nie miał na czym skupić uwagi. Naprawdę mógł tylko zacząć podsłuchiwać. - Gada pan, jakby sam należał pan do tych... no... nurków. - Mówiącemu najwyraźniej z trudem przechodziło przez gardło to określenie. - Ja uważam, że należałoby zabronić im nawet zbliżać się do Słońca. Czy nie tak, panie Debruse? - Głos należał do pewnego stoczniowca z Tytana nazwiskiem Richard Marker. Robert nie widział go i miał nadzieję, że nie będzie miał tej przyjemności. Natomiast Patrick Debruse, wysoki, muskularny Murzyn, zwrócił jego uwagę już na Lunie III. Nie wyglądał ani na przemysłowca, ani na dziennikarza, ani na jednego z tych dzianych próżniaków, którzy podróżują po całym układzie z braku lepszego zajęcia. Należał za to do wąskiego przedziału społeczeństwa, w którym odważano się tolerować nurków. - A niby dlaczego? - Robert wyczuł w głosie Debruse'a odrobinę irytacji. - Zna pan statystyki? Jeżeli połowa tych wariatów prędzej czy później... - Alpiniści też ginęli. Nikt im jednak nie zabraniał chodzić po górach. - Chyba nie chce pan TEGO nazywać sportem! - prychnął szczerze ubawiony Marker. - Nie wygląda pan na... nie ośmielam się kończyć. - Bardzo dziękuję! To miło z pana strony! Kto wie, jak potoczyłaby się dyskusja, gdyby nie rozbrzmiało ciche brzęczenie sygnału zwiastującego komunikat kapitana. Chwilę później Robert Grady i pozostali pasażerowie promu zostali poinformowani, że zbliżają się do punktu docelowego i powinni przygotować się do opuszczenia pokładu. Na koniec kapitan Palmer Kruger gorąco podziękował za wspólny lot i zachęcił do podziwiania widoków z lewej burty. Robert miał szczęście, że siedział właśnie z tej strony. Komunikat obudził także sąsiada Roberta, który gapił się teraz ponad jego ramieniem na rozsuwającą się przesłonę iluminatora. Światło w przedziale pasażerskim gasło powoli, wpuszczając z zewnątrz mrok próżni. Gruby biznesmen, który przedstawił mu się na początku podróży jako Jake, poskarżył się głośno: - Nic nie widzę! Robert cicho zachichotał. - Lecimy na wyciągnięcie ręki od Słońca - rzekł. - I prom i stacja znajdują się jednak w cieniu wielkiej, ochronnej płyty, której krawędzi nie możesz dostrzec ze swego miejsca, Jake. - No tak, zapomniałem. - Ale gdybyś wytężył wzrok, dostrzegłbyś skupisko wirujących, kolorowych światełek. To jest właśnie "Królowa Wiktoria". - Och! Chętnie zamieniłby się z grubasem miejscami, niestety, było to absolutnie zakazane. Wciąż znajdowali się w stanie nieważkości, ale w razie rozpoczęcia hamowania odczepienie się od fotela mogło spowodować katastrofę. A hamowania należało się spodziewać w każdej chwili. Robert, nie mając nic lepszego do roboty, oglądał stację po raz trzeci w życiu. "Królowa Wiktoria" była najmniejszą zamieszkaną bazą umieszczoną na najniższej bezpiecznej orbicie Słońca. Bezpieczeństwo było względne, bo gdyby nie obecność ochronnej tafli z gordonu (od nazwiska wynalazcy), prędzej czy później stacja dostałaby się w zasięg jakiejś większej protuberancji i wyparowała razem z załogą i tłumem gości. Mało kto wiedział, że około miliona ośmiuset dziewięćdziesięciu kilometrów poniżej temperatura atmosfery gwiazdy sięga półtora do dwóch milionów stopni Kelvina. Od czasu do czasu jasne obłoki plazmy o nieco tylko mniejszej temperaturze lizały zewnętrzną powierzchnię płyty, przyprawiając dowódcę bazy o drżenie serca. Trwało to czasem kilka godzin, czasem kilka minut - w każdym przypadku kapitan Boris Sniegnin bał się równie mocno. Kilkanaście minut później prom wirował już razem ze stacją, przyczepiony do jednego z jej czterech ramion, a Robert w gronie pozostałych pasażerów przeciskał się przez przezroczysty rękaw próżniowy. Wrażenie, jak zwykle, było niesamowite, co wielu podróżnych potwierdzało głośnymi westchnieniami. Kilkoro łudziło się zapewne, że wystarczyłby nóż w ręku szaleńca, aby przenieść ich wszystkich do krainy wiecznej szczęśliwości. Nieco lepiej zorientowany Robert bawił się świetnie, usiłując zignorować strach, który kołatał się gdzieś głęboko w śledzionie. Nie było to łatwe. Pomieszczenia stacji wydały się wszystkim bardzo swojskie. Siła odśrodkowa zapewniała ciążenie większe niż na Księżycu, skąd rozpoczęli podróż, a wystrój wnętrz nie różnił się bardzo od tego, co mogli zapamiętać z Ziemi. Odprawa celna odbywała się w malutkiej klitce wyściełanej czerwonym materiałem i zdobionej reprodukcjami francuskich impresjonistów. Młoda urzędniczka w uniformie ONZ starała się bardzo, aby wszyscy czuli się jak u siebie w domu. Może i by się jej to udało, gdyby nie fakt, że do głównej części stacji trzeba było wchodzić po drabince. Konstruktorom zabrakło inwencji na zainstalowanie windy, a może zaważyły względy bezpieczeństwa... któż to może wiedzieć. W dużym holu przy Głównym Korytarzu na pasażerów czekała spora grupa przyjaciół, krewnych, wspólników oraz przypadkowych i mniej przypadkowych gapiów. Robert również miał swojego reprezentanta w tym tłumie - rozpoznał go po znaczku Coca-Coli wpiętym w klapę modnej, zielonej marynarki. Krótko ostrzyżony, młody blondyn również go rozpoznał i pośpieszył naprzeciw. - Pan Grady? Nazywam się Michael Towel, jestem przedstawicielem koncernu. Czy podróż minęła dobrze? - Nieźle. A tutaj, czy wszystko w porządku? - Oczywiście. Proszę za mną. Robert ruszył za młodzieńcem, rozglądając się wokoło. Na pierwszy rzut oka nie widać było żadnych zmian od czasu jego ostatniej wizyty. Dopiero po chwili zauważył nieznaczną różnicę w zdobieniu ścian i umeblowaniu. Na "Królowej Wiktorii" epoka wiktoriańska powoli odchodziła w zapomnienie. Przy tych kosztach usług i tranzytu ONZ mogła sobie na to pozwolić. Mogła sobie pozwolić na wszystko. Towel nie był zbyt rozmownym towarzyszem, zresztą Robertowi bardzo to odpowiadało. Pożegnali się na progu wynajętej kabiny Grady'ego i młody inżynier bez słowa zniknął w krzywiźnie korytarza. Robert wszedł do środka i rzucił neseser na wąskie łóżko, popisując się w tym względzie niemałą precyzją. Następnie, zamknąwszy za sobą drzwi, rozejrzał się badawczo. Włączył okno, ale żaden z widoków nie wydał mu się zachęcający. Przyciemnił nieco światło i usiadł na łóżku. Był jeszcze odtwarzacz sfereofoniczny, lecz nie TAKIEJ muzyki chciał teraz słuchać. Zastanawiał się, jak wypełnić czas do jutra. Myśl o tabletce nasennej wywoływała tylko nieprzyjemne skurcze w żołądku. Chwilę potem był już w drodze do restauracji "Gorące Źródło". Do wnętrza wchodziło się wprost z Głównego Korytarza drewnianymi, misternie rzeźbionymi drzwiami, ale na tym kończyła się tradycja. Za progiem szkło, plastyk, kolorowe światła i dźwięki elektronicznej muzyki uderzyły w nic nie podejrzewającego Roberta, zatrzymując go w pół kroku. Otrząsnął się szybko i rozejrzał za wolnym miejscem, wszystkie stoliki były jednak okupowane. Odwracając się już, dostrzegł muskularnego Murzyna w żółtych goglach, zmagającego się za pomocą pałeczek z miską chińskiego przysmaku. Robert nie miał ochoty na towarzystwo, ale Patrick Debruse, obrońca nurków, powinien być możliwy do zniesienia. Nie namyślając się dłużej, pośpieszył do jego stolika. - Można? - Uśmiechnął się nieśmiało i zupełnie niepotrzebnie, bo Murzyn nie odrywał wzroku od miski. Uczynił jednak przyzwalający gest manewrując naczyniem w powietrzu. - Nazywam się Robert Grady, lecieliśmy tym samymy promem. Debruse zerknął na niego spod oka i skinął głową, przełykając głośno wonną porcję mieszaniny ryżu, ryby, mięsa i warzyw. Robert uśmiechnął się znów, tym razem do siebie. Nie mógł lepiej trafić. Patrick Debruse nie tylko tolerował nurków, ale w dodatku był milczkiem. Dokonał zamówienia i czekając na posiłek przyglądał się ciężkiej pracy młodzieży na parkiecie. Muzyka nabrała trochę żywszego tempa, a i światła się zmieniły - mimo starań nie potrafił tylko zlokalizować ich źródeł. Sąsiad oderwał go od tego mało produktywnego zajęcia. - Patric Debruse - przedstawił się Murzyn, zdejmując swoje żółte gogle i odsłaniając przeraźliwie białe białka. - Co pana tu ściągnęło? Robert zawahał się na moment, co było nabytą, odruchową już reakcją obronną. - Jestem nurkiem. - Tak sobie pomyślałem. - Debruse powrócił do jedzenia, ale już z mniejszym zapałem. - To pan ustanowił rekord cztery lata temu? - Tak. - Grady powstrzymał się przed skrzywieniem ust. - To było moje pierwsze zanurzenie. Pan jest dobrze zorientowany, jak widzę. - No tak... moja siostra jest nurkiem. Robert wysilił pamięć. - Tracy Debruse? Murzyn rozpromienił się w jednej chwili. - Pan ją zna? - Właściwie nie. Właściwie nie znam zbyt wielu nurków. - No jasne. Nie jest pan wyjątkiem wśród nich. - Więc Tracy jest tutaj? - Czekam na jej powrót. Podeszła kelnerka i Robert miał kilka sekund na zastanowienie. Dlatego zrezygnował z narzucającego się pytania i rzekł: - Płynę jutro po południu. To mój trzeci raz i jestem cholernie wystraszony. Zna pan jakieś lekarstwo? - Niestety. - Patrick Debruse rozłożył ręce. - Ale powiem panu, że moja siostrzyczka robiła to siedem razy i dzisiaj też ma zamiar wrócić. Niech pan nie pyta, skąd mam taką pewność, po prostu to wiem. I dlatego jestem tutaj, a nie przy śluzach. Siedem razy. Robert długo trawił tę wiadomość. Tracy Debruse była z pewnością kimś wyjątkowym. Przypomniał sobie rekordzistę, Tony'ego Rudnicky'ego. Ale ten był kompletnie stuknięty, zresztą jak wszyscy Amerykanie. Roześmiał się, sam był Amerykaninem. - Co pana tak rozbawiło? - zagadnął Murzyn pogodnie. - Nic. Właśnie przypomniałem sobie, skąd pochodzę. - Wszyscy jesteście trochę stuknięci - stwierdził Debruse bez odrobiny złośliwości. Kilka godzin później maszerował korytarzem w stronę części mieszkalnej. Po prawej miał kruchy pancerz zewnętrznego pierścienia z oknami powybijanymi w regularnych odstępach. Za nimi czaił się zimny i bezwzględny Kosmos. Z lewej i nad głową, za jeszcze bardziej kruchą ścianą, pracowały urządzenia podtrzymujące życie mieszkańców tego mikroświata. Tu życie, tam śmierć. A on był pośrodku, na wyciągnięcie ręki od jednego i drugiego. Pozostawało kilkanaście metrów od odnogi wiodącej w stronę śluz, kiedy ją zobaczył. Na łukowatym zagłębieniu korytarza, którego podłoga wydawała się jego stopom zupełnie płaska, nie było nikogo więcej, więc nie mógł nie zwrócić na nią uwagi. Miała na sobie lekki, rozpięty pod szyją, srebrzysty kombinezon i szła chwiejnie chwytając się ścian - raz jednej, raz drugiej. Miała bardzo ładną, czarną buzię, w której bez trudu dopatrzył się kobiecej wersji Patricka Debruse'a, Tracy Debruse powróciła po raz ósmy. Przylgnął do ściany jak mokra płachta papieru, ale i tak potrąciła go łokciem. Ale nawet gdyby zderzyła się z nim, nie wiedziałaby o tym. Patrzyła przed siebie zamglonym wzrokiem, na jej twarzy widniały ślady łez i potu. Kiedy go mijała, spostrzegł, że kombinezon na jej lewym ramieniu jest solidnie nadpalony. Tracy Debruse powróciła w ostatniej chwili. Kiedy dotarł w końcu do swojej kabiny i odseparował się drzwiami od świata, z wielką ulgą rzucił się na łóżko, zwalając nie rozpakowany neseser na podłogę. Na suficie jaśniał wyrazisty hologram Księżyca w pełni. Robert myślał o muzyce. Pół następnego dnia spędził na zabijaniu czasu, nie mogąc przestać myśleć o zbliżającym się momencie zanurzenia. Około południa odbył półgodzinną konferencję prasową, potem reklamował Coca-Colę, co wchodziło niestety w zakres umowy, a potem udał się na lunch, który przeciągał tak długo, jak tylko się dało. Rozglądał się za rodzeństwem Debruse, ale albo byli już w drodze na Ziemię, albo nie opuszczali kabiny ciesząc się swoją obecnością. Zauważył za to sąsiada z promu, biznesmena Jake'a, który niestety nie mógł mu poświęcić zbyt wiele czasu. Najprawdopodobniej grubasek przeżył szok dowiedziawszy się, że normalnie wyglądający, sympatyczny facet, z którym przyjemnie się gawędziło podczas lotu, jest nurkiem. Jake nie miał pojęcia, jak rozmawia się z kimś takim, więc znalazł wymówkę w postaci odlatującego promu. Robert mógł łatwo zdemaskować to oszustwo, dzwoniąc do portu, ale darował sobie. Z restauracji przeniósł się do miniparku, gdzie miał okazję podziwiać trzy hinduskie tancerki na gościnnych występach. Mundurowy załogant "Królowej Wiktorii" twierdził, że to światowej sławy zespół folklorystyczny na urlopie. W słowach tych nie było żadnej przesady. Robert nie znał się wprawdzie na sztuce, ale znał doskonale koszt takiego urlopu. O piątej po południu obejrzał nadawany z Ziemi dziennik dla wszystkich stacji orbitalnych Planet Wewnętrznych. Hologramowe widmo spikerki usadowiło się na blacie marmurowego stolika tuż przed jego nosem, ale pochylił się jeszcze, aby obejrzeć dokładnie jej nogi i mikroskopijny biust. Nie pochodził z dżungli - po prostu zestawienie naturalnego głosu młodej kobiety z jej nienaturalnymi wymiarami potrafiło go zawsze rozbroić. Wreszcie w dobrym humorze i z dużą ilością adrenaliny we krwi poszedł do śluz towarowych, z których korzystały teraz wszystkie batyskafy. Przypuszczał, że znajdzie tam dwa: swoją "Jutrzenkę" i pojazd panny Debruse. Niewiele się pomylił. Główny hangar miał wymiary prowincjonalnej hali sportowej i znajdowały się tam trzy stanowiska. Robert stanął na umocowanej pod sufitem szerokiej rampie dla publiczności. Kilkanaście stóp niżej grupa czterech lekko wstawionych techników krzątała się wokół zawieszonej w sieci czarnej, poskręcanej bryły metalu. Z lewej kilku absolutnie trzeźwych mężczyzn pracowało przy jego srebrzystym batyskafie z wymalowanym na pancerzu znakiem firmowym Coca-Coli. I ten pojazd spoczywał w kołysce ze stalowych lin. Trzecie stanowisko było natomiast wolne - grube zwoje zwisały bezwładnie pieszcząc gładką, lśniącą metalicznie podłogę. Robert zszedł spiralnymi schodkami z boku pomieszczenia i mijając środkową sieć doznał olśnienia. Zatrzymał się i wlepił oczy w kupę złomu, która była niegdyś batyskafem panny Debruse. Jeden ze skośnookich techników ze sponsorującego dziewczynę koncernu Kawasonic dostrzegł jego zdumienie i zbliżył się szczerząc zęby. - Tak, tak - zamruczał, zerkając na jego plakietkę identyfikacyjną. - To jest właśnie jej batyskaf. - Co... - Ma na zegarze minus dwanaście minut. Szczęściara! Wstrząśnięty Robert powlókł się dalej, nie mogąc jednak oderwać wzroku od wraku. Tracy Debruse oszukała Pana Boga na całe siedemset dwadzieścia sekund. Braciszek mógł być dumny. Zazdrościł jej, że ma kogoś, kto na nią czekał. A raczej dziwił się. Nie znał dotąd nurka mogącego pochwalić się radziną, która się od niego nie odwróciła. Nie miał pojęcia, po której stronie leżała tu wina. Gdyby miał jeszcze okazję, zapytałby o to Patricka Debruse'a. Zza wypukłości pojazdu wyłoniła się słomiana grzywa Michaela Towela. - Przyszedłem sprawdzić, jak wam leci. - Wszystko OK - zapewnił inżynier znudzonym głosem. - A jak prognozy? - Wiatr w normie. Chromosfera mało aktywna, jak nigdy w tym okresie. Bez widoków na silniejsze protuberancje. - Jakieś plamy? - W zasięgu tylko jedna, w stadium zaniku. - To znaczy? - Pięćdziesiąt tysięcy średnicy. Są też pochodnie... - To nieważne. Co z tą plamą? Towel zmarszczył brwi. Robert niecierpliwił się zerkając na wypolerowany pancerz "Jutrzenki". Tęsknił za nią. - Raczej niezbyt. Powiem panu przed startem. - To bez znaczenia... te kilka minut... Towel zerknął znacząco ponad jego ramieniem na resztki pojazdu Tracy Debruse. Robert skinął głową. - Tak, wiem. - Odwrócił się na pięcie i wyciągnął rękę. - Mogę pana zapewnić, że mnie nic takiego się nie zdarzy. Jeżeli nie będę chciał wrócić, to nie wrócę. - Zaśmiał się nerwowo i spojrzał na wykrzywioną twarz inżyniera. - Ale pan jest chyba zwolennikiem teorii Blackfielda? - Co proszę? - Myśli pan, że oni nie wracają, bo nie mogą? Młody inżynier wzruszył ramionami. - Gówno mnie to obchodzi - powiedział szczerze. Prawdę powiedziawszy, Robert również miał to gdzieś. Jeżeli ktoś miał prawo wyrażać na ten temat jakieś opinie, to chyba tylko Tony Rudnicky. Może Tracy Debruse. Rodzeństwo Debruse przyszło go pożegnać, co było jedynym miłym akcentem imprezy. Robert z trudem wyłowił ich twarze w gęstym tłumie na rampie, wśród trzasków holokamer i błyskających reklam. Cały ten zgiełk pozostawił za sobą, zamknąwszy właz od środka. Seria mikroskopijnych wybuchów wtopiła pokrywę w pancerz odcinając go od wszystkich błahostek i poważnych problemów zewnętrznego świata. Wcale nie odczuwał tego jako odizolowanie od świata, wręcz przeciwnie. Jeżeli świat wewnątrz batyskafu nie był rozleglejszy, to przynajmniej był dużo bardziej pociągający. Kabina miała kształt kuli i nie znalazło się tu wiele miejsca poza przestrzenią dla ciała Roberta. Przypominało to klatkę dla niebezpiecznego wariata - obite miękkim, białym materiałem wnętrze i absolutnie żadnych urządzeń. Jedynym punktem, na którym można było oprzeć wzrok i myśli, była zielonkawa płytka dwóch wskaźników: regulatora zegarowego i miernika wysokości. Obydwa wyświetlacze pokazywały szereg zaokrąglonych zer. Robert wyciągnął się na podłodze, wyginając ciało stosownie do jej powierzchni, co nie było wcale tak niewygodne, jak można by przypuszczać. Czekał na zgaśnięcie światła, które wydobywało się z niewielkich szczelin w powłoce ścian, a raczej w sferycznej ścianie. Czuł się trochę jak mucha przyłapana przez reflektor na gładkiej, białej powierzchni. Pocieszał się, że nikt nie może go zobaczyć, ale przeszkadzała mu własna wyobraźnia. Procedura przedłużała się, a może to czas płatał mu figle, trudno było powiedzieć. We wnętrzu batyskafu wszystkie fizyczne zasady zewnętrznego świata nabierały innych znaczeń. Świat ograniczał się do przestrzeni kończącej się o wyciągnięcie ręki, a jego reguły zależały tylko od niego. Nie, to przesada i to gruba. W rzeczywistości nie miał wpływu na tę przestrzeń. To ona rządziła nim wedle swojej, trudnej do pojęcia woli. Dlatego Robert nie potrafił stwierdzić, ile sekund, minut czy godzin przeleżał w bezruchu, czekając na start. I nie przejmował się tym. Cóż znaczył upływający czas wobec obcowania z otaczającym żywiołem? Bo za chwilę Robert Grady i jego "Jutrzenka" znów połączą się ze Wszechświatem, z tym, że to już nie będzie ten sam Wszechświat. Nie będzie ludzi, nie będzie planet, nie będzie próżni i zimna Kosmosu, nie będzie Boga. Będzie Muzyka Słońca. Tylko dlaczego, do cholery, tak długo to trwa? Nagle zaczął się ruch. Odczuł to jako niewielkie wahania ciężaru ciała. Usiadł i podkurczył nogi, ale oba wskaźniki wciąż pokazywały zera. Chwilę potem nastąpiło silne szarpnięcie i Robert pofrunął do góry. Góra stała się dołem, a wnętrze kabiny zawirowało. Trwało to tylko krótki moment - po chwili nurek znów siedział na podłodze. Podniósł powieki, które zacisnął wcześniej odruchowo i stwierdził, że otacza go ciemność. Serce podskoczyło mu do gardła, ale nie miało to nic wspólnego ze strachem. Wytężył wzrok i odnalazł pod nogami oddalające się światła "Królowej Wiktorii". Gdzieś z boku wirowały dwa rzędy cyferek zawieszone pośród gwiazd i wyróżniające się na ich tle jaskrawą zielenią. Gdyby nie namacalna obecność powłoki, mógłby stracić zmysły, pomimo że było to już jego trzecie zanurzenie. Za każdym razem szok trwał jednak krócej. Był to zresztą szok ze wszech miar pozytywny - podobnie czuli się chyba niektórzy mieszkańcy Hiroszimy obserwując atomowy wybuch. Zanim zginęli. Bo, jak wiadomo, grzyb atomowy to najpiękniejsze z dzieł człowieka, przewyższające też wszystko, co stworzyła natura. Z wyjątkiem Muzyki Słońca. I dlatego Robert miał serce w gardle. Gdzieś z góry, która w rzeczywistości była dołem, spływała ku niemu jarząca się, pozioma kreska. Była to krawędź ochronnej, gordonowej płyty, która, choć pochłonęła ogromne ilości energii i materiału, nie miała w sobie nic wielkiego. To zresztą typowe dla wszystkich trwałych wytworów człowieka. Nawet drapacze chmur i egipskie piramidy wydawały się emocjonalnie puste wobec ogromnych i malutkich, lecz zawsze harmonijnych dzieł natury. Lub też Stwórcy, zależy, jak na to spojrzeć. Wrażenia estetyczne nie należą jednak do prawd ogólnych i każdy ma prawo do wyrażania własnych opinii. Być może, niektórym wydawało się, że wielka płyta z gordonu jest urzeczywistnieniem doskonałości, której zawsze brakowało przyrodzie. Zresztą harmonia i doskonałość to również pojęcia względne, takie wywody nie prowadzą do niczego. Robert był jednak pewny swojej racji i nikt nic nie mógł na to poradzić. Słońce pojawiło się zupełnie niespodziewanie. Nie miało to nic wspólnego ze wschodem obserwowanym na Ziemi, choć i tam bywali ludzie, którzy witali ten wschód z równą żarliwością, jak on teraz. Nie został oślepiony, gdyż nie patrzył bezpośrednio na gwiazdę. To, co miał przed oczyma, było tylko zmyślną projekcją holowizorów, w większości całkowicie fikcyjną. "Jutrzenka" została wyposażona w czujniki temperatury i z pochodzących z nich informacji układała obraz, który wyświetlała w kabinie. Szczegóły tego obrazu czerpała z pamięci posługując się na pół inteligentnym programem, który zapewniał dużą zgodność z rzeczywistością. Innego sposobu nie było - pancerz batyskafu nie miał prawa przepuszczać żadnego promieniowania, może z wyjątkiem neutrino. Robert patrzył na Słońce, ale jego sztuczny blask nie raził oczu. Spadał ze stałym przyśpieszeniem. Nie miał możliwości kontrolowania tego procesu, nad wszystkim czuwały automaty, których zadaniem było sprowadzenie go jak najniżej się da. Na razie fruwał na falach wiatru słonecznego gdzieś w górnej części korony, smażąc się w temperaturze kilkuset tysięcy stopni. Niżej było jeszcze gorzej, jeżeli już patrzeć na to od tej strony. Robert oceniał bowiem problem z zupełnie innej perspektywy - zagadnienia techniczne nie zaprzątały jego uwagi. Konstruktorzy pojazdów słonecznych mieli do rozwiązania dwa zasadnicze problemy: wysoką temperaturę i grawitację. Oba zostały pokonane tego samego dnia - 13 października 2066 roku - kiedy to James Hollyfield i Dymitr Gonzaga odkryli zasadę konwersji sił i dowiedli jej działania w praktyce, budując pierwszy na świecie syntezer subatomowy. Dzięki niemu mogli tworzyć dowolne materiały, łącząc cząstki elementarne według własnego upodobania - tak powstały między innymi materiały odporne na działanie wielkich temperatur. Tak powstała później płyta z gordonu chroniąca "Królową Wiktorię" przed kaprysami centralnej gwiazdy. Drugi problem rozwiązał się sam przez się, kiedy syntezer Hollyfielda i Gonzagi wyprodukował odwrócone pole grawitacyjne z pominięciem masy jako źródła. Teraz potrzeba było jedynie odpowiednio dużego źródła energii i wszystkie zakamarki Słońca stawały przed człowiekiem otworem. A gdzie szukać większego i tańszego źródła energii niż samo Słońce? Rozwiązanie pozostałych technicznych trudności zabrało jedynie ćwierć wieku i pierwszy słoneczny pojazd był gotowy. Spłonął wprawdzie w dolnych warstwach korony słonecznej, ale pierwszy krok został uczyniony. Ostatnim była "Jutrzenka" Roberta Grady'ego. Była najlepsza, co nie znaczy, że absolutnie doskonała. Zapewniała jednak możliwość przeżycia kilku godzin w najbardziej niesprzyjających warunkach, jakie można znaleźć w Układzie Słonecznym. A to już było coś. Nurkowie pojawili się kilka lat po pierwszej załogowej ekspedycji. Wkrótce, kiedy uwaga naukowców zwróciła się w innym kierunku, to nurkowie pozostali jedynymi użytkownikami słonecznych pojazdów. W tym czasie Ziemia organizowała ekspedycję do potrójnego systemu Centaura, a na Marsie startowała druga kolonia. Nikogo wtedy nie interesował fenomen nurków. Z wyjątkiem wielkich koncernów, które natychmiast zwietrzyły interes. Był to pozorny paradoks. Większość społeczeństwa nie darzyła ich sympatią, a jednak koncerny zarabiały krocie na reklamie. Jak to się działo? Bardzo prosto - podświadomie niemal wszyscy podziwiali rycerzy słońca, wspaniałych ryzykantów, tajemniczych szaleńców. Byli stałym tematem rozmów, chociaż nie wyrażano się o nich pochlebnie. Porządni obywatele nie lubili nurków, ponieważ taka panowała moda. Robert miał nadzieję, że moda ta nigdy nie przeminie. Świat nauki obserwował nurków z przymrużeniem oka, nie mogąc ich pojąć. Kilku odważniejszych profesorów z wielkimi nazwiskami i równie wielkimi teoriami próbowało rozgryźć ten problem i siadało w batyskafy. Wszyscy zostali nurkami, a żaden nie powrócił z trzeciego zanurzenia. Od tamtej pory Słońce zostało odsunięte na margines astronomicznych i filozoficznych zainteresowań ludzkości. Wkrótce mieli powrócić bohaterowie z układu Tolimana. Obraz gwiazdy zaczęła przesłaniać jakby delikatna mgiełka, zdawałoby się tysiące niewidzialnych pająków zasnuwają szybko kulę, w której uwięziono Roberta. Po kilku chwilach cały świat skrył się za welonem jasnej mgły. W tym samym momencie powrócił stan nieważności - pojazd przestał przyśpieszać i rozpoczął swobodny spadek ku Słońcu. Widział tarczę gwiazdy jako miskę świecącej bielą cieczy. Miska była nieco przechylona i gdzieś z lewej strony gorąca zupa wylewała się na ciemny stół Kosmosu. Wydawało mu się też, że dostrzega pęknięcia w ścianach naczynia, jednak równie dobrze mogły to być wypryski cieczy, która kipiała intensywnie, strzelając ku niemu wydłużonymi bąblami. Wkrótce wszystko skryło się za jednolitą kurtyną jasności - był to efekt rosnącego wciąż tarcia powierzchni batyskafu o cząsteczki atmosfery. Robert spojrzał na wysokościomierz, na którym widniała wartość kilkuset tysięcy kilometrów. Nie mógł wyraźnie dostrzec, ile dokładnie dzieliło jego pojazd od dolnej granicy fotosfery. Zegar uspokajał go zielonym światłem, tak jak należało się tego spodziewać. Batyskaf zwalniał wyraźnie, co Robert odczuł jako ponowne pojawienie się w swoim świecie kierunków przestrzeni. Klęczał teraz na tarczy Słońca, która wyróżniała się jako nieco jaśniejsza plama na tle przerażająco jasnej bieli. W tym świetle wszystkie szczegóły jego stroju, skóra rąk i stóp nabierały jednakowego, bladego odcienia. Wyglądało to tak, jakby sam stanowił źródło światła. Nie istniało nic poza światłem. Białym, wciskającym się pod powieki światłem. W pewnym momencie, czas nie grał tu roli, pojawiły się kolory. Być może, było to spowodowane zmęczeniem oczu, być może, rzeczywiście zachodziło tu nowe fizyczne zjawisko, Robert nie był w stanie się nad tym zastanowić. Spojrzał jeszcze raz na wysokościomierz, z trudem odrywając wzrok od feerii barw i odczytał wartość szesnastu tysięcy pięciuset kilometrów. Cyfry zmieniały się, ale nie potrafił określić, jak szybko. Gdyby miał na to czas i ochotę, mógłby założyć, że jego prędkość zmalała prawie do minimum. Bez pomocy zegara nie mógł wyliczyć tego dokładnie. Był to zresztą jeden z powodów, dla których nurkowie nie zabierali ze sobą zegarków. Ten wyświetlacz, który nazywali "zegarem", nie służył bynajmniej pokazywaniu upływającego czasu. Obliczał sekundy, minuty i godziny bytu. Racjonował życie. Temperatura na zewnątrz spadała wyraźnie. Przestrzeń nie była już jednolitym światłem, ale podzieliła się niżej na skupiska o różnej jaskrawości. Kolory były zjawami wirującymi wokół Roberta, oplatającymi go, na przemian to odsuwającymi się od niego, to wyciągającymi ku niemu swoje ramiona. Macki i sploty drgały regularnie i minęła długa chwila, nim zorientował się, że pulsują w rytm uderzeń jego serca. W jakiś tajemniczy sposób były więc z nim związane, przeplecione z nitkami jego duszy, zakorzenione w jego umyśle - nieregularne, niematerialne, bosko piękne i bosko doskonałe zjawy, które mogłyby być narkotyczną wizją. U dołu gorąca zupa zaczęła przeobrażać się w jezioro ciemnej wody z pływającymi na powierzchni tenisowymi piłeczkami, które mieszały się ze sobą, czasem łączyły, czasem tonęły i znikały. Mogły to być też oczka tłuszczu w rosole. W rzeczywistości były granulami dziesiątki i setki tysięcy razy przerastającymi wielkością jego "Jutrzenkę". Zrozumiał nagle, że znajduje się przeraźliwie nisko - gdzieś w dolnych warstwach chromosfery. Temperatura na zewnątrz spadła do kilkunastu tysięcy stopni - ledwie parę tysięcy kilometrów niżej czekała na niego wrząca kipiel Słońca. Batyskaf spisywał się bez zarzutu, co było pocieszające. Gdyby nie to, grawitacja zamieniłaby go w rozlewającą się na podłodze kluskę. Jednak nie mogło to trwać wiecznie - temperatura zżerała powoli kolejne warstwy ochronnego pancerza - prędzej czy później będzie musiał wrócić. Zegar pocieszył go zielonym światłem. Tymczasem wokół działo się wiele. Gdy tylko podniósł wzrok, wirująca przestrzeń wciągnęła go w siebie, zrywając ostatnie nici wiążące go z rzeczywistością. Jego ciało przestało istnieć, a świadomość rozmyła się po nie istniejących ścianach batyskafu i przesączyła do plazmy na zewnątrz. Robert czuł jej cząsteczki, przeszywające go promienie, rozszarpujące na strzępy eksplozje ciśnienia. To było coś więcej niż najlepszy narkotyk - oszołomiony, rozwleczony na kilometrach wypełnionej gazem przestrzeni przestał czuć i myśleć. Muzyka Słońca wessała go w siebie - stał się Muzyką Słońca - ulotnym i potężnym, grzmiącym i delikatnym, boskim i diabelskim śpiewem. Gdzieś w ostatnim strzępie świadomości kołatało się uczucie małości i pokory wobec wszechpotężnej, majestatycznej i nieskazitelnej obecności Czegoś. To Coś mogłoby być Bogiem, mogłoby być Słońcem, mogłoby być nim lub wszystkim tym na raz - nie miało to już żadnego znaczenia. Batyskaf opadał wciąż w dół, prowadząc własną, bardzo przyziemną walkę z żywiołem. Znajdował się teraz w najbardziej zacisznym i bezpiecznym zakątku atmosfery gwiazdy, ale musiał oszczędzać siły na powrót. Bezduszny zegar odliczał kolejne minuty ze swego niezbyt bogatego zapasu. Robert powracał kilka razy, tylko raz patrząc na zegar. Po kilku chwilach Muzyka porywała go na powrót. Podczas jednego z tych okresów nieświadomości, a może nadświadomości, jego "Jutrzenka" wpłynęła do fotosfery, ustanawiając nowy rekord zanurzenia. Rekord, który nie miał być nigdy nigdzie odnotowany. Kiedy drugi raz skupił wzrok na wyświetlaczu, cyferki jarzyły się niebiesko. Był to jakiś sygnał, ale minęła długa chwila, nim przypomniał sobie, co on oznacza: ktoś chciał, żeby przekręcił płytkę i włączył procedurę wynurzania. Próbował zastanowić się nad tym, ale nie potrafił skupić myśli. Zamykał powieki, nawet zakrywał je pięściami, ale nic to nie pomagało. Chwytał strzępy jakichś wspomnień z innego świata, do którego miał powrócić, który czekał na niego gdzieś w górze. Próbował o nim myśleć, ale odczuwał tylko niechęć, złość, pogardę, wstręt. Osobnym uczuciem był strach, który odnosił się niewątpliwie do obecnego, wirującego świata światłości. Szukał przyczyny tego strachu, ale wymykała się gdzieś na granicach jego szerokiego na kilometry umysłu. Zanurzył się znów, wytrysnął w przestrzeń fontanną kształtów i kolorów. Odszedł z "Jutrzenki", aby nigdy nie wrócić. Przestrzeń wciągnęła go chciwie i nawinęła na olbrzymi, słoneczny palec. Czuł jej pulsowanie w każdej cząsteczce swego gigantycznego ciała - silne, obce uczucia szarpały nim gwałtownie w niepokojącym rytmie. Czerpał je całym swoim umysłem jednocząc się, dzieląc na fragmenty i rozcieńczając w roztworze bez granic. Po upływie trudnej do określenia chwili cyferki zegara zapłonęły purpurą, przechodząc z odliczania życia na odliczanie śmierci. Gdzieś w górze pierwszy międzygwiezdny statek kosmiczny o banalnej nazwie "Odkrywca" zbliżał się do orbity Transplutona. Słońce milczało, czekając. Gołdap, 1990 Marek Bida MAREK BIDA Urodził się w 1971 roku w Gołdapi. Słuchacz Państwowego Studium Stenotypii i Języków Obcych w Warszawie (kierunek: finanse i rozliczenia międzynarodowe). Ma w planie dalsze studia. Z fantastyką (i "Fantastyką") związany od dziecka, szuka w niej przede wszystkim piękna. Ulubieni autorzy: G. Wolfe, F. Herbert, N. Spinrad, R.A. Heinlein, L. Shepard. (mp)