Marzena i Tadeusz Woźniakowie Ojca Grande przepisy na zdrowe życie "Prasa Bałtycka", Gdańsk 1997 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Od autorów Oddajemy do rąk Czytelników drugie wydanie książki z niewielkimi zmianami w porównaniu z poprzednią edycją. Dotyczy to wyłącznie pierwszej części "Opowiadania o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego". W wielu listach Czytelnicy proszą o adres klasztoru bonifratrów we Wrocławiu zamierzając osobiście odwiedzić ojca Jana. Ojciec Jan Grande przyjmuje pacjentów w placówce "Dobry Samarytanin", w klasztorze ojców bonifratrów we Wrocławiu, ul. Traugutta 57/59, tel. 071-4484-74, udzielając porad ziołoleczniczych w dni powszednie, w godz. 8-15. W przyklasztornej aptece, sąsiadującej z gabinetem ojca Jana, można nabyć zioła, nalewki, balsamy, proszki i maści przygotowywane przez ojców bonifratrów według własnych receptur. Mają w tym względzie bonifratrzy ogromne, ponad 400-letnie doświadczenie i wielki, aczkolwiek mało znany, dorobek. W minionej, socjalistycznej epoce starano się zniweczyć go, pozbawiono bonifratrów większości placówek szpitalnych, w których realizowali swą misję. Mimo to bonifratrzy w Polsce przetrwali i choć w ograniczonym zakresie - prowadzili cały czas działalność. Zmiany w Europie środkowowschodniej w ostatnich latach, a także zwrot w kierunku ziołolecznictwa stanowią dla bonifratrów zapowiedź nowych, lepszych czasów. Mało dotąd znany ośrodek we Wrocławiu przeżywa swój renesans. Powiększa się liczbę braci w Zgromadzeniu, któremu przewodzi przeor ojciec ks. Kazimierz Wąsik, a rozwijająca się działalność pozwala zgromadzić środki na renowację pięknego, barokowego kościoła Św. Trójcy wchodzącego w skład kompleksu bonifraterskiego we Wrocławiu. Propagując zasady racjonalnego żywienia i troski o zdrowie własnego organizmu za pośrednictwem także tej książeczki ojciec Jan Grande spełnia swoją zakonną misję niesienia pomocy chorym i cierpiącym. Kontynuuje w ten sposób dzieło Jana Ciudada, założyciela zakonu bonifratrów. Jan Ciudade (św. Jan Boży) urodził się 8.03.1495 r. w miejscowości Montemor - o - novo w Portugalii. Burzliwe życie młodego Jana nie zapowiadało przyszłej świętości, dopóki nie nastąpiła wewnętrzna przemiana. Stało się to pod wpływem kazań mistrza Jana z Avila, kaznodziei z Andaluzji. Jan Ciudade przeniósł się do Granady, gdzie wkrótce zasłynął z działalności charytatywnej wśród chorych, bezdomnych i opuszczonych. Bez względu na ich pochodzenie, status społeczny czy religię. Założony przez niego szpital i dom opieki stały się wzorem dla ośrodków w innych rejonach Hiszpanii, a później na całym świecie. Po 12 latach służby chorym 8.03.1550 r. Jan Ciudade zmarł. Kanonizował go w 1691 r. papież Innocenty XII"Dopóki bije moje serce, będę kochał Ciebie w chorych, smutnych i opuszczonych" - modlił się św. Jan Boży. Część I Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego" "Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego" - tak zatytułowany maszynopis, a właściwie odbitka kserograficzna, wpadła nam w ręce latem 1995 r. Była w fatalnym stanie technicznym, z trudem dawało się ją odczytać, ze wstępu wynikało, że stanowi streszczenie wykładu utrwalonego na taśmie magnetofonowej w 1990 r. w Łodzi. - Jesteśmy bonifratrami. Mamy swoje placówki w Łodzi, Warszawie, Krakowie, Kalwarii Zebrzydowskiej. Zajmujemy się ziołolecznictwem wg starej szkoły petersburskiej - zapodawał lakonicznie ktoś przedstawiony jako o. Jan Grand. Jego zdaniem najważniejsze przy niesieniu pomocy jest zwrócenie uwagi pacjenta na sposób żywienia i pielęgnowania własnego organizmu. Mówiąc najprościej, stan naszego zdrowia uzależniony jest od stanu żywienia. Przez miliony lat (prawdopodobnie żyjemy przeszło 450 milionów lat) człowiek tak dobierał pożywienie, by było w nim wszystko, co jest potrzebne do wzrostu organizmu i jego odnawiania. W naszym pożywieniu występować muszą te składniki, z których sami jesteśmy zbudowani. Potwierdza to również nowoczesna nauka. Przyjrzyjmy się zatem - proponuje autor wykładu - tym podstawowym, pierwotnym budulcom. Nasz Stwórca Przedwieczny postawił przed sobą nie byle jakie zadanie: jak i z czego ulepić człowieka, czym ma być ta symboliczna "glina", w co ją wyposażyć i jak połączyć. Po zastanowieniu - ojciec Jan opowiada to wszystko w wielkim, alegorycznym skrócie - wziął wapń, domieszał do niego po trochu krzemu, żelaza, kobaltu, magnezu, cynku i zbudował rodzaj rusztowania na planie krzyża. Na jego czubku osadził coś, co można dziś nazwać centrum zarządzania albo komputerem. Dość chwiejną i kruchą konstrukcję poobklejał mięśniami, poprzetykał żyłami, oplótł siecią nerwów. Ulokował pomiędzy tym wszystkim kilka fabryk przemiany materii i ogromne "zakłady farmaceutyczne". Ostatnim pociągnięciem Mistrza było okrycie całości delikatną, aksamitną, bardzo unerwioną skórą. Tchnął swoją energię, odsunął się o krok i patrzył. Wreszcie powiedział: Idź, zbieraj, szukaj, dobieraj to, z czego sam jesteś zbudowany jako pożywienie twoje. Autor wykładu usprawiedliwia się, że opowiada tak obrazowo, aby wszyscy zrozumieli pewną prawidłowość. Jeżeli w naszych organizmach coś się popsuje, to znaczy, że zachwiana została pierwotna równowaga jego składników. Posłużmy się przykładami. Często z powodu niewłaściwego trybu życia, pośpiechu, jadania nieodpowiednich potraw, narastających napięć, wyczerpuje się nasza odporność nerwowa. Znaczy to, że nie zadbaliśmy o odpowiednią ilość magnezu, fosforu, bardzo ważnej witaminy B1, selenu, jodu i cynku. Jeśli nie zwrócimy uwagi na to, co kładziemy do garnka, nie ma mowy, abyśmy kiedykolwiek wrócili do normalnego samopoczucia. Bywa, że człowieka trapi brak pamięci, brak koncentracji, wieczne znużenie, bezsenność, pobolewanie głowy, łamanie w kościach... Okazuje się, że zabrakło w garnku witaminy B1, którą w naturalny sposób gromadzimy spożywając drożdże i duże ilości różnych jarzyn. Warto tu zwrócić uwagę na fasolę i groch - bo w nich jest masa magnezu, kobaltu, żelaza, fosforu, błonnika, białka roślinnego, żółtego fosforu - przeciw stanom reumatycznym, kamicy nerkowej i wątrobowej, utracie odporności na zmęczenie, migrenie, łamaniu w kościach, bezsenności, zapaleniu pęcherza, problemom z dną, tzn. z odkładaniem się kwasu moczowego w stawach. Tymczasem fasola jest jakoś bardzo rzadko w naszej kuchni obecna. Dawniej, w tradycyjnej kuchni dobra gospodyni szykowała na zimę przynajmniej dwa worki nasion strączkowych (fasoli i grochu). Przy spożywaniu fasoli wytwarzają się gazy. Aby tego uniknąć, trzeba przed moczeniem suche nasiona sparzyć wrzątkiem (ok. 15 min.) i podczas gotowania dosypać szczyptę kminku. Fasolę gotuje się bez mięsa i bez soli, w oddzielnym garnku, w tej samej wodzie, w której była namoczona już z kminkiem. Ugotowana może stać w lodówce jako półfabrykat. Potem można ją użyć do zwykłej zupy jarzynowej z dodatkiem łyżki masła, roztartym ząbkiem czosnku i odrobiną majeranku. Pyszna i zdrowa strawa. Od czasu do czasu możemy sobie nawet pozwolić na cięższą potrawę: fasolkę po bretońsku. Podsmażamy na oleju trochę resztek z mięsa, lekko podrumieniamy pokrojoną cebulkę, wlewamy przecier pomidorowy, trochę koncentratu i dodajemy ugotowaną fasolę. I do smaku przyprawiamy pieprzem. Można fasolę zmielić w maszynce, dodać tartej bułki, do tego przyrumienionej cebulki, masła, trochę pieprzu, odrobinę mielonego gotowanego mięsa, dwa przetarte jajka i mamy doskonały farsz do pierożków. Palce lizać! Co za przysmak! A w nim wielkie bogactwa: magnez, żelazo, kobalt, fosfor, błonnik, białko roślinne itd. Obok fasoli w naszej kuchni nie powinno zabraknąć grochu. Groch żółty na poligonach służy jako podstawowa potrawa. I okazuje się, że nawet ciamajdowaty chłopak, w wojsku nabiera energii życiowej. Przybywa mu rozumu, a po przyjeździe do domu jest pełen siły i wigoru. Niestety, po trzech miesiącach bez grochówki na stole, znowu robi się z niego ciamajda życiowa. Wróćmy do czasów, kiedy jeszcze nie było ani kombajnów, ani żadnych maszyn na polu i pradziadek z kosą wychodził o 3 rano do ciężkiej pracy. Prababka w międzyczasie nagotowała garnek grochu, drugi kapusty i mięsa - zmieszała to wszystko razem, zaniosła na pole. Wszyscy się najedli i kosili nie gorzej niż obecne kombajny. Kto jada groch regularnie raz w tygodniu, to do 100 lat nic nie będzie wiedział o reumatyzmie. To jest udowodnione. Do grochu, gotowanego tak jak fasola, dodajemy również kminek i masło. Niech stoi sobie w garnku, a kiedy potrzeba - dodajemy do ziemniaczanki z posiekaną chudą kiełbasą, przyprawiamy majerankiem, tymiankiem i mamy łatwo strawną, wspaniałą grochówkę. W następnej kolejności autor utrwalonego na taśmie wykładu przekonuje słuchaczy o walorach kaszy gryczanej, która jest dostarczycielką krzemu. Co znaczy krzem dla naszych organizmów? Zakonnik nie chce straszyć, tylko informuje lakonicznie, że brak krzemu ma ścisły związek z zawałem serca, wylewem krwi do mózgu, żylakami, hemoroidami, krwawieniem dziąseł, wypadaniem włosów, kruchością kości, łamliwością paznokci, ogólnym zmęczeniem. Dlaczego - zastanawia się narrator - nasze babki i dziadkowie nie mieli kłopotów krążeniowych, zawałów, itp? Ano, dlatego, że ich organizmy wspierane były przez krzem, który dostarczała twarda studzienna woda (nikt przed 100 laty nie słyszał o rozmiękczonej wodzie, do której sypie się masę chloru niszczącego krzem i jej życiodajność, nie spotykano również warzyw z wiotkimi łodygami rosnących w glebie pozbawionej krzemu... Kultura kulinarna dawnej Polski dostarczała organizmowi ogromne ilości krzemu poprzez jadłospis, w którym poczesne miejsce zajmowała kasza kryczana. Zawiera ona kilkadziesiąt procent krzemu, jest - jak kamyczki - odporna na zepsucie, nie tknie jej ani robak ani mysz polna; są w niej całe pokłady rutyny, od której zależy stan naszych arterii - żył i tętnic. Współczesny przemysł farmaceutyczny docenia właściwości gryki i wykorzystuje ją do produkcji leków przeciw żylakom, hemoroidom, miażdżycy, kłopotom krążeniowym. Zastanówmy się teraz, czy w naszych kuchniach popularna jest kasza gryczana? Ile razy w tygodniu dostarczamy organizmowi zawarty w niej krzem? A przecież - jak była o tym mowa na początku - Pan Bóg z krzemu zmieszanego z wapniem zbudował nasze kości, zęby, arterie, usztywnił dziąsła, wzmocnił włosy... Dalej, po nieczytelnym kawałku tekstu, narrator zdradza nam swoje "uniwersytety": Dzieciństwo spędził w Azji, na Syberii, na pograniczu mongolskich stepów Kirgizji. Tam poznał herbatę, ale taką prawdziwą. Jak Polakowi podano szklankę, to... język mu kołowaciał i przez trzy godziny nic nie mówił, a tubylcy mieli święty spokój. W Azji zwyczajowo na stole stawiano duży samowar, na nim imbryk, a w tym imbryku wrzała esencja herbaciana. I tak jest prawidłowo! U nas, w Polsce, uważamy, że gotowanie herbaty zabija wszystkie jej wartości. Tymczasem ona dopiero powyżej 100 st. C zaczyna być sobą. Wyparzają się garbniki, witaminy B1, B6 działające przeciw otyłości; wyparza się delikatna teina, puryna i rutyna, która uelastycznia naczynia krwionośne. Garbniki w herbacie działają odkażająco i zastępują na Wschodzie jodynę. Narody Azji zalewają rany esencją herbacianą i owijają je gałgankiem z płatkami herbacianymi. Po dwóch dniach obrzęk znika, a po tygodniu wszystko się goi. Również na kobiece problemy ze śluzówkami najlepsza jest esencja herbaciana, przechowywana w srebrnym dzbanuszku (w srebrze nie rozwijają się żadne bakterie ani jednokomórkowce). Należy robić płukanki i podmywania. Esencja herbaciana stosowana do przemywania ran i pielęgnowania odleżyn działa dwa razy skuteczniej niż wywar z kory dębu. Dobrze zaparzona mocna herbata zabezpiecza przed chorobami krążenia, serca, niewydolnością mózgu, kłopotami z zapaleniem śluzówki na tle ataku szczepów wirusowych, nawet przed grypą... - Wróćmy na chwilę do cudownego zamysłu Pana Boga - kontynuuje swój wykład nieznajomy mnich. - W naszej czaszce, prócz mózgu - komputera, zagłębień, w których tak dogodnie osadzone są oczy, otworów nosowych, przez które wentyluje się i dotlenia organizm, znajduje się bardzo ważne urządzenie - rodzaj młyna - nadzwyczaj przemyślnie wyposażonego. Są tam zęby - siekacze kawałkujące pokarm, za nimi zęby trzonowe, które jak koła młyńskie - muszą wszystko porządnie zemleć. Rozdrabnianią i miażdżeniu towarzyszy zmiękczanie śliną z pepsyną wypływającą spod języka z dwóch "studzienek". A cały ten proces skutecznie przyśpiesza język - delikatna łopatka, która ciągle wszystko miesza i obraca. Zmielona masa wpada rurą przewodu pokarmowego do wielkiej betoniarki, czyli naszego żołądka, unerwionego trzy razy bardziej od naszej twarzy. Zanim my zdążymy skonstatować zdenerwowanie - żołądek już stracił właściwy sobie różowy kolor, zrobił się biały jak prześcieradło i skurczył o dwie trzecie. Skurcz spowodowany napięciem nerwowym lub brakiem pożywienia czyni z żołądka pompę ssącą, która wciąga do środka żółć z woreczka żółciowego. Tymczasem nie powinno jej być w żołądku ani jednej kropli. Ale cóż, już się stało... Jak tylko coś zjemy - wszystko zalewa żółć uniemożliwiając pracę śluzówki żołądka, jak również wymieszanie pokarmu z kwasami trawiennymi. Żołądek wypycha to wszystko do kiszek, które z kolei zostają podrażnione przez żółć i niedokładnie przetrawione kawałki jedzenia. Jak najszybciej więc pozbywają się toksycznej substancji wyrzucając ją do ostatniej fabryki przemiany - grubej, potężnej, siwej kichy. Ta dopiero - jak się nie zirytuje... Wcale nie chce pracować. Wszystko się tam zatrzymuje, wzrasta temperatura. Zamiast procesu trawiennego mamy proces gnilny. Tragedia ogarnia swoim zasięgiem limfocyty, których zadaniem jest wyszukiwanie pożywnych mikrocząsteczek w cienkim i grubym jelicie oraz w wątrobie i taskanie ich na plecach tam, gdzie jest to potrzebne. Poparzone żółcią nic nie mogą zdziałać. Kurczą się i wycofują. Człowiek zamiast tyć - chudnie, traci siły, cierpi na zaparcia lub zapalenie jelit z biegunką. Aby temu wszystkiemu zapobiec, musimy unikać zdenerwowania oraz nie dopuszczać do tego, by nasz żołądek był pusty, a więc - jadać przynajmniej 6 razy dziennie. To nie musi być za każdym razem zasiadanie do stołu, wystarczy między normalnymi posiłkami jakiś sucharek, suche paluszki, kawałek żółtego sera - 23 kęsy czegokolwiek - aby ten znerwicowany żołądek cały czas był zajęty trawieniem. Wtedy nie będzie miał czasu na kurczenie się i zasysanie żółci. Ludzie, którzy często jadają, nie tyją, jest to udowodnione. Żółć dodatkowo wytrawia śluzówkę i przyczynia się do powstawania wrzodów żołądka. Gdy przychodzi pacjent i skarży się na jakieś dziwne, bezzapachowe odbijanie, które aż podpiera pod serce, to prócz ziółek wśród zaleceń otrzymuje: bezwarunkowo jadać 8 razy dziennie i pić często ciepłe mleko. Mleko potrafi oczyścić żołądek z narzucanej żółci i zneutralizować nadmiar kwasu solnego. Jeżeli zrobicie z żółcią porządek - zapowiada narrator - skończą się dolegliwości trawienne. Kolejnym problemem, jaki autor wykładu będzie omawiał jest plaga naszych czasów, czyli cholesterol. Jadamy często wywary z mięsa, rosoły, gdzie występuje masa kwasów tłuszczowych nasyconych, bardzo łatwo łączących się z cukrem rafinowanym tworząc masę przydatną do produkcji cholesterolu. Trafia on do wszystkich naczyń krwionośnych i pozostaje w dużej ilości w wątrobie. Do usunięcia cholesterolu z organizmu konieczna jest znaczna dawka wapnia. Należy go spożywać właściwie bez przerwy. Jest to również ważne dla systemu kostnego. W jego składzie znajduje się przeciętnie 11-13 kg wapnia. Niestety, bardzo łatwo go tracimy na korzyść serca. Serce, jeżeli nie dostanie wapnia ze spożywanym mlekiem, czy serem, to ukradnie je sobie z kości. Serce - główny organ, nie może pracować bez soli wapnia rozpuszczonych w krwiobiegu. Tak jak samochód nie pociągnie bez oleju silnikowego, tak i serce nie będzie pracować bez litra mleka na dobę. A nasze biedne, systematycznie ograbiane kości przysparzają nam na starsze lata problemów. Mamy do czynienia ze zwyrodnieniami kostnymi i reumatyzmem, osteoporozą, zmęczeniem ogólnym, przedwczesną starością. Wszystko to spowodowane jest brakiem szacunku dla mleka i przetworów mlecznych. Obserwowałem Mongołów i Kirgizów - powołuje się na swoje doświadczenia zesłańca o. Grand - u których panował jeszcze "wiek XIX". Ci ludzie rzeczywiście dożywali wieku Mojżeszowego. To nie przesada, 90 procent starców przekraczało 110, 115 lat i byli zupełnie sprawni. Tam siedemdziesiątka, to dopiero wiek średni. Ale też nie znają oni oranżady, wina, cukru (do naszych czasów o cukrze nic nie wiedzieli). Piją po 5 litrów mleka dziennie, albo ajran - specjalne kwaszone mleko azjatyckie. Kwas mlekowy w nim zawarty jest antytoksyną i dostarcza bardzo dużą ilość wapnia do krwiobiegu. Serce ma pełną możliwość spalania go. Nie męczy się, nie nakazuje małym krwinkom, aby kradły wapń z kości. Przeciwnie, nadmiar wapna transportowany jest jako regenerujący budulec do kości. Przy tym jeszcze woda pitna czerpana ze studni jest czysta i bogata w krzem. Wszystko to usuwa z organizmu wszelkie gnilne bakterie, a na dodatek część wapnia z tego nadmiaru wypitego mleka wyrzuca z masami kałowymi cholesterol. Najmniejsza molekuła wapnia wyprowadzana z organizmu jako balast dla nas niepotrzebny, wlecze ze sobą na zewnątrz ogromny wór z cholesterolem. Nadzwyczaj skutecznie można obniżyć cholesterol, spożywając duże ilości kwaśnego kefiru. Cholesterol spadnie w ciągu paru tygodni do zupełnej normy i jeszcze zostaną usunięte miękkie złogi wapnia, które już poosiadały na naszych tętnicach, żyłach i zastawkach. Pytanie - skąd one się tam wzięły? Otóż - jak już była o tym mowa - jeśli prowadzimy oszczędne w mleko i sery żywienie - serce musi sobie jakoś radzić i znajduje źródło wapnia w naszych kościach. Krwinki, jak małe mrówki, wydziobują z kości miękki wapń i niosąc go do serca, po drodze gubią na zastawkach żylnych i tętniczych. Ratując serce stają się przyczyną miażdżycy typu wapniowego. Tracimy pamięć, mamy zimne nogi, bolące, czasem pękające pięty, odciski na nogach, źle się czujemy, bolą nas ramiona. Wiadomo, zaczyna się odwapnienie kości. Kark boli, gdy kręcimy głową - chrupie i trzeszczy. Wszystko zaczyna się psuć... Konieczny jest wapń - bez niego nie da się żyć. Jednak nie wszystkie organizmy przyjmują mleko w normalny sposób. Bywają dolegliwości, w których może ono zaszkodzić, np. chorym na trzustkę. Trzustka nie znosi słodkiego mleka i wtedy trzeba pić kwaśne, a najlepiej - kefir, o którym już była mowa. Kefir to nietypowe mleko. Nazywa się tak od nazwiska francuskiego uczonego, który był w Tybecie w XIX wieku i tam u Mongołów podpatrzył, jak zeskrobywali ze ściany jaskini dziwny śluz, dodawali go do mleka, które szybko się zsiadało i miało specyficzny smak. Zauważył, że po tym mleku świetnie czuje się jego przewód pokarmowy. Wrócił do Francji - zbadał przywiezioną substancję pod mikroskopem i okazało się, że jest to rodzaj grzyba skalnego. Grzybki Kefira zakwaszając mleko, polują na bakterie. A ponieważ odżywiają się bakteriami gnilnymi, oczyszczają mleko z wszelkich brudów. Poza tym wytwarzają mlekowy kwas chemiczny odwrotnie złożony, który z naszych organizmów nawet trupi jad rakowy usuwa. Jeżeli ktoś choruje na raka i pije 3 razy dziennie po pełnej szklance kefiru, to ma o połowę toksyn rakowych mniej w swoim krwiobiegu. Grzybki Kefira robią w naszym żołądku, w kiszkach, to co robiły w garnku mleka - polują na bakterie. Wymordują je tak dokładnie, że nie pozostanie ani jedno szkodliwe paskudztwo. Dlatego w każdym domu powinien być osobny garnek do zakwaszania kefiru. Wczorajszym kefirem - jutrzejszy. Oto, jak go szykujemy: Litr mleka trzeba gotować na wolnym ogniu pół godziny, żeby trochę odparowało, postawić do ostudzenia w ciemnym garnku. Do chłodnego mleka wlać szklankę kefiru, przykryć pokrywką, postawić w ciepłym miejscu i na drugi dzień kefir gotowy. Można popijać nim kaszę gryczaną ze skwarkami i nie ma żadnego problemu trawiennego. Można przy okazji sprawdzić stopień zanieczyszczenia chemicznego mleka. Grzybki kefiru nie rozwiną się w środowisku "zabrudzonym" chemią. Po prostu, mleko zburzy się i ucieknie z garnka. Następnie narrator zastrzegając, że powie coś niepopularnego stwierdza, iż jajka są lekarstwem przeciw miażdżycy. Można zjadać nawet kilka dziennie i obniżyć nimi poziom cholesterolu. Ale pamiętajmy - jeśli tylko do jajek dodamy łyżeczkę cukru, na przykład w osłodzonej herbacie - poziom ten momentalnie rośnie. Białko proste w jajkach daje człowiekowi ogromne siły, a żółtko zawiera wszystkie mikroelementy, biopierwiastki i witaminy. Nie ma nic lepszego dla odżywienia organizmu jak żółtko, bo w nim jest wszystko to, czego potrzebuje do życia i wzrostu rozwijające się kurczątko. Jajko zawiera w sobie drogocenną substancję - lecytynę - zapobiegającą miażdżycy. Ale nie można go łączyć z tłuszczami nasyconymi (na przykład - smażyć na maśle) i dodawać cukru. Młodych osób może ten rygor nie dotyczyć. Ale już po trzydziestce trzeba się chronić przed cholesterolem. Zresztą ostatnio zdarza się, że dzieci 11-letnie mają miażdżycę i to zaawansowaną, z cholesterolem powyżej 300 mg%. To jest dopiero tragedia. Miażdżyca w dzieciństwie czy wieku młodzieńczym stanowi efekt przekarmienia rosołkami, cukierkami i przechemizowaną żywnością. "...W naszym jadłospisie poczesne miejsce zajmują ziemniaki - czytamy dalej w streszczeniu wykładu. Autor zauważa, że powinniśmy więcej o nich wiedzieć i lepiej je przyrządzać. Na przykład, czy potrafimy właściwie obierać ziemniaki, albo przygotować ciasto na placki? Ziemniaki - są błogosławieństwem dla nas w Europie, ale nie należy przesadzać serwując je rano, wieczór i w południe. Gdybyśmy ziemniaki przyrządzali tak, jak Żydówki - byłoby z nich 10 pożytków więcej. Nie wiadomo, skąd Mojżesz przed wiekami wiedział, że to, co rośnie w ziemi, choć nieczyste, jest bardzo bogate w życiodajne siły. Nakazał, by wszystko to przed przygotowaniem było dokładnie wyszorowane i wymyte. Choćby Żydówka była najbrudniejsza, nigdy nie będzie obierała ziemniaków tak, jak Polka, która przyniesie z piwnicy brudne, zapaskudzone przez błoto, ślimaki, myszy, koty bulwy i obiera je bardzo grubo, wyrzucając z łupinami drogocenne składniki żywieniowe i utytłane myje po kilka razy, niektóre miejsca dociera, bo jeszcze są brudne. A przecież ziemniak jest bardzo porowaty, prawie jak gąbka, wchłania brudną wodę, a przy okazji wypłukuje się z niego dużo cennych składników. Na dodatek, po ugotowaniu wylewa się drogocenny wywar do zlewu, a bezwartościową skrobię utłucze, niekiedy doda się trochę śmietany i podaje na stół. Żydówka, jak przyniesie z piwnicy ziemniaki, to najpierw je porządnie wyszczotkuje, wymyje pod bieżącą wodą, a jak jej nie ma - to trzy razy wymyje w nowej wodzie i te czyściutkie ziemniaki obiera tak cieniutko, że skórka jest przezroczysta. Okazuje się, że tuż pod nią są całe pokłady potasu, sodu, magnezu, kobaltu, żelaza, tych najcięższych biopierwiastków, których nam ciągle brakuje. Po obraniu przepłukuje, wrzuci do czystego "koszernego" garnka, tylko do ziemniaków przeznaczonego, zapełnia go do połowy. Ile osób w domu, tyle główek cebuli przekroi na 4 i włoży na wierzch, wsypie ździebełeczko kminku, doda dużą łyżkę masła, wleje 2 szklanki mleka, doleje wrzącej wody. Bo u Żydówki jest jeszcze specjalny garnek na wodę. Nigdy brudną, "niekoszerną" wodą nie zaleje żadnej potrawy. Duży garnek stoi na kuchni i bez przerwy gotuje się w nim woda. Wszystko, co niepotrzebne wyparowuje z niej, żelazo i różne paskudztwa z rur osiadają na ściankach, woda staje się miękka i czysta. Zalewa nią ziemniaki, też tylko do połowy garnka, bo druga połowa musi być pary. Nie soli. Przykrywa pokrywką i na dobrym ogniu prędko gotuje. Stwierdzi, że miękkie, posoli, chwileczkę jeszcze pogotuje. Do czystego glinianego garnka wyleje wywar, a ziemniaki wysypie na półmisek - już są z masłem, z kminkiem, z mlekiem, z cebulą - zapach niesamowity - posypie tylko zielonym posiekanym szczypiorkiem. I nie trzeba już niczym przyprawiać. Są wyśmienite, nawet bez mięsa. Natomiast do wywaru z ziemniaków Żydówka dolewa 2/3 zimnego mleka, wsypie posiekaną rzeżuchę lub szczypiorek i podaje zamiast polskiego kompotu z rozbełtanego dżemu, który nie ma żadnych wartości. A placki ziemniaczane, jeśli je dobrze przyrządzić, można nawet w lipcu upiec z zeszłorocznych ziemniaków. Najpierw należy dwa jaja ubić porządnie, wlać pół litra przegotowanego mleka, wtarkować dwie duże główki cebuli, dobrze wymieszać. Jak ktoś chce miękkie placki, to wsypać troszeczkę proszku do pieczenia. Dopiero w to wszystko wtarkować kilkanaście ziemniaków (skrobia nigdy nie poczernieje w mleku, a i jajko rozbite z mlekiem ma inną strukturę). Z tak przygotowanego ciasta placki będą jasnożółte z różowym odcieniem, jak z młodych ziemniaków, łatwo strawne. Jeśli zostaną na dzień następny, to należy zrobić czystą zupę pomidorową, a zamiast ryżu dodać pokrojone w paseczki placki ziemniaczane. Idealna potrawa z doskonałymi "flaczkami". Wszystkie te na pozór banalne sprawy - są ważne dla naszego zdrowia. Gdybyśmy zwrócili uwagę na to, co jemy i jak jemy, to w naszych warunkach, tych teraźniejszych, nawet najgorszych i ekonomicznie i psychicznie, moglibyśmy 120 lat żyć, bo na tyle mamy mniej więcej zakodowane w Europie nasze siły żywotne. Tyle byśmy żyli bez znajomości słowa - lekarz. Dbajmy więc o dobrą kuchnię. Gdy najemy się dwa razy w tygodniu grochu, kaszy gryczanej, raz w tygodniu fasolówki, popijemy codziennie litrem mleka, zjemy 5 dag sera, główkę cebuli, dwa jabłka, to nie ma na nas siły. Starość nie przychodzi, kości nas nie bolą. Kładziemy się spać kiedy trzeba, wstajemy o właściwej porze. Żeby nam ktoś nawet nadepnął na palec, to się śmiejemy, zamiast kląć. I żebyśmy nawet nie chcieli, to do nieba pójdziemy. Wszystkie zalecenia tego swojskiego lekarza są proste, a zarazem niezwykłe. Być może starsi Czytelnicy w niektórych "mądrościach" odnajdą ślad receptur żywieniowych swoich matek i babek? Autor nie ukrywa ich rodowodu: - Znam tysiące wypadków, że ludzie przez całe lata nie jedli tych podstawowych starosłowiańskich potraw. Po wizycie u mnie, z pewną nieufnością zaczynali próbować. A po trzech miesiącach przyjeżdżają i z radością relacjonują: - Proszę księdza! 20 lat fasoli i grochu nie jadłem, teraz wszystko jem, doskonale się czuję, siły nabrałem... W kolejnym akapicie wykładu zakonnik zwraca uwagę na to, by zatroszczyć się o własny system nerwowy, od którego zależy proces wchłaniania, stan żołądka i jelit. Nasz system nerwowy to kilkaset kilometrów bardzo delikatnej nitki, która - mając swój początek w mózgu - oplata cały kręgosłup rozgałęziając się między kręgami. Rozgałęzienia opasują organizm docierając do wszystkich jego zakątków. System ten składa się w 80 procentach z fosforu, który trzeba nieustannie uzupełniać. Fosfor znajduje się w nasionach strączkowych, rybach, serach, mleku. Ażeby jednak nie rozdymały się od niego jelita należy dodawać kminek i pić kwaśne mleko. Kto ma tendencję do wzdęć powinien po obiedzie aplikować sobie jedną łyżeczkę zmielonego kminku popitą letnią wodą. Sery żółte, które tak lubimy... Owszem, można je spożywać, tylko pamiętajmy, że w Polsce sery są za młode (zbyt krótko poddawane są procesom fermentacyjnym) i mają dużo bakterii gnilnych. Należy popijać je kefirem, który zneutralizuje nietypowe tło bakteryjne. Jeżeli kefiru nie pijemy, to lepiej żółtego sera nie jadać. Najzdrowszy jest zgliwiały twaróg przetopiony z kminkiem z dodatkiem świeżego masła, domowej roboty. Ważna jest również dla stanu naszych nerwów witamina B1, która znajduje się w większości potraw, jeśli tylko nie zniszczymy jej niewłaściwym gotowaniem. Wszystko mianowicie powinno być gotowane pod przykryciem, co zapobiega uciekaniu wraz z parą witaminy B1. Dlatego należy mieć w kuchni duże garnki i napełniać je tylko do połowy (pół objętości garnka zostaje na zbierającą się parę). Trzeba też zlikwidować naczynia aluminiowe, które niszczą kości i śluzówki. Autor wykładu zaleca zioła, które uzupełniają w organizmie niedobór witamin, mikroelementów, garbników, biopierwiastków. Opowiada się za naturalnymi przyprawami, na przykład: pieprzem (jest bakteriobójczy, w dużych ilościach chroni przed wrzodami żołądka), zielem angielskim (silny lek żółciotwórczy zapobiegający chorobom trzustki), majerankiem, tymiankiem (zapobiegają zatrzymywaniu soków trawiennych i żółci w woreczku żółciowym), gałką muszkatołową dodawaną do ciężko strawnych ciast itd. itd. Im więcej przypraw w kuchni, tym mniej kłopotów w żołądku. Należy je dodawać nawet do najprostszych zup. Zakonnik ostrzega natomiast przed octem, którego w żadnym razie nie należy stosować do potraw. Można go zastąpić sokiem z cytryny, byle nie oddziaływał bezpośrednio na szkliwo zębów, bo w krótkim czasie je rozpuści. Należy zaprzestać słodzenia cukrem. Na Zachodzie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, cukier zapisano już do księgi niebezpiecznych potraw, na drugim miejscu po narkotykach. Przyjął też nazwę "białej śmierci". Zanim zostanie przetrawiony przechodzi w organizmie czterokrotny proces przeobrażenia chemicznego. W pierwszym rzędzie łączy się z tłuszczami nienasyconymi i produkuje wielkie ilości cholesterolu. Po drugie - jest przyczyną powstawania kamicy nerkowej. Mimo że glukoza zawarta w cukrze odżywia tkankę nerwową, cukier jest trucizną... Glukozę w najczystszej postaci pozyskamy ze spożywanych owoców i warzyw. Jeśli dodamy do tego łyżeczkę miodu, który przeobraża się od razu w energię - to już nam to wystarczy jako dzienna dawka. Nie należy cukru zastępować sacharyną, która bardzo wysusza śluzówkę. Tak więc wyrzucamy z naszych jadłospisów nadmiar cukru, konfitur, Leguminek, dżemów itp. W końcówce "Opowiadania o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego" znajdujemy jeszcze opinie na temat czosnku i cebuli. Otóż, ludzie spożywający te warzywa w większych ilościach mają w swoim obiegu detreomycynę, własny antybiotyk, który chroni przed chorobami wirusowo-bakteryjnymi. Poza tym, eteryczne olejki cebuli zawierają siarkę, która ma zbawienny wpływ na naszą śluzówkę. Jeśli zdarzy się katar, czy - nie daj Boże - zapalenie zatok - to należy postępować następująco: utrzeć na tarce do ziemniaków 2 duże cebule, wrzucić do wysokiej koktajlowej szklanki, owinąć jej brzeg uszczelniającym wianuszkiem z waty, tak by gaz nie wszedł do oczu, tylko do nosa i głęboko oddychać... Ludzie skłonni do gryp, kaszli, katarów powinni jadać przez całą zimę czarną rzodkiew, która jednocześnie leczy kamicę wątrobową i... zapewnia piękną, gładką skórę... Lektura tego nie dokończonego maszynopisu, drukowanego w odcinkach w "Wieczorze Wybrzeża", spotkała się z bardzo dobrym odbiorem czytelniczym. Ludzie domagali się dalszego ciągu telefonując i pisząc do redakcji. Po pobieżnej penetracji okazało się, że o. Jan Grand, to postać autentyczna - zakonnik Jan Grande z klasztoru oo. bonifratrów we Wrocławiu. W krótkiej telefonicznej rozmowie udaje się nam nakłonić go do spotkania. Któregoś wrześniowego dnia wsiadamy do pociągu i udajemy się na spotkanie z człowiekiem, którego proste rady stały się dla wielu wstrząsem i przestrogą. Część II Spotkania z Ojcem Grande Jak bronić się przed rakiem Dzisiejszy klasztor oo. bonifratrów we Wrocławiu jest skromnym fragmentem całego kompleksu budynków, które kiedyś należały do tego zakonu, a obecnie stanowią "cywilny" szpital. Od drzwi wejściowych poraża wręcz intensywny zapach ziół. Wspinamy się po schodach do Zakładu Ziołolecznictwa "Samarytanin" oo. Bonifratrów. Na nasze spotkanie wychodzi słusznej postury mężczyzna o łagodnej twarzy. Ojciec Jan Grande (jest to imię zakonne Jerzego Majewskiego) znajdzie czas dla przyjezdnych z Gdańska. Musimy tylko trochę poczekać. Najpierw przyjmie chorych, od rana cierpliwie czekających w Zakładzie. Siadamy na końcu kolejki i - chcąc nie chcąc - konotujemy ludzkie opinie o zakonniku-zielarzu. Wnioskować z nich można z całą pewnością jedno: tam, gdzie kończy się zaufanie do konwencjonalnej medycyny, gdzie robi się beznadziejnie i rozpaczliwie - zaczyna się rola ojca Jana. Jego natomiast idee fixe jest nie tylko leczenie konkretnych chorób, ale uruchomienie w ludzkich organizmach - zarówno chorych, jak i zdrowych - takich sił żywotnych i takiej wewnętrznej energii, która skutecznie wspierać będzie leczenie i zapobieganie chorobom. Przy pomocy czego? Przy pomocy odpowiedniego żywienia. Prosimy ojca Jana, by opowiedział nam coś o sobie. - Zakonnik nie jest osobą prywatną - odpowiada - i nie ma prawa opowiadać swojego życiorysu. Niemniej, niejako na marginesie głównego tematu pierwszego spotkania, którym jest obrona ludzkich organizmów przed rakiem, dowiadujemy się, że ojciec Jan Grande pochodzi z Grodna, urodził się w 1934 roku, jako dziecko ciężko chorował przez wiele lat na gruźlicę przewodu pokarmowego. Komunizmu uczono go na stepach syberyjskich za Irtyszem. Koczowali tam Mongołowie, którzy nawet nie wiedzieli, że skończyła się II wojna światowa, a którym przedstawiono polskich zesłańców jako ludożerców. Bardzo się dziwili, że "twoja budieć kuszat moja" i że ludzie o tak małym rozstawie szczęk mogą mieć tak wielki apetyt... Potem był Tybet, Petersburg, Kijów... W Kijowie przyszły zakonnik zetknął się ze starą szkołą niekonwencjonalnej medycyny i - jak twierdzi - dużo z niej skorzystał. Właściwie, jego zainteresowanie leczeniem zaczęło się od samoleczenia. Przewlekła choroba pozwoliła mu zgromadzić sporą wiedzę o funkcjonowaniu ludzkiego organizmu i wspieraniu go. Po powrocie do Polski ukończył szkołę felczerską, całe lata pracował w służbie zdrowia. Do bonifratrów wstąpił siedemnaście lat temu, w trybie poniekąd nadzwyczajnym... Powiedział tylko tyle, że na pewnym etapie życia stanął mu na drodze maciupeńki, niziutki budynek klasztorny oraz rozstrzelany Chrystus. Nietknięta od wojny figurka przechowała wojenny dramat - rozszarpany, wyrwany bok, kikut ręki, osmalony trzpień krzyża. Takie to półtora nieszczęścia wisiało przed klasztorem w Warszawie, całej już przecież odbudowanej. Mniej więcej po tygodniu Jerzy Majewski, przyszły Jan Grande, był już w zakonie z manelami... Pierwszą posługę bonifraterską odbywał w Domu Pomocy Społecznej na południu kraju opiekując się ciężko chorymi - zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zajął się też ziołolecznictwem, m. in. w Zakładzie Ziołoleczniczym przy Konwencie Bonifratrów w Warszawie, Łodzi, a obecnie we Wrocławiu. Zapytany - czym medycyna zakonu bonifratrów różni się od medycyny oficjalnej? - odpowiada, iż w regule zakonu zapisana jest od stuleci zasada własnego dochodzenia do wiedzy medycznej w oparciu przede wszystkim o najściślejszy kontakt z chorymi. Bonifratrzy mają swoją wiedzę i tradycję ciągle poszerzaną i rozbudowywaną. Co nie znaczy, że w jakikolwiek sposób lekceważą zdobycze współczesnej nauki. Wyznają zasadę, iż ich działania powinny uzupełniać leczenie konwencjonalne. Ojciec Jan opowiada, iż osobiście obserwował kilkuset pacjentów chorych na raka, którym medykamenty ziołowe pomogły znieść utrapienia chemioterapii. Wiadomo, iż tzw. chemia wywierająca niszczący wpływ na tkankę rakowatą nie jest obojętna dla całego organizmu - osłabia jego siły obronne, wytaszcza. Okazuje się jednak, że jeśli obok chemii, podamy preparaty ziołowe regenerujące, czyszczące układ wątrobowotrawienny oraz moczowy z toksyn - to taki pacjent ma szansę przeżyć o dobre kilka lat dłużej i to w niezłej kondycji. Zdarzały się nawet przypadki, iż chorzy pijący zioła, mimo chemioterapii, mieli tak wzmocniony organizm, że nie tracili włosów. Na pytanie - Czy to prawda, że wszyscy jesteśmy zagrożeni rakiem i jak to się dzieje, że właśnie na Wybrzeżu gdańskim, a nie - dajmy na to - na zanieczyszczonym Śląsku, zbiera on ostatnio najobfitsze żniwo? - słyszymy wstrząsającą opowieść o tym, że rak jest zakodowany w każdym człowieku. Uśpiony i przyczajony czeka na sposobny moment. A ten moment następuje wtedy, kiedy organizm jest bardzo wyczerpany, kiedy przez dłuższy czas obniża się w ludzkim ustroju poziom cynku, witaminy A i magnezu, wtedy otwiera się brama dla raka. Dlatego należy tak bardzo zważać na prawidłowy jadłospis, który dostarczyć ma tych wszystkich regenerujących materiałów. Przedwieczny - powiada ojciec Jan - tak nas skonstruował, że potrafimy sami siebie obronić, również przed rakiem. A dlaczego na Wybrzeżu tak szaleją nowotwory? Nie ma to nic wspólnego z klimatem. Chodzi natomiast o napięcia nerwicowe. Zdaniem naszego rozmówcy, warto zwrócić uwagę na fakt, że rak w pierwszym rzędzie atakuje ludzi o usposobieniu cholerycznym. Z obserwacji wynika, iż wszelkie narastające stresy wytrącają z równowagi cały układ nerwowy, a to powoduje złe wchłanianie i "gubienie" wielkich ilości selenu, cynku, magnezu, jodu itd. W osłabionym organizmie rozwija się tkanka rakowata. Na Wybrzeżu w ostatniej dekadzie było więcej napięć i stresów niż gdziekolwiek indziej. No i zbieramy plony... Poza tym, sposób odżywiania ludzi mieszkających nad morzem różni się nieco od odżywiania w centrum, czy na południu. Organizm ludzki musi mieć zapewnione w pożywieniu podstawowe substancje, budulec wspierający tę cudowną, misterną, przemyślną maszynerię, jaką nam Pan Bóg - ufając naszemu rozsądkowi - powierzył. - Żeby tak jeszcze tylko współczesne kobiety zechciały pojąć - kontynuuje ojciec Jan - ile od nich zależy. - Przemądrzałe toto, zarozumiałe, w dodatku złośliwe. Co ja się tu z nimi nadenerwuję - fuka, niby to zdegustowany. Pod pozorną złością jest w nim sporo życzliwości do ludzi. Tylko ludzkie słabości, np. uleganie modzie, nie znajdują u niego zrozumienia: - Przychodzi taka jedna z drugą i, oczywiście, one wiedzą najlepiej, jak ja mam je leczyć. Żeby się to chociaż jakoś ogarnęło, przyczesało... Od grzebienia jak diabeł od święconej wody uciekają. Dzięki Ci, dobry Boże, że ja nieżonaty... Ale nie piszcie tego, nie piszcie - sprzeciwia się niepewny, czy ma prawo mieć taki staropolski gust. - Otóż, niechby te nasze baby, każda jedna, uczesana czy nie, wzięły sobie do serca, że dla swojej rodziny znaczą tyle co minister zdrowia, a ich kuchnie są zakładami leczniczo-farmaceutycznymi, w których przygotowuje się życiodajne potrawy. Każe podkreślić to trzy razy: Produkcja w naszych polskich kuchniach musi być życiodajna. Darujmy sobie w trudnych czasach kulinarne wydziwiania. Potrawy - podawane na ładnych talerzach - mają być proste i tak dobrane, by dostarczały domownikom 68 niezbędnych składników żywieniowych. Dlaczego 68? Bo mniej więcej na tyle wyspecjalizowanych grup jest podzielona liczba krwinek gospodarujących w ludzkim organizmie i odpowiadających za funkcjonowanie jego składowych. Krwinki, te małe budowlane mrówki, muszą mieć stałe zatrudnienie, a obowiązkiem nas - ludzi myślących - jest dostarczyć im odpowiedniego materiału... Przyjrzyjmy się teraz ziarnku grochu - ile też takie maleństwo zawiera w sobie składników żywieniowych... Wyrzucić margarynę przez okno! Spotykamy się z ojcem Janem Grande, by mówić o ziarnku grochu. W przeciwieństwie jednak do Andersena - nie będzie w rozmowie sensów przenośnych. Opinie ojca Jana są bardzo konkretne i praktyczne. Okazuje się, iż najzwyklejszy groch, byle nie łuskany, zawiera magnez, kobalt, żelazo, fosfor, błonnik, białko roślinne, substancje antyreumatyczne, antymigrenowe, antycukrzycowe; jest kopalnią witaminy B-kompleks, witaminy A... I już mamy 12 składników z potrzebnych 68, o których wcześniej była mowa. Do tego - jeśli gotujemy grochówkę - dochodzi cebula zasobna w witaminę C i siarkę, białko zwierzęce z kawałka wędzonki lub - lepiej - pół kilograma pokrojonej w kostkę kiełbasy, zawartość odżywcza wygotowanej marchwi, pietruszki, kartofli, dodatków w postaci majeranku, pieprzu, liścia bobkowego... Wystarczy policzyć, ile jest w samej grochówce elementów dających zatrudnienie naszym pracowitym krwinkom. Mądra gospodyni nie wyrzuci wczorajszego chleba, ale pokroi go w plastry i przyrumieni na oleju duże, pachnące i chrupiące grzanki. Poda je dzieciom i mężowi do grochówki. A jeśli jeszcze chce zatrzymać starego w domu, żeby się nie wyrwał z kumplami na piwo - to niech mu do tego wszystkiego po cichutku, dyskretnie, naleje do szklanki dobrego piwa. Po takim obiedzie chłop już nigdzie nie będzie się szwendał. - Mądrze prowadzona kuchnia jest błogosławieństwem dla domu - powiada nasz rozmówca - tylko trzeba z niej powyrzucać zachodnie śmiecie, nadmiar chemii i przetwórstwo spożywcze. Polskie kobiety, przynajmniej te, które nie chcą do cna zdurnieć, niech uważają szczególnie wtedy, kiedy jest nadzwyczaj piękne opakowanie i głośna reklama w telewizji. Te nieszczęsne rogaliki z nadzieniem czekoladowym - toż to paskudztwo nad paskudztwami, bez żadnej wartości odżywczej... - zżyma się o. Jan. Na pytanie o margarynę, bardzo intensywnie ostatnio reklamowaną - ojciec reaguje irytacją: - Wyrzucić to mazidło z kuchni, natychmiast. Z tłuszczów używać tylko masła, oleju (najbardziej wartościowy produkowano niegdyś z konopi), smalcu, czystego łoju. Margaryna, jako produkt o wysokim stopniu przetworzenia, robi szkody w ludzkim organizmie. Wystarczy pomyśleć - jaki proces technologiczny musi przejść olej naturalny, ile po drodze trzeba dodać do niego substancji chemicznych (w tym i rakotwórczych), sztucznie produkowanego kwasu masłowego (który prawdopodobnie niszczy śluzówkę), utrwalaczy i barwników (gdyby nie pomarańczowa farbka - margaryna byłaby trupio blada), aby uzyskać postać efektownie zapakowanej kostki. Nawiasem mówiąc, nie ma dotąd na świecie żadnej pracy naukowej, która uzasadniłaby i potwierdziła zdrowotność spożywania margaryny. Agresywna chemia spożywcza - zdaniem ojca Jana - pojawia się w naszych domach również pod postacią wybielonych cukrów i soli. Do końca zeszłego wieku cukier był rarytasem zaszczycającym szlacheckie stoły, przez pospólstwo prawie nie używanym. Jedynie w czasie świąt pojawiała się "głowa" cukru - krystalicznego, gruboziarnistego, którą rozbijało się wydzielając domownikom po kawałeczku. Ciasto natomiast słodziło się miodem. O ileż to zdrowsza forma żywienia. Dziś używamy cukru bez ograniczeń, a ten oczyszczony cukier jest najzwyklejszą chemią, która zwiększa niepomiernie ilość kalorii, a nie daje spodziewanej energii. Przechodząc w organizmie kilkakrotną przemianę, produkuje "po drodze" mnóstwo substancji złośliwych. W dodatku bardzo gorliwie szuka towarzystwa tłuszczów nasyconych i wiąże się z nimi, tworząc masę cholesterolu. Obiecujemy zastąpić w naszym domowym gospodarstwie cukierniczkę - miseczką miodu. Ojciec Jan bardzo przekonująco mówi o tym, iż jest on naturalnym środkiem słodzącym, zawierającym czystą glukozę, bogatym w życiodajne substancje, przechodzącym do krwiobiegu z przewodu pokarmowego prawie bez żadnej przemiany i zamieniającym się tam w energię życiową... Od cukru i miodu niby daleko, a jednak blisko do... soli. Mycie, płukanie i warzenie soli - zdaniem ojca - jest zbrodnią przeciw naturze. Sól kopalniana niesie ze sobą ogromne bogactwo selenu, żelaza i kobaltu. Tymczasem w przemysłowej obróbce są one wypłukiwane do Wisły, a stamtąd do morza, na dodatek - trują po drodze pół życia w rzekach. Co dalej robi nasz przemysł żywieniowy? Otóż, kupuje się za granicą za ciężkie dolary jod, nasyca nim wypłukaną sól, miele ją, bieli i sprzedaje bezwartościową substancję, z której jod - po otwarciu torebki - bardzo szybko ulatuje. Szukajmy soli kopalnianej z Kłodawy, jak najmniej oczyszczonej, szarej, "brzydkiej" z wyglądu. Przy okazji warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę - nie nabierajmy się na jakieś wymyślne opakowania artykułów spożywczych. Na przykład, zdrowotną kaszę gryczaną pakuje się ostatnio do jednorazowych torebek - z grubego plastiku, bardzo wulgarnych, nieestetycznie podziurawionych i w tym się gotuje. Kasza z takiego plastiku nie nadaje się do jedzenia, ponieważ są w niej wygotowane z opakowania substancje chemiczne. Poza tym, nie przypomina swoją konsystencją puszystości potrawy gotowanej właściwie. I, naturalnie produkt jest droższy, ktoś przecież na tych opakowaniach zarabia. Polskie społeczeństwo powinno bronić się przed raptowną zmianą tanich substancji w drogie, przez przesypywanie ich z jednego opakowania do drugiego. Zadajemy teraz pytanie zastrzegając, iż nasz rozmówca może je zignorować: - Czy zdarzyło się kiedyś, że Jan Grande - w habicie lub "po cywilnemu" - przekroczył próg restauracji McDonalda? Ojciec Jan pąsowieje, wydyma policzki niczym trębacz i gwałtownie unosi ręce jakby miał za chwilę odfrunąć... - Już same nazwy: McDonald, coca-cola, pepsicola, hamburger, hot-dog przyprawiają mnie o drgawki. To jest skandal, że mając taki zasób własnych możliwości żywieniowych, sprzedaliśmy przemysł spożywczo-żywieniowy amerykańskim biznesmenom. Jako stary mnich, mimo całego mojego życiowego optymizmu przepowiadam, iż w roku 2000 Polacy staną się na terenie swojego własnego kraju murzyńskimi wyrobnikami. Przez Polskę będą przejeżdżać transkontynentalne pociągi, będą śmigać po autostradach zagraniczne samochody, a tubylcy spadną do roli czyścicieli z miotłami w rękach - kończy katastroficzną wizję przyszłości. - Dziękuję Bogu, że jestem stary, niedługo umrę i nie będę tego wszystkiego oglądał - dodaje. Zaprzeczamy z całą mocą. Nasz rozmówca jest człowiekiem w sile wieku, który zwyczajnie i po ludzku, czegoś nienawidzi: Głupoty współrodaków? Ich zdolności do małpiego naśladownictwa? Samobójczych inklinacji ludzkości? Pewnie wszystkich tych spraw naraz. Ojciec Jan lęka się, by przeszczep amerykanizmu nie wyrządził nam więcej szkody aniżeli komunizm, który jednak liczył się z jakimiś regułami. Na przykład, nie wystawiano w kioskach obok zdjęcia Papieża pornograficznego obrazka. I naprawdę - jak zapewnia - nie chodzi mu o dewocję, ale - takich rzeczy nie robi się z powodu zwykłej przyzwoitości, szacunku dla ludzkich przekonań... Pozostajemy jeszcze przy temacie amerykańskiego żywienia, zastanawiając się wspólnie - czym ono grozi Polakom. Ojciec Grande uważa, iż jest to system powodujący sklerotyzację organizmu oraz zanik pamięci z powodu choroby Alzheimera. Jeśli ludzkość się nie opamięta i nie przestanie produkować fałszywej żywności, to do 2100 roku nie dożyje ani 10 proc. populacji. Przestańmy więc wydziwiać i zacznijmy produkować w prosty, sprawdzony przez dziesiątki tysięcy lat sposób, zdrową żywność. Zgodnie z naturą, której nie wolno poprawiać. Przedwieczny tak ją ukształtował - konkluduje ojciec - że jakiekolwiek poprawianie zawsze coś w niej kategorycznie zepsuje. Kolejnym pytaniem otwieramy szeroki temat polskich tradycji żywieniowych. Ojciec Jan ma tu dużo do powiedzenia. Uważa, iż istnieje kanon żywieniowo-kulinarny, do którego powinniśmy się dziś odwoływać. Takim wzorcem, dostarczającym nam drogocennych wskazówek, jest polska kuchnia przedrozbiorowa, zbierająca ciąg wielowiekowych doświadczeń. Później wszystko się urwało. Przyszła nędza okresu rozbiorowego, pierwsza wojna światowa i związany z nią głód; potem ten króciutki czas niepodległości, zbyt krótki, by matki mogły przekazać swoje doświadczenie córkom; druga wojna światowa i degeneracja pojęć o żywieniu (co złapię to zjem, aby tylko jako tako przetrwać), a po wojnie - wiadomo jak było. Kobiety zaangażowane w pracę zawodową szukały sposobów na jak najszybsze przygotowanie posiłków i uciekały od tradycyjnych potraw bogatych w biopierwiastki, mikroelementy, witaminy, substancje, które kiedyś niosły ze sobą zdrowie i życie. Żeby nas sztuczność nie zeżarła Ojciec Jan chętnie powraca do tematu, którym zakończyliśmy ostatnie spotkanie. Jego zdaniem - przedrozbiorowa kuchnia słowiańska była tak pożywna i dostarczała tyle energii, że można było z jej nadmiaru "ściany rozwalać". Weźmy taki chleb - własny, pieczony we własnym piecu, wielki na pół stołu, położony na liściu łopuchowym, posypany czarnuszką albo kminkiem. Jak się go odkroiło nożem jak kosą - to aż błyszczał w środku, tak dobrze był wykwaszony... Na pytanie - Czy można jeszcze gdzieś na kuli ziemskiej popróbować smaku prawdziwego chleba? - słyszymy odpowiedź odbierającą nadzieję: - Zacznijmy od samej ziemi. Człowiek przechemizował ją na głębokość co najmniej metra i wszystko co z niej wyrasta jest mniej lub bardziej skażone. Oczyszczanie ziemi, nawet gdybyśmy od dziś zaprzestali stosowania chemii, potrwa kilkaset lat. Również tak zwana zdrowotna żywność, którą teraz gdzieniegdzie można dostać nie jest całkowicie czysta, bo wyrastając na nawozach organicznych wchłania chemikalia z pasz, którymi karmiono zwierzęta. Jest to więc obieg zamknięty i obawiam się, że smak prawdziwego chleba pozostanie współczesnemu człowiekowi nie znany. Niegdyś, piekarnię można było wyczuć na kilkadziesiąt metrów, tak pachniało świeżym chlebem. Dziś, kiedy gospodyni domowa robi w domu kluski - kompletnie nie czuje zapachu mąki. A przy rozrabianiu ciasto zamiast trzymać się własnej konsystencji i odskakiwać od ręki jak piłeczka - przykleja się do niej. Rozmowa o prawdziwym chlebie zahaczyć musi o "prawdziwy" ogień, na którym niegdyś piekło się taki chleb. Zdaniem ojca Grande, ogień, jaki daje drewno i węgiel, jest całkiem inny od gazowego czy elektrycznego zabijającego wszelkie walory smakowo-zapachowe pieczywa. Zresztą wystarczy porównać barwy: z jednej strony złocistoczerwony i gorący ogień z pieca, z drugiej - niebieski i zimny, jakby martwy ogień kuchenki gazowej. Nie rozgrzeje on, na przykład, dawnych garnków żeliwnych, jest na to zbyt słaby. A z kolei współczesna patelnia teflonowa postawiona na otwartym ogniu piecyka - spali się. Jeśli ktoś ma możliwości - niech porówna placki ziemniaczane smażone na kuchni opalanej węglem i drewnem, na otwartej fajerce, na starodawnej żeliwnej patelni, z plackami "z gazu". Są to zupełnie różne smaki, zapachy i konsystencje. A już ten najnowszy diabelski wymysł, czyli kuchenki mikrofalowe - toż to istne horrendum. Strumień drgających elektronów niszczy, druzgocze cząsteczki białka i potrawa z takiej kuchenki tylko wygląda jak pożywienie, ale pożywieniem nie jest. Ojciec Jan tym swoim pacjentom, którzy chwalą się, że zakupili właśnie za ciężkie pieniądze kuchenkę mikrofalową, mówi tak: "Wydaliście oszczędności na coś, co niszczy waszą rodzinę. Nasz rozmówca z satysfakcją powołuje się na jeden z ostatnich numerów miesięcznika "Żyjmy dłużej", gdzie znalazł bardzo niepochlebny artykuł o kuchni mikrofalowej. On te same wnioski sformułował już kilka lat temu. Prawdziwy chleb i prawdziwy ogień. Pozostało nam jeszcze powiedzieć coś o prawdziwej wodzie. Tu, jak się okazuje, sprawa nie jest do końca przegrana. - Kto chce mieć w domu dobrą krzemionkową wodę, którą orzeźwi się o każdej porze roku, niech zrobi tak: pół kilograma suszonego skrzypu pokruszyć, wsypać do emaliowanego garnka, zalać przefiltrowaną wodą, zostawić na noc. Rano pogotować 20 minut, odstawić. Kiedy ustoi się, przecedzić przez niezbyt gęste sitko, wlać do kamiennego wyziębionego garnka. Garnek paruje i nie pozwoli, by woda się nagrzała i w ten sposób pozyskujemy krzemionkę - wyśmienitą, twardą wodę wprost do picia, do herbaty, do mycia zębów, do gotowania zup... Ojciec Jan radzi także, by - jeśli tylko jest taka możliwość - postarać się o własną studnię. Kopać trzeba głęboko, wodę dokładnie przebadać. Prawdziwa, czysta, żywa woda z cembrowanej studni, jest darem Przedwiecznego, zawiera magnez, krzem, żelazo. Można, a nawet należy pić ją bez przegotowania... Chrońmy się przed zanieczyszczeniami i sztucznością jak tylko można, żeby one nas w końcu nie zeżarły. No właśnie - podchwytujemy temat - weźmy takie antybiotyki. Przecież nierzadko trzeba się po nich "leczyć"... Ojciec Jan również uważa je za niebezpieczne. Po kuracji antybiotykami trzeba odtruć organizm, usunąć toksyny z wątroby i nerek, oczyścić śluzówkę z grzybicy, jeśli taka się pojawi, wreszcie - przywrócić właściwe wydzielanie soków trawiennych. Czasami, po przeholowaniu kuracją antybiotykami, oczyszczanie organizmu jest dłuższe niż samo leczenie. Należy pamiętać, aby przy zażywaniu antybiotyków każdego dnia wypić szklankę kefiru oraz wziąć trzy razy dziennie witaminę B-kompleks. Jeżeli zaczyna się grzybica w śluzówce - trzeba podawać bardzo duże ilości cebuli. Jeśli jednak jest już i wątroba poszkodowana i nie chce przyjmować cebuli, należy zastąpić ją kombinacją ziół goryczkowych, przeciwzapalnych, powlekających oraz oczyszczających układ moczowy. Za oknem klasztornego gabinetu ojca Jana - pierwsze jesienne szarugi. Pytanie o to jak zabezpieczyć się przed grypą? - wprost wisi w powietrzu. Ojciec Grande zaleca dostarczanie organizmowi dużej dozy witaminy C. Bierzemy po dwie kapsułki przy śniadaniu. Jeśli chodzi o żywienie - trzeba zwiększyć ilość jarzyn w jadłospisie, przede wszystkim marchwi i kapusty. Gotujemy zupy jarzynowe (naturalnie, nie na mięsie czy kościach, a jedynie na łyżce masła), przyrządzamy najrozmaitsze surówki. Warto też wykorzystać dobrodziejstwa naszego polskiego kalafiora. Jest tak bogaty w wartości odżywcze, że ich nie spiszesz na kartce. Ważne przy tym, by go nie przegotować. W osolonym wrzątku, z odrobiną "vegety" dla smaku, gotujemy kalafior około 10 minut, dolewając szklankę mleka. Następnie podbieramy go widelcami, kiedy jest jeszcze chrupki, odsączamy i delikatnie namaszczamy świeżutkim, naturalnym masłem, żeby zrobił się aż złocisty... Uchowaj Boże "potraktować" go prażoną tartą bułką. I wątroba, i trzustka jej nie tolerują. Kolejna sprawa, jeśli chodzi o przeziębienia. Nie wolno wychodzić rano z pustym żołądkiem. Jeśli już nie ma czego innego, to choćby podgrzać przegotowane wczorajsze mleko i wlać do niego esencję herbacianą. Łyżkę miodu do tego i już nam się poprawia krążenie, organizm otrzymał białko i wapno. Bardzo ważną sprawą - uzupełnia swój wywód ojciec Jan - jest ubiór. Od pierwszych jesiennych szarug zakładamy nakrycia głowy. Obowiązkowo. Przez nie osłoniętą głowę organizm wytraca 60-80 proc. całego nagromadzonego ciepła. A przeziębienie ciała jest gorszym paskudztwem od kompletnego zapicia się alkoholem. Następnie nasz rozmówca mówi coś wielce niepochlebnego na temat damskiej mody i zastanawia się - skąd się to u nas wzięło - te gołe rozczochrane głowy, spódnice powyżej kolan, nylonowe pończoszki i do nich nie zasznurowane wojskowe buciory... Naturalnie, jest to małpie naśladownictwo mody amerykańskich slumsów. Margines społeczny, obrzeża wielkich metropolii, bieda i bezdomność podyktowały światu znudzonemu konsumpcją taki styl, który polega na noszeniu przypadkowych, zupełnie nie dopasowanych części garderoby. A "wyższe sfery" naszego, pożal się Boże, polskiego biznesu, natychmiast to kupiły. Szaruga za oknem nie cichnie. Pytamy - co robić, kiedy już złapią człowieka pierwsze grypowe dreszcze? - Zanim pobiegniemy do lekarza i zaczniemy faszerować się antybiotykami - odpowiada Jan Grande - spróbujmy starych, wypróbowanych przez prababki metod. Trochę kwiatu lipy, kwiatki dzikiego bzu, parę gałązek dzikiej maliny, kapkę podbiału i mięty - zaparzyć i niech naciąga pół godziny. Wziąć łyżeczkę miodu, przetrzeć klatkę piersiową i stopy maścią kamforową, wypocić się, przez dwa dni nie wychodzić z domu. A zioła zbieramy idąc latem na niedzielny spacer, zwykle daleko od zasmrodzonej szosy. Przynosimy je letnią porą do domu, rozsypujemy na starej firance rozpiętej choćby między dwoma krzesłami, otwieramy okno i suszymy. Słowem, prowadzimy w domu własną aptekę zielarską. Zamiast rozwiązywać krzyżówki, lepiej studiować właściwości ziół i ich rozpoznawanie. Zioła to są witaminy, mikroelementy, biopierwiastki, olejki eteryczne będące uzupełnieniem dobrze prowadzonej kuchni. Trzeba tylko chcieć i kobiety muszą mieć na to czas. Ojciec Jan wspomina swoją matkę, która - prowadząc gospodarstwo - miała czas jagody i zioła zbierać, i wieczorem szydełkując z dziećmi pośpiewała... A dzisiejsze kobiety? Krów nie doją, kur nie hodują, świń nie karmią, lnu nie sieją, międlić nie międlą, prząść nie przędą, pierza nie drą, nie haftują, nie szydełkują, a wciąż czasu nie mają. Replikujemy, że to za sprawą telewizji. Nieopatrznie, bowiem na twarzy naszego rozmówcy znów pojawia się irytacja: - To kolejny, chorobotwórczy wynalazek diabła. Promieniowanie ekranów, zwłaszcza w tych naszych małych mieszkaniach, bardzo szkodzi na wzrok i na cały organizm. Swoją drogą, ciekawe, czy aby ojciec Grande nie jest antyfeministą? - Przeciwnie. Uważam, że kobieta jest koroną stworzenia. Dziadyga - wybacz mi, Boże mój język - może sobie pozwolić na wiele i nikt się specjalnie nie zgorszy widząc go na ulicy pijanego, z papierosem w gębie. Ale "lepsza połowa"...? Gdyby Odwieczny mógł przewidzieć, że baby sięgną po papierosy - to by im kominy w głowach zainstalował. Jest takie powiedzenie wzięte z żydowskiego ulicznego slangu: fiksum dyrdum mischugyne kopf, oznaczające mniej więcej tyle, co wariactwa szalonej głowy. - A ile nasze "mischugyne kopf" powinno zażywać nocnego odpoczynku? - W epoce ciągłych napięć psychicznych potrzeba człowiekowi co najmniej 8 godzin snu. Zasypiamy obowiązkowo przed godziną 23., kiedy to organizm w sposób naturalny wycisza się, serce zwalnia swoją akcję, kora nadnerczy przestaje produkować adrenalinę. Należy w tym czasie skłonić głowę na poduszkę. Jeśli przegapimy tę godzinę biologicznego spokoju i nadal będziemy aktywni, to wymusimy na korze nadnerczy dalszą pracę. Będzie ona wstrzykiwała do krwiobiegu odrobinki adrenaliny już do samego rana i nie da nam spokojnie zasnąć. Sen będzie przerywany, a początek dnia naznaczony zmęczeniem. My, mnisi, budzimy się o piątej rano, bez budzika. Całkiem inaczej zagospodarowuje się czas do południa, można bardzo dużo zrobić. Po południu, niestety, czas jest już krótki. Interesuje nas - czy można sobie pozwalać na poobiednią drzemkę? Ku naszemu zdziwieniu - zdaniem ojca Grande - jest to kompletnie zabronione. Po posiłku należy odbyć dość intensywny spacer. A ta przemożna potrzeba snu po obiedzie wywodzi się ze zwykłego obżarstwa. Żołądek podnosi przeponę, serce o nią zawadza, mamy wrażenie, że jest za ciężkie, i człowiek - taki niedźwiedziowaty - kładzie się spać, przesypiając najciekawszy czas w życiu. Potem wieczorem ma problemy z zaśnięciem. Inteligencja na talerzu - Dawno, dawno temu... - prowokujemy ojca Jana, by wrócił do wątku kuchni staropolskiej i rozmaitych zamierzchłych kulinariów. - Jeśli cofniemy się myślą het, het - nasz rozmówca zaczyna tak, jakby opowiadał baśń - jakieś kilkaset lat, do Polski jeszcze przedjagiellońskiej, to zobaczymy, że istniejące wtedy typowe gospodarstwa wiejskie, były w 100 procentach samowystarczalne. Wszystko wytwarzano na miejscu; od jajka poprzez płótno, które się tkało, przędło i farbowało, aż do własnego garnka. I ta samowystarczalność - fakt, że rzadko kiedy wybierano się po coś do większych ośrodków - wytworzyła normę prostego i wartościowego żywienia ze składników przez siebie wyprodukowanych. Przede wszystkim, jadano dużo mięsa, nie gotowanego, ale opiekanego nad ogniem. Tłuszcz wytapiał się, spływał, skwierczał w palenisku, pieczyste pachniało na kilometr. Takie mięso przedstawiało sobą bardzo bogatą wartość białkowo-odżywczą. Co ważne, pozbawione było tłuszczów nasyconych, które znajdują się w wywarach naszych współczesnych zup oraz pieczonym w tłuszczu mięsie, będąc przyczyną sklerozy. Dalej - wędzenie. Była cała procedura naturalnego wędzenia: moczono mięso w specjalnej solnej zaprawie, po czym - nie parzone - wędzono przy użyciu gałązek jałowca i buczyny. Wędzonkę zawieszano w kominie... Przewiew kominowy podsuszał i jednocześnie zabezpieczał przed owadami. Jak się odkroiło płat takiego ciemnoczerwonego mięsa, położyło go na chleb razowy domowego wypieku, do tego przyniosło z piwnicy ukiszoną w dębowej beczce kapustę i skropiło ją aromatycznym olejem z konopi, które rosły za oknem... - No... to na pewno nie był hamburger - wyrywa nam się. - Z całą pewnością - potwierdza ojciec. A dziś taka wędzonka jest moczona w roztworze saletry, żeby nabrała wilgoci i odpowiedniej wagi, następnie "wędzi" się ją przy pomocy preparatu, który w sposób sztuczny zabarwia i nadaje smak. Kiedy człowiek kroi "toto" potem na stolnicy, to mu spod noża woda wycieka i drży wszystko, jakby - Boże, uchowaj - jakiś kawałek dopiero co z prosektorium przywlekli... - Co jadano - proszę ojca - do mięs w Polsce średniowiecznej - przed Boną, przed ziemniakami? - Głównie kasze. Pochłaniano ogromne ilości kaszy jęczmiennej, a od XIII wieku gryczanej. Grykę do Polski przywieźli Tatarzy (na południu, do dziś nazywa się ją tatarką). Hordy tatarskie, pokonujące tysiące kilometrów prawie nie zsiadając z koni, nie mogły taskać ze sobą kuchni polowej z grochówką. Każdy Tatar siedział sobie na małym koniku, pod siedzeniem miał plastry suszonego mięsa, a do boku przytroczony sajdak - worek skórzany, w którym grzechotała odpowiednio sprawiona kasza. Parzono ją najpierw w pełnym mleku, odcedzano, obsuszano, wrzucano na chwilę do wrzącego masła, znów cedzono i suszono, po czym wsypywano do sajdaka. Taki Tatar jechał sobie z Mongolii, co rusz sięgał do worka i pojadał, a na postoju wydoił swoją kobyłę i napił się mleka. No i wytrzymywał trudy wielotygodniowej podróży, a nawet jak go w jakiejś potyczce skaleczyli, to skóra na nim goiła się jak na psie. Polacy - snuje swoją opowieść ojciec Jan Grande - jak go brali do niewoli, to razem z kaszą i bardzo się dziwili, że Tatarzy nie chcą jeść niczego innego. Spróbowali sami i tą drogą kasza gryczana (mało wymagająca w uprawie) podbiła Polskę, i spore połacie Europy, stając się na całe wieki podstawą żywienia. Jeszcze nasze prababki pilnowały pradziadków, żeby przynajmniej dwa worki gryki były w domu na zimę. A w XVI wieku przyjechała do Polski Bona i przywiozła z Włoch kosz z jarzynami, ogromnie wzbogacając jadłospis. Kanon kuchni słowiańskiej, staropolskiej przeszedł pewną korzystną ewolucję, ukształtował się razem z tą kapustą, kartoflami, marchewką (choć, naturalnie nadal z przewagą mięsa oraz kaszami) i - jako taki - obowiązywał aż do rozbiorów. Na pytanie - Czy podobnie odżywiali się bogaci i biedni? - ojciec Jan odpowiada, iż mądrość żywieniowa dotyczyła wszystkich warstw społecznych. Była pełna analogia, jeśli idzie o skład i jakość jedzenia, natomiast różniło się ono ilością. Ubogi ubił jednego wieprzka na pół roku dla całej rodziny, bogaty zjadał tyle na jednym przyjęciu. Ale w podobny sposób, we wszystkich warstwach przyrządzano mięso, wypiekano chleb, robiono sery, kluski, barszcze, czy pierogi z kapustą. Podobnie pędzono samogon - jego czystą, prostą postać, nie przyśpieszając w sztuczny sposób procesów naturalnej fermentacji. Taka wódka była bardzo mocna i spalała substancje kaloryczne, nie dając żadnych ubocznych skutków. Różnice żywieniowe pojawiły się w wieku XVIII wraz z modą francuską, kiedy to na zamożne stoły wjeżdżały obce frykasy, których niższe warstwy nawet nie oglądały. Jest jeszcze jedna bardzo ciekawa sprawa, zapisana w polskiej tradycji żywieniowej: nigdy, przez wszystkie te wieki, nie było u nas mody obżerania się. Przeciwnie, obowiązywała zasada lekkiego niedojadania. I to we wszystkich warstwach społecznych. Nawet żebrak, który dostał jałmużnę - poczęstunek, gospodarował nim z rozsądkiem, zjadł trochę, a resztę schował do worka, żeby mu starczyło na później. Była w narodzie taka trochę wilcza dieta, ale też dawała ona odporność na zmęczenie i głód. Nie mówiąc już o tym, że niedojadanie sprzyja właściwej przemianie materii, żołądek nie jest przeciążony, w jelitach nie ma zalegających resztek. Ojciec Jan zaleca wszystkim następującą zasadę: nie należy wstawać od stołu z uczuciem, że żołądek jest zbyt ciężki. Trzeba mieć swoją grzecznościową normę, coś, co można nazwać "inteligencją na talerzu": wezmę 3 ziemniaczki, a nie 5, odkroję kawałek z dużego kotleta, a resztę zostawię na półmisku... Nie należy też nigdy jeść "po polsku", nabierając na jeden widelec ziemniaki z sosem, mięso i jarzynkę, tylko przestrzegać pewnej kolejności. Najpierw powinno się skonsumować jarzynkę, następnie mięso, na końcu - ziemniaki. Ponieważ zdaje nam się to lekką przesadą, ojciec Jan cierpliwie tłumaczy, iż taka kolejność zapobiega trawiennej schizofrenii. Kiedy nawrzucamy do żołądka bez ładu i składu zróżnicowane pożywienie, to ta nasza "betoniarka" wprost nie wie od czego zacząć. Z trudem miele i rozciera taki obiad, zamieniając go w makabryczną papkę, której składniki mają różny czas rozkładu i trawienia. Ojciec Jan nie pochwala diet przegłodzeniowych. Uważa, iż wszelkie tego typu nowomodne praktyki prowadzą do paskudnych następstw. Leczył niejedną ofiarę diety-cud, ludzi, którzy zapadli na poważną chorobę psychiczną - jadłowstręt, czyli tak zwaną anoreksję. Na Zachodzie choroba ta zebrała już okrutne żniwo, zwłaszcza wśród młodych dziewcząt. W Polsce też się ostatnio nasila. Nie mówiąc już o dziwnej modzie na hinduizm. Jest to, o czym nie wszyscy wiedzą, hinduizm w cudzysłowiu - sekciarski, przeszczepiony najpierw na grunt amerykański, niewiele mający wspólnego z prawdziwymi naukami Wschodu, prowadzący na psychiczne manowce. No i nasza młodzież, szukająca nie wiadomo czego, zachwyciła się tą formą dziwacznej ascezy, między innymi jedzeniowej. Należy wiedzieć, iż nasze społeczeństwo - ojciec Jan wyraźnie zmierza do puenty - jak i inne ludy środkowej Europy, ma niejako w genach zapisaną najwłaściwszą dietę. Potwierdza ją kilkusetletnia tradycja - o której mówiliśmy - i w żaden sposób nie należy przestawiać się na tę wschodnią ascezę jadłospisową, czy radykalny wegetarianizm. Dla przykładu, gdybyśmy chcieli zastąpić kawałek mięsa innym rodzajem białka, to musielibyśmy zjeść 4-litrowy garnek gotowanej soi. I jeszcze byłoby mało. Wszystkie diety bezmięsne są dietami fałszywymi, powodują patologiczne zmiany wskutek wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, utratę odporności, wyniszczenie organizmu. Zdaniem ojca Jana - wprowadzeniu kulinarnego nowinkarstwa winna jest inteligencja. Oj, chyba nie jest to najbliższa jego sercu warstwa społeczna. Zapytany o opinię - nie wystawił najlepszej: - Meblują sobie głowy skomplikowaną wiedzą, a żyć nie potrafią. Nawet kiedy chorują, to nie mądrzeją. Zaobserwowałem, na przykład, przez 17 lat pracy zielarza zakonnego, że wielkomiejska inteligencja, jak żadna inna warstwa społeczna, zarasta brudem. W Warszawie stykałem się z pacjentami, którym z pleców można było brud łyżką skrobać. Po prostu, nie kąpali się latami, mając w mieszkaniu łazienki. Zamiast gąbki i mydła, stosowano francuskie dezodoranty blokując pory, stwarzając gnijące, zaparzone środowisko - idealną niszę dla pasożytów. Te wszystkie naleciałości skórne, zapalenia, uczulenia, brodawki - to skąd?... A przyjrzyjmy się wszyscy sobie - kurczymy się pod oskarżającym wzrokiem ojca Jana - w jaki to "zdrowotny" sposób spędzamy większość wieczorów? Naturalnie, ogląda się telewizję. Zwykle w małym, zadymionym pokoiku, bo wszyscy palą. Jeden na drugiego syka: cicho, cicho... Tego licho bierze, bo mu przerzucili program, tamten nie może się skupić, wzrasta napięcie nerwowe i dom zamienia się w nowoczesną, wielce oświeconą jaskinię barbarzyńców. - Panie Boże, odpuść... - po swojemu fuka ojciec Jan. - A później w tym zadymionym, śmierdzącym skarpetami i spoconymi ciałami pokoju idzie się spać, nawet nie bardzo myjąc "przewielebne zwłoki", bo już się zrobiło późno, godzina zasypiania na naszym zegarze biologicznym dawno minęła, hormon nadnerczy jest nienaturalnie aktywny i nie ma mowy o rzetelnym wypoczynku... Leczyć ciała i dusze - Ojcze Janie, my tak sobie spokojnie mówimy o dobrym jedzeniu, podczas gdy wielu ludziom samo życie nie smakuje... Nasz rozmówca natychmiast podchwytuje temat i opowiada o swoich depresyjnych pacjentach. Pewna młoda kobieta leczy się już trzeci rok u niego. Na pierwszy rzut oka - żadnych losowych przeciwności. Ładna, wykształcona (nauczycielka z zawodu), urodziła udane dziecko, mąż pracuje za granicą, a więc pieniądze mają. Tyle że jest nieco wyobcowana, mieszkając z teściami w wiejskim środowisku. Gaśnie tam. Co miesiąc przyjeżdża do Wrocławia, wygada się, weźmie porcję leków i jakoś ciągnie do następnej wizyty. Kiedyś powiedziała do ojca Jana: "Gdyby nie te wizyty u księdza, to ja bym się już dawno powiesiła". Inna znów osoba, starsza pani, wdzięczna była naszemu rozmówcy za jego optymizm i działające na pacjentów zadowolenie z życia. Nie do końca zgadzając się z tym ostatnim - ojciec Jan kwituje: "Lekarz musi być doskonałym aktorem. A połowa sukcesu w leczeniu zależy od tego, jaki mam kontakt z chorym. Jeżeli ktoś wychodzi ode mnie bez przekonania, że potrafię mu pomóc, to szkoda mojej fatygi". - Psyche i soma - powiadamy na to. - Kiedy jedno cierpi, co dzieje się z drugim? Ojciec Jan mówi o ścisłej współzależności. Wie ze swojej praktyki jedno: kiedy dusza choruje, to ciała nie da się uleczyć. A lekarz powinien mieć takie zaufanie pacjenta, żeby ten wyspowiadał się przed nim lepiej jak przy konfesjonale. Tylko na pozór brakuje związku między rakiem żołądka a tym, że ktoś źle żyje z teściową. Wszystkie takie sprawy trzeba znać. Dobry lekarz musi poświęcić dużo czasu na rozmowę z pacjentem i tak lawirować swoimi umiejętnościami, ażeby podnieść go na duchu, a zarazem pobudzić organizm do samoobrony; leczyć równolegle duszę i ciało. Ciekawi jesteśmy - czy nasze prababki i pradziadowie chorowali na depresję? - Nie - odpowiada ojciec - nie mieli na to czasu. Nie będzie chorował na depresję człowiek pochłonięty przez obowiązki. Praca była, jest i będzie tu najlepszym lekarstwem. Przypomnijmy sobie szkolne lektury - "Anielkę" czy "Nad Niemnem". Były tam opisane arystokratki, co to całymi dniami leżały na szezlongach, coś tam sobie roiły i od tego nieróbstwa miały "globusa" w głowie. W niższych sferach to się nie zdarzało: Przypominamy o tym, że dziś w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie depresja jest chorobą niemal społeczną, ludzie pracują, nawet popadają w pracoholizm. Replika ojca Jana jest zdumiewająca. Stwierdza, iż w gruncie rzeczy styl życia w zachodnich cywilizacjach jest stylem życia nierobów, którzy nawet jak pracują, to powierzchownie. Ich zmęczenie jest także pozorne, nieautentyczne. Człowiek pochłonięty wykonywaniem prawdziwej pracy, nigdy nie będzie sfrustrowany. - Czym wobec tego jest prawdziwa praca? - dopytujemy. Ojciec Jan odpowiada, iż jest to takie zajęcie, które określa sens naszego, tu na ziemi, trudu; ba, samego człowieka określa. Powinna ona wzmacniać egzystencjalnie, a nie rozchwiewać. Zadowolenie z dobrze wykonanej pracy jest zarazem samooceną powiązaną z poczuciem własnej wartości. I to wszystko chroni przed nerwicami. Prawdziwe zmęczenie prawdziwą pracą jest najlepszą ochroną przed grzechem i depresją. Informujemy ojca, iż funkcjonuje w świecie rewelacyjny medykament przeciwko depresji, nazywający się "Prozac". Wyzwala fantastyczną aktywność, modny jest w świecie biznesu i dotarł już do Polski. Ojciec Jan nie słyszał o tym leku, ale gwarantuje - jako stary praktyk, mający za sobą 500-letnią tradycję bonifratrów - że po trzech latach zażywania wszyscy ci biznesmeni wypalą się kompletnie, a na dodatek płodzić będą spotworniałe potomstwo. Taki lek musi być mieszaniną hormonów i narkotyków. Nie ma innej możliwości. Z naturalnych środków antynerwicowych i antydepresyjnych, w jakie nas zaopatrzył Przedwieczny na tej ziemi, istnieje tylko jeden - stare, dobrze nam znane ziele świętojańskie, zwane dziurawcem. Niemcy produkują z niego drogocenne kapsułki przeciwko depresji. Tak więc zaleca wyłącznie dziurawiec i kakao, które jest nosicielem magnezu. Ojciec Jan - zapytany o wnętrze ludzkiego organizmu i generalną zasadę jego funkcjonowania - powiada pięknie, iż w doskonałości naszych ciał przegląda się sam Przedwieczny. Gdyby ktoś ze śmiertelnych umiał rozłożyć tę konstrukcję na czynniki pierwsze i zrozumiał zasadę jej funkcjonowania, sam byłby zachwycony. Weźmy harmonię współdziałających organów wewnętrznych, które zamieniają martwą materię w energię życia. Weźmy naszą korę mózgową, która tyle wspaniałości potrafi stworzyć... - Ale duża część kory mózgowej jest wyłączona z funkcjonowania - wchodzimy ojcu w słowo. - Tak, około 70 procent - precyzuje rozmówca. - A cóż by to było, gdyby tak człowiek eksploatował całą korę mózgową?... Swego czasu rozmawiałem w Kijowie z pewnym szamanem znad Jeruseju i spytałem go o coś, co zaintrygowało mnie już wcześniej. Dlaczego - mianowicie - ich plemiona tak bardzo szanują ludzi chorych psychicznie? Odpowiedź, jaką usłyszałem, wstrząsnęła mną. Ludzie psychicznie chorzy - mówił mi ów szaman, mający za sobą tysiącletnie tradycje swojej kultury - to są ludzie boscy. Dlaczego? Bo Przedwieczny wyróżnił ich włączając im tę nie używaną, uśpioną część mózgu. Spowodowało to, że funkcjonują ponad orbitą normalności, my natomiast odbieramy ich jako odmieńców. Z kolei plemiona azjatyckich koczowników stepowych, jak również niektóre ludy indyjskie ogromnie szanują ludzi starych. Uznaje się ich tam za błogosławionych. Przedwieczny musiał dojść do wniosku, że życie takiego staruszka czemuś służy, jest komuś tu na ziemi przydatne. Nigdy nie żyje długo człowiek paskudny, długo żyją ludzie dobrzy. Starość jest rodzajem społecznego kapitału. Możemy, dzięki czyjemuś długiemu doświadczeniu, poznać niejedną prawdę o życiu. - A pewnie i o umieraniu - dodajemy. - Moja znajoma - kontynuuje ojciec Jan - pani Józefa, 90-letnia osoba mająca za sobą życie poświęcone pracy w opiece społecznej, na parę tygodni przed śmiercią mówiła: Żeby też ojciec wiedział, jaki to jest okropny czas, to czekanie na śmierć. Ja ją widzę i czuję dookoła siebie wszędzie. Nie mam już żadnych potrzeb. Rano wstanę, umyję się, uczeszę, ubiorę i ciągle towarzyszy mi świadomość, że może właśnie dziś, może za godzinę - umrę. Nawet jak znajomi przyjdą i przyniosą mi łakocie, to ja się poczęstuję, żeby nie robić im przykrości, ale nie mam już na nic zapotrzebowania. Kiedy kładę się do łóżka, to westchnę do Przedwiecznego i zapytam Go - czy jeszcze się jutro zbudzę? I ku swojemu zaskoczeniu - budzę się. Pytają mnie ludzie - dlaczego ja jestem jakaś dziwna, jakby obca? A ja nie potrafię być inna, bo to już śmierć jest ze mną. - Wstrząsająca historia - przyznajemy. - Obecnie ludzie boją się takich tematów, uciekają od nich. - To amerykańska kultura - odpowiada ojciec - usiłowała wykreślić śmierć ze swojego myślenia. I co stworzyła? Ni mniej ni więcej, tylko właśnie kulturę śmierci, jak ją nazwał nasz Papież. A przecież ten, niejako przymusowy pobyt pani Józefy na ziemi, coś nam uświadamia. Kiedy wygasa życiowa energia, jak w jakiejś ogromnej elektrowni atomowej - to człowiek zdaje sobie sprawę z własnej nicości. Nie ma już żadnych potrzeb, nawet takich, by komuś zaszkodzić. Jest w pełni bezinteresowny. Jeden ma jeszcze tylko interes na tej ziemi - nawrócenie, pojednanie z Bogiem... Dzielimy się z ojcem Grande spostrzeżeniem, że podczas tych naszych spotkań mieszają się - jak w kalejdoskopie - tematy wzniosłe z przyziemnymi. Teraz, na przykład, przyszedł czas na prozę w najczystszej postaci: czy należy stosować zasmażki w naszych kuchniach? W odpowiedzi słyszymy, iż powodują one uszkodzenia wątroby i trzustki. Zasmażka, funkcjonująca wbrew zasadom kultury trawiennej, jest odkryciem czasu głodu pierwszej wojny światowej, kiedy to trzeba było zrobić coś z niczego i na łyżce mąki prażonej w tłuszczu powstawał garnek zupy. Zagęszczamy potrawy mąką rozbełtaną w mleku, śmietanie lub wodzie. - Czy kupować dzieciom owoce egzotyczne? - znowu zmieniamy temat, ale czas nagli, wkrótce musimy kończyć rozmowę. Zdaniem ojca Jana, mamy swoje, z naszej strefy klimatycznej: jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, które w pełni zaspokajają, i to od kilkuset lat, zapotrzebowania ludzkich organizmów. Dla urozmaicenia można dzieciakom podać na deser banana czy pomarańczę, ale nie codziennie. Inną sprawą jest trująca chemia, przy pomocy której zabezpiecza się egzotyczny owoc przed zepsuciem lub przyśpiesza jego dojrzewanie. Ojciec był świadkiem, jak w Palestynie bananowce nabierały apetycznej, żółtej barwy pod wpływem dymu spalin samochodowych. - A propos owoców. Znakiem zakonu bonifratrów jest owoc granatu. Co on symbolizuje? - dociekamy. - Miłość miłosierną - odpowiada ojciec Jan - powielaną w nieskończoność, tak jak powiela siebie owoc granatu wysypując ze swojego wnętrza mnóstwo drobnych, pełnych czerwonego soku, drogocennych owoców... Wiąże się z tym przepiękna legenda, którą opowiemy pewnie już w następnym rozdziale. Witamina B na dyskotece Obiecaliśmy Czytelnikom opowiedzieć legendę, która wiąże się z owocem granatu oraz początkiem zakonu bonifratrów. Szczególnie, że właśnie mija dokładnie 500 lat od urodzin jego założyciela - świętego Jana Bożego. - Jest to imię zakonne Jana Ciudada, Portugalczyka - zaczyna swoją opowieść ojciec Jan Grande - żyjącego w latach 1495-1550. Jak to często u świętych bywa (przypomnijmy choćby Franciszka z Asyżu), Jan Ciudad przeszedł burzliwe koleje losu, nim odnalazł swoje właściwe powołanie. A była nim działalność charytatywna - w najszerszym znaczeniu tego słowa. Przyszły święty osiadł w Granadzie, gdzie założył szpital i dom opieki dla ubogich, bezdomnych i chorych (również chorych psychicznie, których średniowieczna Europa traktowała z niebywałym okrucieństwem), nie oglądając się na ich stan społeczny, pochodzenie czy religię. Wkrótce podobne ośrodki powstały w innych regionach Hiszpanii, wraz z upływem stuleci - na całym świecie. Historia medycyny wymienia Jana Bożego jako prekursora współcześnie pojętego szpitalnictwa oraz inicjatora humanitarnych metod psychiatrii. Kanonizowano go w 1691 r. za papieża Innocentego XII. Przez wierzących wzywany jest jako patron chorych i umierających, a także lekarzy, pielęgniarek i szpitalnictwa. Imię jego występuje w Litanii do Wszystkich Świętych. Otóż, w życiu Jana Ciudada miało miejsce następujące zdarzenie: wybrał się on któregoś dnia do lasu, by - swoim zwyczajem - pozbierać nieco suchego drewna na opał. Nie dla siebie, ale dla jakiejś biednej wdowy. Spotkał w lesie dziecko. Musiało być zabiedzone, bo ulitował się i wziął je na plecy. Po jakimś czasie - zmęczony postawił dzieciaka na nogi. Dodajmy, iż były to nogi bose. Cóż było robić? Jan ściągnął swoje buty i podarował je małemu biedaczynie. Poszli dalej - dziecko w wielkich butach i bosy święty, który kaleczył sobie stopy na wykrotach. Doszli do strumienia. Jan przekroczył wodę, po chwili usłyszał za sobą wołanie. Obejrzał się. Dziecko stało na drugim brzegu, jego głowę otaczała dziwna jasność, a na wyciągniętej dłoni trzymało pęknięty owoc granatu, zakończony świetlistym krzyżem. Jan usłyszał następujące słowa: "To będzie znak twojego zakonu". I tak się stało. Miłość miłosierna, nieskończona, symbolizowana wielością w jedności (owoc granatu składa się z mnóstwa maleńkich owoców), którą św. Jan Boży praktykował w stopniu doskonałym, a którą my - mnisi - nieudolnie naśladujemy, leży u podstaw działalności zakonnej bonifratrów. Zastanawiamy się - w jaki sposób polscy bonifratrzy przeszli przez "Morze Czerwone" komunizmu? - Komuniści - mówi ojciec Jan - zadali nam ciosy na tyle mocne i skuteczne, że rozwój zakonu w Polsce został zahamowany. Przede wszystkim - odebrano nam bazę w postaci szpitali przyklasztornych i ośrodków leczniczych, zamieniając je w państwowe. Tym samym przetrzebiona została kadra bonifraterska - lekarska i pielęgniarska, wspaniali starzy fachowcy, którzy kontynuowali dorobek kilku stuleci, a młody narybek nie miał się gdzie zahaczyć. Dopiero teraz, w ostatnich latach, zarysowuje się możliwość odzyskiwania naszych szpitali i lecznic oraz odrodzenia życia bonifraterskiego na terenie Polski. Ile przy tym trzeba pokonać przeszkód, wie najlepiej nasz przeor, ojciec Kazimierz, ks. Jan Wąsik, prowincjał wrocławski, który próbuje odzyskać część z całego kompleksu szpitalnego, odebranego nam pół wieku temu. - Czy wśród dzisiejszej młodzieży - proszę ojca - wzrasta zainteresowanie życiem zakonnym? Ojciec Grande odpowiada, że ogromnie dużo powołań zaprzepaszczono w PRL-u. Dopiero teraz, nieśmiało, jeden czy drugi młody człowiek do nich zapuka. Ale to jest ciężki zakon, ciężka praca. Kiedy taki młodzieniec zostanie rzucony na praktykę gdzieś na głuchą prowincję, między psychicznie chorych czy upośledzonych fizycznie, którymi opiekować się trzeba bezgranicznie w dzień i w nocy - to często ani miesiąca nie wytrzymuje. Ciekawi nas, czy kolejne pokolenia przychodzące na świat są silniejsze, czy słabsze, mniej odporne fizycznie?... Ojciec Jan twierdzi, iż przechodzimy - jako ludzkość - zastraszający proces degradacji. - Ale, czy już jesteśmy na tym etapie, że przekazujemy w genach jakąś organiczną skazę? - Zdaniem ojca Jana - jeszcze nie występuje coś takiego jak skaza genetyczna w skali gatunku (nie licząc przypadków urodzeń spotworniałych dzieci na terenach przylegających do Czarnobyla). Ale jesteśmy o krok. Aktualne pokolenie 13-,15-latków, jeśli się wszyscy nie opamiętamy i nie uzdrowimy naszego życia, może już swoim dzieciom przekazywać w genach osłabienie centralnego układu nerwowego. A uzdrowienie życia, to przede wszystkim poprawne żywienie. Nasz organizm musi otrzymywać te składniki, z których sam jest zbudowany. Jeżeli powstanie luka w dowozie odpowiedniej ilości fosforu, magnezu, cynku, selenu, jodu, itd. - zaczyna się tragedia, którą nazywamy chorobą. Rozważaliśmy już przecież podczas tych spotkań i o zawartości ziarnka grochu czy fasoli, o wartościowych kaszach, jarzynach, dobrze sprawionym mięsie, maśle w miejsce margaryny, itd., itp. Tymczasem polska młodzież jest wręcz zamorzona, a w ślad za tym - kompletnie niewytrzymała nerwowo. Ojciec Jan ma wśród swoich pacjentów młodych ludzi tak rozchwianych, niezdolnych do skupienia, źle sypiających, sfrustrowanych, sarkastycznych, kłótliwych, że wprost nie do wytrzymania. Zapytał jednego z drugim - czy chodzą na dyskoteki? Owszem, tak. A czy wiedzą - co powoduje w ich organizmach nadmiar decybeli? Nie, tego już nie wiedzieli. Ojciec Grande zwraca zatem uwagę młodemu pokoleniu na to, że hałas pustoszy zawartość witaminy B, w organizmach. A jest ona odpowiedzialna m.in. za naszą pamięć i stan nerwów. Subkultura młodzieżowa (czy może raczej wymyślona przez diabła - antykultura), ten łomot dysharmonijnej muzyki i migające światła, które porażają przysadkę mózgową powodując przykurcz wszystkich naczyń krwionośnych - to jest droga do samozniszczenia młodych pokoleń. Rodzice, których pociecha wybiera się na tę - panie Boże, odpuść - dyskotekę, powinni bezwarunkowo zaaplikować jej przed wyjściem 3 tabletki witaminy B-compositum, żeby dzieciak wrócił z tych piekielnych czeluści jako tako normalny. - Dzisiaj młodzież swoim sposobem bycia terroryzuje świat - powiada nasz interlokutor. Był u mnie wczoraj nauczyciel szkoły średniej, 43-letni człowiek tak znerwicowany, że nie potrafił opanować drżenia rąk. Uczniowie liceum - wyselekcjonowana, lepsza grupa potrafi, jak się okazuje, szykanować swoich nauczycieli, grozić im, zachowywać się agresywnie i po chamsku. To się wprost w głowie nie mieści. Zawsze w społeczeństwie były jakieś doły, jakiś margines, ale dziś mamy "margines" 80-procentowy. A jak ci młodzi zachowują się w domach rodzinnych? Wnoszą tam nerwowość i podminowanie. Ojciec Jan uważa, że niepokój współczesnych polskich rodzin jest w dużej mierze pochodną antykultury młodego pokolenia. Replikujemy, iż przy najlepszych chęciach, nie da się wrócić do epoki walców... - Ale zróbmy przynajmniej tyle - powiada ojciec - by na dyskoteki trwające do 24-tej nie chodziły dzieci 12- i 13-letnie. Nocny wypoczynek odgrywa w tym wieku ogromną rolę. Inna kwestia - nie obładowujmy tych dzieci nadmiarem dodatkowych zajęć, realizując własne, nie spełnione ambicje. Nauka w szkole jest dostatecznie absorbująca, a my jeszcze zapisujemy dziecko na angielski, muzykę, balet, kółko zainteresowań i taki maluch nie ma czasu nosa sobie utrzeć. Nie mówiąc już o tym, że kompletnie nie przygotowujemy naszych dzieci do życia. Dziewczyna osiąga wiek 20 lat, zna perfekt angielski i niemiecki, jest laureatką naukowych olimpiad, fantastycznie obsługuje komputer, kończy studia... Jest przy tym wyczerpana fizycznie i nerwowo, nie ma pojęcia o samodzielności. Dajmy na to - trafia się miłość, zamążpójście. Pierwsza ciąża, która jest ogromną inwestycją organizmu, może młodą kobietę kompletnie zrujnować. Dzieciak, który rozwija się w jej łonie, wyciągnie z osłabionej matki resztki wapnia, magnezu czy selenu. Pokruszą się zęby, posypią włosy, zaczną się łamać paznokcie, wysiądzie system nerwowy. Bywają przypadki, że młode matki po urodzeniu trafiają do zakładów psychiatrycznych z powodu wyczerpania poporodowego. Czy seks zabija? - Wystraszył nas ojciec dramatyczną diagnozą stanu zdrowia polskiej młodzieży... Proszę powiedzieć - jak wpływa na młody organizm wczesne rozpoczynanie życia płciowego? Ojciec Jan zastrzega, że nie będzie moralizował, choć związek norm moralnych, sformułowanych w chrześcijańskim kręgu kulturowym, z naszym zdrowiem i życiem jest oczywisty. Wystarczy przypomnieć tragedię końca XX wieku, czyli chorobę AIDS... Otóż, dzisiejsza młodzież dojrzewa płciowo nadzwyczaj wcześnie. Problemy związane z pokwitaniem i pierwszą menstruacją przeżywają już jedenasto- i dwunastoletnie dziewczynki. Również u chłopców przedwcześnie rozwijają się organy męskie. A czym to jest spowodowane? Naturalnie, sposobem odżywiania. W naszych organizmach kumuluje się chemia i farmakologia spożywana razem z żywnością. Na przykład, kurczaki, które tak nam wszystkim smakują, nie rozwijają się w naturalny sposób. Przyrost wagi osiągany jest przez podpędzanie hormonami. Nie mówiąc już o tym, że hoduje się je gorzej jak rośliny, bez światła dziennego i bez dostępu świeżego powietrza. A ponieważ łatwo się je przyrządza - pojawiają się na naszych stołach bardzo często. Hormony z kurzego mięsa nie są obojętne dla ludzkiego organizmu, no i mamy to, co mamy - przedwcześnie rozwiniętą i nadmiernie zorientowaną na seksualność młodzież. A współżycie w okresie pokwitania jest dla organizmu zgubne, traci on siły rozwojowe i odpornościowe; ucieka energia, białko jest spalane w wielkich ilościach i młodzież słabnie. Nie bez kozery Kościół poczytuje za grzech ciężki różne formy wyżywania seksualnego, utożsamiając je nieomal z zabijaniem własnego organizmu. Bowiem w okresie pierwszej młodości, kiedy jest czas budowania, następuje gubienie energii, pustoszenie sił żywotnych. Wystarczy powiedzieć, że seks zużywa trzykrotnie więcej energii od tej, jaką potrzebuje organizm na swój rozwój. Zapytujemy o wartości odżywcze uwielbianej przez młodzież, bardzo popularnej pizzy? Ojciec Jan uważa, iż może to być dodatek, urozmaicenie od czasu do czasu właściwej diety, na którą - jak już przecież wiemy - składa się razowe gruboziarniste pieczywo, rośliny strączkowe, ciemnozielone jarzyny, surówki, polskie jabłka, czasem kawałek nietłustego mięsa... Dowcipnie nazywa pizzę "włoskim bigosem". Co tam która gospodyni ma z resztek walających się w lodówce - pokroi, posypie tartym serem i zapieka. Podobnie w bigosie - źle przygotowane, przepitraszone kawałki mięsa, grzybów, przetłuszczona kapusta - składają się na "kompozycję" - Panie Boże, odpuść - prawie nie do strawienia. Przypominamy, iż jest to nasza narodowa potrawa. Adam Mickiewicz, zapewne przełykając ślinkę, pisał: "Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta, która - wedle przysłowia - sama idzie w usta". Choć jest w "Panu Tadeuszu" też coś w rodzaju zastrzeżenia: "Aby cenić litewskie pieśni i potrawy, trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy". - Powiem jedno - kwituje ojciec - polskie żołądki, które trawią bigos i kotlety schabowe, radzą sobie z mocną, fuzlowatą wódką zagryzaną grzybkiem marynowanym w occie, dawno już powinny były trafić do Księgi Rekordów Guinnessa. Gdyby taki, co nie daj Boże, Japończyk, Chińczyk czy Hindus najadł się bigosu a la Mickiewicz czy Wańkowicz - to wysiądzie mu i trzustka, i wątroba, i przez parę tygodni będzie musiał się leczyć z ogólnego zatrucia. Mamy jeszcze pytania dotyczące naszej młodzieży... Na przykład modne jest ostatnio, nawet wśród uczniów szkół średnich, wyskakiwanie na piwko. Czy należy tego kategorycznie zabraniać? - Nie - odpowiada ojciec - byle to była szklanka piwa, a już nie dwie. Przyjmijmy taką zasadę: szklanka piwa jest lekarstwem zawierającym mnóstwo drogocennych składników, natomiast od drugiej szklanki, która już burzy krew dając rozkoszne poczucie rauszu - zaczyna się niebezpieczeństwo pijaństwa. To jest delikatna granica. Naturalnie, nasi starsi synowie i mężowie muszą przy tym spożywać takie jedzenie, które zabezpiecza organizm przed nałogiem, uzbraja go w siły odpornościowe. Wbrew powszechnie panującej opinii powiem, że i pijaka można wyciągnąć z pijackiego rowu odpowiednim żywieniem. Obiecujemy wrócić do tego tematu, jeszcze tylko dwa słowa o naszej młodzieży. Czy powinna pić kawę? - Nie. W miejsce kawy zalecam mocną, zaparzoną na wschodni sposób herbatę (doprowadzamy ją do wrzenia, gotujemy dwie minuty, parzymy około pół godziny, słodzimy łyżeczką miodu). Sprawa ta dotyczy nie tylko młodzieży, ale i ludzi dorosłych, którzy popadli wręcz w nałóg picia kawy, spożywając 6-8 filiżanek dziennie. Przed wojną tylko grafinie i hrabianki pijały kawę, a dziś? Jak to mówią - żuk, żaba i każda baba z mniejszą lub większą gracją sięga po kolejną szklankę. - Ale piątego paluszka już nie odstawia... - Bo nie ma na to czasu - replikuje ojciec. - Za to dostaje "miszugyne kopf" w głowie, ponieważ pochodną picia kawy jest karuzela ciśnień w organizmie. Kawa, obniżając poziom magnezu, obniża zarazem ciśnienie; kwas solny wyprodukowany przez nią zakwasza przewód pokarmowy, zagęszcza osocze krwi i robi się ślimacze krążenie, na które pomóc może... kolejna porcja kofeiny. Kawa pozornie poprawia samopoczucie, zwiększając objętościowo zasób krwi (podobnie jak przedawkowany alkohol zwiększa ilość krwi z 6 litrów na 8), ale zarazem uzależnia, domagając się coraz to nowych porcji. Słowem - nic dobrego. Jeśli już ktoś nie może obejść się bez tej używki, to niech nie przekracza dwóch filiżanek dziennie. Natomiast młodzież, ale i dzieci, i dorośli, i staruszkowie powinni pić naturalne soki owocowe, nie słodzone, przygotowane w prosty sposób w warunkach domowych. Pytamy o soki bardzo znanej renomowanej krajowej firmy, które można nabyć prawie w każdym sklepie. Okazuje się, że ojciec Grande ostrzega przed napitkami, które oferuje nasz rynek. W najlepszych z nich znajduje się co najwyżej 30 procent naturalnego owocu, natomiast reszta to sprowadzane z Zachodu i rozcieńczane ekstrakty chemiczne. Gdyby było inaczej, gdybyśmy mieli do czynienia z uczciwą produkcją z naturalnego owocu, to przecież przy zakładach wytwórczych musiałyby się znajdować olbrzymie hałdy resztek owocowych, wytłoków, zużytkowanych później jako - na przykład - nawóz organiczny. Jakoś nie widać w naszym kraju ani tych składowisk, ani też śladów gospodarowania wyciśniętym owocem. Nasz rozmówca radzi przed zimą przygotować w domu własny stuprocentowy sok owocowy, który należy pasteryzować w następujący sposób: przez trzy dni zagotowujemy, trzymając na niewielkim ogniu po pół godziny bez przykrycia, tak żeby parował i zostawiamy do ostudzenia. W procesie odparowywania giną grzybki i bakterie. Po trzech dniach wlewamy sok do czystych, wyjałowionych naczyń. I nic nie słodzimy. Owoce zawierają glukozę naturalną, najwspanialszą pod słońcem słodycz. Formułuje też ostrzeżenie do rodziców, aby nie podawali dzieciom napojów typu pepsi-cola, czy coca-cola. Wszystko, co ma w swojej nazwie dodatek "cola", zawiera narkotyk. Żony "produkują" pijaków - Ojcze Janie, które z błędów wychowawczych, popełnianych przez współczesnych rodziców, wołają o pomstę do nieba? - wrzucamy do rozmowy kolejny temat. - Generalnym błędem jest niespójność pomiędzy życiem a wzorcem wychowawczym, jaki usiłujemy dziecku wpajać - stwierdza z przekonaniem ojciec Jan. - Jeśli co innego mówimy, a co innego robimy; jeśli ojciec nakłania syna, aby nie pił i nie palił, a sam na jego oczach robi to nagminnie - to z takiego wychowania nic nie będzie. Dziecko funkcjonujące w rodzinie musi mieć wzorzec do naśladowania. Jeśli jest to wzorzec zafałszowany - wyrasta skrzywiona osobowość. Taki ktoś będzie do końca życia krytyczny wobec własnych rodziców, uprzedzony do nich. - Choć zapewne powtórzy ich błędy - zauważamy. - Nasza podświadomość, chcemy tego czy nie, przechowuje - jak na taśmie magnetofonowej - wszystko, czym nasiąknęła w dzieciństwie i dyktuje potem zachowania, od których radzi bylibyśmy uciec. Dziecko dostrzegające, że rodzice są inni w domu, a inni na zewnątrz, w dodatku - o czym wcześniej mówiliśmy - obarczone nadmiernymi zajęciami z powodu ambicji mamy czy taty; przemęczone, przymuszane, zdezorientowane - nigdy nie nawiąże serdecznej więzi z rodzicami, nie będzie im przyjacielem. I tak narastać będzie samotność obu stron, rozsypią się związki międzypokoleniowe. - Przychodzi do mnie - ojciec Jan przywołuje przykład ze swojej praktyki - pewna pacjentka, bardzo nieszczęśliwa kobieta. Nieomal choruje na samotność mając trzech synów i dwie córki. Wszystko to wykształcone, na stanowiskach. Dlaczego jej nie odwiedzają? Ano, za dużo tam było ambicji, a zbyt mało "zwykłej" miłości. Skądinąd wiem, że znaleźć ją można w rodzinach naznaczonych niedostatkiem, tam, gdzie nie ma przesady wychowawczej, a dzieci już od wczesnej młodości troszczyć się muszą o pomoc dla rodziców bardzo ciężko pracujących. Obserwowałem takie rodziny, właściwie społeczności rodzinne, jeszcze zanim wstąpiłem do klasztoru, w trakcie mojej pracy opiekuńczej i zdumiewały mnie wytworzone w nich więzi między rodzicami a dziećmi, rodzeństwem między sobą, wnukami a dziadkami, dalszą rodziną... - Ojcze Janie, co zaproponować rodzinom, w których tej więzi nie ma? - dopytujemy. - Uniwersytet domowy zaczyna się w kuchni - wraca do swojej ulubionej filozofii. - Niechże taka matka nie pozwala, by córka nastolatka uwaliła się w fotelu przed telewizorem, podczas kiedy ona nie wie w co najpierw ręce włożyć. Wszystkie kobiety w rodzinie, poczynając od siedmio-, ośmioletnich dziewczynek, powinny mieć nawyk kręcenia się po kuchni. Kiedy matka kroi chleb, już stoi przy niej córka - podstawia talerz, myje jajka pod bieżącą wodą, żeby nie było salmonelli, podaje je starszej siostrze do rozbicia na patelni... Niech te dziewczynki obserwują przy kuchennych czynnościach własną matkę, a nie jakąś obcą panią, która w telewizji uprawia "gotowanie na ekranie" - nie mając pojęcia o tym co robi, nie tłumacząc telewidzom - dlaczego dobiera takie a nie inne składniki i jaka jest ich wartość żywieniowa. - A propos telewizji. Niedawno usłyszeliśmy w "Wiadomościach" informację o wynikach badań jakości wędlin w naszych sklepach. Otóż, co druga nie nadaje się do spożycia. - Nie zaskakuje mnie to, mówiłem już wcześniej o tym, że często wędliny przygotowywane są z resztek nieświeżego mięsa sztucznie podbarwionego, że wędzi się je w niewłaściwy sposób i przechemizowuje - emocjonuje się ojciec Jan. - Słowem, zamiast odżywiać - trujemy się nimi. - Wejdę w słowo, proszę ojca - ja - kobieta, żona i matka. Słuchając rad ojca Grande, wyrzuciłam już z mojej kuchni margarynę, zrezygnowałam z rosołów, zawiesistych zup i bigosów, z trudem utrzymał się w jadłospisie kotlet schabowy, choć i na niego przyjdzie pora... Domownicy - póki co - nic nie mówią. Jeśli jednak przestanę od jutra kupować wędliny...?. - Można je zastąpić tańszą i dużo zdrowszą potrawą mięsną. Gwarantuję, że karkówka upieczona w jarzynach i krojona na zimno do chleba - będzie wszystkim lepiej smakować od najlepszych kupnych wędlin. - Proszę wobec tego podać przepis. - Wlewamy na dno brytfanny dwie łyżki oleju, kładziemy kilka cienkich plastrów słoniny, na nie sparzone liście kapusty i dużą karkówkę w całości. Obkładamy ją pociętymi w plastry warzywami: marchwią, cebulą, ziemniakami. Można dodać jabłka obrane z łupiny, pocięte na ćwiartki. Wszystko to posypać pieprzem i cynamonem, dodać jagody jałowca, wstawić pod przykrywką do piekarnika. W trakcie pieczenia wlać szklankę białego wina. Zapach rozniesie się taki po bloku, że z ostatniego piętra sąsiedzi poczują. Na kolację zjecie sobie po kawałku gorącego mięsa z warzywami, a w następne dni - można je kroić zimne do chleba. - Zaintrygował nas ten cynamon sypany do mięsa. - Jest to przyprawa niesłusznie u nas zapomniana, a posiadająca wielkie walory zdrowotne. Sproszkowany cynamon stosowany jest na Wschodzie jako lek na biegunkę. Wystarczy spożyć łyżeczkę popijając wodą - stwierdza ojciec Jan, który zdaje się mieć lekarstwo na wszelkie dolegliwości. - Znakomicie podkreśla smak pieczystego; ale także ciast. Można posypywać nim ryż na słodko, czy kaszkę mannę na mleku... - wraca do kulinarnego wątku. - Ojcze Janie, pomówmy - zgodnie z obietnicą - o chorobie zwanej alkoholizmem. - Z góry protestuję przeciwko takiej kwalifikacji. Alkoholizm nie jest chorobą, lecz psychiczną rozpustą, podobnie jak każdy inny nałóg - zaperza się. - Mówiąc o chorobie, usprawiedliwiamy zwyczajnych przestępców obyczajowych. Przede wszystkim, człowiek musi znać wagę czasu, który przeżywa i nie marnować go na przesadne rozrywki. Trzeba być zawsze czymś zajętym. Ja nawet jak siedzę przed telewizorem, biorę druty i wełnę do ręki i robię sweter dla któregoś z braci. - To musi być bardzo wdzięczny widok, ojcze Janie... Okazuje się, że nasz rozmówca żyjąc jako dzieciak na Syberii nauczył się prząść wełnę i robić na drutach. Tam, gdzie mróz sięgał 40, 50 stopni, była to konieczność pozwalająca przeżyć. Tak więc, nie usprawiedliwia on za bardzo pijaków. Twierdzi też, że pijak w domu stanowi produkt niedbałości kuchennej żony. Kobiety same "produkują" pijaków... - A to jakim sposobem, proszę ojca? - Stosując niewłaściwe, "nowoczesne" odżywianie, jejmośćka, i źle traktując męża. Po kilku, kilkunastu latach małżeństwa, kobiety całkowicie przekierowują swoją uwagę na dzieci, a potem na ich rodziny. Mąż zauważany jest tylko wtedy, kiedy przynosi pieniądze, a czasem ma się do niego pretensje za to samo, że istnieje. Cóż dziwnego, że szuka zrozumienia pomiędzy podobnymi mu - trochę sponiewieranymi, nie domytymi kumplami. Po szklance piwa świat zdaje im się lepszy. I tak to się toczy: od szklanki piwa do szklanki denaturatu. Chodzi o to, by kobieta uświadomiła sobie, że ma wobec męża obowiązek opiekuńczy. Darujmy już sobie - na określonym etapie - zbliżenia seksualne, ale należy pamiętać, że mężczyzna jest przez całe życie dużym dzieckiem, trochę nieporadnym i safandułowatym, który potrzebuje opieki, potrzebuje czasem czułości... - wzruszająco ujmuje kwestię ojciec Jan. - A kiedy już się stało i ktoś jest "w szponach", "w otchłani", "w sidłach" nałogu. Co wtedy robić? - pytamy, nie dowierzając, że może istnieć na to kulinarna recepta. - Pomaleńku wyciągać go z pijackiego rowu odpowiednim żywieniem, wzmacniać organizm poprzez dostawę selenu, cynku, jodu, a przede wszystkim magnezu, który jest katastrofalnie niszczony przez alkohol. Ustrój człowieka nasączony tymi substancjami przestanie się męczyć i nie będzie domagał się przepędzenia kaca tzw. klinem - słyszymy w odpowiedzi. - Czy to prawda, że picie wystudza organizm? - dopytujemy. - Naturalnie, alkohol odwadnia i wyziębia (dlatego pijak może leżeć na mrozie i przez długi czas nie zamarznie). Zresztą, wystarczy przyjrzeć się sylwetce alkoholika - jest to ktoś bardzo szczupły, skulony z zimna nawet w upalny dzień, chowający głowę w ramionach - uświadamia nam ojciec tę oczywistość. Dopiero łyk alkoholu, zwiększając objętość krwi i przyśpieszając krążenie, trochę go rozgrzewa. Szczupłość i wystudzenie ciała u pijaka spowodowane jest odparowywaniem płynów. Tak zwane suszenie czują przecież również ci, którzy nie piją nałogowo, a czasem zdarza im się przeholować. - O, właśnie, co ojciec poleca na kaca? - dopytujemy przekonani, że i ta wiedza nie jest mu obca. - Jeśli się już coś takiego przydarzy - stwierdza z pewnym niesmakiem - trzeba na drugi dzień wypić szklaneczkę soku z kiszonej kapusty, zjeść dwa jajka na miękko, następnie wypić duży kubek kakao. I nie ma kaca. - To pociecha dla tych, którzy czasem "ruszają w Polskę". Ale czy można wyleczyć tych, którzy popadli w nałóg? - powątpiewamy. - Naturalnie - zapewnia ojciec Jan z budującą pewnością siebie. - Tylko trzeba bardzo chcieć, odpowiednio się odżywiać, przyjmować stosowne leki i wyeliminować wpływ niewłaściwego środowiska. W cięższych przypadkach należy przeprowadzać kurację w zakładach zamkniętych. - Czyli nie jest prawdą, że pijak pozbawiony wódki, a narkoman swojej używki - umierają? - Absolutnie nie zgadzam się z takim nowomodnym, przewrażliwionym stawianiem sprawy. Wstrząs głodowy u alkoholika czy narkomana jest do przeżycia. Należy w trakcie takiego napadu podać dużą dawkę miodu z cytryną i organizm wytrzyma. Energia z naturalnej glukozy wraz z witaminą C przejdzie do krwiobiegu podtrzymując siły żywotne. Dziwię się, że świat medyczny mówi o "chorobie" - jak gdyby nie była to sprawa wolnej woli, zwykłego widzimisię i dobrowolnego wyboru dokonanego przez "pacjenta"... - bezkompromisowo stwierdza ojciec Jan. - No, a później, kiedy minie kryzys, trzeba delikwenta wzmacniać odpowiednim żywieniem, tzn. podawać dużo nasion strączkowych - fasolę, groch, soczewicę (lekko ją sparzyć, ugotować na miękko, posypać drobnymi skwareczkami z boczku), kawałek wołowiny, sporo nabiału i mleka, codziennie kubek kakao. I koniecznie wzbogacić tę dietę odrobiną czułości... Żółtka zahamowały dżumę Prosimy o poradę w następującej kwestii: czym jeszcze zastąpić drogie i pozbawione wartości odżywczych wędliny zakupywane w naszych sklepach? Ojciec Jan zaczyna swój wywód od tego, by każda gospodyni raz w tygodniu usiadła sobie spokojnie w towarzystwie starszej córki, syna lub kogoś z rodziny i zrobiła tygodniowy jadłospis, proporcjonalny do zasobów pieniężnych, jakimi akurat dysponuje. Następnie zakupiła wiktuały według tego planu, oszczędzając w kolejnych dniach tygodnia sporo czasu. Poleca też każdej kobiecie, aby tworzyła prywatną książkę kucharską studiując i zbierając przepisy żywieniowe z różnych źródeł, a także - tworząc własne. Kuchnia powinna być - jak niegdyś - zindywidualizowana, a także może mieć swoje małe sekrety... I pamiętajmy o tym - podkreśla rozmówca - by zagospodarowywać resztki. To jest już połowa sukcesu finansowego. Na przykład, jeśli została kasza gryczana z poprzedniego dnia - to można ją z rana zalać gorącym mlekiem i jest dla dzieci krupniczek. Do tego pajda chleba posmarowana masłem (nawet cieniutko, byle to nie była margaryna), lekko pociągnięta dżemem i dzieciak może do godziny 16-tej przeżyć bez problemu. Jeśli zostały wczorajsze ziemniaki - to można zrobić kluski śląskie, do nich pół kilograma boczku świeżego podrumienić z cebulką, kubek kefiru i jest gotowy obiad bez wielkiego nakładu finansowego. W zupełności wystarczy, jeśli mięso pojawi się na naszych stołach co drugi dzień. Czy my naprawdę musimy jeść tak dużo mięsa? W Polsce spożywa się je w różnych postaciach rano, na obiad i - dodatkowo - na kolację. Nie potrafimy przygotować zupy bez mięsa, już nie mówiąc o drugim daniu. Jeśli nie ma mięsa - to nie ma w domu obiadu. Tak się przyjęło u 80 proc. rodzin. A zważmy, że hurtownicy i sklepikarze równo nas okradają, biorąc za mięso i jego przetwory 300 proc. więcej aniżeli sami za nie płacą. Tak więc, czas najwyższy, abyśmy się opamiętali. A czemuż to w takiej niełasce znalazły się u pań pierogi, które przecież można przyrządzać na 15 różnych sposobów? - Prosimy ojca by zatrzymał się - no, cóż - przy tym najprostszym, najmniej czasochłonnym. - Podsmażamy w niewielkim rondelku trochę pokrojonego, świeżego boczku i wrzucamy do niego ze cztery garście dobrej, kiszonej, nie płukanej kapusty. W innym rondelku dusimy ze dwie potarkowane marchwie, odcedzamy, żeby nie było za dużo wilgoci i mieszamy z kapustą. Wysmażamy to wszystko razem bez pokrywki - niech odparuje. Zagęszczamy wsypując trochę tartej bułki i wbijamy jedno jajko. Odstawiamy do wystudzenia. Ciasto robimy ze zwykłej mąki, dodając do niej, jak i do wszystkich innych potraw mącznych - dwie lub trzy łyżki prażonych na patelni otrębów pszennych (zawarty w nich błonnik ubezpiecza procesy trawienne i pracę jelit). Tę wzbogaconą mąkę rozrabiamy gorącą wodą i zabieramy się do wałkowania... - Chwileczkę, a gdzie jajka? - któreś z nas usiłuje skorygować przepis. - Nie dodajemy jajek do ciasta pierogowego - stwierdza autorytatywnie ojciec - wystarczy gorąca woda. Ciasto z dodatkiem jaj jest tak twarde, że można potem pierogami o ścianę rzucać... Gotowe pierożki z kapustą, mięciutkie, pachnące, oblewamy masłem i rodzina będzie zajadać z większym smakiem, aniżeli serwowane do znudzenia kotlety schabowe. Na przygotowanie takiego dania wystarczy pół godziny. Prosimy jeszcze o przepis na jakiś szczególnie oryginalny farsz. Jak się okazuje, można nadziewać pierogi... kaszą gryczaną. Jeśli została nam resztka, to wystarczy dodać trochę skwareczek wysmażonych z chudego boczku (tłuszcz wyrzucając) i trochę podsmażonej cebulki do smaku. Wymieszać to i nadziewać ciasto pierogowe. Albo też - przepuszczamy przez maszynkę garść gotowanych grzybków, dodajemy uduszonej cebulki, dwa jajka gotowane na twardo i przetarte, sól, pieprz - i nadzienie gotowe. - A propos grzybów. Jaka jest ich wartość odżywcza? - Poza pewną ilością selenu, właściwie żadna. Mają one głównie walory smakowo-zapachowe. Ale w dobrze zaopatrzonej kuchni domowej powinny być - dodają smaku i poprawiają apetyt. Chcę przypomnieć o jeszcze jednej ważnej sprawie - uzupełnia swoją wypowiedź ojciec Jan - niechże taka pani domu, która wprost i bezpośrednio odpowiada za zdrowie swojej rodziny i nikt z niej tej odpowiedzialności nie zdejmie, nie zapomina o nabiale. Musimy uwzględniać w domowych jadłospisach mleko i jego przetwory. Pamiętajmy, że mamy w układzie kostnym przeciętnie 17 kg wapnia, a jeden procent z tego krąży rozpylony w krwiobiegu zabezpieczając, regenerując, wzmacniając. No, a my musimy to "pogotowie" ciągle zaopatrywać w wapno. Jeśli tego nie zrobimy - organizm poradzi sobie inaczej - zacznie wyciągać wapno z naszych kości. 60 proc. paradontozy, osteoporozy i różnego typu odwapnień spowodowane jest brakiem w jadłospisie mleka i jego przetworów. Prosimy, by ojciec ustosunkował się do pewnej opinii: czy bardzo świeże jajko podawane małemu dziecku może spowodować uczulenie? Z sugestią taką zetknęliśmy się m.in. w pewnych kręgach medycznych. - Jak daleko sięga moja wiedza dotycząca kultury kulinarnej i zdrowotnej różnych czasów i różnych rejonów geograficznych - mówi z przekonaniem nasz interlokutor - to nigdy i nigdzie nie spotkałem się z "krytyką jajka". Weźmy taki przykład: budownictwo sakralne w średniowieczu, gdzieś od XI po XV wiek, stosowało do zaprawy murarskiej białko jaj kurzych. Można sobie wyobrazić - ile tych jaj zużywano na monumentalne przecież budowle. Pozostawały żółtka, które sprzedawano na kwarty na placach miejskich, wprost z ogromnych kadzi. Kwarta żółtek kosztowała jeden grosz. Jako ciekawostkę podam, iż nadmierna podaż żółtek wykreowała "sękacze" - wschodnie ciasta pieczone na samych żółtkach... Otóż, stwierdzona została pewna zależność pomiędzy masowym spożywaniem żółtek a zahamowaniem czarnej dżumy, która dziesiątkowała w XV wieku ludność Europy. Natomiast nie stwierdzono, by z powodu wspomnianego sposobu żywienia jakaś społeczność rozchorowała się, wymarła, czy choćby dostała biegunki. Przez te cztery wieki żółtka były podstawowym dostarczycielem witamin, mikroelementów, biopierwiastków i soli mineralnych. Koniec końców, stanowią one kompletne, stuprocentowe pożywienie dla rozwijającego się kurczaka. Tak więc nie zgodzę się nigdy z jakąś abstrakcyjną, teoretyczną, nowomodną krytyką jajka. - Może zatem i teorię o miażdżycogennej roli jaj należy uważać za chybioną? - usiłujemy nadążać za myślą mistrza Jana. W jajku znajdują się duże złoża lecytyny - odpowiada - którą - ni mniej, ni więcej - leczy się miażdżycę cholesterolową. Byle, naturalnie, nie łączyć jaja z cukrem, na przykład - popijając słodzoną herbatą. Podobnie, jak w przypadku tłuszczów nasyconych pochodzenia zwierzęcego... A podsumowaniem rozważań o jajku niech będzie pewne moje wspomnienie związane z pobytem na Wschodzie, nad rzeką Irtysz. Otóż, żyło tam plemię animistów, które traktowało jaja z nadzwyczajną czcią i honorem. Spożywano je ceremonialnie, poprzedzając posiłek przeprosinami, ukłonami, podziękowaniami. Delikatnie klaszcząc w ręce śpiewano hymny wysławiające życie zawarte w jajku i obdarowane - jak wierzono - duszą. Obiecywano nie zmarnować ani okruszka, a skorupki z wielką czcią zakopywano tam, gdzie spoczywały szczątki przodków i gdzie spoczną przeżywający obecnie swój czas członkowie plemiennej społeczności. - Proszę ojca - podejmujemy kolejny temat - pojawiły się ostatnio w naszych nadmorskich okolicach zakłady zdrowotne, zapewne w jakiś sposób licencjonowane, w których świadczy się przy pomocy skomplikowanych urządzeń usługę polegającą na "odczulaniu" uczuleń. Co ojciec o tym sądzi? - Jest to nabieranie ludzi - słyszymy w odpowiedzi - szamaństwo techniczne XX wieku. Żadne komputerowe urządzenie nie zmusi żywego organizmu do tego, by wyrównany w nim został poziom wapnia, cynku, selenu, jodu - co stanowi początek każdego "odczulania". Strukturalne harmonizowanie pierwiastków w organizmie dokonuje się tylko poprzez odpowiednią dietę. Ciągle przypominam o konieczności spożywania na co dzień nie płukanej i nie warzonej soli z Kłodawy. Dobrym uzupełnieniem elementarnych pierwiastków mogą być zwłaszcza dla mieszkańców południa Polski - tabletki "Kelp" dostępne ostatnio na naszym rynku, produkowane ze zmielonych alg, bardzo zasobne w mikroelementy morza. - Ojcze Janie, w naszych gawędach o życiu i gotowaniu pojawia się od czasu do czasu ciekawie brzmiące słowo "przepitraszenie". Co ono właściwie znaczy? - Odnoszę je - precyzuje ojciec - do czasu gotowania potraw. W Polsce istnieje tendencja do zbyt długiego gotowania. Wyjmujemy potem z garnka rozłażące się mięso i jarzyny, co jest po pierwsze - nieestetyczne, po drugie - gorsze jakościowo. Jeśli na przykład, pieczemy karkówkę - po godzinie nakłuwamy mięso dużym, ostrym widelcem. Nie wydziela się osocze? Nie ma specjalnego oporu? No, to możemy zakończyć pieczenie. A ileż czasu i odżywczej materii marnują gospodynie domowe "przepitraszając" kotlety mielone. Przecież mięso mielone prawie równa się tatarowi, który zjadamy na surowo. Uformowany kotlet należy wrzucić na rozgrzany olej, po chwili - przewrócić (tylko jeden raz, a nie dziesięć) i taki lekko zrumieniony, chrupiący rzucamy na talerz. Uchowaj Boże, podlewać go wodą i dusić zamieniając w twardą podeszwę. Polecam też zmielić trochę więcej mięsa (przestrzegam, przy okazji, przed kupnym mielonym, do którego idą wszystkie resztki i brudy z rzeźni, łącznie z wymionami krowimi) i upiec tyle kotletów, żeby poza obiadem - posłużyły również do chleba na zimno zamiast tych fatalnych sklepowych wędlin. Polak w kąpieli Nie dysponujemy szczegółowymi danymi odnośnie spadku spożycia margaryny czy cukru, gotowania zup bez wywaru itd., ale bez wielkiego ryzyka stwierdzić można, iż ojciec Grande pozyskał sobie zaufanie Czytelników na Wybrzeżu i ma na nich wpływ. Co zauważając (nie bez osobistej satysfakcji) zapytujemy o sprawę, z nieco innej sfery: - Co robić na wypadanie włosów, nie tylko u mężczyzn w określonym wieku, ale i u kobiet, a - nierzadko też u dzieci? - Nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego sposobu na łysienie - śmieje się gładząc swoją skroń. - Jeśli zdarzyły się jakieś incydentalne sukcesy i włosy po niezwykle uciążliwych, czasochłonnych zabiegach odrastały, to zwykle po jakimś czasie znowu następowała ich utrata. Również przeszczepy - najnowszy pomysł - ratują sytuację na krótką metę. Po prostu - w przeciwieństwie do ludów Wschodu (rzadkim widokiem jest łysy Japończyk), rasy zamieszkujące północną i środkową Europę nie mają zakodowanej w genach "dyspozycji" zachowania włosów i z wiekiem liniejemy jak stare lwy na pustyni. - Odbiera ojciec nadzieję? - nie ukrywamy zmartwienia. - Pewne nadzieje możemy wiązać z pomysłowością współczesnej genetyki. Jeśli natomiast chodzi o preparaty wpływające wzmacniająco i stymulująco na włosy, to mam pewne zaufanie do tabletek "Kelp" zawierających mikroelementy morza. Zalecam też w diecie dużo ryb morskich. Rybacy przyswajający dzięki nim fosfor i cynk, zachowują bujne owłosienie do późnych lat życia. - A jak podziałać wzmacniająco na słabnący wzrok? - poruszamy kwestię kolejnej dolegliwości. - Coraz więcej i to coraz młodszych ludzi nosi dziś w Polsce okulary - konstatuje ojciec Grande. - Uważam, że w naszych nawykach kulinarnych nie doceniamy roli najzwyklejszej marchwi. Ile wrzuca jej gospodyni do garnka z gotującym się rosołem? Jedną, a czasem ledwie połowę. Tymczasem marchew jest nosicielem pomarańczowego barwnika, który wątroba przerabia na witaminę A będącą podstawą dobrego wzroku, prócz tego hamującą procesy starzenia, a w dzieciństwie i młodości stymulującą wzrost. Gotowana marchew, której powinno być dużo więcej w naszych zupach, jest bardzo łatwo przyswajalna i nie przysparza żadnych problemów trawiennych. - A marchew surowa? - Byłbym z nią ostrożniejszy ze względu na ciężko strawny błonnik. Ktoś o słabym uzębieniu i słabszym żołądku będzie ją trawił przez parę godzin. I właśnie tym wszystkim, którzy mają problemy żołądkowe, jelitowe, czy wrzodziejące zapalenie przewodu pokarmowego polecam - jako ostatni posiłek dnia - kilka gotowanych ciepłych marchewek z dużą łyżeczką masła. - Czym jeszcze wzbogacić dietę naszych okularników? - dopytujemy. - Mnóstwo substancji odżywczych, w tym złoża lecytyny zawiera wątroba. Na Syberii - wspomina zakonnik - kiedy ktoś zapadał na kurzą ślepotę (marchewki, jak wiadomo, tam nie było), łapano wrony, z ich wątróbek gotowano wywar i tym się wzmacniano. - Ale wątroba zbiera wszelkie toksyny z organizmu... - ripostujemy. - To jest, niestety, ta druga strona medalu - zgadza się - którą musimy uwzględniać. W zwierzęcych wątrobach mamy antybiotyki, hormony i wszelkie chemiczne brudy. Dodam, że i my sami powinniśmy raz na kwartał płukać nasze własne wątroby z toksyn. Polecam w tym celu przed zaśnięciem przez 2-3 tygodnie pić herbatę ziołową naparzoną z dziurawca, mięty i melisy, osłodzoną łyżeczką miodu. - W dzisiejszej gawędzie, proszę ojca, chcielibyśmy podać Czytelnikom "sensacje" natury higieniczno-kosmetycznej. - Nie wiem, czy można nazwać sensacją propozycję powrotu do zwykłego, powszechnego mydła - zastanawia się ojciec Jan. - Szare mydło pośród tych, które reklamuje telewizja, jest podobnie sensacyjne jak lalka-krakowianka pomiędzy różnymi wcieleniami Barbie. Tymczasem stanowi ono najzdrowszy środek czystości. Całymi wiekami ludzie się nim myli i nie mieli skórnych przypadłości. A dziś - co trzeci pacjent przychodzi do mnie z uczuleniami po mydle czy szamponie. Skóra po szarym mydle jest najczystsza, nie odkwaszona, nie podrażniona. Włosy, nawet najbardziej brudne i tłuste, doskonale się oczyszczą po trzykrotnym myciu i spłukiwaniu. Do ostatniego płukania można zastosować wodę zmiękczoną sokiem z cytryny. A jeśli już jesteśmy przy tym temacie, to powiem - jak należy się myć. - Wolne żarty, proszę ojca... - A tak, tak - obrusza się. - Niechlujstwo naszego narodu woła o pomstę do nieba. 90 proc. wielkomieszczuchów, mając łazienki w mieszkaniach, kąpie się od przypadku, a jeśli już to robi - to nieumiejętnie. Tymczasem ciało nasze bez przerwy zmienia naskórek, można powiedzieć, że dwa razy w miesiącu kompletnie liniejemy. Spękany naskórek ściera się i unosi w pyle domowego powietrza. Na dodatek - nasze mieszkania wyścielone są sztucznymi elektryzującymi dywanami, które ożywiają ruch drobinek kurzu i złuszczonej skóry, stanowiących doskonałą pożywkę dla roztoczy. Gdybyśmy przez jakieś specjalne okulary mogli zobaczyć, co unosi się wokół nas w powietrzu, co się w nim kotłuje, to pewnie ogarnęłoby nas przerażenie. Przechodząc z pokoju do pokoju możemy trafić nosem wprost w zagęszczoną, niewidoczną grupę roztoczy z bakteriami i wirusami, i uczulenie czy też infekcja gotowa. Polecam trzymać w mieszkaniach nawilżacze elektryczne. W lekko wilgotnym powietrzu wszystkie te lotne substancje opadają. Co drugi dzień należy obmyć całe ciało. Jak to się robi? Nie, proszę mi nie przerywać. Nie powinniśmy zażywać tradycyjnej kąpieli, podczas której pakujemy do wanny brudne nogi i nie dotarty tyłek - Panie Boże, odpuść - po czym tą samą wodą - rozanieleni - gębę płuczemy, włosy myjemy, do oczu, do nosa nalewamy... A szczęśliwi przy tym, nie przymierzając - jak małpa w kąpieli, bo to i mokro, i ciepło, i niby higienicznie... Więc zanim wpakujemy się do wanny z czystą wodą i jakimś odprężającym pachnidłem - najpierw należy obmyć całe ciało pod natryskiem, wyszorować je dosyć ostrą gąbką (najlepiej gąbką roślinną, sprzedawaną masowo przez Rosjan) zbierając naskórek i oczyszczając pory. Po takiej kąpieli człowiek jest lżejszy i młodszy, oddycha całą skórą, przez którą dochodzi teraz 20 proc. tlenu więcej. - Co ojciec Jan sądzi o pastach do zębów, obecnych na naszym rynku? - Najbardziej szkodliwe są te, które najpiękniej pachną i smakują. Zawarte w nich chemiczne związki mogą się przyczynić nawet do wrzodów żołądka czy uczuleń dróg oddechowych. Zalecam bardzo dokładne płukanie ust po myciu zębów, żeby czasem nie zasypiać z resztkami pasty. - Ostatnio reklamowane są pasty z dodatkiem sody. - Soda bardzo pięknie wybiela i działa bakteriobójczo. Niegdyś żydowscy aptekarze produkowali proszek do zębów, w którym zawsze było 25 proc. sody. Są to więc rzeczy wypróbowane i bezpieczne. - Proszku do zębów nie ma, nie ma też żydowskich aptek. Jaką pastę wybiera ojciec Jan do codziennego użytku? - Najprostszą. Nie chcę robić specjalnej reklamy "Herbapolowi", ale najbezpieczniejsze są pasty ziołowe polskiej produkcji, na przykład - składające się z pięciu ziół. - Mimo metalowych tub w jakie są pakowane? - Ten metal w minimalnym stopniu utleniający się do pasty jest mniej szkodliwy od chemii zapachowo-smakowej i barwiącej. - A jakich proszków powinniśmy, zdaniem ojca, używać do prania? - Jeszcze nie tak dawno praliśmy w płatkach mydlanych, najzdrowszych. - Nie nadają się do pralki. - Szukajcie proszków dla dzieci. Tu normy producenckie są silnie kontrolowane. Wskazane też byłoby dodatkowe płukanie po pralce. - Czy należy krochmalić bieliznę pościelową? - pytamy i o takie sprawy, przekonani, że ojciec ma radę "na wszystko". - Nie. Ścierający się, pylący krochmal jest dodatkową, organiczną pożywką dla roztoczy. Warto pokusić się, choć jest to w dzisiejszych czasach spory wydatek, o zakup bielizny pościelowej z kory. Jest najzdrowsza, nie trzeba jej ani krochmalić, ani prasować. - Ojcze Janie, jeśli gdzieś u kogoś w mieszkaniu ocalała pierzyna po babce... - To trzeba ją natychmiast wynieść do czyszczalni pierza i dać przerobić na trzy kołdry. W tym punkcie jestem przeciwko tradycji. Człowiek w XX wieku pod ciężką, puchową pierzyną - to jednak jest straszny anachronizm. Wychodzi się spod takiego przykrycia spoconym, zmordowanym, i w dodatku podtrutym własnymi gazami, bo nie ma tam ruchu powietrza. Pierzyna jest przeżytkiem poniemieckiej, poznańskiej kultury, kiedy to sypiało się zimą w nie ogrzewanych pomieszczeniach. - Jak - generalnie - powinniśmy sypiać? - Na podłożu dosyć twardym, mogą to być nawet zwykłe deski. Kładziemy na to materac, choćby z gąbki, zaścielamy go kocem wełnianym i dopiero na to wszystko - prześcieradło, nie z gładkich tkanin, ale frotte. Przykrywamy się albo puszystym kocykiem, albo - jak kogoś stać - kołderką puchową w poszwie z kory. Pamiętajmy też o tym, aby na 5 minut przed snem - nawet przy najgorszej pogodzie - pootwierać okna i drzwi by zrobić solidny przeciąg. Kultura żucia Młoda kobieta napisała do redakcji z prośbą, byśmy zapytali ojca Jana na czym polega tajemnica pięknej cery? Więc wśród innych pytań przywozimy do Wrocławia i to. Cera - zdaniem naszego rozmówcy - jest w prosty sposób zależna od brzucha. Jeżeli uporządkujemy nasz system trawienny, to będziemy mieli piękną cerę, natomiast, jeśli ktoś ma zaburzenia żołądkowe, kłopoty z jelitami, nie wypróżnia się należycie i zalegające resztki trują organizm, a jad kałowy przedostaje się do krwiobiegu - to wszystko odbija się na skórze, jej wyglądzie. Albo jest napięta, różowa, czysta, lśniąca, albo - szara, zwiotczała, przebarwiona, czyrakowata... I nic tu nie pomogą kosmetyki? - Wręcz mogą zaszkodzić - uważa ojciec Jan - zwłaszcza te mocno reklamowane, nasiąknięte chemią. Poza tym - na rynku kosmetycznym jest mnóstwo oszustwa (niedawno ukazał się podrobiony krem "Nivea"), brakuje skutecznej kontroli i często nie wiemy - co kupujemy. Na pytanie - Co ojciec Jan poleca z kosmetyków naturalnych? - słyszymy następującą odpowiedź: - Zdrowe, higieniczne, warunkowane ekologicznie życie; spożywanie odpowiednich produktów i właściwe ich trawienie. Wówczas nie tylko będziemy mieć piękną cerę, ale i dożyjemy 120 lat, bo na tyle są zaprogramowane nasze organizmy - jeżeli tylko sami ich nie zniszczymy. - Słynne ośle mleko Kleopatry... Czy istnieje jakiś jego kosmetyczny odpowiednik? - Kleopatra wykąpała się w ciepłym oślim mleku, a potem dokładnie natarła świeżym masłem. I to było mądre ze względu na zawartość witaminy A, która - jak wiemy - hamuje proces starzenia. Podobnie postępują do dziś dnia kobiety azjatyckie. Na przykład, Tybetanki stosują jako jedyne kosmetyki słodką śmietankę, względnie świeżuteńkie, dopiero co ubite masło. A jakie cery mają... Skóra na nich aż lśni. - Masmixu czy margaryny jako kosmetyków naszym paniom raczej nie zalecamy? - Uchowaj Boże! Toż placek ziemniaczany takiej kuracji nie wytrzyma, a co dopiero przewielebna buzia. Proponujemy ojcu Grande, by kolejny temat, dotyczący kultury spożywania rozpocząć cytatem z pewnego wiersza napisanego w Polsce około 500 lat temu: (...) A mnogi idzie za stół. Siędzie za nim jako wół, Jakoby w ziemię wetknął kół. (...) Sięga w misy przed drugiego, Szukając kęsa lubego, Niedostojen nic dobrego. (...) - To słynny wiersz Słoty "O zachowaniu się przy stole" - rozpoznaje natychmiast mistrz Jan - bardzo dobrze, że go przypominacie. Średniowieczny poeta był doskonałym obserwatorem i krytykiem. Niejedna z jego złośliwostek pasuje jak ulał również do dzisiejszych czasów. Zadajemy pytanie z serii pytań fundamentalnych; Na czym polega kultura jedzenia? - Przede wszystkim na tym, by poświęcić spożywaniu czas i uwagę. Nie należy łykać potraw na chybcika, byle jak. Powinniśmy siedzieć przy wysokim stole, na normalnym krześle (uchowaj Boże zasiadać do posiłku w fotelu z ugniecionym żołądkiem). Nogi mają być postawione równo (nie zakładamy jednej na drugą), lekko wsunięte pod krzesło, brzuch troszeczkę wypięty, można - dla wygody kręgosłupa - lekko opierać się o stół, byle nie łokciami. Przy spożywaniu rozmawiamy delikatnie, nie poruszając żadnych drastycznych tematów. Bardzo dokładnie żujemy każdy kęs. Sposób zmielenia, roztarcia pokarmu, jest podstawową sprawą w procesie właściwego jego przyswajania jako substancji regenerująco-budowlanej. Już tam kubki smakowe - jeśli tylko jesteśmy odpowiednio skupieni nad jedzeniem - przekazują do mózgu właściwe impulsy; już mózg - jakby mu się zaświeciła jakaś lampka sygnalizacyjna - rozsyła dyspozycje do wszystkich dziewięciu fabryk przemiany materii funkcjonujących w pełnej synchronizacji; już czekają w gotowości żołądek, trzustka, wątroba; wzbierają soki trawienne... - Dramaturgia procesów trawiennych, kto by pomyślał proszę ojca... Czy wypada - wobec tego - załatwiać interesy przy jedzeniu? Czy anglo-amerykański "lunch", "szwedzkie stoły", bankietowanie na stojąco z talerzykiem w ręku, wyjdą nam - Polakom - na zdrowie? - Obawiam się - stwierdza ojciec Jan - że raczej mogą zaszkodzić. Nowe obyczaje, które wraz z kapitalizmem opanowują nasz kraj, nie mają nic wspólnego z polską tradycją. Jesteśmy od wieków przyzwyczajeni do biesiadowania i celebrowania jedzenia. Przypomnijmy sobie obyczaje naszych przodków, bardzo dobrze uchwycone w książkach czy filmach historycznych; te solidne stoły albo ławy zastawione jedzeniem, przy których zasiadało się godnie, z namaszczeniem. Ojciec, lub najstarszy w rodzie odmawiał modlitwę, błogosławił posiłek i dopiero w skupieniu zabierano się do jedzenia. Nikt się nie śpieszył, nie łykał wielkich, nie pogryzionych kęsów. W niczym nie przypominało to dzisiejszego rozklekotania przy jedzeniu, szybkiego przerzucania z jamy ustnej do żołądka nie przeżutej, zbyt gorącej lub zbyt zimnej, nie przygotowanej do trawienia materii. Co się wtedy dzieje na naszej wewnętrznej scenie wydarzeń? Zdaniem ojca Jana - dochodzi do katastrofy, która polega na złej przyswajalności i złej przemianie materii. Zostaje zachwiana równowaga między pracą żołądka, jelit, wątroby; nie przeżuty pokarm zalega w żołądku, napięcie nerwowe hamuje wydzielanie soków trawiennych, zbyt zimne lub zbyt gorące kęsy i łyki czekają na wyrównanie temperatur (tylko w znormalizowanej temperaturze, troszkę wyższej od pokojowej może zacząć się trawienie) i - w ślad za tym wszystkim - pojawiają się nietypowe wzdęcia, zaparcia, nadkwasota, wrzody, nerwica żołądka... Jeśli chcemy jako społeczeństwo normalnie funkcjonować - musimy wygospodarować w ciągu dnia, czy to w południe, czy pod wieczór, pół godziny na spokojny posiłek w miłej atmosferze. Niech to będzie skromne jedzenie, ale podane na ładnym talerzu, czystym obrusie i przy rozmowie nie wywołującej napięć nerwowych. - Zatem istnieje związek pomiędzy ładnym talerzem a trawieniem? Oczywiście - potwierdza rozmówca - biały lub kremowy talerz ozdobiony jakimś kwiatuszkiem, złotym paseczkiem, delikatnym ornamentem, już samym swoim wyglądem rozładowuje napięcie psychiczne. Jeśli do tego przykryjemy stół lnianym obrusem o żywych barwach (powyrzucajmy ceraty) - to posiłek, choćby najskromniejszy, stanie się relaksem dla oka i dla umysłu. W dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy jesteśmy zagonieni, zmęczeni, znerwicowani, konieczne jest choćby raz dziennie zasiadać przy stole, który daje wytchnienie. Kolejne pytanie jest z naszej strony czystą formalnością: - Czy można w trakcie jedzenia oglądać telewizję? - Z pomieszczenia, w którym jadamy, należy natychmiast wynieść telewizor - pada zdecydowana odpowiedź. - Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządza organizmowi oglądając jakieś trzymające w napięciu programy i nie zwracając uwagi na to, co je. Tymczasem, obyczajem polskim stało się oglądanie bardzo drastycznych dzienników "do kolacji". Pamiętajmy, że taka kolacja może nam stanąć kością w gardle, zwłaszcza kiedy oglądamy kłócących się polityków. Zbieramy z telewizji - jak piorunochrony - całą nerwowość i zło świata, bo przecież niczego innego te dzienniki nie pokazują. - Kiedy należy spożywać ostatni posiłek w ciągu dnia? - Mniej więcej dwie godziny przed zaśnięciem. Takie jest wskazanie generalne. Ja natomiast zalecam niekiedy spożycie bardzo ciężkiej kolacji tuż przed położeniem się do łóżka, tak - ażeby obciążyć rozklekotany, roztrzepany organizm kogoś, kto z powodu znerwicowania ma kłopoty z zaśnięciem. Jeśli on się dobrze naje i - ciężki jak niedźwiedź - uwali na tapczan, to nawet się nie spostrzeże jak zacznie pochrapywać. A żołądek w tym czasie spokojnie, na zwolnionych obrotach będzie sobie trawił. Rano taki ktoś obudzi się wypoczęty, z nowym zasobem sił. Wszyscy inni jednak powinni jadać wcześniej i to niekoniecznie byle jakie kanapki z byle jaką herbatą. Niech to będzie kolacja trochę gotowana, trochę smażona - placuszki jakieś, ziemniaki podsmażone z obiadu z kefirem, kasza gryczana ze skwarkami; jajecznica itp. - Ojcze Janie, gawędę o kulturze gryzienia, przeżuwania i łykania zakończmy pytaniem o... gumę do żucia? - Nie jest to obyczaj elegancki, z całą pewnością - słyszymy w odpowiedzi. - Ale z drugiej strony, pobudzanie gruczołów ślinowych przez odruch ruszania szczękami pomaga w procesach trawiennych. Tak więc nie krytykuję tego. Uważajcie tylko, aby te gumy nie były przechemizowane - co poznajemy po nadzwyczaj pięknym zapachu, smaku i kolorze. No i - żebyśmy nie musieli ich znajdować przyklejonych w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach. Święta po polsku Tym razem przyjechaliśmy do Wrocławia z misją specjalną. W przededniu Wigilii Czytelnicy oczekują od ojca Jana Grande "wstrząsająco prostych przepisów na zdrowe święta". - Zacznijmy od tego - powiada ojciec - aby wreszcie przełamać w Polsce pewną niedobrą tradycję. Otóż, jeśli wybieramy się na święta do rodziny, by spędzić je - ku większej chwale Bożej - wspólnie, to zróbmy to po chrześcijańsku. Pewnie, że najprościej jest zwalić się starej ciotce czy matce na głowę, pozwolić się obsłużyć i wyjechać zostawiając po sobie stosy brudnej bielizny do prania i talerze do mycia. Jednak w dzisiejszych chudych czasach, słowiańska tradycja spotkań rodzinnych musi być wsparta wspólnym wysiłkiem i wspólnymi wydatkami. Jadąc do bliskich zabieramy naszykowane wcześniej w domu ciasta, pieczone mięsa, kiełbasy; w osobną torebkę sypiemy orzechów, jabłek, łakoci, i dopiero wtedy możemy zacząć myśleć o zacieśnianiu więzów rodzinnych. Kolejnym fatalnym nawykiem jest świąteczne obżarstwo. Organizm przeładowany wielką ilością źle dobranych składników, zapijanych nie najlepszym alkoholem, choruje potem przez miesiąc. Postarajmy się, aby "święta po polsku" nie były tylko tępym trwaniem za stołem przy włączonym telewizorze, obżeraniem się, piciem i to najlepiej w gościnie, czyli na tak zwany krzywy pysk. - Gdzie ojciec Jan spędzi święta? - dopytujemy. - W gościnie, a jakże, u rodzonej siostry, w naszym rodzinnym gnieździe w Gorzowskiem, wśród przepięknych lasów. Ilekroć tam jadę, najwięcej radości sprawiają mi wielogodzinne spacery po lasach, obserwowanie natury, oddychanie czystym powietrzem... - Czego serdecznie ojcu życzymy... A teraz przypomnijmy, jakie to dwanaście potraw na pamiątkę dwunastu apostołów powinno znaleźć się na wigilijnych stołach. - Nie ma jednej reguły. Co region - to inny wigilijny zestaw. Proponujemy ojcu, by przypomniał tradycje kresowe, pewnie najbliższe jego sercu, te z przesławnym barszczem wigilijnym z uszkami. - Na wschodzie Polski, Litwie, Ukrainie, Białorusi - rozpoczyna ojciec Jan - najważniejszą potrawą wigilijną nie był barszcz, ale kutia. Przyrządza się ją z łuszczonej, obtłuczonej pszenicy (trzeba trochę poszukać po targowiskach), którą należy namoczyć, a następnie dosyć długo gotować na małym ogniu. Jałowo, bez soli i cukru. Kiedy zacznie pęcznieć - dodajemy trochę świeżego masła, żeby nie pękała. Równolegle przygotowujemy mak, uprzednio dobrze wymoczony. Przepuszczamy go dwukrotnie przez maszynkę do mięsa, po czym jeszcze dobrze ucieramy w makutrze. Mak nie utarty nie ma żadnych walorów zapachowo-smakowych. Dodajemy do niego gorący miód i lekko sparzone rodzynki. W stronach mojego dzieciństwa, za Bugiem, dolewano do maku trochę gorącej wody i powstawało mleko makowe. Ugotowaną w międzyczasie pszenicę formujemy jak babkę, na wierzchu możemy ułożyć rozetkę z łuskanych włoskich orzechów i migdałów, a boki obkładamy makiem. Nabiera się tę potrawę dużą łyżką, po trosze wszystkiego. - Ojcze Janie, co oznacza słowo kutia - dopytujemy - skąd się wywodzi? - Wywodzi się gdzieś z głębi słowiańszczyzny, ale dosłownego tłumaczenia nie znamy. W naszej starożytności na pewno oznaczało jakieś danie, może danie rytualne? Może rodzaj prachleba? Pszenica symbolizuje dzieło rąk ludzkich. - Nieodzownym specyfikiem świąt jest mak. A przecież to narkotyk... Zdaniem ojca Jana, mądrość naszych przodków tak wszystko sformułowała, żeby podczas wigilijnej wieczerzy radość i euforia biesiadników stopniowo wzrastały. Temu służył mak, o którym dziś wiemy, że rozładowuje napięcia, jest środkiem halucynogennym, trochę mąci w głowach. W innych regionach Polski, na przykład w Poznańskiem - zamiast kutii podaje się makiełki - grube kluski z ciasta makaronowego ze słodkim, utartym, wymieszanym z rodzynkami makiem. Po kutii pojawiał się na stołach ukraińskich czy białoruskich (myślę, że te tradycje dominują w bardzo wymieszanej współczesności) barszcz czerwony z uszkami. Naturalnie, prawdziwy, a nie na sztucznej esencji. - Na kwaszonych burakach, proszę ojca? - Otóż, nie. Zdecydowanie tego nie zalecam. Buraki nastawione na kwaszenie z dodatkiem razowego chleba pokrywają się warstwą pleśni z żółtym obrzeżem, w której znajdują się bardzo zjadliwe, rakotwórcze grzybki. Barszcz robimy na burakach pieczonych. Radzę parę dni przed Wigilią upiec w piekarniku na blasze kilka umytych średniej wielkości buraków (wstawiając tam kubek z wodą, żeby trochę parowało), w temperaturze około 250 st. C, przez pół godziny. Po ostygnięciu wstawiamy je do lodówki i kiedy tylko chcemy zrobić barszcz - tarkujemy trzy lub cztery buraki, zalewamy przegotowaną wodą, dodajemy ząbek czosnku utarty z solą, trochę kwasku cytrynowego, cukier, łyżkę oleju i jest wspaniały barszcz, którego nawet zagotowywać nie musimy. Uszka robimy z ciasta pierogowego (tylko mąka i gorąca woda), dodając nieco więcej mąki, żeby się nie rozlatywało. Nadziewamy je gotowanymi, przepuszczonymi przez maszynkę grzybami, które można zagęścić przy pomocy odrobiny tartej bułki. Smacznym dodatkiem do barszczu jest też litewski kulebiak. Przygotowujemy go z ciasta drożdżowego, nadziewanego farszem z kapusty lub kapusty z grzybami Są to po prostu duże drożdżowe pieczone pierogi. - Co robić, żeby ciasto na nich nie pękało i nie kruszyło się? - Na każdy kilogram mąki - radzi ojciec Jan - należy wsypać trzy łyżki mąki ziemniaczanej. A podczas wyrabiania, kiedy ciasto rozczyniane na mleku z drożdżami tak już nieźle wyrośnie - wklepujemy w nie rękami pół kostki masła. Będzie pulchne, kruchutkie, ale nie łamliwe. Po barszczu możemy podać fasolę "Jaś" ugotowaną na sucho z masłem. Czwarta i piąta potrawa - to ryby. Najważniejszy z nich jest karp. Pieczemy go na oleju, panierując w mące i jajku, kilka godzin przed kolacją i podajemy po podgrzaniu. Organizm najlepiej toleruje rybę, która zdążyła ostygnąć i stężeć. Natomiast dopiero co upieczona, gorąca ma nieprzyjemną galaretowatą konsystencję, jakby te tkanki były jeszcze żywe. Po karpiu może być szczupak w galarecie. - A po nim pewnie śledź w śmietanie - uzupełniamy. - Bez śmietany, jegomoście - kategorycznie zaleca nasz mistrz - wszak mamy post, a śmietana jest daniem niepostnym. Podajemy na Wigilię śledzia w oleju z cebulką. Proponujemy, by zrobić w tym miejscu króciutki przystanek i zastanowić się - jak to jest z tym postem oraz - następującym mu na pięty - karnawałowym obżarstwem? Jakie znaczenie dla ludzkiego zdrowia mają takie żywieniowe fazy? - Post był niegdyś ostro przestrzegany - opowiada ojciec Jan. - W adwencie przez wszystkie środy i piątki wstrzymywano się od potraw mięsnych, jadając zupy jarzynowe na oleju, kasze z masłem, śledzie... Post nastrajał ludzi wewnętrznie, przygotowywał ich na przyjście Zbawiciela, a przy tym organizm fizyczny przez te 40 dni odpoczywał sobie, wyjaławiał się trochę, normalizował gospodarkę tłuszczową. Proces ten, niezwykle chwalebny, umożliwiał regenerację organizmu niejako od podstaw. Należałoby namawiać ludzi do przestrzegania postu w całym adwencie. Jest w tym przekazie zdrowotnym mądrość wynikająca z doświadczeń długich wieków. Zgadzając się w pełni z ojcem Janem, przynajmniej teoretycznie, wracamy do naszych dań wigilijnych. Już pewnie będzie szóste, a może siódme... - Rygor dwunastu potraw traktujemy symbolicznie - zauważa nasz rozmówca. - W regionach zachodnich, po rybach podawano gotowane grzyby w mącznym sosie z ziemniakami. A na wschodzie, bliżej Ukrainy, stawiano na stole zapiekaną kapustę. Przyrządza się ją następująco: rzucamy na patelnię z rozgrzanym olejem (około szklanki) pół kilograma posiekanej cebuli, leciutko solimy. Kiedy się upruży na różowo, dodajemy kilogram kwaszonej, nie płukanej kapusty. Wsypujemy trochę kminku, prażymy około pół godziny. W innych regionach kraju podaje się kapustę z fasolą lub grochem. Ponieważ nasza Wigilia jest już dość zaawansowana, muszę powtórzyć, żebyśmy nakładali - dla własnego zdrowia - małe porcje z każdego dania. - O, proszę ojca, na tym etapie to już zazwyczaj luzujemy wszystkie paski i gumki w okolicach brzucha. - Potrawy wigilijne są dość ciężko strawne i wzdymające - ostrzega zakonnik - dlatego polecam, jako zielarz, aby na stole stała podczas wieczerzy w jakimś estetycznym kryształowym dzbanuszku, herbatka ziołowa zaparzona z mięty, odrobiny melisy, dziurawca, kminku, koperku włoskiego. Nie słodzona. Popijając między daniami, nie będziemy musieli sięgać nerwowo po tabletki na trawienie. - Wszystko, co dobre, ma swój finał i chyba - proszę ojca - widać już koniec naszych wigilijnych przysmaków. - Pozostały jeszcze potrawy płynne: kompot z suszonych owoców, lub - zwyczajem Polski zachodniej - zupa z suszonych owoców zaciągnięta kisielem, z lanymi kluskami. A na sam koniec podajemy lekkie, wytrawne, czerwone wino (ciężkie wina rozcieńczamy niegazowaną wodą mineralną w proporcji 1:1) oraz postne ciasta. To istnieją ciasta niepostne? - nasze zdziwienie jest autentyczne. - Naturalnie. Na Wigilię podajemy wyłącznie ciasta drożdżowe i makowce. Wszystkie inne, w których są jajka, masło, śmietana, kremy - zachowujemy na pierwszy i drugi dzień świąt. Świetnie nadają się na stół wigilijny drożdżowe racuchy z rodzynkami: rzadkie ciasto drożdżowe mieszane z rodzynkami - wcześniej namoczonymi i oprószonymi mąką - smażymy na patelni, na gorącym oleju, z obu stron aż do wyrośnięcia. I tak, objedzeni, zadowoleni, trochę rozleniwieni - powinniśmy teraz śpiewać kolędy przy pięknie ubranej, pachnącej lasem choince. - Sztuczna nie pachnie. - Dla mnie, sztuczna choinka - oburza się ojciec Jan - jest zaprzeczeniem świątecznego nastroju. To tak, jakby ktoś trupa z trumny wydobył, posadził na krześle, przybrał, wyperfumował i udawał, że ten ktoś żyje, Panie Boże, odpuść. - Brrr..., proszę ojca. Nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, że olejki eteryczne świerku czy sosny zabijają bakterie w mieszkaniu. Niechby choć jedna żywa gałązka była w dzbanie. Osobiście, przepadam za sosną w domu, która nie zgubi jednej szpilki aż do lutego, a pachnie oszałamiająco... Święta krzepią Nie wyczerpaliśmy świątecznego tematu podczas ostatniego spotkania. Dobrze wiemy, że ojciec Jan Grande ma jeszcze wiele ciekawego do powiedzenia. - Warto wspomnieć tak zwany karawaj, ciasto rodzinne - słyszymy. - Ciasto rodzinne, a cóż to takiego? Na wschodzie piecze się je po dziś dzień. Z białego, maślanego ciasta drożdżowego, wymieszanego z rodzynkami formuje się dużą bułkę, do której przykleja się kukiełki, ptaszki, gałązki, listki - korowód ozdób. Dzieci - ile ich jest w rodzinie - każde formuje kawałek ciasta według własnego pomysłu i aż piszczy z uciechy, a potem nie może się doczekać, kiedy jego laleczka albo ptaszek wyjedzie z piekarnika. Przed pieczeniem smaruje się całą konstrukcję białkiem. Na rosyjskim wschodzie takie ciasto występuje również na weselach i dożynkach, a jego geneza sięga staropogańskiego święta plonów. Tak więc nasze, wigilijne ucztowanie zakończyć możemy łamaniem puszystego, białego, lekko strawnego karawaja. Przy śpiewaniu kolęd każdy odłamuje swoją cząstkę, bez używania noża. Przyszło nam do głowy takie pytanie: czy śpiewanie kolęd podczas Wigilii w domach, ma prócz wszelkich innych, również jakiś sens zdrowotny, terapeutyczny? - Powiedziałbym nawet - ojciec Jan jest wyraźnie poruszony tematem - iż te proste stare kolędy, których nikt się nie uczy, ale jakoś wszyscy je znają (choćby pierwsze zwrotki) - potrafią tak ukoić i rozradować serca, że człowiek - jak przy ogniu w zimną noc - przekonuje się, że żyje, umacnia się w swoim istnieniu. Jest tylko jeden warunek - abyśmy śpiewali kolędy sami, nie wyręczając się cudzym głosem z płyty, taśmy magnetofonowej, telewizora, czy radia. - Czarodziejska noc wigilijna: zwierzęta mówią, ludzie śpiewają własnym głosem... - Żadna elektronika i jej sztuczne produkty, które tworzą nową neopogańską kulturę i obyczajowość, nie licują ze świętem zjawienia się Odkupiciela. Telewizor, mimo że ja sam pokazuję się w nim od czasu do czasu, ma być zamknięty, wyłączony z prądu, a nawet zawieszony jakąś serwetą. Zamiast w telewizor, wpatrujmy się podczas świąt w żywe światło płonących świec. Obowiązkowo powinna być świeca na stole wigilijnym i, choćby mała, symboliczna, płonąca świeczka na choince. Nie nakładamy na nią mrugających lampek. Jest to nowoczesne barbarzyństwo przypominające dyskotekę, które wznieca napięcie nerwowe i nie wiadomo dlaczego, nagle, w czasie świąt wybucha jakaś sprzeczka. - Czy świece powinny być z wosku, proszę ojca? - Dawniej bardzo tego przestrzegano. Wosk, zebrany przez nasze pracowite, jak powiadał Zagłoba, muchy Boże, daje specyficzny, nie męczący wzroku, równy płomień. Świece takie można dziś nabyć w cerkwiach prawosławnych i w niektórych sklepach z wyrobami pszczelimi. - Osobiście uważam - dodaje ojciec Jan - że świeca jest największym wynalazkiem ludzkości. Wypłoszyła wieczorne mroki z chałup i salonów, przedłużyła człowiekowi czas aktywności, trzyma straże przed ciemnością. Jej płomień symbolizuje miłość, pamięć, trwanie. Komu zapalają na grobie świeczkę, ten jeszcze do końca nie umarł. - Jak mamy odpoczywać podczas świąt, proszę ojca? - Dobrze. Po pierwsze - nie przejadać się. Pamiętajmy też o tym, aby w czasie gościny nie sadzać ludzi przy niskich stołach, na fotelach czy ławach, bo to jest tragedia dla układu trawiennego, a także dla krążenia ze względu na ucisk tętnic podkolanowych. Po kilku godzinach puchną nam nogi i ledwie możemy wstać od stołu. Kolejna bardzo ważna sprawa: kiedy już wróciliśmy z kościoła i spożyliśmy świąteczny obiad - nie uwalamy się jak morsy na tapczany i fotele, tylko maszerujemy na rodzinny spacer. Nawet, jeśli na dworze plucha - otwieramy parasole i idziemy: wy nad morze, my - wrocławianie - do lasu. - W pierwsze i drugie święto pojawia się na stołach pieczyste we wszelkich możliwych postaciach. W niejednym z trójmiejskich domów będzie to karkówka w jarzynach a la ojciec Grande... Ojca Jana rozbawiła ta informacja. Dodaje, iż równie smaczna a tańsza, jest przyrządzona w podobny sposób biała kiełbasa, dostępna przed świętami w każdym sklepie. Nacieramy ją olejem słonecznikowym, żeby nie pękała w czasie pieczenia i układamy na blasze. Następnie obkładamy jarzynami według indywidualnych pomysłów, mogą to być te same zestawy co przy karkówce. Pieczemy pół godziny, po czym wyjmujemy blachę z piekarnika, smarujemy kiełbasę łagodnym ketchupem, na warzywa kładziemy ze dwie łyżki masła i ponownie zapiekamy około 20 minut. Wykładamy na półmisek, część zjadamy na gorąco z jarzynami, resztę - po wystudzeniu - bierzemy ze sobą na rodzinne przyjęcie. Do tego wspaniale pasuje surówka z kiszonej kapusty, albo kapusta zapiekana z cebulą, która została z Wigilii. Inną, bardzo przyjemną potrawą na święta jest golonka na chłodno. Przed ugotowaniem należy ją koniecznie bardzo dokładnie wygolić starą maszynką pod bieżącą wodą, podobnie jak i nóżki do galarety. - A nie wystarczy opalić nad ogniem? - Nie - twierdzi ojciec - opalamy tylko drób. Golonkę gotujemy dość długo, tak jak na galaretę, żeby nabrała swoistej lepkości. Wyjmujemy z wywaru, odejmujemy mięso od kości, kroimy w kawałki i układamy warstwami, najlepiej w niewielkich, wysokich foremkach, takich jak do pieczenia pierników. Nie zalewamy wywarem, który następnego dnia możemy zużyć do ugotowania krakowskiego kapuśniaku. Świetnie będzie smakował po tych wszystkich świątecznych słodkościach. Golonka po schłodzeniu, a najlepiej na drugi dzień, ma ścisłą konsystencję i doskonale nadaje się na przekąskę, zwłaszcza na tak zwanych zakrapianych przyjęciach. Panie Boże, odpuść. - Zbliżoną potrawą - dodajemy - są bardzo popularne i bardzo paskudnie nazwane "zimne nogi". - Gotujemy nóżki wieprzowe z dodatkiem jarzyn, pieprzu, owoców jałowca, oddzielamy mięso od kości, układamy je w foremkach, zalewamy przecedzonym wywarem, do którego dodaliśmy wcześniej ząbek surowego roztartego czosnku. Daje on lepszy smak i klarowność. Tłuszcz, który zebrał się po wystudzeniu, odrzucamy. - Jakie znaczenie odżywcze mają orzechy, tak nieodłącznie związane ze świętami? - Orzech jest niezwykle bogatą, wszechstronną substancją - zachwyca się nasz rozmówca - zawiera tłuszcz, białko, witaminy, mikroelementy, biopierwiastki. Jest nimi przepełniony wprost po brzegi skorupki. W dawniejszych czasach, gdy wyżywienie na co dzień było uboższe, orzechy zbierane jesienią znakomicie uzupełniały wszelkie niedobory. Nie było telewizorów, więc ludzie gromadzili się, śpiewali, opowiadali baśnie, a przy okazji łuskali sobie orzechy. Pamiętajmy o tym, by odrzucać brązową łuskę. Nie wolno też jeść zbyt świeżych, jeszcze wilgotnych orzechów, bo łatwo się nimi zatruć z powodu pleśni z niezwykle zjadliwymi grzybkami. - Czy można "ratować" butwiejące orzechy? - Nie - odpowiada ojciec - żadne wysuszanie nic tu nie pomoże i należy je po prostu wyrzucić. Na drugim miejscu po orzechach znajdują się migdały. Zdarza się nam czasem, że odczuwamy jakieś takie szczególne łaknienie, nadzwyczajny apetyt nie wiadomo na co. Wtedy powinniśmy wziąć dwa migdały do buzi i żuć. Są one także znakomitym uzupełnieniem niedoborów żywieniowych, jeśli ktoś ma nerwicowe, przyśpieszone przyswajanie materii. To znaczy - jego system trawienny pozbywa się zbyt szybko treści pokarmowych nie wykorzystując ich do końca. Wtedy migdały są zbawienne. Przychodzi nam do głowy następujące pytanie: jakie są ulubione potrawy ojca Jana? - Nie potrafię wymienić - odpowiada - co mi postawią na stół, wszystko zjem z jednakowym smakiem. - A może ulubione potrawy zapamiętane z młodości czy z dzieciństwa? - A cóż to za smakołyki mogły być na Syberii... - ojciec Jan uśmiecha się, ale niewesoło. Jeśli tylko coś było jadalne, to już było ulubione. Po wojnie wróciliśmy do kraju, gdzie też panował niedostatek i nie było mowy o grymaszeniu. Dziękowało się Bogu za Jego dary bez szemrania. W doświadczeniach mojego życia i pewnie sporej części mojego pokolenia zatarł się podział na smaczne i niesmaczne, lubiane i nie lubiane... Sekrety życiowej energii Kolejny wyjazd do Wrocławia, na sesję rozmów o zdrowym jedzeniu, o zdrowym życiu. Jest sobotnie południe, kiedy zjawiamy się w klasztorze. W soboty ojciec Jan nie przyjmuje pacjentów, w pozostałe dni powszednie - ciżba. Publikacje prasowe zrobiły swoje, teraz zamiast kilkunastu, nawet i pięćdziesięciu pacjentów dziennie dobija się o przyjęcie u ojca Jana. Przybyło też odpisywanie na listy. Rekordowo - 1450 listów czekało na odpowiedź w wielkim, łykowym koszu. Ojciec Jan jest przygnieciony tą popularnością, szczególnie że nie ubywa mu innych obowiązków, np. gotowania braciom. Dziś była na obiad zupa pomidorowa, częstuje nas. Smakowita. Czy to ojca ulubiona zupka? - zagadujemy. Ojciec Jan Grande nie grymasi. Jednakowo lubi wszystkie potrawy nie dzieląc ich na smaczne i niesmaczne. Zastanawiamy się - czy tak powinno być. Po coś przecież Przedwieczny wyposażył nas w rozkosze podniebienia i zindywidualizowane gusty... - Niewątpliwie - przytakuje sprzątając po nas naczynia. Jedzenie, podobnie jak ubiór, jest jednym z elementów kultury osobistej każdego z nas. Nie należy jednak nazbyt sobie schlebiać. Przy układaniu jadłospisu bierzemy pod uwagę przede wszystkim te potrawy, które zawierają substancje niezbędne do życia, są pożywne, proste i nieprzepitraszone. Ulubione dania, przysmaki mogą być tylko uzupełnieniem. Pamiętajmy o tym, że jemy nie dla przyjemności, a jedząc nie robimy nikomu łaski. Naszym świętym obowiązkiem jest podtrzymywanie odpowiedniej życiowej formy własnej persony fizycznej. - Czy jedzenie może stać się nałogiem? - Zdarzają się takie przypadki i to wcale nierzadko - potwierdza. Właśnie wtedy, kiedy wyszukujemy to, co nam smakuje - popadamy w jakieś natręctwo myślenia o jedzeniu. Jest to uzależnienie takie samo jak każde inne i podobnie wytrąca organizm z równowagi. Czasem rozwija się taka przypadłość na podłożu nerwicowym. Ktoś sięga po jedzenie w sytuacji zagrożenia i stresu, tak jak inny sięga po papierosa. A poza tym, takie wyszukiwanie, przywiązywanie wagi do jedzenia i jego smaku jest dowodem bardzo szybko nadchodzącej sklerozy. - Z drugiej strony jednak, apetyt na określone potrawy może sygnalizować żywotne potrzeby organizmu - szukamy usprawiedliwienia. - Niewątpliwie. Organizm sam podpowiada i koryguje stosowną dietę. Na przykład, ktoś chory na wątrobę cierpi na samą myśl o spożywaniu potraw z nasion strączkowych, inny - mając problemy z trzustką i układem trawiennym - nie znosi zapachu gotowanego jedzenia... - Czy w reżimie jedzeniowym ojca Grande jest miejsce na kulinarną wykwintność? - Sprowadziłbym ją wyłącznie do formy, sztuki układania i komponowania tych samych składników, które zjadamy na co dzień w mniej pięknej postaci. Wykwintność potrawy to artystyczny sposób jej podania, nic więcej. W powszedni dzień nie mamy czasu na takie subtelności, co nie znaczy, że jesteśmy zwolnieni z obowiązku dbania o estetykę stołu - czyste, ładne obrusy i naczynia. - Rozpoczyna się karnawał, czas wizyt i przyjęć. Jak dziś urządzać przyjęcia w domach? - Zanikają już przyjęcia, do jakich przywykliśmy w czasach PRL-u. Ze względu na rosnący niedostatek materialny nasze stoły są coraz skromniejsze. Pewnie jest to zdrowsze od niegdysiejszych mocno zakrapianych libacji imieninowych przy głośnej muzyce, w których - chcąc nie chcąc - uczestniczyli wszyscy sąsiedzi w bloku... Uważam - stwierdza mistrz - że Polacy powinni spotykać się rodzinnie i towarzysko w nieco innym stylu. Nie wymagajmy wielkich przyjęć. Niech to będzie smaczna, dobrze zaparzona herbata, lampka wina, ciasto własnej roboty według oryginalnego przepisu. - Na przykład, proszę ojca? - Dajmy na to, taki sernik grodzieński na nietypowym, bo drożdżowym spodzie, jaki piekło pokolenie mojej babki. Wszyscy dziś robią kruche spody, tymczasem stokroć smaczniejszy jest sernik na warstwie dość twardego waniliowego ciasta drożdżowego. Rozrabiamy je na mleku waniliowym, które pozyskujemy gotując w nim dwie lub trzy posiekane laski wanilii. Nawiasem mówiąc, trzeba koniecznie wprowadzić na powrót do naszych polskich kuchni wanilię, która nie tylko daje nadzwyczajny smak i aromat, ale też jest substancją leczniczą, działającą ściągająco i przeciwzapalnie... Ażeby nasz spód do sernika był nieco twardszy, bierzemy na kilogram mąki 5 dekagramów drożdży i dodatkowo przed samym pieczeniem wklepujemy w ciasto pół kilograma mąki i pół kostki masła. Kiedy już trochę zaczyna rosnąć, rozwałkowujemy je na blasze na grubość palca i wstawiamy do piekarnika. Po upieczeniu smarujemy ciasto roztrzepanym białkiem i nakładamy warstwę tłustego sera, który w przeddzień wygnietliśmy ręką (nie przepuszczając przez żadną maszynkę) i zostawiliśmy, by leciusieńko zgliwiał. Naturalnie, dodajemy do sera żółtka (może być kilka ugotowanych na twardo i przetartych przez maszynkę), gruboziarnisty cukier, trochę posiekanej wanilii, zapachy. Wierzch obsypujemy rodzynkami, migdałami, grubym cukrem z cynamonem, układamy na nim kratownicę z ciasta. Pieczemy wyłączając grzanie od spodu. Zapach i smak takiego ciasta jest nieporównywalny z żadnym innym, zwłaszcza fabrycznie produkowanym. - Pogadajmy o alkoholach. I niech nas w tym usprawiedliwi zbliżająca się, jedyna w roku, sylwestrowa noc. - Zamiast tych wszystkich byle jakich wódek i tanich win - obrusza się ojciec Jan - chciałbym widzieć na polskich stołach elegancki i zdrowy alkohol w postaci nalewek owocowych czy ziołowych na spirytusie, własnej produkcji. Trzeba, naturalnie, pomyśleć o tym w lecie, w porze zbiorów malin, jeżyn, czarnej porzeczki... Zasypujemy umyte owoce cukrem w szklanym naczyniu i czekamy aż puszczą sok i zaczną fermentować. Dodajemy wówczas czysty spirytus w proporcji 1:5 i wlewamy do butelek, najlepiej ciemnych. Niech to sobie leży aż do kolejnego Sylwestra. Im starsze nalewki, tym większą mają moc. - A słynna staropolska śliwowica? - Sekret jej klarowności polegał na tym, że robiło się ją ze śliwek lekko niedojrzałych. Wedle najdawniejszych przepisów, należało wrzucić do butli wiadro jeszcze twardych owoców (miękkie i dojrzałe dają trunek ciężki, mazisty), wlać 30 litrów przegotowanej wody, w której rozpuszczono około 10 kilogramów cukru oraz 15 dekagramów drożdży winnych lub piwnych. Zamykało się butlę korkiem z rurką fermentacyjną. Po dwóch tygodniach, kiedy ustawał proces fermentacji, należało wino sfiltrować i rozlać do butelek. Amatorzy mocnych alkoholi dodawali na tym etapie czystego spirytusu wedle uznania. Śliwowica była zdrowym, krzepiącym, "męskim" trunkiem. - Dziś w sklepach kupujemy szampany i wina obwarowane - aż trudno dać temu wiarę - terminem przydatności do spożycia. - Niemożliwe - dziwi się ojciec Jan - jeśli tak, to najlepszy dowód, że nabywamy, w miejsce prawdziwego alkoholu produkt chemiczny, na dodatek gazowany. Strach podawać taki trunek gościom, bo faktycznie można ich potruć. - Aż się prosi w tym miejscu przypomnieć sposób ojca Jana Grande na kaca, który nas niechybnie dopadnie noworocznym rankiem. Otóż - zjadamy na śniadanie dwa jajka na miękko, popijamy dużym kubkiem kakao, po chwili - wypijamy szklankę soku z kiszonej kapusty. - Niekoniecznie musimy w noc sylwestrową pić tyle niezdrowych, fabrycznych alkoholi - sprzeciwia się nasz rozmówca - by odwodnić organizm i wytracić zapasy magnezu. Pora roku nie sprzyja takim ekscesom. Nasze organizmy zimą są słabsze z powodu niedoboru serotoniny - hormonu produkowanego przez przysadkę mózgową pod wpływem słońca. Szara pogoda, brak świeżego powietrza, brak poświaty słonecznej w pomieszczeniach powoduje, że mamy mniej życiowej energii, zdechłe samopoczucie i wisielcze humory. Brak serotoniny powoduje zanik życiowego optymizmu. - Stąd pewnie samobójstwa i choroby depresyjne w Szwecji?... - dopowiadamy. - W niektórych okresach roku kraje skandynawskie są całkowicie pozbawione światła słonecznego. A w Polsce jesienią i zimą, kiedy gruba warstwa chmur wisi nam nad głowami, musimy karmić się okruchami życiodajnej energii słonecznej. Po pierwsze - nie wolno przesypiać całych poranków, ale już od rana starajmy się mieć kontakt z jasnym dniem - zaleca zakonnik, zachwalając własne wstawanie o godz. 5. Uciekajmy z zamkniętych pomieszczeń, organizujmy spacery za dnia. Po drugie - poodsłaniajmy okna. Na okres zimy zdejmujemy z nich zasłony i rozsuwamy firanki tak, żeby jak najwięcej światła wpadało przez czyste szyby. W Holandii już od dawna firany wyszły z użycia. - U nas sąsiedzi gotowi pomyśleć, że jakoś nie potrafimy uporać się z remontem w mieszkaniu... Czy serotoninę można czymś zastąpić? - Nie. Żadne lampy, czy sztuczne słońca nie spowodują jej wytwarzania. Zimą musimy po prostu wstawać o piątej lub szóstej, a kłaść się o dwudziestej drugiej. - Ba, proszę ojca... Większość z nas już dawno zapomniała, że taki właśnie jest naturalny porządek doby. - Niech więc ta większość powyrzuca telewizory za okno i zadba o takie wyżywienie, które przywróci normalny bieg zegarowi biologicznemu. Wieczorne ożywiania się i poranna senność - to symptom braku magnezu w organizmie. Spożywajmy więcej roślin strączkowych, ciemnozielonych warzyw, surówek, polskich jabłek, pijmy - o czym już wcześniej mówiliśmy - dużo kakao. - Co ojciec Grande sądzi o zapożyczaniu energii od innych, konkretnie - od energoterapeutów? - Uważam, że jest to znachorstwo i nabieranie ludzi. W samym Wrocławiu urzęduje obecnie około 40 szarlatanów różnej maści, a w Polsce będzie ich legion. Jestem życiowym realistą i praktykiem i nie uznaję żadnej bioenergoterapii. Każdy z nas ma w sobie samym własną elektrownię, bioprądy, niezbędny mu do życia zasób energii i optymizmu. Jeżeli organizm jest zdrowy, dobrze trawi, ma kontakt z naturą i słońcem, nie bombardujemy go nadmiarem stresów - to energia i radość życia, bez niczyjej pomocy, wprost z niego promieniują. Kobiety, nie łamcie się... - Ojcze Janie, co jest zdrowsze: towarzystwo ludzi czy ich brak? - wybieramy problem do kolejnej rozmowy. - Jedna i druga sytuacja wpływa na nasze zdrowie, humor, samopoczucie - salomonowo rozpoczyna ojciec Jan. Człowiek jest istotą społeczną i nie powinien izolować się, ale też nie należy wchodzić w byle jakie towarzystwo. Wiadomo, że wiecznie narzekający pesymista podziała na nas przygnębiająco, natomiast optymista podbuduje psychicznie. Szukajmy więc osób dobrze nastawionych do życia, radosnych, uśmiechniętych, nie przejmujących się na wyrost, otwartych, prostolinijnych. Unikajmy złośliwców, zgorzknialców, histeryków, ludzi narzucających otoczeniu swoją wolę, rubasznych, hałaśliwych, prowadzących podwójną grę... - O tych ostatnich jakby łatwiej wokół nas - przyznajemy. Ojciec Jan jest dziś w świetnym nastroju, jakby mniej zmęczony, chętnie podejmuje każdą kwestię: - Typ psychiczny dnia dzisiejszego jest znerwicowany, niepewny siebie, zakompleksiony; nawet jeśli się uśmiecha, to krzywo, jeśli prawi miłe słówka - to jest w nich jakiś podtekst, a jeśli się śmieje - to jest to śmiech podszyty histerią. Takie reakcje fatalnie wpływają nie tylko na otoczenie, ale też rykoszetem uderzają w człowieka, który nie potrafi być otwarty i szczery. Jego natura bardzo to przeżywa. Każdy zły, zafałszowany kontakt odbija się na zdrowiu i fizycznym, i psychicznym. - Jak ojciec sądzi, czy zostało coś jeszcze w ludziach z kulturowej przynależności do poszczególnych zaborów? - Myślę, że tak, choć w coraz mniej uświadomiony sposób. Otwartość granicząca nawet z naiwnością, charakterystyczna jest dla regionów wschodnich - pogranicza polsko-litewskiego i polsko-białoruskiego. Kiedy rozmawiam z kimś z Białostockiego czy Suwalskiego - to on jest szczery aż do bólu. Rypie prawdę prosto w oczy i nawet nie pomyśli, że ktoś może się czuć dotknięty. Tak a tak było - kochanieńki - tak a tak ktoś powiedział, i nie ma co tu ukrywać... Taka prostolinijność jest formą uczciwości i zdrowego stosunku do życia. Co ciekawe - ludzie w tej enklawie na wschodzie Polski żyją dłużej. - Zdrowie a dekalog, proszę ojca... Nie ma wśród przykazań bezpośredniego nakazu: szanuj zdrowie. - Jestem zauroczony, wręcz zahipnotyzowany - z przejęciem przyznaje ojciec Jan - mądrością tej epoki, w której wystąpił Mojżesz. Jak długo istnieć będzie ludzkość, tak długo nikt nie zdoła ani dekalogu poprawić, ani coś do niego - w sensie uzupełnienia - dorzucić. W tych dziesięciu punktach zawarte są wszystkie zasady i kodeksy prawne. Dotyczą one życia każdego człowieczego indywiduum, a także każdego narodu. Żaden filozof czy mędrzec, posługujący się tylko ludzkim rozumem, nie byłby w stanie czegoś tak wspaniałego jak dekalog wykombinować. Nawiasem mówiąc - źle się dzieje, że prawnicy różnych epok, również i naszej - rozbudowują systemy prawne gubiąc "po drodze" istotę dziesięciu przykazań. Gdyby tylko one wciąż obowiązywały, na świecie dawno już panowałby porządek. Wracając do pytania... Otóż, dekalog bierze pod uwagę również zdrowie i system żywieniowy. Piąte przykazanie najwyraźniej odnosi się do ochrony życia i zdrowia. Jeśli ktoś pali, pije, nadużywa kawy, cukru, niewłaściwie się odżywia - no to sam siebie zabija. Ileż przedwczesnych cywilizacyjnych zgonów sami na siebie sprowadzamy. Czy, wobec tego, brak troski o zdrowie jest w pojęciu chrześcijanina grzechem? - pytamy retorycznie. - Jak najbardziej. Z zaniedbań tego typu należy się spowiadać. Są to wykroczenia przeciwko piątemu przykazaniu. Jeżeli sam siebie zabijam, świadomie skracam życie, bo truję organizm, niewłaściwie się odżywiam, czy zaniechałem leczenia - to są to grzechy, które ja uznałbym za ciężkie. - Przystąpmy teraz, ojcze Janie, do bardzo delikatnej kwestii. Jak mamy sterować własną płodnością? Czy okresowa wstrzemięźliwość jest faktycznie tą najmniej zawodną metodą? Co w tej sprawie mają do powiedzenia ojcowie bonifratrzy? - pytamy ostrożnie. Ojciec Jan świetnie radzi sobie i z tym tematem: - Jest to niezwykle trudne zagadnienie. Iluż to medyków i seksuologów nabiedziło się od najdawniejszych czasów, by coś definitywnego tutaj powiedzieć. Bezskutecznie. Żywy organizm kobiety nie jest do końca przewidywalny. Wpływa na niego mnóstwo czynników zewnętrznych i wewnętrznych, nigdy nie będzie funkcjonował jak zaprogramowana maszyna. Tylko mniej więcej można orzekać o okresach płodnych i niepłodnych. Nie ma na to gwarancji, podobnie zresztą, jak nie dają gwarancji wszelkie sztuczne zabezpieczenia. Chciałbym przy tej okazji powiedzieć, że dar przekazywania życia jest dowodem wielkiego zaufania Przedwiecznego i musimy być w kontaktach seksualnych niezwykle inteligentni. Trzeba umieć rozróżniać pościg za przyjemnością, o której już drugiego dnia nie pamiętamy, od zbliżenia z kochaną osobą przeznaczoną nam przez Boga. Powołując do istnienia nowe życie, przekazując w genach samych siebie - dotykamy życia wiecznego. Dopóki żyją nasze geny w kolejnych pokoleniach żyjemy i my... Jest to, obok duchowej, forma nieśmiertelności fizycznej. - Raczej mniej czy więcej kontaktów seksualnych, proszę ojca? Mamy na względzie te właściwe, z kochaną osobą. Jak wpływają na nasze zdrowie? - dociekamy. - Zalecałbym wstrzemięźliwość. Sam przebieg i doznanie kontaktu cielesnego po okresie pewnej przerwy - są intensywniejsze. Wszystko dzieje się jakby od nowa... Przy nadużywaniu seksualności ograbia się organizm z białka, cynku i selenu, wysiada serce i krążenie. Można nawet zauważyć, że ludzie stojący na rubieży rozpusty żyją kilkanaście lat krócej. - Czy impotencja może mieć związek z wcześniejszym nadużywaniem seksualności? - stawiamy kwestię. - Naturalnie - potwierdza ojciec Jan - nadużywanie powoduje nerwice seksualne, bardzo trudne do wyleczenia. Podłożem impotencji może być także brak fosforu, cynku, selenu i białka w organizmie. Powoduje to rozstroje hormonalne, wstrzymanie wzrostu komórek rozrodczych i mężczyzna, mimo że młody czy w średnim wieku - czuje się jak stara babcia. Jeżeli jednak uzupełnimy braki poprzez odpowiednie żywienie, dodając do tego witaminy z grupy B - to człowiek stanie na nogi i będzie inaczej na wszystko reagował. Są to jednak sprawy zbyt poważne, by leczyć je na łamach gazet, czy odwołując się do rad przyjaciół. Zaburzenia seksualne leczymy wyłącznie u dobrego specjalisty. - Czy to prawda, że w diecie osoby mającej kłopoty seksualne, powinny się znaleźć pestki dyni? sprawdzamy zasłyszaną receptę. - Tak, ze względu na dużą zawartość pierwiastków, o których wcześniej mówiliśmy. Polecam też ryby morskie w miejsce dań mięsnych. - Jak przeżyć menopauzę, ojcze Janie? - Spokojnie - odpowiada stanowczo mistrz Jan. - Bez sztucznego i zarazem histerycznego podtrzymywania działalności hormonów, odpowiedzialnych za rozrodczość kobiety. Jeśli natura sama działa w ten sposób, żeby ją wyciszyć - to należy tego głosu posłuchać. Włączenie preparatów hormonalnych może być niebezpieczne. Wyobraźmy sobie, że do świecy, która pomaleńku gaśnie - dolewamy kropelkami wosk. Taka świeca może jeszcze - co nie daj Bóg - zamienić się w wielki płomień, który spali własną podstawę. Nie narażajmy naszych organizmów na nieprzewidywalne tragedie. Dobry lekarz powinien zwrócić uwagę kobiecie, która wchodzi w okres menopauzy, na konieczność spożywania dużej ilości wapnia - w mleku i jego przetworach. W tym czasie bowiem zaczyna się proces szybkiego ubytku wapna w kościach i - w ślad za tym - osteoporoza, czyli szczególna podatność na złamania. - Dlaczego tak się dzieje? - dopytujemy zaintrygowani. - Ze względu na zaburzenia hormonalne, powodujące przyśpieszoną pracę serca, które wzmacnia się "wydziobując" wapń z kości. Zachodzi również pewien proces nieprzyswajania wapnia przez organizm kobiecy, co ma na celu spowodowanie uwiądu organów rozrodczych. Jeśli więc tej ucieczki wapnia nie uzupełnimy poprzez pożywienie, to po pięćdziesiątce 90 proc. kobiet ma zwyrodnienia układu kostnego i mięśniowego, które łączą się z dotkliwymi bólami krzyża, kości biodrowych, nóg, mięśni całego ciała. - Czy należy stosować jakieś preparaty wapniowe? - Raczej nie. Litr mleka i dziesięć deka sera na dobę jest podstawą regeneracji organizmu w wieku średnim - stwierdza ojciec Jan, jak zawsze zwolennik metod naturalnych. Jeśli ktoś nie toleruje mleka słodkiego, niech je spożywa w postaci przetworzonej - kefiru lub jogurtu. - Co stosować na bolesne miesiączkowanie? - Zaparzamy łyżeczkę nasion najzwyklejszej marchwi w szklance wody i pijemy dwa, trzy razy dziennie w dniach poprzedzających okres i podczas krwawienia. Marchew działa rozkurczowo, bóle mijają lub są znacznie słabsze. Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem - Proszę nam powiedzieć - jakie znaczenie w życiu dojrzałego człowieka ma fakt, iż był on w niemowlęctwie karmiony mlekiem własnej matki? - Kolosalne - mówi ojciec Jan. - Mleko matki - z czego mało kto zdaje sobie sprawę - jest w swoim składzie niepowtarzalne, zindywidualizowane, podobnie jak ona sama i jej dziecko. Nie tylko nie jest obojętny fakt, czy niemowlę karmi się mlekiem krowim czy kobiecym, ale też - czy mleko to pochodzi wprost od własnej matki. W języku polskim przechowało się powiedzonko o tym, że coś zostało "wyssane z mlekiem matki". Otóż, wysysamy zarówno wartości odżywcze, jak i - w pewnym sensie - charakterologiczne, determinujące nas życiowo, na podobieństwo genów. Na szczęście, w naszym społeczeństwie przemija moda na karmienie sztucznymi, sproszkowanymi mieszankami mlecznymi i ambicją kobiet staje się karmienie piersią. Tym samym zaopatrują one własne dzieci w ciała odpornościowe, chroniące przed wirusami i bakteriami. Żadne inne mleko takiej odporności nie zapewni. Dodajmy jeszcze, że dzieci karmione mlekiem matki nigdy nie mają skazy białkowej. - Jak długo - zdaniem ojca - należy karmić piersią? - Przynajmniej do roku. W poprzednich pokoleniach był taki obyczaj, że matka między jednym a drugim porodem wciąż karmiła. Na Syberii, gdzie spędziłem dzieciństwo, zdarzyło mi się obserwować przeróżne sytuacje. Kiedyś, wracając z kolegą ze szkoły (a chodziliśmy do trzeciej klasy) - zaszedłem do jego domu. Patrzę i oczom nie wierzę. Wowka, podrośnięte chłopaczysko dostawia się do matki, a ona siada, wyjmuje pierś i podaje mu do ssania... Jak się okazało, wśród azjatyckiej ludności obyczaj karmienia piersią przez długie lata był powszechny. Cywilizacja, do jakiej myśmy przywykli, nie dotarła w okolice Kirgizji czy Kazachstanu. Tam ciągle było średniowiecze, nikt nie słyszał o szpitalach czy lekarzach. Ale za to podczas siedmiu lat, które tam spędziłem, widziałem tylko trzy pogrzeby miejscowych. Polacy natomiast wymierali gromadami. W naszej cywilizacji niechby kobiety karmiły do roku, a już zaoszczędzą ciężkie pieniądze na lekach i wizytach lekarskich. Informujemy ojca Jana o najnowszych badaniach przeprowadzonych w USA, które wykazały, że mleko kobiece niszczy komórki rakowe. - Wiedziano o tym już za czasów mojej młodości i wcześniej - replikuje rozmówca. Rak był wtedy trudniej wykrywalny, ale też o wiele rzadziej występował. Diagnozowano go zwykle w dość zaawansowanej fazie, kiedy pojawiały się guzy, lub organizm był już znacznie wyniszczony i starano się pomóc podając mleko kobiece - dwie szklanki dziennie. W niejednym wypadku następowało zahamowanie rozwoju komórek rakowych i wyzdrowienie. A jakie mleko powinniśmy kupować - w woreczkach foliowych, czy - niemal dwukrotnie droższe - w kartonikach? - Mleko kartonikowe jest odparowane - odpowiada ojciec - zabezpieczone działaniem temperatury przed nadmiarem zanieczyszczeń. Generalnie, dużo lepsze od tego w workach foliowych. Można to zresztą samemu sprawdzić stawiając oba rodzaje w słoiczkach. Po kilkunastu godzinach mleko z woreczków zsiądzie się jako bardziej zanieczyszczone. No i dwie trzecie jego zawartości to woda. Uważam, że lepiej wypić szklankę pełnowartościowego napoju niż litr byle czego. Interesuje nas kolejna sprawa: czy - mianowicie podawać maleńkim dzieciom odżywki, zupki, przeciery kupowane w sklepach? - Matki powinny unikać tych gotowych specjałów, jak - nie przymierzając - diabeł święconej wody - sugestywnie przedstawia swoje stanowisko ojciec Jan. - Różne firmy, zwłaszcza zachodnie, robią na tym kolosalne interesy... A czy to tak trudno zetrzeć własnemu dziecku jedną marchewkę, jabłuszko, czy odrobinę jarzyn? Niechże ta matka sama popróbuje smaku potrawy ze słoiczka pewnej znanej firmy, albo jeszcze lepiej - niech dyrektor tej firmy żywi się przez jakiś czas tym co produkuje, a zobaczymy jak na tym wyjdzie. Wcale nie dziwię się dzieciom, że plują takim niesmacznym, jałowo przyprawianym jedzeniem... Generalnie, bardzo boję się o generacje chowane na sztucznych pokarmach i od maleńkości faszerowane antybiotykami i chemią. Po trzydziestym roku takie organizmy mogą się już nie nadawać do życia. - Proszę ojca - wpadamy w kwestię - te piękne, długonogie, cieniutkie jak gałązki dziewczyny, które osiągają i do dwóch metrów wzrostu... Czy są to zdrowe sylwetki? - Po pięćdziesiątce - jeśli zabraknie właściwego odżywiania i odpowiedniego trybu życia - kręgosłupy tych ludzi będą trzaskać jak zapałki, Boże uchowaj! - Ojciec Jan nie szczędzi nam, jak widać, silnych wrażeń. - Gołym okiem widać - kontynuuje - że to pokolenie wybujało w nienaturalny i niekorzystny sposób. Modna dziś sylwetka przypomina wiotką lebiodę hodowaną gdzieś w zacienionym, betonowym kącie, bez dostępu słońca i odżywczych soków zdrowej ziemi. Zwracamy uwagę naszego rozmówcy na ton czarnowidztwa przebijający w tej rozmowie... - Jako zielarz i medyk zakonny obserwuję w ciągu ostatnich dziesięciu lat wyraźny regres zdrowotny naszego społeczeństwa. I to wszystkich jego generacji - pada zdecydowana riposta. - Wystarczy powiedzieć, że wróciła gruźlica, już przecież w pewnym okresie zupełnie zlikwidowana. Zubożenie materialne, niedożywienie, napięcia psychiczne, wieczna irytacja spowodowana zachowaniami polityków, beznadzieja życiowych perspektyw - doprowadzają do osłabienia odporności organizmu i załamania zdrowia. Ludzie odpowiedzialni za politykę zdrowotną powinni zdawać sobie sprawę z tego, że gruźlica w społeczeństwie jest jak tykająca bomba. To nie AIDS, którym zarażamy się przez krew. Gruźlica rozprzestrzenia się błyskawicznie. Wystarczy, że do autobusu, biura, szkoły, sklepu wejdzie jeden prątkujący... Jeśli się przed nią nie uchronimy, to większość środków budżetowych pójdzie na leczenie, zamiast na rozwój gospodarki. Podłożem 90 proc. chorób, z jakimi przychodzą do mnie pacjenci, jest nerwica, od której zaczyna się rozbrojenie organizmu. Jeśli do tego dodamy zanieczyszczenia atmosfery i brak troski o ekologię, to - generalizując - powiedzieć można, że chorujemy na własną epokę. - Czy można w dzisiejszej dobie zabezpieczyć się w jakiś sposób przed kataklizmem, nagłym nieszczęściem? - pytamy dalej, choć ojciec Grande nerwowo zerknął na zegarek. - Odpukajmy w nie malowane... Póki co - nie słychać w naszej strefie geopolitycznej o żadnych tego typu zagrożeniach. Specjalnością wieku są zagrożenia ciche, podstępnie działające, nie spektakularne. I to one zbierają największe żniwo. Jednak ja osobiście, nauczony doświadczeniem syberyjskim, nie byłbym spokojny nie mając w szafce po kilka kilogramów różnych kasz, mąki z otrębami, fasoli i grochu, suchych makaronów, soli oraz kilku butelek oleju... Kiedyś, każda szanująca się gospodyni przechowywała te produkty w woreczkach płóciennych, w tak zwanych komórkach, czyli przewiewnych, chłodnych pomieszczeniach przy kuchniach. Dobrze jest mieć trochę zapasów pod ręką, niezależnie od humorów światowej polityki. - Czy zdążymy, proszę ojca, omówić jeszcze jedną sprawę? - Niepokoimy się o czas, który tu we Wrocławiu biegnie nam szybciej. - Czy, mianowicie, wolno sięgać od czasu do czasu po smakowicie pachnący, przetopiony w domowych warunkach smalec? Mamy na uwadze fakt, że jest to sam tłuszcz nasycony, a taka - dajmy na to - choroba Alzheimera tylko czeka... - Byle ów smalec nie spotykał się z białym pieczywem i cukrem, a możemy go z pożytkiem dla zdrowia spożywać - odpowiada rozmówca. - Przez całe wieki był w powszechnym użyciu; smarowano nim chleb, wypiekano placki. Ludzie dożywali dziewięćdziesiątki zachowując jasność umysłu. Choroba Alzheimera to znów, niestety, specyfika naszych czasów. Ciekawi nas czy ojciec Jan - człowiek Wschodu, gdzie często jadało się "sało", czyli słoninę - zna jakiś ciekawy sposób jej przyrządzania? - Bierzemy dość grube plastry zwykłej surowej słoniny - z miejsca możemy notować gotowy przepis - rzecz jasna, smaczniejsza będzie ta z wiejskiego uboju, opalona ogniem, o specyficznej strukturze i nacieramy ją solidnie czosnkiem roztartym z solą. Następnie kładziemy do glinianego garnka, przyciskamy czymś ciężkim. Po paru dniach, kiedy słonina nieco się sprasuje, przewracamy ją. Robimy tak kilka razy, mniej więcej przez dwa tygodnie. Kiedy zauważymy, że słonina wchłonęła wcześniej wydzielony płyn i naciągnęła czosnkiem, wyjmujemy ją, oskrobujemy z nadmiaru soli i wieszamy na haczykach w przewiewnym miejscu. Podsuszoną przechowujemy w lodówce, a wieczorami kroimy do razowego chleba z kwaszonym ogórkiem i zbożowej kawy. Zamiast kiełbasy. Jest także bardzo smaczna do piwa. Nasz przyjaciel ból Ludzie mają coraz mniej czasu, farmacja wychodzi temu naprzeciw. Zastanawiamy się, czy byle jakie jedzenie uzupełnione preparatem witaminowomineralnym typu "Muld-tabs" staje się pełnowartościowe? - Taki proceder - uśmiecha się ojciec Jan - jest możliwy, ale na krótką metę, w jakichś nadzwyczajnych okolicznościach. Na przykład - jesteśmy poza domem, bez możliwości regularnego spożywania posiłków, albo też nie dojadamy podczas kuracji czy rekonwalescencji... Wówczas uzupełniamy niedobory żywieniowe w sposób sztuczny. Nigdy jednak nie zrównoważy to w pełni zasobu witamin i mikroelementów przyswajanych z normalnym, wartościowym pożywieniem. Na co dzień, jeśli odżywiamy się właściwie i mamy zdrowy, sprawny organizm - nie potrzeba nam żadnych dodatkowych witamin w tabletkach. Zatem, nie kupujmy ich na wyrost w aptekach, choćby miały być najcudowniejsze. Człowiek bardzo łatwo przyzwyczaja się do myśli, że tabletka załatwi za niego wiele spraw i - nierzadko - wpada w lekomanię. - Zjawisko to było dość nagminne w epoce tanich leków, ale chyba już nie dzisiaj... - Strach przed utratą zdrowia powoduje, że ludzie chcą się zabezpieczyć i nadużywają lekarstw - utrzymuje nasz rozmówca - nieświadomi tego jak bardzo sobie szkodzą. Zażywajmy leki tylko w okresie, kiedy występują objawy chorobowe i tyle, ile trzeba. Na Zachodzie jest taki obyczaj, że resztki lekarstw - nie zużyte w czasie choroby - zanosi się w zakorkowanej buteleczce do apteki i odzyskuje za nie część pieniędzy. Również tabletki sprzedawane są na sztuki, a nie zaraz w całych opakowaniach. Natomiast w polskich domach, mimo obecnej drożyzny, wystarczy otworzyć szafkę z lekarstwami, a wysypują się z niej napoczęte tubki, fiolki, opakowania - przeterminowane lub na granicy ważności, z którymi nie wiadomo co zrobić... - Czy zioła wymagają podobnej precyzji i ostrożności w zażywaniu? - dopytujemy. - Naturalnie. Źle dobrane i niewłaściwie stosowane zioła mogą wyrządzić wielkie szkody w organizmie. Dlatego zalecając laikom zakładanie apteczek zielarskich, zarazem zastrzegam, by czynili to odpowiedzialnie. Trzeba prowadzić notatnik, w którym zapisujemy przeznaczenie każdej rośliny. Jest na rynku dużo poradników, między innymi bonifraterskich, którymi możemy się posługiwać przygotowując mieszanki. Zaobserwowałem w czasie mojej praktyki pewien fenomen w ziołolecznictwie. Mianowicie, zioła zbierane i przygotowywane własną ręką, oddziałują skuteczniej od innych - wygłasza oryginalny pogląd zdeklarowany zielarz. - To ciekawe. Ale, proszę ojca, wśród ziół, podobnie jak wśród grzybów, są jadalne i "trojaki" - popisujemy się wiedzą. Zakonnik poprawił się w krześle i rozpoczął wywód: - Pierwsze, najbardziej niebezpieczne trucizny, jakimi posługiwała się ludzkość, pochodzą ze świata roślinnego. Na polach i łąkach Europy rośnie około 30 trujących gatunków, wśród nich słynna cykuta, którą wypił Sokrates, wilcza jagoda, pokrzyk... W średniowieczu każda zielarka miała własny, trzymany w tajemnicy specyfik, będący kombinacją trujących ziół. - A piołun - leczy czy truje? Podaje się go dzieciom w herbatkach na apetyt; dorośli piją "piołunówkę", niekoniecznie na apetyt... - Piołun jest lekiem tylko w minimalnych, kropelkowych, dokładnie odmierzonych dawkach. Przedawkowany staje się śmiertelną trucizną. - Ojcze Janie, czy mocz - Panie Boże, odpuść - zapożyczamy od naszego rozmówcy porzekadło - leczy? Są w świecie, a ostatnio też w Polsce, entuzjaści tak zwanej urynoterapii. - Gdyby mocz leczył - odpowiada rozmówca - to Przedwieczny nie wyposażyłby naszych organizmów w nerki, żeby z ich pomocą usuwać toksyny i wszelkie inne paskudztwa. - Ale ponoć już w starożytności, w Indiach... - Każda moda - nie daje nam dokończyć ojciec Jan - a zwłaszcza ta najgłupsza, szuka dla siebie uzasadnienia w "starożytności". Przyszła kiedyś do mnie urynoterapeutka (obraza Boska, a nie słowo), w dodatku pani doktor i jak nie zacznie wywodzić... Wreszcie tak mnie zdenerwowała, że poradziłem jej, by oprócz moczu, podawała również swoim pacjentom fekalia na jakimś ładnym talerzyku. - Czy równie kontrowersyjnym środkiem leczniczym jest nafta? - sprawdzamy i ten specyfik. - Nafty nie wolno pić. Jest trucizną, która czyni spustoszenie, jeśli dostanie się do wnętrza żywego organizmu. Można ją stosować tylko zewnętrznie, do smarowania skóry przy stanach zapalnych czy odmrożeniach. - Od niedawna dostać można na naszym rynku tak zwaną naftę kosmetyczną do pielęgnacji włosów. Stosowana z dodatkiem żółtka i cytryny ma działać wzmacniająco na cebulki - rewanżujemy się przepisem. - Spójrzmy, jak to wyglądało w praktyce poprzednich wieków - ożywia się ojciec Jan. - Naftę, jako środek higieniczny, stosowali Żydzi, Gruzini, Cyganie. Ludy te całymi miesiącami nie myły włosów, natomiast wylewały na głowę naftę, która oczyszczała, dezynfekowała, usuwała wszelkie bakterie i grzyby, a jednocześnie zbierała tłuszcz, zapobiegając łojotokowi. Przy tym wszystkim nafta odstręcza insekty. Dziś nie mamy wątpliwości, że włosy tych ludów były nadzwyczaj mocne i piękne. Tak więc nie potępiam nafty jako kosmetyku, zalecam jednak ostrożność osobom skłonnym do uczuleń. - To, co dawne, mądrzejsze jest od nowego. Porównajmy wobec tego żucie tytoniu z paleniem papierosów - proponujemy. - O tym, że papieros skraca życie, wie dzisiaj nawet dzieciak w przedszkolu... Azjaci od niepamiętnych czasów aż do dzisiaj - nie znając papierosów - zakładają sobie w kącikach ust prymki tytoniu i co chwila spluwają jak wielbłądy. I cóż się okazuje? Ludy te nic nie wiedzą o katarach, nieżytach górnych dróg oddechowych, gruźlicy, gronkowcach czy paciorkowcach - tak dalece ten tytoń jest bakteriobójczy - i takie rewelacje zna nasz cicerone. - W jakiej postaci się go zażywa? - Niektórzy tną zielone, żywe liście, inni - suszone, jeszcze inni sproszkowane. Zwyczajem arystokracji tatarskiej, która wprowadziła tabakę - kładą sobie na dłoń sproszkowane liście tytoniowe pośledniejszego gatunku i wdychają. - Wychodzi na to, że kichanie ma również znaczenie zdrowotne? - Jak najbardziej - potwierdza ojciec. - Wstrząs podczas kichnięcia oczyszcza przewody nosowe i gardło, wyrównuje ciśnienie, nie dopuszczając do szumów w głowie, a sam proszek (byle nie była to tabaka palona) działa bakteriobójczo. - Ojcze Janie - proponujemy - poświęćmy teraz trochę miejsca sprawie, która od wieków zajmuje umysły filozofów i uczonych: czym jest ból w życiu człowieka? Jak sobie z nim radzić i co o nim myśleć? - Ból jest zawsze okropnym przerażeniem dla człowieka. I ten fizyczny, i ten psychiczny. Kiedyś ludzie lepiej go znosili, byli bardziej odporni. Dziś, niestety, ból powala nawet silnego mężczyznę, zmieniając go w kwilące dziecko. - Ale też dzisiaj mamy do czynienia z czymś, co jest niemal ekstraktem bólu, przy niektórych nowotworach... - W takich sytuacjach musi się go likwidować sięgając nawet po ostateczne środki, jak na przykład morfinę. Tu musi działać dobry lekarz, traumatolog specjalizujący się w walce z cierpieniem. Powstaje jednak pytanie - czy każdy ból należy likwidować? Jeśli Przedwieczny uczynił go atrybutem naszego życia, to widocznie jest on potrzebny. Na przykład - podczas porodu. Matka, która urodziła dziecko bez bólu, a tym bardziej pod narkozą, nie ma odpowiedniego uczuciowego rozeznania sytuacji. Ni stąd, ni zowąd pojawia się przy niej istota, którą ona nieraz z trudem akceptuje. A jak kobieta przejdzie przez ból, który zaaplikowała jej mądrość Boża, to w momencie pierwszego płaczu dziecka dozna tak cudownych uczuć, że bardzo szybko zapomni o trudnych chwilach. Zdarza się i tak, że kobieta, która już zdecydowała się oddać dziecko w adopcję, po przejściu bólu porodu jest tak z nim zjednoczona, że zmienia życiową decyzję. - Gdzie jeszcze jest potrzebny ból? - zastanawiamy się. - Niemal wszędzie. Ból jest arcyważnym przyjacielem człowieka, pierwszy go ostrzega: "Uważaj. Coś niedobrego dzieje się z tobą!". I zaczynamy interesować się własnym zdrowiem, reperować je, przedłużać nasze fizyczne istnienie. Tak to już doskonale jest wszystko urządzone przez Przedwiecznego - z przekonaniem konkluduje ojciec Jan. - A ból zawiedzionej duszy, proszę ojca, ból serca? - Ten typ bólu jest najcięższy do zwalczenia - przyznaje zakonnik. - Trzeba jednak starać się przetworzyć złą energię, którą on ze sobą niesie - w dobrą, przezwyciężyć zwątpienie i rozpacz, popatrzeć na swoje sprawy z dystansu i - po jakimś czasie - znów nabrać życiowego optymizmu. Jeśli kto wierzący - niech uda się do spowiedzi. Rozmowa z zaufanym spowiednikiem przynosi wielką ulgę, następuje wyciszenie i złagodzenie wewnętrznego napięcia. "Moja siostra śmierć..." W naszych rozmowach tematy praktyczne i przyziemne sąsiadują z bardziej abstrakcyjnymi, przepisy kulinarne z filozofią życia, troska o zdrowie z pochwałą Boga... Silva rerum ojca Grande - bogactwo, w którym - jak wynika z listów Czytelników - każdy coś dla siebie znajduje. Dziś także część rozmowy, poświęconą współczesnej sztuce umierania, poprzedzimy pytaniami o kilka drobnych, bardzo praktycznych spraw. Zajadając kanapki przyniesione wraz z herbatą z klasztornej kuchni przez ojca Jana zapytujemy: - Czy vegeta - przyprawa, która zdobyła sobie szturmem polskie kuchnie (sypiemy ją do zup, sosów, pieczonych mięs, gotowanych warzyw...) nie szkodzi czasem naszemu zdrowiu? - W vegecie - objaśnia ojciec Jan - znajduje się całe mnóstwo zdrowotnych, suszonych warzyw, niestety - zniszczonych przez sodę - glutaminian i inozynian sodu. Podnoszą one znakomicie smak potrawy, zmiękczają, przyspieszają gotowanie, ale zarazem likwidują 30 do 60 proc. wartości przygotowywanych produktów. Soda niszczy też śluzówkę przewodu pokarmowego i żołądka. Radzę vegetę wycofać z kuchni, albo przynajmniej radykalnie ją ograniczyć. - A inne przyprawy, takie jak maggi, musztarda, chrzan? - ustalamy. - Brunatna maggi jest wywarem z roślin o tej samej nazwie, zakonserwowanym chemicznie. Można ją dodawać do polepszania smaku, ale też - bardzo ostrożnie. Musztarda, w której skład wchodzi biała i czarna gorczyca, sól, cukier, kwas cytrynowy, jak również utarty chrzan są przyprawami naturalnymi i można spożywać je bez obaw. - Czy to prawda, że nie należy mieszać w sałatkach warzyw z owocami? Od jakiegoś czasu z przedszkolnych menu zniknęła popularna tarta marchewka z jabłkiem i cytryną... - Zasada niemieszania warzyw z owocami znana jest od dawna - twierdzi ojciec Jan - jednak zapominamy o niej w codziennej praktyce. W czasach mojej młodości, gdy ktoś pracował w branży żywieniowej i zdarzyło mu się podać w jednej potrawie zmieszane świeże ogórki ze świeżym pomidorem - popełniał jako fachowiec błąd kardynalny. Pomiędzy zasadowym środowiskiem ogórka a kwasowym - pomidora, zachodzi dość burzliwa reakcja, która powoduje, że taką mieszankę trawi się przez dwa dni z ogromnym trudem... Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na sałatki majonezowe, które tak ochoczo serwujemy gościom w naszych domach. Otóż, owszem, można nasiekać gotowanych jarzyn i zmieszać je z majonezem, ale nie wymiatajmy przy okazji wszystkich resztek z lodówki, tworząc jakąś okropną jarzynowo-majonezowo-kiełbasianą bryję. Również nie wolno w sałatce wiązać śledzia z nasionami strączkowymi. Sam śledzik w śmietanie - proszę bardzo, ale żaden groszek, żadna kukurydza do tego. - Proszę ojca, jak wygląda, smakuje i pachnie kwas chlebowy - napój, który powojenne pokolenia Polaków znają wyłącznie z książek? Ten temat najwyraźniej ożywia ojca Jana. - Wyparły go przywleczone z Zachodu sztuczne, farbowane lemoniady, oranżady, pepsi i cole. W Rosji czy na Ukrainie kwas chlebowy nadal jest bardzo popularny i można go dostać niemal na każdym rogu ulicy. Nie znam bardziej wartościowego napoju - wspaniale gasi pragnienie, likwiduje zmęczenie, posiada ogromne stężenie witaminy B, dużo selenu i cynku, a przy tym leczy likwidując nadkwasotę, wzdęcia, wszelkie zaburzenia trawienne. Napój ten można robić w warunkach domowych, a kosztuje grosze. - Jeśli czyta nas ktoś przedsiębiorczy, szukający pomysłu na rynkowy przebój letniego sezonu, to być może - właśnie mu coś podpowiedzieliśmy... - Nie myślę w tej chwili o skali przemysłowej. Na potrzeby domowe wystarczą trzy kilogramy sucharów z ciemnego razowego chleba, pół kilograma miodu, dwa kilogramy cukru oraz drożdże winne. Wszystko to zalewamy wodą w dużym kamiennym garnku, przykrywamy lnianym ręcznikiem, stawiamy na dwa, trzy dni w ciepłym miejscu. Gdy zacznie fermentować, przelewamy do butelek, szczelnie zamykamy i przez kilka dni przetrzymujemy gdzieś w chłodzie. Na lato jest to znakomity, orzeźwiający i zarazem leczący napój. Smutno się robi na myśl, ile wszelakiego dobra zawartego w najprostszych, tanich produktach, leży odłogiem. Mówiliśmy już wcześniej o burakach, dodam jeszcze, iż są one doskonałym naturalnym lekarstwem przeciw zaparciom i chorobom jelita grubego. Jeśli kto cierpi na te przypadłości - niech codziennie rano na czczo zje 5 do 10 łyżek utartych - wcześniej upieczonych w całości w piekarniku - buraków, do których należy dodać łyżeczkę zmielonego kminku, łyżkę oleju jadalnego i soli do smaku. Już po trzech dniach zauważymy poprawę. Czerwonofioletowy barwnik buraka jest na dodatek substancją antyrakową. - Proszę ojca, przejdźmy do zapowiedzianego tematu: nasze niezręczne, usuwane z pola widzenia, wyrzucane z domów, jakby wstydzące się siebie, pokątne umieranie... - Mówiliśmy już w którymś z wcześniejszych wywiadów o tej staruszce, która budząc się każdego ranka tak bardzo dziwiła się, że jeszcze żyje - wspomina ojciec Jan. - W jej przypadku umieranie było jakby wysychaniem energii życiowej... Obserwowałem wiele zgonów w moim życiu i każdy z nich zostawił we mnie swój odrębny ślad. Pracowałem kiedyś w środowisku najuboższych z osobą niezwykle wartościową - panią Eugenią, hrabiowskiego pochodzenia. Bardzo się przyjaźniliśmy. I raptem ona zachorowała, a po krótkim czasie zmarła. Pamiętam swoje wrażenie, kiedy wszedłem do jej mieszkania pełnego cennych bibelotów, pamiętających jeszcze czasy carskie. Za życia Eugenii była tam zawsze ciepła, serdeczna atmosfera. Naraz zobaczyłem ją leżącą pośrodku pokoju, na wysuniętym tapczanie, wśród rzeczy, które pokrywał kurz wcześniej niedostrzegalny; zimnych, obojętnych. Pojąłem, że one też umarły, nawet te dwa koty syjamskie, kręcące się między nogami, wszystko to w jakiś sposób poszło za swoją panią. Szybko stamtąd wyszedłem, wprost porażony pustką, jaka wytworzyła się po umarłym człowieku... Śmierć dla człowieka jest sprawą ważną i wspaniałą. Wszystko, co chcemy o niej wiedzieć, wyjaśnia nasza katolicka wiara. Przygotowanie do śmierci... Praktycznie, trzeba to robić przez całe życie, pamiętając, że każdy dzień witający nas słońcem, zarazem przybliża do kresu. Taka perspektywa pozwala człowiekowi żyć lepiej, mądrzej, w większej wolności. Na przykład - świat rzeczy czy politycznych stanowisk nie zwiąże mu rąk. - Co począć z lękiem przed śmiercią? - Powiem coś bulwersującego - stwierdza mistrz. - Jeżeli człowiek pamięta o śmierci, przygotowuje się do niej, traktuje jako naturalne prawo - to, kiedy już wejdzie w lata i śmierć zaczyna się przybliżać - może temu wszystkiemu towarzyszyć nawet radosne oczekiwanie. Zwłaszcza w naszej katolickiej wierze. - Moja siostra śmierć - mawiał święty Franciszek. Proszę ojca, tak się troszczymy o naszych bliskich, a w tej ostatecznej próbie oddajemy ich w obce ręce... - Uważam, że polskie społeczeństwo powinno pomału zmieniać obyczaj transportowania swoich umierających do szpitali. Odchodzenie w domu, nawet w najgorszych warunkach, lepsze jest od zimnej, służbowej obojętności szpitala. A i rodzina konsoliduje się wokół śmierci i wzbogaca wewnętrznie. - A hospicja? - dopytujemy. - Hospicja przeznaczone są dla bezdomnych i samotnych. Natomiast rodziny mają naturalny obowiązek - mimo wszystkich niedogodności - towarzyszyć swoim bliskim do końca, trzymać w tej ostatniej chwili za rękę. Nikt ich w tym nie zastąpi. Przypomina mi się pewne zdarzenie z młodości. Umierał na gruźlicę 25-letni młodzieniec, mój rówieśnik, taki życiowy dziwak - trochę filozof, trochę histeryk, ateista. Był to chłopak z domu dziecka, ktoś absolutnie samotny, kto nie zaznał w życiu odrobiny ciepła. I do końca nie pogodził się ze śmiercią. Klęczałem przy jego łóżku, trzymałem go za ręce, próbowałem wesprzeć modlitwą. Nic, żadnego uspokojenia, miotał się tylko i spazmował. A kiedy przyszedł ten ostatni moment, wbił się paznokciami w moje ręce z taką determinacją, że nie szło nas potem długi czas rozerwać. Noszę to zdarzenie w pamięci przez całe życie. - Czy odesłanie do szpitala może przyspieszyć śmierć? - Tak, to się zdarza, zwłaszcza w przypadku tych osób, które panicznie boją się szpitali. - A co może przynieść ulgę umierającemu? Ojciec Jan przez chwilę zastanawia się: - Myśl o tym, że jednak czegoś w życiu dokonał. Ktoś leczył ludzi przez dziesiątki lat, ktoś godnie wychował dzieci, inny służył ludziom uczciwą pracą... Jeśli swoim życiem zrobiliśmy jakieś dobro innym, to lżej umieramy. Ważne jest także, aby przed śmiercią uporządkować doczesne sprawy. Pogodzić się z kim trzeba, kogo trzeba - przeprosić, uregulować sprawy finansowe. Jest to ważne zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Przygotowanie do śmierci to także rachunek sumienia według dekalogu, spowiedź, która daje wewnętrzny spokój i nawet ból fizyczny łagodzi. Człowiek, który nie rozliczył się z ziemskich spraw i nie przygotował - umiera rozpaczliwie. - Co jest tak naprawdę ważne w życiu, proszę ojca? - Samo życie, cudowny dar Przedwiecznego. Musimy je szanować dbając o zdrowie, sposób odżywiania, nasze obyczaje, higienę osobistą, higienę otoczenia... Warto też zadbać o właściwe nastawienie do bliźnich i świata - mniej materialistyczne i konsumpcyjne. Podejście do życia takie trochę romantyczne, idealizujące, kontemplacyjne - procentuje zdrowiem fizycznym i psychicznym. Pozwala również pamiętać o tym, że Bóg zakodował w nas cząstkę samego siebie. Spis treści Od autorów. Część I. Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego. Część II. Spotkania z Ojcem Grande. Jak bronić się przed rakiem. Wyrzucić margarynę przez okno. Żeby nas sztuczność nie zeżarła. Inteligencja na talerzu. Leczyć ciała i dusze. Witamina B na dyskotece. Czy seks zabija? Żony "produkują" pijaków. Żółtka zahamowały dżumę. Polak w kąpieli. Kultura żucia. Święta po polsku. Święta krzepią. Sekrety życiowej energii. Kobiety, nie łamcie się. Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem. Nasz przyjaciel ból. Moja siostra śmierć .