James Blish Gdzie jest twój dom, Ziemianinie! Przekład Juliusz P. Szeniawski Prolog Loty kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej Cywilizacji Ziemskiej, traktując je jako środek samoobrony. Wynalezienie silników Muira, opartych na zasadzie transmisji masy, pozwoliło pierwszym badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony Jowisza. Napęd grawitacyjny, którego istnienie postulowano już całe wieki wcześniej, odkryty został w roku 2018, właśnie podczas ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot statku kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej cywilizacji. Ukończenie zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z pewnością największego (a pod wieloma względami także najbardziej bezużytecznego) ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło wykonanie ścisłych, bezpośrednich pomiarów pola magnetycznego tej planety. Dostarczyły one ostatecznego potwierdzenia hipotezy Blacketta- Diraca, która już w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku przedstawiła bezpośrednią zależność między magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu każdego ciała. Do tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków matematyki. I wtedy, nagle zarówno twierdzenie jak i matematycy zaczęli święcić swoje pierwsze triumfy. Z wielu zapisanych symbolami stronic i nie kończących się dyskusji nad hipotetyczną wielkością natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się niemal zupełnie gotowy do użytku grawitronowy generator polaryzacji Dillona-Wagonnera, który na cześć tego, w jaki sposób wpływał na rotację elektronu, prawie natychmiast ochrzczono mianem „szalonego wiratora” lub krótko – wiratora. Nadszybkość, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja nadeszły razem w jednym zwartym pakiecie, opatrzonym etykietką: Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne uwarunkowanie. Ta formuła, ubrana, w symbole algebry magiańskiej, wiodącą ku macierzowej mechanice nowej Ery Nomadów, pozostała w swej istocie odkryciem Zachodu. Początkowo jej podstawowego znaczenia upatrywano w fakcie, iż za prędkość graniczną przyjęła ona WIELOKROTNOŚĆ prędkości światła – c. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód użył wiratorów do rozesłania kolonistów do pobliskich gwiazd, lecz nawet wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak potężna broń spoczywa w jego słabnących już dłoniach. Zachód nigdy w zasadzie nie odkrył, że wirator może unieść każde ciało, a także zapewnić temu ciału ochronę i wprawić je w ruch szybszy niż światło. W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal całkowicie zapomniana. Nowa ziemska cywilizacja – ten ściśle planetarny despotyzm, nazwany przez historiografów Państwem Monopolistycznym – zupełnie innymi kategoriami. Loty kosmiczne były może spóźnionym, ale naturalnym płodem sposobu myślenia charakterystycznego dla kultury Zachodu, który zawsze żądny był zgłębienia tajemnic nieskończoności. Natomiast w mieszkańcach Wschodu już sama idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie pozwalali o niej wspominać nawet pisarzom parającym się fantastyką. Gdy Zachód piął się ku niebu niczym sekwoja, obywatele Wschodu jak porosty rozpełzli się po całej planecie, coraz mocniej zaciskając ją w swoich rękach i zadowalając się życiem tylko u podnóża tych kolumn słonecznego blasku, po których Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń. W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne, w ten też sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie doszło do bezpośredniego, zbrojnego podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w roku dwa tysiące sto piątym (który to rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu), jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam dopomógł we własnym podboju – długotrwałym i bolesnym procesie, którego wynik wielu ludzi potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie powstrzymać. Aby zapobiec wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i nieustannie zaostrzał autokontrolę procesów myślowych. Doprowadziło to do stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych sobie kultur nie sposób było w końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał znacznie większe doświadczenie w sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, jego przywództwo w bezkrwawy sposób stało się faktem. Zakazem myślenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania fizyków. Wszechobecna Policja Myśli, przeszkolona w zakresie praw rządzących balistyką i innymi dziedzinami astronautyki, była w stanie wyśledzić tego typu zabronioną działalność – zwaną działalnością nieziemską – na długo przedtem, zanim mogła ona doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek praktycznych efektów. Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myśli nie mogła zakazać prowadzenia prac badawczych, ponieważ na niej opierała się cała władza nowego państwa. Dziedziną tą była atomistyka. Tymczasem to właśnie badania nad momentem magnetycznym elektronu doprowadziły swego czasu do powstania równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło oczywiście istnienie wiratorów – otwierały zbyt dogodną drogę ucieczki – a Policji Myśli nigdy nie poinformowano, że to podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią „obszaru ścisłego nadzoru”. Władcy Wschodu nie śmieli podać na temat równania nawet takiej informacji. W ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i „reedukację” wśród wszystkich grup mniejszościowych, nikt nie podejrzewał, że to właśnie matematycy mogą zgotować mu zagładę, a oni sami nawet w swych własnych myślach wolni byli od jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie – i to dość przypadkowo – wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej Koncernu Cezowego. To odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak niwelująca potęga reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła niegdyś dążąc ku przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały wznowione. Przez pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych statkach kosmicznych, co zapoczątkowało śmiesznie krótki okres badań planetarnych. Chwiejący się w posadach gmach walczył o zachowanie równowagi, lecz środek ciężkości już uległ przesunięciu. Marnotrawstwo, związane ze stosowaniem wiratorów do napędzania wyłącznie niewielkich rakiet, było nie do ukrycia. Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistością, przestała istnieć potrzeba specjalnego przystosowywania projektów statków do wymogów podróży kosmicznych, ponieważ zarówno masa jak i linie aerodynamiczne utraciły jakiekolwiek znaczenie. Najcięższy i najbardziej niezdarnie ukształtowany obiekt można było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na dowolną niemal odległość. Gdyby okazało się to konieczne, można byłoby poruszyć nawet całe miasta. I wiele z nich poruszono. Wcześniej jednak przyszła kolej na fabryki i zakłady przemysłowe. Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni Ziemi, od jednego złoża cennych minerałów do drugiego, a później wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus. Nic nie mogło go powstrzymać, ponieważ w owym czasie taki trend najwyraźniej odpowiadał interesom Państwa. Ruchome fabryki zmieniły Marsa w Pittsburgh Układu Słonecznego. Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt górniczy i całe rafinerie kopalin, życie wróciło na tę pokrytą liszajami rdzy kulę. Tam, gdzie niegdyś znajdował się sam Pittsburgh, rozpościerała się teraz dolina żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady w przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet. Aż należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił. Ten prosty fakt zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu kultury ściśle planetarnej. W poszukiwaniu pracy wśród kolonistów wyrzuconych przez odpływ Cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny opuściły pierwsze miasta-wędrowcy. Wśród tych nomadów przestrzeni zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój zasięg stała się wkrótce kulturą powszechną. I wtedy, wbrew własnej woli, Państwo Monopolistyczne zrobiło to, co od dawna obiecywało uczynić, kiedy ludzkość będzie gotowa – zanikło. Ta Ziemia, która aż do ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdyś jego wyłączną własność, była teraz niemal zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami zostały ziemskie koczownicze miasta: miasta-sezonowi robotnicy, miasta- najemni pracownicy, miasta-nomadowie. Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie byłby trwały, gdyby nie ogromny współudział dwóch innych czynników społecznych. Pierwszym z nich była długowieczność. Już wówczas, gdy technicy pracujący na Moście na Jowiszu potwierdzali zasadę działania wiratora, proces pokonywania naturalnej śmierci był prawie całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie się uzupełniały. Pomimo bowiem tego, że wirator potrafił nadawać pojazdom – lub miastom – szybkość nieporównanie większą od prędkości światła, podróże między gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały pewną skończoną ilość czasu. Ogrom galaktyki był wystarczający, by lot dalekiego zasięgu, prowadzony nawet z najwyższą możliwą prędkością, trwał całe ludzkie życie. Lecz gdy śmierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie długości życia ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny sens. Drugi czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do roli posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem, zanim lot w daleką przestrzeń stał się faktem, metal ten osiągnął na Ziemi fantastyczną wprost wartość. Otwarcie międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do poziomu, na którym możliwe stało się jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo german stał się podstawowym, stabilnym środkiem płatniczym w handlu galaktycznym. Tylko on był w stanie zachęcić koczownicze miasta do działania. Tak więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie część swojej społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo zmienionej formie, przetrwały, i to nie bez korzyści dla wędrownych miast. Nomadowie przestrzeni napotykali światy, które odmawiały wyrażenia zgody na lądowanie; inne pozwalały im lądować, lecz bezlitośnie ich wyzyskiwały. Miasta broniły się, jak umiały, ale jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie rzecz biorąc, koparki zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi, niemniej wynik walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia – to się wcale nie zmieniło. Stosowanie całej potęgi wiratora do napędzania obiektów tak małych jak statki kosmiczne było oczywiście marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia trwonić energię bezproduktywnie, a im więcej jej traci, tym bardziej morderczy jest tego skutek. Ziemska policja poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi potrzebne dla zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono prawa zapewniające miastom ochronę. W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz panowanie Ziemi w większości regionów było bardzo słabe. W wielu zakątkach Galaktyki znano ją tylko jako legendę – zielony mit unoszący się gdzieś hen w przestrzeni, odległy o tysiące parseków i tysiące lat nieuchronnie toczącej się historii. W wielu z nich znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono już zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali) imię niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres. Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte wspomnienia miasto – senna stolica Galaktyki. W okrytej kwieciem dolinie pittsburskiej zjawiali się bogaci nowożeńcy, by tam poswawolić; starzy parlamentarzyści przyjeżdżali na Ziemię, by tutaj umrzeć. Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał. Acreff-Monales: Droga Mleczna – pięć portretów kulturowych Utopia Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu jeden z tych częstych niegdyś figli, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy ton w gładko skądinąd granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania nad wyborem właściwego słowa zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo to ciągle jeszcze były dokuczliwe. Tym razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak powinna brzmieć nazwa miejsca, do którego właśnie wchodził: dzwonnica czy dyspozytornia? Była to, oczywiście, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie zależało – zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek – od punktu widzenia. Taras biegł wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Samo miasto jednak było statkiem kosmicznym, którego znaczną częścią dowodzono właśnie z tego miejsca. Stąd także Amalfi przywykł obrzucać taksującym spojrzeniem gwiazdy, wśród których statek żeglował. To czyniło z tego budynku dyspozytornię. Lecz jednocześnie statek był miastem – miastem aresztów i placem zabaw, zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon na dzwonnicy wisiał jeszcze ciągle tam, gdzie go niegdyś umieszczono, choć od dawna nie miał już serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w stanie Nowy Jork, ale to – jak dowodziły stare mapy – było mylące. Kosmiczne miasto było jedynie częścią Nowego Jorku, samym Manhattanem. Amalfi przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o granitową posadzkę nie dało się wychwycić żadnego zauważalnego zakłócenia rytmu. Te drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły bezpośrednio po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał tego rodzaju rozterki. Lot kosmiczny tak całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych rzeczy i miejsc, że bardzo trudno było ustalić, w jakich kategoriach trzeba o nich myśleć. Dzisiejszy dylemat polegał na tym, że choć dzwonnica ratusza wyglądała niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz funkcję dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadne z dwóch określeń nie wyrażało precyzyjnie tego, czym stała się ta kombinacja. Amalfi spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo jak w bezchmurną noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran wiratorów, szczelną kulą otaczający całe miasto, sam w sobie był całkowicie niewidoczny. Jednak przepuszczając tylko eliptyczne spolaryzowane światło, rozmazywał punkty, które były gwiazdami widzianymi z próżni, i sprawiał, że oglądane z dołu, zdawały się świecić trzykrotnie jaśniej. Poza odległym, ledwie słyszalnym pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło przez obszary próżni między gwiazdami – tułacz wśród tułaczy. Gdyby przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte dawne czasy, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w przestrzeń. Było to w roku trzy tysiące sto jedenastym, dziesiątki lat po opuszczeniu Ziemi przez wszystkie większe skupiska ludzkie. Amalfi miał wówczas zaledwie sto siedemnaście lat, lecz piastował już urząd burmistrza miasta. Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych czasach człowiek o nazwisku deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego, wywołane niemożnością precyzyjnego nazwania tych wszystkich znajomych rzeczy, tak bardzo nagle odmienionych. Ale deFord został rozstrzelany przez Ojców Miasta około roku trzy tysiące trzechsetnego za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego przez Nowy Jork z planetą zwaną Epoką, co na czarno zapisało się w policyjnej kartotece miasta i czego policja do dziś nie mogła mu zapomnieć. Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni człowiek, do którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie wielką niechęć jak do deForda, i to z tych samych mniej więcej powodów. Hazleton urodził się jednak już po opuszczeniu Ziemi i dlatego nie miał najmniejszych trudności z nadawaniem rzeczom odpowiednich nazw. Amalfi gotów był uwierzyć, że jest ostatnim człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta, który odczuwa jeszcze czasami zakłócenia strumienia świadomości, wywołane przez stare, ziemskie nawyki myślenia. Przywiązanie Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem, zdradzało w pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był najstarszym budynkiem na pokładzie i dlatego widać z niego było tylko bardzo niewiele nowych gmachów – był zbyt niski i otaczało go zbyt wiele nowych konstrukcji. Dla Amalfiego nie miało to żadnego znaczenia. Z dzwonnicy – czy też dyspozytorni – patrzył zawsze, z głową odrzuconą do tyłu aż na sam potężny kark, w jednym tylko kierunku – prosto w górę. W końcu nie miał żadnego powodu patrzeć na budynki otaczające Battery Park. Już je widział. Natomiast prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w wygwieżdżoną czerń. Było już wystarczająco blisko, by dało się wyraźnie dostrzec jego tarczę, i powoli stawało się coraz większe. Amalfi właśnie obserwował je uważnie, kiedy mikrofon w jego ręku wydał urywany skrzek. – Wygląda mi dość dobrze – powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę w kierunku mikrofonu. To gwiazda klasy G albo coś w tym rodzaju, a Jake z Astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa dodają, że obie są zamieszkane. Gdzie są ludzie, tam jest i praca. Słuchawka zakwakała, coś szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi słuchał niecierpliwie, a potem rzucił krótko: – Polityka. Wymówił to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na odrapanych murach. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy balustradzie, a w chwilę później jego kroki zadudniły na archaicznych, kamiennych schodach prowadzących z dzwonnicy-dyspozytorni. Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami po blacie biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem nadmiernie wysokim, szczupłym i kościstym, a coś w sposobie, w jaki rozsiadł się w fotelu Amalfiego, sprawiało, że robił także wrażenie człowieka leniwego. Jeżeli upodobanie do chadzania krętymi ścieżkami jest oznaką lenistwa, to Amalfi skłonny był nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem w mieście. Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie obojętne. Nic, co działo się poza miastem, nie miało praktycznie żadnego znaczenia. – No i..? – spytał Hazleton. – No i nieźle – odmruknął Amalfi. – To przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi ozdóbkami. – Jasne – powiedział Hazleton, uśmiechając się z przymusem. – Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą mijaną przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie, ma pan pod ręką ekrany, a Ojcowie dysponują wszelkimi danymi. Wiedzieliśmy, jak ta gwiazda wygląda, na długo przedtem, zanim mogliśmy ją w ogóle dostrzec. – Lubię sam sobie popatrzeć – odparł Amalfi. Nie na darmo jestem tutaj burmistrzem od sześciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o żadnym słońcu, dopóki nie zobaczę go na własne oczy. Wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą... nie sposób je wyczuć. – Bzdury – powiedział Hazleton bez złośliwości. A co to pańskie wyczucie mówi tym razem? – To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować. – A gdybym tak panu powiedział, co tam się odbywa? – Wiem, wiem – burknął Amalfi. Jego tubalny głos przybrał wymuskany, nerwowy ton, jego własną, przesadną wersję mechanicznej mowy Ojców Miasta. PO-LI-TYCZ-NA SY-TU-AC-JA JEST BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ-CA. A mnie martwi nasza sytuacja żywnościowa. – To aż tak z nią źle? – Jeszcze nie. Ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach chlorelli zaszła jeszcze jedna mutacja. Musiało się to stać, kiedy przechodziliśmy przez to pole promieniowania koło sigmy Smoka. W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze, zbieramy około dwóch tysięcy dwustu kilogramów z akra. – To wcale nie najgorzej. – Owszem, ale wydajność spada, i to coraz szybciej. Jeżeli tego nie powstrzymamy, to mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A i rezerwy ropy mamy za małe, żeby dotrzeć do następnej gwiazdy. Dobrnęlibyśmy do niej zjadając się nawzajem. – To tylko zwykłe gdybanie, szefie – wzruszył ramionami Hazleton. – Nigdy do tej pory nie zdarzyła nam się mutacja, której nie zdołalibyśmy opanować. A na tych dwóch planetach jest dość paskudnie. – No więc dobrze... toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz już bywaliśmy w takich sytuacjach. Nie musimy stawać po niczyjej stronie. Wylądujemy po prostu na bardziej dla nas dogodnej planecie... – Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się składa, że jeden z tych światów, ten trzeci od słońca, to nie uznający niczyjego zwierzchnictwa relikt starego Cesarstwa Hrunty. A ten wewnętrzny, to pogrobowiec hamiltonianizinu. Walczyły ze sobą z przerwami cały wiek, bez jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią. No i wreszcie Ziemia je odnalazła. – I..? – spytał Amalfi. – I rozprawia się z nimi oboma – odparł ponuro Hazleton. – Właśnie otrzymaliśmy oficjalny nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się stąd w diabły. Słońce ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia, kryjąc się przed dwoma zawzięcie wojującymi światami, wpełzała powoli w bezpieczne schronienie mroźnego, błękitnozielonkawego cienia jednej ze zrujnowanych, gigantycznych planet tego układu. Na tle szewronów amoniakalnych huraganów, opasujących gazowego giganta, krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich księżyców. Amalfi z napięciem wpatrywał się w ekrany. Takie orbitalne manewrowanie zmuszało między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową całego szeregu zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i wymagało wielkiej precyzji. Amalfi nie był do tego przyzwyczajony. Miasto omijało zwykle z daleka gazowe giganty. Jego własne, nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, wśród której spędził prawie całe życie, trzeba było tutaj wspomóc każdym znajdującym się do dyspozycji elektronicznym przyrządem. – Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia – rzucił do mikrofonu. – Macie prawie dwustopniowe wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać. – Tak jest, szefie – wyrównać. Amalfi uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych służebnic. Strzałka delikatnie zmieniła swoje położenie. – Stop! Przez miasto przebiegło pojedyncze drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza była tak absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk wiratorów był swego rodzaju elementem naturalnego środowiska i kiedy ucichł, człowiekowi zaczynało brakować oddechu, zupełnie jakby popsuł się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała na iluzoryczny brak tlenu – Amalfi mimo woli ziewnął. Hazleton także ziewnął, ale oczy lśniły mu ożywieniem – menedżer był teraz w swoim żywiole. Ten plan był jego dziełem. Teraz nie dbał już o to, że w jego wyniku miasto może znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie. Wkraczał na ulubioną ścieżkę ludzi leniwych. Amalfi miał tylko nadzieję, że Hazleton nie przechytrzy za jednym zamachem i miasta, i siebie. Plany Hazletona już kilkakrotnie wpędzały ich w takie kłopoty, że tylko o włos udawało się uniknąć całkowitej katastrofy. Tak właśnie było na przykład na Thorze V. Pierwsze miasto- wędrowiec, jakie kiedykolwiek zawitało na tę planetę, było włóczęgą, który odrzucił swoją miejską nazwę i zaczął się mienić Międzygwiezdnym Mistrzem Handlu. Wkrótce jego załoga zyskała sobie jeszcze jeden przydomek – Wściekłych Psów. Od tego czasu na Thorze V nienawiść do miast-wędrowców wpajano już dzieciom od kołyski. I nie bez powodu... – Przycupniemy tu na jakiś tydzień – powiedział Hazleton, bawiąc się suwakiem logarytmicznym. Żywności powinno nam jeszcze na tyle starczyć. A ta orbita, którą wytyczył Jake, bardzo mi przypadła do gustu. Policjanci będą pewni, że do tej pory odlecieliśmy już spory kawał drogi od tego układu, a poza tym nie ma ich tutaj w końcu aż tylu, żeby mogli zająć się dwiema wojującymi planetami i jeszcze przeczesywać przestrzeń w poszukiwaniu jakiegoś tam wędrowca. – Masz taką nadzieję. – To chyba zupełnie oczywiste – powiedział Hazleton. Oczy wyraźnie mu błyszczały. – Wcześniej czy później, w ciągu najbliższych tygodni policja musi stwierdzić, że jedna z tych planet jest silniejsza i na niej właśnie skoncentruje swoje wysiłki. Kiedy to się stanie, przemkniemy cichcem na tę drugą, która powinna być znacznie słabiej pilnowana. Policjanci będą zbyt zajęci, żeby przeszkodzić nam w lądowaniu albo nie dopuścić do odnowienia przez nas zapasów, kiedy już siądziemy na powierzchni. – W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób zwiążemy się bezpośrednio ze słabszą planetą. Policaje nie będą potrzebowali żadnego lepszego pretekstu, żeby rozpędzić miasto. – Niekoniecznie – obstawał przy swoim Hazleton. – Nie mogą nas rozparcelować za samo tylko zlekceważenie nakazu ewakuacji. I wiedzą o tym równie dobrze jak my. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, możemy się odwołać do orzeczenia sądu i wykazać, że ten nakaz był nieludzki. A dopóki będziemy się znajdować pod opieką ich wrogów, nie mogą na nas wymusić jego respektowania. Aha, byłbym zapomniał. Wpłynęło do nas „Chcę odejść” niejakiego Webstera, inżyniera stosu. To jeden z początkowej załogi miasta i w dodatku wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się z nim rozstawać. – Chce odejść, to nie ma o czym mówić – odparł Amalfi. – Co sobie wybrał? – Następne miejsce postoju. – Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak... Interkom na pulpicie sterowniczym burknął błagalnie. Amalfi wcisnął klawisz. – Pan burmistrz? – Słucham. – Mówi sierżant Anderson z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza tarczy tego gazowego giganta wychodzi właśnie jakiś wielki statek. Próbujemy nawiązać z nim łączność. To statek wojenny. – Dziękuję – powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na Hazletona. – Kiedy już złapiecie z nim kontakt, przełączcie go tutaj. Nastawił wizor, uzyskując obraz krawędzi giganta przeciwległej do tej, za którą chowało się właśnie miasto. I rzeczywiście – srebrzyła się tam maleńka kropelka światła. Obcy statek w dalszym ciągu znajdował się w polu bezpośredniego padania promieni słonecznych, ale mimo to musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było go widać z tak daleka. Burmistrz wzmocnił powiększenie, otrzymując obraz rury, wielkością przypominającej jego kciuk. – Nawet nie próbuje się ukryć – mruknął. – Choć prawdę mówiąc, taką kobyłę trudno byłoby gdzieś schować. Musi mieć z pięćset metrów długości. Coś mi się widzi, że nie bardzo udało nam się ich wykiwać. Hazleton pochylił się, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający cylinder. – Nie wydaje mi się, żeby to był pojazd policyjny powiedział po chwili. – Ciężki sprzęt oddziałów porządkowych ma zwykle kształt mniej więcej gruszki, a do tego mnóstwo przeróżnych wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to tak umieszczone, żeby nie stracić tego, co starożytni nazywali kształtami opływowymi. Widzi pan? Amalfi skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie coś rozważając. – A więc to coś miejscowego, zaprojektowanego z myślą o szybkim przechodzeniu przez warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna; pewnie z napędem Muira. Interkom burknął ponownie. – Gotowi ze zbliżającym się pojazdem, proszę pana – powiedział sierżant Anderson. Obraz statku na tle błękitnozielonkawej planety zniknął, a na jego miejscu, na ekranie pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej twarzy. – Bardzo mi miło panów poznać – powiedział dość oficjalnie, traktując to zdanie chyba jako zwykłą formułkę powitalną, bo wyraz jego twarzy niezupełnie korespondował z treścią wypowiedzianych słów. – Czy rozmawiam z oficerem dowodzącym tą... latającą fortecą? – W rzeczy samej – odparł Amalfi. – Jestem tutaj burmistrzem, a ten pan jest menedżerem miasta. Jesteśmy odpowiedzialni za różne aspekty dowodzenia. Z kim mam przyjemność? – Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii – przedstawił się ze śmiertelną powagą młody człowiek. – Czy możemy otrzymać pozwolenie na podejście do waszego fortu czy też miasta, czy co to tam jest? Chcielibyśmy wysadzić naszego przedstawiciela. Amalfi jednym pstryknięciem palców wyłączył fonię i spojrzał na Hazletona. – Co o tym sądzisz? – spytał. Demonstrując dobre wychowanie, oficer ostentacyjnie odwrócił wzrok, żeby nie widzieć ruchu jego warg. – Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż czy ja wiem... Ten muzealny eksponat jest jednak bardzo duży. Z powodzeniem może przysłać swojego człowieka w pojeździe ratunkowym. Amalfi ponownie włączył obwód. – Z uwagi na okoliczności – powiedział – wolelibyśmy, żebyście zostali tam, gdzie jesteście. Jestem pewien, że pan to zrozumie, kapitanie. Ale jeśli macie ochotę, możecie przysłać gig. Wasz przedstawiciel będzie tu mile widziany. Oczywiście możemy wam dać jakichś zakładników... Savage machnął dłonią w poprzek ekranu, jakby odpędzając z niego tę sugestię. – To zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Słyszeliśmy ostrzeżenie, jakie przesłał wam tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi być naszym przyjacielem. Mamy nadzieję, że może wy potraficie rzucić choć odrobinę światła na całą tę sytuację, którą w najlepszym razie można byłoby nazwać mocno zagmatwaną. – Owszem, to potrafimy – powiedział Amalfi. A teraz, jeżeli to już wszystko... – Wszystko, proszę pana. Koniec łączności. – Koniec. Hazleton podniósł się z krzesła. – Przypuszczam, że to ja mam się spotkać z tym emisariuszem. Może przyjmę go w pańskim gabinecie? – Zgoda. Menedżer miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później Amalfi podążył jego śladem, zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło już na orbitę stacjonarną i miało pozostać unieruchomione, dopóki znów nie nadejdzie pora do lotu. Znalazłszy się na ulicy, Amalfi przywołał taksówkę. Z rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, na którym stała wieża kontrolna, do Bowling Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory kawałek drogi. Amalfi jeszcze ją sobie wydłużył, podając automatowi kurs, który wrzuciłby ładnych parę groszy do kieszeni żywego kierowcy, z innej, zapomnianej epoki. Rozsiadł się wygodnie, odgryzł koniec hydroponicznego cygara i zaczął odgrzebywać z pamięci wszystko, co kiedykolwiek słyszał o hamiltonianach. Jakaś sekta republikańska z okresu pierwszych dni podróży kosmicznych... coś, jakby powszechna euforia... agitacja... potępienie ze strony rządu... represje... hm.... Wszystko to dość mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta historia nie miesza mu się z jakimś zupełnie innym epizodem z ziemskiej przeszłości. Ale nie, z całą pewnością miał wtedy miejsce jakiś exodus. Całe transporty hamiltonian wyruszały, by kolonizować i zakładać wzorcowe planety. Teraz, kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi rządził się czymś w rodzaju swego własnego hamiltonianianu, nazywając go tymokracją. Po jakimś czasie idea została zarzucona, ale pozostawiła po sobie ślady. Niemal każda większa fala polityczna, która przetoczyła się przez Ziemię po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe szczątki gdzieś w zasiedlonych rejonach Galaktyki. Utopia musiała zostać skolonizowana bardzo wcześnie, bo gdyby to potomkowie Hrunty przybyli tu jako pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie nadające się do zamieszkania planety, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną. Imperium Hrunty nieco łatwiej było sobie przypomnieć, ponieważ istniało w latach znacznie bliższych współczesności, ale też i do pamiętania było znacznie mniej. W czasie, kiedy Ziemia zdawała się tracić władzę, na rubieżach obszaru jej eksploracji zaroiło się od dziesiątków tandetnych tworów państwowych, przybierających szumną nazwę imperiów. Alois Hrunta był po prostu tym z niedoszłych imperatorów przestrzeni, któremu najlepiej się powiodło. Jego cesarstwo rozrosło się do granic, jakie każdej jednoosobowo rządzonej dyktaturze wyznaczają możliwości systemów porozumiewania się, a potem – jeszcze przed zamordowaniem władcy – uległo zniszczeniu, rozerwane na księstwa przez jego skłóconych synów. W końcu księstwa poddały się nominalnej, lecz nieugiętej władzy Ziemi, pozostawiając po sobie – tak jak to uczynili hamiltonianie kilka bardzo odległych kolonii – światów, w których martwą już ideę czczono nadal z bezsensowną pompą. Taksówka zaczęła siadać, przez okno mignęła Amalfiemu fasada ratusza. Spojrzał na złocone niegdyś litery CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK, hasło będące od dawna dewizą miasta, która miała podkreślać jego usługową funkcję. W świetle gazowego giganta jeszcze bardziej niż zwykle raziło to swoją naiwnością. Burmistrz westchnął ciężko. Polityczne przetargi były okropnie nudne i dawały absolutną pewność, że uczciwy zarobek na chleb zmieni się w karkołomne przedsięwzięcie. Pierwszą rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejściu do swego gabinetu, było zmieszanie Hazletona. A to było wydarzeniem tysiąclecia. Nic nigdy do tej pory nie zmąciło spokoju menedżera Nowego Jorku. Był on niemal ideałem obywatela przestrzeni: odporny, pomysłowy i prawie nigdy nie dający się zaskoczyć – czy nastraszyć. Oprócz niego w gabinecie nie było nikogo, poza jakąś dziewczyną, której Amalfi nie znał, zapewne jedną z parlamentarnych sekretarek prowadzących wiele wewnętrznych spraw miasta. – Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii? – Tam – powiedział nieswoim głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda wyraźnie, ale nie mogło być najmniejszych wątpliwości, kogo miał na myśli. Amalfi poczuł, że brwi podjeżdżają mu na szerokie czoło. Odwrócił się i spojrzał uważnie na dziewczynę. Była dość ładna. Czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi refleksami, szare oczy, bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i zupełnie dobra figura. Ubrana była w najdziwniejszy strój, jaki Amalfi widział kiedykolwiek w całym swoim życiu. Miała na sobie coś w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i szyję, ciasno ściągniętego powyżej talii. Od bioder po kolana opięta była rurą z czarnej tkaniny, zakończoną na górze paskiem. Na nogach pobłyskiwały ozdobne pończochy z jakiejś licho tkanej, zupełnie przezroczystej materii. Worek upstrzony był maleńkimi kolorowymi cętkami, a wokół szyi zawiązaną miała chustkę – nie, to nie była chustka. To się chyba nazywało wstążka... Jak to się u licha tak naprawdę nazywało? Amalfi miał poważne wątpliwości, czy nawet deFord potrafiłby podać prawidłową nazwę tego czegoś. Przedłużające się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić. Amalfi odwrócił głowę i dokończył spacer w kierunku swego biurka. Zza pleców dobiegł go miękki głos: – Nie miałam zamiaru wywoływać sensacji, proszę pana. Zdaje się, że nie oczekiwaliście tutaj kobiety... Jej akcent był równie archaiczny jak ubiór – trącił niemal Eliotem. Amalfi usiadł, żeby pozbierać rozbiegane myśli. – To prawda, nie oczekiwaliśmy – powiedział. Choć mamy tu u siebie kilka kobiet na dość eksponowanych stanowiskach. Myślę, że daliśmy się zwieść ziemskiemu zwyczajowi, który pozbawia kobiety głosu w sprawach militarnych. W każdym razie jest pani tutaj mile widziana. Czym możemy pani służyć? – Czy mogę usiąść? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie nam wyjaśnić, skąd pochodzą te wszystkie zionące nienawiścią okręty wojenne. One was najwyraźniej znają. – Nie osobiście – powiedział Amalfi. – Znają miasta-wędrowców jako klasę, to wszystko. To jest ziemska policja. Pociągająca twarz dziewczyny nachmurzyła się z lekka. Sprawiało to wrażenie, jakby dziewczyna spodziewała się tej odpowiedzi, a jednocześnie chciała wierzyć, że jej nie otrzyma. – Tak właśnie powiedzieli – szepnęła. – My... my nie mogliśmy się z tym pogodzić. Bo dlaczego w takim razie nas atakują? – To się musiało kiedyś stać – odparł Amalfi najdelikatniej, jak potrafił. – Jednym z założeń polityki Ziemi jest podporządkowywanie sobie niezależnych planet. Wasi wrogowie, Hruntanie, także zostaną wcieleni. Nie przypuszczam, żebyśmy potrafili przekonująco wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Trudno byłoby nas nazwać powiernikami ziemskiego rządu. – Och – ożywiła się dziewczyna. – To może nam pomożecie. Ta wasza ogromna forteca... – Proszę mi wybaczyć – przerwał jej Hazleton, uśmiechając się smutno. – Zapewniam panią, że to miasto nie jest fortecą. Jesteśmy zaledwie lekko uzbrojeni. Może jednak będziemy mogli wam pomóc w jakiś inny sposób... Szczerze mówiąc, bardzo nam zależy na tym, żeby z wami pohandlować. Amalfi popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wdawanie się w dyskusje na temat stanu uzbrojenia miasta z oficerem, który właśnie zszedł z pokładu obcego statku wojennego, było przejawem zupełnego braku rozwagi i absolutnie niepodobne do Hazletona. – Czego wam potrzeba? – spytała dziewczyna. Gdybyście mogli nam pokazać, w jaki sposób te... te policyjne statki się poruszają i jak wy sami utrzymujecie w przestrzeni swoje miasto... – Nie macie wiratorów? – spytał z niedowierzaniem Amalfi. – Ale przecież kiedyś musieliście je mieć. Inaczej nigdy nie zdołalibyście dostać się z Ziemi aż tutaj. – Sekret lotów międzygwiezdnych został zapomniany już niemal całe sto lat temu. Ciągle jeszcze mamy w naszym muzeum pierwszy pojazd, którym przybyli tu nasi przodkowie, ale jego silnik jest dziś dla nas zupełną zagadką. Sprawia wrażenie, jakby zupełnie nic nie robił. Amalfi zaczął intensywnie myśleć. Niemal całe sto lat? Czy to ma być długo? Czy też może mieszkańcy Utopii nie znają także geriatryków? Ale przecież askomycynę odkryto podobno ponad pół wieku przed exodusem hamiltonian. Dziwy, coraz większe dziwy. Hazleton znów się uśmiechnął. – Możemy wam pokazać, co robi wirator – powiedział. – Ale zasada jego działania jest zbyt prosta, żeby tak od razu ją zdradzić. My ze swej strony potrzebujemy uzupełnić zapasy, głównie surowców. A najbardziej ze wszystkiego brak nam ropy. Chyba macie ją u siebie? Dziewczyna skinęła głową. – Utopia jest bardzo zasobna w ropę naftową, a my sami nie zużywamy jej w większych ilościach od dwudziestu pięciu lat, to jest od czasu, kiedy ponownie odkryliśmy metodę molowego wartościowania walencyjnego. Amalfi znów nastawił uszu. Utopianie nie mieli wiratorów ani geriatryków, ale mieli za to coś, co nazywali metodą molowego wartościowania walencyjnego. Termin mówił sam za siebie: każdy, kto potrafiłby regulować wiązania między-cząsteczkowe tak, by móc wpływać na występujący między nimi efekt przylegania, nie potrzebowałby żadnych mechanicznych środków zmniejszających tarcie, takich jak na przykład ropopochodne smary. Jeśli Utopianie myślą, że tylko ponownie dokonali tego odkrycia, to tym lepiej. – Nam przyda się wszystko, co możecie przekazać ciągnęła dziewczyna. Nagle mimo swej zdrowej młodości zaczęła wyglądać na bardzo znużoną. – Przez całe życie walczyliśmy z tymi barbarzyńskimi Hruntanami, oczekując dnia, w którym nadejdzie pomoc z Ziemi. A teraz Ziemia zjawiła się, ale wystąpiła przeciwko obu planetom! Jakże wszystko musiało się pozmieniać. – Winą należy obarczać nie zmiany – powiedział cicho Hazleton – lecz to, że wy tym zmianom nie ulegacie. Podróżowanie w głąb Galaktyki ma dla nas w sobie coś z podróży w czasie: różnym odległościom od rodzinnej planety odpowiadają różne historyczne daty. Gwiazdy odległe od Ziemi, takie jak wasza, są martwymi reliktami historii. A kiedy okresy historyczne zaczynają się na siebie nakładać, tak jak to się stało w przypadku waszej ery hamiltoniańskiej i epoki Imperium Hrunty, sytuacja bardzo się komplikuje. Obie takie cywilizacje zamrażają swój rozwój w chwili, w której wybucha między nimi konflikt. I kiedy historia je dogania... Cóż, wtedy oczywiście następuje szok. – A wracając do bardziej praktycznych tematów Amalfi przywołał menedżera do porządku – wolelibyśmy sami wybrać sobie teren lądowania. Jeżeli będziemy mogli wcześniej wysłać swoich techników na waszą planetę, to oni sami znajdą dla nas leże. – Leże? – Odpowiedni teren górniczy. Rozumiem, że otrzymamy na to zgodę? – Nie wiem – powiedziała dziewczyna niepewnie. My ogromnie oszczędzamy wszystkie metale. Szczególnie stal. Zmuszeni jesteśmy bardzo starannie wykorzystywać nawet wszelki złom. – My prawie nie zużywamy stali ani żelaza zapewnił ją Amalfi. – To, co jest nam potrzebne, odzyskujemy podobna jak wy. W końcu stal jest prawie całkowicie niezniszczalna. Nam chodzi głównie o surowce do produkcji przyrządów: german i kilka innych metali ziem rzadkich. Tego powinniście mieć w nadmiarze. Amalfi nie uznał za stosowne dodać, że na germanie opiera się teraz cały galaktyczny system pieniężny. Wszystko, co powiedział do tej pory, było całkowicie zgodne z prawdą, ale mając do czynienia z takimi zacofanymi planetami, zawsze lepiej zataić niektóre szczegóły, dopóki miasto nie wyruszy w dalszą drogę. – Czy mogę skorzystać z waszego aparatu? Amalfi odsunął się od biurka, lecz zaraz musiał do niego wrócić, widząc, jak dziewczyna bezsilnie wciska klawisze. Już po chwili przekazywała treść rozmowy swojemu kapitanowi. Amalfi zastanawiał się, czy Hruntanie znają angielski. Nie obawiał się, że mogliby podsłuchać prowadzoną właśnie rozmowę – ogromna planeta skutecznie im to uniemożliwiała. Jednakże dla powodzenia planu Hazletona było niesłychanie ważne, żeby Hruntanie usłyszeli i zrozumieli ostrzeżenie, jakie ziemska policja wystosowała do miasta. Nie zaszkodziłoby także maksymalnie ograniczyć wachlarz informacji technicznych, które miasto mogłoby przekazać komuś w tym układzie planetarnym. Gdyby hamiltonianie – albo Hruntanie – rozwinęli u siebie nagle produkcję miotaczy Bethego, bomb pola i całej reszty nowoczesnego uzbrojenia, policja nie byłaby szczęśliwa. Wiedziałaby także doskonale, kogo za to winić. W tym wszystkim jedno było pocieszające – nikt w mieście nie wiedział, jak zbudować unicestwiacz. – Wyrażono zgodę – oznajmiła dziewczyna. Kapitan Savage proponuje, żebym dla zaoszczędzenia czasu już teraz zabrała tych techników ze sobą. A gdyby znalazł się także ktoś, kto zna się na napędzie międzygwiezdnym... – Ja się z panią zabiorę – powiedział szybko Hazleton. – Znam się na tym nie gorzej od innych. – Nie ma mowy, Mark – osadził go spokojnie Amalfi. – Potrzebuję cię tutaj. Do takich spraw mamy takich, co to latają ze smarownicami. Możemy im posłać tego twego Webstera – ma szansę zejść z miasta, nawet zanim jeszcze dotkniemy powierzchni jakiejkolwiek planety. – Zaczął bardzo szybko wydawać polecenia przez zwolniony już teraz wizor. – No już. Młoda damo, odpowiedni ludzie będą czekać na panią w waszym pojeździe. Jeżeli kapitan Savage połączy się z nami dokładnie za tydzień od dzisiaj, to wyjdziemy wtedy właśnie z okultacji z tym gazowym gigantem i jego wiadomość dotrze do nas bez przeszkód. Będzie to najprostszy sposób przekazania nam informacji, gdzie na Utopii mamy wylądować. Po wyjściu dziewczyny w gabinecie na długo zaległa cisza. W końcu Amalfi powiedział powoli: – Mark, w mieście nie cierpimy na brak kobiet. Hazleton zaczerwienił się. – Przepraszam, szefie. Wiedziałem, że to niemożliwe, dokładnie w tej samej chwili, w której to zaproponowałem. A jednak w dalszym ciągu uważam, że moglibyśmy im jakoś pomóc. Jeżeli dobrze pamiętam, to Imperium Hrunty było dość obrzydliwym państewkiem. – To nie nasza sprawa – powiedział ostro Amalfi. Nie cierpiał sytuacji, które zmuszały go do używania w stosunku do Hazletona całej władzy burmistrza. Prawa wszystkich wędrownych miast zawierają drobiazgowe klauzule zabezpieczające przed założeniem jakiejkolwiek dynastii. Chyba właśnie dlatego menedżer miasta stał się dla Amalfiego kimś najbliższym, jakby synem, którego stanowisko burmistrza nie pozwoliło mu się dochować. Tylko Amalfi wiedział, jak wiele razy nieuchwytna, amoralna inteligencja tego młodego człowieka powodowała, że Ojcowie Miasta mieli zamiar zdjąć go ze stanowiska i rozstrzelać. A sytuacje takie jak ta, w której znajdowali się obecnie, miały decydujące znaczenie dla przetrwania Nowego Jorku. – Słuchaj, Mark. Nas nie stać na okazywanie współczucia. My jesteśmy wędrowcami. Kim dla nas są Hamiltonianie? Kim są dla samych siebie, skoro już o tym mowa. Minutę temu myślałem właśnie, że byłby to koszmar, gdyby w ręce Hruntan wpadł unicestwiacz albo jakaś inna podobna do niego broń, gdyby wykorzystując go jako narzędzie szantażu, zdołali odbudować swoje imperium, tym razem prawdziwe. Ale czy uważasz, że odrodzenie hamiltonianizmu byłoby lepsze? W naszych czasach? Muszę przyznać, że pozornie wydaje się ono łatwiejsze do przyjęcia niż następna tyrania jakiegoś Hrunty, ale z historycznego punktu widzenia byłoby to równie katastrofalne. Te dwie planety walczą między sobą o dwie idee, które ograły się już pół tysiąclecia temu. Amalfi przerwał dla nabrania oddechu. Wyjął z ust ogryzek cygara i spojrzał nań z niejakim zdumieniem. – Zorientowałem się, że ta dziewczyna mąci ci zdrowy rozsądek, w momencie, w którym zdałem sobie sprawę, że będę ci musiał z miejsca zagrozić konsekwencjami. Normalnie jesteś najlepszym kulturo-morfologiem, jakiego kiedykolwiek miałem, a przecież każdy menedżer miasta musi być w tym dobry. Gdybyś nie popadł w seksualne otumanienie, dostrzegłbyś, że ci ludzie są ofiarami pseudomorfozy. Obie te cywilizacje są już martwe i cierpią bóle ostatecznego rozkładu, choć im samym się zdaje, że to bóle odrodzenia. – Policja patrzy na to nieco inaczej – powiedział Hazleton z roztargnieniem. – A jak miałaby patrzeć? Oni przecież nie przyjmują naszego punktu widzenia. Ja nie mówię do ciebie jak policaj... staram się mówić jak wędrowiec. Po coś w ogóle zostawał wędrowcem, jeżeli masz zamiar dać się uwikłać w jakąś nic nie znaczącą, graniczną waśń? Mark, równie dobrze mógłbyś już dziś umrzeć. Albo wrócić na Ziemię... co na jedno wychodzi. Znowu urwał. Taka elokwencja przeciwna była jego naturze i wprawiała go w zakłopotanie. Spojrzał ostro na menedżera, a to co ujrzał ostatecznie ostudziło jego rzadki krasomówczy zapał. Poczuł, nie po raz pierwszy zresztą, nieodwołalność rysującej się w perspektywie samotności. Hazleton już go nie słuchał. Kiedy miasto ruszyło w kierunku Utopii, bitwa toczyła się już na dobre. Widok był zupełnie niezwykły. Planeta Hruntan, zmilitaryzowana do najdrobniejszego szczegółu codziennego życia, nie czekała, aż ziemska policja otoczy ją szczelną kulą. Hruntańskie statki, choć pochodzące z tego samego mniej więcej okresu co pojazdy używane przez mieszkańców Utopii, dokonywały cudów waleczności. Dowodzących nimi doświadczonych oficerów w najmniejszym stopniu nie krępowały żadne ckliwe przekonania o nadzwyczajnej wartości ludzkiego życia. Nie mogło być co prawda żadnych wątpliwości co do ostatecznego wyniku tych walk, ale jak na razie policji wiodło się nieszczególnie. Samej bitwy nie można było obserwować bezpośrednio z miasta. Planeta Hruntan była już teraz oddalona od Utopii o prawie 40°. To właśnie owo stałe zwiększanie się odległości między tymi dwoma światami pierwsze nasunęło Hazletonowi pomysł ukradkowego lądowania. To także Hazleton rozesłał zwiadowców małe, zdalnie sterowane, kuliste pociski o średnicy niecałych pięciu metrów. Zawisły niepostrzeżenie nad rubieżami pola walki i obserwowały ją za pomocą swoich telewizyjnych oczu. Było to bardzo pouczające starcie. Pojazdy policyjne zbiorowo nie brały udziału w żadnej większej bitwie już od dziesiątków lat, a indywidualnie tylko niewielu Ziemian w ogóle kiedykolwiek angażowało się w coś bardziej niebezpiecznego niż zwykła planetarna burda. Hruntanie, o niebo ustępujący im pod względem uzbrojenia, mieli ogromne doświadczenie bojowe, a ich taktyka była mistrzowska. Zmusili policję do przyjęcia bitwy w gęsto zaminowanym obszarze, co dałoby się porównać tylko z prowadzeniem walki w samym sercu piekielnego pieca, z tym oczywiście, że Hruntanie sami rozmieściwszy miny, doskonale wiedzieli, gdzie ogień jest najgorętszy. Ich straty były naturalnie straszliwe – prawie pięć do jednego – mieli jednak co tracić, a było zupełnie jasne, że ich oficerowie, z pogardą odnoszący się do swego własnego życia, nie zaczną nagle cenić sobie życia swoich załóg. Po jakimś czasie Hazleton musiał wyłączyć monitory i rozkazać O'Brienowi, żeby wezwał zwiadowców z powrotem. Ta rzeź była przerażająca nie tylko sama w sobie, lecz przede wszystkim z powodu wyłaniającego się z niej obrazu mentalności tych ludzi. Nawet najbardziej zatwardziały sadysta po chwili oglądania, jak ci ludzie usiłują gasić płomienie własnymi ciałami, musiałby stwierdzić, że ma dość. Miasto prześlizgnęło się na Utopię bez przeszkód. Odległe policyjne pojazdy zwiadowcze doniosły o tym fakcie – ich raporty były doskonale słyszalne w pokoju łączności miasta – a doniesienia te zostaną później oczywiście odgrzebane i policja odpowiednio na nie zareaguje, lecz teraz, w samym środku bitwy, policjanci nie mieli czasu zawracać sobie głowy przybyszem. Amalfi miał nadzieję, że kiedy znów zacznie ich interesować, będzie już daleko i poza ich zasięgiem. Odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Utopia opierała się wściekłym szturmom Hruntan przez prawie całe stulecie, pozostała zupełną zagadką. Stało się to jeszcze bardziej niezrozumiałe, kiedy Nowy Jork osiadł na powierzchni planety. Cała Utopia była jedną wielką radioaktywną pułapką. Nie było na niej żadnych miast – wrzące, rozpalone do białości rozlewiska płynnej ziemi i betonu nie miały już nigdy ostygnąć za życia ludzkości, by pokazać, gdzie te miasta niegdyś stały. Jeden z kontynentów nie nadawał się w ogóle do zamieszkania. Już samo powietrze wywołało ostrzegawcze sygnały liczników. W ciągu dnia radioaktywność utrzymywała się tuż poniżej progu bezpieczeństwa, lecz w nocy, kiedy spadek temperatury powodował normalny w takich okolicznościach wzrost zawartości radonu zjawisko często spotykane w atmosferach planet typu Ziemi – powietrze stawało się niezdatne do oddychania. Utopia była bombardowana pociskami atomowymi i pyłowymi podczas każdej opozycji z planetą Hruntan na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu utopiańskich lat. Na szczęście dogodna opozycja zdarzała się tylko raz na dwanaście lat – w przeciwnym razie nawet podziemne życie na Utopii stałoby się niemożliwe. – W jaki sposób udawało wam się ich odpierać? spytał Amalfi. – Ci faceci to prawdziwi żołnierze. Jeżeli potrafią tak stawić czoło policji, to was powinni roznieść w puch. Kapitan Savage, dość nieswojo czujący się na balkonie dzwonnicy, zmrużył oczy od słońca i zdobył się na wątły uśmiech. – Znamy wszystkie ich sztuczki... Trzeba im przyznać, że są bardzo dobrymi strategami, lecz pod pewnymi względami zupełnie brak im wyobraźni. I to nie przypadkowo, jak przypuszczam. Nie rozbudza się w nich własnej inicjatywy. – Poruszył się niespokojnie. – Ma pan zamiar zostawić swoje miasto tutaj, zupełnie na widoku? Nawet na noc? – Tak. Wątpię, by Hruntanie nas zaatakowali. Są teraz zajęci czym innym. A poza tym wiedzą, że policaje nas nie kochają i będą zbyt zaintrygowani, żeby tak bez namysłu uznać nas za swych wrogów. A jeżeli chodzi o powietrze, to utrzymujemy dwa procent siły pola wiratorów. To za mało, żeby dało się odczuć, ale wystarczy, by zmienić moment bezwładności naszej własnej atmosfery i zapobiec przedostawaniu się do niej większości waszego powietrza.. – Muszę przyznać, że niewiele z tego rozumiem powiedział Savage. – Ale jestem pewien, że pan zna możliwości swoich urządzeń. Wyznam, panie burmistrzu, że wasze miasto stanowi dla nas zupełną zagadkę. Czym ono się zajmuje? Dlaczego policja występuje przeciwko wam? Czy jesteście banitami? – Och, nie – odparł Amalfi. – A policja przeciwko nam osobiście nic nie ma. Po prostu zajmujemy dość niskie miejsce w społecznej hierarchii. Jesteśmy wędrownymi pracownikami, najemnymi robotnikami, międzyplanetarnymi hobo. Policja jest zobowiązana chronić nas tak samo jak każdego innego obywatela, ale nasza ruchliwość czyni z nas w ich oczach potencjalnych przestępców. A zatem należy nas mieć pod obserwacją. Savage podsumował to, co usłyszał, jednym zdaniem, które Amalfi zaczął już uważać za dewizę Utopii: – Jakże wszystko musiało się zmienić. – Powinniście skomponować do tego muzykę. Ja też nie mogę powiedzieć, żebym rozumiał, w jaki sposób udało się wam wytrwać tak długo. Czy oni nigdy nie podjęli próby inwazji? – Wiele razy – odparł Savage dość posępnie, lecz nie bez dumy. – Ale widział pan, jak żyjemy. W najlepszych wypadkach udawało nam się ich odeprzeć, w najgorszych... nie byli w stanie nas znaleźć. A Hruntanie sami sprawili, że życie na tej planecie jest bardzo uciążliwe. Wiele ich desantów padło ofiarą skutków ich własnych bombardowań. – Mimo wszystko... – Psychologia tłumów – ciągnął Savage – jest nauką, której poświęcamy tu sporo uwagi, podobnie zresztą jak oni. Ale my rozwinęliśmy ją w innym kierunku. W połączeniu z pomocniczą sztuką kamuflażu stanowi ona bardzo potężną broń. Stosując makiety zabudowań, pola symulowanej wysokiej radioaktywności czy fałszowanie warunków klimatycznych, zawsze do tej pory byliśmy w stanie doprowadzić do tego, że swoje bazy inwazyjne zakładali dokładnie w miejscach, które dla nich wybraliśmy. To taki rodzaj szachów: wciąga się przeciwnika albo skłania do wejścia na taki obszar, gdzie można się go pozbyć zupełnie bezpiecznie i przy minimalnym nakładzie sił. Znów zmrużył oczy przed słońcem, zagryzając dolną wargę. Po chwili dodał: – Jest jeszcze jeden czynnik: wolność. Myją mamy, a Hruntanie nie. Oni bronią systemu, który jest w swej istocie bardzo ascetyczny. To znaczy oferuje jednostkom bardzo niewiele nagród osobistych, nawet w przypadku odniesienia zwycięstwa. My na Utopii walczymy o ustrój, który niesie nam osobiste nagrody... niesie wolność. To ogromna różnica. Zachęta jest większa. – Och, wolność – westchnął Amalfi. – Tak, przypuszczam, że to wspaniała rzecz. Ale to ciągle ten sam stary problem. Nikt nie jest wolny. Nasze miasto jest mgliście republikańskie. W pewnym sensie można by je nawet uznać za hamiltoniańskie. Ale nie jesteśmy i nigdy nie będziemy wolni od wymagań stawianych nam przez sytuację. A co do tego, że wolność zwiększa skuteczność walki, ja to kwestionuję. Ekonomia polityczna czasów wojny musi skłaniać się ku dyktaturze. Wasi ludzie walczą o befsztyk nie na dzisiejszy obiad, tylko na jutrzejszy. Cóż, Hruntanie robią to samo. Różnica między wami istnieje tylko potencjalnie, a różnica, która nie czyni różnicy, różnicą nie jest. – Pan ma bardzo subtelny umysł – powiedział Savage wstając. – Chyba wiem, dlaczego nie potrafi pan zrozumieć tego rozdziału naszej historii. Pan nie ma żadnych więzów, żadnej wiary. Będzie pan nam musiał wybaczyć naszą. Nas nie stać na dzielenie włosa na czworo. Ruszył w dół schodów, nienaturalnie odrzucając do tyłu ramiona. Amalfi obserwował jego odejście ze smutnym grymasem na ustach. Ten młody człowiek był zupełnie niezwykły. Rozmawiać z nim to niemal zupełnie to samo, co stanąć twarzą w twarz z postacią z jakiejś historycznej sztuki. Wyjąwszy oczywiście, że postacie ze sztuk można zwykle zrozumieć także wtedy, kiedy wypowiadają najdziwniejsze nawet kwestie. Savage miał to nieszczęście, że istniał naprawdę, a nie był produktem twórcy, chcącego za jego pomocą przekazać jakieś treści. To przywiodło Amalfiemu na myśl Hazletona. Gdzie on się właściwie podziewa? Już całe godziny temu poszedł z tą dziewczyną w jakimś jawnie zmyślonym celu. Jeśli się nie pospieszy, zmierzch zaskoczy go pod ziemią i będzie musiał spędzić tam całą noc. Amalfi nie miał nic przeciwko pracy w pojedynkę, ale pewnych zajęć związanych z zarządzaniem miastem po prostu nie był w stanie wykonywać efektywnie, a poza tym Hazleton mógł właśnie podejmować w imieniu miasta jakieś bardzo niewygodne zobowiązania. Amalfi zszedł do swego gabinetu i zadzwonił do pokoju łączności. Hazleton jeszcze się nie zameldował. Pomrukując z niezadowolenia, Amalfi zabrał się do organizowania pracy miasta – tej pracy, w poszukiwaniu której miasto wzbiło się niegdyś w przestrzeń, a którą tak rzadko znajdowało. Nie dawało mu spokoju, że do tej pory nie podpisano żadnego oficjalnego kontraktu z Utopią, legalizującego roboty wykonywane przez Nowy Jork. To było zupełnie sprzeczne ze zwyczajem. Gdyby przez wzgląd na swoje obsesje Utopia okazała się – tak jak wiele innych, opętanych ideałami planet – skłonna do oszukaństwa na astronomiczną skalę, to zgodnie z prawami Ziemi, nie byłoby przed tym żadnej obrony. A ludzie, którzy postawią sobie Cel, skorzy są do szybkiego usprawiedliwiania wszelkich Środków. Miasto, które było niczym innym, jak upostaciowionym i zmaterializowanym Środkiem, nauczyło się wystrzegać chodzenia na skróty. Tymczasem Hazleton szukał właśnie chyba jakiegoś skrótu. Amalfi mógł mieć tylko nadzieję, że i on, i miasto jakoś to przeżyją. Ziemska policja także nie czekała na powrót Hazletona. Amalfiego ogarnęło prawie przerażenie, gdy ujrzał, jak błyskawicznie siły Ziemi zostały przegrupowane i wzmocnione. Od czasu, kiedy miasto oglądało je w akcji ostatnim razem, metody organizacji transportu i zaplecza uległy ogromnemu udoskonaleniu. Niebo wprost skrzyło się od statków ciągnących na planetę Hruntan. Było niedobrze. Amalfi spodziewał się, że zanim pomknie na planetę Hruntan, tak jak tego wymagała strategia Hazletona, będzie miał przynajmniej kilka miesięcy na odbudowanie zapasów na Utopii. Tymczasem wyglądało na to, że do tej pory państwo Hruntan otoczone zostanie szczelną blokadą. Bez chwili zwłoki ogłosił alarm. Wiratory ryknęły najwyższym tonem, jaki mogły osiągnąć bez przerywania grawitacyjnej nitki łączącej miasto z Utopią. Delikatne pole, za pomocą którego stawiały czoło utopiańskiej atmosferze, zmieniło się w twardą ścianę. Migotanie polaryzacji na obwodzie tego niewidocznego przedtem ekranu się zagęściło, zmniejszając przejrzystość osłony do połowy. Pola napędowe rozbudowały się; teraz już tylko nieliczne promienie świetlne, w większości takie, na które oko ludzkie jest najmniej wrażliwe, przebiegały przez nie na wylot. Dla utopiańskich obserwatorów miasto przybrało kolor ciemnej krwi i stało się przerażająco niedosięgłe. Natychmiast rozdzwoniły się telefony wieży kontrolnej. Amalfi nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Jego pulpit sterowania lotem – masa stłoczonych przycisków, dźwigni, klawiatur i aparatury kontrolnej – ożył sygnałami alarmowymi, a głośniki zatrajkotały wszystkie naraz. – Panie burmistrzu, właśnie dokopaliśmy się do tej starej gliny. Jest w niej całe mnóstwo roponośnego łupku... – Zmagazynować to, co macie! I to porządnie! – Amalfi! Jak możemy wycisnąć choćby odrobinę toru z tego... – Tam, gdzie lecimy, jest go więcej. Wywalcie to, coście zebrali, i to biegiem! – Pokój łączności. Ciągle ani słowa od pana Hazletona. – Próbujcie dalej. – Wzywam latające miasto! Czy stało się coś złego? Wzywam latające miasto... Amalfi uciszył wszystkich brutalnym szarpnięciem dźwigni. – Czy myśleliście, że zostaniemy tu na zawsze?! GOTOWOŚĆ! Wiratory zawyły. Migotanie statków kosmicznych, sunących, by oblegać planetę Hruntan, stawało się z minuty na minutę jaśniejsze. Wszystko miało się rozegrać już wkrótce. – Podkręcić tam, Ulica Czterdziesta Siódma! Czy wam się zdaje, że pichcicie podwieczorek?! Macie dziewięćdziesiąt sekund, żeby dociągnąć do poziomu startu! – Do startu?! Panie burmistrzu, to potrwa co najmniej cztery minuty! – Zapewniam was, że sobie żartujecie. Martwi nie żartują. Ruszać się! – Wzywam latające miasto! Wzywam latające miasto... Iskierki pojazdów policyjnych rozbiegły się po niebie niczym puszczony w ruch fajerwerk. Wodniste migotanie tego punktu nieba, który był planetą Hruntan, przyblakło między nimi i wtopiło się w ogólne lśnienie. Jake z Astronomicznego przyłączył się do powszechnych skarg. – Trzydzieści sekund – powiedział Amalfi. Z głośnika, który przekazywał zaskoczone i pełne przerażenia zapytania Utopian, rozległ się spokojny głos Hazletona: – Amalfi, czy pan postradał zmysły? – Nie – odparł burmistrz. – To twój plan, Mark. Ja się go tylko trzymam. Dwadzieścia pięć sekund. – Nie proszę ze względu na siebie. Mnie się tutaj chyba nawet podoba. Znalazłem coś, czego nasze miasto nie ma... A potrzebuje tego... – Ty też chcesz odejść? – Do diabła, nie – powiedział Hazleton. – Wcale o to nie proszę. Ale gdybym miał odejść, zrobiłbym to tutaj. Krótki skurcz przebiegł potężną sylwetkę Amalfiego, zginając ją w pół. Nie było to nic emocjonalnego – nie. Nic, co by miało jakikolwiek związek z Hazletonem. Pewnie jakiś operator wiratora przesadził z gorliwością. Amalfi zatoczył się i zwymiotował do małej umywalki. Hazleton ciągle jeszcze coś mówił, ale burmistrz prawie zupełnie go nie słyszał. Zegar skrzywił się ironicznie i popędził dalej. – Dziesięć sekund – szepnął Amalfi nieco spóźniony. – Amalfi, niech mnie pan posłucha... – Mark – wykrztusił z siebie Amalfi – Mark, ja nie mam czasu. Dokonałeś swego wyboru. Ja... pięć sekund... ja już nic nie mogę na to poradzić. Jeżeli ci się tam podoba, to nie namyślaj się i zostań. Życzę ci... życzę ci wszystkiego najlepszego, Mark. Wierz mi. Ale ja muszę myśleć o... Zegar złożył nabożnie swoje smukłe dłonie. – ...o mieście... – Amalfi! – Start! Miasto pomknęło w przestrzeń. Gort W normalnych okolicznościach kierowanie lotem miasta należało do obowiązków Hazletona. Pod jego nieobecność – choć do tej pory nigdy się to jeszcze nie zdarzyło – przejmować je miał młody chłopak o nazwisku Carrel. Sam Amalfi rzadko brał w ręce drążek sterowniczy – tylko wtedy, gdy nie można było ufać przyrządom. Sforsowanie policyjnej blokady w drodze na planetę Hruntan nie było łatwym zadaniem, szczególnie dla tak niedoświadczonego pilota, jakim był Carrel, ale Amalfiemu było wszystko jedno. Skulił się w fotelu w swoim gabinecie i jak przez mgłę obserwował ekrany, zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze się rozgrzeje. Z klimatyzacji wlewały się do pokoju fale promieniującego ciepła, lecz to w niczym nie poprawiało sytuacji. Było mu zimno i czuł się zupełnie pusty. – Ahoj, wędrowiec! – szczeknął wściekle ultrafon. – Dostaliście już jedno ostrzeżenie. Bulcie grzywnę i zmywajcie się stąd, bo was rozparcelujemy. Amalfi wcisnął niechętnie klawisz. – Nie możemy – burknął bez większego zainteresowania. – Co takiego?! – krzyknął policjant. – Tylko bez numerów! Znajdujecie się na obszarze działań wojennych i już raz wbrew nakazowi ewaluacji lądowaliście na Utopii. Płaćcie karę i pryskajcie, bo naprawdę spotka was jakaś krzywda. – Nie możemy – powtórzył bezbarwnym głosem Amalfi. – To się jeszcze okaże. Co wam w tym przeszkadza? – Mamy kontrakt z Hruntanami. Zapanowała długa i martwa cisza. W końcu pojazd policyjny powiedział: – Sprytnie to rozegraliście. W porządku, prześlijcie nam kopię tego swego kontraktu. To, że właśnie mamy zamiar zmienić Hruntan w obłok mgiełki, to chyba już wiecie? – Aha. – No dobra, skoro macie kontrakt, to lądujcie. Więksi z was durnie, niż myślałem. Tylko żebyście nie ruszyli się stamtąd do końca okresu przewidzianego kontraktem! A gdybyście zechcieli jednak odlecieć, zanim skończymy z tą planetą, to przygotujcie się do zapłacenia grzywny. A jak nie, to płakać po was nie będziemy, włóczykije! Amalfi zdobył się na nikły uśmiech. – Dzięki – powiedział. – My też was kochamy, platfusy. Ultrafon warknął i przestał nadawać. W tym końcowym warknięciu wyczuwało się całe morze zawodu. Ziemska policja zaakceptowała co prawda oficjalny status miast-wędrowców uznający je za najemnych robotników, lecz w oficerskich kwaterach statków policyjnych zupełnie otwarcie nazywano wędrowców włóczęgami. Okazje do rozbiórki miasta nie trafiały się zbyt często i zawsze dostarczały policji sporo przyjemności. Dlatego też widok nietykalnego, nienaruszalnego Kontraktu musiał być dla tego policjanta prawdziwym ciosem. Teraz jednak trzeba było dać sobie radę z Hruntanami. To był przedostatni i ogromnie delikatny etap planu Hazletona, a tymczasem jego samego nie było na pokładzie, żeby pokierować wprowadzeniem go w życie. Prawdę powiedziawszy, jeżeli jego przyjaciele z Utopii słyszeli, jak Amalfi przyznawał się do posiadania kontraktu z Hruntanami, to w tej chwili Hazleton przeżywał pewnie najcięższe chwile w całej swojej karierze. Amalfi wolał o tym nie myśleć. W swej pierwotnej wersji plan nie przewidywał podpisywania kontraktów z żadną z planet. Dopóki miasto nie zobowiąże się do czegoś oficjalnie, może pracować lub nie, może zostać albo odlecieć, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Jednym słowem może korzystać ze wszystkich swobód bezrobocia. Tymczasem takie rozwiązanie sprawy okazało się niewykonalne. Błyskawiczne tempo, w jakim wzmocniono siły policyjne, zmusiło burmistrza do zdobycia jakiegoś zupełnie niepodważalnego, zgodnego z prawem zabezpieczenia. Bez tego o próbie podejścia do planety Hruntan nie było nawet co marzyć. Pobyt na Utopii spełnił jednak częściowo związane z nim oczekiwania. Zbiorniki ropy zostały w połowie napełnione, a i skarbiec miasta nie pękał co prawda z szwach, ale przestał już świecić pustkami. W ten sposób pozostało tylko zająć się metalami rzadkimi i surowcami rozszczepialnymi. Ich wydobycie i rafinacja były procesami czasochłonnymi, a na planecie Hruntan powinny trwać nawet dłużej niż na Utopii. Ich świat był położony dalej od słońca niż planeta hamiltonian, więc w momencie powstawania otrzymał odpowiednio mniejszy przydział ciężkich pierwiastków. Ale na to nie było już rady. Pozostanie na Utopii aż do momentu podbicia Hruntan – czy też zjednoczenia, jak oficjalnie nazywała to Ziemia – zdałoby miasto całkowicie na łaskę ziemskiej policji. Nawet w najlepszym wypadku niemożliwe byłoby opuszczenie tego układu bez zapłacenia grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a Amalfi odczuwał organiczną niechęć do rozstawania się z pieniędzmi, na które tak trudno było zapracować. Nawet przy obecnym stanie finansów miasta taka grzywna mogłaby ich z łatwością doprowadzić do bankructwa. A o pracę ostatnimi czasy było coraz ciężej. Już od kilku minut brzęczyk interkomu dyskretnie dopominał się o uwagę. Amalfi wcisnął klawisz. – Tu sierżant Anderson. Mamy następnego gościa. – Tak – mruknął Amalfi. – To pewnie delegacja Hruntan. Niech pan ich tu przyśle. Żując koniec wygasłego cygara, sprawdził pobieżnie kontrakt. Była to standardowa umowa, żądająca zapłaty w germanie lub w ekwiwalencie. Ta ostatnia klauzula wyraźnie zdradzała monetarną funkcję germanu i dlatego uniemożliwiała użycie tego typu kontraktu na Utopii. Umowa została podpisana przez ultrafon, a prace, jakie miało wykonać miasto, nie zostały w niej sprecyzowane. Amalfi miał wielką nadzieję, że kiedy przyjdzie do konkretnych rozmów na ten temat, wtedy z kolei zdradzą się Hruntanie. Brzęczyk odezwał się ponownie. Amalfi nacisnął guzik otwierający drzwi i... w następnej chwili stracił pewność, czy było to mądre posunięcie. Delegacja Hruntan do złudzenia przypominała oddział abordażowy. Najpierw pojawił się równy tuzin żołnierzy ubranych w obcisłe spodnie z czerwonej skóry, błyszczące napierśniki i hełmy z pękami szkarłatnych piór. Napierśniki ozdobione były herbem przedstawiającym ogromne, purpurowe słońce. Mężczyźni ustawili się w dwuszeregu, po sześciu z każdej strony drzwi, i przyjęli postawę na baczność, prezentując broń, która mogła być kopią pierwszego mezonowego karabinu Kammermana. Między rzędami żołnierzy, w towarzystwie dwóch pomniejszych dygnitarzy do złudzenia przypominających swym ubiorem papugi, pojawił się olbrzym jakby wyrzeźbiony ze złota. Jego strój przetykany był złotą nitką, napierśniki i hełm lśniły grubą warstwą pozłoty i nawet twarz opaloną miał na ciemnozłoty kolor. Całości dopełniały bujna, złocista broda i takie same wąsy. Ta postać nawet w baśni raziłaby swoją nierzeczywistością. Olbrzym rzucił dwa szorstko brzmiące słowa i obcasy wysokich butów żołnierzy oraz kolby ich broni z całej siły walnęły o podłogę. Amalfi drgnął i podniósł się z fotela. – Jesteśmy – przemówił złocisty olbrzym – margrabią Hazcą, wice-regentem Księstwa Gortu, pozostającego pod miłościwym panowaniem Jego Wiecznej Eminencji Arpada Hrunty, Imperatora Przestrzeni. – O... och – wyjąkał Amalfi, mrugając z niedowierzaniem oczyma. – Nazywam się Amalfi. Jestem tutaj burmistrzem. Czy zechce...cie usiąść? Margrabia zechciał i usiadł. Żołnierze pozostali w sztywnej postawie „na spocznij”, a dwóch pomocniczych wielmożów ulokowało się tuż za fotelem margrabiego. Amalfi opadł na swój własny fotel z tłumionym westchnieniem ulgi. – Domyślam się, że przybyliś...cie tutaj przedyskutować warunki kontraktu. – Słusznie, właśnie po to przybyliśmy – odparł margrabia. – Powiadomiono nas, że przebywaliście wśród tego motłochu na tamtej planecie. – To było tylko przymusowe, awaryjne lądowanie powiedział Amalfi. – Bez wątpienia – rzucił margrabia sucho. – Nie interesuje nas to, czym zajmują się hamiltonianie. W odpowiednim momencie wcielimy ich w szeregi naszych niewolników. Najpierw jednak zajmiemy się przegnaniem tych parweniuszy z dekadenckiej Ziemi, znajdując jednocześnie zatrudnienie i sympatię dla was. Wróg Ziemi musi być naszym przyjacielem. – To logiczne – powiedział Amalfi. – Czym więc możemy służyć? Posiadamy na pokładzie dość różnorodny sprzęt... – Przede wszystkim sprawa zapłaty – przerwał mu margrabia. Wstał i zaczął przechadzać się ogromnymi krokami tam i z powrotem, ciągnąc za sobą obłok złocistej materii. – Nie jesteśmy w stanie dokonać jej w germanie. Cały jego zapas jest nam potrzebny do produkcji tranzystorów. Umowa mówi o jakimś ekwiwalencie. Co się za niego uważa? Kiedy przyszło do uczciwych targów, królewskie maniery margrabiego zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – No cóż, moglibyście pozwolić, żebyśmy należny nam german wydobyli sobie sami... – zaproponował ostrożnie Amalfi. – Czy pan myśli, że zasoby tej planety nigdy się nie wyczerpią? Niech pan mi poda ekwiwalent, a nie jakiś wykrętny plan zdobycia samego metalu! – Ekwiwalentem jest wyposażenie – powiedział szybko Amalfi – albo wiedza techniczna, wyceniona w drodze wspólnych ustaleń. Na przykład, czego używacie do zmniejszenia tarcia? Oczy ogromnego margrabiego zalśniły nagle jak u wilka. – Ach – powiedział cicho – więc znacie sekret pól tarcia. Od dawna go poszukujemy, ale generatory tej hałastry topiły się pod naszym dotknięciem. Czy Ziemia zna tę technikę? – Nie. – Nauczyliście się tego od hamiltonian? Wspaniale. – Na twarzach obu pomniejszych dygnitarzy pojawiły się zjadliwe uśmiechy. – Zatem nie musimy już dłużej ględzić o wycenach w drodze wspólnych ustaleń. – Zrobił ręką jakiś niedbały gest i Amalfi stwierdził, że patrzy prosto w lufy dwunastu karabinów. – A cóż to za pomysł? – Znajduje się pan w zasięgu działania naszego płaszcza obronnego – powiedział Hazca, z wyraźnie już teraz wilczym apetytem. – A gdyby nawet udało się panu jakimś cudem stąd wymknąć, jest mało prawdopodobne, żeby długo pan pożył wśród swoich Ziemian. Może pan wezwać techników i kazać im przygotować pokaz działania generatora pól tarcia. A także przygotować się do lądowania. Graf Nadór przekaże panu dokładne instrukcje. Ruszył do wyjścia, żołnierze rozstąpili się z szacunkiem. Kiedy Amalfi wyciągnął rękę, żeby nacisnąć gazik otwierający drzwi, olbrzym raptownie się odwrócił. – I niech pan nie próbuje dotykać żadnych ukrytych przycisków alarmowych – warknął. – Nasi żołnierze weszli już na pokład waszego miasta w dziesiątkach miejsc, a samo miasto znajduje się w zasięgu ognia dział czterech ciężkich krążowników. – Czy pan naprawdę uważa, że wiedzę techniczną można zdobyć przemocą? – spytał Amalfi. – O tak – odparł margrabia, a oczy błysnęły mu złowieszczo. – Jesteśmy w tym... ekspertami. Carrel, podopieczny Hazletona, był bardzo przekonującym wykładowcą. W dudniącej echem, ociekającej barbarzyńskim przepychem Sali Rady margrabiego zdawał się czuć jak u siebie w domu. Bez najmniejszego skrępowania poprzypinał swoje wykresy do najbliższego gobelinu, a tablicę oparł o wielki tron, na którym zazwyczaj siadywał pewnie sam Hazca. Kreda Carrela szybko kreśliła skomplikowane symbole, skrzypiąc ogłuszająco pod żebrowanym sklepieniem komnaty. Margrabia dawno już opuścił wykład. Po pięciu minutach wywodów Carrela miał najwyraźniej dość. Graf Nadór pozostał na posterunku z cierpiętniczym wyrazem twarzy człowieka oddelegowanego do brudnej roboty. Podobnie nudziło się czterech czy pięciu innych dygnitarzy. Trzech z nich gawędziło swobodnie z tyłu sali, wydając od czasu do czasu tłumiony rechot, przeradzający się chwilami w wybuchy ochrypłego śmiechu, skutecznie zagłuszającego Carrela. Pozostali strojnisie, piastujący widocznie jakieś podrzędne stanowiska, siedzieli spokojnie, słuchając wykładu z tak natężoną uwagą, tak bardzo marszcząc czoło i ściągając brwi, że sprawiali wrażenie objazdowej trupy kiepskich aktorów, odgrywających scenkę pod tytułem „Głęboki namysł”. – To wystarczy dla pokazania analogii między energiami wiązań atomowych i cząsteczkowych – powiedział gładko Carrel. – Hamiltonianie – zdążył już zauważyć, że to słowo bardzo drażni jego słuchaczy, toteż używał go jak najczęściej – hamiltonianie wykazali nie tylko to, że energia tych wiązań odpowiedzialna jest za zjawiska kohezji, adhezji i tarcia, ale także, iż jest ona podmiotem powiązań analogicznych do wartościowania walencyjnego. Skupienie malujące się na twarzach nobilów stało się tak śmiertelnie głębokie, że zaczęło sprawiać wrażenie zupełnej groteski. – To zjawisko molowego wartościowania walencyjnego, jak trafnie nazwali je hamiltonianie, wzmacniane jest przez pola tarcia, zaprojektowane przez nich dla wywoływania efektu analogicznego do jonizacji. Zewnętrzne warstwy cząsteczek dwóch przylegających do siebie powierzchni osiągają w tym polu dynamiczną równowagę. Cząsteczki bezustannie i gwałtownie zmieniają miejsca, lecz bez naruszania ogólnego status quo, tak że między najbardziej chropowatymi powierzchniami wytwarza się płaszczyzna ścinania. Jest zupełnie jasne, że ta równowaga w żadnym wypadku nie znosi działania omawianych przez nas sił między- cząsteczkowych, a tylko je osłabia. Stąd w dalszym ciągu pozostaje pewien opór czy też tarcie, lecz jego wielkość wynosi zaledwie jedną dziesiątą tego, co można uzyskać stosując nawet najbardziej wydajne systemy mechanicznego smarowania. Nobile skinęli głowami jak na komendę. Amalfi dawno już przestał ich obserwować – najbardziej niepokoili go hruntańscy technicy. Było ich równo dwunastu; margrabia musiał mieć słabość do tej liczby. Czterech z nich było pokornymi, zahukanymi istotami, patrzącymi na Carrela z wyraźnym strachem. Z zapamiętaniem robili notatki, starając się zapisać każde wypowiedziane przez niego słowo, nawet te części jego wywodu, które nie miały nic wspólnego z tematem, jak na przykład częste słowne ukłony pod adresem hamiltonian. Wszyscy pozostali, poza jednym, byli dobrze ubranymi mężczyznami o twardych rysach, traktującymi dygnitarzy z niedbałym ledwie szacunkiem. Ci nie robili żadnych notatek. Stanowili dość charakterystyczną dla barbarzyńskich społeczności grupę całkowicie oddanych reżimowi czołowych uczonych, dyrektorów i kierowników instytutów naukowych. Byli najzupełniej świadomi tego, że ich praca jest nieodzowna dla osiągnięcia zwycięstwa, i już zainfekowani arystokratycznym wirusem zrzucania brudnej, laboratoryjnej roboty na barki swych poddanych. Większość z nich zawdzięczała swoje stanowiska zapewne nie tyle naukowym predyspozycjom, co talentowi do prowadzenia bezwzględnych intryg dworskich. Ale dwunasty mężczyzna był człowiekiem zupełnie innego pokroju. Wysoki, szczupły, lekko łysiejący, słuchał wywodów Carrela z twarzą ożywioną wyraźnym podnieceniem. Bez wątpienia wybitny umysł, zapewne niezaangażowany politycznie, z obojętnością odnoszący się do tego, kto sprawuje władzę, byle tylko zabezpieczył mu dostęp do odpowiednich urządzeń i pozostawił wolną rękę w badaniach. Z uwagi na osiągane przez siebie efekty byłby tolerowany przez każdą dyktaturę, a jednocześnie nieustannie przez nią nadzorowany. Właśnie on, jak ocenił Amalfi, był jedynym człowiekiem zdolnym dojść poprzez to, co Carrel mówił, do tego, czego pilot nie dopowiedział. – Czy są jakieś pytania? – zwrócił się Carrel do swoich słuchaczy. Padło kilka dość mętnych pytań ze strony techników: jak się buduje to, a jak się określa tamto, co się robi z tym. Nikt z odrobiną inicjatywy nie dałby się w ten sposób wodzić za nos. Carrel udzielił wyczerpujących odpowiedzi, podając wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Mężczyźni o surowych twarzach opuścili salę bez słowa, a chwilę później ich śladem podążyli dygnitarze, zwlekając tylko tyle, by zachować twarz. Naukowiec – bo na oko Amalfiego tylko on jeden spośród wszystkich słuchaczy zasługiwał na to miano – pozostał w sali sam i wdał się w zażartą dyskusję z Carrelem na temat jego wywodu. Wyraźnie uważał za rzecz najzupełniej oczywistą, że jest równym partnerem do rozmowy, więc pilot zaczynał zdradzać objawy coraz większego niepokoju. Amalfi szybko odwołał go na koniec komnaty. Naukowiec pożegnał się i wyszedł, wpychając do kieszeni kilka notatek i pocierając w zamyśleniu nos. Carrel patrzył przez chwilę w ślad za nim. – Temu nie da się zbyt długo mydlić oczu, proszę pana – powiedział. – Niech mi pan wierzy, facet ma głowę na karku. Jeszcze dwa dni i sam wszystko dokładnie rozpracuje. Dziś w nocy nie zmruży nawet oka, cały czas rozmyślając o polach tarcia. Znam ten typ. – Ja też – mruknął niewyraźnie Amalfi. – Wiem także to i owo o salach posiedzeń barbarzyńców. Arrasy mają uszy. Proś bogów, żeby się nie okazało, że cię podsłuchały. Chodźmy. Nie odezwał się więcej ani słowem, dopóki nie znaleźli się bezpiecznie we własnym mieście i nie wsiedli do taksówki. Dopiero wtedy powiedział: – Kiedy masz do czynienia z obcymi, musisz bardzo uważać, Carrel. Dobrze się do tego zabrałeś, ale brakuje ci trochę doświadczenia. Poza granicami miasta, nawet do mnie nie mów nigdy niczego, co by się kłóciło z graną przez ciebie rolą. A co do tego naukowca... Zgadzam się z tobą. Obserwowałem go bardzo uważnie. Niestety teraz, kiedy cię poznał, nie mogę cię użyć przeciwko niemu. Czy masz w swoim zespole kogoś, kto wykonywał już tajne zadania dla Marka i kto nie opuszczał miasta, od kiedy siedliśmy na Gorcie? Kogoś doświadczonego? – Jasne, przynajmniej czterech czy pięciu chłopaków. Mogę polecić każdego z nich. – To dobrze. Wybierz jakiegoś byczka, który przy minimum charakteryzacji mógłby ujść za miejscowego zbira i poślij go do Wydziału Szkolenia na hipnopedię. A sam będziesz musiał jeszcze raz spotkać się z tym naukowcem. Wytrzaśnij skądś jego zdjęcie, najlepiej trójwymiarowe... jeżeli tu w ogóle takie robią. Kiedy będziesz z nim rozmawiał, odpowiedz mu na każde pytanie, jakie zada. – Każde??? – spytał Carrel z ogromnym zdumieniem. – Owszem, każde dotyczące zagadnień technicznych. To, co on wie, już wkrótce nie będzie miało żadnego znaczenia. Oto twoja następna lekcja stosunków międzyludzkich, Carrel. Kiedy jesteś na obcej planecie, musisz w maksymalnym stopniu wykorzystywać napotkany system społeczny. W świecie takim jak ten, gdzie walka o władzę toczy się najwyraźniej zupełnie bezpardonowo, morderstwo nie może być niczym niezwykłym. Stawiam dziesięć do jednego, że działa tu jakiś zorganizowany Cech Morderców albo przynajmniej spora ilość nie zrzeszonych płatnych zbirów. – Pan ma zamiar kazać... zamordować doktora .Schlossa? Szok malujący się na twarzy Carrela przepełnił Amalfiego uczuciem ogromnego znużenia. Wyszkolenie nowego menedżera tak, by jego wybór został zaaprobowany przez Ojców Miasta, było zadaniem żmudnym i rozdzierającym serce, bo znaczną część wiedzy trzeba było przekazywać w sposób bardzo brutalny. Amalfi poczuł, że jest już za stary do takiej pracy, za bardzo świadom niepowodzeń, jakie niosą ze sobą jego metody nauki tych niepowodzeń, które doprowadziły właśnie do konieczności szkolenia nowego menedżera. – Tak – powiedział. – To straszne, ale nie ma innego wyjścia. W innych okolicznościach zabralibyśmy tego człowieka na pokład miasta. On zupełnie nie dba o to, dla kogo pracuje. Ale w obecnej sytuacji Hruntanie z pewnością szukaliby go i oczywiście znaleźli. Musimy mieć jego nie podlegające dyskusji zwłoki i jeśli się to okaże możliwe – jakiegoś miejscowego winnego. Twój człowiek będzie musiał rozpracowywać stosunki panujące wśród tutejszej naukowej kliki i obciążyć tym zabójstwem któregoś z tych laboratoryjnych jastrzębi. Ale Schloss musi zginąć. To jedyny sposób zapewnienia miastu przetrwania. To ostatnie stwierdzenie było najistotniejszym i kończącym wszelkie dyskusje argumentem w logice wędrowców, toteż Carrel nie był w stanie z nim dyskutować. Ale było zupełnie jasne, że plan Amalfiego mocno go wzburzył. Burmistrz powziął ciche postanowienie, że obarczy chłopaka wyjątkowo dużą liczbą zajęć wewnątrz miasta, przynajmniej do czasu, aż Hruntanie znacznie zaawansują budowę swoich generatorów pól tarcia. Tak czy inaczej, zgodnie z wymogami planu Hazletona, teraz właśnie należało wbić policji następną szpilę. I choć Amalfi został już zmuszony do odstąpienia w wielu punktach od tego planu (strategia Hazletona zakładała na przykład, że na Gorcie wylądują potajemnie także mieszkańcy Utopii i wszystkimi swymi siłami dopomogą ziemskiej policji w ujarzmieniu Hruntan), to myśl, żeby potargować się z policjantami o księstwo Gortu, w dalszym ciągu zdawała się mieć sens. Odprawił Carrela i wszedł do swego gabinetu. Zdjął miękki plastikowy pokrowiec z mało używanego urządzenia – komunikatora Diraca. Był to jedyny środek porozumiewania się, którego nie mieli Hruntanie i oczywiście hamiltonianie. Wcisnął między zęby koniuszek cygara i wywołał kapitana policji. Przestarzały model urządzenia nie miał ekranu, ale kapitan wyraził swoje uczucia zupełnie plastycznie: – Jeżeli chce mi pan zawracać dupę tym, że Hruntanie pogwałcili wasz kontrakt – warknął – to niech pan sobie da spokój. I tak jestem już prawie zdecydowany rozsadzić całą tę planetę. A prawa dotyczące wędrowców też się wreszcie kiedyś zmienią, a wtedy... – W żadnym wypadku nie mógłby pan rozsadzić tej planety – powiedział Amalfi z niezmąconym spokojem. – Fala uderzeniowa spowodowałaby wybuch miejscowej gwiazdy, a to zniszczyłoby cały układ planetarny i pańscy zwierzchnicy zażądaliby pańskiej głowy. Ja tylko próbuję zaoszczędzić wam nieco kłopotów. Jeżeli was to interesuje, możemy pogadać. Policjant roześmiał się. – W porządku – powiedział Amalfi. – Śmiej się, ty pacanie. Za niecałe dziesięć miesięcy zostaniesz zdegradowany i oddelegowany do patrolowania ziemskiej stratosfery. Tam raz na dziesięć lat spotkasz jakiś statek i będziesz trzaskał dziobem, że na świecie nie ma sprawiedliwości. Kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych usłyszy, że pozwoliłeś połączyć się siłom Hruntan i hamiltonian, że ta wojna będzie kosztowała Ziemię dwieście czy trzysta miliardów germanów i potrwa dwadzieścia pięć lat... – Jesteś wierutnym blefiarzem, hobo – powiedział policjant, lecz odrobinę jakby zaniepokojony. – Oni się nie połączą. Walczą ze sobą już ponad sto lat. – Czasy się zmieniają – powiedział Amalfi. – A połączenie na pewno dojdzie do skutku, bo jeżeli wy nie chcecie Księstwa Gortu, to ja zaproponuję je Utopii. Ich połączony arsenał będzie wyglądał dość imponująco. Każda ze stron posiada coś, czego nie ma ta druga, a i my nie byliśmy w stanie zapobiec temu, żeby każda z nich nie nauczyła się czegoś od nas. Mimo to... – Chwileczkę – przerwał mu roztropnie policjant. Był zupełnie świadom – co do tego Amalfi nie miał żadnych wątpliwości – że cała ta rozmowa odbierana jest przez setki, a może nawet tysiące diraków w całej zamieszkanej Galaktyce, w tym także w kwaterze głównej policji na Ziemi. Była to jedna z najważniejszych cech charakterystycznych komunikatorów Diraca, a czy stanowiła zaletę, czy wadę, zależało głównie od tego, w jaki sposób się je wykorzystywało. – Chce pan powiedzieć, że już wam się udało zdobyć tam taką pozycję, iż możecie tym księstwem dysponować? A skąd ja mogę wiedzieć, czy uda wam się ją utrzymać? – Niczym nie ryzykujecie. Albo wydam wam tę planetę, albo nie. Ja chcę tylko, żebyście uchylili grzywnę nałożoną na miasto, skasowali taśmy z nakazem ewakuacji i wydali nam glejt na opuszczenie tego układu planetarnego. Zapłata przy odbiorze. Jeśli ja nawalę, wy nie płacicie. – Hmm... – Z głośnika dobiegł jeszcze jakiś inny szmer, jakby ktoś mówił coś cicho do policjanta. – A jak chcecie tego dokonać? – Och, długo by opowiadać – odparł Amalfi sucho. – Jeżeli wchodzicie do gry, to nadajcie kopię zgody. – Odpada. Pogwałciliście nakaz ewakuacji i musicie zapłacić grzywnę. To jest poza dyskusją. Amalfiemu to wystarczyło. Policjant nie miał oczywiście zamiaru obiecywać skasowania taśmy z dowodami przestępstwa podczas rozmowy przez komunikator. Ale to, że upierał się tylko przy tym jednym punkcie, wskazywało, że ogólnie wyraża zgodę. – Więc przyślijcie mi sam opieczętowany glejt. Umieszczę go w skarbcu margrabiego Hazcy. Odbierzecie go sobie po wylądowaniu na planecie. Po krótkiej chwili milczenia policjant powiedział: – No... dobrze. Krążek taśmy tui obok Amalfiego zaczął szybko wirować. Zadowolony z siebie burmistrz przerwał połączenie. Gdyby plan się powiódł, obwołano by go majstersztykiem i opowiadano o nim legendy. Bo choć policja nie puściłaby pary z ust, sami wędrowcy roznieśliby tę opowieść po całej Galaktyce. I tylko dezercja Hazletona pozbawiała jakoś tę perspektywę uroku. Ktoś mocno nim potrząsnął. Całą siłą woli próbował się obudzić, ale jego sen był głęboki jak śmierć i zdawało się, że nawet najpotężniejsze zmagania z samym sobą nie pozwolą mu się wyrwać z jego otchłani. Wirowały wokół niego jakieś upiorne cienie i twarze i nagle poczuł, że w ciemności zbliżają się do niego ogromne stalowe szczęki. – Amalfi! Obudź się, człowieku! Amalfi, to ja, Mark! Niech się pan wreszcie obudzi... Stalowa paszcza zatrzasnęła się z koszmarnym kłapnięciem i wirujące twarze znikły. Przed oczyma rozlało mu się błękitne światło. – Kto tu? Kto tu jest? – To ja – powiedział Hazleton. Amalfi z niedowierzaniem zamrugał oczami. – Szybciej, człowieku, szybciej. Nie ma chwili do stracenia. Amalfi usiadł powoli i spojrzał na menedżera. Był zbyt oszołomiony, żeby wiedzieć, czy jego powrót w ogóle go cieszy. – Cieszę się, że cię widzę – powiedział odruchowo, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego to stwierdzenie zabrzmiało tak fałszywie. Mógł mieć tylko nadzieję, że później nabierze prawdziwości. – Jak się przedostałeś przez kordon policyjny? Dałbym głowę, że tego nie da się zrobić. – Siłą i łapówkami, to wypróbowana kombinacja. – Później panu wszystko wyjaśnię. – Prawie się spóźniłeś – powiedział Amalfi, czując nagły przypływ energii. – Czy ciągle jeszcze jest tutaj noc? Tak. Wielkie bum ma nastąpić dopiero tuż przed południem, inaczej bym nie spał. Potem nie zastałbyś już tutaj miasta. – Przed południem? To niezgodne z planem. Ale ta sprawa może zaczekać. Niech pan wstaje, szefie, czeka nas kupa pracy. Drzwi do pokoju rozsunęły się nagle i stanęła w nich dziewczyna z Utopii. Jej twarz zdradzała wyraźne podniecenie. Amalfi pospiesznie sięgnął po swoją kurtkę. – Mark, musimy się spieszyć. Kapitan Savage mówi, że nie będzie czekał dłużej niż piętnaście minut. I nie będzie. On cię w głębi duszy nienawidzi i z wielką przyjemnością zostawiłby nas tutaj u tych barbarzyńców! – Jedna chwila, Dee – powiedział Hazleton, nie odwracając głowy. Dziewczyna zniknęła. Amalfi wpatrywał się w marnotrawnego menedżera miasta. – Zaraz, zaraz, Mark – powiedział powoli. – Co to wszystko właściwie znaczy? Nie wplątałeś się chyba w jakąś idiotyczną osobistą akcję ratowniczą. – Osobistą? Nie. – Hazleton skrzywił wargi w uśmiechu. – Wyciągniemy stąd całe miasto, i to dokładnie w momencie przewidzianym harmonogramem. Chciałem jakoś dać panu znać, że postępujemy zgodnie z planem, ale hamiltonianie nie mają oczywiście diraków, a poza tym bałem się wsypać przed policją. Niechże się pan wreszcie ubierze, wyjaśnię panu wszystko po drodze. Ci hamiltonianie pracowali jak szatany. Zainstalowali wiratory na wszystkich statkach, jakie udało im się ściągnąć. Już prawie podjęli decyzję o poddaniu się policji... w końcu mają więcej wspólnego z Ziemią niż Hruntanie... ale kiedy opowiedziałem im, co zaplanowaliśmy, i pokazałem zasadę działania wiratora, wstąpił w nich nowy duch. – Uwierzyli ci tak od razu? Hazleton wzruszył ramionami. – No, nie, oczywiście, że nie. Na wszelki wypadek utworzyli specjalną flotę złożoną z dwudziestu pięciu przerobionych lekkich krążowników, i tę właśnie flotę przysłali tutaj. Są w tej chwili na górze. – Nad miastem?! – Tak. Słyszałem, jak Hruntanie was porywali. Przypuszczam, że ultrafon trzymał pan włączony na benefis policji, ale i na Utopii wszystko było bardzo dobrze słychać. Przekonałem ich, żeby połączyli swoją ucieczkę z ukradkowym rajdem tutaj i pomogli wyprowadzić stąd miasto. Trochę musiałem się nagadać, ale w końcu uwierzyli, że łatwiej uda im się opuścić ten układ planetarny, jeżeli policja będzie musiała zajmować się dwiema sprawami naraz. No i oto jesteśmy... i to punktualnie. Hazleton znów się uśmiechnął. – Policaje nie mieli pojęcia, że w pobliżu tej planety znajdują się jakiekolwiek statki z Utopii, i ich straże najwyraźniej drzemały. W tej chwili wiedzą już oczywiście o wszystkim, ale ściągnięcie tutaj zajmie im trochę czasu i zanim to zrobią, nas już tu nie będzie. – Mark, jesteś romantycznym dupkiem – powiedział Amalfi. – Dwadzieścia pięć lekkich krążowników i do tego przedpotopowych, z wiratorami czy bez! – W planach Savage'a nie ma nic przedpotopowego – obruszył się Hazleton. – Nienawidzi mnie za sprzątnięcie mu sprzed nosa Dee, ale na walce w przestrzeni zna się jak mało kto. Ta flota ma zapewnić przetrwanie nie tylko ludziom, ale przede wszystkim samej idei hamiltonianizmu. W momencie, w którym zostaną zaatakowane, każdy z tych dwudziestu pięciu statków ma rzucić się do ucieczki w innym kierunku, walcząc do końca i próbując zmienić bitwę w szereg indywidualnych starć. W ten sposób co najmniej kilka statków powinno przetrwać, a tym samym ich ideały i nasze miasto. – Spodziewałem się po tobie czegoś więcej niż gestu rodem ze szmirowatego stereo – powiedział Amalfi. Napoleoniada!... „Nieustraszony młody bohater prowadzi oddział wiernych druhów do twierdzy wroga, oswabadzając .umiłowanego władcę z rąk rozwścieczonych hord niewiernych!”... Miasto zostaje tu, gdzie jest. Jeżeli chcesz odlecieć z tą swoją eskadrą samobójców, to proszę bardzo. – Amalfi, pan chyba nie rozumie... – Nie doceniasz mnie – przerwał mu Amalfi opryskliwie. Przeszedł wielkimi krokami na drugą stronę pokoju, w kierunku balkonu. – Rozsądni Utopianie pozostali w domu, to rzecz pewna. Zdradzenie im sekretu wiratora było sprytnym posunięciem; dzięki temu walczyli dłużej i odwracali od nas uwagę policji, kiedy nam to było potrzebne. Ale ci, którzy próbują uciec gdzieś na pogranicze Galaktyki, to fanatycy, przypadki nieuleczalne. Czy wiesz, jak by się to wszystko skończyło? Bo powinieneś wiedzieć i wiedziałbyś, gdybyś nie nabił sobie głowy jakąś babą, która miesza ci rozum jak zupę warząchwią. Po kilku pokoleniach życia na obrzeżach Galaktyki nikt z nich nie będzie nawet pamiętał o hamiltonianizmie. Zagospodarowanie nowej planety to zajęcie dla precyzyjnie przygotowanej ekspedycji z pełną obsadą ludzką. Ci ludzie są odpryskami toczącej się od stu lat wojennej lawiny. A ty chcesz, żebyśmy im pomogli wywołać taką samą lawinę w jakimś innym miejscu! O nie, dziękuję. Otworzył drzwi na balkon z takim impetem, że Hazleton musiał uskoczyć, żeby nimi nie oberwać, i wyszedł na taras. Noc była bezchmurna i jak zawsze na Gorsie – przejmująco zimna. Setki gwiazd migotały na niebie poprzez łunę rzucaną przez miasto. Utopiańskich statków nie można było oczywiście dostrzec znajdowały się zbyt wysoko, a poza tym hamiltoniańska technika na pewno potrafiła zapewnić im niewidzialność i niewykrywalność nawet z bliska. – Będę się musiał nieźle napracować, żeby wyjaśnić to wszystko Hruntanom – powiedział burmistrz głosem naładowanym tłumioną wściekłością. – Jedyne co mi pozostaje, to powiedzieć im, że Utopianie usiłowali nas zniszczyć, zanim do końca zdradzimy sekret pól tarcia. Ale żeby mi się to udało, muszę natychmiast wezwać pomoc. – Zdradził pan Hruntanom... – Oczywiście! – warknął Amalfi. – To była jedyna broń, jaka nam pozostała po podpisaniu z nimi kontraktu. Możliwość zmasowanej inwazji Utopian rozwiała się w momencie, w którym przygwoździła nas policja. A ty ciągle jeszcze usiłujesz mnie tutaj namówić do użycia wyszczerbionego już narzędzia! – Mark! – dobiegł z pokoju głos dziewczyny, pełen szalonego napięcia. – Mark, gdzie jesteś? – No, idź – powiedział Amalfi, nie odwracając głowy. – Niedługo nie będą mieli czasu na pielęgnowanie swoich wierzeń i zostanie ci miły, pograniczny domek z kościanym radłem pod płotem w zagrodzie. Miasto zostaje tutaj. Jutro w południe ci Utopianie, którzy pozostaną, znajdą się w znakomitej sytuacji do prowadzenia targów o swoje prawa z Ziemią. Hruntanie dostaną porządną nauczkę, a my będziemy już daleko stąd. Dziewczyna musiała widocznie zauważyć otwarte drzwi, bo stanęła w nich w porę, żeby usłyszeć ostatnie dwa zdania. – Mark! – krzyknęła nerwowo. – O czym on mówi? Savage twierdzi... Hazleton westchnął. – Savage jest idiotą takim samym jak ja. Amalfi ma rację... zachowywałem się jak dziecko. Lepiej odleć, Dee, póki jeszcze masz szansę. Dziewczyna podeszła do balustrady i zaglądając mu w oczy, położyła rękę na jego ramieniu. Wyglądała na tak bardzo oszołomioną i skrzywdzoną, że Amalfi musiał odwrócić wzrok. Wyraz jej twarzy przypominał mu o zbyt wielu rzeczach, o których najlepiej było całkowicie zapomnieć, a niektóre z nich nie były mu wcale obojętne. Usłyszał jej szept: – Czy ty... czy ty chcesz, żebym odleciała, Mark? Czy ty zostajesz w mieście? – Tak – wymamrotał Hazleton. – To znaczy... nie. Chyba narobiłem niezłego galimatiasu. Chciałbym to jakoś choć w części odrobić. Tak czy inaczej muszę zostać, Dee. A tobie będzie lepiej wśród swoich... – Panie burmistrzu – powiedziała dziewczyna. Amalfi niechętnie odwrócił głowę w jej stronę. – Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedział pan, że w tym mieście jest miejsce dla kobiet. Czy pan to pamięta? – Pamiętam – odparł Amalfi. – Ale jestem pewien, że nie spodobałyby się pani zasady naszej polityki. My nie jesteśmy państwem hamiltoniańskim. Miasto jest trwałe, samowystarczalne i statyczne. Żyjemy z tego, co wyrzucą na brzeg fale mórz historii. Jesteśmy wędrowcami. To nie jest przyjemna nazwa. – Może nie zawsze tak będzie – westchnęła dziewczyna cichutko. – Obawiam się, że zawsze. Nawet nasi mieszkańcy nie bardzo się zmieniają, Dee. Podejrzewam, że nikt tego pani do tej pory nie powiedział, ale znaczna większość mieszkańców tego miasta ma sporo ponad sto lat. Ja sam liczę ich sobie prawie siedemset. Pani też żyłaby tak długo, gdyby pani do nas przystała. Dziewczyna zmieniła się w studium szoku i niedowierzania, ale powiedziała z uporem: – Zostanę. Niebo zaczynało leciutko blaknąć. Nikt nie przerywał ciszy. Migotanie gwiazd traciło powoli swoją intensywność i nic nie wskazywało na to, że gdzieś tam, w górze, maleńka flota mknie w bezkresny wszechświat. Hazleton chrząknął delikatnie. – Co mam do roboty, szefie? – spytał ochryple. – Mnóstwo rzeczy. Musiałem sobie radzić z Carrelem, ale chociaż chłopak jest chętny, to zupełnie brak mu doświadczenia. Przede wszystkim przygotuj miasto do startu na pierwszy mój znak. Potem wysil mózgownicę i wykombinuj, o powiedzieć Hruntanom na temat tej floty Utopian. Możesz rozwinąć jakoś to, co ja wymyśliłem albo spłodzić coś zupełnie innego. Jest mi to najzupełniej obojętne. Lepszy w tym jesteś, niż ja byłem kiedykolwiek. – Ale co takiego ma się właściwie wydarzyć w południe? Amalfi wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Stwierdził nagle ze zdumieniem, że czuje się zupełnie dobrze. Odzyskanie Hazletona było jak odnalezienie diamentu ze skazą, uważanego już za bezpowrotnie stracony. Skaza tkwiła w nim w dalszym ciągu i usunąć całkowicie nie da się jej pewnie już nigdy, lecz mimo to diament i tak był najprecyzyjniej tnącym przyrządem w domu, a poza tym – ileż wiązało się z nim wspomnień. – No więc, sprawa wygląda następująco. Carrel namówił Hruntan na budowę ogromnego generatora pól tarcia, mającego obsługiwać całą planetę. Wmówił im, że w ten sposób maszyny będą zużywały mniej energii czy jakąś inną tego typu bzdurę. Wyrysował im plany generatora niemal dwa razy potężniejszego, niż im powiedział, i w dodatku pominął prawie wszystkie urządzenia kontrolne. Ustawił wszystko tak, że generator może pracować tylko w jednym kierunku, a mianowicie maksymalnie zwiększając wszystkie siły przylegania występujące na całej planecie. Jutro w południe ma nastąpić próbny rozruch. Amalfi uśmiechnął się do siebie, a potem mówił dalej. – Tymczasem jest tutaj pewien facet, niejaki Schloss, który chyba domyśla się, jakie to urządzenie tak naprawdę sprzedaliśmy Hruntanom. Zdecydowałem, że trzeba go usunąć ze sceny za pomocą starej sztuki z ofiarą miejscowych porachunków. Według mnie, powinno to wywołać wystarczająco dużo zamieszania w środowisku naukowym, żeby powstrzymać Hruntan od zbytniego wściubienia nosa w nasze sprawy, przynajmniej na jakiś czas. A potem, mam nadzieję, będzie już za późno. Ponieważ końcowy efekt naszego przedsięwzięcia powinien wyglądać dokładnie tak samo jak efekt inwazji Utopian, wezwałem także, zgodnie z twoim harmonogramem, policję i wytargowałem od nich glejt na opuszczenie tego układu. Proste? Mniej więcej w połowie tych wyjaśnień Hazleton przyszedł do siebie na tyle, że dotarł do niego komizm sytuacji opisywanej przez Amalfiego. Pod koniec krztusił się już ze śmiechu. – Dla mnie bomba – powiedział. – Teraz już rozumiem, dlaczego nie bardzo był pan zadowolony z Carrela. Amalfi, w życiu nie słyszałem o takim blefie. Z takim dramatyzmem kazać mi odlecieć z Savagem! Czy pan wie, że ta pańska fantastyczna intryga nie może się powieść? – Dlaczego, Mark? – spytała Dee. – Ja nie widzę w niej żadnego słabego punktu. – Bo co prawda jest bardzo sprytna, ale w wielu punktach nie dopracowana. Trzeba spojrzeć na wszystko okiem dramaturga. Punkt kulminacyjny musi być naprawdę wstrząsający, bo inaczej diabli biorą cały efekt. Będzie znacznie lepiej, jeżeli... Z sypialni dobiegł ich melodyjny sygnał prywatnego telefonu Amalfiego, a nad drzwiami balkonowymi zapaliła się neonowa lampka. Burmistrz skrzywił się z niezadowoleniem i dotknął przycisku na balustradzie. – Pan burmistrz? – rozległ się z ukrytego głośnika nerwowy głos. – Przepraszam, że pana budzę, ale mamy kłopoty. Przede wszystkim nad miastem pojawiło się co najmniej dwadzieścia jakichś statków. Mieliśmy właśnie pana o tym zawiadomić, ale przed chwilą same odleciały. A dwie minuty temu zgłosił się do nas jakiś uciekinier. Mówi, że nazywa się Schloss i że wszyscy nastają na jego życie. Twierdzi, że chce pracować dla nas. Czy mam go wysłać do psychiatry, czy co z nim zrobić? Bo może przypadkiem facet mówi prawdę. – Oczywiście, że to prawda – powiedział Hazleton. To jest właśnie pierwsza luka w pańskim planie, szefie. Afera z doktorem Schlossem okazała się bardzo trudna do rozwikłania. Amalfi ocenił jednak tego człowieka nieco zbyt powierzchownie. Agent Carrela rozpracował miejscowe stosunki polityczne w najdrobniejszych szczegółach i wprowadził w nie totalne zamieszanie. Kiedy miastu potrzebna była czyjaś śmierć, zawsze najlepiej było tak wszystko zaaranżować, żeby samego zabójstwa dokonał ktoś z zewnątrz. W sprawie doktora Schlossa okazało się to absurdalnie łatwe do wykonania. W naukowym światku Gortu istniały cztery niezależne kliki, zwalczające się nawzajem z fanatycznym uporem majtków wiercących dziury w kadłubie własnej łodzi po to, by pozbyć się współtowarzyszy podróży. Do tego sam dwór nie dowierzał Schlossowi, a w wewnętrzne porachunki uczonych mieszał się z zasady bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy morderstwa stawały się nazbyt jawne. Bardzo łatwo było zatem pociągnąć za sznurki, wprawiające w ruch siły, które szybko i bez trudu usunęłyby z drogi doktora Schlossa, ale ten nie miał najmniejszej ochoty dać się usunąć. Gdy tylko zorientował się, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, natychmiast z psującą wszystkie szyki bezpośredniością udał się wprost do miasta. – Problem polega na tym – składał swój meldunek Carrel – że on do ostatniej chwili zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, na co się zanosi. To zadziwiająco normalny facet i do głowy mu nie przyszło, że ktokolwiek mógłby nastawać na jego życie, dopóki nie zobaczył noża. Hazleton skinął głową. – Założę się, że to sam dwór go w końcu ostrzegł, bo nie chciało im się zapewniać mu ochrony. – Zgadza się, proszę pana. – A to oznacza, że wkrótce wpadnie tu Jego Niedomytość Hazca ze swoimi dandysami – burknął Amalfi. – Nie przypuszczam, żeby facet zawracał sobie głowę zacieraniem śladów, więc będą go szukali u nas. Co masz zamiar zrobić, Mark? Ten generator pól tarcia za późno ma rozpocząć działanie, żeby wybawić nas i z tego kłopotu. – To prawda – przyznał Hazleton. – Carrel, czy ten twój człowiek ma jeszcze kontakt z kliką, która chciała wyprawić Schlossa w ostatnią podróż? – Oczywiście. – Każ im zlikwidować przywódcę tej grupy. Nie pora teraz na żadne koronkowe zagrania. – Co masz zamiar na tym zyskać? – spytał Amalfi. – Czas. Schloss zniknął. Hazca może podejrzewać, że facet przyszedł do nas, ale większość będzie myślała, że został zabity. To następnie morderstwo będzie wyglądało tak, jakby to ktoś z grupy Schlossa chciał pomścić jego śmierć. Schloss nie ma oczywiście prawdziwej własnej kliki, ale musi być kilku takich, którzy uważają, że na jego śmierci wiele by stracili. W ten sposób rozpoczniemy wendetę. W walce takiej jak ta liczy się przede wszystkim wprowadzenie przeciwnika w błąd. – Może i tak – powiedział Amalfi. – Ale w takim razie muszę natychmiast zarzucić grafa Nadóra stertą oskarżeń i skarg. Im więcej zamieszania, tym dłuższa zwłoka – a do południa zostało nam już niecałe cztery godziny. Na razie musimy ukryć gdzieś tego Schlossa, i to najlepiej jak się da, bo jeszcze wypatrzy go tutaj któryś z wartowników Hazcy. Najlepszym miejscem będzie chyba ten kreator niewidzialności w dawnym tunelu zachodniego metra... pamiętasz go? Kupiliśmy go od Lutnian za ciężkie pieniądze, a całe jego działanie ograniczyło się do kręcenia w kółko, błyskania i wydawania jakichś idiotycznych dźwięków. – To właśnie przez niego rozstrzelano mojego poprzednika – powiedział Hazleton. – Czy też może za to fiasko na Epoce? Ale oczywiście wiem, gdzie jest ta maszyneria. Uruchomimy ten złom, żeby trochę pobłyskał i pohuczał. Żołnierze Hazcy panicznie boją się wszelkich działających urządzeń i do głowy im nie przyjdzie, żeby zaglądać do środka czegoś, co pracuje, nawet gdyby podejrzewali, że zbieg tam właśnie się ukrył. A nie będą podejrzewać. Tego jestem pewien. A poza tym... Bogowie wszystkich gwiazd! Co to było?! Przeciągły, budzący grozę, metaliczny trzask przeradzał się w oddali w głuchy pomruk. Amalfi uśmiechnął się od ucha do ucha. – Grzmot – wyjaśnił. – Na światach planetarnych występuje zjawisko zwane pogodą, Mark. Taką to już mają paskudną cechę. Coś rei się zdaje, że będziemy mieli burzę. Hazleton wzruszył ramionami. – Kiedy to usłyszałem, miałem ochotę schować się pod łóżko. No, do roboty. Wyszedł szybko z pokoju, a Dee pobiegła za nim. Amalfi przywołał na balkon taksówkę i rozmyślając o zaletach ataku jako środka obrony, kazał się zawieźć do budynku RCA. Miał zamiar wylądować na jego dachu, bo tam właśnie znajdowała się mieszkalna nadbudówka, do której zmierzał, ale wszystkie gzymsy całego wieżowca najeżone były karabinami mezonowymi i szybkostrzelnymi działkami. Graf Nadór nie lubił ryzykować. Windziarzowi zakazano wwiezienia Amalfiego wyżej niż na siedemdziesiąte piętro. Przeklinając na czym świat stoi, pokonał ostatnie pięć kondygnacji pieszo. Na każdym podeście schodów kontrolowali go podejrzliwie butni, rozwaleni na krzesłach żołnierze. Zanim dotarł do nadbudówki, wściekłość, którą usiłował po drodze w sobie wywołać, w najmniejszym stopniu nie była już sztuczna. Na górze grała muzyka, a powietrze ciężkie było od charakterystycznego dla całej hruntańskiej szlachty fetoru niedomytych ciał, zlanych obficie duszącymi perfumami. Nadór siedział rozparty w swoim fotelu i otoczony kobietami słuchał harfistki, śpiewającej wibrującym, beznamiętnym głosem obsceniczną balladę. W jednej z upierścienionych dłoni trzymał ciężki puchar napełniony dymiącym rigeliańskim winem – zapewne z zapasów miasta, bo Hruntanie nie mieli kontaktu z Rigelem już od setek lat – i przesuwał nim nieustannie pod pokaźnym nosem, delektując się jego delikatnym aromatem. Wchodząc do pokoju, Amalfi dostrzegł, że Nadór zerknął na niego znad brzegu swego ogromnego kielicha, lecz poza tym nic nie wskazywało na to, że graf zauważa jego obecność. Burmistrz poczuł, że ciśnienie wyraźnie mu skacze, a nadgarstki drętwieją i robią się lodowato zimne, ale się opanował. Dobrze było być odpowiednio wściekłym, lecz jednocześnie musiał doskonale panować nad tym, co mówi i robi. – I cóż tam u was słychać? – odezwał się w końcu Nadór. – Czy zdajecie sobie sprawę, że byliście tylko o krok od przejścia w stan rozrzedzonego gazu? – zapytał ostro Amalfi. – Och, drogi przyjacielu, niech pan nie mówi, że właśnie udaremniliście w moim imieniu jakiś zamach stanu – odparł lekko graf. Swojej angielszczyzny musiał nauczyć się od liwerpulczyków, bo chyba tylko na tym jednym wędrowcu mówiono w tak dziwnie gardłowy sposób. – To naprawdę byłaby, delikatnie mówiąc, przesada. – Nad miasto nadleciało dwadzieścia pięć hamiltoniańskich statków – powiedział Amalfi groźnie. – Odpędziliśmy je, ale wszystko wisiało na włosku. A cała sprawa, jak widzę, ani panu, ani pana szefom nie zmąciła nawet snu. W jaki sposób możemy cokolwiek dla was zrobić, a jeżeli wy nawet ochrony nie potraficie nam zapewnić? Nadór wyraźnie się zaniepokoił. Wyciągnął spomiędzy poduszek maleńki mikrofon i szybko rzucił coś do niego we własnym języku. Amalfi nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, ale otrzymawszy ją, graf odprężył się nieco, choć twarz nie całkiem mu się rozpogodziła. – Co ty mi tu, człowieku, chcesz wmówić? – spytał z irytacją w głosie. – Nie było żadnej bitwy. Pojazdy nie zrzuciły żadnych bomb, nie wyrządziły żadnych szkód. Ścigano je aż do strefy policyjnej blokady. – Czy głuchy słucha jakichś argumentów? – nie spuszczał z tonu Amalfi. – Jaki naoczny dowód przekona ślepego? Wam tutaj wydaje się, że każda broń, żeby była skuteczna, musi robić wielkie bum! Gdybyście obejrzeli rejestry naszej rozdzielni mocy, zobaczylibyście, że o świcie w ciągu pół godziny straciliśmy prawie milion megawatów. My nie zużywamy takich ilości energii do podgrzewania zupy! – To żaden dowód – mruknął Nadór. – Takie zapisy można z łatwością sfałszować, a poza tym jest wiele różnych sposobów zużywania energii... albo jej marnowania. Przypuśćmy na przykład, że te statki, które jakoby was zaatakowały, wysadziły tutaj szpiega. I że w następstwie tego pewien hruntański naukowiec, zdrajca własnego imperatora, zabrany został z waszego miasta, na przykład w nadziei przewiezienia, go na Utopię. No, co by pan na to powiedział? Twarz mu nagle pociemniała. – Wy, międzygwiezdni włóczędzy, jesteście bezdennie głupi! Jest jasne jak słońce, że ta hamiltoniańska hałastra chciała odbić wasze miasto i została odpędzona przez naszych wojowników. Schloss mógł oczywiście odlecieć razem z nimi, ale równie dobrze może w dalszym ciągu ukrywać się gdzieś u was. Zaraz się tego dowiemy. Gestem ręki odprawił milczące kobiety, które pospiesznie wybiegły przez zasłonięte kotarą drzwi. – Czy teraz zechce mi pan powiedzieć, gdzie on jest? – Ja nie szpieguję Hruntan – odparł gładko Amalfi. – Sortowanie śmieci nie należy do moich obowiązków. Nadór spokojnym ruchem chlusnął mu resztką swego wina w twarz. Dymiący trunek zalał Amalfiemu oczy falą żywego ognia. Burmistrz z rykiem zatoczył się do przodu, próbując chwycić grafa za gardło. Usłyszał jego szyderczy śmiech i w tym samym momencie wiele silnych dłoni wykręciło mu ręce do tyłu. – Dość! – rzucił krótko dostojnik. – Główny indagator Hazcy zmusi do gadania tych fagasów, choćby miał ich wszystkich powywieszać za nosy. – Przerwał mu odgłos grzmotu. Na zewnątrz deszcz jak fala przyboju z głośnym szumem spływał po ścianach, sprawiając miastu pierwszą tego rodzaju kąpiel od trzydziestu lat. Poprzez mgłę bólu Amalfi znowu zaczął rozróżniać poszczególne światła, lecz reszta świata w dalszym ciągu pozostawała czerwoną, rozmazaną plamą. – Ale tego lepiej chyba zastrzelić na miejscu. On mówi, jak na mnie, nieco zbyt chętnie. Daj mi swój pistolet, ty tam, z naszywkami starszego żołnierza. Coś mignęło przed odzyskującymi zdolność widzenia oczyma Amalfiego, coś jakby długi cień ze zgrubieniem na końcu – ręka trzymająca pistolet. – Jakieś ostatnie życzenie? – spytał Nadór filuternie. – Nie? No to w takim razie... Nagle pokój wypełniło przenikliwe brzęczenie, zupełnie jakby wyroiły się pszczoły. Amalfi poczuł, że całe ciało wyskakuje mu lekko w górę, dziwnie jednak nie czuł żadnego bólu i w dalszym ciągu wszystko widział, a rzeczy znajdujące się w jego pobliżu nabrały nawet nieco wyraźniejszych kształtów. Czyżby to była przedśmiertna jasność widzenia? Nadór ryknął coś rozwścieczonym głosem w swoim własnym języku, ale znów przerwał mu łoskot pioruna. Gdzieś w kącie pokoju jeden z żołnierzy skowyczał ze strachu. Zbolałym oczom Amalfiego ukazał się zupełnie niezwykły widok. Wszystko i wszyscy zdawali się unosić w powietrzu. Nadór wisiał kilka centymetrów nad poduszkami fotela, zupełnie sztywno i w absolutnym bezruchu, a całe ubranie wyraźnie odstawało mu od ciała. Pistolet, choć w dalszym ciągu wymierzony w Amalfiego, nie spoczywał już w dłoni grafa – zastygł nieruchomo ponad dywanem, o centymetr od skamieniałych palców wielmoży. Dywan także nie leżał bezpośrednio na podłodze, lecz tuż nad nią, tworząc puszyste morze, którego każdy włosek jeżył się sztywno w górę. Obrazy odskoczyły od ścian i tak pozostały, a poduszki wyprysnęły z foteli i poodsuwały się od siebie, tworząc widok do złudzenia przypominający zdjęcie pierwszych momentów wybuchu wykonane stroboskopową kamerą. W drugim końcu pokoju półki oderwały się od ścian, a setki pojemników z mikrofilmami zawisły w powietrzu, w równiutkich odstępach, całkowicie nieruchomo, niczym nie podtrzymywane. Amalfi ostrożnie wziął oddech. Jego kurtka, która podobnie jak szata Nadóra wzdęła się jak balon, zachrzęściła lekko, ale materiał był wystarczająco elastyczny, żeby nie ulec rozdarciu. Nadór dostrzegł ten ruch i w szalonym wysiłku spróbował chwycić pistolet. Jego lewe ramię ani drgnęło, jakby zatopione w szkle. Udało mu się posunąć odrobinę do przodu prawą dłoń, lecz pistolet płynnie umknął przed jego palcami, a potem wrócił na swoje miejsce, kiedy graf cofnął rękę, szykując się do następnej próby. Druga próba zakończyła się jeszcze większym niepowodzeniem. Ręka Nadóra musnęła jedno z oparć fotela i w tym samym momencie ona także została unieruchomiona o centymetr od drewnianej powierzchni. Amalfi zachichotał. – Radziłbym ci ograniczy wszelkie ruchy do niezbędnego minimum – powiedział. – Gdybyś, na przykład, za bardzo zbliżył swoją głowę do jakiegoś przedmiotu, to resztę dnia spędziłbyś gapiąc się w sufit. – Coś... coś ty zrobił? – wystękał graf zduszonym głosem. – Kiedy się uwolnię... – Nie uwolnisz się. W każdym razie nie wcześniej niż twoi przyjaciele wyłączą ten generator pól tarcia przerwał mu Amalfi. – Plany, które od nas otrzymaliście, były dość ścisłe, ale tylko dość. Wasz generator może działać jedynie na plus. To znaczy, zamiast zmniejszać siłę wiązań międzycząsteczkowych, on je zwiększa i wytwarza efekt przylegania między wszystkimi płaszczyznami. Gdybyście byli w stanie dostarczyć mu tyle energii, ile potrzebuje, żeby osiągnąć pełną moc, to zatrzymalibyście w miejscu wszelki ruch cząsteczek i w ułamku sekundy zamrozilibyście nas wszystkich na śmierć. Na szczęście wasze źródła energii są dość kiepskie. Uświadomił sobie nagle, że od dłuższego już czasu odczuwa ostry ból w stopach. Plastikowe membrany jego butów usiłowały odsunąć się od ciał wywierając potężny nacisk na skórę nóg. Także mięśnie szczęk gwałtownie dawały o sobie znać. Tylko fakt, iż pole generatora działało wyłącznie powierzchniowo, uchronił Amalfiego przed utratą wszystkich zębów, które wyskoczyłyby z dziąseł w ogromnym wysiłku odsunięcia się nawzajem od siebie. A i tak już sam opór stawiany przez wargi wystarczająco utrudniał mówienie. Powoli wciągnął powietrze. Kamizelka znów zatrzeszczała, żebra zaskrzypiały w miejscu połączenia z mostkiem, i w tym momencie materiał nagle zwiotczał, a zaszyty w nim srebrny pas błyskawicznie otoczył ciało Amalfiego naprężoną obręczą. Podeszwy butów uderzyły ciężko o nienaturalnie prężący się dywan i przez szczeliny w cholewkach wyleciało z nich z sykiem powietrze. Amalfi poruszył na próbę rękami, ocierając nimi o biodra – nie natrafiły na żaden opór. Tylko srebrny pas pochłaniający pole generatora zachował swoją pozycję, spinając jego klatkę piersiową krępującym ruchy, wrzynającym się w ciało gorsetem. – Do widzenia – powiedział. – Pamiętaj, żeby się nie ruszać. Za jakiś czas uwolni cię z tego policja. Nadór już tego nie usłyszał. Wychodzącymi z orbit oczyma wpatrywał się w swoje złote pierścienie, dokonujące powolnej amputacji sześciu palców, na których je nosił. Amalfi zdawał sobie sprawę, że teraz zostało już nie więcej niż piętnaście minut, zanim przeciążone pole tarcia zacznie wywoływać poważniejsze efekty. Zwykłe siły cząsteczkowej kohezji nie ulegną zakłóceniu, a więc ciała jednorodne – kamienie, deski, belki – zachowają swój stan fizyczny. Ale przedmioty wykonane z różnych, dopełniających się części, zaczną wkrótce poddawać się działaniom sił, nakazujących im odsuwać się od siebie. W następnym etapie ulegną zniszczeniu struktury łączone wiązaniami o mniejszej spójności niż spójność ich poszczególnych części składowych. Budynki, takie jak ratusz, na skutek odsuwania się od siebie antycznych cegieł zwiększyłyby swoją objętość, by w momencie, w którym ustanie działanie generatora, runąć w gruzy. Bardziej nowoczesne gmachy i maszyny przetrwałyby tylko nieco dłużej. Do czasu objęcia przez policję władzy nad Gontem, planeta zmieni się w jedno wielkie rumowisko. A w końcu ciało ludzkie, złożone z tysięcy rurek, tuneli, komór i zbiorników, zacznie się napinać, wzbierać i puchnąć, by w reszcie wybuchnąć. A tylko bardzo niewielu mieszkańców miasta miało srebrne pasy. Na wyposażenie w nie wszystkich nie było po prostu czasu. Natychmiast rzucił się po schodach w dół, lawirując pomiędzy porażonymi, lewitującymi strażnikami. Dobiegające ze wszystkich stron brzęczenie stało się niemal nie do zniesienia. Na siedemdziesiątym piętrze stanął twarzą w twarz z nieoczekiwanym problemem. Światełka nad rozsuwanymi drzwiami wskazywały, że winda została zablokowana gdzieś wewnątrz szybu, prawdopodobnie na skutek działania mechanizmu bezpieczeństwa, reagującego na uruchomienie generatora pól tarcia. O zejściu schodami nie mogło być mowy. Nawet w normalnych okolicznościach nigdy nie pokonałby pieszo siedemdziesięciu pięter. Tym bardziej nie udałoby mu się to teraz, kiedy na skutek działania pola jego stopy poruszały się jak w gęstym błocie – pas nie chronił niestety równie skutecznie całego ciała, a stopy znajdowały się już niemal na granicy jego zasięgu. Ostrożnie dotknął ściany. Poczuł, że rękę ogarnia nieprzyjemne uczucie obezwładniającego ssania i natychmiast ją cofnął. Siła ciężkości – najprostszy sposób dotarcia na dół... Wszedł szybko do najbliższego pomieszczenia, przeciskając się pomiędzy czterema zawieszonymi w powietrzu, jęczącymi postaciami ludzkimi i kopnięciem wybił okno. Ostrożnie przelazł przez nie na zewnątrz. Do następnego tarasu było dwadzieścia pięter. Amalfi zawisł za oknem, opierając się mocno dłońmi i stopami o metal ściany. Po chwili namysłu przycisnął do niej także czoło. Zwolnił chwyt i zaczął ześlizgiwać się w dół. Powietrze zaszumiało mu w uszach, przed oczami zamigotały mijane po drodze okna. Dłonie zaczynały odczuwać coraz większe ciepło. Co prawda nie dotykał nimi właściwie samego metalu, lecz mimo to niechętnie poddająca się grawitacji siła wiązań pobierała swoją daninę. Taką właśnie cenę trzeba było zapłacić za pogwałcenie spotęgowanego działania pól tarcia. Widząc zbliżającą się szybko płaszczyznę podestu, Amalfi rozpłaszczył się, przyciskając ciało maksymalnie do ściany. Impet upadku był potężny, lecz wyglądało na to, że nie spowodował pęknięcia żadnej kości. Półprzytomny po czołowym zderzeniu z betonową powierzchnią, wstał i, nie zostawiwszy sobie ani ułamka sekundy na jakikolwiek namysł, zataczając się podszedł do krawędzi tarasu. W chwilę później zsuwał się już w dół następnego kilkudziesięciopiętrowego odcinka ściany. Uderzenie o betonowe płyty chodnika tak go oszołomiło, że przez dłuższą chwilę zastanawiał się, gdzie znajduje się krawędź następnego podestu, przez którą trzeba przeleźć, by zjechać na sam dół. Ręce i czoło miał poparzone, jakby zanurzył je we wrzącym oleju, a stopy bulgotały mu wewnątrz teflonowych butów, jak bryły tłuszczu w kadzi do jego wytapiania. Stały grunt pod nogami wywołał potworne zawroty głowy, zatrzymujące go w miejscu przez długie, bezcenne minuty. Wznoszący się nad nim budynek zaczął wydawać tłumione jęki. Wzdłuż całej ulicy stali zastygli w przedziwnych pozach mieszkańcy miasta – tak właśnie musiał pewnie wyglądać najniższy krąg piekieł. Ostatnim wysiłkiem woli, opanowując nudności, Amalfi podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wieży kontrolnej. Brzęczenie zdawało się wypełniać cały wszechświat. – Amalfi! Bogowie wszystkich gwiazd! Co się panu stało? Ktoś chwycił go pod ramię. Surowica cieknąca z jednego wielkiego pęcherza, w jaki zmieniło się teraz jego czoło, zalewała mu oczy. – Mark... – Tak, tak, to ja. Co się panu stało? Skąd pan ma ten... – Startuj! Natychmiast star... Gwałtowne szarpnięcie bólu przeniosło go w dzwoniącą ciemność. Poczuł, że ktoś obmywa mu głowę i dłonie jakimś chłodnym płynem. Dotknięcia były delikatne i kojące. Przełknął ślinę i spróbował odetchnąć. – Spokojnie, John. Spokojnie. John. Nikt go tak nie nazywał. Kobieta. Głos i ręce należały do jakiejś kobiety. – Spokojnie. Udało mu się wydobyć z siebie ochrypły dźwięk, a potem kilka słów. Dłonie delikatnie i monotonnie wmasowywały w jego czoło chłód. – Spokojnie, John. Wszystko w porządku. – Lecimy? – Tak. – Kto... tu? Mark? – Nie – odparł głos i roześmiał się zaskakująco melodyjnie. – To ja, John, Dee. Dziewczyna Hazletona. – Dziewczyna z Utopii. – Pozwolił sobie na chwilę milczenia, delektując się chłodem, ale zbyt wiele było różnych, nie cierpiących zwłoki spraw. – Policaje. Trzeba im przekazać planetę. – Już ją zajęli. A przy okazji omal nie zabrali się do nas. Oni nie bardzo dotrzymują swoich umów. Oskarżyli nas o udzielenie pomocy Utopii i nazwali to zdradą. -I co? – Doktor Schloss uruchomił kreator niewidzialności. Mark mówi, że maszyna musiała zostać uszkodzona w czasie transportu, więc w końcu Lutnianie pewnie wcale nas nie oszukali. Ukrył Schlossa w kreatorze... to był pana pomysł, prawda? A Schloss z nudów i dla zabawy zaczął zastanawiać się, do czego ta maszyna służy. Nikt mu przedtem nic nie mówił, a jednak się domyślił. Sklecił naprędce jakieś prowizoryczne połączenia i zanim się spaliły, miasto przez ponad pół godziny było niewidoczne. – Niewidoczne? Może tylko nieprzejrzyste? – spytał z niedowierzaniem Amalfi, próbując to sobie wyobrazić. A on o mały włos nie kazał zabić Schlossa! – Jeżeli uda nam się to wykorzystać... – Już nam się udało. Przelecieliśmy prosto przez kordon policji. Jesteśmy w drodze do najbliższego układu gwiezdnego. – To za blisko – powiedział Amalfi, poruszając się niespokojnie. – Jeżeli jesteśmy oskarżeni o zdradę sekretów technicznych, to za blisko. Policja nas wyśledzi i na pewno ruszy za nami w pogoń. Powiedz Markowi, żeby wziął kurs na Żleb. – Co to jest Żleb, John? Na dźwięk tego słowa Amalfi znów zaczął się zapadać w tę samą bezdenną otchłań, w której pogrążał się we śnie tamtej nocy, kiedy Hazleton wrócił do miasta. Jak wytłumaczyć dziewczynie, która wychowała się na jednej małej planecie, co to jest Żleb? Jak wyjaśnić jej w kilku zaledwie słowach, że istnieje miejsce we wszechświecie tak puste i pozbawione wszelkiego światła, że nawet wędrowcy nie ośmielają się tam zapuszczać? Tego po prostu nie da się zrobić. – Żleb jest pustką. Jest miejscem, w którym nie ma żadnych gwiazd. Nie potrafię ci tego lepiej wytłumaczyć, Dee. Powiedz Markowi, że musimy tam lecieć. Zapadła długa chwila milczenia. Dziewczyna najwyraźniej się przestraszyła. W końcu jednak powiedziała spokojnie: – Żleb. Powiem mu. – On będzie temu przeciwny. Powiedz mu, że to rozkaz. – Dobrze, John. Lecimy w kierunku Żlebu... to rozkaz. I znów umilkła. Jakoś zaakceptowała tę konieczność. Amalfi poczuł się tym dziwnie zaskoczony, ale cierpliwy, monotonny ruch chłodnych rąk przynosił mu ulgę i usypiał. Tylko było w tym wszystkim jeszcze coś... – Dee? – Tak, John. – Powiedziałaś: jesteśmy w drodze. – Tak, John. – Ty też? Nawet w głąb Żlebu? Koniuszkami palców dziewczyna wyrysowała mu na czole delikatny uśmiech. – Ja też – powiedziała łagodnie. – Nawet w głąb Żlebu. Ja, dziewczyna z Utopii. – Nie – westchnął ciężko Amalfi. – Już nie, Dee. Teraz już jesteś wędrowcem. Odpowiedzi nie było, ale chłodne palce ani na chwilę nie przerywały kojącego masażu. Brzęcząc cichutko jak ogromna pszczoła, miasto mknęło w bezmiar niegościnnej nocy. Żleb Nawet dla mieszkańców kosmicznego miasta Żleb okazał się czymś o wiele bardziej przerażającym niż wszystko, z czym zetknęli się w czasie swego długiego życia. Samotność międzygwiezdnych przestrzeni była uczuciem zupełnie naturalnym i wszyscy mający do czynienia z dalekimi podróżami zdołali się do niej przyzwyczaić. Zagęszczenie każdej przeciętnej gromady gwiazd było nawet wystarczająco duże, żeby wywołać u każdego wędrowca-weterana uczucie klaustrofobii. Ale samotność pustki Żlebu to coś zupełnie wyjątkowego. Według wszelkich posiadanych przez Amalfiego informacji żadna istota ludzka – nie mówiąc już o całym mieście – nigdy dotychczas nie przebywała Żlebu. Wszystkowiedzący Ojcowie Miasta autorytatywnie to potwierdzili. Po raz pierwszy w życiu Amalfi nie miał pewności, czy to roztropnie być pionierem. Z przodu i z tyłu migotały ściany Żlebu – gwiezdne poświaty, zbyt odległe, by dało się spośród nich wyodrębnić poszczególne punkciki słońc: Ich płaszczyzny zaginały się delikatnie w kierunku wygwieżdżonego dna, leżącego tak wiele parseków „pod” granitową stępką miasta, że zdawało się ukryte we wschodzącym obłoku gwiezdnego pyłu. Natomiast „w górze” było nic – nic tak nieodwołalne jak zatrzaśnięcie drzwi. Tam rozciągał się bezkresny ocean pustki międzygalaktycznej. Żleb, jak wskazywała jego nazwa, był czymś w rodzaju wąwozu wyżłobionego w powierzchni Galaktyki. Przemierzało go zaledwie kilka odległych od siebie o tysiące lat świetlnych gwiazd, których fala ludzkiej kolonizacji nigdy nie zdołała dosięgnąć. Zamieszkanych planet, a w konsekwencji pracy, można się było spodziewać dopiero na przeciwległym brzegu. Po tej stronie Żlebu ciągle jeszcze groziło spotkanie z policją, choć oczywiście nie z tymi samymi oddziałami, które podporządkowały Ziemi Utopię i księstwo Gortu. Wydawało się zupełnie niewiarygodne, by pojedynczy patrol policajów gonił wytrwale trzysta lat tropem wędrowca, który popełnił serię tak w sumie niewiele znaczących wykroczeń. Niemniej jednak w kartotece ciągle jeszcze figurowało pogwałcenie nakazu ewakuacji i pewna mała sztuczka, o której wieści musiały się już roznieść... Nie, powrót miasta byłby zwykłym szaleństwem. Amalfi nie wiedział co prawda, czy policja na pewno podążała śladem Nowego Jorku aż do krawędzi Żlebu, ale przypuszczał, że istnieje duże tego prawdopodobieństwo. Natomiast pokonanie tej ogromnej pustyni przez obiekt tak mały jak statek pościgowy uważał za absolutnie niemożliwe, a to choćby ze względu na konieczność zabrania odpowiedniej ilości zapasów. Tylko miasto, które samo wytwarzało niezbędne do życia produkty, miało jakąś szansę przetrwania takiej przeprawy. Burmistrz trzeźwo kontemplował widoczną na ekranach, przygniatającą bezmiarem otchłań. Obraz nadawany był przez grupę zwiadowców, z których najdalej wysunięty zapuścił się już wiele parseków w głąb wąwozu. A mimo to, na przeciwległym brzegu w dalszym ciągu nie można było odróżnić żadnych szczegółów. Powierzchnia zbocza zaczynała nabierać jedynie delikatnej granulacji, obiecującej, że przy maksymalnym powiększeniu przekształci się wkrótce w pojedyncze gwiazdy. – Mam nadzieję, że starczy nam żywności – mruknął. – Jeżeli nam się to uda, to będzie to najbardziej niesłychana historia, jaką kiedykolwiek opowiadali wędrowcy. Od jednego końca Galaktyki po drugi będą nas nazywali żlebtrotterami. Siedzący obok niego Hazleton bębnił delikatnie palcami po oparciu fotela. – A jeżeli nam się nie uda – powiedział – to nazwą nas największymi durniami, jacy kiedykolwiek wyruszyli w przestrzeń, a my już nawet nie będziemy w stanie się tym przejąć. Ale póki co, szefie, jesteśmy w zupełnie dobrej kondycji. Zbiorniki ropy prawie pełne, oba reaktory powielające całkowicie sprawne. Nie powinniśmy zatem mieć żadnych kłopotów z paliwem, a i plony chlorelli biją wszelkie rekordy. Wątpię, żebyśmy tu mieli jakiekolwiek trudności z jej mutacjami. Przecież to chyba właśnie zagęszczenie gwiazd wpływa bezpośrednio na częstotliwość występowania przypadkowych zmian genetycznych, prawda? – Jasne – zirytował się Amalfi. – Jeżeli wszystko będzie dobrze, to na pewno nie będzie źle. Przerwał, ponieważ wyczuł za plecami jakiś ruch. Odwrócił się i uśmiechnął. W Dee Hazleton było coś takiego, co go uspokajało. Zbyt krótko przemierzała jeszcze właściwą przestrzeń, by nabrać charakterystycznej dla wędrowców, głębokiej, gwiezdnej opalenizny, zbyt krótko mieszkała na pokładzie miasta, by otrząsnąć się z oczarowania tym, że według wszystkich obowiązujących na Utopii norm, była teraz praktycznie nieśmiertelna. Wciąż jeszcze zdawała się być bardzo różowa, młoda i beztroska. Pewnego dnia ciągłe napięcie związane z nieustannym podróżowaniem od gwiazdy do gwiazdy napiętnuje w końcu jej twarz, tak jak napiętnowało twarze wszystkich wędrowców. I choć może nie utraci zamiłowania do włóczęgi, to włóczęga odbierze należną sobie daninę. A może jej odporność uchroni ją nawet przed tym? Amalfi bardzo chciał w to wierzyć. – Nie przeszkadzajcie sobie – powiedziała. – Ja przyszłam tylko pokibicować. To ostatnie słowo, podobnie zresztą jak znaczna część słownictwa Dee, było dla Amalfiego zupełną zagadką. Uśmiechnął się i spojrzał z powrotem na Hazletona. – Gdybym uważał, że nie jesteśmy w stanie przeprawić się przez Żleb – wrócił do tematu – to pozwoliłbym policji nas schwytać. Z trudem, bo z trudem, ale starczyłoby nam na zapłacenie grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a przy odrobinie szczęścia udałoby się nam także uzyskać sprawiedliwy wyrok sądowy, uchylający karę likwidacji miasta, którą policja tak bardzo chciała nas obłożyć... posunęli się przecież aż do oskarżenia nas o zdradę. Ale spójrz tylko na ten przeklęty kanion. Nigdy do tej pory nie zdarzyło nam się przebywać w przestrzeni bez lądowania na jakiejś planecie dłużej niż pięćdziesiąt lat, a ta przeprawa potrwa według szacunków Ojców całe sto cztery lata. Najmniejszy wypadek i znajdziemy się poza zasięgiem jakiejkolwiek pomocy. Będziemy w takim miejscu, gdzie nie zdoła dotrzeć żaden statek. – Nie zajdzie żaden wypadek – powiedział z pełnym przekonaniem Hazleton. – Mamy problem z rozpadem paliwa. Co prawda nigdy do tej pory nie zdarzył nam się wybuch, ale zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz. I jeżeli wirator na Dwudziestej Trzeciej jeszcze raz nawali, to diabelnie wydłuży nam to czas przelotu. Może go podwo... Urwał raptownie. Kątem oka dostrzegł maleńką plamkę światła natarczywie usiłującą zasygnalizować swą obecność. Kiedy spojrzał bezpośrednio na ekran, punkcik w dalszym ciągu był na nim widoczny, choć odbierany teraz przez mniej wrażliwe rejony siatkówki oka, wydawał się nieco ciemniejszy. Amalfi wskazał go palcem. – Patrzcie, czy to jakaś gromada gwiazd? Nie, za mała i zbyt ostro wyróżnia się z otoczenia. Jeżeli to jest pojedyncza, swobodnie wędrująca gwiazda, to znajduje się zupełnie blisko. Chwycił słuchawkę telefonu. – Z Astronomicznym. Cześć, Jake. Czy potrafisz podać odległość jakiejś gwiazdy od źródła ultrafonicznego przekazu obrazu? – Jasne – odparł głos w słuchawce. – Niech pan poczeka, wrzucę u siebie to, co macie na swoich ekranach. Aha... widzę, o co panu chodzi... coś koło godziny dziesiątej, trudno powiedzieć co. – Astronom zarechotał ochryple jak papuga w portowej spelunce. Jeśli powie mi pan, ilu wysłaliście zwiadowców i na jaką odległość... – Pięć. Maksymalny zasięg. – Hmm. Więc trzeba wziąć sporą poprawkę. Zapadła długa, drażniąca cisza. Amalfi dobrze jednak wiedział, że popędzanie Jake'a nie ma najmniejszego sensu. Jake był drugim z kolei astronomem miasta. Poprzedni padł ofiarą pewnego mieszkańca planety zwanej Planetą Świętej Rity, któremu o jeden raz za dużo usiłował wytłumaczyć, że Święta Rita nie jest centrum wszechświata. Jake'a pozyskano z innego miasta na „zasadzie pełnej dobrowolności” w zamian za jednego inżyniera stosu i dwóch mniej ważnych techników fotosyntezy. Już wkrótce jednak okazał się człowiekiem absolutnie obojętnym na wszystko, co nie miało jakiegoś związku z zachowaniem się najodleglejszych jedynie galaktyk. Skłonienie go do myślenia nad bezpośrednią astronomiczną sytuacją miasta było wysiłkiem zupełnie beznadziejnym. Jake uważał, że poświęcanie uwagi sprawom natury tak bardzo lokalnej jest znacznie poniżej jego astronomicznej godności. „Zasada pełnej dobrowolności” była sposobem zmiany przynależności mieszkańców miast- wędrowców, z którego Amalfi nigdy przedtem ani nigdy później nie korzystał, ponieważ podejrzanie mocno trąciła mu ona handlem peonami. Ojcowie Miasta twierdzili co prawda, że jej początków dopatrywać się należy w kupczeniu zawodnikami klubów baseballowych, ale ten ostatni termin nic absolutnie Amalfiemu nie mówił. Wynik tego jedynego pogwałcenia osobistego stosunku Amalfiego do zasady zakrawał czasami na zemstę bogów. – Amalfi? – Tak. – Około dziesięciu parseków, cztery dziesiąte w tę lub tę. Mam wrażenie, że znalazłeś, chłopcze, pływaka. – Dzięki. – Amalfi odwiesił słuchawkę i odetchnął głęboko. – Tylko kilka lat podróży. Co za ulga. – Na tak odizolowanej gwieździe nie znajdziemy żadnych kolonistów – przypomniał mu Hazleton. – Mniejsza z tym. To jest miejsce do lądowania. Prawdopodobnie uda nam się tam uzupełnić zapasy paliwa, a może nawet żywności, bo większość gwiazd ma planety. Taki wybryk natury może ich nie mieć, a może dla odmiany mieć ich dziesiątki. Pozostaje nam tylko trzymać kciuki. Zaczął wpatrywać się w maleńkie słońce, aż do miłego bólu oczu. Gwiazda w samym środku Żlebu. Prawie na pewno dzika gwiazda, poruszająca się z prędkością czterystu albo pięciuset kilometrów na sekundę. Opierając się na samym jej obrazie, Amalfi ocenił, że jest to słońce klasy F, takie jak Canopus. Przyszło mu do głowy, że jeżeli planety tej gwiazdy zamieszkują jacyś ludzie, to mogą oni pamiętać moment, w którym opuściła tę bliższą ścianę Żlebu i rozpoczęła swą podróż przez pustkę. – Tam mogą być ludzie – powiedział. – Żleb musiał kiedyś w jakiś sposób zostać do czysta wymieciony z gwiazd. Jake twierdzi, że nie można tego tak dramatyzować i że najprawdopodobniej lukę utworzyła wypadkowa sił działających między samymi gwiazdami. Tak czy inaczej, to słońce musiało tu przybyć stosunkowo niedawno i musi mieć niezłą prędkość, skoro porusza się wbrew ogólnej tendencji. Mogło zostać skolonizowane już wówczas, gdy ciągle jeszcze znajdowało się w zaludnionych przestrzeniach. A uciekające gwiazdy mają zdolność przyciągania przestępców poszukiwanych przez policję. – To możliwe – zgodził się Hazleton. – Chociaż założyłbym się, że jeżeli ta gwiazda znajdowała się kiedykolwiek w pobliżu jakichś innych słońc, to było to na długo przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. A propos, ten obraz pochodzi od czołowego zwiadowcy. Czy nie ma pan podglądu żadnych zwiadowców bocznych? Kazałem ich przecież rozesłać. – Oczywiście, że mam. Ale mam także wrażenie, że wysłałeś aparaturę dla zwykłej formalności. Podróż wzdłuż Żlebu, a nie w poprzek byłaby naprawę samobójstwem. – Wiem. Niemniej tam, gdzie jest jedna samotna gwiazda, może być i druga. I może nawet bliżej. Amalfi wzruszył ramionami. – Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić. Dotknął przycisku na tablicy rozdzielczej. Obraz odległej ściany Żlebu zniknął i ustąpił miejsca czemuś, co wyglądało na całkowitą pustkę, rozjaśnioną jedynie delikatną mgiełką. W najodleglejszym punkcie Żleb zakręcał i niknął jak strumyk próżni, wsiąkający w gwiezdne ziarenka piasku. – Po tej stronie nic. Nic ciągnące się do końca świata. Nacisnął inny klawisz. Na ekranie, w odległości niewiele większej niż zwykła odległość mijania się wędrowców, płonęło jakieś miasto. W ciągu kilku zaledwie minut było już po wszystkim. Miasto poderwało się w ostatnim spazmie i runęło w wir oślepiającego światła. Nieliczne błyski, sygnalizujące próbę stawiania oporu, zamigotały jeszcze tu i ówdzie wzdłuż jego brzegów, lecz w następnej chwili nie było już żadnych brzegów – miasto rozpadło się na wiele mniejszych części, rozwiewających się w przestrzeni jak zjawy. Z rozpalonego do białości środka wiru wystrzeliło kilka zdesperowanych statków ratunkowych, a cokolwiek było przyczyną zagłady miasta, pozwoliło im odlecieć. I tak żaden, choćby najwymyślniejszy pojazd ratunkowy nie był w stanie pokonać odległości do najbliższej ściany Żlebu. Dee krzyknęła z przerażenia. Amalfi włączył obwód foniczny i pokój kontrolny wypełnił się ogłuszającym szumem zakłóceń radiowych. Gdzieś spoza ryku dzikich odgłosów dobiegał ledwie słyszalny zdesperowany krzyk: – Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszystkich, którzy nas słyszą! Powtarzam: posiadamy napęd bezpaliwowy! Niszczymy nasz model i ewakuujemy naszego pasażera. Odnajdźcie go i weźcie na pokład. Zostaliśmy zaatakowani przez pirgala. Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszyst... Nagle z miasta pozostał tylko rozżarzony szkielet, błyskawicznie wtapiający się w bezkresną czerń. Ślizgał się po nim blady, niewinnie wyglądający promień miotacza Bethego, ale w dalszym ciągu nie można się było zorientować, kto tą bronią kieruje. Akomodacyjne obwody zwiadowców kompensowały oślepiającą jasność i na ekranie nie było widać niczego, co nie świeciło własnym światłem. Potworny ogień wygasł powoli i na monitorze znów pojawiła się poświata odległych gwiazd. Kiedy ostatnia iskra pogorzeliska rozjarzyła się i zgasła, na tle odległej ściany Żlebu przemknął jakiś cień. Hazleton gwałtownie wciągnął powietrze. – Inne miasto! Więc niektórzy na serio wzięli się do rozboju! A myśmy myśleli, że jesteśmy w Żlebie pierwsi! – Mark – szepnęła ledwie dosłyszalnie Dee. – Mark, co to jest pirgal? – Pirat galaktyczny – odparł Hazleton z oczyma w dalszym ciągu utkwionymi w ekran. – Włóczęga, który szarga reputację wszystkim wędrowcom. Większość wędrowców to zwykli robotnicy, Dee. Pracują na swoje utrzymanie wszędzie, gdzie tylko mogą znaleźć jakieś zajęcie. Pirgal żyje z rozboju i mordu. W jego głosie zabrzmiała twarda nuta zawziętości. Amalfi z trudem walczył z ogarniającymi go mdłościami. Już samo to, że jedno miasto mogło z premedytacją zgładzić drugie, było wstrząsające. Ale świadomość, że wszystko, co ujrzeli przed chwilą, należało już w zasadzie do zamierzchłej przeszłości – była po prostu straszna. Przekaz ultrafalowy był co prawda szybszy niż światło, ale zaledwie o dwadzieścia pięć procent. Ultrafony, w przeciwieństwie do komunikatorów Diraca, nie były środkiem natychmiastowego przekazu. Bandyckie miasto zniszczyło swoją ofiarę już całe lata temu i teraz musiało znajdować się poza zasięgiem jakiegokolwiek pościgu. Nie było nawet sposobu, żeby je zidentyfikować, bo żaden rozkaz wysłany w tej chwili do czołowego zwiadowcy nie mógł zmusić go do jakiegokolwiek działania przed upływem kilku lat. – Niektóre miasta rzeczywiście zabrały się do rozboju – powtórzył za Hazletonem. – I odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy ich liczba stale rośnie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale fakty przemawiają same za siebie. Coraz więcej uczciwych, prowadzących legalną działalność miast nie odpowiada na wezwania przez diraki i nie stawia się na umówione spotkania. Jednym słowem znika. Może teraz właśnie poznaliśmy tego przyczynę. – Ja też to zauważyłem – powiedział Hazleton. Ale nie wydaje mi się, żeby wszystkie te zaginięcia można było przypisać aktom galaktycznego piractwa. Nie może być ono aż tak rozpowszechnione. Z naszych informacji wynika, że gdzieś tutaj może się także czaić wegański fort orbitalny, polujący na każdego śmiałka, który odważy się zboczyć z utartych szlaków handlowych. – Nie wiedziałam, że Weganie także mają latające miasta – odezwała się nieśmiało Dee. – Bo ich nie mają – odparł Amalfi z roztargnieniem. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie opowiedzieć dziewczynie historii legendarnego fortu, doszedł jednak do wniosku, że lepiej tego nie robić. – Ale w czasach poprzedzających rozpoczęcie lotów kosmicznych na Ziemi Weganie byli niekwestionowanymi panami Galaktyki. U szczytu swej potęgi władali większą ilością planet niż Ziemia dzisiaj. Tylko że już diabelnie dawno temu zostali obaleni... Ciągle niepokoi mnie ten pirgal, Mark. Jakiś mózgowiec na Ziemi mógłby wreszcie wymyślić sposób na takie zminiaturyzowanie diraków, żeby dało się je montować na zwiadowcach. Przecież oni tam nie mają nic lepszego do roboty. Hazleton bez trudu potrafił odczytać prawdziwy sens utyskiwań burmistrza. – Może jeszcze uda nam się go wyniuchać, szefie. – Nie mamy najmniejszej szansy, Mark. Nie możemy sobie pozwolić na wypady na boki. – Cóż, nadam przez komunikator ostrzeżenie pierwszego stopnia – powiedział menedżer. – Istnieje pewna szansa, że policji uda się spenetrować tę część Żlebu, zanim pirgal stąd zwieje. – W ten sposób pięknie urządzimy samych siebie, nie uważasz? Poza tym ci piraci nie opuszczą Żlebu, a w każdym razie nie wcześniej, niż wyłapią te wszystkie pojazdy ratunkowe. – Skąd można mieć tę pewność? – Czy słyszałeś w tym wołaniu SOS wzmiankę o napędzie bezpaliwowym? – Jasne – powiedział Hazleton z lekkim zmieszaniem. – Ale człowiek, który znał sekret jego budowy, musiał do tej pory już dawno zginąć. Nawet jeżeli udało mu się uciec z miasta, zanim zmieniło się ono w obłok gazu. – To wcale nie takie pewne, a akurat tego ten pirgal musi być pewien absolutnie. Nie sposób sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ten napęd wpadł im w łapy. Pirgale przestaliby być rzadkością. Jeżeli w tej chwili nie występuje jeszcze w Galaktyce zjawisko masowego bandytyzmu kosmicznego, to kiedy pozwolimy temu pirgalowi zapoznać się z zasadą działania napędu bezpaliwowego, wystąpi ono na pewno i będzie to kwestia tylko dziesiątków lat. – Dlaczego? – spytała Dee. – Szkoda, że nie znasz lepiej historii, Dee. Nie sądzę, byście mieli kiedykolwiek prawdziwych piratów na Utopii, ale Ziemia borykała się niegdyś z całą ich plagą. W końcu, tysiące lat temu, korsarze sami wymarli, kiedy żaglowce wyparte zostały przez statki napędzane paliw. Te ostatnie były znacznie szybsze od żaglowców, nie mogły jednak same uprawiać pirackiego procederu, ponieważ musiały regularnie zawijać do cywilizowanych portów po węgiel. Zapasy żywności zawsze można było odnowić na jakiejś bezludnej wyspie, ale paliwem dysponowały tylko prawdziwe porty. Sytuacja wędrownych miast jest dzisiaj dokładnie taka sama. One są statkami napędzanymi paliwem. Jeżeli temu piratowi wpadnie w ręce napęd bezpaliwowy, to będzie mógł się obywać bez surowców rozszczepialnych, a więc pokonywać nieskończone odległości bez potrzeby choćby jednego lądowania na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie... Po prostu nie wolno do tego dopuścić. Musimy odebrać im ten napęd albo nie pozwolić, by wpadł im w łapy. Hazleton podniósł się z krzesła, nerwowo wyłamując palce. – To prawda – powiedział. – I dlatego właśnie bandyci staną na głowie, żeby schwytać te pojazdy ratunkowe. Ma pan rację, Amalfi. Tak... A w całym Żlebie jest tylko jedno miejsce, do którego mogły skierować się te pojazdy. Ta dzika gwiazda. Więc pirgal także zdążył już do tej pory do niej dotrzeć, a w najlepszym razie jest w drodze. – Popatrzył w zamyśleniu na ekran, znów połyskujący jedynie światłami bezimiennych gwiazd. – To wiele zmienia. Mam wysłać to ostrzeżenie czy nie? – Owszem, nadaj je. Tak każe prawo. Ale myślę, że rozprawienie się z tym pirgalem spadnie na nas. My jesteśmy obeznani z zasadami postępowania wobec obcych kultur i znamy sposób myślenia wędrowców nawet tak zwyrodniałych jak pirgale. Policja, nawet gdyby zdążyła na czas, mogłaby tylko wszystko schrzanić. – Zgadza się. Rozumiem więc, że nasz kurs pozostaje bez zmian. – Nie ma innego wyjścia. Menedżer miasta ciągle jednak nie odchodził. – Szefie – powiedział w końcu. – Oni są potężnie uzbrojeni. Bez najmniejszego trudu mogą nas załatwić na cacy. – Mark, gdybym nie wiedział, że jesteś po prostu piekielnie leniwy, pomyślałbym, że masz pietra – warknął Amalfi. Urwał nagle i zmierzył Hazletona od stóp po sardoniczną, końską twarz. – Czy też może przypadkiem do czegoś zmierzasz? Hazleton zrobił minę chłopca przyłapanego na wyjadaniu dżemu ze słoika. – Cóż, rzeczywiście przyszło mi coś do głowy. Nie lubię pirgali, szczególnie tych, którzy posuwają się do morderstwa. Nie zechciałby pan rozważyć małego projekciku? – No – powiedział Amalfi z wyraźną ulgą. – To już lepiej. Posłuchajmy, coś tam wykombinował. – Głównym punktem planu są kobiety. Nie ma lepszej przynęty na pirgali. – Tu masz absolutną rację – powiedział Amalfi. Ale jakich kobiet chciałbyś do tego użyć? Naszych? Mowy nie ma. – Nie, nie – zaprotestował Hazleton. – Wszystko opiera się na założeniu, że wokół tej gwiazdy krąży choć jedna zamieszkana planeta. Nadąża pan za mną? – Coś mi się zdaje – powiedział Amalfi bardzo powoli – że może już o kilka kroków cię wyprzedziłem. Dzika gwiazda pędząca przez Żleb kursem, który miał ją doprowadzić do jego przeciwległej ściany nie wcześniej niż za dziesięć tysięcy ziemskich lat, niosła ze sobą sześć planet, z których tylko na jednej panowały warunki w przybliżeniu podobne do ziemskich. Ta właśnie planeta lśniła na ekranach chlorofilową zielenią już na długo przedtem, zanim osiągnęła wielkość pozwalającą na wyraźne wyodrębnienie jej tarczy. Zwiadowcy jeden po drugim zjawiali się na wezwanie miasta, by krążyć wokół nowego świata i obserwować go bacznie swymi telewizyjnymi oczyma. Wszędzie ukazywał im się dokładnie taki sam obraz: bezlitosny tropik i ferwor aktywności okresu geologicznego porównywalnego z grubsza z ziemskim karbonem. Ta jedyna nadająca się do zamieszkania planeta układu mogła być najwyraźniej tylko miejscem krótkiego postoju – żadnej pracy zarobkowej nie obiecywała. Raptem pojazdy zwiadowcze zaczęły odbierać słabe sygnały radiowe. Nie sposób było oczywiście zrozumieć język tych przekazów; Amalfi natychmiast obarczył tym problemem Ojców Miasta. Mimo to, wprowadzając miasto na stacjonarną orbitę, nie przestawał przysłuchiwać się niezrozumiałemu bełkotowi. Ojcowie Miasta orzekli: „TEN JĘZYK JEST ODMIANĄ HUMANOIDALNEGO MODELU G, ALE SYTUACJA JEST DOŚĆ ZAGADKOWA. W ZASADZIE POWIEDZIELIBYŚMY, ŻE POSŁUGUJĄCY SIĘ NIM LUDZIE NALEŻĄ DO RASY RDZENNIE TUBYLCZEJ – ZJAWISKO RZADKIE, LECZ NIEZUPEŁNIE WYJĄTKOWE. JEDNAKŻE WYSTĘPUJĄ W NIM FORMY MOGĄCE BYĆ DEGENERACJAMI FORM ANGIELSKICH, A TAKŻE OCZYWISTA RÓŻNORODNOŚĆ DIALEKTÓW, SUGERUJĄCA WYSTĘPOWANIE SPOŁECZNOŚCI PLEMIENNYCH. TEN OSTATNI FAKT NIE BARDZO DAJE SIĘ POGODZIĆ Z POSIADANIEM ŁĄCZNOŚCI RADIOWEJ ANI Z ZAKŁADAJĄCYMI JEDNOLITOŚĆ JĘZYKOWYMI KRYTERIAMI MODELU. W TEJ SYTUACJI MUSIMY KATEGORYCZNIE ZAKAZAĆ PANU HAZLETONOWI JAKICHKOLWIEK MACHINACJI PODCZAS CAŁEGO POBYTU NA TEJ PLANECIE”. – Nie prosiłem ich o radę – burknął Amalfi. A jaki pożytek na tym etapie może przynieść wykład etymologii? Mimo wszystko pilnuj się, Mark... – Pamiętaj o Thorze V – powiedział Hazleton naśladując do perfekcji tubalny głos burmistrza. W porządku, szefie. Lądujemy? W odpowiedzi Amalfi chwycił drążek sterowniczy i miasto zaczęło siadać. Nigdzie nie udało mu się wypatrzyć miejsca mogącego posłużyć za naturalne lądowisko i szybko zdecydował, że nic takiego w ogóle się nie pojawi. Poprowadził miasto łagodnym ślizgiem w dół, kierując się głównie coraz głośniejszym zawodzeniem słuchawek. Z wysokości czterech tysięcy metrów dostrzegł gdzieś wśród wzburzonego morza ciemnozielonych wierzchołków drzew krótki błysk. Pojazdy zwiadowcze nadciągnęły natychmiast nad to miejsce i na ekranach pojawił się dach otoczony wieżyczkami strzelniczymi, a potem drugi, czwarty, dziesiąty – całe miasto. Ale nie wędrowne, lecz tubylcze, na stałe wrośnięte w ziemię. Zbliżenia pokazały, że otacza je wysoki mur wyrastający pośrodku dość dużej polany, a przesłaniająca dachy i wieże zieleń jest zwykłym kamuflażem. Gdy zeszli na trzy tysiące metrów, z tubylczego grodu wyprysnęło w górę kilkanaście niewielkich stateczków, ciągnących za sobą pióropusze ognia i do złudzenia przypominających stadko wystraszonych ptaków. – Obsługa dział! – rzucił Hazleton do mikrofonu. Na stanowiska! Amalfi potrząsnął przecząco głową, nie przerywając sprowadzania miasta w dół. Ogniście upierzone ptaki wykonały wokół nich pętlę, rysując na niebie dymny, dziwnie skomplikowany wzór. Patrząc na nie, każdy Ziemianin pomyślałby jednak nie o ptakach, a o godowej pogoni trutni za królową pszczół. I choć burmistrz nie widział żadnego ziemskiego ptaka ani pszczoły od ponad pięciuset lat, to jednak wyczuł, że ognisty orszak ma charakter ceremonialny. Ze stosowną do takiego powitania powagą zatrzymał miasto niedaleko od jego otoczonego dżunglą odpowiednika i zawiesił je tuż nad wierzchołkami gigantycznych sagowców. Następnie zamiast oczyścić lądowisko zwykłą, błyskawiczną w działaniu, salwą z dział mezonowych, spolaryzował ekran wiratorów. Podstawa i wierzchołek wędrowca zmatowiały. W ułamku sekundy rosnące bezpośrednio pod miastem olbrzymie skrzypy i paprocie wprasowane zostały w błoto jako syntetyczne skamieliny. Te rośliny, które znajdowały się już poza krawędzią miasta, zostały odarte z liści i rozłupane na drzazgi, a dopiero znacznie dalej puszcza odgięła się ogromnym kołem na zewnątrz miasta, przy wtórze ogłuszającego i oślepiającego wybuchu. Pech chciał, że akurat w tej właśnie chwili wysiadł na skutek przeciążenia wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i z wysokości stu pięćdziesięciu metrów miasto po prostu spadło. W ten sposób lądowanie nabrało cech znacznie większego kataklizmu, niż Amalfi to sobie założył. Hazleton trzymał się kurczowo swego strapontena, dopóki wieża kontrolna nie przestała się kołysać, i dopiero wtedy wytarł płynącą mu z nosa krew chusteczką trzymaną rozsądnie pod ręką. – To przedstawienie miało o jeden efekt dramatyczny za dużo – powiedział. – Lepiej pójdę natychmiast dopilnować naprawy tego wiratora – na wszelki wypadek. Pewnego dnia szlag na dobre trafi tę maszynę, szefie. Amalfi wyłączył urządzenie kontrolne gestem człowieka zadowolonego z siebie. – Jeżeli ten pirgal teraz się tu pojawi, to po tym naszym lądowaniu ciężko mu będzie wywalczyć sobie wśród tubylców jakiś prestiż. Ruszaj, Mark. To ci zajmie sporo czasu. Burmistrz wsunął swoje beczkowate ciało do szybu windowego i pozwolił polu tarcia znieść się delikatnym ślizgiem na ulicę. Był to z pewnością znacznie szybszy i przyjemniejszy sposób podróżowania niż winda czy zsuwanie się po ścianie budynku przy używaniu własnego czoła jako hamulca. Na zewnątrz fronton wieży kontrolnej lśnił w tropikalnym słońcu, co przypomniało Amalfiemu, że i fasada ratusza wychodzi na tę samą stronę i że w tych ostrych promieniach stara dewiza miasta jest pewnie świetnie widoczna nawet pod grubą warstwą patyny. Miał jednak nadzieję, że nikt z tubylców nie potrafi jej odczytać – fatalnie popsułoby to efekt lądowania. Nagle uzmysłowił sobie, że zawodzenie, które przedtem dobywało się z jego słuchawek, wypełnia teraz przeraźliwym odgłosem całą ulicę. Tu i tam, trzeźwe, powszednie twarze mieszkańców wędrowca odwracały się, by spojrzeć w dół Avenue, a na twarzach tych malowało się zdumienie pomieszane z rozbawieniem i niewytłumaczalnym smutkiem. Amalfi także spojrzał w tę stronę. Zbliżała się do niego procesja dzieci. Do bioder były ciasno jak mumie owinięte paskami bandaży w kolorach na przemian białym i czerwonym, a od pasa w dół zwisały im strzępy kolorowej tkaniny lejącej się jak jedwab i powiewającej przy najmniejszym ruchu nóg. Po każdym kroku następował głęboki ukłon, po którym dzieci wyciągały szeroko przed siebie ręce. Poruszały nimi na podobieństwo trzepotu ptasich skrzydeł, tocząc przy tym głową od ramienia do ramienia i bujając się na piętach i palcach stóp, po czym zaczynały szybko kręcić się wokół własnej osi. Na rękach i kostkach bosych nóg grzechotały bransolety z czegoś, co wyglądało na suszone strąki jakichś dziwnych roślin. Ponad tym wszystkim unosiło się ich zawodzenie przypominające dźwięk wodnych organów. Pierwszą nie kontrolowaną reakcją Amalfiego było zdumienie, dlaczego Ojcowie Miasta tak bardzo łamali sobie obwody nad językiem używanym na tej planecie. To były przecież ludzkie dzieci. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Z tyłu, w bardziej dostojnej procesji postępowali wysocy, czarnowłosi mężczyźni, wykrzykujący chórem tylko jedno słowo, które w sporych odstępach czasu zagłuszało dziecięcy tupot i jazgot. Mężczyźni także byli ludźmi: ich nieruchomo wyciągnięte do przodu ręce miały po pięć zakończonych paznokciami palców; ich brody wyrastały w tych samych anatomicznie miejscach co u ludzi; ich obnażone piersi wskazywały na obecność żeber, tam gdzie żebra być powinny, i pozwalały się domyślać, że pod skórą znajdują się prawidłowo rozwinięte obojczyki. Jedynie co do kobiet można było mieć pewne wątpliwości. Zamykały procesję, stłoczone wszystkie razem w wielkiej klatce, ciągnionej przez ogromne jaszczury. Były zupełnie nagie, straszliwie zaniedbane i mogły być przedstawicielkami jakichkolwiek naczelnych. Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, patrząc zaropiałymi oczyma z tą samą obojętnością na budynki wędrownego miasta, na jego właścicieli i na swoich panów. Od czasu do czasu czochrały się niechętnie, krzywiąc się z bólu zadawanego sobie własnymi, połamanymi paznokciami. Dzieci ustawiły się wokół Amalfiego, kierując się pewnie tym, że był największy. Burmistrz spodziewał się tego – było to tylko jeszcze jedno potwierdzenie ich przynależności do rodzaju ludzkiego. Stał bez ruchu, kiedy dzieci otoczyły go kołem i usiadły na ziemi, wciąż zawodząc, kiwając się na wszystkie strony i potrząsając bransoletami. Mężczyźni także ustawili się wokół niego, twarzami w jego stronę, z rękami wyciągniętymi w jego kierunku. Na koniec w sam środek podwójnego kręgu, dosłownie do stóp burmistrza, przyciągnięta została rozsiewająca odrażający fetor klatka. Dwaj służący wyprzęgli potulne jaszczury i odprowadzili je na bok. Zawodzenie nagle ustało. Najwyższy i najbardziej imponujący mężczyzna wystąpił do przodu i skłonił się głęboko, wykonując trzepoczącymi dłońmi dziwny gest tuż ponad asfaltową nawierzchnią Avenue. Zanim Amalfi zdążył odgadnąć, o co mu chodzi, nieznajomy wyprostował się, włożył burmistrzowi do ręki jakiś ciężki przedmiot i cofnął się o krok, wykrzykując na cały głos to jedno słowo, które przedtem chórem wołali mężczyźni. Teraz wszyscy razem odpowiedzieli mu jednym przeraźliwym wrzaskiem i zapadła całkowita cisza. Amalfi został sam na sam z klatką, otoczony podwójnym kręgiem przyglądających mu się chciwie tubylców. Spojrzał na ciężki metalowy przedmiot spoczywający w jego dłoni. Był to ozdobny, kuty w żelazie klucz. James Mizoginia Miramon wiercił się nerwowo na samym brzegu krzesła, a wielkie, czarne pióro, wpięte w węzeł włosów na czubku jego głowy, podrygiwało niepewnie. To że w ogóle na nim usiadł, świadczyło o zaufaniu, jakie musiał w nim wzbudzić Amalfi, bo na początku nie sposób było go do tego namówić. Zgodnie ze zwyczajem tej planety po prostu kucał. Krzesła były niewygodnymi atrybutami bogów. – Ja sam nie wierzę w bogów – wyjaśniał Amalfiemu, potrząsając piórem w rytm tego, co mówił. – Dla każdego technika, rozumie pan, byłoby zupełnie jasne, że wasze miasto jest po prostu produktem cywilizacji górującej nad naszą, a wy jesteście takimi samymi ludźmi jak my. Ale na tej planecie religia dysponuje ogromną władzą, bardzo bezpośrednią władzą. W takich sprawach niedobrze jest przeciwstawiać się opinii publicznej. Amalfi skinął głową. – Po tym, co mi pan opowiedział, mogę w to uwierzyć. O ile nam wiadomo, wasza sytuacja jest zupełnie wyjątkowa. Co się dokładnie stało, kiedy wasza cywilizacja upadła? Miramon wzruszył ramionami. – Nie wiemy. To było ponad osiem tysięcy lat temu i poza legendą nic z niej nie pozostało. Naukowcy i kapłani zgadzają się co do tego, że mieliśmy tutaj jakąś wysoko rozwiniętą kulturę. I klimat był wtedy inny. Mówiono mi, że regularnie co roku następował okres zimna, ale nie bardzo mogę zrozumieć, jak w takich warunkach ludzie mogli przeżyć. Poza tym było znacznie więcej gwiazd. Starożytne malowidła ukazują ich całe tysiące, choć w szczegółach różnią się między sobą. – Naturalnie. Czyżbyście nie wiedzieli, że wasze słońce porusza się z nienormalnie dużą szybkością względną? – Porusza się? – roześmiał się Miramon. – Tak właśnie uważają niektórzy z naszych co bardziej mistycznych uczonych. Utrzymują oni, że skoro poruszają się planety, to musi to robić także słońce. Moim zdaniem to bardzo niedoskonała analogia. W końcu z naszych obserwacji wynika, że planety i słońce nie są do siebie podobne pod żadnym innym względem. Dlaczego zatem miałyby być podobne pod tym jednym? I czy gdybyśmy się poruszali, to ciągle jeszcze bylibyśmy w tym korycie nicości? – Oczywiście, że bylibyście. Jesteście. Nie docenia pan wielkości Żlebu. Z tej odległości niemożliwe jest wykrycie jakiejkolwiek paralaksy, lecz za kilka tysięcy lat zaczniecie podejrzewać jej istnienie. Kiedy znajdowaliście się w bliskim sąsiedztwie innych gwiazd, wasi przodkowie doskonale orientowali się w ruchu waszego układu na podstawie obserwacji zmieniającego się położenia najbliższych słońc. Miramon nie wyglądał na przekonanego. – Chylę oczywiście czoła przed wyższością waszej wiedzy – powiedział. – Może jest i tak, jak mówicie. Jednak legenda głosi, że za jakiś grzech naszego ludu bogowie wygnali nas na bezgwiezdną pustynię i zmienili nasz klimat w nieustający żar. Dlatego właśnie kapłani twierdzą, że znajdujemy się w piekle i że po to, by powrócić znów między chłodne gwiazdy, musimy odpokutować za nasze grzechy. Nie mamy czegoś takiego, co pan określił mianem nieba. Kiedy umieramy, umieramy potępieni. Zbawienie musimy wywalczyć sobie tutaj, pośród wiecznego błota, w czasie trwania naszego życia. W naszej sytuacji ta doktryna ma swoje zalety. Amalfi pogrążył się w rozmyślaniach. Teraz przebieg wydarzeń na tej planecie rysował się już zupełnie jasno, ale niemożność wytłumaczenia tego Miramonowi przyprawiała go o depresję. Twardy zdrowy rozsądek bywa czasami zaporą nie do przebycia. Oś tej planety nachylona była pod wyraźnym kątem i wykazywała stosowną do tego wielkość wibracji, a to znaczyło, że podobnie jak na Ziemi, występuje tutaj cykl Draysoniana: co jakiś czas następuje wahnięcie osi, po czym planeta wznawia ruch obrotowy pod innym kątem, czego wynikiem są dramatyczne zmiany klimatu. Na Ziemi zjawisko takie zachodziło mniej więcej co dwadzieścia pięć tysięcy lat, a pierwszy taki wypadek, który miał miejsce w czasach historycznych, był przyczyną powstania wielu nieprawdopodobnie głupich legend i wierzeń, znacznie głupszych, ogólnie rzecz biorąc, niż te wyznawane przez mieszkańców Mizoginii. Całe nieszczęście tubylców polegało na tym, że zmiana kąta nachylenia osi ich planety nastąpiła niemal w tym samym momencie, w którym ich układ rozpoczął swą podróż przez Żleb. Zepchnęło to bardzo wysoko rozwiniętą cywilizację, kulturę, która właśnie wkraczała w najowocniejszą fazę swego rozwoju, z powrotem do okresu samowyniszczających walk, i to bez jakiegokolwiek etapu przejściowego. Życie na planecie przedstawiało teraz sobą przedziwny obrazek. Politycznie regresja zatrzymała się w okresie rozpadu wspólnoty pierwotnej i obecnie znów następował powolny rozwój, z trudem przedzierający się przez etap wojujących ze sobą państw-miast, a właściwie państw-grodów. Mimo to podstawy naukowych technik sprzed ośmiu tysięcy lat nie zostały całkowicie zapomniane – rozpoczynały budzić się do nowego życia, wydając nowe owoce. Normalnie państwa-grody powinny walczyć ze sobą przy użyciu mieczy, a nie pocisków rakietowych, chemicznych środków wybuchowych i naddźwiękowych samolotów. Samo latanie w powietrzu powinno ciągle jeszcze być nierealnym marzeniem o posiadaniu upierzonych skrzydeł, a nie odrzutowym faktem. Astronomiczny i geologiczny wypadek na dobre splątał ścieżki historycznego rozwoju. – Co by się ze mną stało, gdybym wtedy otworzył tamtą klatkę? – spytał Amalfi. Miramon zrobił taką minę, jakby dostał mdłości. – Prawdopodobnie zostałby pan zabity... a w każdym razie próbowaliby pana zabić – powiedział z wyraźną niechęcią. – Bo otwarcie tej klatki byłoby uwolnieniem zła i skierowaniem go przeciwko nam. Kapłani twierdzą, że to kobiety przywiodły nas do grzechu popełnionego w Złotej Epoce. A bandyckie grody nie hołdują już temu barbarzyńskiemu przekonaniu i dlatego właśnie ucieka do nich tak wielu naszych dezerterów. Nie ma pan pojęcia, co to znaczy wykonywać co roku, tak jak tego wymaga prawo, swą powinność wobec rasy. To czysty obłęd! Głos przepełniło mu ogromne rozgoryczenie. – Właśnie dlatego tak trudno wytłumaczyć naszym mężczyznom, że bandyckie grody są skazane na samozagładę. Wszyscy tutaj jesteśmy wykończeni walką i odbudowywaniem Złotej Epoki garściami błota, wykończeni zmaganiem się z dżunglą, mamy dość utrzymywania społecznych reguł zachowania całkowicie ignorujących jej obecność. Ale najbardziej mamy dość corocznego obrządku w Świątyni Przyszłości. W bandyckich grodach kobiety są czyste i nie drapią. – Bandyckie grody nie walczą z dżunglą? – spytał Amalfi. – Nie. One żyją z łupienia tych, którzy to robią. Ich mieszkańcy całkowicie zarzucili religię. Pierwszym posunięciem buntującego się grodu jest wyrżnięcie w pień wszystkich kapłanów. Niestety kasta kapłanów jest nam niezbędna. Stąd musimy znosić istnienie naszych kobiet-bestii, bo zmiana jednego dogmatu pociągnęłaby za sobą poddanie w wątpliwość całej doktryny wiary; tak nam przynajmniej mówią. Tylko dzięki kapłanom uczymy się, że lepiej być mężczyznami niż salamandrami. Więc my, technicy, bardzo rygorystycznie przestrzegamy wszelkich obrządków, choćby niektóre z nich były nie wiem jak głupie, i uważamy za rzecz bez znaczenia to, że nie wierzymy w istnienie bogów. – Jest w tym jakiś sens – przyznał Amalfi. Nabrał głębokiego przekonania, że Miramon jest zupełnie bystrym facetem. Jeżeli rzeczywiście był przedstawicielem tak wielkiej części społeczeństwa, jak powiadał, to na tym dzikim, uciekającym świecie można by wcale niemało zarobić. – Ciągle jeszcze mnie zdumiewa, skąd pan wiedział, że ten klucz trzeba wziąć jedynie w depozyt – powiedział Miramon. – Było to dokładnie to, co należało zrobić, ale jak pan się mógł tego domyślić? Amalfi uśmiechnął się szeroko. – To nie było takie trudne. Wiem, jak wygląda człowiek, który rzuca na ziemię gorący kartofel. Wasz kapłan wykonywał wszystkie gesty człowieka składającego wielki dar, ale wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy będzie to już miał za sobą. Nawiasem mówiąc, teraz, kiedy Dee je wykąpała, a Wydział Medyczny podreperował je psychicznie i fizycznie, niektóre z tych kobiet zupełnie nieźle się prezentują. Niech się pan nie boi, nic nie powiemy waszym kapłanom. Jak rozumiem, od tej pory mamy być dla was czymś w rodzaju przyszywanych ojców. – Uważa się was tutaj za emisariuszy Złotej Epoki – powiedział Miramon z poważną miną. – Nie zdradził pan jednak, kim jesteście naprawdę. – Zgadza się. Czy macie u siebie wędrownych robotników? To określenie dość nieźle brzmi w waszym języku, ale zupełnie nie wiem, jak... – Oczywiście, oczywiście. Śpiewaków, żołnierzy, zbieraczy owoców. Oni wszyscy wędrują od grodu do grodu, sprzedając swoje usługi – powiedział Miramon, a potem, znacznie szybciej niż Amalfi się tego spodziewał, dotarł do sedna. – Czy wy... czy chce pan powiedzieć, że wasze bogactwa są... na sprzedaż? Że my moglibyśmy je kupić? – Tak właśnie, Miramon. – Ale jak my wam zapłacimy? – jęknął Miramon, zupełnie oszołomiony. – Wszystko, co nazywamy bogactwem, wszystko, co posiadamy, nie starczy na kupienie materiału, z którego zrobiona jest pańska kamizelka! Amalfi zaczął się zastanawiać, czy można oczekiwać od Miramona, że zrozumie całą złożoność sytuacji. Do tej pory najwyraźniej ciągle nie doceniał tego Mizogina, a tymczasem być może większą korzyść przyniosłoby potraktowanie go pełną dawką prawdy. Trzymając kciuki, by nie okazała się ona śmiertelna, zaczął powoli wyjaśniać: – To jest tak. Cywilizacja, do której należymy, używa jako pieniędzy pewnego metalu. Wy na swojej planecie macie go ogromne ilości, ale wydobycie jego rud i ich rafinacja są bardzo trudne. Jestem pewien, że do tej pory udało wam się co najwyżej wykryć jego istnienie. Jedną z rzeczy, które chciałbym od was uzyskać, jest pozwolenie na jego wydobycie. Miramon spojrzał na niego z niedowierzaniem otwierając oczy tak szeroko, że było to niemal komiczne. – Pozwolenie? – powtórzył niepewnie. – Panie burmistrzu, czy wasz kodeks etyczny jest równie głupi jak nasz? Do czego potrzebne wam jakiekolwiek pozwolenie? Dlaczego nie mielibyście wydobywać sobie tego metalu bez naszej zgody? – Nie pozwoliłyby nam na to instytucje stojące na straży naszego prawa. Działalność wydobywcza na waszej planecie przyniosłaby nam bogactwo, niemal niewiarygodne bogactwo. Nasze analizy wykazują, że na Mizoginii występują nie tylko fantastyczne ilości germanu, ale także pewne roślinne substancje, znane powszechnie jako geriatryki. – Słucham? – Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że substancje te odpowiednio stosowane odsuwają moment śmierci na czas nieokreślony. Miramon z wielką godnością podniósł się z krzesła. – Pan sobie ze mnie żartuje – powiedział. – Wrócę, kiedy zechce pan porozmawiać ze mną poważnie. – Bardzo proszę, niech pan usiądzie – poprosił Amalfi. – Zapomniałem, że proces starzenia się nie wszędzie uważany jest za anomalię. Starzenie się jest wynikiem zwykłego obniżenia zdolności organizmu do budowy komórek, czemu można skutecznie zapobiegać, jeżeli się wie jak. Śmierć pokonano już bardzo dawno temu, jeszcze przed rozpoczęciem lotów międzygwiezdnych. Ale potrzebnych do tego środków farmakologicznych zawsze było za mało, a ich brak dawał się coraz bardziej we znaki, w miarę jak coraz większa część Galaktyki zasiedlana była przez ludzi. W tej chwili zaledwie dwie tysięczne procenta całej populacji mogą korzystać z kuracji geriatrycznej. Większość leków geriatrycznych rozprowadzanych legalną drogą dociera do ludzi, którym przedłużenie życia potrzebne jest najbardziej, czyli innymi słowy do tych, którzy zarabiają na nie pokonując ogromne przestrzenie. Doprowadziło to do tego, że jedna ampułka jakiegokolwiek geriatryku, choćby nawet najmniej skutecznego, kosztuje tyle, ile zażąda sprzedawca – oczywiście jeżeli w ogóle znajdzie się ktoś, kto uzna, że może się obejść bez takiej ampułki. Żadnej z substancji geriatrycznych nigdy do tej pory nie udało się zsyntetyzować, więc gdybyśmy mogli zebrać je tutaj u was... – To wystarczy. Nie potrzeba, żebym rozumiał więcej – przerwał mu Miramon. Kucnął w zadumie, porzucając krzesło, które widocznie przeszkadzało mu w myśleniu. – Po tym wszystkim zaczynam się zastanawiać, czy jednak naprawdę nie jesteście wysłannikami Złotej Epoki. Cóż, myśląc o tym, bardzo trudno jest zachować jakiś rozsądek. Dlaczego wasza cywilizacja mogłaby mieć coś przeciwko waszemu wzbogaceniu się? – Nie będzie miała nic, jeśli dojdziemy do tego uczciwą drogą. Będziemy musieli udowodnić, że zapracowaliśmy na nasze bogactwa. W przeciwnym razie bylibyśmy podejrzewani o handel na czarnym rynku lekami należącymi się szeregowym mieszkańcom naszego miasta. Potrzebne nam będzie pisemne porozumienie z wami – pozwolenie. – Teraz rozumiem – powiedział Miramon. – Dostaniecie je, jestem tego pewien. Ja sam, oczywiście, nie mogę wam tego zagwarantować, potrafię jednak przewidzieć, czego w zamian będą chcieli kapłani. – Więc czego? To właśnie chciałem wiedzieć. Niech pan wali. – Przede wszystkim poproszą was o zdradzenie sekretu tego... tego leku na śmierć. Będą chcieli zachować go dla siebie i ukryć przed innymi. Może tak właśnie nakazuje mądrość. Rozdanie tego leku wszystkim przyczyniłoby się do gwałtownego wzrostu liczby dezerterów, bo któż chciałby służyć w Świątyni Przyszłości w nieskończoność. Tak czy inaczej, jestem pewien, że zażądają tego leku. – Więc go dostaną, ale chyba dopilnujemy, żeby jakiś mały przeciek zdradził jego tajemnicę także innym. Ojcowie Miasta wiedzą wszystko na temat terapii, a wy macie tutaj taką ilość tych substancji, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie mielibyście poddać się jej wszyscy. – Prywatnie Amalfi uważał, że jest jeszcze jedna ważna przyczyna, dla której należy tak postąpić. Gdyby Mizoginia dotarła kiedyś do drugiego brzegu Żlebu z zapasem geriatryków mogącym zaspokoić potrzeby niemal całej galaktycznej populacji, rozpętałoby się ekonomiczne piekło. – Co jeszcze? – Zostaniecie poproszeni o zniszczenie dżungli. Amalfi cofnął się gwałtownie z krzesłem zupełnie ogłuszony i otarł pot ze swej łysej głowy. Zniszczyć dżunglę! Och, usunąć ją z jakichś konkretnych miejsc, choćby nawet wielu i o znacznym obszarze, byłoby stosunkowo proste. Można by nawet udostępnić Mizoginom broń energetyczną, za pomocą której mogliby systematycznie oczyszczać te miejsca z odrostów. Ale wcześniej czy później dżungla i tak odniosłaby zwycięstwo. Wieczna ogromna wilgotność podłoża i powietrza musiałaby w krótkim czasie doprowadzić do zniszczenia broni, której Mizogini nie byliby w stanie ani odpowiednio konserwować, ani tym bardziej naprawiać. Czy najinteligentniejszy Sumer mógłby naprawić aparat rentgenowski, nawet gdyby wiedział, jak to zrobić? Przecież do tego potrzebna jest odpowiednia technologia. Nie, dżungla musiałaby kiedyś wrócić. A policja ścigająca pirgala na skutek ostrzeżenia, które Amalfi sam kazał wystosować, zjawiłaby się w końcu na Mizoginii i sprawdziła – oczywiście przy okazji – czy wędrowiec wywiązał się ze swojej umowy. Do tego czasu planetę mogłaby znów pokryć dżungla równie nieokiełznana jak dziś. I wtedy – żegnajcie bogactwa! Tutejszy klimat był wprost wymarzony dla rozwoju wszelkiej tropikalnej roślinności. Dżungla będzie tutaj rosła aż do następnej zmiany osi planety i nie ma na to rady. – Przepraszam – powiedział i sięgnął po kask kontrolny. – Z Ojcami Miasta proszę. – SŁUCHAMY – odezwał się po chwili generator głosu. – Jak zabralibyście się do zniszczenia dżungli? – OPYLENIE SZEŚCIOFLUORKOKRZEMIANEM SODU POWINNO WYSTARCZYĆ – odparł niemal natychmiast generator. – W WILGOTNYM KLIMACIE POWINIEN WYWOŁAĆ CAŁKOWITE POPARZENIE LIŚCI. TRUDNIEJSZE DO WYTĘPIENIA ROŚLINY MOŻNA BYŁOBY OPRYSKAĆ KWASEM 2,4- DWUCHLOROFENOKSYOCTOWYM. PO JAKIMŚ CZASIE DŻUNGLA OCZYWIŚCIE POWRÓCI. – O to mi właśnie chodzi. Czy nie ma sposobu, żeby usunąć ją na stałe? – NIE MA, CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. – Co takiego?! – NIE MA; CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. W TAKIM WYPADKU MOŻNA BYŁOBY ZMIENIĆ KĄT NACHYLENIA JEJ OSI. NIGDY DO TEJ PORY NIE PRÓBOWANO TEGO ZROBIĆ, ALE Z TEORETYCZNEGO PUNKTU WIDZENIA JEST TO ZUPEŁNIE PROSTE. PROJEKT USTAWY O REGULACJI ZIEMSKIEJ OSI ZOSTAŁ NA OSIEMDZIESIĄTEJ DRUGIEJ SESJI RADY ODRZUCONY TYLKO TRZEMA GŁOSAMI CZŁONKÓW LOBBY OBROŃCÓW ŚRODOWISKA NATURALNEGO. – Czy miasto dałoby sobie z tym radę? – NIE. KOSZT TAKIEGO PRZEDSIĘWZIĘCIA BYŁBY NIE DO PRZYJĘCIA. BURMISTRZU AMALFI, CZY PAN ROZWAŻA MOŻLIWOŚĆ PRZECHYLENIA TEJ PLANETY?!! ZAKAZUJEMY!!! WSZYSTKO WSKAZUJE NA TO, ŻE... Amalfi zerwał z głowy kask i cisnął nim w poprzek pokoju. Miramon podskoczył jak oparzony, z wyrazem pełnego przerażenia na twarzy. – Hazleton!!! Menedżer miasta wpadł przez drzwi, jakby jechał na wrotkach, potężnie kopnięty od tyłu. – Jestem, szefie... Co... – Leć na, dół i wyłącz Ojców Miasta! Szybko, zanim się połapią i coś zrobią! Człowieku, nie stój tak, tylko pędź! Hazletona już nie było. Po przeciwnej stronie pokoju hełmofon skrzeczał nerwowo równymi sylabami, podając jakieś dane. I nagle umilkł. Ojcowie Miasta zostali wyłączeni i teraz już nic nie mogło powstrzymać Amalfiego przed ruszeniem z posad bryły świata. Po raz pierwszy od pięciuset lat – to jest od czasu tamtej afery na Epoce, kiedy to na pewien czas miasto zupełnie pozbawiono dopływu energii – nie można było konsultować się z Ojcami Miasta, co sprawiało, że praca była trudniejsza, niż mogłaby być, wyjąwszy oczywiście to, że nie zakłócał jej ich konserwatyzm. Przesunięcie osi planety, sedno całego przedsięwzięcia, było w zasadzie dość proste – wiratory miasta mogły bez trudu temu podołać – ale uboczne skutki działania tego lekarstwa mogły łatwo okazać się groźniejsze od samej choroby. Głównym problemem były sejsmiczne reperkusje eksperymentu. Szybko obracające się ciała bywają bardzo uparte, kiedy próbuje się je nakłonić do zmiany pozycji przestrzennych. A gdy pokona się już inercję, pojawia się ona w formie jakiejś innej energii, przybierając najchętniej postać licznych i potężnych ruchów sejsmicznych. Trudno było także przewidzieć i inne następstwa podjętej pracy. Ruch obrotowy planety wytwarzał normalne w takich warunkach pole magnetyczne. Amalfi nie wiedział, jak to pole zareaguje na wywołane zmianą osi wypaczenie jego sieci przestrzennej, ani co stanie się z Mizoginią, kiedy wiratory spolaryzują całe pole grawitacyjne planety. Ściśle rzecz biorąc, w chwili „przeprowadzki” cała planeta miała zostać pozbawiona swego własnego momentu magnetycznego, ponieważ jednak dokonywanie wszelkich obliczeń należało do Ojców, nie było sposobu, żeby ustalić, gdzie pojawi się powstała w ten sposób nadwyżka energii, ani jaką osiągnie wielkość i postać. Amalfi poruszył ten temat w rozmowie z Hazletonem. – Gdybyśmy mieli do czynienia ze zwykłym problemem, powiedziałbym, że przybierze ona formę prędkości – zasugerował. – W takim przypadku ruszylibyśmy na przymusową majówkę. Ale to nie jest zwykły problem. Wchodząca w grę masa jest... no, po prostu planetarna. Co ty na ten temat sądzisz, Mark? – Pojęcia nie mam, co o tym sądzić – przyznał się Hazleton. – Równania dostarczają nam tylko ogólnych rozwiązań, i to w dodatku rozwiązań skwantowanych. A cały ten problem należy do klasycznej teorii pól. Kiedy ruszamy miasto, zmieniamy moment magnetyczny składających się na niego elektronów. Ale miasto jest ciałem małej masy. Nie ma swego własnego momentu pędu ani znaczącego momentu magnetycznego. – Tu właśnie utknąłem. W przechodzeniu od prawdopodobieństwa do tensorów nie jestem wcale lepszy od biednego, starego Einsteina. Z tego, co wiem, nikt nigdy nie zajął się nieciągłością, jaka występuje między tym, co wirator robi z pojedynczym elektronem, a tym, co się dzieje w polu wiratora z ciałem o wielkiej masie. – Tak czy inaczej prędkość moglibyśmy kontrolować lub nawet zupełnie ją w tym wypadku zignorować. Ale co będzie, jeżeli zamiast tego energia przybierze postać ciepła? Z Mizoginii nie pozostanie nic poza chmurą gazu. Amalfi potrząsnął przecząco głową. – To raczej mało prawdopodobne. Jako ciepło może się oczywiście objawić moment żyroskopowy, ale nie magnetograwitacyjny. Najbezpieczniej będzie chyba założyć, że pojawi się on w formie prędkości, tak jak w czasie normalnego lotu. Zastosuj standardowe przekształcenia i zobacz, co ci wyjdzie. Hazleton pochylił się nad suwakiem logarytmicznym; wielkie krople potu, pokrywające całe czoło, zaczęły mu spływać wzdłuż nosa aż do linii wąsów. Amalfi zaczynał rozumieć, dlaczego Mizoginom tak bardzo zależy na pozbyciu się dżungli i jej wiecznej wilgoci. Jego własne ubranie, choć zupełnie przewiewne, od momentu wylądowania na tej planecie nie było suche nawet przez sekundę. – No więc jeżeli nie zrobiłem gdzieś jakiegoś błędu – odezwał się w końcu menedżer miasta – to cały ten kram wystrzeli stąd mniej więcej z dwukrotną prędkością światła. Wcale nie najgorzej – to mniej niż nasza szybkość podróżna. Zawsze będziemy mogli zrobić pętlę i sprowadzić planetę z powrotem na jej orbitę. – Tak? A niby w jaki sposób? Pamiętaj, że nie mamy nad tym żadnej kontroli! Wektor pojawi się automatycznie w momencie uruchomienia wiratorów. Nie wiemy nawet, w jakim kierunku ta strzałka będzie wskazywać. Może się zdarzyć, że w ułamku sekundy zmienimy się w taran walący prosto w miejscowe słońce. Nie sposób przewidzieć kierunku tego ruchu. – Owszem, można to zrobić – zaprotestował Hazleton. – Polecimy oczywiście według osi obrotu. – A co z momentem obrotowym? – Z tym nie ma żadnego problemu... a nie, owszem, jest. Ciągle zapominam, że mamy do czynienia z planetą, a nie elektronem. – Znów zaczął manipulować suwakiem. – Nie da rady. Za dużo niewiadomych. Bez Ojców nie da się tego na czas rozwiązać, a moment obrotowy może poważnie zwiększyć szybkość końcową. Ale gdyby nam się udało wykombinować jakiś sposób na kontrolowanie lotu, to w sumie nie miałoby to większego znaczenia. Oczywiście w chwili, w której ta planeta przestanie posiadać masę, wystąpią perturbacje w całym układzie, ale poza Mizoginią jest on przecież i tak nie zamieszkany. – W porządku, Mark. Idź i pomyśl jeszcze nad jakimś sposobem sterowania lotem. Ja zobaczę, co da się zrobić w sprawach geosejsmicznych... W tym momencie drzwi rozsunęły się gwałtownie i stanął w nich sierżant Anderson. Amalfi obejrzał się przez ramię. Sierżant był zwykle człowiekiem zblazowanym, zupełnie obojętnym w obliczu wszelkich możliwych dziwów, dopóki nie zagrażały bezpieczeństwu miasta. – Co się stało? – spytał Amalfi wyraźnie zaniepokojony. – Właśnie odebraliśmy sygnał ultrafoniczny jakiegoś pojazdu. Twierdzą, że są uciekinierami z wędrowca, który nadział się na pirgala i został zniszczony. Podobno rozbili się przy lądowaniu na tej planecie, nieco na północ od nas, i odpierają wściekłe ataki jednego z lokalnych bandyckich grodów. Wzywali pomocy, mówili, że ciągle jeszcze jakoś się trzymają, gdy nagle przestali nadawać. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć. Amalfi natychmiast dźwignął się na nogi. – Czy namierzył pan miejsce, z którego nadawali? – zapytał. – Tak, proszę pana. – Niech pan mi poda współrzędne. Chodźmy, Mark. To ten pojazd ratunkowy ze spalonego miasta; ci chłopcy są nam potrzebni. Oni i ich napęd bezpaliwowy. Do krawędzi miasta Amalfi i Hazleton dolecieli taksówką, a resztę drogi do grodu Mizoginów przeszli na piechotę. Między dżunglą a murami obronnymi rozciągała się naga przestrzeń, służąca jako pas startowy dla samolotów. Jej powierzchnia nieprzyjemnie uginała się pod stopami. Amalfi podejrzewał, że to jakieś prymitywne pole tarcia zmieniło błoto w dość twardą galaretę. Wyobraził sobie żołnierzy tonących w trzęsawisku błocka, które powstałoby tutaj natychmiast po wyłączeniu tego pola. Przyspieszył kroku. U bramy strażnicy wezwali jakiś dziwny, smrodliwy pojazd, napędzany chyba energią spalania węglowodorów i powieźli ich z rykiem do miejsca zamieszkania Miramona. Przez całą drogę Amalfi trzymał się kurczowo jakiegoś parcianego uchwytu z coraz większym trudem hamując ogarniające go zdenerwowanie. Poruszenie się po powierzchni z jakąkolwiek większą szybkością było dla niego rzadkim doświadczeniem, a migające tuż za oknami ulice i pojazdy przyprawiały go o raptowne przyspieszanie rytmu bicia serca.. – Czy ten facet próbuje nas rozwalić? – spytał nagle zirytowany Hazleton. – Musi wyciskać co najmniej czterysta kilometrów na godzinę. – Cieszę się, że nie jestem osamotniony w swych odczuciach – odparł Amalfi, rozluźniając nieco chwyt. – Co prawda założyłbym się, że nie robi więcej niż dwieście, ale te... Kierowca, który z szacunku dla emisariuszy Złotej Epoki prowadził pojazd stateczną pięćdziesiątką, skręcił w jakąś boczną uliczkę i zgrabnie wyhamował tuż przed drzwiami Miramona. Amalfi wysiadł i poczuł, że nogi ma jak z waty. Twarz Hazletona miała odcień gustownej mieszanki zieleni z fioletem. – Muszę wymyślić jakiś sposób, żeby nasze taksówki mogły wylatywać poza obręb miasta – wymamrotał menedżer. – Przy każdym lądowaniu na jakiejś planecie musimy korzystać z tego, co tubylcy uważają za komfortowy środek transportu: z ciągnionych przez woły furmanek, kangurzych grzbietów, balonów napędzanych gorącym powietrzem, parowych sterowców, jakichś tuneli, w których wloką człowieka nogami do przodu i twarzą w dół... z czego tylko kto chce. Mój żołądek dłużej tego nie zniesie. Amalfi uśmiechnął się i podał rękę Miramonowi, którego twarz zdradzała, z trudem hamowane rozbawienie. – Co was tutaj sprowadza? – spytał Mizogin. – Wejdźcie, proszę. Nie mam co prawda krzeseł, ale... – Nie ma na to czasu – przerwał mu Amalfi. Niech pan słucha uważnie, Miramon, bo to, co chcę powiedzieć, jest dość skomplikowane, a ja muszę się spieszyć. Wie pan już, że nasze miasto nie jest jedyne w swoim rodzaju. Otóż okazało się, że nie jesteśmy nawet pierwszym wędrowcem, który zapuścił się w głąb Żlebu. Wyprzedziły nas w tym dwa inne miasta. Jedno z nich – przestępca, którego my nazywamy pirgalem zaatakowało i zniszczyło drugie. Byliśmy za daleko, żeby mu w tym przeszkodzić. Wszystko pan rozumie? – Chyba tak – powiedział Miramon. – Ten pirgal to coś takiego jak nasze bandyckie grody... – Dokładnie. I z tego, co wiemy, ciągle jeszcze jest gdzieś w Żlebie. Miasto, które zniszczył, było w posiadaniu czegoś, co nam jest niesłychanie potrzebne i co musimy zdobyć, nim wpadnie w ręce bandytów. Wiemy, że ginący wędrowiec wystrzelił kilka pojazdów ratunkowych i że jeden z tych pojazdów wylądował na tej właśnie planecie, a zaraz potem nadział się na jeden z waszych bandyckich grodów. Musimy ten pojazd ratować. O ile wiem, członkowie jego załogi są jedynymi ludźmi, którzy przeżyli zagładę swojego wędrowca. Jest niesłychanie ważne, byśmy mogli ich zapytać o kilka spraw. Musimy zbadać, co wiedzą o tej tak bardzo nam potrzebnej rzeczy – o napędzie bezpaliwowym a także o obecnym miejscu pobytu pirgala. – Rozumiem – powiedział Miramon z namysłem. Czy ten... pirgal będzie ich ścigał aż tutaj? – Pirgal? Uważamy, że tak. A oni są potężnie uzbrojeni – dysponują tym wszystkim co my i jeszcze wieloma innymi rodzajami broni. Musimy jak najszybciej odbić tych rozbitków i wymyślić jakiś sposób obrony przed pirgalem, zanim się tu zjawi. Niebezpieczeństwo będzie zagrażało nie tylko nam, ale i wam. A przede wszystkim nie wolno nam dopuścić, by bandyci posiedli tajemnicę napędu bezpaliwowego. – Czego oczekujecie ode mnie? – spytał z powagą Miramon. – Czy potrafi pan zlokalizować ten gród, który uwięził rozbitków? Mamy jego namiar, ale tylko bardzo przybliżony. Gdyby udało się to panu zrobić, to już my sami damy sobie radę z ich oswobodzeniem. Miramon zniknął w głębi domu (jak wszystkie kwatery mieszkalne w tym mieście było to dormitorium dla dwudziestu pięciu mężczyzn tego samego zawodu lub rzemiosła) i po chwili wrócił z mapą. Okazało się, że o tubylczych mapach można powiedzieć wszystko, tylko nie ta, że są zrozumiałe. Mimo to już po kilku chwilach Hazleton zaczął domyślać się znaczenia wyrysowanych symboli. – Tu jest wasze miasto, a tu nasze – pokazał Miramonowi. – Zgadza się? A ta obrana pomarańcza to siatka geograficzna. Zawsze twierdziłem, że znacznie wierniej oddaje powierzchnię sferyczną niż nasza projekcja geograficzna, szefie. – A jeszcze łatwiej wyrazić to, co chce się zapamiętać, za pomocą relacji topologicznych – odparł niecierpliwie Amalfi. – Nikt nigdy nie myli tablicy symboli z przedstawianym przez nią terytorium. Pokaż Miramonowi, skąd dochodziły sygnały. – Z górnego rogu skrzydła tego motylka – wskazał menedżer. Miramon zmarszczył brwi. – Tam jest tylko jeden gród – Fabr-Suithe. To bardzo niedostępne miejsce, także z militarnego punktu widzenia. Ale jeśli będziecie nalegali, żeby się tam wyprawić, to wam pomożemy. Tylko czy wiecie, czym to się skończy? – Mam nadzieję, że oswobodzeniem naszych przyjaciół. Czymże by innym? – Bandyckie grody ruszą całą, swoją potęgą przeszkodzić wam w Wielkim Dziele. Oni są mu jak najbardziej przeciwni. Dżungla jest podstawą ich bytu. – Dlaczego w takim razie nie napadli na nas już wcześniej? – spytał Hazleton. – Boją się? – Nie, oni nie boją się niczego; przypuszczam, że zażywają środki odurzające. Do tej pory uważali jednak, że zaatakowanie was przyniesie im ogromne straty w ludziach, a przyczyny, dla których mieliby z wami walczyć, nie wydawały im się aż tak ważne. Ale jeżeli wy zaatakujecie jeden z ich grodów, to uznają to za wystarczający powód do wojny. Oni szybko uczą się nienawiści. – Myślę, że damy sobie z nimi radę – powiedział zimno Hazleton. – Jestem tego pewien – ciągnął Miramon. – Ale muszę was ostrzec, że Fabr-Suithe jest przywódcą wszystkich bandyckich grodów. Jeżeli Fabr-Suithe was zaatakują, zrobi to także cała reszta. Amalfi wzruszył ramionami. – Zaryzykujemy. Nie mamy innego wyjścia. Musimy odbić tych ludzi. Może uda się nam zrobić to wystarczająco szybko, żeby zgnieść opór, zanim zaczną go stawiać. Możemy podnieść nasze własne miasto i złożyć im wizytę. Jeżeli i wtedy nie będą chcieli wydać nam tamtych wędrowców... – Szefie... – ...? – Jak ma pan zamiar podnieść nasze miasto? Amalfi poczuł, że uszy mu czerwienieją; i zaklął. – Zapomniałem o tej maszynie z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Miramon, będziemy musieli dostać od was jakąś powietrzną jednostkę, specjalną. Hazleton, jak my to wszystko zorganizujemy? Przecież do ich samolotu nie zmieści się nic o odpowiedniej mocy działania. Może udałoby się do niego wsadzić jakiś reaktor, ale na pewno nie generator pól tarcia ani tym bardziej działo mezonowe. A zabieranie ze sobą jakichś pukawek nie ma najmniejszego sensu. Czy myślisz, że moglibyśmy Fabr-Suithe zagazować? – Do samolotu nie zmieści się także aż tyle gazu. A przecież trzeba wziąć jeszcze jakiś oddział ludzi. – Proszę mi wybaczyć – wtrącił się grzecznie Miramon – ale w tej chwili nie jest jeszcze wcale pewne, czy kapłani w ogóle zaaprobują użycie naszych samolotów przeciwko Fabr-Suithe. Lepiej będzie, jeżeli najpierw udamy się do świątyni i poprosimy ich o pozwolenie. – Bliny i bebop! – wyrwało się Amalfiemu. Było to najstarsze przekleństwo w jego repertuarze. Prowadzenie rozmowy w maleńkim samolocie było zupełnie niemożliwe, nawet przy użyciu urządzeń elektronicznych. Cała maszyna dudniła jak gigantyczny tam-tam korzystający z przeraźliwego akompaniamentu wibrujących dysz odrzutowych. Amalfi wodził ponurym wzrokiem za Hazletonem, który dość swobodnie podłączał mechanizm zamontowany w dziobie samolotu do przewodów doprowadzających energię z reaktora. Biorąc pod uwagę, jak strasznie rzucało całym pojazdem przy pokonywaniu szalejących na tej wysokości huraganowych prądów powietrznych, był to wyczyn nie lada. Obsługa samego stosu była oczywiście bardzo prosta. Składał się on tylko ze zbiornika wielkości mniej więcej szklanej cegły, wypełnionego delikatną, białą pianą ciężką wodą z zawartością sześciofluorku uranu 234, spowalnianego oparami kadmu. Większość masy reaktora stanowiła osłona i sieć włoskowatych naczyń wymiennika ciepła. Z uzyskaniem zgody na użycie samolotu nie było najmniejszych kłopotów. Kapłani byli wprost zachwyceni propozycją emisariuszy Złotej Epoki, że nauczą oni tych apostołów z Fabr- Suithe, co to znaczy odstępować od prawdziwej wiary. Amalfi podejrzewał, że prostoduszny z wyglądu Miramon wymyślił konieczność uzyskania kapłańskiego błogosławieństwa tylko po to, żeby zaciągnąć obu wędrowców z powrotem do tego smrodliwego naziemnego pojazdu i obserwować wyraz ich twarzy podczas jazdy do Świątyni. Ale i tak tamta podróż w porównaniu z tą była po prostu komfortowa. Pilot zmienił położenie nóg na pedałach, samolotem potężnie cisnęło. Amalfi w ostatniej chwili zdążył uchylić się przed metalową zapadnią, która odskoczyła mu tuż przed nosem, i stwierdził nagle, że patrzy wprost w opary mgły unoszące się nad pędzącą pod szalonym kątem dżunglą. Coś długiego i smukłego błysnęło nad nią wściekle i szybko zostało daleko w tyle. W tym samym momencie rozległ się przeraźliwy, nieludzki pisk, tak ostry, że na dłuższą chwilę przyćmił dudnienie samolotu. A potem rozległo się więcej takich samych bzuiiirrr!, bzuiiirrr!, bzuiiirrr! Niemal na każdy z nich maszyna reagowała nerwowym szarpnięciem, po którym dygotała jak w febrze, lawirując ponad wierzchołkami drzew. Amalfi nigdy w całym swoim życiu nie czuł się równie bezradny. Nie wiedział nawet, skąd bierze się ten niesamowity dźwięk – miał tylko całkowitą pewność, że nie oznacza nic dobrego. Szorstkie blum! kruszących materiałów wybuchowych (kiedy już zaczęło się rozlegać) było łatwe do rozpoznania, bo mieszkańcy miasta często mieli z nim do czynienia podczas prowadzonych robót górniczych. Ale nic, z czym Amalfi zetknął się dotychczas, nie robiło kwierkorkwierkorkwierkor!, co nieodmiennie przywodziło na myśl śpiew obłąkanej, wibracyjnej wieży wiertniczej. A już istnienie tego niewidzialnego czegoś, co w czasie lotu samo sobie dodawało animuszu radosnym iijouuućkarakarakara! wydawało się po prostu absolutnie niemożliwe. Ze zdziwieniem odkrył, że kadłub maszyny jest wszędzie dokoła niego gęsto sperforowany, i to prawdziwymi dziurami, w których gwiżdże przelatujące powietrze. Miał wrażenie, że minęły co najmniej trzy tygodnie, nim uzmysłowił sobie, że te entuzjastyczne i wiwatujące ryki, które do tej pory nic dla niego nie znaczyły, towarzyszą przerabianiu samolotu na rzeszoto i w każdej chwili grożą mu śmiercią. Ktoś zaczął go gwałtownie szarpać. Rzucił się na kolana, usiłując przywrócić swoim gałkom ocznym zdolność obracania się. – Amalfi! Amalfi! – Czuł na uchu powiew czyjegoś oddechu, ale głos zdawał się dobiegać z odległości setek parseków. – Niech pan zajmuje stanowisko, szybko! W każdej chwili mogą nas zestrzelić! Coś wybuchło na zewnątrz i Amalfi poleciał do tyłu. Zaciskając zęby, podpełzł na czworakach z powrotem do zapadni i spojrzał w dół. Bandycki gród mizogiński przemykał pod nim do góry nogami. Burmistrz poczuł nagły przypływ choroby lokomocyjnej i domy rozpłynęły się we mgle łez. Kiedy miasto pojawiło się po raz drugi, udało mu się wypatrzeć najsilniej strzeżony budynek i krztusząc się wskazał go palcem. Samolot zamiótł piórami swego ogona najbliższą chmurę i skierował się dziobem prosto w dół. Amalfi uczepił się kurczowo krawędzi pustej nagle zapadni, a w twarz uderzyła go rozbita w delikatną mgiełkę krew płynąca z jego własnych palców. – Teraz!!! Nikt go nie usłyszał, ale Hazleton dostrzegł kiwnięcie głową. Podmuch czystego, oślepiającego światła, przebiegł przez nachyloną prawie pionowo kabinę, i to mimo osłony dzielącej ją od stosu. Amalfi odwrócony przezornie do reaktora tyłem mocno zacisnął powieki, a mimo to odniósł wrażenie, że fioletowo-białe światło tej bezdźwięcznej eksplozji pozbawia go wzroku. Czuł, jak potężne promieniowanie uderza go w plecy, nogi, a nawet – odbite od ścian kadłuba maszyny – w piersi. Na tej planecie już na pewno nie nabawi się żadnej alergii w tym bowiem momencie każda cząsteczka histaminy w jego krwi musiała ulec całkowitej detoksykacji. Samolot wykonał jakąś zupełnie nieprawdopodobną ewolucję i zaczął ponownie reagować na stery. Huk artylerii umilkł jak ucięty. Słychać było tylko posępne zawodzenie powietrza przecinanego przez schodzącą głębokim ślizgiem maszynę. Wystrzelony przed chwilą z pokładu niewielki pojazd odrzutowy pomknął przodem, wycinając za pomocą przenośnych karabinów mezonowych wąskie lądowisko w dżungli. Bandyckie grody nie utrzymywały wolnej od roślinności przestrzeni nawet między ścianą dżungli a swoimi murami obronnymi. Wyskoczyli z samolotu jeszcze zanim ten się na dobre zatrzymał i z trudem wyszarpując nogi z gęstego błota, ruszyli biegiem w kierunku miasta. Zza murów Fabr-Suithe dochodziła kakofonia przeraźliwych wrzasków. Tym razem były to bez wątpienia wrzaski ludzkie, wrzaski wściekłości i rozpaczy ludzi przekonanych, że zostali oślepieni na całą resztę życia. Amalfi nie miał wątpliwości, że wielu z nich rzeczywiście utraciło wzrok. Z całą pewnością każdy, kto miał nieszczęście patrzeć w niebo w chwili, gdy cała moc reaktora zamieniona została w światło, nigdy w życiu nie zobaczy już niczego. Ale zasady rachunku prawdopodobieństwa uchroniły przed tym większość renegatów, a zatem trzeba było się spieszyć. Za każdym krokiem obrzydliwe mlaśnięcie wyrażało żal, z jakim błoto rozstawało się ze swoją potencjalną zdobyczą, a dżungla była tak nieprawdopodobnie bujna, że dopiero uderzywszy głowami w mur zorientowali się, że doszli już do grodu. Rozwarte na oścież bramy były od dawna zardzewiałe i całkowicie zablokowane wyrastającą z każdej szpary roślinnością, ale Mizogini z łatwością pokonali tę przeszkodę, wprawnie operując maczetami. Poruszanie się wewnątrz murów było niemal tak samo trudne jak w dżungli. Właściwy Fabr- Suithe ukazywał przygnębiające oblicze pleniącego się zniszczenia. Większość budynków pokrywał szczelny całun pnączy, a wiele z nich można było śmiało określić mianem ruin. Twarde jak żelazo pędy tropikalnych roślin przebiły się między kamieniami, wcisnęły przez okna, pod gzymsy, zatkały rynny i przewody kominowe. Jadowicie zielone liście sukulentów przylgnęły żarłocznie do każdej powierzchni, której zdołały dosięgnąć. W miejscach bardziej zacienionych wyrastały kaskady ogromnych, krwistych grzybów, które cuchnęły jak gnijące od sześciu dni zwłoki, zatruwając swoim słodkawym fetorem całe powietrze. Nawet płyty chodnikowe wypuszczały pędy, ponieważ przez ignorancję, czy też z powodu lenistwa, wykonano je z zielonego drzewa świeżo ściętych drzew. Wrzaski zaczęły zamierać i przeradzać się w płaczliwe biadolenia. Amalfi całą siłą woli powstrzymał się od patrzenia na porażonych światłem mieszkańców. Człowiek, który wierzy, że został właśnie trwale oślepiony, nie przedstawia sobą pięknego widoku, nawet jeśli się myli. A jednak nie sposób było nie zauważyć tej przedziwnej mieszaniny zabłoconych ozdób i lśniąco czystej nagości. Wyglądało to tak, jakby w mieście nastąpiło zupełne wymieszanie dwóch różnych okresów historycznych; jakby ktoś w pyszne stroje hruntańskiej szlachty odział grupę szlachetnych dzikusów. Może ludzie, którzy całkowicie oddali się dżungli, cofnęli się już w wystarczająco odległą przeszłość, by ponownie odkryć przyjemność kąpieli. Jeżeli nawet tak było, to wkrótce odkryją także przyjemność tarzania się w błocie i wtedy szybko przestaną wyglądać tak szlachetnie. – Amalfi, oni są tutaj... Tłumione współczucie dla oślepionych mężczyzn w jednej chwili wyparowało z burmistrza, kiedy ujrzał więzionych przez nich wędrowców. Już na samym początku niewoli musieli zostać potwornie zmasakrowani, a i potem poddawano ich najwyraźniej przeróżnym zabiegom, łączącym w sobie cechy najdzikszego barbarzyństwa i pełnej dekadencji. Jeden z nich został litościwie uduszony przez swoich towarzyszy na samym początku przesłuchania; innego, któremu odrąbano ręce i nogi, można byłoby co prawda jeszcze uratować, gdyż mówił w dalszym ciągu zupełnie rozsądnie, ale błagał o śmierć tak uporczywie, że w nagłym przypływie współczucia Amalfi go zastrzelił. Wszyscy trzej pozostali mężczyźni mogli mówić i chodzić, ale dwóch z nich cierpiało na poważne zaburzenia umysłowe. Katatonika wyniesiono na noszach, a mężczyzna z psychozą maniakalno-depresyjną, po związaniu i zakneblowaniu, uspokoił się na tyle, że pozwolił się odprowadzić. – Jak wam się to udało? – spytał trzeci z mężczyzn po rosyjsku, w tym starym martwym uniwersalnym języku Ziemi. Był chodzącym szkieletem ludzkim, ale emanował zdumiewającą siłą osobowości. Na samym początku przesłuchania stracił język, lecz zdążył już opanować metodę sztucznego mówienia. Rezultat tego był dość niesamowity, ale zrozumiały. – Dzicy rzucili się, żeby nas zabić, gdy tylko usłyszeli nadlatujący samolot. A potem coś błysnęło i wszyscy zaczęli wyć z bólu. Nie ma pan pojęcia, jaki to piękny widok. – Wierzę – odparł Amalfi. – Czy mówi pan interlingwą? To dobrze, bo mój rosyjski jest już do niczego. Ten błysk to była eksplozja fotonowa, jedyny sposób, jaki nam przyszedł do głowy, dający gwarancję, że wyciągniemy was stąd żywych. Myśleliśmy o użyciu gazu, ale gdyby się okazało, że mają maski gazowe, to i tak zdążyliby was pozabijać. – Ja sam co prawda nie widziałem tutaj żadnych masek, ale jestem pewien, że je mają. W tej części planety występują podobno wędrowne chmury gazów wulkanicznych, więc musieli wymyślić jakieś urządzenie absorpcyjne, a węgiel drzewny jest tu dobrze znany. Całe szczęście, że trzymali nas tak głęboko pod ziemią, bo inaczej i my także zostalibyśmy oślepieni. Wy chyba musicie być inżynierami. – Mniej więcej – zgodził się Amalfi. – Ściśle rzecz biorąc, jesteśmy nafciarzami i górnikami, ale, jak wszyscy wędrowcy, rozwinęliśmy u siebie także kilka pokrewnych specjalności. Przed opuszczeniem Ziemi byliśmy miastem portowym i zajmowaliśmy się niemal wszystkim, lecz w przestrzeni trzeba się wyspecjalizować. Tu jest nasz samolot... niech pan się wciska do środka. Dość toporny, ale lata. A wy, czym się trudniliście? – Agronomią. Nasz burmistrz uważał, że tutaj, na peryferiach, można znaleźć sporo roboty, ucząc porzucone kolonie, jak uprawiać toksyczną glebę i prowadzić mało intensywne uprawy bez ciężkiego sprzętu. Naszą uboczną działalnością była produkcja antyboli. – A cóż to takiego? – spytał Amalfi, poprawiając mu zapięcie pasów tak, żeby ściśle przylegały do jego wyniszczonego ciała. – Antybiotyki glebowe. To o nie właśnie chodziło tym pirgalom i je sobie wzięli. Cuchnące świnie, nie chce im się utrzymywać w mieście nawet podstawowych zasad higieny. Wolą doprowadzić u siebie nawet do wybuchu epidemii, a potem okradać z leków inne, uczciwe miasta. Och, oczywiście, chcieli i germanu. Ale myśmy już dawno opuścili utarte szlaki handlowe i przerzucili się na handel wymienny. Więc kiedy dowiedzieli się, że nie mamy na pokładzie żadnych pieniędzy, potraktowali nas miotaczem Bethego. – A co z waszym pasażerem? – spytał Amalfi z wystudiowaną obojętnością. – Z doktorem Beetle? Tak go ochrzciliśmy, bo jego prawdziwego nazwiska nie byłem w stanie wymówić, nawet kiedy jeszcze miałem język. Nie mam pojęcia, czy przeżył. Nawet na pokładzie miasta musieliśmy go trzymać w cysternie, więc nie bardzo mogę sobie wyobrazić, żeby udało mu się znieść podróż pojazdem ratunkowym. On był Myrdianinem. To łebskie chłopaki; ten ich napęd bezpaliwowy... Spoza samolotu dobiegł ich trzask wystrzału. Amalfi drgnął. – Lepiej odlatujmy. Zaczynają odzyskiwać wzrok. Porozmawiamy później. Hazleton, czy zdarzyło się coś nieprzewidzianego? – Nic, o czym warto by mówić, szefie. Są wszyscy? – Tak. Rusz to pudło. Rozległa się fala wystrzałów, a potem samolot zakrztusił się, ryknął potężnie i ruszył. Amalfi nabrał w płuca zapas powietrza w oczekiwaniu na moment oderwania się od ziemi i spojrzał na swego wyniszczonego podopiecznego. Mężczyzna był w dalszym ciągu bezpiecznie przymocowany pasami do wąskiej koi i sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Mosiężny pocisk przebił kadłub startującej maszyny i równym cięciem pozbawił go całej pokrywy czaszki. Wydobycie informacji z obu pozostałych przy życiu obłąkanych okazało się procesem długotrwałym i nie rokującym zbyt wiele nadziei. Nawet po opanowaniu psychozy maniakalno- depresyjnej u jednego z nich i doprowadzeniu go do stanu sprawiającego wrażenie pełnego powrotu do zdrowia, mężczyzna niewiele potrafił pomóc. Z posiadanych przez niego informacji wynikało, że ani pojazd ratunkowy, ani miasto, z którego został wysłany, nie posiadały diraków. Płynął z tego oczywisty wniosek, że pojazd ratunkowy skierował się na Mizoginię nie ze względu na nadane przez Hazletona ostrzeżenie, lecz, tak jak przewidywał Amalfi, wyłącznie dlatego, iż w całej pustyni Żlebu było to jedyne miejsce nadające się do lądowania. A i tak, żeby przetrwać podróż aż tutaj, uciekinierzy musieli stosować hibernację i niemal głodowe racje żywnościowe. – Czy widzieliście jeszcze potem pirgala? – Nie, proszę pana. Jeżeli usłyszeli wasze ostrzeżenie, to pomyśleli pewnie, że to policja, i prysnęli. A może uważali, że na tej planecie znajduje się baza militarna albo że zamieszkuje ją jakaś wysoko rozwinięta cywilizacja. – To wyłącznie pańskie domysły – przerwał mu Amalfi gburowato. – Co się stało z doktorem Beetle? Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego. – Z tym Myrdianinem w cysternie? Pewnie wyleciał w powietrze razem z miastem. – Nie został wystrzelony żadnym innym pojazdem ratunkowym? – Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ale ja byłem tylko zwykłym pilotem. Mogli go z jakiegoś powodu wysłać gigiem burmistrza. – I nic pan nie wie o napędzie bezpaliwowym? – Pierwsze słyszę. Te odpowiedzi w najmniejszym stopniu nie zadowoliły Amalfiego. Podejrzewał, że w pamięci mężczyzny w dalszym ciągu istnieje jakieś zwarcie. Ale w tej chwili było to wszystko, co można było z niego wydobyć, i burmistrz musiał się z tym pogodzić. W tej sytuacji można było tylko zdobyć jakieś dane szacunkowe na temat uzbrojenia stojącego do dyspozycji pirgala, ale i o tym mężczyzna nie miał najmniejszego pojęcia. Co prawda neuropsycholog miasta obiecywał ostrożnie, że może za miesiąc lub dwa uda mu się wyciągnąć coś z Katatonika, lecz jak do tej pory nie zdołał nawet zwrócić na siebie jego uwagi. Amalfi musiał się z tym pogodzić, bo nic innego w tej chwili mu nie pozostało. Mając na głowie szybko zbliżający się dzień przeprowadzki Mizoginii na nową oś obrotu, nie mógł sobie pozwolić na zamartwianie się innymi sprawami. Podjął już decyzję, że najprostszym lekarstwem na wzmożoną aktywność wulkaniczną, którą musiało pociągnąć za sobą zakłócenie geofizycznej równowagi planety, będzie podwyższenie wytrzymałości jej litosfery. Ekipy wiertnicze drążyły już w dwustu miejscach rozsianych po powierzchni całej planety głębokie, ukośne szyby, mające sięgnąć aż do płynnych warstw planetarnego jądra. Szyby posiadały skomplikowany system wewnętrznych przegród i, jak do tej pory, działalność wiertnicza spowodowała powstanie tylko jednego nowego wulkanu. Wszystkie pozostałe napotykane po drodze gniazda lawy zostały z góry wykryte i wypływającą z nich pod wielkim ciśnieniem magmę udało się skierować do przygotowanych zawczasu tuneli bocznych. Po stwardnieniu płynnych skał zablokowane szyby przewiercono powtórnie, używając do tego celu mezonowych działek, ustawionych na minimalną dyspersję. Żaden z szybów nie dotarł jeszcze do właściwego jądra; plan przewidywał, że wszystkie wiercenia muszą osiągnąć swą docelową głębokość równocześnie. W tym właśnie momencie wybrane obszary ewentualnej działalności wulkanicznej zostałyby jednocześnie odblokowane i wypchnęły w górę ku planetarnej skorupie ogromne czopy żelaza i niklu. Płynna masa powinna wypełnić wszystkie szyby i całą sieć pokrywających obszary wulkaniczne poprzecznych korytarzy, a następnie zastygnąć, spinając planetę okrutnym gorsetem. W ten sposób Mizoginia zostałaby zakuta w pozwalający na minimalne tylko ruchy pancerz ze stali – stali, która nawet płynny granit powinna utrzymać z dala od powierzchni przez całe ery geologiczne. Ogólnie rzecz biorąc, plan nie był zbyt skomplikowany, a wprowadzenie go w życie wydawało się przedsięwzięciem pracochłonnym, lecz stosunkowo prostym. Spodziewano się oczywiście, że jego realizacja napotka pewne przeszkody ze strony bandyckich grodów, ale tego, że w ciągu jednego miesiąca po rajdzie na Fabr-Suithe zginie dwadzieścia procent całej załogi miasta, Amalfi się nie spodziewał. To Miramon przyniósł wieści o wycięciu w pień załogi jeszcze jednej wieży wiertniczej. Amalfi siedział na szczycie wychodzącego na miasto wzniesienia i oparty plecami o pień drzewiastej paproci, śledził wzrokiem lot gigantycznej ważki, rozmyślając o termicznych reakcjach skał. – Czy jest pan pewien, że byli odpowiednio chronieni? – spytał Miramon ostrożnie. – Niektóre z naszych owadów... Amalfi pomyślał, że zarówno ich owady, jak i sama dżungla, są niepokojąco piękne. Myśl o zniszczeniu tego wszystkiego wyprowadzała go od czasu do czasu z równowagi. – Pewnie, że byli – odparł niemal opryskliwie. Opryskaliśmy teren obozu dwukumaronem i fluorowymi środkami owadobójczymi. A poza tym, czy wasze owady używają środków wybuchowych? – Środków wybuchowych! Czy tam użyto dynamitu? Ja nie widziałem żadnych śladów... – Nie. I to właśnie nie daje mi spokoju. Nie podobają mi się te wszystkie opisane przez pana pościnane drzewa. To mi wygląda raczej na TDX niż na dynamit czy środki kruszące. My sami używamy TDX, kiedy potrzebny nam jest wybuch tnący. TDX ma właściwość eksplodowania w płaszczyźnie. Miramon zrobił wielkie oczy. – To niemożliwe. Każda eksplozja musi się rozprzestrzeniać we wszystkich otwartych kierunkach. – Ale nie wtedy, kiedy środkiem wybuchowym jest piperazoheksazotan zbudowany ze spolaryzowanych atomów węgla. Takie atomy nie mogą się poruszać w dowolnym kierunku, a tylko pod kątem prostym do wektora grawitacji. I o to właśnie mi chodzi. Wy tutaj, na tej planecie doszliście do dynamitu, ale nie do TDX. Przerwał marszcząc czoło. – Oczywiście część naszych strat musi być wynikiem wypadów bandyckich grodów, ich rakiet i zwykłych bomb. Ale tam, gdzie w obozach notowano jakieś wybuchy, a lejów po nich nie sposób znaleźć... Zamilkł. Nie było sensu wspominać o zagazowanych ciałach. Bardzo trudno było o nich nawet myśleć. Ktoś na tej planecie miał gaz o działaniu wymiotnym, parzącym, a jednocześnie podrażniającym górne drogi oddechowe. Poddani działaniu tego gazu musieli zrzucać maski – przystosowane jedynie do ochrony przed gazami wulkanicznymi – żeby móc wymiotować, następnie w konwulsyjnych kichnięciach wciągali do płuc swoje własne wymiociny i w ten sposób, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, zmieniali się w ogromne pooparzeniowe pęcherze. Był to bez wątpienia charkazyt, gaz o wielokrotnych pierścieniach benzenowych, bardzo popularny w czasach wojujących gwiezdnych imperiów, kiedy to z zupełnie niewiadomych powodów nazywano go „poliłazienkoflorkiem”. Ale skąd on się wziął na Mizoginii? Na to pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna. Z przyczyn, których Amalfi nie próbował nawet zrozumieć, pozwoliła mu ona odetchnąć z ulgą. Ze wszystkich stron otaczała go senna dżungla. Kołysała się leniwie, poszeptując o czymś z cicha, a brzęczące chmury komarów tworzyły tęczę pod pokrytymi kroplami rosy, pierzastymi liśćmi paproci. Dżungla, niemal zawsze tchnąca, całkowitym spokojem, nigdy nie wydawała mu się prawdziwym nieprzyjacielem – teraz wiedział już na pewno, że intuicja go nie myliła. Prawdziwy nieprzyjaciel ujawnił się w końcu, ukradkiem i dość przebiegle, lecz w porównaniu z odwiecznym wyrafinowaniem dżungli, ten jego spryt wydawał się dziecinnie naiwny. – Miramon – powiedział Amalfi z niezwykłym spokojem. – Wygląda na to, że wpadliśmy. To przestępcze miasto, o którym panu mówiłem – pirgal, już tutaj jest. Musiał tu wylądować jeszcze przed nami, i to na tyle wcześniej, że miał czas bardzo dokładnie się ukryć. Siadł pewnie w nocy w jakimś miejscu uważanym przez was za tabu. W każdym razie sprzymierzył się teraz z Fabr-Suithe. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. W wąskiej przestrzeni między pióropuszami gigantycznych paproci jakaś ćma rozpostarła nieoczekiwanie swe dwumetrowe skrzydła, a w chwilę później znikła w gęstwinie pilotowana przez szaro-brązowego nicienia, który zapuścił swoją przyssawkę między skrzącymi się w słońcu skrzydłami owada, tuż ponad jego zwojem nerwowym. Nastrój, który ogarnął Amalfiego, skłaniał go do dopatrywania się ukrytej symboliki w otaczających go rzeczach i zjawiskach, skąd widok pasożytującego nicienia odebrał jako upomnienie za to, że tak bardzo nie doceniał swego wroga. Pirgal najwyraźniej nie tylko umiał manipulować niższymi cywilizacjami, ale osiągnął w tej dziedzinie wręcz mistrzostwo. Tylko ktoś o przenikliwym umyśle nie próbuje zmiażdżyć obcej cywilizacji bezpośrednim atakiem, lecz postępuje właśnie tak jak on: kieruje nią tak niepostrzeżenie, jak to jest tylko możliwe, nie wyrządzając żadnej widocznej krzywdy, nie nakładając żadnych zauważalnych obciążeń i dopiero w krytycznym momencie zręcznie i bezlitośnie zmienia bieg historii... Amalfi chwycił swój pas z nadajnikiem ultrafonicznym. – Hazleton? – Jestem, szefie. – Głos menedżera miasta przebijał się przez znajomy huk ciężkiego sprzętu górniczego. – Co się urodziło? – Jeszcze nic. Czy masz tam jakieś kłopoty z bandytami? – Nie. Ani też ich nie oczekujemy. Przy całej naszej artylerii... – ...powiedział pewien generał, a w chwilę później zginął – zgasił go Amalfi. – Pirgal już tu jest, Mark. I do tego to nie żaden nowicjusz. W słuchawce zapadła krótka cisza. Gdzieś w oddali dobiegały z niej nawoływania załogi Hazletona. Kiedy menedżer odezwał się znowu, starannie dobierał słowa, ważąc każde z nich jakby w obawie, że któreś załamie się pod własnym ciężarem. – Sugeruje pan, że pirgal był tu już wtedy, kiedy nadaliśmy dirakiem nasze ostrzeżenie. Zgadza się? Nie jestem pewien, szefie, czy tych naszych strat nie dałoby się wyjaśnić jakoś prościej. Ta teoria pozbawiona jest... hm... elegancji. Na twarzy Amalfiego pojawił się sztywny grymas. – Heurystyczny krytycyzm – powiedział. – Na oślą ławkę, Mark, i przemyśl to jeszcze raz. Do tej pory dawaliśmy się wodzić za nos jak pijane oseski we mgle. Być może uda nam się jeszcze wprowadzić w życie ten twój stary plan z kobietami, ale jeśli ma wypalić, to musimy wykurzyć tego pirgala z ukrycia. – Jak? – Każdy z tubylców wie, że kiedy skończymy naszą robotę, na planecie nastąpią jakieś dramatyczne zmiany. Ale tylko my wiemy dokładnie, na czym będą one polegały. Pirgal będzie musiał nam przeszkodzić, bez względu na to, czy udało im się schwytać doktora Beetle, czy nie. Więc mam zamiar zmusić go do odkrycia kart. Niniejszym przyspieszam przeprowadzkę o tysiąc godzin. – Co takiego?! Przykro mi, szefie, ale to najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Amalfi poczuł rzadki u niego przypływ wściekłości. – To się jeszcze okaże – warknął. – A tymczasem rozgłoś, co ci powiedziałem. Niech Mizogini się o tym dowiedzą. A żeby ci udowodnić, że nie żartuję, Mark, przestawiam Ojców Miasta na godzinę P +1100. Jeżeli przed tym terminem nie będziesz gotów zakołysać tą planetą, to może się zdarzyć, że sam zakołyszesz na gałęzi. Cichutkie „pik” wyłączanego ultrafonu było zupełnie niezadowalające. Amalfi o wiele bardziej wolałby zakończyć tę rozmowę czymś prawdziwie finalnym – na przykład potężnym akordem czyneli. Odwrócił się gwałtownie do Miramona. – A pan czego rozdziawia gębę? Mizogin zamknął usta i zaczerwienił się. – Zechce mi pan wybaczyć – powiedział. – Miałem nadzieję zrozumieć instrukcje, jakie wydawał pan swemu asystentowi, myśląc, że mógłbym się na coś przydać. Ale używał pan niezrozumiałych dla mnie terminów. Brzmiało to jak dysputa teologiczna. A ja nigdy nie dyskutuję o religii i polityce. – Odwrócił się na pięcie i zniknął między drzewami. Amalfi patrzył w ślad za nim, stopniowo się uspokajając. Tak dalej być nie może; najwyraźniej chyba się starzeje. Przez cały czas rozmowy z Hazletonem czuł, że złość bierze w nim górę nad rozsądkiem, ale jakiś dziwny bezwład i rozprzężenie uniemożliwiły mu podjęcie wysiłku potrzebnego do przezwyciężenia złości. Jak tak dalej pójdzie, to Ojcowie Miasta już wkrótce złożą go z urzędu i mianują na jego miejsce kogoś o większej sile charakteru. Oczywiście nie Hazletona, ale jakiegoś trzeźwo myślącego chłopaka, który zamiast bujać w obłokach podejdzie do swych obowiązków czysto pragmatycznie. Stan, w jakim sam się znajdował, nie upoważniał go do grożenia likwidacją komukolwiek innemu, nawet w żartach. Ruszył powoli w kierunku miasta, ociężały od słońca i zatopiony w rozmyślaniach. Miał w tej chwili około dziewięciuset lat – pięćdziesiąt w tę lub w tę. Był silny jak wół, umysłowo sprawy i aktywny, zachowywał dobrą równowagę hormonalną i pełną ostrość wszystkich zmysłów, a jego własna, indywidualna specjalność orientacja – była jak zawsze niezawodna. Jednym słowem, był okazem tego wszystkiego, czym przymusowo wędrujący obywatel wszechświata być powinien. Geriatryki utrzymają go w tej kondycji, o ile wiadomo, w nieskończoność i został tylko jeden nie rozwiązany do tej pory problem – cierpliwość. Im starszy stawał się człowiek, tym szybciej znajdował odpowiedzi na najtrudniejsze nawet pytania, bo doświadczenie, które mu je podsuwało, stawało się coraz bogatsze, a jednocześnie był coraz mniej skłonny tolerować powolność myślenia swoich współpracowników. Jeżeli był mądry, to znajdowane przez niego odpowiedzi były zwykle prawidłowe; jeżeli był głupi, to odpowiedzi były błędne, ale przestawało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Najważniejsza stawała się sama szybkość myślenia. Zarówno ten mądry, jak i ten głupi nabierali w końcu coraz bardziej dyktatorskich metod rządzenia i byli coraz mniej chętni do tłumaczenia, dlaczego wybrali takie, a nie inne rozwiązanie. To zabawne: zanim ostatecznie pokonano śmierć, uważano, że niedoskonałość pamięci zmieni długowieczność w konia trojańskiego ludzkości, ponieważ mózg człowieka nie będzie w stanie zapamiętać praktycznie nieskończonej ilości nagromadzonych faktów. A tymczasem dzisiaj nikt nie zaprzątał sobie głowy ich pamiętaniem. Do tego służyli Ojcowie Miasta i podobne im urządzenia. Ludzie nie zapamiętywali niczego poza samymi regułami myślenia, odrzucając zdezaktualizowane zasady na rzecz nowych, kiedy zmuszało ich do tego jakieś następne odkrycie. Jeśli potrzebne były fakty, pytano o nie maszyny. Czasami pamięć ludzką oczyszczano nawet z zakodowanych w niej reguł procesów myślowych, szczególnie wtedy gdy istniały jakieś proste, niezniszczalne przyrządy mogące je zastąpić – na przykład suwak logarytmiczny. Amalfi pomyślał nagle, że w całym mieście nie ma pewnie ani jednego człowieka, który potrafiłby mnożyć, dzielić, wyciągać kwadratowy pierwiastek czy obliczać „pi”, i to ani w pamięci, ani na papierze. Ta myśl była tak nowa, że aż zatrważająca. Amalfi poczuł się nagle jak starożytny astrofizyk, który właśnie odkrył, że żaden z jego kolegów nie potrafi posługiwać się liczydłami. Nie, to nie pamięć była problemem. To zachowanie cierpliwości po tysiącu lat życia było bardzo trudne. W zasięgu jego wzroku pojawiła się dolna część komory powietrznej, szczelnie pokryta arabeskami brązowego błota. Amalfi spojrzał w górę. Komory, wywiercone bezpośrednio w wielkiej granitowej tarczy stanowiącej fundament miasta, były odciętymi końcami tego, co niegdyś, setki lat temu, stanowiło linię metra prowadzącego z Manhattanu. Ta, przed którą się znalazł, była najwyraźniej komorą przerobioną z byłej linii Astoria, rzadko używaną, ponieważ znajdowała się zbyt daleko od obecnych dwóch głównych punktów kierowania miastem – Empire State Building i ratusza. A to znaczyło, że wrócił do miasta bardzo daleko od miejsca, w którym spodziewał się wejść na pokład. Czując się jak ktoś zupełnie obcy, wszedł do środka. Tunel huczał mrożącymi krew w żyłach krzykami, potęgowanymi w nieskończoność przez echo; zupełnie jakby ktoś obdzierał ze skóry żywego dinozaura albo jeszcze lepiej – całe ich stado. Przez ten upiorny hałas przedzierał się jakiś szum – jakby wody tryskającej pod dużym ciśnieniem – i czyjś histeryczny śmiech. Zaalarmowany tymi odgłosami, Amalfi puścił się biegiem w górę najbliższych schodów. Hałas przybrał na sile. Burmistrz naprężył potężne barki i rzucił się do drzwi, za którymi musiała się odbywać jakaś potworna rzeź. Czegoś podobnego miasto z całą pewnością nigdy nie widziało. Za drzwiami otwierała się ogromna, wypełniona kłębami pary sala, której ściany zdobiła jakaś ceramiczna substancja, ułożona w formie regularnych płytek. Płytki pokrywał śliski nalot i ogromne ilości plam; były więc stare, bardzo stare. Mniejsze, białe, sześciokątne, którymi wyłożono podłogę, tworzyły powtarzającą się bez końca mozaikę, której wzór natychmiast przypomniał Amalfiemu strukturalną budowę cząsteczki charkazytu, gazu użytego przez bandytów podczas ich ostatniego rajdu na obóz wiertniczy. Po całej sali miotały się bez celu hordy nagich kobiet. Krzyczały przeraźliwie, bijąc pięściami w ściany i kręcąc się opętańczo w kółko lub tarzając po mozaikowej posadzce. Co jakiś czas zwarty strumień wody dopadał którąś z nich, odrzucając ją daleko w tył. Z zamontowanych pod sufitem długich rzędów dysz tryskały w powietrze gejzery pary. W jednej chwili ubranie Amalfiego zaczęło ociekać wilgocią. Śmiech przybrał na sile. Burmistrz pochylił się szybko, zrzucił zabłocone buty i ruszył sztywno w kierunku śmiechu, palcami stóp kurczowo czepiając się śliskich płytek. Potężny strumień wody skierował się w jego stronę, lecz prawie natychmiast odchylił się z powrotem. – John! Tak bardzo zachciało się panu kąpieli? No to niech się pan do nas przyłączy! To była, Dee Hazleton. Radośnie wymachiwała wielkim wężem, naga jak wszystkie jej ofiary. Wyglądała ślicznie. Amalfi twardo odegnał od siebie tę myśl. – Czy to nie wspaniałe? Właśnie dostaliśmy nową grupę tych stworzeń. Kazałam Markowi popodłączać stare węże przeciwpożarowe i sprawiam im pierwszą w życiu kąpiel. Zarówno te słowa, jak i widok nie bardzo były podobne do Dee z dawnych czasów. Amalfi dosadnie wyraził swoje zdanie na temat kobiet, które tak dokładnie wyzbyły się wewnętrznych hamulców. Ciągnął swą wypowiedź przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Dee zrobiła taki ruch, jakby chciała skierować na niego strumień wody ze swego węża. – Ani się waż! – warknął, próbując go wyrwać z jej rąk, co okazało się niezwykle trudne. – A w ogóle, co to za pomieszczenie? Nie przypominam sobie na planach miasta żadnej sali tortur. – Mark mówi, że to dawna łaźnia publiczna. Jest jeszcze jedna taka sama przy krańcach miasta, jedna na Czterdziestej Pierwszej Ulicy i chyba jeszcze kilka. Mark mówi, że musiały zostać zamknięte, kiedy miasto po raz pierwszy opuściło Ziemię. Tej tutaj używam do obmycia tych kobiet przed posłaniem ich do Wydziału Opieki Medycznej. – Naszą wodą?! – Na samą myśl o takim marnotrawstwie oczy nabiegły mu krwią. – Och nie, John, taka głupia to ja nie jestem. Woda jest przepompowywana z tamtej rzeki na zachód od miasta. – Woda do kąpieli! – powiedział Amalfi. – Nic dziwnego, że naszym przodkom nie starczało jej nieraz do picia. Prawdę powiedziawszy, myślałem, że ciąg statyczny wymyślono znacznie wcześniej. Zaczął przyglądać się tubylczym kobietom, które teraz, kiedy woda została zakręcona, zbiły się w gromadki w najcieplejszym miejscu dudniącej echem sali. Żadna z nich nie miała delikatnie rzeźbionej dojrzałości Dee, ale u kilku można było wypatrzeć jej zadatki. Trzeba przyznać Hazletonowi, że okazał zdolność przewidywania, choć oczywiście tego, że Mizogini okażą się cywilizacją ludzką, można się było spodziewać. Do tej pory odkryto tylko jedenaście cywilizacji innego typu, a spośród nich jedynie dwie – lutniańską i myrdiańską można było nazwać wyższymi, chyba że ktoś brałby pod uwagę Wegan. Ziemianie nie uważali Wegan za istoty ludzkie, ale wszystkie pozostałe cywilizacje tak właśnie robiły. Tak czy inaczej, jako cywilizacja, Weganie dawno już pogrążyli się w upadku. Otrzymanie przez wędrowców powiernictwa nad wszystkimi miejscowymi kobietami, i to już w czasie pierwszego kontaktu z planetą, nawet bez jakichkolwiek rozmów wstępnych, było kolosalnym ułatwieniem. A Hazleton wysunął przecież propozycję użycia wszystkich dostępnych kobiet jako przynęty na pirgali całe lata wcześniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, że Mizoginia jest w ogóle zamieszkana. Tak, przedziwna była ta zdolność Hazletona – nie tyle jasnowidztwo, co dar tworzenia realnych planów w oparciu o logicznie zupełnie niewystarczające dane. Raz za razem tylko pozornie cudowne zakończenie pozornie fantastycznych wybryków Hazletona chroniło go przed wyrzuceniem za burtę przez ślepo logicznych Ojców Miasta. – Chodź ze mną do Astronomicznego, Dee – zaproponował Amalfi. – Mam ci coś do pokazania. Tylko, proszę cię, ubierz się, choćby przez wzgląd na mnie, bo jeszcze ludzie sobie pomyślą, że chodzi mi po głowie zakładanie dynastii. – No już trudno – zgodziła się niechętnie Dee. Nie zdołała jeszcze przywyknąć do przestrzegania przez wędrowców osobliwych reguł dotyczących obnażania się i czasami pojawiała się nago w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Amalfi przypuszczał, że był to wynik jej utopiańskiego wychowania, które nie wpoiło w nią przekonania, że nagość wywiera szkodliwy wpływ na czystość czyichś poglądów politycznych. Kiedy wciągnęła na siebie szorty, kobiety zaczęły zawodzić i tłuc głowami o posadzkę – większość z nich była kiedyś kamienowana za nierozważne okrycie jakiejś części ciała. W tutejszym społeczeństwie kobiety nie były ludźmi, lecz symbolami wiecznego potępienia, dwakroć bardziej przeklętymi, jeżeli okazywały najmniejsze oznaki tajemniczości. Historia byłaby lepszym nauczycielem, pomyślał Amalfi, gdyby nie powtarzała się z tak ogłupiającym uporem. Ruszył w górę korytarza, rozglądając się za jakimś szybem windowym, niepokojąco świadom radosnego człapania butów idącej za nim Dee. W Astronomicznym Jake jak zwykle wodził pełnym tęsknoty wzrokiem za jakąś galaktyką przemierzającą rubieże Wszechświata i usiłował sprowadzić spiralne ramiona do eliptycznych orbit bez uciekania się do pomocy sekcji obliczeniowych. Kiedy Amalfi z dziewczyną weszli do pokoju, astronom podniósł wzrok. – Dzień dobry – powiedział, nie próbując nawet ukryć swojej chandry. – Amalfi, ja tu naprawdę potrzebuję wsparcia. Jak człowiek może w ogóle pracować bez maszyn? Gdyby tylko włączył pan z powrotem Ojców Miasta... – Już wkrótce, Jake. Powiedz mi, kiedy ostatni raz patrzyłeś w stronę, z której przylecieliśmy? – Od rozpoczęcia przeprawy przez Żleb nie oglądałem się ani razu. A po co miałbym to zrobić? Żleb jest tylko zwykłą maleńką rysą na galaktycznym talerzu. Żeby zajmować się czymś rzeczywiście istotnym, trzeba prawdziwych odległości. – Tak, tak, wiem. Mimo to jednak spójrzmy w tym kierunku. Coś mi się zdaje, że nie jesteśmy w Żlebie aż tak osamotnieni, jak nam się zdawało. Jake podszedł z rezygnacją do swego pulpitu kontrolnego i wcisnął niechętnie kilka guzików, poruszających jego teleskop, – Czego pan się tam spodziewa? – spytał gderliwie. – Obłoku opiłków żelaza czy zbłąkanego mezonu? A może flotylli policyjnych krążowników? – No cóż – powiedział Amalfi wskazując na ekran. – To chyba nie są butelki wina. Policyjne krążowniki, tak bliskie, że światło słońca Mizoginii zaczynało pobłyskiwać na ich kadłubach, pędziły lśniącą smugą w poprzek ekranu, ciągnąc za sobą wstęgi pseudofotonów. – I fakt, nie są. No i co z tego? – odparł Jake nie wykazując żadnego zainteresowania. – Czy teraz mogę już przestawić teleskop z powrotem? W odpowiedzi Amalfi tylko się szeroko uśmiechnął. Policaje czy nie, znów poczuł się młodo. Hazleton był po uda unurzany w błocie. Pędząc w górę szybu windowego, prowadzącego do pokoju kontrolnego, zostawiał za sobą całe bryły mułu. Amalfi obserwował go od chwili pojawienia się w głębi szybu i zauważył wyraz zaciętości, jaki przybrała pobladła twarz menedżera, kiedy obrzucił spojrzeniem łysą głowę burmistrza. – Co to za historia z tą policją? – zapytał natarczywie Hazleton z głębi szybu, jeszcze zanim zdążył się zatrzymać. – Nie mogłem sam odebrać tej informacji. Zostaliśmy napadnięci i w całym obozie rozpętało się istne piekło. O mały włos byłbym tu nie dotarł. – Wpadł do pokoju, zasypując podłogę grudkami lepkiego jeszcze błota. – Widziałem jakieś walki – odparł Amalfi. – Zdaje się, że pogłoski na temat przeprowadzki dotarły w końcu do pirgali. – Jasne. Co to za historia z tą policją? – Policja zaraz tu będzie. Nadlatują z północno-zachodniego kwadratu, zeszli już z nadszybkości i powinni być gotowi do lądowania najdalej pojutrze. – Z całą pewnością nie chodzi im o nas – powiedział Hazleton. – I nie mogę zrozumieć, dlaczego przygnali aż tutaj za tym pirgalem. To kawał drogi. Musieli stosować co najmniej hibernację. A my w swoim ostrzeżeniu nie powiedzieliśmy ani słowa na temat tego napędu bezpaliwowego... – Wcale nie musieliśmy tego robić. Jasne, że chodzi im o pirgala. Któregoś dnia będę musiał zapoznać cię z przypowieścią o chorej pszczole, ale teraz niestety nie ma na to czasu. Wszystko toczy się za szybko. Nie wolno nam niczego spuścić z oka i musimy być gotowi, by w porę skoczyć w dowolnym kierunku, bez względu na to, co pierwsze pojawi się na tapecie. Czy te walki są bardzo ciężkie? – Bardzo. Bierze w nich udział przynajmniej pięć lokalnych bandyckich grodów, wliczając w to oczywiście Fabr-Suithe. Dwa z nich przyciągnęły ciężki sprzęt, prawie z czasów rozkwitu Cesarstwa Hrunty... hm, widzę, że pan już o tym wie. Ma to być święta wojna przeciwko nam. Wściubiamy nos w dżunglę i odbieramy im szansę zbawienia przez cierpienie... albo coś w tym rodzaju. Nie zatrzymywałem się, żeby to z nimi przedyskutować. – To źle. Bo taka argumentacja przekona także kilka uczciwych grodów. Wątpię, by samo Fabr-Suithe rzeczywiście wierzyło w ten dżihad. Oni swoją religię już dawno temu wyrzucili za burtę. Ale jest to wspaniały chwyt propagandowy. – Tu ma pan rację. Już tylko kilka cywilizowanych grodów stawia opór, głównie tych, które pomagały nam od samego początku. Cała reszta, i to po obu stronach, rozsiadła się wygodnie i czeka aż poderżniemy sobie gardła. Jesteśmy w o tyle gorszej sytuacji, że brak nam ruchliwości. Gdybyśmy zdołali przekonać wszystkie cywilizowane grody, by przeszły na naszą stronę, ta ruchliwość nie byłaby nam potrzebna, ale niestety większość z nich po prostu za bardzo się boi... – Dopóki pirgal nie zdecyduje się wkroczyć osobiście, naszym wrogom także będzie brakowało mobilności zauważył Amalfi w zamyśleniu. – Czy widziałeś coś, co by wskazywało, że ludzie pirgala biorą bezpośredni udział w walkach? – Jeszcze nie. Ale nie będą dłużej zwlekać. A my nawet nie wiemy, gdzie oni są! – Jestem pewien, że dziś albo najdalej jutro będą zmuszeni zdradzić nam miejsce swego pobytu. Teraz właśnie nadeszła pora na dokonanie przeglądu wszystkich przywróconych do normalnego stanu kobiet i przygotowanie ich do akcji. Z tego, co widzę, cały ten plan powinien się opłacić. Jak tylko dostanę namiar na tego pirgala, natychmiast przekażę ci współrzędne najbliższego mu bandyckiego grodu i już sam doprowadzisz sprawę do końca. Oczy Hazletona, wyrażające do tej pory tylko ogromne znużenie, zaczęły rzucać iskierki satysfakcji. – A co z przeprowadzką? – spytał. – Chyba pan wie, że żaden z tych pana magmowych czopów nic nie da, jeżeli robota nie zostanie ukończona w całości i jednocześnie. – Wiem – odparł Amalfi. – I liczę na to. Uruchomimy wiratory o czasie. Ale nawet gdyby czopy wystrzeliły z hukiem w górę, na boki i gdzie się tylko da, to wcale nie będę płakał. Po prostu nie mam najmniejszego pojęcia, jaki jeszcze inny sposób mógłby nam dać choć cień nadziei na rozwiązanie tego problemu. Na ekranie radarowym pojawił się jakiś natarczywie pulsujący punkt i obaj mężczyźni, jak na komendę, odwrócili głowy w jego stronę. Z jaskrawej plamki biła w górę fontanna zielonych kropek. Hazleton podszedł szybko do pulpitu i wcisnął klawisz nakładający na ekran siatkę współrzędnych. – No i gdzie oni są? – spytał Amalfi. – Bo to muszą być oni. – W samym środeczku południowo-zachodniego kontynentu. W tym miejscu jest podobno jezioro wrzącego błota. – I pewnie rzeczywiście jest. Oni mogą utrzymywać odrobinę ekranu i siedzieć pod powierzchnią. – Zgoda, a więc wiemy już, gdzie są. Ale co ma znaczyć ta fontanna na ekranie radaru? Co ten pirgal wystrzeliwuje? – Podejrzewam, że miny – odparł spokojnie Amalfi. – Ze zbliżeniowymi zapalnikami. Orbitalne. – Miny? Czy to nie urocze? – powiedział Hazleton. – Zostawią sobie oczywiście kanał ucieczki, ale my nigdy w życiu go nie znajdziemy. Przykryli nas plutonowym parasolem, Amalfi. – Wydostaniemy się. A tymczasem także policja nie będzie mogła wylądować. Idź, umieść swoje kobiety, Mark, ale najpierw je w coś ubierz. W ten sposób wywołają jeszcze więcej zamieszania. – O zamieszanie może pan być spokojny – zapewnił go na odchodnym menedżer. Amalfi wyszedł na taras widokowy wieży kontrolnej. Mógł stąd obserwować niemal całe miasto, ponieważ wieża była jego najwyższym budynkiem. Z północnego zachodu dobiegał terkot broni i odgłosy zażartej bitwy, zakłócające spokój jaskrawego, tropikalnego zachodu słońca.. Miasto przyswoiło sobie miejscową sztuczkę polegającą na oczyszczaniu i ścinaniu błota i na pierwszy sygnał o zbliżającym się ataku przywróciło sprężynującej, gąbczastej masie mułu otaczającej jego obrzeża konsystencję trzęsawiska. Okazało się jednak, że mieszkańcy dżungli zaczęli posługiwać się szerokimi nartami z jakiegoś dziwnego metalu, którego żaden Mizogin nie byłby w stanie tak precyzyjnie obrobić, i ślizgali się po powierzchni błota jak po śniegu. Tarcze czerwonego ognia znaczyły miejsca wybuchów pocisków z TDX, tnących powietrze jak powiew samej śmierci. Na razie nie było żadnych śladów użycia gazów, ale Amalfi wiedział, że skoro pirgal przejął już dowodzenie walką, to i one wkrótce się pojawią. Ogień odwetowy miasta był prawie niewidoczny, ponieważ prowadzono go spod linii brzegowej. Postawiono zasłonę Bethego, która powinna na razie nie dopuścić bandytów do wspięcia się na krawędź miasta przynajmniej dopóki nie zostanie rozbity któryś z jej projektorów – a ciężka artyleria nie milkła ani na sekundę. Ale miasto nigdy nie było budowane z myślą o prowadzeniu działań wojennych, a w dodatku wiele z jego najpotężniejszych urządzeń niszczących ryło nosami muł, ponieważ w swym założeniu miały służyć wyłącznie do oczyszczania obszarów przeznaczonych na lądowiska. Użycie miotacza Bethego, w bezpośrednim sąsiedztwie ciał o masie rzędu planetarnego, było na szczęście niemożliwe. Na szczęście, ponieważ pirgal dysponował takim miotaczem, a miasto Amalfiego – nie. Burmistrz obserwował zabarwione szkarłatem walki krawędzie miasta. Ekran za jego plecami pokazywał wszystkie elementy działań i choć nie układały się one jeszcze w żadną logiczną całość, to sprawiały wrażenie, że lada chwila można będzie coś z nich wywnioskować. Na balustradzie tarasu, w zasięgu ręki Amalfiego znajdowały się trzy przyciski, umieszczone tu na jego polecenie czterysta lat wcześniej, a dublujące taki sam zestaw wmontowany w balustradę balkonu ratusza. W różnych okresach dawały one sygnał do rozpoczęcia różnych akcji, ale za każdym razem reprezentowały sobą pełny wybór działań, które należało podjąć w sytuacji krańcowej. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by Amalfi uznał, że istnieje powód, dla którego należałoby zamontować na którejś z balustrad czwarty przycisk. Nad głową przemknęło kilka rakiet. Zrzuciły bomby – hałaśliwe źródło kłębów dymu i odprysków metalu. Amalfi nie podniósł nawet wzroku. Łagodne pole wiratorów nie mogło przepuścić niczego, co poruszało się z taką prędkością. Przez spolaryzowane pole grawitacyjne mogą się przedostać jedynie obiekty o niewielkiej prędkości własnej, takie jak na przykład ludzie. Gładząc delikatnie swoje trzy przyciski, patrzył w kierunku horyzontu. Zachód słońca zgasł nagle jak zdmuchnięta świeca. Amalfi, który nigdy przed przybyciem na Mizoginię nie widział nastawania nocy w tropikach, poczuł ukłucie niejasnego niepokoju, ale o ile zdążył się już zorientować, ta gwałtowność zapadania nocy, choć zaskakująca, była zupełnie naturalna. Walka toczyła się dalej, a na tle spowijającej teraz wszystko czerni koła wybuchów TDX sprawiały jeszcze bardziej upiorne wrażenie. Po chwili gdzieś w górze wywiązała się walka powietrzna, czego można się było tylko domyślać po pojawieniu się smug zostawianych przez silniki samolotów i wystrzeliwane z maszyn rakiety. Widocznie siły powietrzne Miramona zmierzyły się z eskadrami z Fabr-Suithe. Dżungla ani na chwilę nie przestawała szydzić z miasta Amalfiego wyładowując na nim całą swoją furię. Amalfi stał obserwując ekran z takim natężeniem, jakby chciał całkowicie wykreślić ze swej świadomości istnienie całej reszty świata. Zrozumienie zamysłu przeciwników wyłaniającego się powoli ekranu nie było łatwe, ponieważ nigdy do tej pory nie próbował ogarnąć jakiejś sytuacji z tak bliska. Niebieskie trajektorie każdego pocisku, kreślone na ekranie lśniącymi fragmentami elips, próbowały przyciągnąć całą jego uwagę, zupełnie jakby wszystkie były wykresami ruchów planet. Mniej więcej kwadrans po północy, w trakcie jednego z najcięższych do tej pory nalotów, poczuł, że ktoś dotyka jego łokcia. – Szefie... Amalfi usłyszał to słowo, jakby dobiegło do niego z samego dna Żlebu. Tryskająca fontanna min orbitalnych pojawiła się właśnie na brzegu ekranu. Oznaczało to, że O'Brien, dowódca zespołu automatycznych zwiadowców, zlokalizował pirgala za pomocą jednego ze swych pojazdów. Amalfi próbował ekstrapolować kształt wierzchołka fontanny. Gdzieś tam w górze fontanna spłaszczała się i rozpływała, tworząc sieć orbit opasujących całą Mizoginię. Trzeba było koniecznie ustalić, jak wysoko nad powierzchnią planety rozciąga się ta plutonowa pułapka. Ale bezgraniczne znużenie tego głosu poruszyło w nim jakąś głęboko ukrytą nutę. – Tak, Mark – powiedział cicho. – Zrobione. Straciłem niemal wszystkich swoich ludzi, ale umieściliśmy kobiety w takim miejscu, gdzie patrole pirgala mogły je łatwo dostrzec. Co tam się zaczęło dziać! – Cień ożywienia pojawił się na moment w jego głosie. – Szkoda, że pan tego nie widział. – Już prawie widzę. Właśnie zacząłem dostawać obraz ze zwiadowcy. Dobra robota, Mark... Może lepiej... odpocznij trochę. – Teraz? Ależ szefie... Coś bardzo ciężkiego wyrysowało na ekranie spłaszczoną parabolę i nagle całe miasto zmieniło się w pole bezładnej walki atramentowej czerni z magnezjową bielą. Kiedy race świetlne zaczęły się dopalać, ekran ukazał bezkształtną, brudną żółć rozpełzającą się na wszystkie strony, zupełnie jakby ktoś wlewał farbę do wnętrza jakiejś ogromnej maszyny. Amalfi właśnie na to czekał. – Alarm przeciwgazowy, Mark! – usłyszał swoje własne słowa. – To musi być charkazyt. Natychmiast wydać wszystkim kombinezony powlekane barem. Ten gaz to czysta śmierć w męczarniach. – Tak jest. Szefie, czy pan siedzi tutaj przez cały czas? Przecież w ten sposób pan się po prostu zabija. Pan potrzebuje odpoczynku bardziej niż ja. Amalfi stwierdził, że nie ma czasu nawet na odpowiedź. Aparat zwiadowczy O'Briena zawisł właśnie nad grodem, w którym Hazleton umieścił swoje kobiety. Panowała tam rzeczywiście niesamowita orgia. Amalfi dotknął przycisku i na ekranie pojawił się obraz przesyłany z innego zwiadowcy, umieszczonego o milę wyżej i obejmującego zasięgiem swych kamer cały teren walki. Z tej wysokości widać było czarne ruchliwe węże kolumn żołnierzy posuwających się przez dżunglę. Niektóre z kolumn dochodzące już niemal do samej krawędzi miasta Amalfiego zaczęły właśnie zawracać. Co więcej, nowe węże wypełzały z bram tych mizogińskich grodów, które zachowując postawę wyczekującą, wstrzymywały się dotychczas od udziału w walce. Najwyraźniej wreszcie zdecydowały się włączyć do bitwy, ale po czyjej stronie, tego w tej chwili nie sposób było jeszcze powiedzieć. Znów przełączył obraz, wracając do zbliżenia jeziora wrzącego błota, leżącego u podstawy fontanny min. Tam też działo się coś nowego: gorący szlam odpływał powoli ociężałymi falami ze środka jeziora. W chwilę później na powierzchni pojawiła się czysta przestrzeń, zupełnie jakby nagle powstał tam ogromny wir. Czysty obszar rósł w oczach. Pirgal wynurzał się na powierzchnię. Robił to bardzo ostrożnie. Zanim krawędź osłaniającego go ekranu dotknęła brzegu jeziora, minęło prawie pół godziny. A potem w splątaną pustkę dżungli zaczęły się wysuwać czarne macki. Pirgal zdecydował się w końcu rzucić do walki swoich ludzi. Cel tych oddziałów był najzupełniej jasny – wszystkie kolumny posuwały się w kierunku grodu, w którym Hazleton zostawił kobiety. Sam pirgal przyczaił się i czekał. Nadchodził świt. Dantejskie sceny rozgrywające się w okolicach grodu, do którego Hazleton podrzucił kobiety, zaczynały się właśnie uspokajać, kiedy na miejsce przybyły oddziały wysłane przez pirgala. I wtedy kotłowanina rozgorzała na nowo, tym razem przeradzając się w regularną rzeź. Pirgal mordował własnych sprzymierzeńców. Nagle mizogiński gród, znajdujący się w samym środku tej jatki, po prostu zniknął. Na jego miejscu pojawił się rosnący grzyb atomowego wybuchu, który pokrył ekran Amalfiego całą burzą zakłóceń – pirgal zbombardował gród. Bitwa niemal całkowicie wygasła i tylko gdzieniegdzie walczyły jeszcze niewielkie oddziały, cofające się w kierunku jeziora wrzącego błota. Pirgal uprowadził kobiety, a ich ariergarda odpierała pościg ostatnich pozostałych przy życiu mieszkańców mizogińskiego grodu. Amalfi wiedział, że wieści o takich zdarzeniach rozchodzą się lotem błyskawicy. Własne miasto Amalfiego spowijał całun złowróżbnej, pomarańczowej mgły, rozświetlanej błyskami bezbarwności. Parzący gaz nie mógł przepłynąć przez ekran wiratorów całym potężnym potokiem, ale przenikał przezeń stopniowo, jedna ciężka cząsteczka po drugiej. Burmistrz uświadomił sobie nagle, że nie podporządkował się swemu rozkazowi założenia kombinezonów przeciwgazowych i że lada chwila trucizna zacznie wywierać na niego swój zgubny wpływ. Poderwał się z fotela i przy pierwszym ruchu stwierdził, że całe ciało pokrywa mu pancerz jakiejś dziwnej substancji. Co... No tak, powłoka barowa. Widocznie Hazleton widząc, że Amalfi nie opuści tarasu, i nie mogąc sobie poradzić z nałożeniem na niego kombinezonu przeciwgazowego, pokrył go równie skuteczną substancją, zawierającą duże ilości baru. Nawet oczy miał zakryte przezroczystą przyłbicą, a uczucie obrzmienia w nozdrzach mówiło o znajdującym się w nich barowym filtrze Kohlinanna. W ten sposób problem gazu przestał istnieć. Napięcie w mieście pirgali, jak i jego okolicach rosło i już wkrótce miało się stać nie do zniesienia. W górze, tuż powyżej płaszcza orbitalnych min, pojawiły się pierwsze policyjne krążowniki i z wielką ostrożnością zaczęły schodzić w dół. Walki w dżungli niemal zupełnie ustały. Uprowadzenie przez pirgala kobiet pogodziło wszystkie mizogińskie zwaśnione strony. Zarówno bandyckie, jak i cywilizowane grody nie myślały teraz o niczym poza zniszczeniem Fabr-Suithe i jego sprzymierzeńców. Fabr-Suithe mogło odpierać ich ataki bardzo długo, ale było zupełnie oczywiste, że jest to tylko gra na zwłokę, mająca umożliwić pirgalowi odlot – odlot z zachwyconymi i nie dowierzającymi własnym oczom kobietami; odlot z geriatrykami, germanem i wszystkim tym, co udało mu się na tej planecie zdobyć; odlot w niezgłębioną czerń Żlebu, zanim policja otoczy szczelną blokadą całą Mizoginię. Pole grawitacyjne otaczające pirgala zwarło się gwałtownie, przeszywając mózg Amalfiego fizycznym niemal bólem, i zaczęło odrywać się od powierzchni wrzącego błota. Pirgal startował. Jeszcze chwila i przez sobie tylko znany prześwit w atomowym parasolu wymknie się w niewiadomym kierunku. Amalfi nacisnął guzik. Jedyny, który tym razem był w ogóle do czegokolwiek podłączony. Rozpoczęła się przeprowadzka. Przeprowadzka rozpoczęła się pojawieniem sześciu kolumn oślepiającej bieli, każda o średnicy czterdziestu mil. Wystrzeliły w niebo w sześciu punktach Mizoginii. Fabr-Suithe znajdowało się dokładnie w miejscu utworzenia się jednej z nich. W ciągu ułamka sekundy z bandyckiego grodu nie zostało nic poza kilkoma płatkami sadzy, wirującymi w szalonym tempie w strumieniach najczystszej z bieli. Z potwornym rykiem kolumny pomknęły w górę, osiągając wysokość pięćdziesięciu, stu, dwustu mil, a potem pękły na wierzchołkach jak ziarna prażonej kukurydzy. Mizogińskie niebo rozbłysło lampionami spalanych meteorów. Miny orbitalne, odcięte od świata, którego były satelitami, przez największe w historii pole wiratorów, rozbiegły się w głąb Żlebu. A kiedy meteory wypaliły się i zgasły, pojawiło się rosnące z każdą sekundą słońce. Mizoginia gnała w jego kierunku napędzana wiratorami, które przekształciły jej moment magnetyczny w pęd. Stała się największym wędrowcem, jaki kiedykolwiek wyruszył w przestrzeń. Nim ktokolwiek zdążył zaniepokoić się kierunkiem jej lotu, słońce przemknęło obok i zmieniło się w znikający daleko z tyłu punkt, a w ciągu kilku chwil zupełnie rozpłynęło się w czerni. Odległa ściana Żlebu zaczęła rosnąć w oczach i rozpadać się na poszczególne punkty świetlne. Mizoginia zbliżała się do przeciwległej krawędzi Żlebu. Amalfi z przerażeniem usiłował oszacować choćby rząd prędkości, lecz już po chwili dał za wygraną. Planeta pędziła przed siebie i to było na razie wszystko, co do niego docierało. Pędziła z prędkością odpowiednią dla wędrowca takich rozmiarów; z prędkością, która zmieniała lata świetlne w kroki krasnoludka. Nawet sama myśl o kontrolowaniu takiego lotu była absurdalna. Gwiazdy zaczęły migotać wokół Mizoginii jak iskierki ognia. Dotarli do przeciwległego zbocza Żlebu. Planeta stopniowo odsuwała się od głównego skupiska gwiazd i wkrótce pozostawiła je wszystkie za sobą. Na ekranach pojawiła się powierzchnia spodka, który był Galaktyką. – Szefie! Opuszczamy Galaktykę! Niech pan spojrzy... – Wiem. Daj mi namiar na stare słońce Mizoginii natychmiast, jak tylko znajdziemy się dość wysoko ponad Żlebem, żeby znów je zobaczyć. Potem będzie za późno. Hazleton rzucił się do gorączkowej pracy. Zajęło mu to tylko pół godziny, ale w tym czasie mrowie gwiazd zdążyło odpłynąć już wystarczająco daleko, żeby szara plama Żlebu zaczęła wyglądać jak długi cień na mieniącej się cekinami ziemi. W końcu pojawiło się w nim mizogińskie słońce, ale teraz już jako punkcik dziesiątej wielkości gwiazdowej. – Chyba je mam. Ale nie jesteśmy przecież w stanie zawrócić tej planety. A do następnej galaktyki musielibyśmy lecieć tysiące lat. Musimy porzucić Mizoginię, szefie, albo przepadliśmy. – Zgadza się, Mark. Startujemy. Na pełnym ciągu. – Nasz kontrakt... – Został dotrzymany. Masz na to moje słowo. Start! Miasto wyprysnęło w przestrzeń. Planeta nie malała na niebie stopniowo, tak jak to się zwykle zdarzało po każdym starcie miasta, lecz po prostu zniknęła, wessana przez międzygalaktyczną otchłań. Miramon, jeżeli jeszcze żył, został założycielem całej nowej rasy wędrowców. Po chwili Amalfi zdecydował się przejąć drążek sterowniczy i przy pierwszym ruchu zasypał całą podłogę zeschniętymi kawałkami papki barowej. Powietrze miasta ciągle jeszcze cuchnęło charkazytem, ale kolumny detoksyzacyjne obniżyły już jego stężenie do poziomu nie zagrażającego zdrowiu mieszkańców miasta. Miasto w dalszym ciągu poruszało się w tym samym kierunku co Mizoginia i była już najwyższa pora, żeby przestawić je na powrót do rodzimej galaktyki. Hazleton poruszył się niespokojnie. – Sumienie nie daje ci spokoju, Mark? – Chyba tak – odparł Hazleton. – Czy w naszym kontrakcie z Miramonem jest jakaś klauzula pozwalająca nam go tak opuścić? Jeżeli jest, to musiałem ją przeoczyć, a czytałem cały kontrakt bardzo wnikliwie. – Nie, nie ma takiej klauzuli – powiedział Amalfi z roztargnieniem, przesuwając drążek sterowniczy o niewiele ponad milimetr. – Mizoginom nie stanie się żadna krzywda. Ekran wiratorów zabezpieczy ich przed utratą ciepła i atmosfery; będzie im pewnie nawet cieplej, niżby sobie tego życzyli, bo ich wulkany popracują jeszcze przez jakiś czas. Ze światłem także nie powinni mieć kłopotów. Mają w końcu technologie pozwalające im wyprodukować go tyle, ile trzeba. Ale na pewno nie tyle, żeby to wystarczyło dżungli. A zatem dżungla umrze. Zanim Miramon i jego przyjaciele dotrą do jakiejś odpowiadającej im gwiazdy w Mgławicy Andromedy, poznają działanie wiratorów wystarczająco dobrze, by móc znów wprowadzić swoją planetę na jakąś sensowną orbitę. A może do tego czasu spodoba im się włóczęga i zdecydują się pozostać na zawsze planetą-wędrowcem? Tak czy inaczej, uwolniliśmy ich od dżungli. Wypełniliśmy swoją obietnicę – jesteśmy czyści jak łza. – I tylko nie otrzymaliśmy zapłaty – zauważył menedżer miasta. – A powrót do którejkolwiek części Galaktyki pochłonie jeszcze sporo paliwa. Pirgal prysnął z Mizoginii przed nami, wydostając się daleko poza zasięg działania policji i unosząc ze sobą mnóstwo germanu, geriatryków, kobiet i czego kto chce, a na dodatek napęd bezpaliwowy. – Nie, Mark – powiedział Amalfi. – Pirgal nigdzie nie prysnął. Został zniszczony w momencie, w którym ruszyliśmy Mizoginię. – Niech i tak będzie – zgodził się Hazleton z rezygnacją. – Wierzę panu na słowo, bo ja sam nie byłem w stanie tego stwierdzić. Ale byłoby nieźle, gdyby potrafił pan to wytłumaczyć. – To wcale nie takie trudne. Pirgal dopadł jednak doktora Beetle. Zresztą przez cały czas byłem tego niemal zupełnie pewien. W końcu po to przyleciał aż na Mizoginię. Potrzebny był im napęd bezpaliwowy, a wiedzieli, że doktor Beetle zna zasadę jego działania, bo tak jak i my słyszeli SOS rolników. Dlatego schwytali doktora Beetle natychmiast po jego wylądowaniu na planecie. Czy pamiętasz, jak ogromne zamieszanie robili ich bandyccy sprzymierzeńcy wokół tego drugiego pojazdu ratunkowego? Tak, tak, drugiego. To zamieszanie zrobiło swoje: odwróciło naszą uwagę od innych miejsc. I pirgal wycisnął z doktora Beetle jego tajemnicę, jako prasy używając pewnie jego własnej cysterny. – No i? – No i piraci zapomnieli, że każde miasto-wędrowiec zawsze ma u siebie pasażerów takich jak doktor Beetle – ludzi ze wspaniałymi pomysłami, które niestety nie zawsze są do końca dopracowane. Takie pomysły wymagają zwykle ostatniego szlifu, którego może dokonać tylko myśl jakiejś innej cywilizacji. W końcu kto, kto nie jest hochsztaplerem mającym nadzieję zbić fortunę na jakiejś niedouczonej planecie, podróżuje wędrowcem? Hazleton podrapał się z zakłopotaniem w głowę. – To prawda, doświadczyliśmy już tego na sobie z lutniańskim kreatorem niewidzialności. Ta maszyna nigdy by nie działała, gdybyśmy nie zabrali na pokład doktora Schlossa. – Właśnie. Ale pirgalom za bardzo się spieszyło. Nie zamierzali wozić ze sobą napędu bezpaliwowego aż do czasu napotkania jakiejś cywilizacji, która mogłaby go dopracować. Postanowili wypróbować go od razu. Musieli jednak być śmierdzącymi leniami i spóźnili się. Uruchomili go dopiero w samym środku największego pola wiratorów, jakiekolwiek zostało stworzone. I co? Rozniosło ich w mgiełkę. Czułem to – miałem wrażenie, że odpada mi głowa. Gdybyśmy w pierwszym ułamku sekundy nie zostawili ich kilka parseków za sobą, to napęd doktora Beetle zniszczyłby także za jednym zamachem całą Mizoginię. Lenistwo nie popłaca, Mark. – A kto mówił, że popłaca? – spytał Hazleton z lekką urazą. Po jeszcze jednej chwili namysłu zabrał się do obliczania współrzędnych miejsca, w którym miasto miało ponownie wkroczyć w obszar Galaktyki. Okazało się, że nastąpi to w punkcie bardzo odległym od Żlebu, ale obiecującym występowanie sporej liczby ludności. – Niech pan posłucha – powiedział do Amalfiego. – Wejdziemy w Galaktykę mniej więcej tam, gdzie osiedliły się ostatnie fale emigracyjne Akolitów. Pamięta pan Noc Hadżich? Amalfi nie pamiętał, bo wtedy nie było go jeszcze na świecie, ale znał to wydarzenie z historii, a menedżer miasta pewnie to właśnie miał na myśli. – To dobrze – powiedział. – Chciałbym nas zabrać do jakiegoś warsztatu naprawczego i raz na zawsze zrobić porządek z tym przeklętym wiratorem z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Mam już po dziurki w nosie jego nawalania w krytycznych momentach. A teraz wysiada chyba w dodatku na dobre. Słyszysz? Hazleton przechylił głowę, wsłuchując się z natężeniem w odległy pomruk wiratorów. Amalfi dostrzegł nagle, że w drzwiach stoi Dee, ciągle jeszcze zakutana w kombinezon przeciwgazowy, z którego zdjęła tylko osłonę twarzy. – Czy już po wszystkim? – spytała. – Cóż, pobyt na Mizoginii mamy za sobą; w dalszym ciągu jesteśmy natomiast zbiegami, jeżeli to miałaś na myśli. Policja nigdy nie daje za wygraną, Dee. Wcześniej czy później sama się o tym przekonasz. – Dokąd lecimy? Zadała to pytanie takim samym tonem, jakim spytała kiedyś: „Co to jest wolt, John?” Przez krótką, zdumiewającą chwilę Amalfi omal nie uległ gwałtownemu impulsowi, by wysłać Hazletona, pod jakimś pretekstem z pokoju, by wrócić prawie cieleśnie do tamtych dni jej całkowitej naiwności, by raz jeszcze usłyszeć wszystkie zadane przez nią kiedyś pytania – wrócić do czasów, kiedy sam lepiej znał na nie odpowiedzi. Na to pytanie nie było oczywiście żadnej prawdziwej odpowiedzi. Dokąd mógł lecieć jakiś wędrowiec? Po prostu leciał – to wszystko. Jeżeli było jakieś miejsce ostatecznego przeznaczenia, to i tak nikt go nie znał. Zniósł ten przypływ emocji ze stoickim spokojem, wzruszając jedynie w końcu ramionami. – Lepiej powiedzcie mi, jaka jest dzisiejsza data mruknął po chwili. Hazleton spojrzał na zegar. – Pplus tysiąc sto dwadzieścia pięć. Rozglądając się po pokoju, Amalfi znalazł hełmofon, ciśnięty w kąt na początku pobytu na Mizoginii, i wywołał Ojców Miasta. Słuchawki hełmofonu zawyły sygnałem alarmowym. – Dobrze, już dobrze – burknął. – O co znów chodzi? – BURMISTRZU AMALFI, CZY ZMIENIŁ PAN OŚ TEJ PLANETY? – Nie – odparł Amalfi uspokajająco. – Wysłaliśmy ją w drogę tak jak była. Zapadła krótka cisza, pulsująca błyskawicznie prowadzonymi obliczeniami. Może to dobrze, pomyślał Amalfi, że maszyna była jakiś czas wyłączona. Od wielu setek lat nie miała przecież ani chwili wytchnienia. Ten krótki wypoczynek może wcale korzystnie wpłynąć na jej sposób rozumowania. – A WIĘC DOBRZE. MUSIMY TERAZ WYBRAĆ PUNKT, W KTÓRYM OPUŚCIMY ŻLEB. PROSZĘ POCZEKAĆ NA DOKŁADNE WSKAZÓWKI. Hazleton i Amalfi uśmiechnęli się do siebie szeroko, a Amalfi powiedział: – Zbliżamy się do granicznych gwiazd akolickich i będziemy musieli wytracić prędkość znacznie szybciej, niż pozwala na to próg bezpieczeństwa wiratorów. Jest nam pilnie potrzebny generalny remont maszyny z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Proszę nam podać najważniejsze dane dotyczące obecnego układu społecznego w tej gromadzie gwiazd... – MYLI SIĘ PAN. TO SKUPISKO GWIAZD NIE ZNAJDUJE SIĘ NIGDZIE W POBLIŻU ŻLEBU. CO WIĘCEJ, ZAMIESZKUJĄCY JE MOTŁOCH JEST OD DAWIEN DAWNA ZNANY Z CHOROBLIWEJ WPROST KSENOFOBII I NALEŻY TRZYMAĆ SIĘ OD NIEGO JAK NAJDALEJ. PODAMY PANU PARAMETRY LOTU DO PRZECIWLEGŁEJ KRAWĘDZI ŻLEBU. PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ. Amalfi delikatnie zdjął z głowy hełmofon. – Krawędź Żlebu – powiedział, zasłaniając ręką mikrofon – kiedy i gdzie to było? Grula Psujący się wirator wydaje jeden z najbardziej denerwujących dźwięków, jakie zna Galaktyka. Najwyższe jego rejestry są zupełnie niesłyszalne, ale odczuwa się je bardzo wyraźnie jako zwielokrotniony ból wszystkich zębów. Te nieco niższe do złudzenia przypominają przeraźliwy odgłos rozdzieranego metalu, przechodzący gładko w pisk szkła pocieranego wilgotnym plastikiem i grzechot całego wodospadu twardych kamieni. To jest środek skali. Potem w widmie dźwięku następuje bolesna luka, a reszta hałasu dociera do uszu w postaci dudniącego łkania dinozaurów, opadającego w dół aż do poddźwięków i kończącego się częstotliwościami wywołującymi biegunkę i niemożliwą wprost do opanowania chęć odgryzienia sobie własnych kciuków. Hałas dochodził oczywiście z wiratora na Dwudziestej Trzeciej Ulicy, ale przenikał całe miasto. Można go było wytrzymać tylko wtedy, gdy ładownia, w której umieszczony był konający aparat napędowy, była szczelnie zamknięta. Amalfi wiedział, co robi, nie pozwalając jej otworzyć. Obserwował rozstrojoną maszynę za pomocą aparatury kontrolnej, a komory akustyczne trzymał przezornie dokładnie zaryglowane. Już i tego ułamka dźwięku, który wprawiał w drżenie wszystkie ściany miasta, było zupełnie dosyć, nawet w miejscu tak odległym od maszyny jak wieża kontrolna. Nad jego lewym ramieniem pojawiła się ręka Hazletona, wskazując długim palcem na zapis termoelektryczny. – Właśnie zaczyna dymić. A i tak nie mam najmniejszego pojęcia, jak w ogóle tak długo wytrzymał. Ten model miał już dwieście lat, kiedy wzięliśmy go na pokład, a ta naprawa na Mizoginii to było zwykłe doraźne łatanie dziury. – A cóż możemy na to poradzić? – odparł Amalfi, nawet się nie oglądając. Nastroje menedżera miasta zdążyły już się stać jego własną, drugą naturą. Przeżyli razem długi okres, wystarczająco długi, by dowiedzieć się, czym jest wiedza; wystarczająco długi, by zrozumieć, że tak jak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, tak natura jest jego pierwszym przyzwyczajeniem. Ręka spoczywająca na prawym ramieniu Amalfiego mówiła mu w tej chwili wszystko, co chciał wiedzieć o Hazletonie. – Nie możemy go wyłączyć. – Jeżeli tego nie zrobimy, to wysiądzie, tym razem już na dobre. Ta komora już teraz jest nieźle gorąca. – Gorąca i traci dźwiękoszczelność... Czekaj, niech chwilę pomyślę. Hazleton umilkł cierpliwie. Po kilku minutach burmistrz powiedział: – Dokręcimy mu jeszcze trochę śrubę. Jeżeli Ojcowie mogą wycisnąć z niego aż tyle, to może uda im się wydusić jeszcze odrobinę więcej. Może nawet tyle, żebyśmy zeszli wreszcie do jakiejś sensownej prędkości podróżnej. Poza, tym nie ma mowy o żadnej następnej prowizorycznej naprawie. Promieniowanie w jego komorze już dawno przekroczyło wszelkie możliwe do pokonania granice. Gdybyśmy tego twardo zażądali, to Ojcowie mogliby maszynę wyłączyć, ale remont i zestrojenie wszystkich zespołów napędowych pochłonęłyby życie wielu ludzi. Teraz już na to za późno. – Minie co najmniej rok, zanim jakakolwiek żywa istota będzie mogła znowu wejść do tej komory zgodził się ponuro Hazleton. – No dobrze. Jaką prędkość mamy w tej chwili? – Nieistotną w stosunku do Galaktyki jako całości, ale w stosunku do gwiazd akolickich... Gdybyśmy w tej chwili przerwali zwalnianie, przemknęlibyśmy przez całą tę gromadę z szybkością osiem razy większą niż nasza zwykła prędkość podróżna. Jedno jest pewne, Mark. Nawet jeżeli uda się nam ją wytracić, to tylko tyle, ile jest najzupełniej niezbędne. – Przepraszam – rozległ się za ich plecami głos Dee. Dziewczyna z wahaniem zatrzymała się tuż za progiem szybu windowego. – Czy stało się coś złego? Jeżeli jesteście zajęci... – Nie bardziej niż zwykle – powiedział Hazleton. Właśnie debatujemy nad naszym niesfornym dzieckiem. - – Maszyną z Dwudziestej Trzeciej Ulicy – to można wyczytać z pochylenia waszych pleców. Dlaczego nie każecie jej wymienić i nie pozbędziecie się tego problemu? Amalfi i Hazleton uśmiechnęli się do siebie, ale uśmiech burmistrza szybko zgasł. – A właściwie dlaczego nie? – powiedział. – Bogowie! Szefie, a co z kosztami? – spytał Hazleton tonem niedowierzania. – Ojcowie Miasta postawiliby pana w stan oskarżenia za samą wzmiankę o tym. – Założył hełmofon. – Stan finansów – rzucił do mikrofonu. – Do tej pory nigdy nie musieli kierować tym urządzeniem przy maksymalnej nadszybkości. Prorokuję, że po tym doświadczeniu podniosą wielki krzyk, iż natychmiast trzeba go wymienić, choćbyśmy przez cały rok mieli konać z głodu. A poza tym, powinniśmy przecież mieć jakieś pieniądze... choć raz. W czasie pobytu na Mizoginii wykopaliśmy wcale niemało germanu. Może naprawdę nadszedł czas, że stać nas wreszcie na wymianę tego wiratora. Dee podeszła szybko do Amalfiego, patrząc na niego oczyma, w których igrały pyłki światła. – John, czy to może być prawda? – spytała. Myślałam, że na kontrakcie z Mizoginami bardzo wiele straciliśmy. – No cóż, na pewno nie jesteśmy bogaci. A bylibyśmy, co do tego w dalszym ciągu nie ma żadnych wątpliwości, gdybyśmy mogli zabrać się na poważnie do zbioru geriatryków. – Ale nie mogliśmy – powiedziała Dee. – Musieliśmy uciekać. – I uciekliśmy. Lecz biorąc pod uwagę nawet sam tylko german, możemy się uważać za dość zamożnych. Wystarczająco zamożnych, żeby pozwolić sobie na kupno nowego wiratora. Zgadza się, Mark? Hazleton słuchał Ojców Miasta jeszcze przez chwilę, a potem zdjął słuchawki. – Na to wygląda – powiedział. – W każdym razie z łatwością możemy pokryć koszt generalnego remontu, a może nawet kupić jakąś maszynę starszego typu. To będzie zależało od tego, czy Akolici mają u siebie jakąś planetę remontową i jakie ceny liczą sobie za usługi. – Ile by sobie nie liczyli, powinniśmy być wypłacalni – powiedział Amalfi, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. – Gwiazdy akolickie to niemal odludzie, ale o ile sobie dobrze przypominam, pierwszymi osadnikami tutaj byli uciekinierzy z antyziemskich pogromów w układzie Malara, tych które nastąpiły bezpośrednio po upadku Wegi. Zapiski na ten temat znajdują się w bibliotekach większości planet – to ty, Mark, przypomniałeś mi o tym swoją Nocą Hadżich – co oznacza, że gwiazdy akolickie nie znajdują się aż tak daleko od utartych szlaków handlowych, żeby można je uważać za rejon prawdziwie pograniczny. Przerwał, a zmarszczki na jego czole się pogłębiły. – Przypominam sobie teraz, że te gwiazdy były niegdyś ważnym drugorzędnym źródłem transuranowców dla całego tego ramienia Galaktyki. Muszą mieć przynajmniej jedną planetę remontową, Mark. Jestem tego pewien. Może nawet znajdziemy u nich także jakąś robotę. – Brzmi to wszystko bardzo obiecująco – powiedział Hazleton. – Może nawet zbyt obiecująco. Prawdę mówiąc, szefie, nie mamy wyboru – musimy siąść gdzieś u Akolitów. Ta maszyna z Dwudziestej Trzeciej pozwoliłaby nam opuścić tę gromadę gwiazd z szybkością zdziadziałego ślimaka. Dowiedziałem się tego od Ojców Miasta, kiedy sprawdzałem stan naszych finansów. Dni tego rupiecia dobiegły już kresu. Z głosu Hazletona przebijało ogromne zmęczenie. Amalfi spojrzał na niego uważnie. – Ale to nie wymiana wiratora cię martwi, Mark powiedział. – Od dawna już wiedzieliśmy, że kiedyś nas to czeka, a poza tym rozwiązanie tego problemu nie nastręcza aż takich znowu trudności. Więc co jest tym prawdziwym kłopotem? Może policaje? – Owszem, rzeczywiście chodzi o policję – przyznał Hazleton markotnie. – Wiem, że jesteśmy kawał drogi od wszystkich policjantów, którzy znają naszą nazwę. Ale czy ma pan pojęcie, ile wynosi ogólna suma nie zapłaconych przez nas grzywien? I nie bardzo wiem, czy można założyć, że jakakolwiek odległość jest zbyt duża dla policji, gdyby naprawdę chciała nas ścigać. A mam przeczucie, że właśnie chce. – Dlaczego, Mark? – spytała Dee. – W końcu nie popełniliśmy żadnego poważnego przestępstwa. – Ale nagromadziło się tego sporo – odparł Hazleton. – Już dawno nikt nie sprawdzał naszego rejestru wykroczeń. Kiedy nas w końcu dopadną, przyjdzie zapłacić od razu wszystko; a jeżeli spotka nas to w najbliższym czasie, to po prostu zbankrutujemy. – E tam! – machnęła lekceważąco ręką Dee. Jak każdy z naturalizowanych mieszkańców wędrowca uważała, że możliwości jej przybranego miasta są prawie nieograniczone. – Możemy znaleźć pracę i odbudować nasze zapasy germanu. Przez jakiś czas może będzie nam ciężko, ale przecież przeżyjemy. Już nieraz ludzie bankrutowali i jakoś z tego wychodzili. – Ludzie może i tak, ale nie miasta – powiedział Amalfi. – Mark ma rację, Dee. Zgodnie z prawem miasto, które zbankrutowało, musi zostać rozparcelowane, to znaczy ulec rozbiórce. Ten przepis jest w gruncie rzeczy dość humanitarny. Uniemożliwia zdesperowanym burmistrzom i menedżerom zbankrutowanych wędrowców wyprawianie ich w pogoń za pracą w bardzo dalekie podróże, w czasie których połowa załogi wymarłaby po prostu z głodu, i to tylko na skutek szaleńczego uporu rządzących nimi ludzi. – Właśnie – powiedział Hazleton. – Lecz mimo to uważam, że martwisz się na zapas, Mark – ciągnął Amalfi łagodnie. – Przyznaję słuszność przytoczonym faktom, ale nie ich interpretacji. Jest praktycznie niemożliwe, żeby policja była w stanie wyśledzić naszą drogę od gwiazdy Mizoginii aż tutaj. My sami nie wiedzieliśmy, że wylądujemy u Akolitów. Moim zdaniem można spokojnie założyć, że nie udało im się ustalić, co się stało z Mizoginią, ani tym bardziej odnaleźć toru naszego późniejszego lotu. Zgadzasz się ze mną? – Oczywiście, ale... – A gdyby ziemscy policaje alarmowali wszystkie lokalne siły porządkowe w związku z każdym byle wykroczeniem – kontynuował Amalfi ze spokojną stanowczością – to żadna miejscowa policja nie mogłaby wykonywać swojej roboty. Mieliby po prostu nieustanne urwanie głowy z przyjmowaniem, dokumentowaniem i sprawdzaniem całej rzeki zgłoszeń napływających bez chwili wytchnienia z miliona zamieszkanych planet Galaktyki. Wszyscy miejscowi przestępcy, zamiast zostać schwytani, stawaliby się tylko przyczyną gwałtownego rozrostu kartotek policyjnych. Tak więc możesz mi wierzyć, Mark, że tutejsi policaje nigdy w życiu o nas nie słyszeli. Spotkamy się tutaj z najzupełniej normalnym przyjęciem i tyle. Policja Akolicka nie ma najmniejszego powodu, żeby traktować nas inaczej niż pierwszego lepszego wędrowca. W końcu niczym innym nie jesteśmy. – Fakt – przyznał Hazleton z ciężkim westchnieniem. Amalfi nie usłyszał ani tego słowa, ani westchnienia. W tym samym bowiem momencie wielki, główny ekran, pokazujący od tej pory ziarninowaną masę akolickiej gromady gwiazd, błysnął oślepiającym szkarłatem, a powietrze pokoju kontrolnego przeszył przeraźliwy świst policyjnego gwizdka. Policjanci wkroczyli na pokład miasta i do gabinetu Amalfiego w ratuszu z taką pewnością siebie i butą, jakby nicość rubieży Galaktyki była ich osobistą własnością. Ich mundury nie były zwyczajowymi chałatami z materiału używanego do produkcji kombinezonów przestrzennych, ale jakimiś błyszczącymi, czarnymi strojami, ozdobionymi mnóstwem srebrnych galonów. Od prawego ramienia do lewego biodra przepasani byli szerokimi, bogato szamerowanymi wstęgami. Całość uzupełniała para wysokich, lśniących butów. Mężczyźni opięci w te ciasno przylegające do ciała kombinezony byli osiłkami, których źle ogolone twarze przywiodły Amalfiemu na myśl czasy znacznie poprzedzające Noc Hadżich i w ogóle całą erę lotów kosmicznych. A do tego osiłki uzbrojone były w mezonowe pistolety. Tę ciężką, nieporęczną broń można było trzymać w jednej ręce, ale spust naciskało się przy pomocy drugiej. Jak na pograniczną gromadę gwiazd, było tu zupełnie nowoczesne uzbrojenie, opóźnione w stosunku do najnowszych osiągnięć nie więcej niż o sto lat. A to znaczyło, że w stosunku do uzbrojenia miasta policja akolicka jest jak najbardziej na bieżąco. Pistolety dostarczyły Amalfiemu także kilku innych ważnych informacji. Ich obecność tutaj mogła oznaczać tylko jedno: że Akolici mieli ostatnio kontakt z jedną z tych zapylających Galaktykę pszczół – z miastem-wędrowcem. Co więcej, założenie, które skłonny był przyjąć Amalfi, że to ich jedyny tego typu kontakt od bardzo wielu lat, zdawało się w tej chwili tracić rację bytu. Opanowanie technologii produkcji pistoletów mezonowych na tyle masowej, by można było wyposażyć w nie wszystkich szeregowych policjantów, trwa wiele lat. A trzeba jeszcze znacznie więcej lat, lat wypełnionych częstymi kontaktami z innymi technologiami, żeby wprowadzenie pistoletu do użytku stało się w ogóle możliwe. A zatem pistolety dowodziły wyjątkowo częstych odwiedzin wędrowców, a to z kolei niosło obietnicę, że gdzieś w tej gromadzie gwiazd rzeczywiście jest przynajmniej jedna planeta remontowa. Obecność pistoletów powiedziała Amalfiemu także o czymś, co podobało mu się znacznie mniej. Pistolet mezonowy nie bardzo nadaje się do użycia przeciwko ludziom. Znacznie lepiej sprawdza się jako broń burząca. Wszedłszy do gabinetu Amalfiego, policjanci w dalszym ciągu mogli się butnie zachowywać, ale nie mogli już odpowiednio do tego tupać podkutymi buciorami. Podłogę pokrywał bowiem zupełnie nie nadający się do tego celu puszysty dywan. Amalfi nigdy nie używał swego zabytkowego, umeblowanego z antycznym przepychem gabinetu, jeżeli nie zmuszały go do tego jakieś oficjalne okoliczności. Jego zwykłym środowiskiem naturalnym była wieża kontrolna, ale osoby spoza miasta nie miały tam wstępu. – Czego tu szukacie? – warknął porucznik policji do Hazletona. Menedżer stojący obok mahoniowego biurka burmistrza nic nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w kierunku fotela, na którym siedział Amalfi, i powrócił do pilnego obserwowania jednego z dużych ekranów kontrolnych. – Ty jesteś burmistrzem tego gródka? – spytał ostro porucznik. – Owszem – odparł Amalfi, wyjmując z ust cygaro i spoglądając na policjanta spod przymrużonych powiek. Uznał, że porucznik zdecydowanie nie jest w jego typie. Jeżeli ktoś chce przypominać kształtem beczkę, to powinien dobrze się do tego przyłożyć, tak jak sam Amalfi. Burmistrz nie cierpiał chudzielców z niskim i szerokim zawieszeniem. – No dobrze, więc odpowiadaj na moje pytania, grubciu. Czym się zajmujecie? – Poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej. – Kłamiesz. Nie macie do czynienia z jakimś zabitym dechami zadupiem klasy 4-Q. Znajdujecie się wśród gwiazd akolickich. Hazleton spojrzał na porucznika z celowo słabo ukrywanym zdumieniem, które stało się jeszcze wyraźniejsze, kiedy powrócił wzrokiem na ekran, pokazujący niezbicie, że w żadnej rozsądnej odległości nie ma nawet jednej gwiazdy. Niestety cały kunszt aktorski Hazletona nie zdał się na nic, bo policjant zdumienia nie zauważył. – Poszukiwania naftowe nie mogą być jedyną specjalnością żadnego wędrowca. Gdyby każdy z was nie wiedział, jak wydobywać i krakować ropę, to wszyscy pozdychalibyście z głodu. Więc albo zaraz dostanę jasną odpowiedź na swoje pytanie, albo uznam was za włóczęgów i przestanę być miły. – Zajmujemy się poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej – powtórzył Amalfi z niezmąconym spokojem. – Od czasu kiedy staliśmy się wędrowcami, rozwinęliśmy naturalnie kilka innych, pomocniczych specjalności, ale w większości są one zwykłym uzupełnieniem geologii naftowej, w której to dziedzinie jesteśmy przypadkiem ekspertami. Odnajdujemy złoża ropy i uruchamiamy jej wydobycie na planetach, które potrzebują tego surowca. Popatrzył z namysłem na swoje cygaro i wepchnął je na powrót między zęby. – Nawiasem mówiąc – ciągnął – traci pan, poruczniku, czas, strasząc nas oskarżeniami o włóczęgostwo. Wie pan równie dobrze jak my, że takie oskarżenia zostały zakazane pierwszym artykułem naszej konstytucji. – Konstytucja? – roześmiał się policjant. – Jeżeli masz na myśli konstytucję ziemską, to chciałbym ci powiedzieć, że my tutaj nie mamy zbyt ścisłego kontaktu z Ziemią. Tu są gwiazdy akolickie, rozumiesz? Następne pytanie: czy macie jakieś pieniądze? – Owszem, sporo. – Ile to jest „sporo”? – Jeżeli chce pan wiedzieć, czy mamy kapitał miejski, to nasi Ojcowie Miasta odpowiedzą panu, zgodnie z przepisami, tak lub nie, jeżeli będzie pan potrafił podać wszystkie odpowiednie dane, potrzebne im do dokonania obliczeń. Mogę już teraz z absolutną niemal pewnością powiedzieć panu, że odpowiedź będzie brzmiała „tak”. Oczywiście nie jesteśmy zobowiązani podawać panu informacji na temat wysokości naszego konta zysków. – Niech pan da sobie spokój z tymi prawniczymi formułkami – powiedział porucznik. – To mnie zupełnie nie bierze. Ja chcę tylko odprawić to miasto. Jeżeli macie pieniądze, to puszczę was dalej... to znaczy jeżeli macie pieniądze legalnie zarobione. – Zarobiliśmy je na planecie zwanej Mizoginią, kawałek drogi stąd. Zatrudnieni zostaliśmy do zniszczenia przeszkadzającej jej mieszkańcom dżungli. Dokonaliśmy tego poprzez regulację osi obrotu planety. – Ach tak? – zainteresował się policjant. – Wyregulowaliście im oś? No, no, no, taka robota to chyba nie w kij dmuchał, co? – Dmuchał, nie dmuchał – odparł Amalfi śmiertelnie poważnie – był to kawałek roboty. Musieliśmy stauropigować ich quasi-perpendykularną helmitozę. – Fiu-fiu! Czy wasi Ojcowie Miasta pokażą mi ten kontrakt? Mniejsza z tym. Więc dokąd lecicie? – Do jakiegoś warsztatu naprawczego. Mamy popsuty wirator. A po dokonaniu naprawy dalej w drogę. Wy wyglądacie mi na ludzi, którzy dawno mają już za sobą etap zapotrzebowania na ropę naftową. – Tak, my tutaj nie jesteśmy zacofani jak niektóre inne tereny przygraniczne. Tu są gwiazdy akolickie. – Nagle zdał sobie sprawę, że już chwilę temu zatracił gdzieś swój władczy ton i jego głos znów nabrał poprzedniej szorstkości. – Więc może rzeczywiście jesteście czyści. Puszczę was dalej. Tylko żebyście na pewno polecieli tam, dokąd mówicie, i nie robili żadnych nie planowanych postojów. Jeżeli będziecie się dobrze sprawować, to może nawet w tym i owym wam pomogę. – To bardzo uprzejmie z pana strony, poruczniku – powiedział Amalfi. – Postaramy się nie zawracać panu głowy, gdybyśmy jednak zmuszeni byli zwrócić się do pana o jakąś pomoc, to o kogo mamy pytać? – O porucznika Lernera z Czterdziestej Piątej Jednostki Pogranicznych Sił Porządkowych. – Świetnie. Och, zanim pan odejdzie... Wie pan, każdy ma jakieś swoje hobby... ja kolekcjonuję baretki. Ta pańska purpurowa to zupełny rarytas, mówię to jako znawca. Czy nie zgodziłby się pan jej odstąpić? To nie byłoby przecież to samo, co sprzedanie samego medalu. Jestem pewien, że z łatwością może pan otrzymać jej duplikat. – Nie wiem – powiedział porucznik Lerner niepewnie. – To wbrew regulaminowi... – Och, zdaję sobie z tego sprawę i gotów byłbym oczywiście pokryć każdą karę finansową, na jaką mogłoby to pana narazić. Mark, czy mógłbyś zadzwonić, żeby wypisali czek na, powiedzmy, pięć setek. Myślę, że Ojcowie Miasta pozwolą mi wydać taką sumę na moje hobby, choć oczywiście nie stanowi ona nawet drobnej części wartości medalu, który otrzymał pan za narażanie własnego życia. Czy zechce mi pan wyświadczyć tę przyjemność i przyjąć ode mnie ten czek? – Skoro pan tak nalega – odparł porucznik, odpinając z niezręczną skwapliwością smętnie wyblakłą purpurową baretkę, zdobiącą dotychczas jego lewą pierś. Sekundę później Hazleton wręczył mu czek, który zniknął w kieszeni policjanta tak szybko, jakby się zdematerializował. – No cóż, nie zbaczajcie z drogi, wędrowcy. Chodźcie, chłopcy, wracamy do łodzi. Trzech osiłków wsunęło się ostrożnie do szybu windowego i zniknęło z oczu, zjeżdżając w silnym polu tarcia, które – sądząc z wyrazu ich twarzy – napędzało im niezłego strachu. Amalfi uśmiechnął się z zadowoleniem. Najwyraźniej zasada cząsteczkowego wartościowania walencyjnego, a także generatory pól tarcia i wszystkie inne wykorzystujące tę zasadę urządzenia w dalszym ciągu nie były powszechnie znane. Hazleton podszedł do szybu, spojrzał w dół i dopiero wtedy powiedział: – Szefie, to baretka od odznaki wzorowego policaja. Policja ziemska wypuściła jakieś trzysta lat temu dziesiątki tysięcy takich blaszek dla każdego rekruta, który potrafił zwlec się z łóżka w ciągu roku od ogłoszenia alarmu. Od kiedy coś takiego warte jest pięćset germanów? – Od tej właśnie chwili – odparł Amalfi spokojnie. – Porucznik wyraźnie przymawiał się o łapówkę, a kiedy się kogoś przekupuje, to zawsze mądrze jest nadać temu pozory zwykłego kupna. Cenę ustaliłem tak wysoką, bo przecież będzie musiał podzielić się ze swoimi ludźmi. Gdybym nie zaproponował mu tej łapówki, to jestem pewien, że zechciałby obejrzeć sobie nasz rejestr wykroczeń. – Ja też tak myślałem. Ale dochodzę do wniosku, że to zmarnowane pieniądze, Amalfi. Rejestr wykroczeń to pierwsza rzecz, o którą powinien zapytać. A nie ostatnia. Jeżeli nie zapytał o niego na samym początku, to znaczy, że nie był nim w ogóle zainteresowany. – Może i racja – przyznał Amalfi paląc w zamyśleniu cygaro. – Czy masz w takim razie jakąś koncepcję, o co tak naprawdę mogło mu chodzić? – Jeszcze nie wiem. Utrzymywanie w pogotowiu patroli, i to w odległości wielu parseków od właściwego rejonu gwiazd akolickich, zupełnie nie pasuje do ewidentnego braku zainteresowania tego partacza, czy przypadkiem nie mamy czegoś na sumieniu albo czy nie jesteśmy na przykład pirgalami. Do diabła, przecież on nawet nie zapytał o naszą nazwę! – A więc Akolici nie zostali postawieni w stan pogotowia z uwagi na jakiegoś konkretnego pirgala. – Chyba nie – zgodził się Hazleton. – Gdyby tak było, to Lerner nie dałby się tak łatwo przekupić. Patrole, które naprawdę czegoś szukają, nie biorą łapówek, nawet w światach dość skorumpowanych. To wszystko zupełnie nie trzyma się kupy. – A na dodatek – powiedział Amalfi wyłączając jakiś klawisz – mam wrażenie, że nawet Ojcowie Miasta nie bardzo będą mogli nam tym razem pomóc. Aż do tej pory przekazywałem im wszystko, o czym się mówiło w tym pokoju, ale zdaje się, że jedynym tego efektem będzie wyłajanie mnie za rozrzutność i przydługie kazanie na temat mojego rzekomego hobby. Jeszcze nigdy nie udało im się niczego wywnioskować z tonu głosu. Psiakrew! Nie dostrzegamy czegoś bardzo ważnego, Mark; czegoś, co okaże się zupełnie oczywiste, kiedy wreszcie do nas dotrze; czegoś o zupełnie decydującym znaczeniu. I oto zapuszczamy się między gwiazdy akolickie nie mając najmniejszego pojęcia, co to takiego jest! – Szefie – powiedział Hazleton. Lodowata bezbarwność jego głosu błyskawicznie okręciła dookoła fotel Amalfiego. Menadżer miasta znów patrzył na wielki monitor, na którym gwiazdy akolickie były teraz widoczne już jako wyraźnie pojedyncze punkty świetlne. – O co chodzi, Mark? – Niech pan spojrzy tam, w najciemniejszy obszar u przeciwległego krańca gwiazdozbioru. Czy pan to widzi? – Widzę sporą, wolną od gwiazd przestrzeń, owszem. – Amalfi pochylił się. – Jest tam także spektroskopowa podwójna, z czerwonym karłem dość odległym od pozostałych komponentów układu... – Ciepło. Niech pan się przyjrzy czerwonemu karłowi. Teraz Amalfi zaczął dostrzegać także delikatną, zieloną plamkę, niewiele większą od łepka szpilki. Ekran był tak zaprogramowany, by na zielono pokazywać wędrowne miasta; ale przecież żadne miasto nie mogło być aż tak ogromne. Zielona plamka pokrywała obszar nieporównanie większy od przeciętnego układu słonecznego ziemskiego typu. Amalfi poczuł, że jego wielkie kwadratowe siekacze zaczynają przegryzać cygaro na wylot. Wyjął je z ust. – Miasta – wymamrotał. Splunął, ale okazało się, że gorycz, która zalała mu gardło, nie miała nic wspólnego z sokiem tytoniowym. – Nie jedno. Całe setki miast. – Tak – powiedział Hazleton. – Oto pańska odpowiedź, szefie. Albo przynajmniej jej część. To jest dżungla. (Dżunglą w slangu amerykańskim nazywa się miejsce, w którym zbierają się bezrobotni większych miast. W miejscu takim, położonym zwykle w okolicy wysypisk śmieci, znajdują się szałasy i baraki, sklecone i zamieszkiwane przez bezdomnych.) – Dżungla miast-wędrowców. Amalfi ominął dżunglę szerokim łukiem, ale natychmiast po wyhamowaniu do bezpiecznej szybkości kazał O'Brienowi wyprawić w jej kierunku zwiadowców. Gdyby wysłał pojazdy zwiadowcze wcześniej, to oczywiście pozostałyby w tyle (ich szybkość była tylko niewiele większa od normalnej prędkości podróżnej miasta), a w konsekwencji miasto po prostu by je straciło. Teraz przekazywały ponury i fantastyczny obraz. Pusta przestrzeń, na której zgromadziły się wędrowne miasta, rozpościerała się na samym pograniczu gwiazd akolickich, tym zwróconym w kierunku reszty Galaktyki. Najbliższą gwiazdą tego regionu była – jak słusznie zwrócił uwagę Hazleton – gwiazda potrójna, składająca się z dwóch gwiazd typu G0 i czerwonego karła, niemal duplikat systemu Słońce-Alfa Centauri. Jedyną różnicę stanowiło to, że obie gwiazdy typu G0 znajdowały się dość blisko siebie, stanowiąc spektroskopowy dublet, którego części składowe widoczne były jedynie przez specjalne urządzenia i tylko ze stosunkowo bliskiej odległości. Tymczasem czerwony karzeł zapuszczał się daleko w pustą przestrzeń i w tej chwili oddalony był od swych towarzyszek o ponad cztery lata świetlne. Wokół tego maleńkiego i nie dostarczającego w zasadzie żadnego ciepła ogniska skupiło się ponad trzysta miast. Przesuwały się na ekranach jak rój zielonych punkcików, jak bezbrzeżny strumień fantastycznych asteroidów balansujących w przestrzeni na linach setek krzyżujących się orbit. Największa ich koncentracja występowała w pobliżu czerwonego słońca, którego promieniowanie było tak skąpe, że zielone punkciki oznaczające miasta niemal całkowicie przykryły na ekranie samą gwiazdę. Ale kilku wędrowców, którzy najwyraźniej zjawili się tutaj później niż inni, zajęło orbity odległe od słońca aż o ponad trzy miliardy mil. Ekrany wiratorów nie bardzo tolerują zbyt bliskie odległości między sobą. – To przerażające – powiedziała Dee, wpatrując się intensywnie w monitor. – Wiedziałam, że poza naszym istnieją także inne wędrowne miasta, uzmysłowiło mi to nasze spotkanie z pirgalem. Ale żeby było ich aż tyle! Z trudem mogłabym sobie wyobrazić, że jest ich ze trzysta w całej Galaktyce. – To o wiele za niski szacunek – powiedział Hazleton, uśmiechając się pobłażliwie. – W czasie ostatniego spisu odnotowano istnienie ponad osiemnastu tysięcy miast. Czy nie tak, szefie? – Owszem – mruknął Amalfi. Podobnie jak dziewczyna nie mógł oderwać wzroku od monitora. – Ale wiem, o co chodzi Dee. Mnie także ten widok po prostu przeraża, Mark! Coś musiało spowodować zupełny krach gospodarczy w tej części Galaktyki. Żadna inna siła nie byłaby w stanie utworzyć takich slumsów. Ci akoliccy dranie najwyraźniej wykorzystują recesję, żeby trzymać wszystkich wędrowców w tym jednym miejscu i zmuszać ich do konkurowania między sobą o każdą pracę, którą mogą dostać. W ten sposób mają stały dostęp do prawie darmowej siły roboczej. – A w każdym razie opłacanej najgorzej, jak to tylko możliwe – powiedział Hazleton. – Ale po co im aż tylu wędrowców? – Tu mnie zagiąłeś. Pewnie starają się uprzemysłowić cały swój region, żeby osiągnąć samowystarczalność, zanim ta depresja – czy cokolwiek to jest – ich dopadnie. Na obecnym etapie możemy być pewni tylko tego, że trzeba się stąd wynosić natychmiast po zainstalowaniu nowego wiratora. Tutaj nie znajdziemy żadnej przyzwoitej roboty. – Nie jestem pewien, czy też tak uważam – zaoponował Hazleton, zmieniając położenie swoich niewiarygodnie długich rąk i nóg, najwyraźniej bezstawowo połączonych z resztą ciała. – Jeżeli uprzemysławiają się tutaj, to może właśnie tutaj, a nie gdzie indziej, nastąpiło załamanie gospodarki. Może doprowadzili się przez nadprodukcję do braku pieniędzy, co jest zupełnie możliwe, szczególnie jeżeli ich system podziału jest równie wymyślny, niesprawny i niesprawiedliwy jak w innych tego typu zacofanych regionach. Jeżeli nastąpi u nich gwałtowny wzrost wartości obiegowych germanów, to nasza sytuacja wygląda zupełnie nieźle. Amalfi zastanowił się nad tym, co usłyszał, i doszedł do wniosku, że brzmi to dość logicznie. – Trzeba będzie po prostu dowiedzieć się czegoś więcej – powiedział. – Możesz rzeczywiście mieć rację. Ale jedna gromada gwiazd, nawet w pełni gospodarczego boomu, nigdy nie mogłaby dać zatrudnienia aż trzystu miastom. Wynikające z tego technologiczne marnotrawstwo byłoby niesłychane. A poza tym region, w którym występuje brak środków płatniczych, nie przyciąga wędrowców, tylko ich raczej odstrasza. – Niekoniecznie. A jeżeli na zewnątrz nastąpiła nadpodaż? Pamięta pan, kiedyś w czasie Ziemskiej Ery Nacjonalistycznej artyści i inni ludzie o niskich dochodach opuszczali wielkie hamiltoniańskie państwo zapomniałem jaką ono nosiło nazwę – by zamieszkać w znacznie mniejszych państwach o słabej walucie. – To było zupełnie co innego. Wtedy istniały mieszane systemy monetarne i... – Chłopcy, czy mogę się włączyć do tej uczonej, męskiej dysputy? – Dee odezwała się z wahaniem, ale i z odrobiną kpiny w głosie. – Już mi się wszystko zaczęło mącić w głowie. Załóżmy, że cały czubek tego ramienia Galaktyki pogrążył się w totalnym załamaniu gospodarczym. Odgadnięcie przyczyn tego załamania pozostawiam wam dwóm. Na Utopii nasza gospodarka od niepamiętnych czasów trwała na tym samym poziomie, więc musicie mi wybaczyć, że zupełnie nie rozumiem, o czym mówicie. Ale nawet gdyby tak było, to inflacja czy deflacja i tak możemy stąd odlecieć, gdy tylko zamontujemy nowy wirator. Amalfi ciężko potrząsnął głową. – To właśnie tak mnie przeraża, Dee – powiedział. – W tej dżungli jest do diabła i ciut-ciut wędrowców, a przecież niemożliwe, żeby wszyscy mieli jakieś defekty w systemach napędzania. Jeżeli istnieje jakiś region, gdzie mogłoby im się wieść lepiej, to dlaczego tam się nie udali? Dlaczego gromadzą się w dżungli, w jakimś zabitym dechami gwiazdozbiorze, zupełnie jakby w całym wszechświecie nie było już żadnego miejsca oferującego pracę? Osiadły i gromadny tryb życia kłóci się przecież z charakterem wędrowców. Hazleton zaczął delikatnie bębnić palcami po oparciu fotela, przymykając w zamyśleniu oczy. – Pieniądze to potęga – zauważył sentencjonalnie. – Ale muszę otwarcie wyznać, że to wszystko wcale mi się nie podoba. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do przekonania, że wpadliśmy w jakieś bagienko, z którego nie wyciągniemy się za pomocą najzmyślniejszych nawet sztuczek. Może lepiej nam było zostać na Mizoginii. – Może. Amalfi znów skupił się na przyrządach kontrolnych. Hazleton był drobiazgowo dociekliwy, ale jedną z konsekwencji tej subtelności jego umysłu była skłonność do poświęcania niepotrzebnie dużej ilości czasu na spekulacje nad potencjalnym obrotem spraw, które i tak musiały same się wyjaśnić. Miasto zbliżało się teraz do miejscowej planety remontowej, noszącej nieprawdopodobną nazwę: Grula. Manewrowanie między stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni wieloma gwiazdami centralnej części gwiazdozbioru było zadaniem na tyle precyzyjnym, że skłoniło burmistrza, do przejęcia drążka sterowniczego w swoje ręce. Ojcowie mogli oczywiście przeprowadzić miasto przez cały szereg zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i bezpiecznie posadzić je na Gruli, ale zajęłoby im to co najmniej miesiąc. Hazleton zrobiłby to szybciej, ale Ojcowie nadzorowaliby każdy jego ruch i odbierali mu kierowanie lotem przy każdym najmniejszym nawet przekroczeniu marginesu błędu, uznanego przez nich za dopuszczalny. Ich obwody nie uznawały żadnych skrótów. Nie byli także oczywiście w stanie docenić bezpośredniego wyczucia odległości przestrzennych i nacisku mas, które czyniło Amalfiego mistrzem pilotażu. Ale nad Amalfim nie mieli żadnej władzy, poza ostateczną możliwością odwołania go ze stanowiska. W miarę jak Grula rosła na ekranach, pokój kontrolny zaczął wypełniać się technikami, ożywając odgłosami uruchamiania poszczególnych specjalistycznych pulpitów i monitorów kontrolnych, które nie były używane przez ostatnie trzysta lat, to jest od czasu, kiedy na pokładzie montowano ostatni nowy wirator. Przygotowanie miejskich zespołów napędowych do przyjęcia nowego wiratora jest poważnym przedsięwzięciem. Wszystkie pozostałe wiratory pokładowe muszą być dostrojone do nowej maszyny. Tym razem sytuację komplikowała dodatkowo wysoka radioaktywność uszkodzonego zespołu. Pracownicy warsztatów remontowych powinni posiadać specjalne wyposażenie stosowane w takich wypadkach, ale żaden z nich nie mógł znać wymienionej maszyny tak dobrze jak wędrowcy, którzy się nią posługiwali. Każde miasto jest jedyne w swoim rodzaju. Oglądana przez Amalfiego na ekranie Grula okazała się planetą dość pospolitą. Była może odrobinę większa od Marsa, lecz warunki do życia były na niej znacznie przyjemniejsze, ponieważ krążyła po orbicie o wiele bliższej swego słońca.. Sprawiała jednak wrażenie zupełnie opuszczonej. Kiedy miasto podeszło bliżej, Amalfi zauważył charakterystyczne dla planet remontowych dwudziestomilowe ospowate blizny doków, ale wszystkie te absolutnie regularne, otoczone pierścieniami maszyn kratery, okazały się zupełnie puste. – To mi się nie podoba – usłyszał szept Hazletona. Widok był rzeczywiście mało obiecujący. Planeta powoli obracała się przed ich oczami. Raptem zza horyzontu ukazało się jakieś miasto. Hazleton wciągnął gwałtownie powietrze przez mocno zaciśnięte zęby. Amalfi usłyszał za plecami jakiś ruch, a potem odgłos cichych kroków; kilku techników podeszło do niego, żeby popatrzeć mu przez ramię na wielki ekran. – Na stanowiska! – warknął. Technicy rozbiegli się jak stadko spłoszonych kurcząt. Miasto obsadzone na powierzchni bezczynnego świata naprawczego okazało się zaskakująco duże. Rozsiadło się szeroko jak jakiś najeźdźca, ale najeźdźca nagi, pokonany i bezbronny, pozbawiony nawet swych wiratorowych ekranów. Istniało oczywiście wiele przekonujących powodów, dla których mogły nie być postawione, lecz mimo to miasto bez ich osłony było widokiem równie rzadkim i niepokojącym jak odarte ze skóry zwłoki. Na jego obrzeżach dało się dostrzec jakąś działalność. Amalfi nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest to aktywność toczących miasto bakterii. – Czy to nie dostarcza odpowiedzi takiej, jaką sugerowała Dee? – odezwał się w końcu Hazleton. – Oto miasto, które ma dość pieniędzy, by pozwolić sobie na naprawy, z czego wynika, że pieniądze pochodzące spoza tego regionu w dalszym ciągu są zupełnie dobre. Skoro przeprowadzają remont, to znaczy, że jednak jest jakieś miejsce, do którego można stąd odlecieć. Dam sobie głowę uciąć, że to jacyś spryciarze i że warto się z nimi skonsultować. Nie dali się Akolitom obedrzeć ze skóry. Istnienie slumsów można tłumaczyć już teraz tylko jakimś akolickim szwindlem. Lepiej skontaktujemy się z tym miastem jeszcze przed lądowaniem, szefie. To nam pozwoli zorientować się, czego możemy tutaj oczekiwać. – Nie – rzucił krótko Amalfi. – Pilnuj swego stanowiska, Mark. – Dlaczego? Przecież to w żadnym wypadku nie może nam zaszkodzić. Amalfi nie odpowiedział. Jego własny dodatkowy zmysł podsunął mu już coś, co zmieniło całą argumentację Hazletona w trociny i drobno tłuczone szkło, a co wskazałyby już także Hazletonowi jego własne instrumenty, gdyby tylko zwrócił na nie uwagę. Menedżer miasta dał się ponieść własnym domysłom i interpretacjom w rejony odległej Mgławicy Pobożnych Życzeń. Nagle pulpit zamigotał sygnałami naprowadzającymi. Automatyczna aparatura wieży kontrolnej Gruli kierowała miasto do odpowiedniego doku. Amalfi posłusznie zmienił położenie drążka sterowniczego, oczekując na rozbłyśnięcie pomarańczowej lampki, oznajmiającej, że jakaś żywa inteligencja gotowa jest wyrazić swą opinię na temat stosunku Gruli do wędrowców. Ale ani głos, ani lampka nie zażądały zwrócenia na siebie uwagi, nawet wtedy gdy burmistrz wyhamował miasto bezpośrednio przed nie obiecującym niczego dobrego lądowaniem. Wzruszywszy ramionami, Amalfi przełączył stery z powrotem do Ojców Miasta. Skoro lądowanie ograniczyło się do czynności czysto technicznych i nie miało się wiązać z podejmowaniem żadnych poważniejszych decyzji politycznych, to nie było potrzeby, by zajmował się nim człowiek. Ludzie mieli dość zajęć wymagających ich udziału. Rutynowe czynności były domeną Ojców Miasta. – Pierwsze planetarne lądowanie od czasów Mizoginii – powiedział Hazleton z lekkim ożywieniem. – Dobrze będzie rozprostować trochę nogi. – Żadnego prostowania nóg ani innych tego typu wygibasów – powiedział Amalfi. – Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, nie ma o tym nawet mowy. Ta planeta nie odezwała się do nas jeszcze ani słowem. Może na przykład lokalne zwyczaje zakazują wędrowcom wypuszczania swoich mieszkańców poza obręb miasta. – Czy wieża kontrolna by nas nie poinformowała? – Żadna wieża nie zostałaby upoważniona do przekazywania takiej informacji wszystkim bez wyjątku. Mogłoby to odstraszyć jakiegoś przypadkowego klienta. Naprawdę maże być tak, jak mówię, Mark. Powinieneś o tym wiedzieć. Najpierw trochę pomyszkujemy. Chwycił z pulpitu swój mikrofon. – Dajcie mi sierżanta zwiadu... Anderson? Mówi burmistrz. Niech pan uzbroi dziesięciu pewnych ludzi z oddziału specjalnego i spotka się z nami w posterunku przy Cathedral Parkway. Niech pan rozmieści także swoich chłopców w okolicznych śluzach wypadowych, ale tak, żeby byli dobrze ukryci przed wzrokiem tubylców, gdyby się który z nich pojawił... Tak, to też może pan zrobić... Dobrze... – Wychodzimy? – spytał Hazleton. – Tak. I Mark... To lądowanie może się okazać ostatnim lądowaniem w całej naszej karierze. Czy będziesz o tym pamiętał? – Będę o tym pamiętał bez najmniejszego trudu odparł Hazleton, patrząc Amalfiemu prosto w twarz oczami szarymi jak lód – zważywszy, że są to niemal dokładnie moje własne słowa sprzed czterech zaledwie dni. Mam własną koncepcję na temat tego, jak należy zaradzić tej ewentualności, ale nie spodziewam się, żeby pokrywała się ona z pańską. Cztery dni temu tłumaczył mi pan, że jestem defetystą. Teraz przywłaszczył pan sobie moje wnioski, ponieważ coś pana do tego skłoniło – a znam pana za dobrze, by oczekiwać, że powie mi pan co to takiego – i w związku z tym powiada pan do mnie: „Pamiętaj o Thorze V!” Musi się pan na coś zdecydować, Amalfi. Przez sekundę spojrzenia obu mężczyzn zwarły się z sobą źrenica w źrenicę. – Wy dwaj – dobiegł ich lekko rozbawiony głos Dee – powinniście się chyba pobrać. Z pomostu biegnącego szczytem doku, w którym miasto w końcu osiadło, remontowy świat ukazał Amalfiemu oblicze wyludnionego gąszczu maszyn. Były tam ogromne suwnice remontowe, podnośniki, wózki, wyciągarki, agregaty prądotwórcze, kable, rusztowania, palety, ciągniki gąsienicowe, transportery taśmowe, zsuwnie; przenośniki, skrzynie, zbiorniki, leje samowyładowcze, rurociągi, wiratory, powielatory, dmuchawy, pojazdy zwiadowcze, ahrenhafty i pół setki innych urządzeń (pochodzących z takiej samej ilości stuleci), które mogły się kiedyś okazać potrzebne przy obsłudze jakiegoś miasta. Znaczna część tej maszynerii była zardzewiała, rozbita i zniszczona. Niemniej część urządzeń w dalszym ciągu nadawała się do użytku, choć wszystkie z nich miały wygląd maszyn, których tak naprawdę już nikt nie spodziewa się użyć. Na horyzoncie rysowały się proste i wysokie gmachy miasta – tego, które Amalfi dostrzegł jeszcze z powietrza. Wokół niego snuły się bez wyraźnego celu ledwie widoczne z tej odległości maszyny. A daleko poniżej pomostu, na zagraconej powierzchni Gruli, w cieniu rzucanym przez krawędź miasta Amalfiego, podskakiwała i wymachiwała rękami jakaś zwykła ludzka postać. Amalfi ruszył w dół ciasnej spirali metalowych schodków, a tuż za nim zaczęli schodzić Hazleton i Anderson. Wiatr tłumił odgłos ich kroków, stawianych z zabawną niemal ostrożnością. Na planetach o niskiej grawitacji dobrze jednak było powściągać swoje własne mięśnie. To, że na takich światach spadało się wolniej, niewiele tylko zmniejszało impet końcowego upadku, a Amalfi już dawno temu stwierdził, że poza własnym miastem, gdzie utrzymywano niezmienne pole grawitacyjne wartości jednego G, jego ogromna siła płata mu nieprzyjemne figle nawet wtedy, kiedy zachowuje zwykłą przezorność. Tańcząca lalka okazała się niskim, ciemnowłosym technikiem ubranym w wygnieciony, lecz czysty kombinezon. Zapewne w nim sypiał, ale przynajmniej od razu stało się zupełnie jasne, że nigdy nie wykonywał w nim żadnej pracy. Miał gładką, pucołowatą twarz o ciemnej karnacji i lśniącą, tłustą cerę, upstrzoną czarnymi punkcikami pozapychanych porów. Zmierzył Amalfiego zadzierzystym spojrzeniem oczu do złudzenia przypominających denka butelek po piwie. – A to co? – spytał. – Jak się tutaj, do cholery, dostaliście? – A jak mielibyśmy się dostać? Na wrotkach. Kiedy nas tu ktoś obsłuży? – Pytania to ja będę zadawał, włóczykije. I powiedz swemu sierżantowi, żeby zdjął rękę z pistoletu, bo to mnie wnerwia. A jak mnie coś wnerwi, to nigdy nie wiadomo, co mogę zrobić. Przylecieliście coś naprawić? – A niby po co? – Mamy mnóstwo roboty – powiedział fachowiec. – Nie rozdajemy jałmużny. Wracajcie do swojej dżungli. – Roboty macie tyle co molekuła przy zerze Kelvina! – ryknął Amalfi, pochylając agresywnie do przodu głowę. Perkaty, błyszczący nos technika cofnął się, ale tylko odrobinę. – Potrzebny nam jest remont i mamy zamiar go zrobić. Chcemy za wszystko uczciwie zapłacić, a do tego przysyła nas tutaj porucznik Lerner z waszych lokalnych sił policyjnych. Jeżeli te dwa argumenty do ciebie nie przemawiają, to każę mojemu sierżantowi zrobić użytek z tego pistoletu. To szybki chłopak. Zanim się schowasz za jakiś tutejszy szmelc, zdąży ci posłać kilka mezonów. – Kogo wy, do diabła, straszycie? Czy nie wiecie, że tutaj są gwiazdy akolickie? Rozparcelowaliśmy już nie takich... Nie, nie, chwileczkę, sierżancie, po co ten pośpiech! Tak długo miałem do czynienia z łapserdakami, że już mi to uszami wychodzi. Wy może faktycznie jesteście w porządku. Przecież mówiliście coś o pieniądzach. Słyszałem wyraźnie. – Słyszałeś dobrze – powiedział Amalfi, z trudem zachowując kamienny wyraz twarzy. – Wasi Ojcowie Miasta to poświadczą? – Jasne. Hazleton... Cholera jasna! Anderson, gdzie się podział menedżer miasta? – Jeszcze na górze poszedł bocznym pomostem w inną stronę – odparł sierżant. – Nie mówił, dokąd. A jednak zbytnia ostrożność także w końcu niepopłaca, pomyślał kwaśno Amalfi. Gdyby nie koncentrował się tak bardzo na tym, gdzie i jak stawia stopy, to w momencie, w którym Hazleton odszedł na bok, musiałby wykryć, że dobiegający go z tyłu przytłumiony odgłos kroków należy już tylko do jednej pary nóg. – Wróci, mam nadzieję – powiedział. – Posłuchaj, przyjacielu. Musimy zrobić mały remont. Mamy rozwalony wirator w przegrzanej komorze. Czy moglibyście go wyciągnąć i zamontować na jego miejsce jakiś inny, najlepiej najnowszy model, jaki tu macie? Mechanik zaczął się zastanawiać. Stojące przed nim zadanie najwyraźniej go pociągało. Cała jego postawa i wyraz twarzy zmieniły się tak bardzo, że przy swej gruntownej brzydocie zaczął wyglądać prawie sympatycznie. – Mamy tu w magazynie 6-R-6. Mógłby się nadać, jeżeli postumenty, na których chcecie go postawić, są zwrotnie laminowane – powiedział powoli. – Jeżeli nie, to mam także BC77Y po generalnym remoncie; mruczy cichutko jak nowy. Ale nigdy do tej pory nie wyciągałem przegrzanego wiratora. Nie wiedziałem nawet, że one w ogóle się grzeją. Macie na pokładzie kogoś, kto mógłby mi pomóc przy dezaktywacji? – Tak, wszystko jest przygotowane, ludzie czekają tylko na znak. Sprawdźcie, czy nasze pieniądze wam się podobają, i bierzemy się do roboty. – Zebranie całej brygady trochę potrwa – powiedział mechanik. – I niech pan nie pozwala swoim ludziom kręcić się po okolicy. Policja tego nie lubi. – Zrobię, co będę mógł. Mechanik pognał gdzieś w głąb podwórza, zręcznie lawirując pomiędzy bezczynnymi, pokrytymi rdzą maszynami. Amalfi patrzył za nim na nowo oszołomiony tym, jak łatwo urodzonego technika przekabacić na swoją stronę i to tak, by zupełnie zapomniał, dla kogo pracuje, nie mówiąc już o tym, jak jego praca zostanie wykorzystana. Najpierw trzeba wspomnieć o pieniądzach – bo technicy są zwykle źle opłacani – a potem wystarczy już tylko delikatnie zasygnalizować, że czekający ich problem jest sam w sobie bardzo interesujący, i już się człowieka zdobyło. Napotkanie we wrogim obozie jakiegoś pragmatyka zawsze bardzo cieszyło Amalfiego. – Szefie... Amalfi odwrócił się gwałtownie. – Gdzieś ty się, do diabła, podziewał? Czy nie mówiłem, że turyści mają pewnie zakazany wstęp na tę planetę? Gdybyś był pod ręką, kiedy cię potrzebowałem, to usłyszałbyś, że słowo „pewnie” należy szybko wykreślić z tego zdania, nie mówiąc o tym, że znacznie przyspieszyłbyś załatwienie sprawy! – Jestem tego zupełnie świadom – odparł Hazleton gładko. – Podjąłem skalkulowane ryzyko, bo pan, Amalfi, najwyraźniej zapomniał, jak to się robi. I opłaciło się. Poszedłem do tamtego miasta i zdobyłem informacje, które są nam bardzo potrzebne. Nawiasem mówiąc, wszystkie doki w okolicy są zupełnie zrujnowane. Ten i ten drugi, w którym siedzi tamto miasto, muszą być jedynymi sprawnymi warsztatami na przestrzeni setek mil. Cała reszta jest całkowicie zasypana piaskiem, rdzą i gruzem. – A to drugie miasto? – spytał Amalfi bardzo cicho. – Demontują je; co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Jest w opłakanym stanie i zupełnie opuszczone. Połowa wspiera się na pojedynczym prowizorycznym dźwigarze, a na ulicach porozstawiano przenośne baraki. To właściwie sam kadłub. Kręcą się tam jacyś ludzie, przygotowując miasto do jakiegoś użytku, ale wcale się nie spieszą i nie robią nic, żeby nadawało się do zamieszkania. Chodzi im jedynie o to, żeby mogło latać. Najwyraźniej nie są to członkowie załogi. Co się z nimi stało, strach nawet pomyśleć. – Z tego strachu nie domyśliłeś się wielu ważnych rzeczy – powiedział Amalfi. – Aż się prosi, żeby pomyśleć, że prawowita załoga miasta siedzi w więzieniu za długi, a warsztat przygotowuje skonfiskowane miasto do jakiejś brudnej roboty, której wykonanie przypuszczalnie je zniszczy i do której nie dałoby się nająć żadnego wolnego miasta, za żadną cenę. – A cóż by to miała być za robota? – Założenie zaworu na gazowym gigancie – powiedział Amalfi. – Chcą się dobrać do jakiegoś amoniakalno-metanowego olbrzyma o niskiej gęstości, jakiegoś pokrytego lodową skorupą świata typu Jowisza, do którego nie mogą podejść w żaden inny sposób. Według mnie, mają nadzieję zdobyć przy pomocy tego zaworu niewyczerpalne źródło gazów trujących. – Znów pan coś zgaduje – rzucił Hazleton przez zaciśnięte zęby. – Oczekuję, że zostanę ukarany za oddalenie się od miasta, Amalfi, ale jestem już dużym chłopcem i nie pozwolę, żeby wciskał mi pan tu jakieś wydumane kity tylko po to, by utwierdzić mnie w przekonaniu o swojej wszechwiedzy. – Ja nie jestem wszechwiedzący, Mark – odparł Amalfi łagodnie. – Ja tylko przyjrzałem się temu miastu w czasie podejścia do lądowania i obserwowałem wskazania przyrządów. A ty nie. Już same przyrządy powiedziały mi, że na pokładzie tego miasta nie prowadzi się żadnej typowej dla wędrowców działalności. Powiedziały mi także, że jego wiratory zostały nastrojone na częstotliwość wytwarzającą pole, które spali je w ciągu roku; a także to, do czego takie pole jest im potrzebne – jakiego typu warunkom powinno się przeciwstawiać. – Ekrany wiratorów mają odpierać każdą większą, szybko poruszającą się grupę cząsteczek, natomiast tylko w niewielkim stopniu utrudniają osmotyczne przenikanie gazów. Jeżeli wyśrubuje się pole tak, by wykluczyć nawet najmniejszą wymianę cząsteczkową, i to nawet pod ciśnieniem miliona atmosfer, wiratory ulegają zniszczeniu. Taki zestaw warunków zdarza się tylko w jednej sytuacji – sytuacji, w której żaden wędrowiec nie zgodzi się znaleźć nawet na najkrótszą chwilę. Przy lądowaniu na gazowym gigancie. – I znów mógł mi pan to powiedzieć wcześniej i w ten sposób powstrzymać mnie od robienia wypadów na boki. Ale oczywiście nie zrobił pan tego. Może jednak dobrze się stało, że i tym razem postąpił pan w ulubiony przez siebie sposób. Ciągle jeszcze nie doszedłem bowiem do swego największego odkrycia. Czy zna pan nazwę tego miasta? – Nie. – To miło, że się pan do tego przyznał. Ja ją znam. To jest właśnie miasto, o którym słyszeliśmy trzysta lat temu podczas jego budowy. Tak zwane uniwersalne. To był świetny egzemplarz i nawet pomimo całego zrujnowania i demontażu ciągle jeszcze to widać. Ci Akolici niszczą wszystko, co czyniło z niego tak niezwykły okaz, bo chodzi im tylko o przerobienie go do użycia w jednym celu. Przestudiowałem dokładnie jego plany, kiedy po raz pierwszy je opublikowano i... Przerwał nagle. Amalfi odwrócił głowę w stronę, w którą patrzył Hazleton. Technik wracał do nich biegiem. W jednej ręce trzymał mezonowy pistolet. – Przekonałeś mnie – powiedział Amalfi pospiesznie. – Czy udałoby ci się dostać tam z powrotem, ale tak, żeby cię nikt nie zauważył? Czuję w powietrzu kłopoty. – Tak. Tam jest... – W tej chwili „tak” musi mi wystarczyć. Sprzęgnij ich Ojców Miasta z naszymi i nastaw jednych i drugich na Standardową Sytuację N. Podłącz ich do naszego startera zwykłą najprostszą linią sygnałową tak-nie. – Sytuację N?!! Szefie, to jest... – Ja wiem, co to jest. Uważam, że właśnie nadeszła na nią pora. Jeżeli nie skorzystamy z połączonych zasobów wiedzy dwóch zespołów Ojców, to nasz rozwalony wirator uniemożliwi nam jakąkolwiek ucieczkę. Po prostu nie jesteśmy w stanie rozwinąć żadnej sensownej szybkości. Pędź, zanim będzie za późno. Pracownik warsztatu był już bardzo blisko. Wydawał z siebie ryki wściekłości, ale w rzadkiej atmosferze Gruli jego wrzaski brzmiały jak popiskiwanie dziecięcej trąbki. Hazleton wahał się jeszcze przez ułamek sekundy, a potem rzucił biegiem w górę metalowych schodów. Mechanik przypadł do ziemi za stertą jakiegoś żelastwa i strzelił. Pistolet mezonowy ryknął ogłuszająco w niebo i potężnym łukiem wyleciał mu z ręki. Ten człowiek musiał strzelać z niego po raz pierwszy w życiu. – Panie burmistrzu, czy mam... – Jeszcze nie, sierżancie. Niech pan go trzyma na muszce, to wszystko. Hej, ty tam! Podejdź no tutaj. Spokojnie i powoli, z rączkami splecionymi za głową. Tak właśnie... No a teraz powiedz mi, proszę, dlaczego strzelałeś do mojego menedżera miasta? Ciemna skóra twarzy mechanika zrobiła się sina z wściekłości. – Nie zwiejecie – powiedział ochrypłym głosem. – W drodze tutaj jest już z dziesięć pojazdów policyjnych. Rozpirzą was na dobre. Z przyjemnością to sobie obejrzę. – Dlaczego? – spytał Amalfi tonem rozsądnej dyskusji. – Przecież ty strzeliłeś pierwszy. My nie zrobiliśmy nic złego. – Nic złego!!! A wystawienie fałszywego czeku to pies?! Tutaj to przestępstwo cięższe od morderstwa, brachu. Sprawdziłem was u Lernera, a on dostał piany na ustach. Módlcie się, żeby to nie on, tylko jakiś inny patrol doleciał tu pierwszy! – Fałszywy czek? – spytał Amalfi. – Coś ci się pokićkało, przyjacielu. Sądząc po twoim wyglądzie, nasze pieniądze są lepsze niż wszystko, czego tu używacie. To german. Czysty, srebrzysty german. – German? – powtórzył z niedowierzaniem mechanik. – Dobrze usłyszałeś. German. Gdybyś częściej mył uszy, to nie miałbyś takich wątpliwości. Brwi pracownika warsztatu nie przestawały podjeżdżać coraz wyżej w górę czoła, a kąciki ust zaczęły mu lekko drgać. Po policzkach spłynęły mu dwie wielkie, tłuste łzy. Ponieważ ciągle jeszcze trzymał ręce splecione nad głową, sprawiał nieodparte wrażenie człowieka, który lada chwila dostanie ataku szału. Nagle cała twarz pękła mu niemal na pół. – German! – zawył nieprawdopodobnie szeroko otwartymi ustami. – Cha, cha, cha, cha! German!!! W jakiej to czarnej dziurze siedzieliście, trampy? German... cha, cha, cha, cha!... – Sapnął słabo i opuścił ręce, żeby obetrzeć oczy. – Nie macie srebra ani złota, ani platyny? Nie macie cyny albo żelaza? Albo czegoś, co jest cokolwiek warte? Zmywajcie się, łapserdaki. Jesteście spłukani. Kompletnie. Przyjmijcie ode mnie dobrą, przyjacielską radę i zmykajcie. Wyglądało na to, że się trochę uspokoił. – A cóż takiego złego jest w naszym germanie? – spytał Amalfi. – Nic – odparł mechanik, patrząc na Amalfiego z mieszaniną współczucia i mściwości sponad swego niewiarygodnego nosa. – Nic, to dobry, bardzo pożyteczny metal. Tylko że nie jest już walutą, chłopie. Nie mogę pojąć, jak się uchowaliście, żeby tego nie wiedzieć. German jest już tylko bezwartościowym złomem. To znaczy, nie... w dalszym ciągu jest coś wart, ale tylko tyle, ile wynosi jego rzeczywista wartość... jeżeli rozumiecie, o co mi chodzi. Trzeba go kupować tak jak wszystko inne. Za niego nic nie da się kupić. On już nie służy tutaj jako pieniądz. Ani nigdzie indziej. Nigdzie indziej! Cała Galaktyka poszła, z torbami. Cała Galaktyka... I wy też! Znów otarł z łez swoje oczy. Nad głowami zawyła jakaś syrena – cicho, lecz natarczywie. Hazleton był już gotów i sygnalizował nadciąganie policji. Próba zrozumienia tego, co stało się po wciśnięciu klucza startowego, zakończyła się całkowitym fiaskiem. Amalfi pożegnał się także z nadzieją na zrozumienie tego kiedykolwiek w przyszłości. Wypytywanie Ojców Miasta nie miało żadnego sensu, z tej prostej przyczyny, że oni sami nie wiedzieli. To, co trzymali do użycia w Standardowej Sytuacji N – w tym kryzysowym położeniu, gdy totalnemu zniszczeniu miasta może zapobiec tylko błyskawiczna ucieczka – było z pewnością czymś dramatycznym i nie mającym precedensu. Albo może sposób na wyjście z Sytuacji N powstał dopiero wtedy, kiedy Ojcom Miasta stworzono okazję do połączenia swojej wiedzy z mądrością drzemiącą w komputerowym systemie uniwersalnego wędrowca. Miasto wyprysnęło z zajmowanego przez nie doku w jakieś niczym nie wyróżniające się miejsce w przestrzeni. Zegary nie zanotowały żadnego upływu czasu, a wskaźniki poboru mocy – żadnego zużycia energii. W jednej chwili miasto znajdowało się na powierzchni Gnili, a po rzuconym przez Amalfiego krótkim: „start”, planeta po prostu zniknęła i niemal natychmiast rozległ się głos Jake'a, żądający dostarczenia mu informacji, gdzie właściwie miasto się znajduje. W odpowiedzi usłyszał, że sam ma się tego jak najszybciej dowiedzieć. Policja podeszła do Gruli w nienagannym szyku, ale nie znalazła okazji do oddania nawet jednego strzału. Kiedy Jake'owi udało się w końcu odszukać Grulę, O'Brien wysłał jednego ze swoich zwiadowców, by śledził ruchy pojazdów policyjnych, miotających się po niebie planety, jak spóźnieni aktorzy szukający kluczowego dla całej sztuki guzika od żabotu. Godzinę później, bez jakichkolwiek wcześniejszych przygotowań, z powierzchni Gruli zniknęło miasto uniwersalne. Zanim pracownicy warsztatu odzyskali przytomność umysłu na tyle, żeby ponownie włączyć syrenę alarmową, policjanci zdążyli już rozlecieć się we wszystkich kierunkach, kontynuując polowanie na zwierzynę, której nigdy w najśmielszych nawet przypuszczeniach nie podejrzewali o to, że może zniknąć – na miasto Amalfiego. Zanim policja przegrupowała swoje szeregi tak, by móc wyśledzić poczynania miasta uniwersalnego, zdążyło wyłączyć swoje systemy pokładowe i stać się w ten sposób całkowicie niewykrywalne. Sunęło teraz po orbicie oddalonej od miasta Amalfiego o pół miliona mil. Znów było całkowicie pozbawione swoich ochronnych ekranów. Jeżeli w momencie startu znajdowali się na jego pokładzie jacyś pracownicy warsztatu, to do tej pory byli już martwi; w mieście nie było nawet jednej cząsteczki powietrza. A Ojcowie Miasta nie wiedzieli, jak tego wszystkiego dokonali albo raczej już nie wiedzieli. Działanie na wypadek Standardowej Sytuacji N uruchamiał zaplombowany obwód, zaprogramowany na natychmiastowe, automatyczne samozniszczenie. Wiele setek lat temu ustalono, że w ten właśnie sposób najlepiej zapobiegnie się wykorzystywaniu Sytuacji N przez niekompetentne lub leniwe władze miasta do rozwiązywania każdego pomniejszego kryzysu. Nigdy już nie będzie można z tego skorzystać. A Amalfi wiedział, że nakazał jej użycie – i to nie tylko u siebie, lecz także w drugim mieście – w sytuacji, która nie była rzeczywiście sytuacją krańcową, nie była prawdziwą Sytuacją N. Wiedział, że roztrwonił ostatnią deskę ratunku obu wędrowców. Z taką samą jednak pewnością wiedział i to, że żadne z obu miast nigdy już tego obwodu nie będzie potrzebowało. Oba miasta, połączone tylko niewidzialną wiązką fal ultrafonicznych, unosiły się teraz swobodnie w bezgwiezdnej przestrzeni, o trzy lata świetlne od dżungli i o osiem parseków od Gruli. Amalfi stojący na dzwonnicy miejskiego ratusza nie mógł dostrzec rozmazanych konturów wież martwego miasta, lecz majaczyło mu ono w myślach, czekając na sygnał przywracający mu życie. Nie potrafił zdecydować, czy ten jego akt desperacji, którego dopuścił się w sytuacji niezupełnie krańcowej, był jednocześnie ostatecznym wyrokiem śmierci na tamto miasto, czy też wyrok taki zapadł już wcześniej. W obliczu galaktycznej katastrofy problem ten wydawał się sprawie zupełnie nieistotny. Odłożył go więc na półkę i zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o czeku. German nigdy w rzeczywistości nie posiadał tej ogromnej wartości, jaką uzyskał jako środek płatniczy. Miał oczywiście pewne własności, które czyniły go cennym w wielu dziedzinach techniki: sieć krystaliczna germanu rozstawała się z elektronem przy pobudzaniu jej stosunkowo niewielką ilością energii, obszar graniczny p-n działał jako krystaliczny detektor itd. Metal znalazł zastosowanie w wielu tysiącach urządzeń elektrycznych i był rzadki. Ale nie aż tak rzadki. Wartość germanu, a przed nim srebra, złota, platyny czy irydu, była czysto sztucznym wynikiem ekonomicznych konwencji, zakorzenionych mitów, preferencji jubilerskich czy państwowego monopolu. Wcześniej czy później jakaś planeta czy gwiazdozbiór władając odpowiednio wysoką technologią – a w konsekwencji wielkim dodatnim saldem płatniczym – mogły nagromadzić wystarczająco duże zapasy tego metalu, by zmusić swoich konkurentów, albo co bardziej prawdopodobne, swój własny resort finansów, do odstąpienia do standardu germanu. A może po prostu ktoś nauczył się tanio syntetyzować lub transmutować ten pierwiastek. Teraz to i tak nie miało już większego znaczenia. Znaczenie miały rezultaty tego, co się stało. Metaliczny german, znajdujący się w tej chwili na pokładzie miasta, przedstawiał sobą według ocen bieżących zaledwie jedną ósmą swojej poprzedniej wartości. Znacznie gorsze było jednak to, że większość funduszy miasta ulokowana była nie w metalu, a w papierze, papierowych germanach, emitowanych w oparciu o zapasy tego metalu znajdujące się na Ziemi i w kilku centrach administracyjnych. Te pieniądze, jako nie reprezentujące żadnego znajdującego się w posiadaniu miasta germanu, nie miały w ogóle żadnej wartości. Nową walutą stały się leki. Gdyby miasto opuściło Mizoginię z możliwą do zebrania na tej planecie ilością geriatryków, byłoby dziś multimiliarderem; zamiast tego było prawie żebrakiem. Amalfi zastanawiał się, skąd pojawił się pomysł z lekami. Wędrowcom, odciętym przez większą część życia od głównego nurtu historii, takie niespodziewane obroty spraw zdawały się rezultatem nagłego objawienia jakiegoś pojedynczego geniuszu. Trudno było o nich myśleć jako o ewolucyjnym wyniku procesów zmieniających ogólną sytuację, ponieważ wędrowcy zdani byli jedynie na wyrywkowy ogląd warunków panujących na odwiedzanych przez nich światach. Jakiekolwiek były jednak przyczyny wprowadzenia nowej waluty, zawarta w tym rozwiązaniu myśl wydawała się dość sensowna.. Wartość każdego leku można było z łatwością ustalić stosując kryteria ich terapeutycznej przydatności i dostępności. Lekarstwa produkowane syntetycznie i masowo, a więc po niskich kosztach, stałyby się pieniądzem zdawkowym nowego systemu, a te, które są rzadkie, niemożliwe do zsyntetyzowania i na które popyt zawsze przewyższa podaż, stałyby się banknotami o wysokim nominale. Co więcej, nawet drogie leki można rozcieńczać lub dzielić na mniejsze porcje, co znacznie uelastyczniałoby system spłaty długów; autentyczność leków można sprawdzić za pomocą testów laboratoryjnych równie łatwo, jak prawdziwość metalu; i wreszcie lekarstwa tak szybko tracą ważność i wychodzą z mody, że stanowią świetną szybkoobiegową walutę, której nawet najbardziej zachłanne planety i cywilizacje nie mogą nagromadzić zbyt wiele ani w celach tezauryzacji, ani dla spekulacji. To był dobry pomysł. Ponieważ niemożliwe byłoby zawieranie transakcji, których płatności wyrażono by w ułamkach centymetrów sześciennych jakiegoś środka chemicznego – dokładnie zresztą tak samo, jak niepraktyczne było noszenie przy sobie półtorej tony germanu – to dla spłacenia zaciągniętych długów w dalszym ciągu musiałyby istnieć pieniądze papierowe. Ale przy konieczności płacenia lekami miasto było biedne. Nie miało żadnych nowo wprowadzonych pieniędzy papierowych, choć oczywiście mogłoby natychmiast sprzedać swoje zapasy germanu i uzyskać w ten sposób parę groszy. Być może udałoby się sprzedać także dawne pieniądze papierowe, oparte na germanie znajdującym się w skarbcach Ziemi, gdyby Akolitom chciało się bawić w ich wymianę na metal, ale wartość tych pieniędzy wynosiła obecnie tylko jedną piątą wartości metalicznego germanu, który reprezentowały, a to było bardzo niewiele. Lekarstw znajdujących się na pokładzie miasta nie sposób było sprzedać, bo były potrzebne jego mieszkańcom. Amalfi skrzywił się na myśl, jak ogromną część indywidualnych budżetów pochłonie w nowych warunkach opieka medyczna. Szczególnie geriatryki postawią ludzi przed ogromnym dylematem: czy użyć ich teraz i ulżyć bieżącym kłopotom finansowym, czy też żyć w biedzie po to, by móc w tej biedzie żyć w nieskończoność. Amalfi gnał bezlitośnie jedną konsekwencję zaistniałej sytuacji za drugą długimi, kamiennymi korytarzami swego mózgu, jak kapłan pędzący biczem ryczące zwierzęta ofiarne. Miasto było biedne. W całym rejonie gwiazd akolickich nie mogło znaleźć żadnej pracy, za którą płaca byłaby w stanie pokryć chociaż koszty związane z jej wykonaniem. Bez nowego wiratora szukanie pracy gdzie indziej było niemożliwe. Pozostawała tylko dżungla. Wyboru nie było. Amalfi nigdy dotychczas nie był w żadnych slumsach i na samą myśl o tym wytarł bezwiednie dłonie o uda. W głowie dźwięczało mu tylko jedno słowo – słowo, które zawsze, nieodłącznie jak cień, towarzyszyło we wszystkich zakamarkach jego mózgu słowu dżungla, jedno krótkie słowo: nigdy. Nie wolno dopuścić, by miasto popadło w długi, nie wolno dopuścić, by złamał je jakiś kryzys, nie wolno dopuścić, by straciło rację swego bytu – pracę... Te pierwsze przykazania burmistrza miasta zmieniły się teraz w puste frazesy, natomiast „nigdy” okazało się tak samo rzeczywistym określeniem czasu jak każde inne, określeniem, które nagle objawiło kryjące się w nim do tej pory, bezwzględne „teraz”. Amalfi podniósł słuchawkę zawieszoną na balustradzie dzwonnicy. – Hazleton? – Jestem, szefie. Jak brzmi werdykt? – Jeszcze nie wiem – powiedział Amalfi. – To sąsiednie miasto zwędziliśmy przypuszczalnie w jakimś celu. Teraz musimy się dowiedzieć, jakie mamy szanse porzucenia tutaj swego miasta i ucieczki stąd na pokładzie tamtego. Zabierz ze sobą kilku ludzi w kombinezonach i sprawdź to. Hazleton nic przez chwilę nie odpowiadał. To krótkie milczenie uzmysłowiło Amalfiemu, że postawione przez niego zadanie ma znaczenie zupełnie drugorzędne i że wie już, jak brzmi werdykt. Po posadzce jego mózgu pełzł jak salamandra jeden wers wiersza ziemskiego poety Theodora Roethke: „Środka skraj pożreć nie zdoła...” – Dobra – rozległ się w końcu w słuchawce głos Hazletona. Długie jak wieczność pół godziny później odezwał się ponownie. – Szefie, obawiam się, że z tym miastem jest jeszcze gorzej niż z naszym. Ma co prawda ciągle jeszcze sprawne wiratory, ale wszystkie są fatalnie nastrojone. Poza tym przy bliższych oględzinach sprawia wrażenie, że ma jakieś konstrukcyjne uszkodzenia. Ci z warsztatu zryli je bardzo dokładnie. Ma zepsutą stępkę. To Akolici musieli nim lądować na Gruli, a nie jego pierwotna załoga. Amalfi nie mógł oczywiście przyznać się menedżerowi do tego, że przewidywał taki wynik oględzin, szczególnie teraz, kiedy Hazleton znajdował się psychicznie na krawędzi buntu, choćby – jak miał nadzieję burmistrz – nie uświadomionego. Było zupełnie możliwe, że Hazleton, pomimo wszelkich środków bezpieczeństwa zastosowanych przez burmistrza, domyślił się istnienia całego emocjonalnego brzemienia winy od dłuższego czasu wzbierającego w Amalfim. Choć z drugiej strony, może to tylko właśnie owo poczucie winy podszeptywało mu takie podejrzenia. Na wszelki wypadek postanowił dać się wciągnąć w pomysł kradzieży tego drugiego miasta, choć z góry przeczuwał, że w niczym im to oczywiście nie pomoże. Dla świętego spokoju spytał: – Co proponujesz, Mark? – Porzuciłbym je, szefie. Jest mi bardzo przykro, że w ogóle nalegałem na porwanie tego miasta. Zdobyliśmy już jedyną rzecz, którą mogło nam ofiarować i którą moglibyśmy sobie przywłaszczyć, a mianowicie wiedzę. Nasi Ojcowie Miasta zmagazynowali już wszystko, co wiedzieli ich Ojcowie. Nie moglibyśmy wziąć już niczego więcej, poza nowym wiratorem, ale to jest robota dla doku remontowego. – W porządku. Włącz mu ekran trzydzieści cztery setne procenta, żeby utrzymać je na tej orbicie i wracaj. Tylko upewnij się, że nie będzie tego więcej, bo inaczej te przestrojone wiratory ogłoszą pozycję miasta każdemu, kto podejdzie do niego bliżej niż na dwa parseki, a na dodatek zakłócą działanie naszych maszyn. – Dobra. Pozostał zatem do rozważenia problem miejscowej policji. Amalfi miał teraz u niej krechę nie tylko za wystawienie czeku bez pokrycia, ale także za kradzież własności państwowej i śmierć akolickich techników, którzy zginęli na pokładzie miasta uniwersalnego. Tylko slumsy gwarantowały bezpieczeństwo, a i one gwarantowały je tylko czasowo. W dżungli miasto mogło, przynajmniej na jakiś czas, zgubić się między trzema setkami innych wędrowców, z których wiele powinno mieć znacznie lepsze uzbrojenie niż miasto Amalfiego miało kiedykolwiek. W takiej ławicy istniała nawet szansa, że Amalfi zdoła wreszcie w końcu ujrzeć na własne oczy legendarny wegański fort orbitalny, jedyną wędrowną konstrukcję, która nie została wyprodukowana przez człowieka. Amalfi był równie zafascynowany legendą fortu jak każdy inny wędrowiec, choć dobrze wiedział, jak mało było w niej konkretnych faktów. Fort okrążał Wegę do momentu upadku głównej planety Konfederacji, a potem – dość niespodzianie, ponieważ Weganie nigdy nie próbowali wysyłać w przestrzeń niczego większego od okrętów wojennych – wyruszył w zupełnie nieznanym kierunku, bez najmniejszego wysiłku przebijając się przez blokadę ziemskich krążowników. Od tamtej pory nikt nigdy o nim nie słyszał, ale legenda nie przestawała przypisywać mu coraz to nowych niewiarygodnych wyczynów. Sami Weganie z całą pewnością nie byli sympatycznym ludem i właściwie trudno było zgadnąć, dlaczego wędrowcy tak bardzo umiłowali sobie opowieść o forcie orbitalnym. Oczywiście wędrowcy nigdy nie kochali policji i twierdzili, że nie darzą sympatią także Ziemi, ale to nie tłumaczyło ich zafascynowania legendą o forcie. W ich przekazach fort rozrósł się do kolosalnych rozmiarów i stał się zupełnie niezniszczalny. Dokonywał cudów w każdym zakątku Galaktyki; był wszędzie i nigdzie; stał się dla wędrowców ich Beowulfem, Cydem, Sigurdem, Gawainem, Rolandem, Cuchulainem, Prometeuszem, Lemminkainem... Amalfi poczuł nagły chłód. Myśl, która przyszła mu właśnie do głowy, była tak szokująca, że instynktownie przegnał ją, zanim jeszcze zdążył całą poznać. Ten fort... Prawdopodobnie został zniszczony setki lat temu... Ale jeżeli rzeczywiście jeszcze istnieje... To jego istnienie pociągało za sobą pewne, nieubłagane konsekwencje, które mogą być podstawą do podjęcia pewnych akcji... Tak, to było możliwe. Zupełnie możliwe. I bezspornie warte spróbowania... Ale gdyby naprawdę się udało... Podjąwszy decyzję, Amalfi przezornie odłożył ją na bok. Na razie jedno było pewne: dopóki Akolici wykorzystują dżunglę jako źródło niemal darmowej siły roboczej, dopóty ich policja nie zaryzykuje przeciwko nim żadnej nie przemyślanej akcji, zwłaszcza tylko po to, żeby dopaść jedno „przestępcze” miasto. Dla Akolitów przestępcami byli wszyscy wędrowcy – niejako z definicji. Co, zdaniem Amalfiego, było prawie zgodne z prawdą, przynajmniej jeżeli chodziło o jego własne miasto. Było ono w tej chwili nie tylko żebrakiem, ale także pirgalem – z definicji. Koniec trasy. – Szefie? Jestem już z powrotem. Więc jaki numer tym razem wykręcamy? Musimy się z tym pospieszyć, bo... Amalfi spojrzał wyzywająco na czerwonego karła, błyszczącego niewyraźnie wysoko ponad balkonem. – Nie będzie żadnego numeru, Mark – powiedział. – Jesteśmy skończeni. Lecimy do dżungli. Dżungla Miasta dryfowały bezwolnie po swych jałowych orbitach wokół czerwonego karła. Tu i tam pojawiły się na ekranach światła pozycyjne któregoś z nich, ale większość wędrowców nie mogła sobie pozwolić na bezproduktywne marnowanie nawet takiej ilości energii. W gęsto zatłoczonym obszarze światła pozycyjne były bardzo potrzebne, ale jeszcze bardziej potrzebna była energia do utrzymywania ochronnych ekranów wiratorów. Tylko od jednego biła potężna łuna, ale nie świateł pozycyjnych, z których żadne nie działało, lecz ulicznych jupiterów. Najwyraźniej to miasto mogło sobie pozwolić na trwonienie energii i chciało, żeby o tym wiedziano. Chciało także dobitnie dać do zrozumienia, że woli marnować energię na czystą fanfaronadę, niż przeznaczyć ją na utrzymywanie tak elementarnych oznak praworządności jak światła pozycyjne. Amalfi trzeźwo studiował obraz jarzącego się w ciemności miasta. Przekaz nie był zbyt wyraźny, ponieważ zajmowało ono uprzywilejowaną pozycję blisko czerwonego karła, gdzie potężne pole grawitacyjne zimnego słońca poważnie deformowało strukturę przestrzeni. Duże nasycenie próżni ekranami ochronnymi innych wędrowców pogarszało jeszcze widoczność. Amalfiemu nie udało się przecisnąć swego miasta między innymi wędrowcami dalej niż na osiemnaście jednostek astronomicznych od gwiazdy, co odpowiadało mniej więcej średniej odległości Urana od Słońca w ziemskim układzie planetarnym. W konsekwencji czerwony karzeł był dla Amalfiego wizualnie tylko gwiazdą dziesiątej wielkości. Oddalona o cztery lata świetlne gwiazda typu G0 zdawała się być znacznie bliższa niż karzeł. Było jednak oczywiście niemożliwe, by wszystkie trzysta kilkadziesiąt miast mogło skupić się wystarczająco blisko słońca i czerpać z jego promieniowania choć odrobinę ciepła. Ktoś musiał zajmować orbity bardziej zewnętrzne. Równie oczywiste i zgodne z oczekiwaniami było to, że najprzytulniejsze miejsce przy samym nikłym gwiezdnym ognisku przypadnie miastu o największych zasobach energii, podczas gdy ci, którzy musieli rozpaczliwie oszczędzać każdy erg, drżeć będą z zimna w zewnętrznych ciemnościach. Zdumiewające natomiast było to, że rozrzutnie szafujące światłem miasto jawnie okazywało lekceważenie zarówno miejscowych praw, jak i zdrowego rozsądku także wtedy, gdy do serca dżungli zaczęły się zbliżać eskortowane przez policję statki akolickie. Amalfi popatrzył na rzędy monitorów. Po raz drugi w tym roku znalazł się w sali ratusza, której prawie nigdy nie używał. Była to jedna ze starożytnych sal reprezentacyjnych, wyposażona mniej więcej przed dwunastoma wiekami w dość złożony system łączności wizyjnej, który tuż po opuszczeniu Ziemi zdawał się bardzo potrzebny. Dziś uruchamiano go tylko wtedy, kiedy miasto zbliżało się do jakiegoś wysoko uprzemysłowionego, wysoko rozwiniętego regionu, by przeprowadzić złożone negocjacje z różnymi dyplomatycznymi, administracyjnymi i gospodarczymi władzami; bez tego żaden wędrowiec nie mógł nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy w takim gwiezdnym systemie. Amalfi nigdy by się nie spodziewał, że reprezentacyjna sala ratusza może mu się do czegoś przydać także w slumsach. Pomyślał ponuro, że było wiele spraw związanych z życiem w dżungli, o których nic nie wiedział. Jeden z ekranów ożywił się. Ukazał pełną postać kobiety ubranej ze staromodną bezpretensjonalnością w jakiś strój, wykonany z ulegających zniszczeniu materiałów. Tkwiąca wewnątrz tego stroju kobieta miała twardy wyraz oczu, lecz znacznie mniej twarde ciało. Już na pierwszy rzut oka można się było w niej domyślić akolickiego handlowca. – Tak jak to już ogłaszaliśmy – powiedziała chłodno – praca polegać będzie na prowizorycznym zagospodarowaniu Czapli VI. Możemy tam zatrudnić na zasadach akordu sześć miast. – Uwaga, trampy! Rozjaśnił się trzeci ekran. Jeszcze zanim obraz ustabilizował się w lokalnie zakłóconej sieci przestrzennej, Amalfi rozpoznał ukazującą się sylwetkę. Głównych cech topologicznych policaja żadne zniekształcenie nie jest w stanie zmienić tak, żeby były nierozpoznawalne. Był tylko odrobinę zaskoczony, kiedy stwierdził, że wyłaniająca się z ekranu twarz dowódcy eskorty policyjnej jest twarzą porucznika Lernera – człowieka, któremu łapówka zmieniła się w rękach w bezwartościowy german. – Jeżeli nie zachowacie całkowitego porządku, to roboty nie dostanie nikt – powiedział Lerner. – Nikt. Zrozumiano? Złożycie swoje oferty tej pani, a ona przyjmie je lub nie, wedle swego uznania. Jeżeli ktoś z was poszukiwany jest przez władze i zostanie zatrudniony, to po opuszczeniu dżungli zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Na tę robotę nie udzielamy żadnych immunitetów. A jeżeli mi tu któryś zacznie rozrabiać, to... Obraz porucznika Lernera przeciągnął swoim palcem wskazującym w poprzek gardła w geście, który jakoś nigdy nie zatracił swego specyficznego znaczenia. Amalfi zgrzytnął zębami i wyłączył fonię. Lerner mówił jeszcze dość długo, a po nim głos zabrała znów ta sama kobieta, ale właśnie włączył się następny ekran i Amalfi musiał wiedzieć, jakie padną z niego słowa. Treść wystąpień policjantów i handlowców można prawie zawsze przewidzieć z góry – zresztą Ojcowie Miasta zdążyli już wręczyć Amalfiemu swoje przewidywania na temat faktów zawartych w obu wystąpieniach, więc Amalfi słuchał Lernera i kobiety tylko na tyle, żeby sprawdzić, czy Ojcowie Miasta nie popełnili jakiegoś błędu. Nie popełnili. Ale co mogło powiedzieć jasno oświetlone miasto z bliskiego sąsiedztwa czerwonego karła – szef dżungli, król wędrowców... Nawet Amalfi, nie mówiąc o Ojcach, nie potrafił tego przewidzieć. Porucznik Lerner i kobieta-handlowiec ciągle jeszcze poruszali bezdźwięcznie wargami, kiedy falujący cień na czwartym ekranie zaczął przybierać konkretne kształty. Powolny, ciężki, brutalnie zadufany w sobie głos objął już w niepodzielne władanie salę recepcyjną ratusza. – Nikt nie składa żadnej oferty za mniej niż sześćdziesiąt – powiedział. – Miasta klasy A za pracę na Czapli VI zażądają sto dwadzieścia cztery, a miasta klasy B nie zaczną zbijać tej ceny, dopóki ta cholerna baba nie najmie wszystkich potrzebnych jej miast klasy A. Jeżeli wybierze sobie wszystkie sześć spośród miast klasy A, to znaczy, że reszta ma pecha. Żadne miasto klasy C w ogóle nie bierze udziału w przetargu na roboty na Czapli VI. Tymi, którzy się wyłamią, zajmiemy się osobiście. Albo zaraz, albo... Obraz zrobił się nagle zupełnie wyraźny. Amalfi zachichotał. – ...albo po odlocie policji. To na razie wszystko. Ekran wyłączył się. Zdeformowany, łysy mężczyzna w starożytnej pelerynie z metalowych kółek długo jeszcze stał Amalfiemu przed oczami. Król wędrowców był człowiekiem odlanym z lawy. Być może nawet kiedyś się urodził, ale teraz wyglądał jak efekt geologicznej katastrofy: kolumna czarnego bazaltu wyciśnięta z jakiejś szczeliny i niedbale powyginana w kształt z grubsza ludzki. Nawet twarz miał szokująco zniekształconą i zeszpeconą przez jedyną chorobę, której do tej pory nie udało się pokonać, choć od dawna już pozbawioną prawa do zabijania swojej ofiary. Rak. Jakiś głos zaszeptał wewnątrz głowy Amalfiego, dochodząc z maleńkiego urządzenia osadzonego w kości za prawym uchem burmistrza. – Powiedział dokładnie to, co przewidzieli Ojcowie Miasta – komentował cicho Hazleton ze swojego stanowiska w wieży kontrolnej. – Ale on nie może być przecież aż taki naiwny. On jest ze starej gwardii – musiał latać już wtedy, kiedy jeszcze nikt nie umiał polaryzować ekranów wiratorów przeciwko promieniowaniu kosmicznemu. Facet ma co najmniej dwa tysiące lat. – Przez taki kawał czasu można się nauczyć paru chytrych sztuczek – zgodził się Amalfi, równie ściszonym głosem. Pod wysokim kołnierzem wojskowego kroju ukryty miał laryngofon, więc dla ekranów pozostawał człowiekiem milczącym, bez ruchu oczekującym na dalszy ciąg konferencji. Chociaż był ekspertem w mówieniu bez poruszania wargami, nie próbował teraz tej sztuczki, bo zakłócenia miejscowych warunków łączności mogły z łatwością spowodować wykrycie jego szeptu. Nie wydaje mi się, żeby rzeczywiście myślał to, co mówi. Ale na razie najlepiej będzie przycupnąć i czekać, co dalej. Zajrzał do dodatkowego zbiornika strategicznego, trójwymiarowej mapy, na której poruszały się różnokolorowe punkciki świetlne oznaczające poszczególne miasta, pobliską gwiazdę i pojazdy akolickie – nie w skali, ale zgodnie z ich relatywną pozycją przestrzenną. Eskadra akolicka składała się z jednego statku handlowego i czterech pojazdów policyjnych. Jeden z tych ostatnich był krążownikiem dowódcy, zapewne Lernera, a pozostałe – lekkimi ścigaczami oddziałów porządkowych. Nie była to żadna prawdziwa siła, ale też i nie było potrzeby ściągania tutaj pełnej eskadry. Co prawda przy minimum organizacji wędrowcy mogliby przegnać Lernera i jego ludzi – kosztem zupełnie niewielkich strat własnych – ale dokąd mieliby się schronić, gdyby Lerner wezwał na pomoc flotę? Pytanie było czysto retoryczne. Wysoko pod sufitem, wzdłuż wygięcia przeciwległej ściany sali zabłysnął rząd dwudziestu trzech „osobistych” monitorów. Dwadzieścia trzy twarze spojrzały z góry na Amalfiego – twarze burmistrzów wszystkich, poza jednym, miast klasy A przebywających w dżungli. Dwudziestym czwartym miastem było miasto Amalfiego. Główny przełącznik fonii przywrócił im wszystkim głos. – Czy możemy zaczynać? – spytała Akolitka. – Mam tutaj kody dwudziestu czterech miast i widzę, że wszyscy są obecni. Ostatnimi czasy brakuje coś wędrowcom odwagi. Żeby do tak prostej pracy na trzysta miast zgłosiły się tylko dwadzieścia cztery! To właśnie zrobiło z was wędrowców. Boicie się uczciwej pracy! – Będziemy pracować, spokojna głowa – rozległ się głos Króla, ale jego ekran pozostał szaro-zielony. – Niech pani lepiej przejrzy wreszcie te kody i wybiera. Kobieta zaczęła się rozglądać za źródłem tego głosu. – Tylko bez zuchwalstwa! – powiedziała. – Bo poproszę ochotników z klasy B. To by mi tylko zaoszczędziło wydatków. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zmarszczyła brwi i spojrzała na trzymaną w ręku listę kodów. Po chwili wyczytała trzy numery, a potem z nieco większym wahaniem czwarty. Cztery z patrzących na Amalfiego twarzy zniknęły, cztery zielone punkciki świetlne w zbiorniku zaczęły się przesuwać na zewnątrz dżungli. – To wszystko, co nam jest potrzebne do robót na Czapli VI. Pozostały jeszcze tylko prace ciśnieniowe powiedziała powoli kobieta. – Mam tu na liście osiem miast, które specjalizują się w tej dziedzinie. Ekran trzeci – wasza nazwa proszę. – Bradley-Vermont – powiedziała jedna z twarzy zawieszonych przed Amalfim. – Ile chcielibyście za taką pracę? – Sto dwadzieścia cztery – wymamrotał posępnie burmistrz Bradley-Vermont. – Ho, ho! Nie za wysokie macie o sobie mniemanie? Możecie dryfować i gnić tutaj dotąd, aż nauczycie się czegoś o prawach podaży i popytu. Pan! – Wskazała palcem na kogoś innego. – Tutaj jest napisane, że jesteście Drezno-Saksonia. Jaka jest wasza cena? Niech pan pamięta, że potrzebuję tylko jednego miasta. Burmistrz Drezna-Saksonii był drobnym mężczyzną o wystających kościach policzkowych i błyszczących czarnych oczach. Pomimo wyraźnych oznak niedożywienia sprawiał wrażenie rozbawionego. Uśmiechał się delikatnie, a w oczach, które wielkie cienie na policzkach nadnaturalnie wyolbrzymiały, błyskały mu wesołe iskierki. – Nasza cena wynosi sto dwadzieścia cztery – powiedział z ironiczną obojętnością. Oczy kobiety zmieniły się w dwie wąskie szparki... – Ach tak? – powiedziała zjadliwie. – To pewnie czysty zbieg okoliczności, prawda? A wasza? – Taka sama – odparł trzeci burmistrz, choć z wyraźnym ociąganiem. Kobieta odwróciła się szybko w inną stronę i wycelowała palcem wprost w Amalfiego. W bardzo starych miastach, takich jak na przykład to, którym rządził Król, niemożliwe byłoby zorientować się, kogo wskazała, ale większość wędrowców zamieszkujących dżunglę miała prawdopodobnie kompensację trzeciego wymiaru. – Jak brzmi wasza nazwa? – Nie odpowiadamy na to pytanie – powiedział Amalfi. – A poza tym i tak nie jesteśmy specjalistami w dziedzinie ciśnień. – Wiem o tym, potrafię czytać kody. Ale jest pan największym wędrowcem, jakiego kiedykolwiek widziałam, a nie mam tu na myśli pańskiego brzucha. Wasze miasto jest wystarczająco nowoczesne, żeby sobie z tym poradzić. Mogę wam dać tę robotę za sto – nie więcej. – Nie jesteśmy zainteresowani. – Jest pan równie gruby co głupi. Dopiero niedawno zjawiliście się w tej piekielnej dziurze, a jak gdzieś słyszałam wniesiono pewne oskarżenie przeciwko... – Widzę, że jednak wie pani, kim jesteśmy. Po co więc pani pytała? – Mniejsza o to. Człowiek dowiaduje się, co to znaczy dżungla, dopiero kiedy w niej jakiś czas pożyje. Bylibyście mądrzy biorąc tę pracę i wynosząc się stąd, póki jeszcze możecie. Gdybyście potrafili skończyć tę robotę w przewidzianym terminie, bylibyście dla mnie warci, powiedzmy, sto dwanaście. – Odmówiono nam immunitetu – powiedział Amalfi. – A poza tym pani namowy nic nie dadzą. Roboty ciśnieniowe nie interesują nas za żadne pieniądze. Kobieta roześmiała się. – A do tego jest pan kłamcą. Wie pan równie dobrze jak ja, że nikt nie zamyka wędrowca, który podjął pracę. Nie byłoby wam także trudno zniknąć gdzieś niepostrzeżenie już po jej zakończeniu. No więc niech pan słucha – daję wam sto dwadzieścia. To moje ostatnie słowo. I tylko o cztery mniej niż żądają specjaliści. Czy nie uważa pan, że to uczciwa propozycja? – Może i uczciwa – odparł Amalfi. – Ale my nie wykonujemy prac ciśnieniowych. Poza tym odebraliśmy już raporty naszych zwiadowców wysłanych na Czaplę VI w momencie, w którym porucznik Lerner zdradził, że to tam właśnie będą prowadzone te prace. To, czego się dowiedzieliśmy, zupełnie nie przypadło nam do gustu. Nie chcemy tej roboty. Nie weźmiemy jej za sto, nie weźmiemy jej za, sto dwadzieścia, nie weźmiemy jej za sto dwadzieścia cztery. Po prostu w ogóle jej nie weźmiemy. Czy to do pani dociera? – A więc dobrze – syknęła kobieta jadowicie. – Jeszcze pan o mnie usłyszy, hobo. Król przyglądał się Amalfiemu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale w jego oczach trudno byłoby dopatrzeć się przyjaźni. Jeżeli Amalfi odgadł trafnie, to Król uważał, że burmistrz przesadził nieco z tą solidarnością wędrowców. Mogło mu także chodzić po głowie, że taka otwarta manifestacja niezależności kryje w sobie zagrożenie dla jego władzy nad dżunglą. Tak, Amalfi był zupełnie pewien, że przynajmniej ta ostatnia myśl zaświtała w królewskiej głowie. Teraz pozostało już tylko wynajęcie miast klasy B, ale sprawa zaczęła się nieoczekiwanie przeciągać. Kobieta, jak się okazało, była nie tylko handlowcem, ale także jakimś dość ważnym przedsiębiorcą. Potrzebowała jeszcze dwudziestu innych miast, wszystkich do tej samej brudnej roboty: eksploatacja kiepskich złóż karnotytu na jakiejś małej planetce położonej zbyt blisko gorącego słońca. Dwadzieścia górniczych miast, pracujących na takiej planecie, zmieniłoby ją w poryty dziurami meteoryt w ciągu kilku zaledwie miesięcy. Chodziło wyraźnie o to, żeby praca wykonana została jak najszybciej i za psie pieniądze. I wtedy nagle, gdy kobieta ciągle jeszcze nie mogła się zdecydować, kogo wynająć, odezwał się jakiś głos. Był bardzo słaby i niewyraźny i nie towarzyszył mu obraz żadnej postaci. – My weźmiemy tę pracę. Niech pani weźmie nas. Ze wszystkich włączonych monitorów dobiegł szmer podenerwowania, a przez patrzące na Amalfiego twarze przebiegł taki sam cień. Burmistrz szybko rzucił okiem do odbiornika, ale nic mu to nie dało. Sygnał był zbyt słaby. Pewne było jedynie to, że głos należał do któregoś z miast krążących na peryferiach dżungli, miast rozpaczliwie potrzebujących energii. Akolitka była wyraźnie zakłopotana. Amalfi pomyślał ponuro, że nawet w dżungli należy przestrzegać kilku brutalnych praw. Kobieta musiała zdawać sobie sprawę, że wynajęcie ochotnika przed przeprowadzeniem rozmów z innymi miastami mogłoby być... niemile widziane. – Nie mieszaj się do tego – odezwał się głos Króla. Jego słowa padały tak powoli i ciężko, że w powietrzu czuło się niemal ich wagę. – Pozwól tej pani, żeby sama wybrała sobie miasta. Ona nie ma pracy dla nikogo z klasy C. – Weźmiemy tę pracę. Z pochodzenia jesteśmy miastem górniczym. Potrafimy także wszystko rafinować – dyfuzją gazów, masową spektrografią i chromatografią, czymkolwiek będzie trzeba. Damy sobie z tym radę. Musimy dostać tę pracę. – Nie bardziej niż inni – odparł Król kamiennie niewzruszony. – Poczekajcie na swoją kolej. – My tu umieramy! Z głodu, zimna, pragnienia, chorób! – Inni są w takim samym stanie. Czy uważacie, że komuś z nas jest tutaj dobrze? Czekajcie na swoją kolej. – Dość tego – powiedziała nagle kobieta. – Mam już po dziurki w nosie wysłuchiwania tego, kogo to ja chcę, a kogo nie. Wezmę cokolwiek, byle tylko mieć to już za sobą. Ktokolwiek się tam odzywał, niech poda swoje dane i... – Podaj swoje dane, a jeszcze zanim skończysz zobaczysz przed nosem torpedę Diraca! – ryknął Król. – Akolitko, ile pani płaci za tę pracę w kamieniołomach? Nikt tutaj nie będzie pracował za mniej niż sześćdziesiąt. Żeby to było zupełnie jasne. – My ją weźmiemy za pięćdziesiąt pięć. Na twarzy kobiety pojawił się nieprzyjemny uśmiech. – Najwyraźniej jest jednak ktoś w tej próżniaczej okolicy, kogo cieszy perspektywa uczciwej pracy. Kto następny? – Do diabła, nie musi pani wynajmować nikogo z klasy C – nie wytrzymało jedno z odrzuconych miast klasy A. – My pójdziemy za pięćdziesiąt pięć. Co mamy do stracenia? – To my weźmiemy tylko pięćdziesiąt – bez namysłu wyszeptał głos z peryferii. – Weźmiecie, ale po pysku! A ty – Coquilhatville-Kongo, jeśli się nie mylę – ty pożałujesz, że kiedykolwiek miałeś język w gębie. Już od kilku sekund wśród zielonych punkcików w zbiorniku trwało jakieś zamieszanie. Niektóre z większych miast opuszczały swoje orbity. Twarz kobiety zaczęła zdradzać oznaki tłumionego niepokoju. – Hazleton! – mruknął szybko Amalfi. – Zanim będzie lepiej, będzie gorzej. Przygotuj nas najszybciej, jak możesz, do przesunięcia się na którąś z tych zwolnionych orbit. Jak najbliżej czerwonego karła.. – Nie możemy wrzucić żadnej prędkości... – Wcale bym tego nie chciał, nawet gdybyśmy mogli. Trzeba to zrobić na tyle powoli, żeby w innych odbiornikach nie było widać, że przesuwamy się wbrew ogólnej tendencji. Ruszysz na pierwszy mój znak. Poza tym jeżeli ci się uda, to znajdź mi namiary tego miasta na peryferiach, które się wyłamało. Gdybyś nie mógł tego zrobić bez zwracania na siebie ogólnej uwagi, to od razu daj sobie z tym spokój. – Tak jest. – Na szlafmycę Hadżiego, ja wam dam nauczkę! – krzyknęła kobieta. – Skreślam wszystkie dzisiejsze kontrakty! Nie będzie żadnej roboty! Dla nikogo! Wrócę tutaj za tydzień. Może do tej pory odzyskacie choć odrobinę zdrowego rozsądku. Poruczniku, wynośmy się stąd, i to jak najprędzej. To jednak okazało się zadaniem dość trudnym do wykonania. Między Akolitami a otwartą przestrzenią najsprawniejsze z miast utworzyły coś w rodzaju fali, toczącej się w ciemność, w której drżały z zimna wędrowne mizeroty. W drugiej, lodowej linii, krążyło bezładnie w wyraźnym popłochu większość miast klasy C, a jeszcze dalej od czerwonego karła zawracały w kierunku głównego zgrupowania jasnozielone punkciki tych wędrowców, którzy właśnie przed chwilą utracili obiecane im prace. Salę recepcyjną wypełnił ogłuszający harmider głosów, głównie tych burmistrzów, którzy usiłowali dowieść, że to nie oni ponoszą odpowiedzialność za wyłamanie się ze wspólnego frontu płacowego. Gdzieś w tle tej wrzawy kilka miast wykorzystywało ogólne zamieszanie i usiłowało złożyć Akolitce nowe oferty. Ponad tym wszystkim, niczym ryk rozjuszonego byka, unosił się głos Króla. – Z drogi! – krzyczał Lerner. – Usunąć się natychmiast z drogi! Z drogi, bo... Jakby w odpowiedzi na jego wołanie, przez zbiornik przebiegło kilka cieniutkich jak włos, szafirowych smug. Zakłócenia fal, wywołane rozproszonym ogniem dział mezonowych, zatrzęsły kolumnami łączności fonicznej i pokryły siecią falujących linii wykrzykujące coś rozpaczliwie twarze. Strach, paniczny strach człowieka, który odkrywa nagle, że sytuacja, w jakiej się znalazł, grozi śmiercią, sparaliżował porucznika Lernera. Amalfi ujrzał, że policjant po coś sięga. – W porządku, Hazleton. Ruszaj. Uszkodzony wirator załkał dojmująco, miasto ciężko drgnęło. Łokieć Lernera wrócił nagłym szarpnięciem w okolice pasa i z policyjnego krążownika wystrzelił blady promień naprowadzający miotacza Bethego. Kilka sekund później oślepiającą bielą rozbłysła kula eksplozji termojądrowej. Kula znajdowała się tak daleko od centrum zamieszek, że Amalfi pomyślał w pierwszej chwili, czując jak jednocześnie zalewa go fala dzikiej wściekłości, iż Lerner postanowił zniszczyć dla postrachu kilka pierwszych lepszych miast. Ale wyraz twarzy porucznika zdradził mu, że musiał to być zupełnie niezamierzony wynik wystrzału ostrzegawczego. Lerner był równie wstrząśnięty jak Amalfi i najwyraźniej z tego samego powodu – śmiercią nieznanego, bogu ducha winnego gapia. Gwałtowność jego reakcji zaskoczyła Amalfiego. Może jednak dla porucznika Lernera była jeszcze jakaś nadzieja. Jakiś niewiarygodnie głupi wędrowiec strzelał teraz do policjanta, ale mierzył za blisko. Działa mezonowe nie miały w swym założeniu służyć do celów militarnych, dzięki czemu Akolitom prawie udało się wydostać z dżungli. Przez chwilę Amalfi bał się jeszcze, że Lerner pośle za siebie kilka karnych salw z miotacza Bethego, ale policjant najwyraźniej odzyskał już resztki zdrowego rozsądku, bo z krążownika dowódcy nie padły już żadne strzały. Być może zdał sobie wreszcie sprawę, że jakakolwiek dalsza wymiana ognia przekształci tę zwykłą burdę w regularny bunt, którego stłumienie wymagałoby wezwania na pomoc całej akolickiej floty. Nawet sami Akolici nie mogli chcieć takiego rozwoju wypadków, bo przecież skończyłoby się to odcięciem ich od taniego źródła wysoko kwalifikowanej siły roboczej. Wiratory miasta umilkły. Po kamiennych ścianach klatki schodowej prowadzącej z sali recepcyjnej na dzwonnicę zaczął się sączyć cienką strugą przymglony, trupi szkarłat światła. – Zaparkowaliśmy blisko tego śmierdzącego czerwonego karła, szefie. Jesteśmy o niecały milion mil od orbity samego Króla. – Dobra robota, Mark. Każ przygotować gig. Jedziemy z wizytą. – Robi się. Coś ekstra, jeśli chodzi o wyposażenie? – Wyposażenie? – powtórzył Amalfi powoli. – Nie, chyba nie... Ale przyprowadź ze sobą sierżanta Andersona. I Mark... – Tak? – Weźmiemy ze sobą także Dee. Centrum zarządzania miastem Króla robiło ogromne wrażenie. Było bardzo stare, lśniące marmurami i majestatyczne. Na niższym poziomie otaczało je wiele innych, mniejszych budowli o równie przytłaczającym pięknie. Jedną z nich był ciężki, archaiczny most wspornikowy, którego zastosowanie pozostało dla Amalfiego zagadką. Most wisiał nad niebywale szeroką aleją, w gruncie rzeczy nie używaną. Sam most także służył jedynie przechodniom, a tych było bardzo niewielu. W końcu doszedł do wniosku, że most zachowano tylko z poszanowania dla historii. Trudno byłoby wymyślić jakiś inny powód jego istnienia, ponieważ w mieście Króla, tak jak na każdym innym wędrowcu, jedynym powszechnie stosownym środkiem transportu były powietrzne taksówki. Podobnie jak ratusz, most był bardzo piękny. Może także i to uchroniło go od zburzenia. Taksówka zakołysała się lekko i siadła. – Jesteśmy na miejscu, panowie – odezwał się automatyczny kierowca. – Witajcie w Budapeszcie. Amalfi wysiadł za Dee i Hazletonem i znalazł się na jakimś dużym placu. Niebo usiane było mnóstwem taksówek zmierzających do pałacu i lądujących tuż obok nich. – Wygląda to jak konklawe – powiedział Hazleton. – Ci ludzie nie są pracownikami zarządu tego jednego miasta. To wszystko muszą być goście z zewnątrz, bo przecież inaczej taksówkarz nie witałby nas w ten sposób. – Też tak uważam, a do tego myślę, że nie przybyliśmy wcale za wcześnie. Według mnie, Króla czekają ciężkie chwile w czasie spotkania z poddanymi. Ta strzelanina z Lernerem i utrata miejsc pracy dla tylu miast musiały znacznie obniżyć jego notowania. Jeżeli rzeczywiście tak jest, to możemy mieć zupełnie niezłe wejście. – A skoro o tym mowa – wszedł mu w słowo Hazleton. – Gdzie jest wejście do tego mauzoleum? Aha, to musi być tutaj. Ruszyli szybkim krokiem między kolumnami cienistego portyku. Wewnątrz, w ogromnym foyer zebrał się już wcale niemały tłumek przybyszów. Jedni zgarbieni lub dla odmiany przesadnie wyprostowani spieszyli w kierunku szerokich, zabytkowych schodów, inni zbili się w małe grupki, szepcząc z ożywieniem w tajemniczym półmroku wejściowego hallu. Zdobiły go przepiękne żyrandole, które nie dawały co prawda zbyt wiele światła, ale rozsiewały wokół siebie przepych jak liniejące pawie. Ktoś pociągnął Amalfiego za rękaw. Burmistrz opuścił wzrok. Tuż koło niego stał wątły mężczyzna o zniszczonej, słowiańskiej twarzy i czarnych oczach ożywionych iskierkami humoru. – Tutaj zawsze ogarnia mnie tęsknota za domem – powiedział wątły. – Choć my w naszym mieście nie przepadamy zbytnio za aż takim monumentalizmem. Pan jest chyba tym burmistrzem, który w imieniu bezimiennego miasta odrzucił wszystkie oferty Akolitki. Zgadza się? – Zgadza – powiedział Amalfi, próbując przyjrzeć się ledwie widocznemu w majestatycznym mroku rozmówcy. – A pan jest Franz Specht burmistrz Drezna-Saksonii. Czym mogę służyć? – Niczym, dziękuję. Chciałem się po prostu przedstawić. Kiedy już wejdziemy do środka – kiwnął głową w kierunku schodów – może się okazać, że będzie panu potrzebny ktoś znajomy. Ja podziwiałem dziś pańską postawę, ale są pewnie i tacy, którym nie bardzo przypadła ona do gustu. A nawiasem mówiąc, dlaczego pańskie miasto jest bezimienne? – Wcale tak nie jest – odparł Amalfi. – Ale czasami musimy używać naszej nazwy jako broni, a przynajmniej mocnego argumentu. Dlatego trzymamy ją w zapasie na takie okazje. – Jako broni! A to mi pan zabił klina! No cóż, do zobaczenia później – powiedział Specht, rozpływając się nagle w półmroku; cień wśród cieni. Hazleton spojrzał na Amalfiego z wyraźnym zdumieniem. – O co mu chodziło, szefie? Może stawia na czarnego konia? – Wiem tyle co i ty. W każdym razie jakaś przyjazna dusza w tym tłumie może nam się rzeczywiście przydać. No, wchodźmy. W ogromnej komnacie, która była niegdyś salą tronową cesarstwa starszego niż jakikolwiek wędrowiec, starszego nawet niż loty kosmiczne, zebranie już się rozpoczęło. Na podium stał sam Król – niezwykle wysoki, łysy, pokryty bliznami, lśniący i przerażający swą antracytową czernią. Być może był stary, ale starością kamienia – bezbarwną i nie noszącą żadnych cech szczególnych. Wśród bogactwa historycznych ornamentów tego miasta jego starość zdawała się nie mieć nawet cienia przeszłości. Przedstawiał sobą wszystko, tylko nie to, czego można się było spodziewać po burmistrzu Budapesztu. Amalfi nabrał silnego przekonania, że log miasta musi nosić świeże ślady krwi. Niemniej jednak Król panował nad buntowniczo nastrojonymi wędrowcami bez żadnego widocznego wysiłku. Jego potężny głos toczył się ponad ich głowami jak kamienna lawina, druzgocąc ich już samym tylko swoim impetem. W porównaniu z nim dobiegające z sali nieliczne sprzeciwy zdawały się nieistotnymi, nic nie znaczącymi pobekiwaniami jagniąt protestujących przeciwko nieuniknionemu trzęsieniu ziemi. – Aaaa, jesteście wściekli! – grzmiał. – Zarobiliście parę siniaków i teraz szukacie kogoś, kogo moglibyście za to obwinić! No to ja wam powiem, kogo za to winić! I powiem wam jeszcze, co powinniście zrobić! A kiedy skończę mówić, wy to, na Boga, zrobicie! Wy wszyscy, cała wasza banda! Amalfi przepychał się powoli przez ciasno zbity tłum podminowanych burmistrzów i menedżerów miast, robiąc dobry użytek ze swoich szerokich barków. Hazleton i Dee przesuwali się ręka w rękę tuż za nim. Rozsuwani przez Amalfiego na boki wędrowcy sarkali przyciszonymi głosami, ale byli tak pogrążeni w słuchaniu przemowy Króla, tak bardzo zaprzątnięci własnym gwałtownym, choć niesprecyzowanym, oporem wobec jego bezwzględnego przywództwa, że potrącającemu ich Amalfiemu mogli poświęcić jedynie sekundę swojej irytacji. – Więc dlaczego siedzimy tutaj i dajemy sobą pomiatać tym akolickim wsiochom?! – ryczał Król. – Przecież wszyscy macie tego dość! Zgoda... ja też mam tego dość. Od samego początku nie mogłem tego strawić! Kiedy tu przyleciałem, przy każdym przetargu podgryzaliście się tak, że Akolici płacili wam mniej niż grosze. Zawsze kiedy taki przetarg się skończył, stwierdzaliście nagle, że miasto, które dostało robotę, nie zarabia na niej, lecz traci, i to bardzo dużo. To ja wam pokazałem, jak się organizować. To ja wam pokazałem, jak walczyć o swoje prawa. To ja wam pokazałem, jak tworzyć wspólny front płacowy i jak się go trzymać. I to ja będę musiał wam pokazać, co robić, kiedy taki front się załamuje. Amalfi sięgnął za siebie i chwytając za rękę Dee, pociągnął ją do przodu, tak żeby znalazła się tuż obok niego. Stali teraz w pierwszym szeregu tłumu, prawie opierając się piersiami o podium. Ten ostatni ruch nie uszedł uwagi Króla, który zamilkł na chwilę i spojrzał w dół. Amalfi poczuł, jak dłoń Dee kurczowo zaciska się na jego kciuku. Dla uspokojenia odpowiedział jej delikatnym uściśnięciem ręki. – No dobrze – odezwał się Amalfi w zapadłej nagle ciszy. Kiedy chciał, potrafił swym głosem wypełnić wcale niemałą przestrzeń. A teraz właśnie chciał. – Pokaż albo się zamknij. Patrzący wprost na nich Król drgnął gwałtownie, zupełnie jakby chciał się cofnąć. – A wy co za jedni?! – huknął. – Jestem burmistrzem jedynego miasta, które się dzisiaj nie wyłamało – odparł Amalfi. Wydawało się, że nie podniósł głosu, ale słychać go było w całej sali równie dobrze jak Króla. Przez tłum przeleciał błyskawiczny szmer i Amalfi kątem oka dostrzegł, że wiele głów zwraca się w jego kierunku. – Jesteśmy najnowszym – i największym – miastem tutaj i dziś właśnie widzieliśmy pierwszy przykład tego, jak kierujesz tym swoim frontem płacowym. Uważamy, że coś tu śmierdzi. Prędzej szlag trafi wszystkich Akolitów, niż przyjmiemy od nich pracę po jakiejkolwiek z oferowanych przez nich stawek, nie mówiąc już o tym poziomie płac, który ty ustaliłeś. Jeden ze stojących w pobliżu mężczyzn popatrzył na Amalfiego spode łba. – Widzę, że potraficie żyć próżnią – powiedział sucho. – Nikt z nas nie skarży się na brak jedzenia, a nie jadamy ochłapów – odciął spokojnie Amalfi. – Ty, tam na platformie! Zdradź nam ten swój wielki pomysł na wyciągnięcie się z tego bagna. Nie może być gorszy od tego twojego frontu płacowego. Król, który ze zdenerwowania zaczął się przechadzać, odwrócił się raptownie, kiedy Amalfi skończył, i wziąwszy się pod boki, stanął w szerokim rozkroku, pobłyskując z lekka na tle wyblakłych gobelinów swoją łysą, pochyloną wojowniczo czaszką. – Zaraz go poznacie! – ryknął. – Założę się, że nie uronicie ani jednego słowa. Zobaczymy, co ten ważniak powie, kiedy skończę. Możecie zostać razem z nim i próbować wymusić na Akolitach płace z okresów prosperity, ale jeżeli nie oblatuje was strach, to polecicie ze mną. – Dokąd? – spytał Amalfi, doskonale panując nad sobą. – Pomaszerujemy na Ziemię. Zapadła krótka, pełna osłupienia cisza, a potem salę zaczęła wypełniać wrzawa setek przekrzykujących się głosów. – Poczekajcie! – wrzasnął Król. – Czekajcie, do cholery! Pytam was, jaki sens ma walka z Akolitami? To zwykłe miejscowe łachmyty. Oni równie dobrze jak my wiedzą, że gdyby Ziemia miała ich na oku, to diabli by wzięli cały ten ich handel niewolniczą pracą, ich prywatną policję i to ich strzelanie na postrach. – To dlaczego nie wezwiemy ziemskich glin? – spytał ktoś z tłumu. – Bo i tak by tu nie przylecieli. Po prostu nie są w stanie. W Galaktyce musi być cały tłum wędrowców dostających wycisk od miejscowych układów planetarnych i gromad gwiezdnych, czyli znoszących to samo co my. Ten krach gospodarczy jest już powszechny. Po prostu nie ma tylu policjantów, żeby mogli być jednocześnie wszędzie. Ale my nie musimy tego znosić. Możemy ruszyć na Ziemię i domagać się respektowania naszych praw. Wszyscy tutaj jesteśmy przecież jej obywatelami. Chyba, że są między nami Weganie. Jesteś Weganinem, przyjacielu? Uśmiechając się makabrycznie, oszpecona twarz spojrzała wprost na Amalfiego. Przez salę przebiegł nerwowy chichot. – Wszyscy możemy polecieć na Ziemię i domagać się, żeby rząd wziął nas w obronę. Po to w końcu tam jest! Kto dostarczał pieniędzy, którymi przez wszystkie te dobre stulecia tuczyli się politycy? Czym rządziliby, kogo okładali podatkami i grzywnami, gdyby nie było wędrowców? Odpowiedz mi na to, ty z fortem orbitalnym za pasem! Śmiech stał się głośniejszy i zabrzmiał znacznie pewniej. Amalfi był jednak przyzwyczajony do kpin z jego brzuszyska. Takie docinki były pewnym znakiem, że oponentowi zaczyna brakować rzeczowych argumentów. – Więcej niż połowa z nas ma na koncie wykroczenia, i to nie przeciwko jakimś tam nieistotnym przepisom lokalnym, lecz przeciwko różnego rodzaju prawom Ziemi – odciął się zimno. – Niektórzy z nas już dziesiątki lat cudem unikają wysokich kar i grzywien za pogwałcenie policyjnych nakazów i zakazów. Czy macie zamiar podać się im teraz na tacy? Król zdawał się słuchać jego słów tylko jednym uchem. Już przy drugiej fali śmiechu z podziwem wlepił wzrok w Dee. – Roześlemy wezwanie przez diraki – powiedział – do wszystkich wędrowców, do każdego zakątka Galaktyki. „Wracamy na Ziemię” – ogłosimy. – „Lecimy do domu dokonać rozliczenia. Przelewaliśmy za Ziemię nasz pot, gdzie się tylko dało, a ona odpłaciła nam przerobieniem naszych pieniędzy na, bezwartościowy papier. Lecimy do domu dopilnować, żeby Ziemia coś w tej sprawie zrobiła. Niech każdy wędrowiec, który ma choć trochę gwiezdnej odwagi, przyłączy się do nas”. No i jak wam się to podoba? Ręka Dee ściskała teraz dłoń Amalfiego z siłą, o którą nikt by jej nigdy nie podejrzewał. Amalfi nic Królowi nie odpowiedział, patrzył tylko na niego niewzruszenie spokojnym wzrokiem. Daleko z tyłu sali tronowej dobiegł jakiś niezupełnie obcy głos: – Burmistrz bezimiennego miasta zadał bardzo istotne pytanie. Z punktu widzenia Ziemi jesteśmy niebezpieczną zbieraniną potencjalnych kryminalistów. Nawet w najlepszym razie mogą patrzeć na nas jak na bezrobotnych trampów, bardzo niepożądanych w takiej ilości w okolicach stołecznej planety. Hazleton przepchał się do pierwszego rzędu i stanął po drugiej stronie Dee, rzucając Królowi wyzywające spojrzenie. Ten jednak patrzył już w odległy koniec sali. – Macie jakiś lepszy pomysł? – spytał sucho. – Jest tutaj z nami sympatyczny Weganin; on ma mnóstwo pomysłów. Posłuchajmy, co ma do zaproponowania. Założę się, że to coś genialnego. Dam sobie głowę uciąć, że ten Weganin ma nieziemski talent. – Niech pan tam włazi, szefie – syknął Hazleton. – Mamy ich! Amalfi uwolnił rękę od uścisku Dee – choć miał pewne trudności, żeby zrobić to dość delikatnie – i niezdarnie, lecz bez żadnego wysiłku wspiął się na podium, po czym odwrócił twarzą do tłumu. – Hej, ty tam na podium! – zawołał ktoś z tłumu. – Ty nie jesteś Weganinem! Przez salę przebiegł niepewny, nerwowy chichot. – Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem – zareplikował spokojnie Amalfi. Hazletonowi opadła szczęka. – Czy wy wszyscy jesteście bandą dzieciaków? Nie wyciągnie was z tego żaden mityczny fort. Ani żaden idiotyczny lot na Ziemię. Z tej sytuacji nie ma żadnego łatwego wyjścia. Jest jedno, ale trudne, a do tego wymaga odwagi: – Mów jakie! – Mów głośniej! – Przechodź do rzeczy! – Bardzo proszę – powiedział Amalfi. Podszedł do olbrzymiego tronu Habsburgów i ku zupełnemu zaskoczeniu Króla, po prostu w nim usiadł. Na stojąco, pomimo swojej potężnej budowy, Amalfi był mniejszy od Króla, ale siedząc na tronie zmienił Czarnego Olbrzyma w nic nie znaczącego karła. Z samego końca podium jego głos dobiegał równie potężnym dudnieniem jak przedtem. – Panowie! – zaczął. – Nasz german jest teraz metalem niemal zupełnie bezwartościowym. Podobnie zresztą jak nasze pieniądze papierowe. Przy obecnym standardzie żadna praca, którą jesteśmy w stanie wykonywać, nie może być na razie opłacalna. Ale to nasze zmartwienie i Ziemia niewiele może tu poradzić. Przecież ją także dotknęła depresja. – To jakiś profesor – skomentował Król, krzywiąc zniekształcone wargi. – Zamknij się. To ty mnie tu zaprosiłeś. Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia. – Jedynym dobrem, jakie mamy na sprzedaż – ciągnął Amalfi – jest nasza praca. Praca ręczna, ciężka praca fizyczna nie ma w tej chwili żadnej wartości; mogą ją z powodzeniem wykonywać maszyny. Ale pracę umysłową prowadzić mogą tylko mózgi ludzkie. Sztuka i czysta nauka przerastają możliwości jakichkolwiek maszyn. Poprawił się na tronie i ciągnął dalej. – Sztuki sprzedawać nie możemy. Nie potrafimy jej wytwarzać; nie jesteśmy artystami i nie możemy nimi być. Te potrzeby zaspokaja zupełnie inny sektor galaktycznej społeczności. Ale wyniki pracy czysto naukowej moglibyśmy sprzedawać, tak jak do tej pory sprzedawaliśmy wiedzę w zakresie nauk stosowanych. Jeżeli dobrze rozegramy nasze karty, będziemy mogli sprzedawać ją wszędzie, po cenach ustalonych przez nas samych, niezależnie od tego, w jakim standardzie pieniężnym będą one wyrażone. To jest nasze jedyne dobro, i to dobro, którym na dłuższą metę handlować mogą jedynie wędrowcy. Sprzedając wiedzę, moglibyśmy przejąć w posiadanie i Akolitów, i każdą inną gromadę gwiazd. W czasie ogólnej depresji możemy to robić nawet lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ teraz możemy ustalić taką cenę, jaką sami uznamy za stosowne. – Jakieś dowody! – zawołał któryś ze słuchaczy. – Proszę bardzo. Mamy tutaj około trzystu miast. Zintegrujmy się i użyjmy ich połączonej wiedzy. Po raz pierwszy w historii tylu Ojców Miast zebrało się w jednym miejscu, tak jak po raz pierwszy w historii w jednym miejscu zebrało się tyle wielkich organizacji, specjalizujących się w najróżniejszych dziedzinach nauki. Gdybyśmy porozumieli się nawzajem i zjednoczyli nasze zasoby inteligencji, wyprzedzilibyśmy w rozwoju całą resztę Galaktyki o co najmniej tysiąc lat. Pojedynczych specjalistów można mieć dziś prawie za darmo, ale żaden pojedynczy specjalista – ani żadne pojedyncze miasto czy planeta – nie byłyby w stanie osiągnąć nawet części tego co my. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, jakby sprawdzając ich reakcję. – Wiedza ludzka – ciągnął dalej – to bezcenny pieniądz, panowie, uniwersalny pieniądz. Spójrzcie: w Galaktyce jest osiemdziesiąt pięć tysięcy słabo rozwiniętych światów, gotowych płacić za aktualną wiedzę, to znaczy za taką, jaką posiadamy teraz, spóźnioną w stosunku do Ziemi o ponad sto lat. Ale gdybyśmy zjednoczyli swoje zasoby wiedzy, to nawet najbardziej zaawansowane w rozwoju planety, nawet sama Ziemia, poganiałyby tylko swoje mennice, żeby móc kupić to, co my moglibyśmy zaoferować. – Mam pytanie! – Drezno-Saksonia, prawda? – powiedział Amalfi. – Niech pan pyta, panie Specht. – Czy jest pan pewien, że połączenie technologii może być rzeczywiście rozwiązaniem? Sam pan powiedział, że proste czynności techniczne są domeną maszyn. Stare twierdzenie Gödela- Churcha powiada, że żadna maszyna ani zestaw maszyn nie jest w stanie samorzutnie przyczynić się do żadnego ważniejszego postępu myśli ludzkiej. Maszynę wyprzedzać musi projektant. To on musi rozwiązać odpowiednie zadania, zanim jeszcze maszyna zostanie w ogóle zbudowana. – A to co? Seminarium? – spytał Król. – Lepiej... – Lepiej słuchaj! – przerwał mu jakiś głos. – Po tej dzisiejszej bijatyce... – Niech mówi! To wcale nie takie głupie! Amalfi odczekał, aż zapadnie cisza, po czym powiedział: – Tak, burmistrzu Specht. Niech pan kontynuuje. – Ja już właściwie wyłuszczyłem swoje obawy. Maszyny nie są w stanie wykonać tego, co pan oferuje jako lekarstwo na nasze kłopoty. To dlatego właśnie burmistrze mają władzę nad Ojcami Miast, a nie odwrotnie. – To prawda – odparł Amalfi. – I nie mam zamiaru twierdzić, że wielostronne połączenie między naszymi Ojcami Miast automatycznie da nam całe rozwiązanie. Po pierwsze musielibyśmy bardzo ostrożnie zaplanować cały system podłączeń, tak aby mieć absolutną pewność, że nie przekroczymy progu obciążenia, powyżej którego wiedza zamiast się akumulować zaczęłaby zanikać. To jest właśnie przykład na to, o czym pan mówił: maszyny nie poradzą sobie z topologią, bo ona nie jest kwantytatywna. Powiedziałem, że ten sposób rozwiązania naszych problemów będzie trudny i tak właśnie uważam. Połączywszy zmagazynowaną w maszynach wiedzę, musielibyśmy jeszcze ją zinterpretować, a dopiero potem wykorzystać otrzymane wyniki. Amalfi przerwał i otarł pot z czoła. Rozejrzał się. Wszyscy stali zasłuchani. – A to pochłonie sporo czasu. Nawet – dodał po chwili – dużo czasu. Technicy będą musieli czuwać nad integrowaniem wiedzy na każdym etapie. Będą musieli sprawdzić, czy Ojcowie Miast są w stanie przyjąć to, co będzie im przekazywane. Z tego, co mi wiadomo, Ojcowie nie mają limitów pojemności, ale nikt nigdy nie próbował sprawdzić tego w praktyce. Trzeba będzie oszacować końcowy wynik dopełnienia wiedzy; przepuścić te szacunki przez Ojców Miasta, by wyłapać błędy logiczne; przejrzeć założenia logiczne pod kątem defektów ponadlogicznych wykraczających poza zwykłą logikę Ojców Miast; przejrzeć wszystkie oceny pod kątem nowych implikacji, wymagających powtórnego sprawdzenia – a będą tego tysiące... Minie pewnie kilka lat – myślę, że nie mniej niż pięć – zanim w ogóle będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wstępnych wynikach. Ojcowie Miast wykonają swoją część roboty w kilka godzin, ale praca koncepcyjna pochłonie całe lata. Dopóki będzie trwała, pozostanie nam zaciskać pasa. Ale i teraz nie jest nam łatwo, a kiedy wreszcie otrzymamy wszystkie wyniki, każdy z nas będzie mógł sam zadecydować, dokąd chce polecieć. Nie ma takiego miejsca w Galaktyce, gdzie nie przyjęto by nas z otwartymi ramionami... i portfelami. – Bardzo dobra odpowiedź – powiedział Specht. Mówił cicho i spokojnie, ale każde słowo cięło ciężkie, parno-słodkie powietrze sali tronowej jak pocisk. – Panowie, uważam, że burmistrz bezimiennego miasta ma rację. – Gówno ma, nie rację! – ryknął Król, rzucając się na skraj podium, jakby chciał na swej drodze roznieść w atomy nawet powietrze. – Kto by chciał siedzieć tutaj pięć lat i bawić się w uczonych, kiedy Akolici będą nas zaganiać do kopania rowów? – A kto chce zostać rozparcelowany?! – krzyknął ktoś piskliwie. – Kto chce się porywać na walkę z Ziemią? Nie ja. Ja będę trzymał się tak daleko od ziemskich glin, jak tylko się da. Tak każe zdrowy rozsądek każdego wędrowca. – Gliny?! – zahuczał Król. – Gliny rozglądają się za pojedynczymi miastami. A jeżeli na Ziemię ruszy tysiąc miast? Który policjant będzie wtedy myślał o jakichś tam nic nie znaczących indywidualnych wykroczeniach? Gdybyś był policjantem i zobaczył, że wali na ciebie tłum, to czy próbowałbyś go rozpędzić wyłapując pojedyncze osoby za pogwałcenie nakazu ewakuacji albo niewywiązanie się z trzyprocentowego kontraktu na zamrażanie owoców? Jeżeli tak mówi twój zdrowy rozsądek wędrowca, to każ nim się wypchać! Was wszystkich oblatuje strach, oto w czym problem. Dostaliście dzisiaj po pysku i to was boli. Jesteście delikatni. A przecież cholernie dobrze wiecie, że prawa są po to, żeby chronić w a s, a nie jakieś akolickie szumowiny. Jest zupełnie pewne, że nie możemy wezwać ziemskiej policji, by tu na miejscu upomniała się o nasze prawa. Za mało jest na to policjantów, za mało jest nas samych, a poza tym pojedynczo każdy z nas musiałby odpowiedzieć na wszystkie ciążące na nim zarzuty. Ale w marszu tysięcy wędrowców – w pokojowym marszu dla domagania się od Ziemi tego, co nam się prawnie należy – nikt żadnego z was indywidualnie nawet nie tknie. A wy się boicie! Wolicie raczej siedzieć w dżungli i zdychać z głodu! – My się nie boimy! – Ani my! – Kiedy ruszamy? – No, to już lepiej – powiedział Król. Ponad szmerem tłumu rozległ się głos Spechta. – Budapeszcie, próbuje pan nas podburzyć i porwać za sobą. Sprawa nie została jeszcze zamknięta. – Dobrze – zgodził się Król. – Jestem skłonny okazać rozsądek. Proponuję to przegłosować. – Nie jesteśmy jeszcze gotowi głosować. Problem ciągle pozostaje otwarty. – Tak? – spytał Król ironicznie. – Ty tam, na tym przydużym nocniku! Masz jeszcze coś do dodania? Czy tak jak Specht boisz się głosowania? Amalfi podniósł się z rozmyślną powolnością. – Przedstawiłem swoje zdanie, a teraz podporządkuję się wynikowi głosowania – powiedział. – Oczywiście jeżeli będzie to fizycznie możliwe, bo nasze wiratory nie pozwolą nam na natychmiastowe rozpoczęcie marszu na Ziemię, gdyby taki właśnie wniosek został uchwalony. Ja już skończyłem. Masowy lot w kierunku Ziemi byłby zwykłym samobójstwem. – Jeszcze chwilę – odezwał się znowu Specht. – Zanim zaczniemy głosowanie, chciałbym wreszcie dowiedzieć się, od kogo otrzymaliśmy te wszystkie rady. Budapeszt wszyscy znamy. Ale kim jest pan? W sali tronowej zapadła cisza. Wszyscy zebrani zdawali sobie sprawę z tego, jak ważkie było to pytanie. Na dłuższą metę prestiż każdego wędrowca zależał od dwóch czynników: czasu spędzonego w przestrzeni i opinii urobionej mu przez międzygwiezdną pocztę pantoflową. Miasto Amalfiego było wysoko notowane w obu tych kategoriach – wystarczyłoby tylko podać jego nazwę, a w nadchodzącym głosowaniu burmistrz miałby przynajmniej równe szanse. Prawdę mówiąc, nawet nie zdradzając swej nazwy, miasto zdążyło już zyskać sobie w dżungli spory rozgłos. Tego samego zdania musiał być także Hazleton, bo Amalfi zauważył, że jego dłoń wykonuje jakieś ledwo skrywane, rozpaczliwe gesty, mające najwyraźniej znaczyć: „Niech pan im powie, szefie! To strzał bez pudła. Niech pan im powie!” Po długiej chwili, w czasie której słychać było niemal bicie serc tłumu oczekującego w niepewności na odpowiedź, burmistrz powiedział: – Jestem John Amalfi, panie Specht. Przez salę przetoczyła się jedna wielka fala wzgardy i lekceważenia. – Odpowiedź została udzielona – powiedział Król, szczerząc dwa rzędy nierównych zębów. – Miło mi mieć pana na pokładzie, panie Amalfi. A teraz jeżeli zechce się pan zabrać w diabły z podium, to będziemy mogli przystąpić do głosowania. Tylko niech pan się przypadkiem nie spieszy z opuszczeniem miasta, panie Amalfi. Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów jak mężczyzna z mężczyzną. Mam nadzieję, że pan rozumie? – Taaaak – odparł przeciągle Amalfi. Przerzucił lekko swoje ogromne ciało przez krawędź podestu i zwinnie wylądował na podłodze. Nie spiesząc się wrócił na poprzednie miejsce, tuż obok trzymających się za ręce Dee i Hazletona. – Dlaczego pan im nie powiedział, szefie? – wyszeptał Hazleton z wyrazem zaciętości na twarzy. – Czy też może zależało panu, żeby wszystko diabli wzięli? Miał pan dwie doskonałe okazje i obie pan z kretesem pogrzebał! – Oczywiście, przecież w tym właśnie celu tutaj przyjechałem. Choć prawdę powiedziawszy, zjawiłem się tu także i po to, żeby ich wszystkich podjudzić. No dobrze, teraz jednak zabierz lepiej Dee i zmykajcie, zanim będę musiał oddać ją Królowi, żeby mnie w ogóle stąd wypuścił. – To też pan wyreżyserował, John – powiedziała Dee. Nie było to jednak oskarżenie, tylko zwykłe stwierdzenie faktu. – Obawiam się, że masz rację – odparł ze skruchą Amalfi. – Przepraszam cię, Dee, musiałem to zrobić. Inaczej nigdy by mi się nie udało. Jeżeli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem, to ci powiem, że zawsze miałem całkowitą pewność, że w tej kwestii uda mi się Króla przechytrzyć. No już, zwijajcie się, bo będzie za późno. Mark, narób wokół tego waszego wyjścia tyle hałasu, ile się tylko da. – A co z panem? – spytała Dee. – Wrócę później. No już! Hazleton wpatrywał się w Amalfiego jeszcze przez chwilę, a potem odwrócił się na pięcie i mocno trzymając za rękę przerażoną i ociągającą się dziewczynę, zaczął przemykać przez tłum. Zastosowana przez niego metoda robienia hałasu była bardzo dla niego charakterystyczna. Zachowywał tak absolutne milczenie i poruszał się tak cicho, że nikt w zasięgu wzroku nie miał nawet cienia wątpliwości, że Hazleton ucieka. Nie było słychać nawet odgłosu jego kroków. Sunąca jego śladem absolutna cisza wywierała w przepełnionej rozgwarem sali efekt równie piorunujący jak syrena policyjna w kościele. Amalfi pozostał na miejscu tak długo, by utwierdzić Króla w przekonaniu, że główny zakładnik w dalszym ciągu jest w jego rękach i posłusznie podporządkował się literze królewskiego rozkazu, a potem, w momencie kiedy uwagę Króla zaprzątnęły sprawy głosowania, rozpłynął się w tłumie, poruszając zgodnie z kierunkiem jego ruchu, zginając nieco kolana, żeby stać się trochę niższym, pochylając głowę, której łysinę łatwo byłoby dostrzec z podium i robiąc po prostu normalną ilość hałasu. Jednym słowem, stał się praktycznie niewidzialny. Do tego czasu głosowanie było już w toku. W ciągu najbliższych pięciu minut Król z całą pewnością nie mógł oderwać się od niego nawet na tyle, żeby wydać polecenie zamknięcia drzwi przed Amalfim. Po ostentacyjnym popłochu ucieczki Hazletona i Dee, wydanie jakiegoś nagłego rozkazu w trakcie samego głosowania zbyt brutalnie uświadomiłoby wszystkim, o co tak naprawdę Królowi chodzi, i mogłoby mieć decydujący wpływ na jego wynik. Oczywiście gdyby Król był na tyle przewidujący, by przed wejściem na podium wyposażyć się w osobisty nadajnik, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zaniedbanie tak zupełnie podstawowego środka ostrożności utwierdziło Amalfiego w przekonaniu, że Król nie może być burmistrzem Budapesztu od dawna i że metody, jakimi doszedł do tego urzędu, musiały być, delikatnie mówiąc – niekonwencjonalne. Ale Hazletonowi i Dee nic nie zdoła zrobić. Podobnie zresztą jak Amalfiemu. W tej konkretnej sprawie Amalfi biegł przez cały czas o sześć długości przed Królem. Amalfi dał się ponieść tłumowi do miejsca, z którego, według pobieżnych szacunków, dochodził przedtem głos burmistrza Drezna-Saksonii. Z odnalezieniem zniszczonego mężczyzny o ptasiej twarzy nie miał najmniejszych kłopotów. – Niełatwo otwiera pan kaburę, w której trzymacie swą broń – powiedział Specht przyciszonym głosem. – Przykro mi, że pana rozczarowałem; panie Specht. Rozegrał pan to przepięknie. Może choć odrobinę pocieszy pana informacja, że pytanie, które pan zadał, mimo wszystko było jak najbardziej na miejscu i że bardzo panu za nie dziękuję. W zamian jestem panu winien odpowiedź. Potrafi pan rozwiązywać łamigłówki? – Łamigłówki? – Raetseln – przetłumaczył Amalfi. – Och, zagadki... Nie, ale mogę spróbować. – Kto ma w nazwie dwa razy te same dwa słowa? Specht najwyraźniej wcale nie potrzebował być dobry w rozwiązywaniu łamigłówek, żeby natychmiast domyślić się odpowiedzi. Szczęka mu opadła. – Jesteście Now... Amalfi podniósł rękę w powszechnie znanym wśród wędrowców geście znaczącym „tylko do pańskiej wiadomości”. Specht przełknął ślinę i skinął głową. Amalfi wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby i popłynął z tłumem w pobliże drzwi wyjściowych z sali. Ciągle jeszcze czekało go mnóstwo trudnej roboty, ale od tej chwili powinno być już z górki. „Marsz na Ziemię” zostanie na pewno uchwalony. Nic go już nie trzymało w dżungli poza koniecznością przekształcenia „Marszu” w nie dającą się niczym powstrzymać lawinę. Zanim dotarł do swego miasta, ogarnęło go uczucie ogromnego znużenia. Zacumował drugi gig, przysłany po niego z polecenia Hazletona, i ruszył prosto do swego pokoju. Tam też kazał sobie przysłać kolację, co zmuszony został uznać za błąd. Zapasy miasta były już prawie na wyczerpaniu i zastawiony dla niego stół – zastawiony, tak jak dla każdego mieszkańca, miasta, przez Ojców znających jego upodobania smakowe – wyglądał nędznie i przygnębiająco. Do picia podano rigeliańskie wino, którego nie cierpiał, uważając je za, napój barbarzyńców, a taki wybór mógł oznaczać tylko jedno: poza tym gatunkiem wina w mieście została do picia już jedynie woda. Zmęczenie, uczucie samotności, gwałtowna zmiana otoczenia z sali tronowej Habsburgów na jego rażący nowoczesnością pokój pod masztem Empire State Building (do czasu wprowadzenia w mieście generatorów pól tarcia, znajdowały się w tym pomieszczeniu urządzenia wyciągowe wind szybkobieżnych) i perspektywa fatalnego posiłku, wszystko to razem wpędziło go w rzadki u niego stan głębokiej depresji. Widziana oczyma wyobraźni przyszłość wędrownych miast także nie przyczyniała się do poprawy jego nastroju. W takim to właśnie momencie drzwi jego pokoju rozsunęły się cicho i stanął w nich Hazleton. Przypinając z powrotem do pasa chromoklaw spojrzał na burmistrza lodowatym spojrzeniem szarych oczu. Amalfi wskazał mu krzesło. – Przepraszam, szefie – powiedział Hazleton, nie ruszając się z miejsca. – Wie pan, że nigdy do tej pory nie używałem swego klucza, jeżeli nie wymagała tego jakaś zupełnie alarmowa sytuacja. Uznałem jednak, że teraz zachodzi właśnie jedna z takich sytuacji. Kiepsko z nami, a sposób, w jaki usiłuje pan temu zaradzić, trąci mi zupełnym szaleństwem. Przez wzgląd na przetrwanie miasta proszę, żeby obdarzył mnie pan jednak zaufaniem i wyjaśnił, co to wszystko ma znaczyć. – Usiądź – powiedział Amalfi. – Napij się rigeliańskiego wina. Hazleton skrzywił się nieprzyjemnie, ale usiadł. – Obdarzam cię zaufaniem, Mark, tak jak zawsze. Nie ukrywam przed tobą żadnych swoich planów, chyba że mam całkowitą pewność, iż jeśli ich nie ukryję, to znów nas wpakujesz w jakąś kabałę. Musisz przyznać, że już ci się to zdarzyło. I nie wyskakuj znów z tym Thorem V, bo ja wtedy byłem po twojej stronie. To Ojcom Miasta nie spodobały się dość karkołomne sztuczki Hazletona. Fakt. – Dobrze, że to przyznajesz – powiedział Amalfi. – Powiedz mi, co właściwie chcesz wiedzieć. – Rozumiem wszystkie pańskie dzisiejsze poczynania aż do pewnego momentu – zaczął Hazleton bez żadnego wstępu. – Użycie przez pana Dee jako glejtu na wejście i wyjście z pałacu Króla było sprytną sztuczką. Biorąc pod uwagę zagrożenie polityczne, jakie dla niego stanowiliśmy, było to pewnie jedyne wyjście z sytuacji. Chciałbym, żeby pan wiedział, iż z przyczyn czysto osobistych mam to panu za złe i może jeszcze kiedyś odpłacę panu pięknym za nadobne. Ale zgadzam się, że to było konieczne. – To dobrze – powiedział Amalfi głosem, z którego przebijało ogromne zmęczenie. – Ale to sprawa drugorzędna, Mark. – Zgadza się, oczywiście poza sferą odczuć osobistych. Najważniejsze jest to, że zaprzepaścił pan cały z takim trudem wypracowany plan. Integracja wiedzy była dobrym pomysłem i miał pan wszelkie szanse, by ją przeforsować, gdyby tylko wykorzystał pan dwie wspaniale nadarzające się okazje. Przede wszystkim Król podsunął panu sposobność podania się za Weganina. Nikt nigdy nie widział tego fortu, a pan sam wystarczająco fizycznie odbiega od ludzkiej normy, żeby bez żadnych problemów ujść za jednego z Wegan. Dee i ja nie bardzo na nich wyglądamy, ale moglibyśmy przecież być osobnikami nietypowymi albo po prostu renegatami. Ale nie skorzystał pan z tej sposobności – ciągnął Hazleton. – Następnie burmistrz Drezna- Saksonii dał panu szansę przeciągnięcia na naszą stronę niemal wszystkich obcych: wystarczyło tylko zdradzić im naszą nazwę. Gdyby pan to zrobił, to właśnie pan prowadziłby głosowanie i pańska propozycja niemal na pewno zostałaby przyjęta. Do diabła, na dodatek zostałby pan pewnie królem! Ale tę szansę też pan zaprzepaścił. Hazleton wyciągnął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął powoli bawić się jego okienkiem. Taka zabawa suwakiem zdarzała mu się często, ale zwykle poprzedzała użycie tego przyrządu albo była jego kontynuacją. Dziś wieczorem był to najwyraźniej jedynie objaw zdenerwowania. – Tylko że ja nie chciałem zostać królem dżungli, Mark – odparł powoli Amalfi. – Wolałem zostawić to stanowisko temu, kto je zajmuje w tej chwili. W ostatecznym rozrachunku, każde przestępstwo popełnione kiedykolwiek w dżungli zapisane zostanie przez ziemską policję na jego konto. A na dodatek sami wędrowcy uznają go winnym wszystkich nieszczęść, jakie spadły i spadną na nich w czasie jego panowania. Ja nigdy nie chciałem tej funkcji. Chciałem tylko, by Król myślał, że ja jej chcę... przepraszam cię, że zmienię nagle temat, ale czy udało ci się namierzyć to miasto z peryferii? To, które mówiło, że ma masową chromatografię? – Jasne – odparł Hazleton. – Próbowałem się z nimi skontaktować, ale nie odpowiadają na wezwania. – Dobrze. Teraz co do tego planu połączenia zasobów wiedzy. To nie miało szans powodzenia, Mark. Po pierwsze, taka praca wymagałaby ogromnej wytrwałości. Nigdy nie udałoby się utrzymać przy niej tego stada przez tak wiele lat. Wędrowcy nie są filozofami, tak samo zresztą jak nie są naukowcami, poza bardzo wąskim zakresem swojej specjalności. Wędrowcy są inżynierami i handlowcami. Pod pewnymi względami są także poszukiwaczami przygód, choć sami się za nich nie uważają. Są realistami – tym słowem właśnie się określają. Musiałeś to nieraz słyszeć. – Sam często tego słowa używam – powiedział Hazleton z rozdrażnieniem. – Podobnie zresztą jak ja. W tym kryje się wiele różnych znaczeń. Między innymi to, że jeżeli zapędzi się wędrowców do rozwiązywania poważnego problemu analitycznego, to zaczną stawiać opór. Wędrowcy chcą otrzymać zestaw zastosowań poszczególnych reguł, a nie same czyste i bezużyteczne dla nich reguły. Ich natura nie jest także w stanie znieść siedzenia w bezruchu w jednym miejscu, szczególnie jeżeli trwa to zbyt długo. Jeśli się ich przekona, że powinni to zrobić, to oczywiście spróbują, ale im bardziej będą próbowali, tym większą eksplozją się to skończy. Ale to dopiero po pierwsze. Mark, czy ty masz jakieś wyobrażenie na temat prawdziwej skali takiego przedsięwzięcia? Daję ci słowo, że wcale nie próbuję cię tym pytaniem wprawić w zakłopotanie. Myślę, że nikt w tamtej sali nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Gdyby ktoś wiedział choćby cokolwiek na ten temat, to po moim wystąpieniu umarły za śmiechu. I znów masz dowód na to, że wędrowcy nie są naukowcami. Są natomiast zbyt niecierpliwi, żeby uważnie prześledzić długą argumentację jakiegoś wniosku. – Pan jest wędrowcem – zauważył Hazleton sucho. – Pan tę argumentację nawet przeprowadził i postawił wniosek. Powiedział pan im, jak długo by to wszystko trwało. – Tak, jestem wędrowcem. Powiedziałem im, że minie co najmniej pięć lat, zanim będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wynikach. Jako wędrowiec jestem specjalistą w mówieniu półprawd. Dwa do pięciu lat potrwałoby w ogóle samo wprowadzenie planu w życie! A cała reszta roboty, Mark, potrwałaby stulecia. – Żeby otrzymać wstępne wyniki? – W tym rozgadanym świecie nie istnieje coś takiego jak wyniki wstępne – powiedział Amalfi. Sięgnął po parujące wino, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. – Zebrane tutaj miasta reprezentują skumulowaną wiedzę naukową wszystkich wysoko technicznie rozwiniętych cywilizacji, z którymi kiedykolwiek się zetknęły. Nawet zakładając istnienie naturalnych w tej sytuacji luk informacyjnych i licząc jak najskromniej, są to dane dotyczące pięciu tysięcy planet. Oczywiście moglibyśmy połączyć tę wiedzę w całość. Tak jak powiedziałem na zebraniu, Ojcowie Miast byliby w stanie przyjąć ją i sklasyfikować w czasie niewiele tylko dłuższym niż jedna godzina, ale dopiero po pięcioletnich przygotowaniach. A potem my sami musielibyśmy tę wiedzę zintegrować. I to ty musiałbyś ją integrować, Mark. Musiałbyś ją całą poznać wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, co za jej pomocą można zrobić. Nie mógłbyś jej przecież sprzedawać, nie wiedząc, czym handlujesz. Czy podobałaby ci się taka robota? – Nie – odparł Hazleton powoli, ale bez wahania. – Czy ja się wreszcie dowiem, do czego pan zmierza? Nie pojechał pan przecież na to zebranie, żeby tracić czas. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Muszę więc przyjąć, że cały ten manewr był jakąś sztuczką, mającą na celu nie tyle zaniechanie „marszu na Ziemię”, co raczej jego wymuszenie. Podał pan miastom jasno zdefiniowaną, pozornie sensowną i mniej pociągającą alternatywę. Odrzuciwszy ją, wszyscy opowiedzieli się za oddaniem niekwestionowanej władzy Królowi, nawet o tym nie wiedząc. – To prawda. – A skoro tak – powiedział Hazleton, podnosząc na Amalfiego wściekłe spojrzenie swoich prawie fioletowych teraz oczu – to myślę, że to była, głupota. Uważam, że to było głupie, nawet jeżeli było jednocześnie cudownie przebiegłe. Istnieje coś takiego jak przechytrzenie samego siebie. – Możliwe – powiedział spokojnie Amalfi. – W każdym razie, gdyby wybór miał się ograniczyć do „marszu na Ziemię” albo pozostania w dżungli, miasta wybrałyby to drugie. Czy dopuszczenie do tego byłoby rozsądne? – My i tak nie możemy sobie pozwolić na pozostanie w dżungli. – Oczywiście, że nie. A co więcej, nie możemy także opuścić jej w pojedynkę. Wyrwać się z tej gromady gwiazd możemy tylko przy okazji jakiegoś większego zamieszania. O cóż więcej mogłoby mi chodzić? – Nie wiem – powiedział Hazleton. – Ale za tym wszystkim kryje się w pańskiej głowie coś jeszcze. – I masz do mnie pretensję, że nie wiedziałeś o tym wcześniej. Ja wiem, dlaczego nie wiedziałeś. I ty też to wiesz. – Przez Dee? – Oczywiście – odparł Amalfi. – Zadawałeś sobie niewłaściwe pytanie. Dałeś się ponieść emocjom, każącym ci pytać, dlaczego zabrałem z nami Dee. To pytanie było dość istotne, ale tylko dość. Gdybyś spojrzał nieco bardziej beznamiętnie na całą tę sprawę, to wiedziałbyś, dlaczego chciałem, żeby uchwalono „marsz na Ziemię”, nie gorzej niż ja sam. – Będę się sprężał – powiedział Hazleton ponuro. – Choć wolałbym, żeby pan sam mi to wyjaśnił. Pan i ja z każdym rokiem coraz bardziej się od siebie oddalamy, szefie. Kiedyś myśleliśmy bardzo podobnie, lecz gdzieś po drodze nabrał pan zwyczaju niemówienia mi wszystkiego. Teraz myślę, że była to swego rodzaju metoda treningowa. Im bardziej martwiłem się powodzeniem całości jakiegoś planu, im bardziej byłem zmuszony do samodzielnego przemyślenia każdego najdrobniejszego szczegółu – co w praktyce sprowadzało się do rozgryzienia pana – tym większego nabierałem doświadczenia w myśleniu pańskimi kategoriami. A oczywiście, żeby być dobrym menedżerem tego miasta, musiałem myśleć tak samo jak pan. Musiał pan mieć pewność, że każda decyzja, jaką podejmowałem pod pańską nieobecność, będzie dokładnie taka, jaką sam by pan podjął, gdyby był pan na moim miejscu. Hazleton podniósł wzrok i spojrzał na burmistrza. – To wszystko dotarło do mnie po naszych perypetiach z Księstwem Gortu. Wtedy po raz pierwszy nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu wystarczająco długo, by zdążyły nastąpić naprawdę poważne zmiany sytuacji, zmiany, o których nie wiedziałem prawie nic, dopóki nie wróciłem do miasta i nie zostałem poinformowany o nich przez pana. A potem stwierdziłem, że miałem cholernie dużo szczęścia nie myśląc jak pan. Ponieważ zawiodłem pana nadzieje i nie pojąłem całego pańskiego planu – a także pańskiej metody zmuszania mnie do samodzielnego rozwiązywania wszystkich zagadek – spisał mnie pan na straty. Spisał mnie pan na straty i zaczął przygotowywać na moje miejsce Carrela. – Dość wiernie odtwarzasz tamtą sytuację – powiedział Amalfi. – Ale jeżeli chcesz mnie oskarżyć o to, że dawałem ci twardą szkołę... – ...to tylko w taki sposób można czegoś nauczyć głupca? – Nie, głupiec w ogóle niczego się nie nauczy. Ale nie zaprzeczam, że szkoła była twarda. Mów dalej. – Już niewiele jest tego dalej. Nauczyłem się na Gorcie, że myślenie pańskimi kategoriami może być dla mnie czasami zabójcze. Wydostałem się z Utopii myśląc po swojemu, a nie tak jak pan. Potwierdziło się to na Mizoginii. Gdybym wtedy myślał dokładnie tak samo jak pan, to nie opuścilibyśmy Mizoginii do tej pory. – Mark, w dalszym ciągu nie poruszyłeś sedna sprawy. Czuję to. To szczera prawda, że często polegaliśmy na twoich planach, i to właśnie dlatego, że powstały w umyśle całkowicie różnym od mojego. Ale co z tego? – To z tego, że doszliśmy do etapu, na którym próbuje pan niszczyć każdy najmniejszy ślad mojej oryginalności. Sam pan powiada, że kiedyś ją cenił. Kiedyś wykorzystywał ją pan dla dobra miasta i bronił jej przed Ojcami, kiedy dostawali swoich ataków konserwatyzmu. Ale teraz pan się zmienił. I ja też. Ostatnimi czasy coraz bardziej skłaniam się do myślenia jak istota ludzka, do podzielania ludzkich trosk i niepokojów. Poza nielicznymi momentami nie czuję się już Hazletonem, mistrzem przymykania oczu i obojętności. Jednocześnie w panu następują zmiany w kierunku przeciwnym. Kiedy patrzy pan na człowieka, widzi pan maszynę. Jak tak dłużej potrwa, to nie będzie można odróżnić pana od Ojców Miasta. Amalfi próbował się nad tym zastanowić. Był bardzo zmęczony i czuł się niezwykle staro. Swój następny zastrzyk geriatryków powinien dostać nie wcześniej niż za dziesięć lat, ale świadomość tego, że prawdopodobnie go nie otrzyma, ogromnie zwiększała ciężar tych setek lat, które już dźwigał na swych barkach. – Może zaczynam się uważać za boga – powiedział. – Oskarżyłeś mnie o to na Gruli. Czy próbowałeś sobie kiedyś wyobrazić, Mark, jak straszliwie okalecza czyjeś człowieczeństwo sprawowanie funkcji burmistrza przez setki lat? Przypuszczam, że tak – ty sam dźwigasz odpowiedzialność niewiele mniejszą niż ja, tylko nieco innego typu. A zatem pozwól, że zadam ci następujące pytanie: Czy nie rzuciło ci się w oczy, że ta zmiana w tobie datuje się od dnia, kiedy po raz pierwszy na naszym pokładzie pojawiła się Dee? – Oczywiście, że to zauważyłem – odparł Hazleton, podnosząc na burmistrza przenikliwe spojrzenie. – Wszystko zaczęło się od tej historii na Gorcie-Utopii. To właśnie wtedy Dee zjawiła się na pokładzie. Czy chce mi pan powiedzieć, że to ona jest wszystkiemu winna? – Czy nie powinno być dla ciebie równie oczywiste – ciągnął Amalfi z ogromnym znużeniem, ale i z twardą nutą nieprzejednania w głosie – że początek zmian następujących we mnie w przeciwnym kierunku wiąże się z tym samym wydarzeniem? Bogowie wszystkich gwiazd! Mark, czy ty nie wiesz, że ja też ją kocham? Hazleton skamieniał, zrobił się trupio blady i wbił spojrzenie oślepionych oczu w resztki nędznej kolacji Amalfiego. Po długiej chwili położył swój suwak na stole ruchem tak delikatnym, jakby przyrząd wykonany był z cukrowej waty. – Wiem – powiedział w końcu bardzo cicho. – Wiedziałem o tym przez cały czas. Tylko... nie chciałem wiedzieć, że wiem. Amalfi rozłożył ręce gestem zupełnej bezradności, gestem, którego nie musiał używać już od ponad stu lat. Menedżer miasta zdawał się tego nie zauważać. – Skoro tak – podjął Hazleton głosem, w którym zabrzmiała nagle nuta stanowczości – skoro tak, Amalfi, to ja... Przerwał. – Nie spiesz się, Mark. Tak naprawdę, to niczego nie zmienia. Przemyśl wszystko jeszcze raz. – Amalfi, ja chcę odejść. Każde z równo odmierzonych słów trafiało w Amalfiego jak uderzenia młota w tarczę gongu, uderzenia tak wyliczone w czasie, że wprawiając tarczę w rezonans doprowadzają ją do rozsypania się w drobne kawałki. Amalfi spodziewał się wszystkiego, tylko nie tych trzech słów. Te trzy słowa uświadomiły mu, że nie miał najmniejszego pojęcia, jak bardzo stał się bezradny. „Chcę odejść” było tradycyjną formułą, którą międzygwiezdny żeglarz wyrzekał się gwiazd. Wędrowiec, który ją wypowiedział, na zawsze żegnał się z miastami, na zawsze porzucał nie kończącą się włóczęgę w międzygwiezdnej przestrzeni, na zawsze odcinał od poznawania wciąż nowych światów i pracy na nich. Wędrowiec, który je wypowiadał, przestawał być wędrowcem. Stawał się na zawsze mieszkańcem jednej jedynej wybranej przez siebie planety. I było to nieodwołalne. Te słowa wyryto na tablicy praw wędrowców. „Chcę odejść” nigdy nie mogło spotkać się z odmową, nigdy też nie mogło zostać cofnięte. – Naturalnie masz moją zgodę – powiedział Amalfi. – Nie będę cię beształ za pochopność, bo już na to za późno. – Dziękuję. – Tak... No więc gdzie chcesz zejść? Na najbliższej planecie czy w następnym miejscu postoju? To także była tradycyjna alternatywa, ale żadna z możliwości nie przypadła chyba Hazletonowi do gustu. Wargi miał zupełnie białe i drżał na całym ciele. – To należy od tego, gdzie ma pan zamiar skierować teraz miasto. Jeszcze mi pan tego nie powiedział. Zdenerwowanie Hazletona udzieliło się także Amalfiemu, i to bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Z technicznego punktu widzenia menedżer miasta niemal na pewno mógłby odwołać swoją decyzję; z tego samego punktu widzenia byłoby zupełnie możliwe zasugerowanie mu tego. Te trzy słowa nie zostały najprawdopodobniej przez nikogo ani usłyszane, ani zarejestrowane, chyba że przez delatora – podzespół Ojców Miasta zajmujący się podawaniem do stołu. Jednak nawet gdyby delator je zanotował, to Ojcowie Miasta przeglądali jego pamięć na pewno nie częściej niż co pięć lat. W końcu nie było w niej nic interesującego poza żywieniowymi preferencjami wędrowców, a te zmieniają się powoli i w większości wypadków nieznacznie. Nie, Ojcowie Miasta nie musieli wiedzieć, że Hazleton złożył rezygnację, a w każdym razie upłynie sporo czasu, zanim się o tym ewentualnie dowiedzą. Ale myśl o pozwoleniu Hazletonowi, by wycofał swoją decyzję, nawet przez chwilę nie postała w głowie Amalfiego – na to burmistrz był za bardzo wędrowcem. Gdyby ktoś mu to zasugerował, Amalfi odparłby, że wypowiedzenie tych słów postawiło Hazletona w tak całkowitej zależności od niego, w jakiej pozostaje zwykły szeregowiec miejskiej policji, i przytoczyłby powody, dla których takiego właśnie niewolniczego posłuszeństwa będzie się teraz od Hazletona wymagało. Dowodziłby także, że tych trzech słów nie da się nigdy naprawdę wymazać, choćby on i Hazleton trzymali je między sobą w najgłębszej tajemnicy. W razie potrzeby wysunąłby argument, że ani on, ani Hazleton nie byliby w stanie nigdy o nich zapomnieć. Wytłumaczyłby, że za każdym razem, kiedy odrzuciłby jakiś plan menedżera, Hazleton składałby to na karb tajonej urazy za swoją rezygnację. Albo, będąc w końcu Amalfim, zauważyłby, że konflikt między nimi dwoma narastał już od dawna i że po wypowiedzeniu przez Hazletona trzech krótkich słów „ja chcę odejść” nabrałby wymiaru patologicznego. Prawdę jednak powiedziawszy, żadna z tych myśli nie przyszła mu teraz do głowy. Hazleton powiedział „chcę odejść”, Amalfi był wędrowcem, a dla wędrowca „chcę odejść” jest nieodwołalne. – Nie – odparł natychmiast. – Zdecydowałeś się odejść, a to przesądza o wszystkim. Nie masz już żadnego prawa do informacji na temat polityki miasta, poza tymi, które dotrą do ciebie w formie poleceń. Teraz właśnie nadeszła pora, żebyś wykorzystał wszystko to, czego się nauczyłeś o moich sposobach myślenia, Mark – w myśleniu kategoriami Ojców Miasta nie będziesz miał najwyraźniej żadnych trudności – bo od tej pory będzie to twoje jedyne źródło informacji na temat naszych planów i polityki. – Rozumiem – odparł Hazleton sztywno. Stał jeszcze przez chwilę w milczeniu. Amalfi czekał. – A więc następne miejsce postoju – powiedział Hazleton w końcu. – W porządku. Do tego czasu będziesz ustępującym menedżerem miasta. Zacznij znów przygotowywać Carrela do objęcia tej funkcji po tobie i podawać Ojcom Miasta takie dane na jego temat, żeby wzbudzić w nich przychylność dla tej kandydatury. Nie chcę, żeby przy jego wyborze podnieśli taki sam raban, jak po objęciu tego stanowiska przez ciebie. Twarz Hazletona stężała jeszcze bardziej. – Tak jest. – Po drugie, skieruj miasto na orbitę krzyżującą się torem lotu miasta, z którym nie mogłeś nawiązać łączności. Chcę, żeby to była orbita o akceleracji logarytmicznej, z całym prawdziwym przyspieszeniem na sam koniec. Po drodze przygotuj do pracy dwie brygady: jedną do szybkiej oceny stanu wiratorów, a drugą do zbadania urządzeń do chromatografii masowej, bez względu na to, co się pod tym określeniem kryje. Wyposaż obie w ciężkie urządzenia do demontażu, najcięższe, jakie mamy na pokładzie. – Tak jest. – Na wypadek gdyby to miasto okazało się mniej martwe, niż na to wygląda, postaw w pogotowie jednostkę specjalną sierżanta Andersona. – Tak jest. – To wszystko. Hazleton skinął sztywno głową i zrobił ruch, jakby miał się odwrócić. I wtedy nagle stężała twarz wybuchła niepowstrzymanym potokiem słów. – Szefie, niech pan mi powie, zanim odejdę – rzucił szybko, zaciskając kościste dłonie w pięści. – Czy to wszystko miało na celu zmuszenie mnie do podjęcia decyzji o odejściu? Czy nie mógł pan wymyślić lepszego sposobu na zachowanie sobie w tajemnicy swoich planów, tylko musiał mnie pan wykopać? Albo zmusić, żebym się sam wykopał? Nie wierzę w tę pańską love story. Niech mnie szlag trafi, jeżeli kiedykolwiek w nią uwierzę. Przecież pan wie, że kiedy opuszczę pokład, zabiorę Dee ze sobą. A takie Wielkie Wyrzeczenie jest czystą bzdurą, czystą fikcją, szczególnie jeżeli pochodzi od pana. Pan nie bardziej jest zakochany w Dee niż ja w panu... I w tym momencie Hazleton zrobił się tak blady, że Amalfi myślał przez chwilę, iż Mark zemdleje. – Jeden zero dla ciebie – powiedział Amalfi. – Najwyraźniej nie tylko ja inscenizuję Wielkie Wyrzeczenie. – Bogowie wszystkich gwiazd, Amalfi! – Nie ma żadnych bogów – odparł burmistrz. – Nic więcej nie mogę zrobić, Mark. Żegnałem się już z tobą cholernie dużo razy, ale ten raz będzie już na pewno ostatni. Nie z mojego wyboru – z twojego. Idź i wydaj wszystkie rozporządzenia. – Tak jest – wyjąkał Hazleton. Odwrócił się błyskawicznie i rzucił do drzwi, które ledwie zdążyły się przed nim rozsunąć. Amalfi westchnął głęboko jak śpiące dziecko, po czym przełączył delatora na sprzątanie ze stołu. – Czy to już wszystko, proszę pana? – spytał grzecznie delator. – Myślałeś, że dam ci się dwa razy truć tym samym paskudztwem? – warknął Amalfi. – Daj mi linię ultrafoniczną. Głos delatora uległ błyskawicznej zmianie i natychmiast rozległo się ożywione: – Łączność, słucham. – Tu burmistrz. Proszę połączyć się z porucznikiem Lernerem z Czterdziestej Piątej Jednostki Akolickich Pogranicznych Sił Porządkowych. Niech pan się łatwo nie zniechęca. To był jego ostatni adres, a od tamtej pory został awansowany. Kiedy go znajdziecie, proszę mu powiedzieć, że mówicie w moim imieniu. Dalej proszę mu zakomunikować, że miasta przebywające w dżungli przygotowują się do jakiejś akcji zbrojnej i że jeżeli uda mu się ściągnąć tutaj w porę pełną eskadrę, to zdoła temu zapobiec. Jasne? – Tak jest, proszę pana – odparł szybko łącznościowiec i odczytał zanotowane przez siebie polecenia. – Jak pan sobie życzy, panie burmistrzu. – Tak właśnie sobie życzę. Tylko niech pan dopilnuje, żeby nie mógł nas namierzyć. Jeżeli to możliwe, niech pan to nada impulsami modulowanymi. – Niestety, szefie, nie mogę. Pan Hazleton właśnie ruszył miasto. Ale gdzieś tutaj w okolicy znajduje się akolicka stacja modulacji amplitudy przekazu ultrafonicznego. Mogę się z nią zsynchronizować i w ten sposób zmusić wszystkie akolickie czujniki do zogniskowania się na wektorze. Czy to wystarczy? – To nawet lepiej – zdecydował Amalfi. – Niech pan się bierze do roboty. – Jeszcze jedno, szefie. Ten wielki truteń, to znaczy ten pojazd zwiadowczy, który kazał pan zrobić w zeszłym roku, został wreszcie ukończony. Warsztaty mówią, że zamontowały na nim diraka i że pojazd jest gotowy do użycia. Oglądałem go i muszę powiedzieć, że wygląda nieźle, tyle tylko że jest wielki jak statek ratunkowy i równie łatwo wykrywalny. – Dziękuję. Ten pojazd może zaczekać. Niech pan wysyła te wiadomości. – Już to robię, proszę pana. Głos wyłączył się na dobre. Zsyp prowadzący do pieca na odpadki rozwarł się nagle z lubieżnym sapnięciem, a brudne talerze poderwały się ze stołu i ruszyły w uroczystej procesji w kierunku zionącego czernią otworu. Karafka wina rozsnuła za sobą ogon miazmatów jak miniaturowa kometa. Amalfi wyrwał się z zadumy i w rozpaczliwym wysiłku rzucił do przodu, żeby ją schwytać. Było już jednak za późno – jego dłoń przecięła puste powietrze. Zsyp połknął ten ostatni kąsek i zasunął się z czknięciem zadowolenia. Na stole pozostał tylko zapomniany przez Hazletona suwak. Brygady ubrane w kombinezony przestrzenne posuwały się czarnymi, wymarłymi ulicami peryferyjnego miasta z wielką ostrożnością i przygnębieniem. Promień latarki otwierającego pochód sierżanta Andersona oświetlał czasami jakieś drzwi i natychmiast biegł w inną stronę. W całym pogrążonym w ciemnościach mieście nie można było dostrzec żadnego innego światła, nikt także nie odpowiadał na żadne wezwanie. Poza nikłym polem wiratorów czujniki nie wykazały żadnego przepływu energii, a i to pole było zbyt słabe, żeby utrzymać ciśnienie powietrza na poziomie wyższym niż trzy dziesiąte atmosfery – stąd kombinezony przestrzenne. W hełmie Amalfiego brzęczał cichutko głos O'Briena: – Właśnie za chwilę rozpocznie się w dżungli drugi etap, panie burmistrzu. Lerner ruszył na nich z eskadrą, w skład której włączył chyba wszystkie jednostki, jakie udało mu się ściągnąć z całego gwiazdozbioru. Jest w tej flocie nawet admiralski okręt flagowy, ale gruba ryba nie robi nic poza przetwarzaniem sugestii Lernera na rozkazy. Wygląda na to, że sama nie ma żadnych własnych pomysłów. – Rozsądny układ – odparł Amalfi, bezskutecznie próbując przebić wzrokiem otaczającą go ciemność. – Dopóki trwa, proszę pana. Sprawa polega na tym, że do takiej roboty ta eskadra jest o wiele za duża. Nie sposób nią sprawnie operować, a dżungla już to wyczuła. Staliśmy w pogotowiu, żeby, tak jak pan kazał, uprzedzić Króla o nadciąganiu eskadry, ale okazało się to zupełnie niepotrzebne. Miasta zaczynają właśnie formować szyk bitewny. To niesamowity widok, nawet oglądany tylko kamerami zwiadowców. Coś takiego zdarza się chyba po raz pierwszy w historii, prawda? – Z tego co mi wiadomo, tak. Czy ten szyk im coś pomoże? – Nie, proszę pana – odparł bez wahania O'Brien. – Bez względu na to, co ten Król wymyślił, wprowadzają to w życie tylko częściowo i piekielnie nieudolnie. Miasta są za mało zwrotne do wykonywania tego rodzaju manewrów nawet pod najlepszym dowództwem, a to tutaj trudno byłoby nazwać nawet dobrym. Ale wkrótce sami się przekonamy. – Jasne. Następny raport proszę mi złożyć za godzinę. Anderson podniósł rękę, wszyscy się zatrzymali. Mieli przed sobą ścianę absolutnie nieprzeniknionej czerni tu i tam zwodniczo rozjaśnionej odbijającymi się w szybach drżącymi gwiazdami. Wysoko w górze, przez jedno ze szczelnie zamkniętych okien sączyła się nikła struga światła, pochodzącego najwyraźniej z wewnątrz. Mężczyźni z oddziału specjalnego szybko zajęli pozycje po obu stronach ulicy, a dowodzenie akcją przejęli technicy. Amalfi przesunął się pod ścianę budynku do miejsca, w którym przyczaił się sierżant Anderson. – Co pan o tym sądzi, Anderson? – To mi się nie podoba, panie burmistrzu. Śmierdzi pułapką na szczury. Choć może po prostu wszyscy umarli, a ostatni nie miał siły wyłączyć światła. Ale z drugiej strony, żeby tylko jedno światło w całym mieście pozostało zapalone z tego powodu? – Wiem, co pan ma na myśli. Dulany, proszę wziąć pięciu ludzi i pójść tym zaułkiem aż do następnego rogu budynku. Niech pan tam zapuści sondę, ale tylko kilka mikrowoltów, bo wszyscy wylecimy w powietrze. – Tak jest. Drużyna Dulany'ego – jego samego najlepiej charakteryzowało określenie wykrywacza wykrywaczy – bez jednego dźwięku rozpłynęła się w ciemności. – To nie jest jedyny powód, dla którego się zatrzymałem, panie burmistrzu – powiedział Anderson. – Tu za rogiem stoi powietrzna taksówka. Wewnątrz znajduje się ciało pasażera. Chciałbym, żeby rzucił pan na nie okiem. Amalfi wziął do ręki podaną mu latarkę, zakrył jej reflektor kawałkiem swego kombinezonu; tak że na zewnątrz wydobywał się tylko cieniutki promień światła, i wpuścił go na pół sekundy do wnętrza taksówki. Poczuł, jak oblewa go zimny pot. Gdziekolwiek promień światła dotknął ciała zgarbionych zwłok, one... błyszczały. – Łączność! – Słucham, proszę pana. – Przygotować śluzę powrotną do odkażania. Nie wpuszczać na pokład naszego miasta nikogo, kto nie został żywcem ugotowany. Zrozumiano? Niech mi pan da służbę sanitarną. W słuchawce zaległa krótka cisza, a potem łącznościowiec powiedział z wahaniem: – Menedżer miasta już im to zlecił, panie burmistrzu. Amalfi uśmiechnął się kwaśno w ciemności. – Niech mi pan wybaczy – nie wytrzymał Anderson. – Skąd pan Hazleton mógł o tym wiedzieć? – Cóż, wcale nie tak trudno się tego domyślić, sierżancie, w każdym razie po fakcie. To miasto klepało rozpaczliwą biedę. A w nowym systemie pieniężnym bieda oznacza brak lekarstw. Końcowym tego efektem, jak to przewidział pan Hazleton i jak ja sam powinienem był przewidzieć, jest zaraza. – Skurwysyny – zaklął Anderson z bezgranicznym rozgoryczeniem. Ten epitet wymierzony był chyba we wszystkich niewędrowców Wszechświata. W tym samym momencie twarz zalał mu upiorny, szkarłatny blask, a cała ulica zmieniła się na ułamek sekundy w czarno-czerwoną szachownicę. Tuż potem rozległ się płaski trzask, pozbawiony w rzadkim powietrzu jakiejkolwiek mocy, ale bardzo szkaradny. – TDX! – krzyknął mimo woli Anderson. – Dulany? Dulany! Niech to wszyscy diabli! Mówiłem facetowi, żeby uważał z tą sondą! Jeżeli ktoś z jego drużyny pozostał przy życiu, niech się natychmiast zgłosi! Poprzez dzwonienie w uszach dobiegł Amalfiego czyjś śmiech. Równie szkaradny jak odgłos eksplozji TDX. Innej odpowiedzi nie było. – W porządku, Anderson, otoczyć to miejsce. Łączność? Niech mi pan tu biegiem przyśle resztę jednostki specjalnej i połowę służby bezpieczeństwa. Paskudny śmiech stal się donośniejszy. – Kimkolwiek jesteś ty, co się tak kretyńsko śmiejesz, nauczysz się wydawać inne dźwięki, kiedy wpadniesz mi w ręce – rzucił Amalfi wściekle. – Nikt nie będzie traktował moich ludzi TDX, obojętnie, wędrowiec czy policja? Rozumiesz? Nikt! Śmiech urwał się, jak ręką uciął. A potem jakiś załamujący się głos powiedział: – Wy śmierdzące, pieprzone sępy. – Ach tak, sępy? – warknął Amalfi. – Gdybyś odpowiedział na nasze wezwania, nie byłoby żadnych kłopotów. Człowieku, miejże rozum! Czy naprawdę chcesz umrzeć na tę zarazę? – Sępy – powtórzył głos. Brzmiała w nim nieuchwytnie złowroga nuta pełnego, umysłowego zidiocenia. – Ścierwojady. Trupożercy. Bogowie wszystkich gwiazd ugotują na waszych kościach zupę. – Znów rozległ się upiorny rechot. Amalfi poczuł lodowate mrowienie z tyłu czaszki. Przełączył się na wąski zakres fal. – Anderson, niech pan trzyma ludzi w rozsądnej odległości i czeka na posiłki. To miejsce jest pewnie nafaszerowane minami, a nie mam pojęcia, jakie jeszcze inne niespodzianki przygotował dla nas nasz stuknięty przyjaciel. – Mógłbym wrzucić przez okno granat z gazem. – Myśli pan, że oni nie założyli kombinezonów? Niech pan po prostu otoczy to miejsce i czeka. – Tak jest. Amalfi usiadł ciężko za taksówką; spływał potem. W tutejszych akumulatorach mogło być jeszcze dość energii, żeby utrzymać dookoła budynku zasłonę Bethego, ale nie o tym myślał w tej chwili. To wdarcie się na pokład innego wędrowca było z całą pewnością najobrzydliwszą operacją, jaką kiedykolwiek przyszło mu kierować. Od samego początku wszystko się w nim przeciwko temu buntowało. Oskarżenia szaleńca ugodziły go w najczulszy punkt. Po chwili, która wydawała mu się całym tygodniem, głos w hełmofonie powiedział: – Pokój dyspozycyjny zwiadowców. Dżungla odparła pierwsze natarcie Lernera, panie burmistrzu. Nie myślałem, że im się to uda. Na samym początku dopisało im ogromne szczęście i jedną salwą zmietli z nieba dwa ciężkie krążowniki. Okręt admiralski zupełnie wycofał się z walki, zostawiając wszystko na głowie Lernera. – Jakie straty? – Cztery miasta całkowicie zniszczone. Mamy za mało zwiadowców, żeby dokładnie ocenić wszystkie uszkodzenia pozostałych, ale jeszcze zanim oberwał pierwszy krążownik, Lerner zdążył ostrzelać grupę około trzydziestu miast. – Mam nadzieję, że nie wysłał pan tam także trutnia? – spytał Amalfi w przypływie nagłego niepokoju. – Nie, proszę pana. Łączność wydała polecenie, żeby zostawić go w doku startowym. Czekam teraz na następną falę Akolitów. Odezwę się natychmiast, jak tylko... Głos dyspozytora zwiadowców umilkł nagle, a w tej samej chwili zgasły wszystkie gwiazdy. Któryś z towarzyszących Amalfiemu techników krzyknął ostrzegawczo. Amalfi podniósł się ostrożnie i spojrzał w górę. Jedyne oświetlone okno było teraz równie ciemne jak cała reszta budynku i miasta. – Co to, do cholery, było? – spytał cicho Anderson. – Lokalne pole wiratora; co najmniej połowa mocy. Pewnie do reszty wyłączyli pole główne. Niech nikt nie wychodzi z ukrycia! Mogą rzucić race świetlne. Znów rozległ się upiorny śmiech. – Sępy – zaskrzeczał obłąkany głos. – Małe, parszywe sępy w wielkiej, szczelnej klatce. Amalfi przełączał się na pasmo łączności ogólnej. – Zniszczysz swoje miasto – powiedział uspokajającym tonem. – A kiedy oderwiesz ten jego kawałek od reszty, stracisz źródło energii i twój ekran zniknie. Dobrze wiesz, że nie możesz wygrać. Ulica zaczęła drżeć. W tej chwili było to tylko ledwie wyczuwalne drganie, ale nie sposób było powiedzieć, jak długo główna konstrukcja martwego miasta zdoła przeciwstawić się sile maszyny próbującej wyrzucić w przestrzeń tę jego część. Oczywiście natychmiast, gdy zorientuje się, co zaszło, Hazleton wyśle na pomoc „dziadki do orzechów”, ale czy zdąży z tym, zanim ten fragment miasta wypryśnie gdzieś w niewiadomym kierunku? To było nie do przewidzenia. A tymczasem Amalfi nie mógł zrobić dokładnie nic. Został nawet odcięty od kontaktu z własnym miastem. – To nie wasze miasto – odezwał się głos, nagle zwodniczo rozsądny. – Ono jest nasze. Chcieliście nas porwać. Ale my na to nie pozwolimy. – A skąd mieliśmy wiedzieć, że ktokolwiek z was pozostał jeszcze przy życiu?! – krzyknął rozwścieczony Amalfi. – Nie odpowiadaliście na nasze wezwania. Czy to nasza wina, że ich nie słyszeliście? Myśleliśmy, że to miasto nie ma już mieszkańców i że mamy prawo odzyskać z niego potrzebne nam urządzenia. Jego ostatnie słowo zagłuszył nagle czyjś potężny i niezupełnie obcy głos, wdzierający się do hełmofonu z taką siłą, jakby zamierzał samym swym podmuchem wymieść Amalfiego z próżniowego kombinezonu. – Akolicka gromada gwiazd, XIII ramię Beta – zagrzmiało w słuchawkach. – Ogłaszam alarm pierwszego stopnia dla ziemskich sił porządkowych. Układ zaatakowany przez potężną armię zbuntowanych miast. Pilnie potrzebne silne wsparcie wzmocnionych oddziałów policyjnych. Porucznik Lerner, pełniący obowiązki dowódcy akolickich jednostek obrony gwiazdozbioru. Proszę o potwierdzenie. Amalfi zagwizdał bezdźwięcznie przez zęby, Jego słuchawki same nie mogłyby odebrać wołania Lernera o pomoc, więc gdzieś w małej przestrzeni zamkniętej tym lokalnym polem wiratora musiał znajdować się czynny komunikator Diraca. Diraki były za duże, żeby je umieścić w pojeździe zwiadowczym, tym bardziej więc nie dawały się montować w kombinezonach próżniowych. Ale tam gdzie komunikatory były zamontowane i w tej chwili czynne, wołanie to zostało odebrane i to niezależnie od odległości – w całej Galaktyce. To właśnie natychmiastowe przenoszenie się impulsów diraka zadało tysiące lat temu śmiertelny cios całemu kompleksowi teorii względności. A skoro tak i skoro w tej wiratorowej bańce działał komunikator Diraca... – Do porucznika Lernera z akolickich jednostek obrony. Przyjęliśmy wasze wezwanie. Natychmiast wysyłamy pomoc w sile wzmocnionej eskadry. Trzymajcie się. Ziemskie dowództwo ramienia Beta. ...to Amalfi mógł z niego skorzystać. Wcisnął umocowany na piersi przełącznik i ryknął: – Hazleton, czy twoje dziadki już lecą?! – Lecą, szefie – odpowiedział mu natychmiast głos menedżera. – Jeszcze dziewięćdziesiąt sekund i... – Za późno, ta część miasta oderwie się wcześniej. Wrzuć dwadzieścia cztery procent własnego ekranu i trzymaj... W tym momencie dotarło do niego, że mikrofon, do którego krzyczy, jest już głuchy. Miejscowi wędrowcy zorientowali się poniewczasie, co się dzieje, i odcięli dopływ energii do swojego diraka. Czy to ostatnie i nie dokończone, lecz najważniejsze zdanie dotarło do Hazletona choć w części? Czy też... Głęboko pod stopami Amalfiego zaczął przybierać na sile alarmujący dźwięk. Coś jakby pisk, połączony z grzmotem toczącej się lawiny skalnej i przeciągłym, głuchym jękiem. Żołądek podjechał mu do gardła, a zęby ścierpły aż do samych dziąseł, lecz mimo to wyszczerzył je w uśmiechu. Jego polecenie dotarło do Hazletona; albo przynajmniej menedżer usłyszał wystarczająco dużo, żeby domyślić się reszty. Wirator wytwarzający ten miejscowy ekran, w którym jak w pułapce zamknięty został Amalfi wraz ze swym oddziałem specjalnym, zaczynał się przegrzewać. Moc połączonych zespołów napędowych miasta Amalfiego niszczyła gładką, kolistą strukturę jego pola. – Przegraliście – odezwał się Amalfi cicho do niewidzialnych obrońców. – Poddajcie się już teraz, a nie stanie się wam żadna krzywda. Puszczę w niepamięć ten wybuch TDX; Dulany był jednym z moich najlepszych ludzi, ale może faktycznie mieliście jakieś swoje racje. Chodźcie z nami. Znów znajdziecie miasto, które będziecie mogli nazywać swoim. To tutaj już nigdy na nic wam się nie przyda. Odpowiedzi nie było. Po szczelnie zamkniętej kopule czarnego nieba zaczęły przebiegać jakieś wzorzyste linie. Dziadki do orzechów – przenośne generatory, służące do heterodynowania pola wiratorów aż do ich zupełnego przeciążenia – przystąpiły do roboty. Samotny, torturowany wirator wydawał udręczone jęki. – Odezwijcie się – powiedział Amalfi. – Chcę wam dać szansę, ale jeżeli zmusicie mnie do użycia siły... – Sępy... – rozległo się obłąkane łkanie. Okno u góry budynku rozbłysło oślepiającym wybuchem i w tysiącach kawałków wyleciało na ulicę. Długi język szkarłatnego światła liznął wszystko w zasięgu wzroku i natychmiast potem zniknął ekran wiratora, a wraz z nim potworny hałas dochodzący z energetycznego pokładu miasta. Ale musiało upłynąć jeszcze kilka długich minut, zanim porażone oczy Amalfiego znów zobaczyły gwiazdy. W końcu dojrzał zionącą ze ściany wieżowca, okoloną szybko blednącym, pomarańczowym żarem szramę wybuchu. Zrobiło mu się niedobrze. – Znów TDX – powiedział słabym głosem. – Biedni, chorzy idioci. Do końca zachowali się konsekwentnie. – Pan burmistrz? – Słucham. – Sterownia zwiadowców. Dżungla wpadła w nieopisany popłoch. Miasta wyrywają stąd tak szybko, jak pozwalają im na to wiratory. Nie ma w tym chyba żadnego ładu, po prostu pierzchający w panicznym strachu tłum. Żadnych śladów niesienia pomocy uszkodzonym miastom; wygląda na to, że rzucono je na pożarcie Lernerowi, żeby jak tylko zbierze się na odwagę, mógł je sobie rozpirzyć. Amalfi skinął głową sam do siebie. – W porządku, O'Brien. Teraz właśnie nadeszła pora na trutnia. Chcę, żeby ruszył za tymi miastami i ani na chwilę nie spuszczał ich ze swych kamer. Pan sam będzie go pilotował. On jest stosunkowo łatwo wykrywalny i pewnie nieraz ktoś będzie próbował go zniszczyć, więc proszę być gotowym na wszystko. – Tak jest, panie burmistrzu. Właśnie chwilę temu pan Hazleton kazał przygotować go do lotu. Już grzeję jego zespoły napędowe. Nie wiadomo dlaczego ta wiadomość w najmniejszym nawet stopniu nie poprawiła Amalfiemu nastroju. Brygady rzuciły się do nerwowej pracy przy wymontowywaniu wiratorów z komór martwego wędrowca i przewożeniu ich do ładowni własnego miasta. Tę maszynę, która w ostatniej, daremnej próbie obrony doznała ogromnego przeciążenia, trzeba było oczywiście porzucić. Była równie przegrzana jak wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i bez ciężkich urządzeń, dostępnych jedynie w dobrze wyposażonym doku remontowym, nie sposób było nawet się do niej zbliżyć. Wymontowano natomiast i przewieziono wszystkie pozostałe wiratory. Hazleton otwierał tylko coraz szerzej oczy ze zdumienia, kiedy na pokładzie lądowały wciąż nowe ogromne przesyłki, ale był najwyraźniej zdecydowany nie zadawać żadnych pytań. Carrel natomiast nie miał zamiaru cierpieć z powodu takiej narzuconej sobie powściągliwości. – A do czego nam te wszystkie zdemontowane wiratory? – spytał oszołomiony ich ilością. Trzej mężczyźni stali w porcie wypadowym pod krawędzią miasta i obserwowali wyładunek wielkich, kanciastych urządzeń. – Pewnie znów polecimy jakąś planetą – odparł spokojnie Hazleton. – A żebyś wiedział – powiedział Amalfi. – I módl się do wszystkich swoich gwiezdnych bogów, żebyśmy zdążyli na czas, Mark. Hazleton powstrzymywał się od jakiegokolwiek komentarza. Ale Carrel oczywiście nie wytrzymał. – A dokąd mamy zdążyć i z czym? – Tego wam nie powiem, dopóki nie sprawdzę wszystkiego do końca. Na razie musicie mi wierzyć na słowo, że spieszy nam się tak jak nigdy do tej pory. Masz jakieś wieści o aparaturze do tej masowej chromatografii, Hazleton? – Chromatografia masowa to nieco opacznie użyta nazwa na określenie procesu topienia strefowego stosowanego w rafinacji germanu, szefie. Bierze się wielką kolumnę metalu – obojętnie jakiego, byle był czysty – i skaża jeden jej koniec tym, co się chce wyodrębnić. Następnie przesuwa się w górę kolumny tarczowe pole elektryczne. Substancje skażające zostają rozprowadzone razem z nim drogą nagrzewania oporowego, rozszczepiając się na różnych wysokościach rafinowanej sztaby. Żeby uzyskać czyste kawałki, przecina się kolumnę zwykłą piłą maszynową. – Ale czy to działa? – Nie – odparł Hazleton. – Z tą chromatografią jest dokładnie to samo co z tysiącami innych pomysłów, które już oglądaliśmy. Teoretycznie wszystko się zgadza, ale nawet dawni właściciele tego miasta nie byliby w stanie jej wykorzystać. – Jeszcze jeden lutniański kreator niewidzialności albo napęd bezpaliwowy – mruknął burmistrz kiwając głową. – To kiepsko. Ta technologia bardzo by nam się przydała. Czy te urządzenia są duże? – Koszmarnie. Cała ta aparatura ma objętość dwunastu dużych wieżowców. – Zostawcie ją tam, gdzie jest – zdecydował bez namysłu Amalfi. – To miasto było najwyraźniej tak zdesperowane, że kiedy Akolitka ogłosiła nabór do pracy, zaoferowali coś, czego nie byli w stanie dotrzymać. Ja nie chciałbym wodzić naszego miasta na takie pokuszenie. – W tym wypadku wiedza ma taką samą wartość jak cała ta aparatura – powiedział Hazleton. – Ich Ojcowie Miasta muszą posiadać wszystkie informacje, które tylko z trudem wycisnęlibyśmy z tego urządzenia. – Czy ktoś może mnie oświecić, co to za afera z tym exodusem w dżungli? – wtrącił się Carrel. – Nie byłem z wami na zebraniu w mieście Króla i ciągle uważam, że cały ten pomysł z marszem na Ziemię to zupełne szaleństwo. Amalfi nic nie odpowiedział, ale Hazleton nie wytrzymał. – Tak i nie – mruknął po chwili. – Dżungla nie odważy się stawić czoła żadnej wzmocnionej eskadrze policyjnej z Ziemi, bo to oznaczałoby zagładę miast. A teraz wiadomo już dokładnie, że taka eskadra jest w drodze. Dlatego miasta chcą jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej; ciągle jednak mając jeszcze nadzieję, że jeśli przedłożą swoją sprawę odpowiednim władzom, to Ziemia zapewni im ochronę przed wszystkimi lokalnymi siłami porządkowymi takimi jak akolickie. – Tego właśnie nie mogę zrozumieć – powiedział Carrel. – Skąd u nich ta nadzieja na poprawę losu? I dlaczego, zamiast wyprawiać się w taki długi lot, nie skontaktują się z Ziemią przez diraki, tak jak to zrobił Lerner? Stąd do Ziemi jest jakieś sześćdziesiąt trzy tysiące lat świetlnych, a przy ich zorganizowaniu wyprawa na taką odległość to czyste szaleństwo. To się skończy głodem, zarazą i bóg wie czym jeszcze. – A na dodatek, nawet jeżeli tam dotrą, to i tak będą musieli rozmawiać z Ziemią przez diraki – wtrącił Amalfi. – Ten marsz jest oczywiście w znacznej mierze chwytem czysto teatralnym. Król ma nadzieję, że taka wielka demonstracja miast wywrze odpowiednie wrażenie na ludziach, z którymi przyjdzie mu rozmawiać. Nie zapominaj, Carrel, że Ziemia jest dzisiaj cichym, idyllicznym zakątkiem. Pojawienie się na jej niebie chmary przymierających głodem, obszarpanych miast napędzi im tam niezłego strachu. A co do tej poprawy losu... Król ma nadzieję przynajmniej na uczciwe rozpatrzenie ich petycji, a to jest tradycja datująca się od stuleci. Pamiętaj, że przez ostatnie tysiąc lat wędrowne miasta były najpoważniejszą siłą zespalającą całą naszą galaktyczną kulturę. – To dla mnie coś nowego – powiedział Carrel z lekkim powątpiewaniem w głosie. – Ale to prawda. Czy wiesz, co to jest pszczoła? To taki mały ziemski owad, który wysysa nektar z kwiatów. Kiedy to robi, przyczepiają mu się do ciała pyłki kwiatowe i pszczoła, przenosi je ze sobą na inne rośliny, umożliwiając w ten sposób ich krzyżowe zapładnianie. Takie owady występują na większości planet nadających się do zamieszkania. Pszczołom chodzi wyłącznie o zebranie jak największej ilości miodu; wcale nie wiedzą, jak wielką rolę odgrywają w ekologii tego świata, ale to w niczym nie umniejsza ich znaczenia. Miasta już od dawna są takimi pszczołami. Nawet jeżeli same nie zdają sobie z tego sprawy, to wiedzą o tym doskonale rządy wszystkich wyżej cywilizacyjnie rozwiniętych planet, w tym także rząd samej Ziemi. Planety nie ufają miastom, ale jednocześnie są świadome ich ogromnego znaczenia i konieczności zapewnienia im ochrony. Z tego właśnie powodu planety są tak nieprzejednanymi wrogami pirgali. Pirgale są chorymi pszczołami. Roznoszona przez nie zła reputacja szybko plami dobre imię uczciwych miast, miast bez których przepływ technologii i innych ważnych informacji z planety na planetę byłby niemożliwy. Naturalnie nikt nie dyskutuje z tym, że zarówno miasta jak i planety muszą się bronić przed jednostkami przestępczymi. Tym razem chodzi jednak o rozważenie nie tylko bezpieczeństwa poszczególnych wędrowców, ale także losów całej ich kultury. A po to, żeby umożliwić tej kulturze przetwarzanie, trzeba zapewnić wszystkim wędrownym miastom możliwość swobodnego poruszania się po całej Galaktyce. – I Król to wszystko wie? – spytał z niedowierzaniem Carrel. – Oczywiście; on ma ze dwa tysiące lat. Jak mógłby o tym nie wiedzieć? Nie ująłby tego może w takie słowa, ale na tym właśnie opiera swoje nadzieje na efekty, jakie ma mu przynieść „marsz na Ziemię”. – Mimo wszystko uważam, że to dość ryzykowne – powiedział Carrel, najwyraźniej w dalszym ciągu niezupełnie przekonany. – Prawie od urodzenia wpajano nam wszystkim nieufność do Ziemi, a szczególnie do ziemskiej policji... – Tylko dlatego, że policja nie ufa nam. Ta nieufność wyraża się dokładaniem wszelkich starań, by wędrowcy ściśle podporządkowywali się najdrobniejszym ziemskim przepisom, a w razie ich pogwałcenia wymierzaniem odpowiednio surowych kar. A ponieważ w koczowniczym życiu nie da się uniknąć ustawicznego łamania jakichś miejscowych praw, jedynym sprytnym wyjściem dla każdego wędrowca jest trzymanie się jak najdalej od wszelkich policajów. Niemniej pomimo całej tej nienawiści między policją a wędrowcami i my, i oni stoimy po tej samej stronie barykady. I tak było zawsze. Umieszczone w spodzie miasta drzwi głównej ładowni zamknęły się z majestatyczną powolnością. – To już ostatni – powiedział Hazleton. – Przypuszczam, że teraz wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy miasto skradzione przez nas z Gruli. Pewnie też je uwolnimy od ciężaru wiratorów. – Owszem, tak właśnie zrobimy – odparł Amalfi. – A potem lecimy na Czaplę VI, Mark. Carrel, przygotuj kilka bomb dla stacjonującego tam garnizonu akolickiego. To nie może być duża jednostka i nie powinna nam sprawić specjalnych kłopotów, ale nie mamy czasu się cackać. – Czy to właśnie Czapla VI jest tą planetą, którą polecimy? – spytał Carrel. – Z konieczności – powiedział Amalfi z nutą zniecierpliwienia w głosie. – Nie mamy pod ręką żadnej innej. Co więcej, tym razem musimy kontrolować jej lot, a nie tylko wystrzelić ją w kierunku, który wyznaczy zamieniona w szybkość energia jej obrotu. Raz dałem się wynieść poza Galaktykę i uważam, że to o raz za dużo. – W takim razie dobrze byłoby już teraz powołać zespół do rozpracowania problemu kontroli lotu – powiedział Hazleton. – Trzeba zaprząc do tego Ojców Miasta; ale ponieważ na Mizoginii nie mogliśmy się z nimi konsultować, trzeba będzie przejrzeć wszystko, co na ten temat uda im się znaleźć. Nic dziwnego; że tak się pan palił do tego projektu integrowania wiedzy. Szkoda tylko, że zabraliśmy się do tego tak późno. – Nie nosiłem się z tą myślą od aż tak dawna – powiedział Amalfi. – A poza tym wcale nie żałuję, że mój pomysł spełzł na niczym. – Dokąd lecimy? – spytał Carrel. Amalfi popatrzył w kierunku cysterny powietrznej. Słyszał to pytanie już wcześniej z ust Dee, ale dziś po raz pierwszy znał na nie odpowiedź. – Do domu – powiedział. Czapla IV Przystosowanie Czapli VI, najdzikszej i najbardziej niegościnnej skalnej bryły, na jakiej Amalfi kiedykolwiek lądował, do kierowanego lotu pod napędem wiratorów okazało się pracą niesłychanie żmudną. Należało precyzyjnie wyznaczyć wszystkie ważniejsze punkty geograficzne planetoidy, umieścić w nich poszczególne zespoły napędowe, a następnie bardzo solidnie je przymocować do jej środka ciężkości. Dopiero potem można było je nastroić, najpierw każdy z osobna, po czym wszystkie razem, tak aby osiągnęły ten sam poziom działania. A ponieważ nie mieli tylu wiratorów, żeby zapewnić możliwość pełnej kontroli lotu, zanosiło się na to, że podróż na Czapli VI, nawet po wykonaniu wszystkich prac, daleka będzie od komfortu, a za to pełna niespodzianek. Mimo wszystko planeta powinna lecieć przynajmniej mniej więcej w kierunku dyktowanym jej przez główny drążek sterowniczy. Amalfi uważał, że taka dokładność w zasadzie wystarczy, a raczej miał nadzieję, że nie zajdą żadne nieprzewidziane okoliczności wymagające znacznie większej precyzji lotu. O'Brien, pilot trutnia, systematycznie składał raporty z „marszu na Ziemię”. W czasie przelotu przez coraz bardziej atrakcyjnie wyglądające gwiazdozbiory, gdzie perspektywy otrzymania pracy nie wyglądały tak beznadziejnie jak gdzie indziej, od flotylli wędrowców odłączyło się sporo maruderów. Ale główna grupa w dalszym ciągu uparcie mknęła w kierunku ojczystej planety. Pomimo tego, że truteń był równie dobrze widoczny jak każdy niewielkich rozmiarów księżyc, do tej pory żaden z wędrowców nie próbował go ustrzelić. O'Brien prowadził swój pojazd z maksymalną prędkością, progresywnie modulując podwójnie sinusoidalną trajektorię, co pozwalało mu w miarę bezpiecznie krążyć dookoła miast, a czasami nawet przemykać się między nimi we wszystkich kierunkach trójwymiarowej przestrzeni. Jeśli nawet fragmentaryczne trajektorie jego lotu, notowane przez radary pojedynczych miast, nie były brane za ślady zbłąkanych meteorów, to i tak wyprzedzające obliczenie toru lotu trutnia, które umożliwiłoby wystrzelenie w jego kierunku pocisków, wymagałoby zaprzęgnięcia do tego co najmniej jednych Ojców Miasta, i to na stałe. Był to popis wspaniałego pilotażu. Amalfi zanotował w pamięci, żeby po ustąpieniu Hazletona wyłączyć pilotowanie miasta z obowiązków menedżera. Carrel nie był urodzonym pilotem, a O'Brien był w tym najwyraźniej znakomity. W momencie rozpoczęcia prac na Czapli VI Ojcowie Miasta ustalili, że dzień „Z” – dzień, w którym uczestnicy marszu znajdą się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi – nastąpi za sto pięćdziesiąt pięć lat, cztery miesiące i dwa dni. Każdy raport przesyłany przez pilota trutnia skracał ten termin, ponieważ wędrowna dżungla powoli traciła opóźniających jej pochód maruderów, stawała się coraz bardziej zwarta i nabierała coraz większej szybkości jako całość. W miarę tego jak na biurku pojawiały się coraz bardziej aktualne obliczenia, Amalfi marnował coraz więcej cygar i coraz bardziej popędzał swoich ludzi i maszyny. Ale upłynął cały rok od rozpoczęcia przygotowań do lotu Czaplą VI, nim O'Brien złożył ten właśnie raport, o którym Amalfi wiedział, że wcześniej czy później musi nadejść, i którego jednocześnie tak bardzo się obawiał, – Od marszu odłączyły się dalsze dwa miasta, panie burmistrzu – powiedział pilot. – Ale do tego już przywykliśmy. Tym razem mam jednak także coś nowego. Jedno miasto nam przybyło. – Przybyło? – spytał Amalfi w napięciu. – Skąd przyleciało? – Nie wiem. Kurs, jakim prowadzę trutnia, nie pozwala mi patrzeć w jednym kierunku dłużej niż dwadzieścia kilka sekund. Za każdym razem, kiedy przelatuję przez środek tego tłumu, robię sobie spis miast. Po ostatnim okrążeniu zobaczyłem to miasto na ekranie; zachowywało się tak, jakby zawsze tam było. Ale to nie wszystko. To jest najdziwniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałem, a w żadnych archiwach nie mogę znaleźć niczego, co choć trochę by je przypominało. – Niech mi je pan opisze. – Po pierwsze jest ogromne. Przez jakiś czas nie będę się musiał martwić, że wykryją mojego trutnia. To miasto pewnie całkowicie przesłoniło wszystkie ekrany detektorów w całej dżungli. Poza tym jest szczelnie zamknięte. – Co pan przez to rozumie? – Całe jest otoczone gładką kulistą powłoką, panie burmistrzu. To nie jest normalna platforma ze znajdującymi się na niej budynkami, zamknięta przezroczystym polem wiratorów. Ono wygląda raczej na zwykły załogowy pojazd kosmiczny, tyle tylko, że nieprawdopodobnych rozmiarów. – Czy komunikuje się z resztą wędrowców? – Podało innym informację, jakiej można się było spodziewać: chce przyłączyć się do „marszu”. Król oczywiście wyraził zgodę. Myślę, że był bardzo zadowolony. To jest pierwsza odpowiedź na jego apel o powszechną mobilizację wędrowców, a w dodatku miasto wygląda na ostatni krzyk techniki. Nazywa siebie Lincolnem-Nevadą. – Wolno mu – mruknął Amalfi posępnie, ocierając pot z twarzy. – Niech mi je pan pokaże, O'Brien. Ekran rozjaśnił się. Amalfi poczuł, że na czoło znów występują mu grube, słone krople. – W porządku. Niech się pan odsunie na bezpieczną odległość od głównej grupy i nie spuszcza tego czegoś z oka. Proszę ustawić się tak, żeby miał pan tego „Lincolna-Nevadę” między sobą a resztą uczestników marszu. On nie będzie do pana strzelał. Nie wie przecież, że pan nie jest jednym z nich. Nie czekając na potwierdzenie O'Briena, Amalfi przełączył się do Ojców Miasta. – Ile jeszcze potrwają te roboty? – zapytał ostro. – SZEŚĆ LAT, PANIE BURMISTRZU. – Macie je skrócić do co najwyżej czterech. I proszę mi podać kurs stąd do Małego Obłoku Magellana, ale taki, który przecinałby orbitę Ziemi. – PANIE BURMISTRZU, MAŁY OBŁOK MAGELLANA ZNAJDUJE SIĘ DWIEŚCIE OSIEMDZIESIĄT TYSIĘCY LAT ŚWIETLNYCH STĄD!!! – Nie może być! – prychnął Amalfi z całym sarkazmem, na jaki go było stać. – Zapewniam was, że nie mam zamiaru tam lecieć. Potrzebny mi jest tylko tor łączący te trzy punkty. – SKORO TAK, TO PARAMETRY KURSU OBLICZONE. – Kiedy musielibyśmy wystartować, żeby znaleźć się w okolicy Ziemi w dniu „Z”? – W CZASIE OD PIĘCIU SEKUND DO PIĘTNASTU DNI OD TEJ CHWILI, W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, CZY CHODZI PANU O CENTRUM UKŁADU, CZY O JEGO KRAWĘDŹ. – Odpada; nie ma mowy, żebyśmy się wyrobili. Podajcie mi trajektorię bezpośrednią. – TRAJEKTORIA BEZPOŚREDNIA DOPROWADZIŁABY DO DZIEWIĘCIUSET PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU KOLIZJI BEZPOŚREDNICH i CZTERYSTU JEDENASTU TYSIĘCY DWÓCH OTARĆ I KOLIZJI PRAWDOPODOBNYCH. – Zastosować. Ojcowie Miasta zamilkli. Amalfi zastanawiał się przez chwilę, czy maszyna może osłupieć. Wiedział, że Ojcowie nigdy nie użyją trajektorii bezpośredniej – kolidowałoby to z kwintesencją kierującej nimi logiki, zawartą w krótkim „bezpieczeństwo miasta przede wszystkim” – i bardzo mu to odpowiadało. Wydał swoje polecenie tylko ze względu na tempo przygotowań na Czapli VI. Miał mocne przeczucie, że to chwilowe osłupienie znacznie je przyspieszy. I w rzeczy samej już w czternaście miesięcy później dłoń Amalfiego zacisnęła się na drążku sterowniczym Czapli VI, a sam burmistrz rzucił krótkie: – Start! Lot Czapli VI z jej rodzimego gwiazdozbioru akolickiego w poprzek Galaktyki to cała historia, szczególnie z punktu widzenia rejestrujących go urządzeń. Czapla VI była małym światem, znacznie mniejszym niż Merkury, niemniej nigdy do tej pory żadne ciało o takiej masie nie poruszało się wewnątrz zamieszkanej Galaktyki z prędkością znacznie przekraczającą szybkość światła. Poza Mizoginią, która oderwała się od Galaktyki tuż przy samej jej krawędzi i przebyła już spory kawałek drogi w kierunku Messiera 31 w Andromedzie, nigdy żadne tego typu ciało nie posiadało napędu wiratorowego ani żadnego innego. Jej przelot na zawsze okaleczył banki danych wszystkich po drodze urządzeń rejestrujących, a samo wspomnienie, wyryte w mózgach co bardziej wrażliwych obserwatorów, było wcale nie mniej wstrząsające. Teoretycznie Czapla VI posuwała się po wytyczonym dla niej przez Ojców Miasta długim łuku, prowadzącym po powierzchni całej Galaktyki od peryferii akolickiej gromady gwiazd aż do środka Małego Obłoku Magellana. (Oczywiście do jego środka ciężkości; oba obłoki zbyt niedawno bowiem odłączyły się od Galaktyki, żeby wykształcić już określone martwe centra orbitalne, tak charakterystyczne dla mgławic spiralnych). Czapla VI starała się przy tym jak najskrupulatniej trzymać swego toru. Ale przy szybkości, z jaką planeta się poruszała, szybkości, którą trudno byłoby wyrazić nawet w wielokrotnościach c, starej, arbitralnie uznanej za graniczną prędkości światła – najmniejsze odchylenie od wyznaczonej orbity, choćby trwające tylko kilka mikrosekund potrzebnych Ojcom Miasta na wprowadzenie odpowiedniej korekty, stawało się wypadem w bok o gigantycznej skali. Tak jak inni wędrowcy, Amalfi przywykł do podróżowania z szybkością nadświetlną, ale w normalnie zagęszczonej próżni, gdzie rzadkość punktów odniesienia sprawiała, że takich szybkości w ogóle się nie czuło. Tak jak inni wędrowcy podróżował także po powierzchni planet, w pojazdach, w których śmiesznie mała szybkość wydawała się wręcz niebezpieczna, a to tylko dlatego, że wielka ilość mijanych z bliska punktów topograficznych bardzo ją wyolbrzymiała. Teraz dowiadywał się, co to znaczy poruszać się z porównywalną szybkością wśród gwiazd. Raz po raz truchlał na balkonie ratusza na widok gwiazdy, która zupełnie niewidoczna jeszcze pół sekundy wcześniej, mknęła nagle z potworną szybkością wprost na niego, rozdymając swój oślepiający blask aż do zupełnego przesłonięcia nieba nad jego głową i... Czerń. Czekał podświadomie na ogłuszający świst, jaki powinien towarzyszyć takiemu przemknięciu gwiazdy koło Czapli VI. Twarz ciągle go jeszcze szczypała, od podmuchu promieniowania, które pomimo ochronnego ekranu wiratorów, otaczających całą Czaplę VI twardą, niemal krzyżowo spolaryzowaną kopułą pola, potężnie go przypiekło. Konieczność stałego korygowania toru lotu planety nie wynikała oczywiście z niekompetencji Ojców Miasta. Kłopot polegał po prostu na tym, że Czapla VI zbyt słabo reagowała na stery, by najszybciej nawet wprowadzone poprawki mogły jej zapewnić pełną stabilność. Przełożenie rozkazów Ojców Miasta na taką reakcję maszyn trwało długie, cenne ułamki sekund. Gładkość lotu zakłócał także jeszcze jeden poważny czynnik. Kiedy cały ruch wirowy Czapli VI został przetworzony na ruch orbitalny, w szybkość zmieniono również jej znaczną wibrację osiową i w tej chwili nic nie można było już poradzić na wywoływane przez nią zakłócenia lotu. Gdyby oprócz zespołów napędowych miasta uniwersalnego i wędrowca, którego mieszkańcy wymarli od zarazy, Amalfi umieścił na powierzchni planety także swoje własne wiratory, Czapla VI lepiej zapewne reagowałaby na zmiany położenia drążka sterowniczego. W każdym razie można byłoby wtedy pozostawić energię wibracji jako rzeczywistą wibrację, bo to, że planeta huśtałaby się podczas lotu w tę czy w tamtą stronę, nie miałoby żadnego znaczenia – pod warunkiem oczywiście, że dokładnie trzymałaby się ustalonego kursu. Ale burmistrz zdecydował się nie pozbawiać zespołów napędowych swojego miasta i to dla najbardziej przekonującej z przyczyn; aby zapewnić mu szansę przetrwania. Tylko jedna z maszyn brała udział w locie Czapli VI – ogromny obrotowy wirator z Sześćdziesiątej Ulicy. Inne – w tym także przeciążony, ale teraz już prawie zupełnie wystygły wirator z Ulicy Dwudziestej Trzeciej – odpoczywały. – ...wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę... Czy na tym czymś są jakieś istoty rozumne?! ...Epsilon Krzyża, czy udało wam się nawiązać łączność z tym, co właśnie koło was przeleciało?... Wzywam wędrowną planetę! Macie kurs zderzenia z nami... piekło i potępienie!!!... Wzywam Eta Palinuri! Ta cholerna planeta właśnie skosiła nam trawę i kieruje się na was. Jest albo martwa, albo nikt nad nią nie panuje... Wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę...! Nie było czasu odpowiadać na te oszalałe wołania zalewające miasto jak wiosenne potoki, biorące swój początek w mijanych z daleka, z bliska, o włos, przed samym nosem, tuż z tyłu – jednym słowem, w cudem mijanych światach. Odbiór tych wezwań można byłoby oczywiście potwierdzić, ale takie potwierdzenie wymagałoby jakichś wyjaśnień, a Czapla VI znalazłaby się daleko poza zasięgiem ultrafonów, zanim zdążyłaby wyemitować choć kilka zdań. Do odpowiedzi na najbardziej przerażone z zapytań można byłoby użyć diraka, ale takie rozwiązanie miało dwie wady. Pierwszą, mniej istotną, polegającą na tym, że z uwagi na ogromną ilość zgłoszeń, miasto nie byłoby w stanie odpowiedzieć na wszystkie; i drugą, znacznie ważniejszą – taka odpowiedź zostałaby usłyszana zarówno przez Ziemię, jak i przez głównego rywala w tym wyścigu. Amalfi nie bardzo dbał o to, co usłyszy Ziemia, ona i tak dość już się nasłuchała o locie Czapli VI. Natomiast wszystko, co dotyczyło drugiej strony w tym szaleńczym wyścigu, interesowało Amalfiego, i to bardzo. O'Brien nie spuszczał obiektu zainteresowań burmistrza z centrum pola widzenia swojego trutnia i ilekroć Amalfi miał ochotę spojrzeć na mały, zamontowany na balustradzie dzwonnicy ratusza ekran, widział na nim ogromną, lśniącą, niewinnie wyglądającą kulę. Od kiedy nowy mieszkaniec dżungli przyłączył się do „marszu na Ziemię”, nie uczynił nic niezwykłego lub choćby interesującego. Co jakiś czas ucinał sobie pogawędkę z Królem; znacznie rzadziej z innymi wędrowcami. Nuda panująca w dżungli ożywiła ruch wycieczkowy między miastami, ale przybysz nie brał w nim żadnego udziału. Z dostępnych O'Brienowi informacji wynikało, że nikt do tej pory go nie odwiedził, ani razu też nie wysłał ze swego pokładu żadnego z własnych gigów. Można to była, prawdę powiedziawszy, uważać za rzecz dość naturalną. Wędrowcy generalnie wolą przebywać w samotności, dlatego zawsze potrafią zrozumieć czyjąś niechęć do bratania się z innymi, o ile nie zostanie ona wyrażona w sposób nadmiernie agresywny. Krótko mówiąc, przybysz świetnie grał rolę jeszcze jednego zwykłego, szeregowego uczestnika hidżry, jeszcze jednego birnamskiego drzewa maszerującego na wzgórze Dunsinane... I jeśli nawet ktokolwiek w dżungli domyślał się, kim przybysz był naprawdę, to nic, co docierało do Amalfiego za pośrednictwem kamer O'Briena, na to nie wskazywało. Tuż ponad miastem pojawiła się ogromna gwiazda, której jasny błękit błyskawicznie zmienił się w dopplerowską czerń, a ona sama – w punkt znikający po przeciwnej stronie nieba. Dżungla powinna znaleźć się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi już w ciągu najbliższych dni i to ona stawała się coraz częściej treścią rozmów prowadzonych przez komunikatory, odsuwając lot Czapli VI na dalszy plan. Amalfi pokładał wielkie zaufanie w Ojcach Miasta, ale przerażający pochód gwiazd tuż nad jego głową nie zmniejszył jego troski o to, czy ich wyliczenia były rzeczywiście absolutnie dokładne. Zjawienie się w okolicach Ziemi tuż przed lub tuż po dniu „Z” miałoby katastrofalne następstwa. Ale Ojcowie Miasta uparcie twierdzili, że Czapla VI przeleci przez układ słoneczny dokładnie w zaplanowanym terminie i ta odpowiedź musiała go na razie zadowolić. W takich sprawach Ojcowie nigdy się jeszcze nie pomylili. Amalfi wzruszył bez przekonania ramionami i połączył się z Wydziałem Astronomicznym. – Jake! Tu burmistrz. Słyszał pan kiedyś o czymś takim jak oscylacja ekliptyczna? – Jako niemowlę. Coś jeszcze? – spytał astronom z rozdrażnieniem. – Tak. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby wprowadzić trochę takiej oscylacji do naszej obecnej orbity. Astronom zachichotał irytująco. – Najlepiej szybko utyć. Oscylacja ekliptyczna jest wynikiem warunków panujących wokół słońc, a panu brak na razie odpowiedniej masy. Dolna granica, o ile dobrze pamiętam, wynosi jeden i pięć dziesiątych razy dziesięć do trzydziestej kilogramów siła, ale niech się pan co do tego upewni u Ojców Miasta. Nie mylę się na pewno co do rzędu wykładnika potęgi. – Niech to diabli – zaklął Amalfi. Odwiesił słuchawkę i nie spiesząc się, zabrał do zapalania cygara, w czym wyraźnie przeszkadzały mu, widziane kątem oka, pędzące gwiazdy. Za każdym razem, kiedy któraś z nich przelatywała z oślepiającym błyskiem tuż obok miasta, cygaro najwyraźniej przygasło. W końcu udało mu się jednak pokonać złośliwość przedmiotu i zaciągając się głęboko wonną mgiełką, znów kazał się połączyć, tym razem z Hazletonem. – Mark? Próbowałeś mi kiedyś wytłumaczyć, jak to czasami muzyk gra nieco szybciej początek i koniec jakiegoś utworu po to, by móc wolniej zagrać jego część środkową. Czy dobrze to zrozumiałem? – Tak, na tym właśnie polega tempo rubato. W dosłownym tłumaczeniu: „skradziony czas”. – Chodzi mi o to, żeby właśnie coś takiego wprowadzić do lotu tej kupy kamienia, kiedy będziemy przechodzili przez układ słoneczny. Zależy mi na tym, żeby zwolnić odrobinę w okolicach Ziemi, ale tak, by sumaryczny czas przelotu przez układ się nie zwiększył. Masz na to jakiś pomysł? Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. – Nic mi nie przychodzi do głowy, szefie. Kontrolowanie tego rodzaju lotu jest często prawie intuicyjne. Sam mógłby pan to zrobić pewnie znacznie lepiej niż O'Brien ze wszystkimi swoimi urządzeniami sterowniczymi. – W porządku. Dzięki. Jeszcze jedno pudło. Przy tej szybkości o ręcznym sterowaniu lotem nie mogło być w ogóle mowy. Żaden pilot, w tym także Amalfi, nie miał takiego refleksu, żeby precyzyjnie pokierować Czaplą VI. A to przecież właśnie konieczność uzyskania choćby jednosekundowej absolutnej precyzji lotu planety nasunęła mu pomysł wykorzystania oscylacji ekliptycznej. Nawet gdyby mu się to udało, nie miałby żadnej pewności, że w krytycznym momencie będzie w stanie wprowadzić do trajektorii lotu Czapli VI matematycznie ścisłą korektę, dla dokonania której przebył dziesiątki tysięcy lat świetlnych. – Carrel?! Czy możesz przyjść tu do mnie na górę? Chłopak zjawił się prawie natychmiast. Znalazłszy się na balkonie, nie mógł oderwać wzroku od przelatujących w straszliwym pędzie gwiazd. W jego oczach czaiło się coś, co do złudzenia przypominało Amalfiemu trzymany w twardych ryzach strach. – Słuchaj no, Carrel. Ty zaczynałeś z nami chyba jako tłumacz, prawda? Musiałeś więc czysto używać w swojej pracy głoso-drukarek. – Owszem, proszę pana. – To świetnie. Powinieneś zatem pamiętać, co się dzieje, kiedy wózek tej maszyny zawraca i robi odstęp między następnym wierszem. Mniej więcej w połowie nawrotu hamuje delikatnie, żeby impetem swego uderzenia nie rozbić ogranicznika drukarki. Tak to mniej więcej wygląda, prawda? Otóż chciałbym wiedzieć, jak się uzyskuje to zwolnienie nawrotu wózka. – W małych maszynach powrotna linka umieszczona jest na krzywce, a nie na krążku – powiedział powoli Carrel, marszcząc czoło. – Ale duże, skomplikowane urządzenia, takie jakich używamy podczas negocjacji wielostronnych, są sterowane elektronicznie czymś, co się nazywa klistron. Ale jak on działa, nie mam pojęcia. – Dowiedz się – polecił Amalfi. – Dzięki, Carrel, o to mi właśnie chodziło. Chcę, żeby takie urządzenie włączono w obecny obwód pilotażu, ale w taki sposób, by szczyt efektu hamowania przypadł na moment naszego przejścia przez układ słoneczny. Przypuszczam, że dzięki temu udałoby się jednocześnie utrzymać nasz termin dotarcia do Obłoku Magellana. Myślisz, że to możliwe? – Chyba tak, proszę pana, brzmi to dość prosto – odparł Carrel i zszedł na dół, nie czekając na pozwolenie. Pół sekundy później miasto minął jakiś pokryty plamami czerwony gigant, tym razem naprawdę o włos. Zadzwonił telefon. – Pan burmistrz? Mówi O'Brien. Dżungla zbliża się do Ziemi. Czy mam pana przełączyć? Amalfi drgnął. Tak szybko?! Czapla VI w dalszym ciągu była megaparseki od miejsca spotkania. Wyobrażenie sobie szybkości, przy której przybycie w okolice Ziemi na czas ciągle jeszcze byłoby możliwe, przekraczało jego możliwości. Oszałamiające pędem migotanie gwiazd zaczęło naraz wywierać efekt uspokajający. – Tak, niech pan mi da pełnego diraka na wszystkich obwodach i przygotuje się do przerzucenia nas na kurs alternatywny. Czy pan Hazleton kontaktował się już z panem? – Jeszcze nie – odparł pilot. – Ale zespoły pilotażu anonsowały mi jakąś działalność Ojców Miasta, prowadzoną, jak rozumiem, na polecenie pana albo menedżera miasta. Wygląda na to, że w czasie opozycji będziemy pozbawieni komputerowego sterowania lotem. – Zgadza się. No dobrze, O'Brien, niech mnie pan przełącza – powiedział Amalfi. Założył swój ogromny hełmofon wizyjny i... ...znalazł się z powrotem w dżungli. Ławica miast, wytracając gwałtownie szybkość, wchodziła właśnie w tak zwaną grupę lokalną – arbitralnie ustanowiony obszar o promieniu pięćdziesięciu dziewięciu lat świetlnych, z umieszczonym w jego centrum ziemskim słońcem. Pomimo wielkich fal migracyjnych, które pomieściły setki milionów ludzi w inne, dalej od centrum położone regiony wszechświata, był to w dalszym ciągu najgęściej zaludniony obszar całej Galaktyki. Rozbrzmiewające teraz w słuchawkach wędrowców sygnały wywoławcze zdawały się pochodzić z miejsc na zawsze pogrzebanych w historii: Eridana 40, Procyon, Krzyża 60, Syriusz, Łabędzia 61, Altair, RD- 4°4048, Wilka 359, Alfa Centaura... Pojawienie się w hełmofonach głosu Ziemi nie było oczywiście żadną nowością; usłyszeć jednak stacje nadawcze tych innych światów było niemal tym samym, co zostać okrzykniętym przez wartowników starożytnych Teb albo czujniki obozu generała Grunta. Do tej pory władca dżungli zdołał już wpoić w wędrowne miasta zasady quasi-wojskowej musztry i uformować je w wielki stożek o osi długości osiemnastu milionów mil. U jego wierzchołka umieścił małe miasta, których uzbrojenie ograniczało się zapewne do lekkiej broni defensywnej. Tuż poniżej wierzchołka – który w rzeczywistości był paraboidalnie zaokrąglony i kształtem przypominał głowę komety – sunęły największe miasta dżungli, tworząc trzon tej przestrzennej bryły. Wśród nich znajdowało się miasto samego Króla, nie było tam natomiast „nowego”, który pomimo swej wielkości trzymał się daleko z tyłu, niemal na samym brzegu formacji. To właśnie takie jego usytuowanie umożliwiło trutniowi objęcie kamerami całego stożka, jako że O'Brien miał polecenie nie spuszczać z oczu przede wszystkim wielkiej, nieprzejrzystej kuli. Podstawę stożka stanowiły miasta średniej wielkości, ale przystosowane do prac w najtrudniejszych warunkach. One także nie posiadały raczej ciężkiego uzbrojenia, górowały jednak nad innymi tym, że ich pokładowe wiratory można było polaryzować aż do niemal całkowitej odporności miasta na wszelkie ataki, poza atakami ciężkich okrętów wojennych. Generalnie rzecz biorąc, wyglądało to na kawałek niezłej roboty organizatorskiej, pozwalającej na wykorzystanie wszystkich zasobów stojących do dyspozycji Króla. Taka formacja sugerowała posiadanie potężnych odwodów i znaczną zdolność obronną, nie zdradzając jednocześnie zbyt otwarcie zamiaru natychmiastowego ataku. Amalfi oparł wygodniej na ramionach ciężki hełmofon wizyjny i położył rękę na balustradzie balkonu, tuż obok krążka sterowniczego. W tym samym momencie w uszach zadźwięczał mu tubalny głos. – Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi do miast – zadudnił ciężko. – Rozkazuję wam wytracić całą szybkość i do czasu rozpatrzenia waszej petycji zostać tam, gdzie jesteście. – Nie ma mowy – odparł głos Króla. – Dalej, ostrzegam was, że aktualnie obowiązujące zarządzenia Rady zakazują wędrowcom zbliżania się do Ziemi na mniej niż dziesięć lat świetlnych. Zarządzenia te zabraniają także urządzania zgromadzeń wędrownych miast, za co uważa się spotkanie w jednym miejscu i czasie ponad czterech organizmów miejskich. Mimo to zostaliśmy upoważnieni do powiadomienia was, że ten ostatni zakaz zostanie w waszym przypadku uchylony na czas rozpatrywania waszej sprawy, pod warunkiem, że nie przekroczycie limitu minimalnej odległości od Ziemi. – Właśnie go przekraczamy – odparł natychmiast Król. – Będziecie musieli dobrze się nam przyjrzeć. Nie mamy zamiaru zakładać tutaj drugiej dżungli; nie przebywaliśmy takiego szmatu drogi na darmo. – Wobec tego – ciągnął głos Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi z niewzruszoną obojętnością biurokraty, którego cały świat ujęty został w paragrafy – prawo stanowi, że miasta biorące udział w zgromadzeniu podlegają rozbiórce. W tym wypadku, tak jak w każdym innym, zastosowany zostanie pełny wymiar kary. – Nie zostanie, tak jak nie jest stosowany w dziewięćdziesięciu czterech wypadkach na każde sto. Nie mamy zamiaru używać siły, ani zagrozić Ziemi niczym innym jak tylko kilkoma głośnymi skargami. Przylecieliśmy tutaj, ponieważ był to jedyny sposób na uzyskanie sprawiedliwego rozpatrzenia naszej prośby. Chodzi nam tylko i wyłącznie o sprawiedliwość. – Zostaliście ostrzeżeni. – Wy też. Nie możecie nas zaatakować. Nie ośmielicie się. Jesteśmy obywatelami, a nie bandytami. Domagamy się sprawiedliwości i przybywamy dopilnować, by stało się jej zadość. W słuchawkach rozległo się krótkie „pik” wybieraka anteny przełączającego diraka na inną częstotliwość. – Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Trzydzieści Dwa – zadudnił nowy głos. – Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm. Proszę potwierdzić. Następne „pik”, tym razem przełączające na częstotliwość używaną przez Króla do porozumiewania się z dżunglą. – Podciągnąć, chłopcy – powiedział Król. – Trzymać szyk. Kierujemy się do miejsca obozowiska piętnaście stopni na północ od ekliptyki, gdzieś w rejony Saturna, ale dziesięć stopni przed nim. Dokładne współrzędne podam wam później. Jeżeli tam nie będą chcieli z nami gadać, to przesuniemy się w okolice Marsa i wtedy napędzimy im prawdziwego strachu. Ale damy im jeszcze jedną szansę. – A skąd wiesz, że oni dadzą szansę nam? – spytał ktoś głosem, z którego przebijało wyraźne zdenerwowanie. – Jak ci źle tutaj, to wracaj do Akolitów. Nie będę po tobie płakał. Pik. – Komandor Eisenstein do kwatery Głównej. Potwierdzam Niebieski Alarm dla Dowództwa Trzydzieści Dwa. Uwaga, Rejon! Ogłaszam Niebieski Alarm. Ogłaszam Niebieski Alarm. Pik. – Hej, tam przy podstawie stożka! Wyhamujcie trochę! Depczecie nam po piętach! – Opowiadasz, Budapeszt. Nasze zbiorniki tego nie pokazują. – Psiakrew, to zajrzyjcie do nich jeszcze raz! Zaczyna mi tu cholernie wzrastać masa... Pik. – Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Osiemdziesiąt Trzy! Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm. Proszę o potwierdzenie. Uwaga, Dowództwo Rejonu Trzydzieści Dwa! Ogłaszam Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm. Proszę potwierdzić. – Eisenstein, Dowództwo Rejonu Trzydzieści Dwa. Potwierdzam Czerwony Alarm. Pik. – Prozerpina Dwa, Prozerpina Dwa do Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi. Zaczynamy przejmować pierwsze z tych miast. Jakie instrukcje? (– Gdzie, u diabła, jest ta Prozerpina? – spytał Amalfi Ojców Miasta. – PROZERPINA JEST GAZOWYM GIGANTEM O ŚREDNICY JEDENASTU TYSIĘCY MIL, POŁOŻONYM POZA ORBITĄ PLUTONA W ODLEGŁOŚCI... – Starczy. Cicho.) – Centrum Dowodzenia do Prozerpiny Dwa. Przestań chlipać, wytrzyj nos. Wszystkim zajmuje się Kwatera Główna. Wstrzymaj się od jakichkolwiek akcji. Pik. – Budapeszt, oni biorą nas w widły! – Widzę. Zakładajcie obóz, tak jak mówiłem. Dopóki nie popełnimy jakiegoś prawdziwego przestępstwa, nie ośmielą się nas tknąć i dobrze o tym wiedzą. Nie dajcie się nastraszyć tej paradzie glin. Pik. – Pluton Jeden, Pluton Jeden, do Centrum Dowodzenia Obroną Ziemi. Przejmujemy awangardę miast. – Siedź spokojnie, Pluton Jeden. – Nie zobaczycie ich już więcej, dopóki nie założą obozu. My jesteśmy w opozycji z Prozerpiną, ale Neptun i Uran są zupełnie poza torem lotu... – Mówię, siedź spokojnie! Ziemskie słońce na ekranach trutnia powoli stawało się coraz większe, a poruszał się on z tą samą szybkością co cała dżungla. Z miasta Słońce nadal pozostawało niewidoczne, a oglądane w wizjofonie było maleńką żółtą iskrą. Wyglądało jak łuk węglowy, widziany przez system optyczny ustawiony na nieskończoność. Ale było to bezsprzecznie ojczyste słońce. Patrzący na nie Amalfi poczuł nagle dziwny ucisk w gardle. W tej chwili Czapla VI mknęła przez centrum Galaktyki, gdzie ze względu na maskujące obłoki gwiezdnego pyłu, nie było widocznego z Ziemi zagęszczenia gwiazd. Pędząca planeta zostawiła za sobą właśnie jedną z takich mgławic czerni, w której każde słońce zdawało się zjawą, a każde szczęśliwe jego ominięcie – cudem. Przed nią otwierało się przeciwległe ramię Drogi Mlecznej, a w nim ten jeden zdumiewający świat. Amalfi zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego unosząca się daleko przed nim w wizjofonie maleńka, niczym nie różniąca się od innych iskierka przyprawia go o tak nieznośne szczypanie i wilgotnienie oczu. Dżungla zdążyła już się prawie zupełnie zatrzymać, zmniejszając szybkość do wielkości odpowiedniej dla lotu międzyplanetarnego i w dalszym ciągu ją wytracając. Po upływie następnych dziesięciu minut prędkość miast w stosunku do Słońca spadła do zera i kamery trutnia znów pokazały Amalfiemu coś, co widział tylko raz w całym swoim życiu – Saturna. Dla burmistrza, przywykłego do myślenia kategoriami odległości międzygwiezdnych, planeta zdawała się unosić na wyciągnięcie ręki. Żaden ziemski astronom amator korzystający z nowego, niepewnego i źle ustawionego teleskopu nie mógł patrzeć na tę upierścienioną planetę bardziej zdumionymi oczyma. Amalfi w pierwszej chwili po prostu osłupiał. To, co zobaczył, było nie tylko niewiarygodnie piękne, ale także absolutnie niemożliwe. Gazowy gigant ze sztywnymi pierścieniami! A do tego z krążącą wokół niego jeszcze jakąś inną planetą o średnicy co najmniej trzech tysięcy mil – oczywiście oprócz normalnej rodziny satelitów, wielkością dorównujących Czapli VI. Po co w ogóle opuszczał kiedykolwiek system słoneczny, skoro tuż pod bokiem rodzinnej planety istniał świat tak niesłychanie anomalny? Pik. – Zakładajcie obóz – polecił Król. – Zatrzymamy się tutaj na jakiś czas. Psiakrew! Wy tam, u podstawy stożka, ciągle włazicie nam na plecy. Musimy się tutaj zatrzymać! Czy to nigdy do was nie dotrze? – Wytracamy szybkość w zupełnym porządku, Budapeszt. To ten nowy skrobie wam marchewki. Wygląda na to, że ma jakieś kłopoty. Diagnoza wydawała się trafna. Ogromny kulisty obiekt oddzielił się wyraźnie od trzonu formacji i znajdował się w tej chwili już daleko w przodzie, zbliżając się prawie do czubka stożka. Cała kula drżała lekko podczas tego wyłamywania się z szyku i co jakiś czas matowiała, jakby pod wpływem nagłej i niekontrolowanej polaryzacji. – Połączcie się z nim i zapytajcie, czy nie potrzebuje jakiejś pomocy. A reszta na orbity! Amalfi bez namysłu warknął: – O'Brien, czas! – Zgodny z planem, proszę pana. – Skąd będę wiedział, kiedy ten drążek zacznie działać? – On już działa, panie burmistrzu – odparł pilot. – Ojcowie Miasta wyłączyli się natychmiast po dotknięciu go przez pana. Usłyszy pan sygnał ostrzegający na pięć minut przed wejściem naszego hamowania w głęboki fragment krzywizny, a potem co pół sekundy, dopóki z niej nie wyjdziemy. Przez dwie i pół sekundy od ostatniego „bip” wszystko w pana ręku. A potem drążek zostanie odłączony i stery przejmą z powrotem Ojcowie Miasta. Pik. – Admirale MacMillan, czy ma pan zamiar w ogóle podjąć jakąś akcję? Jeśli tak, to chciałbym wiedzieć jaką? Nowy głos dochodzący z diraka wzbudził w Amalfim natychmiastową antypatię. Był monotonny, nosowy i tak wyprany z wszelkich emocji, że do złudzenia przypominał głos generatora mowy. Ludzka była w nim tylko nieuchwytna nuta faryzeuszostwa zabarwionego kropelką Angst (po niemiecku strach). Amalfi miał nieodparte wrażenie, że w czasie rozmowy jego właściciel nigdy nie patrzy swemu rozmówcy w twarz. Z całą pewnością człowiek ten nie mógł znajdować się na powierzchni ziemi i szukać wzrokiem na niebie nadciągających petentów. Natomiast niemal na pewno już dość dawno temu zaszył się bezpiecznie gdzieś w głębokim schronie. – W tej chwili żadnych, ekscelencjo – odparł głównodowodzący ziemskiej policji. – Zatrzymali się i są chyba skłonni okazać rozsądek. Poleciłem komandorowi Eisensteinowi, by czuwał nad zachowaniem całkowitego porządku w ich obozie. – Admirale, te miasta złamały prawo. Znalazły się tutaj wbrew zakazowi zbliżania się do Ziemi, a już sama wielkość ich zgromadzenia jest ciężkim przestępstwem. Czy jest pan tego świadom? – Tak, panie prezydencie – odparł MacMillan głosem pełnym najwyższego szacunku. – Jeżeli życzy pan sobie, żebym nakazał jakieś aresztowania... – Nie, nie, nie. Nie możemy przecież aresztować całej tej bandy latających trampów. Tu trzeba środków odpowiednich i stanowczych, admirale. Tym ludziom należy dać lekcję. Nie możemy dopuścić do tego, by całe flotylle miast ciągnęły na Ziemię, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. To jest fatalny precedens. Wskazuje na zupełny upadek gwiezdnej moralności. Jeśli nie przywrócimy poszanowania dla pionierskich cnót naszych przodków, światła na całej Ziemi zgasną, a międzygwiezdne ścieżki pozarasta trawa. – Tak jest, panie prezydencie – powiedział głównodowodzący. – Dobrze powiedziane, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię. Oczekuję pańskich rozkazów, panie prezydencie. – Mój rozkaz brzmi: niech pan coś zrobi. Ten obóz jest ropiejącym wrzodem na błękitnym ciele naszego nieba. Czynię pana osobiście odpowiedzialnym za jego usunięcie. – Tak jest, panie prezydencie. – Głos admirała zadźwięczał jak najtwardszy metal. – Komandorze Eisenstein, proszę przystąpić do realizacji Operacji A. Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy! Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm. – Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy potwierdza Czerwony Alarm. – Eisenstein do głównodowodzącego.. – Słucham, MacMillan. – Admirale, na pańskie ręce przekazuję swoją rezygnację. Instrukcje pana prezydenta nie nakazywały przeprowadzania Operacji A. Nie wezmę na siebie tej odpowiedzialności. – Niech pan wykona rozkaz, komandorze – odparł zimno głównodowodzący. – Przyjmę pańską rezygnację po przeprowadzeniu Operacji. Miasta zawisły bez ruchu na swych orbitach, w napięciu oczekując na rozwój wypadków. Przez kilka sekund nic się nie działo. Nagle z nicości otaczającej dżunglę zaczęły wypryskiwać gruszkowate policyjne okręty. I niemal w tej samej chwili cztery miasta zamieniły się w rozszalałe chmury wrzącego gazu. Obwody akomodacyjne trutnia zwarły gwałtownie przesłony, zmniejszając intensywność przekazu do poziomu, przy którym znów można było dojrzeć cokolwiek przez oślepiającą jasność wybuchu. Przez długą jak wieczność sekundę miasta pozostały zawieszone w kompletnym bezruchu, najwyraźniej całkowicie oszołomione tym, co się stało. Podobnie jak Amalfi; żadne z nich nie mogło sobie wyobrazić, żeby Ziemia posunęła się do czegoś takiego. Tylko jedyna w swoim rodzaju mieszanina poczucia winy i bestialstwa mogła zaowocować tak morderczą reakcją na obecność miast. Ale widać pan prezydent i admirał MacMillan byli w stanie dostarczyć potrzebnych do tej mieszaniny składników... Pik. – Walczyć! – rozległ się potężny ryk Króla. – Walczyć, durnie! Rozniosą nas wszystkich w gaz! Walczcie! Następne miasto rozpadło się na atomy. Policja wprowadziła do akcji miotacze Bethego, a ponieważ wszystkie obwody akomodacyjne miast dostosowały się do poziomu jasności wybuchów wodorowych, nie były w stanie pokazać bladych promieni naprowadzających tej groźnej broni. Było to z pewnością rozmyślnie wprowadzone utrudnienie zastosowania się do rozkazów Króla. Ale Budapesztowi udało się już wyrwać z głowicy stożka; zataczając szeroki łuk ruszył na Ziemię. Plunął morderczą salwą ognia w statki policyjne i jeden z nich trafił. Masa rozżarzonego, topiącego się metalu pojawiła się w wizjofonie Amalfiego jako blada plamka, która prawie natychmiast zgasła. W ślad za Królem pomknęło kilka mniejszych miast, potem kilkanaście. A potem nagle cała, ogromna fala... Pik. – MacMillan! Niech pan ich zatrzyma! Każę pana rozstrzelać! Oni dokonają inwazji... Z każdą sekundą na niebie pojawiało się coraz więcej pojazdów policyjnych. Obszar, w którym obozowały miasta, zaczął stopniowo zmieniać się w coraz lepiej widoczną mgławicę cząsteczek gazu, pyłu, skroplonego metalu i pary wodnej. Pośród tego wszystkiego, już prawie na granicy widoczności, krzyżowały się rozbiegane promienie naprowadzające miotaczy Bethego. Odległe Słońce zaczęło wywierać już swój wpływ i cała masa mgły, promieniując wtórnie, zalała scenę walki pogłębiającą się, lśniącą poświatą, na którą obwody akomodacyjne nic nie mogły poradzić. Widok przekazywany przez kamery trutnia do złudzenia przypominał Amalfiemu NGC 1435 w Byku, z wybuchającymi miastami zastępującymi Super Nowe w Plejadach. Ale tych Super Nowych było znacznie więcej niż byłaby to możliwe, gdyby to tylko miasta się w nie zmieniały, a niektóre z nich rozbłysły daleko poza obszarem obozu. Ku swemu absolutnemu zaskoczeniu Amalfi zauważył, że pojazdy policyjne zaczynają eksplodować równie szybko, jak się pojawiają. Kłębowisko zupełnie pozbawionych organizacji miast zaczynało najwyraźniej przechodzić do kontrataku. Lecz przecież wrodzony brak zdolności do prowadzenia działać wojennych wykluczał możliwość, że to im właśnie należy przypisać te ogromne straty policyjne: Musiało dziać się coś jeszcze, coś zupełnie innego; między oddziałami policji szalała jakaś upostaciowiona śmierć... – Dowództwo Osiemdziesiąt Trzy! Operacja A, wariant Alfa – biegiem! Jakiś ciężki krążownik policyjny wybuchł w niewiarygodnej, bezdźwięcznej eksplozji. Miasta wygrywały. A przecież każdy pojazd policyjny mógł sobie bez najmniejszego trudu poradzić z trzema wędrowcami – i w momencie rozpoczęcia tego pogromu na każde miasto przypadło co najmniej pięć okrętów wojennych. Wędrowcy nie mieli żadnej szansy. A jednak wygrywali. Gotując się z wściekłości, ruszyli rwącym strumieniem na Ziemię, a okręty policyjne, wyposażone w najbardziej morderczą broń, jaką wymyśliła ludzkość, wybuchały na całym niebie jak mydlane bańki. A na samym przodzie, wysforowana nieco przed tłum rozjuszonych miast, pędziła najwyraźniej nie kontrolowana przez nikogo, olbrzymia srebrna kula. Amalfi widział już teraz samą Ziemię – mikroskopijny, błękitnozielona kropka zawieszona w bezmiarze czerni. Pomimo iż z fantastyczną szybkością zaczęła zmieniać się w wyraźną tarczę, nie próbował lepiej jej się przyjrzeć; nie chciał jej widzieć. Już wystarczająco zatarła mu jasność widzenia mgiełka sentymentalnych łez, wyciśniętych widokiem rodzinnego słońca. Ale oczy same mu do niej wracały. Dojrzał błysk czapy lodowej na jednym z biegunów... ... bip!... Ten dźwięk wstrząsnął nim całym. Uzmysłowił sobie nagle, że sygnał rozległ się nie po raz pierwszy. Miasto przemknie przez układ słoneczny w ciągu następnych dwóch i pół sekundy albo nawet szybciej – nie miał przecież najmniejszego pojęcia ile razy to „bip!” dobijało się już próżno do jego świadomości zahipnotyzowanej walką z błękitnozielonkawą planetą. Z największym wysiłkiem swojej wrodzonej intuicji mógł się tylko domyślać, że to właśnie teraz... Pik. – MIESZKAŃCY ZIEMI!!! MY, MIASTO WSZYSTKICH PRZESTRZENI WZYWAMY WAS... Jednym gładkim ruchem przesunął drążek sterowniczy o trzy milimetry w dół i w prawo. Ojcowie Miasta natychmiast wyrwali mu go z rąk. Ziemia zniknęła; to samo zrobiło ziemskie słońce. Czapla VI zaczęła gwałtownie przyspieszać, odzyskując swoją nieprawdopodobną, niosącą ją na drugą stronę Galaktyki, prędkość; tę prędkość, którą obdarzyły ją pośmiertnie dwa wędrowne miasta. – ...WASI NATURALNI NA ZAWSZE WŁADCY, SYNOWIE GWIAZD, PRAWNI SPADKOBIERCY WSZELAKIEJ MĄDROŚCI WIECZNEGO WSZECHŚWIATA, NOWI PANOWIE DEKADENCKIEJ CYWILIZACJI ZIEMI – NADCHODZĄ!!! ROZKAZUJEMY WAM PRZYGOTOWAĆ SIĘ... W tym momencie źródło napuszonego głosu przestało nagle istnieć. Błękitna plamka, która była ostatnim widzianym przez Amalfiego obrazem jego przodków, zniknęła już długie sekundy wcześniej. Cała Czapla VI zadrżała, gwałtownie i rozbrzmiała hukiem gigantycznego zderzenia. Amalfi upadł ciężko na podłogę balkonu, a wielki wizjofon przekrzywił mu się na głowie i ramionach, odcinając go od obrazu toczonej w dżungli bitwy. Ale nie miało to już dla niego żadnego znaczenia. Ten gwałtowny wstrząs i śmierć tamtego osobliwego głosu oznaczały koniec prawdziwej bitwy. Oznaczały koniec jakiegokolwiek realnego zagrożenia dla Ziemi. Oznaczały także koniec wszystkich wędrownych miast. Nie tylko tych zgromadzonych w dżungli, ale wszystkich koczowniczych miast jako klasy, w tym także własnego miasta Amalfiego. Bo ten wstrząs, przekazany dzwonnicy ratusza przez jądro Czapli VI, dowodził, że tę jedną chwilę osobistego kierowania lotem planety Amalfi zdołał odpowiednio wykorzystać. Gdzieś na czołowej półkuli Czapli VI powstał właśnie potężny, rozpalony do białości krater. Ten krater i ślady związków metali zatopionych we wrzącym szkliwie jego zboczy stały się grobowcem najstarszej ze wszystkich legend wędrowców: wegańskiego fortu orbitalnego. Teraz już nikt nigdy nie dowie się, jak długo ta kwintesencja wegańskiej myśli wojskowej czyhała gdzieś w Galaktyce na tak niepowtarzalną szansę odwetu. Odpowiedzi na to pytanie nie mogła z całą pewnością dostarczyć sama Wega – na tej zdegenerowanej planecie fort orbitalny był takim samym mitem jak we wszystkich innych rejonach Galaktyki. A jednak istniał naprawdę. Istniał i czekał cierpliwie, aż nadejdzie moment, w którym będzie mógł zemścić się na Ziemi. Nie miał z pewnością nadziei na wskrzeszenie błękitno-białego wegańskiego imperium, obejmującego miliony gwiazd; chciał po prostu wymazać z przestrzeni tę jedyną zwykłą planetę pewnego zwykłego słońca, która w tak niewytłumaczalny sposób zdołała obrócić w proch świetność Wegi. W pojedynkę nawet fort nie mógł mieć nadziei na odniesienie triumfu nad Ziemią. Ale zamieszanie wywołane „marszem” oraz przypuszczenie, że Ziemia będzie się wahała zniszczyć swoje miasta tak długo, aż będzie dla niej za późno, zdawały się dostarczać idealnej wprost okazji do uderzenia. Fort wrócił z długotrwałego, owianego mgiełką legendy wygnania, kryjąc się po pierwsze pod postacią miasta, a po drugie – baśniowej postaci. Podjął swą ostatnią próbę. Dzwonnicą lekko kołysały szczątkowe tektoniczne fale pouderzeniowe. Amalfi podniósł się z podłogi, przytrzymując się słupka balustrady balkonu. – O'Brien, porzucamy tę kupę skały; niech leci dalej tym kursem. My startujemy. Proszę ustawić miasto na kursie alternatywnym. – Do Wielkiego Magellana? – Zgadza się. Naprawcie szybko wszystkie szkody wyrządzone przez trzęsienie Czapli VI. Niech pan powiadomi o wszystkim panów Hazletona i Carrela. – Tak jest. I w dodatku wegańska forteca prawie odniosła zwycięstwo. Zapobiegł temu tylko przelot samotnego świata skazanego na opuszczenie Galaktyki. A Ziemia nigdy się o tym nie dowie. Z całej tej historii na zawsze znać będzie tylko mały szczegół – przelot Czapli VI przez układ słoneczny. Wszystkie pozostałe dowody wrzały teraz i wtapiały się w stygnące zbocza krateru, który wyrósł na zwróconej w kierunku lotu półkuli planetoidy. A Amalfi miał zamiar dopilnować, żeby nawet jej nazwa była dla Ziemi na zawsze stracona... Jak Ziemia była na zawsze stracona dla wędrowców. W gabinecie burmistrza zebrali się absolutnie wszyscy: Dee, Hazleton, Carrel, doktor Schloss, sierżant Anderson, Jake, O'Brien, technicy, a za pomocą obejmującego całe miasto systemu dwustronnej łączności wizyjnej także wszyscy pozostali mieszkańcy miasta – nawet jego Ojcowie. Było to pierwsze tego typu zebranie od czasów ostatnich wyborów, tych, po których menedżerem miasta został Hazleton. Tylko niewielu spośród obecnych uczestników zebrania pamiętało tamto wydarzenie, oczywiście poza Ojcami Miasta. Amalfi zaczął mówić. Jego głos brzmiał rzeczowo, spokojnie, bezosobowo, słowa kierował do wszystkich zebranych, do miasta jako organizmu; ale patrzył prosto na Hazletona. – Przede wszystkim – powiedział – jest niesłychanie ważne, żeby każdy z nas zrozumiał naszą ogólną sytuację astrofizyczną. Kiedy jakiś czas temu oderwaliśmy się od Czapli VI, planeta ta kierowała się właśnie w stronę Małego Obłoku Magellana, który jest jedną z dwóch naszych galaktyk satelickich, oddalających się od Galaktyki wzdłuż jej południowego ramienia. Czapla VI w dalszym ciągu zmierza w tamtą stronę i jeżeli nie spotka jej coś zupełnie nieprawdopodobnego, powinna dolecieć do Obłoku, przedostać się przez niego na drugą stronę i zniknąć w odległych rejonach międzygalaktycznych. Pozostawiliśmy na niej niemal cały sprzęt odzyskany w czasie pobytu w dżungli z dwóch martwych miast, nie mieliśmy jednak innego wyjścia. Przeniesienie tych urządzeń na nasz pokład było niemożliwe. Niemożliwe było także pozostanie na Czapli VI, ponieważ Ziemia na pewno będzie ścigała tę planetę i to albo do momentu opuszczenia przez nią naszej Galaktyki, albo tylko do chwili upewnienia się, że nas już na niej nie ma. – Dlaczego? – rozległo się prawie jednocześnie kilka głosów osób korzystających z ogólnego systemu łączności wizyjnej. – Lista przyczyn jest bardzo długa. Nasz przelot planetą przez układ słoneczny był poważnym pogwałceniem ziemskich praw. Co więcej, Ziemia zapisała także na nasze konto zniszczenie w czasie przelotu jednego z miast. Oni nie znają prawdziwej natury tego „miasta”. Nawiasem mówiąc, jest bardzo ważne, żeby nigdy jej nie poznali, nawet gdyby trzymanie tego w tajemnicy miało oznaczać, że na wieki przylgnie do nas miano morderców. Dee poruszyła się gwałtownie na znak protestu. – Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy oficjalnie przypisać sobie tej zasługi. W końcu to, co zrobiliśmy dla Ziemi, to naprawdę wielka rzecz. – Ponieważ sprawa niezostała jeszcze zakończona. Dla ciebie, Dee, Weganie są starożytnym ludem, o którym po raz pierwszy usłyszałaś trzysta lat temu. A tymczasem Wega władała niemal całą Galaktyką znacznie wcześniej niż Ziemia, a Weganie zawsze byli – i właśnie dowiedli, że w dalszym ciągu są – bardzo groźnym przeciwnikiem. Ten fort nie mógł istnieć w całkowitej próżni. Musiał od czasu do czasu zawijać do jakiegoś portu, podobnie jak my. A będąc okrętem wojennym o bardzo skomplikowanym wyposażeniu, potrzebował znacznie precyzyjniejszych – i częstszych – napraw, remontów czy choćby zwykłych przeglądów konserwacyjnych, niż mógłby to robić we własnym zakresie. Amalfi rozejrzał się po zebranych sprawdzając, czy rozumieją, po czym mówił dalej. – Gdzieś w Galaktyce musi istnieć co najmniej jedna kolonia Wegan, stwarzająca, w dalszym ciągu potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Tę kolonię trzeba otrzymać w absolutnej nieświadomości tego, co się stało z jej główną bronią. Nie wolno nam dopuścić, żeby dotarła do nich wiadomość o zniszczeniu fortu, bo wtedy wybudują jego następcę. Tam, gdzie pierwszy poniósł klęskę, drugi może zwyciężyć. Przyczyną klęski pierwszego był koczowniczy charakter kultury, na której do tej pory opierała się hegemonia Ziemi; pokonali go wędrowcy. Amalfi westchnął i pokiwał głową jakby do swoich niewesołych myśli. – Ale w czasie, który teraz nastąpi – kontynuował – wędrowcy nie będą czynnymi czy choćby mile widzianymi elementami galaktycznego życia. Chora na depresję Galaktyka będzie słaba jak niemowlę, a szczególna niemoc ogarnie Ziemię. Jeżeli Weganie dowiedzą się, że ich fort na nią uderzył i był zaledwie o włos od jej obalenia, to natychmiast rzucą się do budowy następnej fortecy, a wtedy... – Zwrócił się do dziewczyny: – Sama więc widzisz, Dee, że musimy zachować to w tajemnicy. Niezupełnie przekonana o słuszności tego, co powiedział Amalfi, Dee spojrzała na Hazletona, szukając wzrokiem jego poparcia, ale menedżer potrząsnął głową. – Nasza własna sytuacja nie jest w tej chwili ani dobra, ani zła – ciągnął Amalfi. – Ciągle mamy szybkość Czapli VI i w pełni kontrolujemy lot. Moglibyśmy zawinąć do każdego portu znajdującego się wewnątrz paraboli, którą zakreśli nasza trajektoria. W końcu Ziemia posiada tylko współrzędne lotu Czapli VI i nie wie zupełnie nic o naszym mieście ani o jego obecnym kursie. Z drugiej strony, nasze urządzenia są stare i zaczynają zawodzić. Już nigdy więcej nie poniosą nas nigdzie o własnych siłach. Kiedy zawiniemy do naszego następnego portu, osiądziemy w nim już na dobre. Nie mamy pieniędzy na nowy sprzęt, a bez nowego sprzętu nie możemy zarobić pieniędzy. Stąd wybór miejsca naszego następnego lądowania będzie miał ogromne znaczenie i dokonać go powinniśmy z największą rozwagą. Dlatego właśnie zaprosiłem was wszystkich do wzięcia udziału w tej naradzie. – Czy jest pan pewien, szefie – zapytał jeden z techników – że sytuacja jest aż tak zła? Chyba moglibyśmy coś sami wyremontować... – MIASTO NIE PRZEŻYJE NASTĘPNEGO LĄDOWANIA – powiedzieli głosem wypranym z wszelkich emocji Ojcowie Miasta. Technik z trudem przełknął ślinę i umilkł. – Nasza obecna orbita – powiedział Amalfi – powinna zaprowadzić nas w końcu do większego z dwóch Obłoków Magellana. Przy rozwijanej przez nas szybkości oznacza to jeszcze dwadzieścia lat lotu. Gdybyśmy rzeczywiście chcieli tam dotrzeć, trzeba liczyć, że okres ten wydłużyłby się jeszcze o jakieś sześć lat, bo wrzucenie normalnego tempa hamowania nie wchodzi w rachubę. Przy tej prędkości spalilibyśmy wszystkie wiratory na pokładzie. Uważam, że miejscem, którego szukamy, jest właśnie Wielki Obłok Magellana. Tumult. W całym mieście rozległy się okrzyki absolutnego zdumienia. Amalfi podniósł dłoń. Ci, którzy rzeczywiście znajdowali się w gabinecie, powoli się uspokoili, ale w innych miejscach miasta wrzawa trwała jeszcze dłuższą chwilę. Nie sprawiała ona jednak wrażenia wybuchu ogólnego protestu – była to raczej głośna i burzliwa dyskusja bardzo wielkiej liczby osób. – Wiem, co czujecie – powiedział Amalfi, kiedy nabrał już pewności, że jego głos dotrze przynajmniej do większości zebranych. – To daleka droga. I do tego nie ma tam prawdziwego handlu międzygwiezdnego, a już z pewnością nikt nie prowadzi wymiany handlowej z Galaktyką. Musielibyśmy się tam osiedlić na stałe, może nawet zająć uprawą roli. Byłaby to kwestia zrezygnowania z wędrownego trybu życia, kwestia wyrzeczenia się gwiezdnych przestrzeni. A ja sam doskonale wiem, jak wielkie jest to wyrzeczenie. – Ale chciałbym, byście wszyscy pamiętali, że nigdzie w całej właściwej Galaktyce nie ma już dla nas żadnej pracy, nie ma na nią nawet nadziei, choćbyśmy jakimś cudem zdołali to nasze stare, rozpadające się miasto doprowadzić znów do pełnej sprawności. Nie mamy wyboru. Musimy znaleźć sobie planetę, na której moglibyśmy się osiedlić. Planetę, którą wolno nam będzie uznać za własną. – PROSZĘ UDOWODNIĆ TĘ TEZĘ – odezwali się Ojcowie Miasta. – Właśnie mam zamiar to zrobić. Wszyscy wiecie, co się stało z galaktyczną gospodarką: uległa kompletnemu załamaniu. Dopóki główne szlaki handlowe posługiwały się stabilnym środkiem płatniczym, zawsze istniała zapłata, za jaką gotowi byliśmy pracować. Ale dziś taka waluta już nie istnieje. Wprowadzony właśnie przez Ziemię standard leków jest nie do przyjęcia dla miast, bo miasta muszą używać tych leków jako leków, a nie jako pieniędzy. Bez tego ich załogi żyłyby zbyt krótko, żeby w ogóle móc prowadzić jakikolwiek handel. My dosłownie żyjemy z długowieczności. I dlatego nie możemy nią handlować. A to jest dopiero początek. Standard leków załamie się, i to szybciej i gwałtowniej niż standard germanu. Galaktyka jest ogromna. Zanim jej gospodarka odzyska pełną równowagę, pojawią się dziesiątki nowych standardów i tysiące lokalnych systemów pieniężnych. To bezhołowie potrwa co najmniej sto lat... – CO NAJMNIEJ TRZYSTA. – No dobrze, co najmniej trzysta; liczyłem zbyt optymistycznie. Tak czy inaczej, jest zupełnie jasne, że nie możemy zarabiać na życie w systemie gospodarczym, który nie jest choć w miarę stabilny, jak również nie możemy czekać z zapartym tchem, aż Galaktyka znów nas wezwie. Tym bardziej że nie mamy żadnej pewności, czy w przyszłym, ustabilizowanym już porządku gospodarczym znajdzie się w ogóle jakiekolwiek miejsce dla wędrowców. Szczerze mówiąc, uważam, że dla wędrowców sprawa przedstawia się beznadziejnie. Ziemia będzie na nich szczególnie cięta za „marsz”, do którego ja sam z tak wielkim nakładem sił i środków zachęciłem miasta, uważając go za jedyny sposób na zwabienie wegańskiego fortu. Ale nawet gdyby „marsz” się nie odbył, to i tak miasta straciłyby rację swego bytu z uwagi na depresję. Nasze miasto nie jest w stanie osiągnąć już większej konkurencyjności kosztów produkcji. W nowej gospodarce będzie zupełnym anachronizmem. Niemal na pewno zostanie zmuszone do osiedlenia się na jakiejś planecie wybranej przez rząd. Ja proponuję wam po prostu, żebyśmy sami wybrali sobie miejsce ostatecznego postoju, na długo przedtem zanim rząd zacznie prowadzić przymusową akcję osiedleńczą. Proponuję wam, żebyśmy wybrali sobie miejsce oddalone o setki parseków od najdalszych rejonów granicznych, do których Ziemia mogłaby kiedykolwiek rościć sobie prawa; miejsce, które nieustannie oddala się z dobrą szybkością od siedziby tego rządu i wszystkiego, co może on kiedykolwiek uznać za swą własność. Proponuję, byśmy znalazłszy to miejsce, zakopali się w nim na dobre. Świat, w którym cieszyliśmy się wolnością, zaczyna ogarniać fala nowego imperializmu. Żeby zachować tę wolność, musimy wydostać się daleko poza wszelkie jego granice i założyć swoje własne małe imperium. – Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Era Nomadów dobiegła końca. Nikt nie odezwał się ani jednym słowem. Oszołomione spojrzenia krzyżowały się z dziesiątkami oszołomionych spojrzeń. I wtedy Ojcowie Miasta przerwali dźwięczną ciszę beznamiętnym: – TEZA ZOSTAŁA DOWIEDZIONA. ZACZYNAMY PROWADZIĆ ANALIZĘ WYBRANEGO OBSZARU I ZA CZTERY DO PIĘCIU TYGODNI NASZ ODPOWIEDNI PODZESPÓŁ PRZEDSTAWI JEJ WYNIKI. W wielkim gabinecie znów zapanowała absolutna cisza. Wędrowcy ważyli usłyszane słowa, wsłuchiwali się w ich dawno przebrzmiały dźwięk. Koniec z włóczęgą. Własna planeta. Stały grunt pod nogami. Codzienny wschód i zachód własnego słońca. Pogoda i pory roku – zapach wiosny. Cisza wolna od wiecznego pomruku generatorów pola. Koniec strachu, walki, klęski, ucieczki przed pogonią. Własny świat z gwiazdami oglądanymi już zawsze tylko jako maleńkie punkty rozjaśniające własne niebo. Amalfi czekał ze spokojną pewnością siebie. Wiedział, że najpierw zostaną podniesione najmniej istotne obiekcje, a wcale nie spieszył się do tego, żeby jak najszybciej je usunąć. Cisza zaczęła przeciągać się tak bardzo, że nagle ogarnął go niepokój, czy jego argumentacja nie stała się pod koniec wywodu nieco zbyt abstrakcyjna. Gdyby rzeczywiście tak było, to nie od rzeczy byłoby może potrącić nutę naiwnej praktyczności... – To rozwiązanie powinno zadowolić każdego z nas – powiedział. – Hazleton poprosił o zwolnienie go z zajmowanego stanowiska, a to z pewnością zwolniłoby go jak najskuteczniej. Carrel w dalszym ciągu mógłby zostać menedżerem miasta, ale miasta na stałe osadzonego na powierzchni jakiejś planety, co mnie osobiście bardzo by odpowiadało, bo nie mam zbytniego zaufania, do jego pilotażu. To... – Chciałbym panu na sekundę przerwać, szefie. – Mów, Mark. – To, co pan mówi, jest może bardzo piękne, ale cholernie radykalne. Nie widzę żadnego powodu; dla którego musielibyśmy tak całkowicie wyrzec się latania. Jasne, że Wielki Magellan jest daleko od miejsca, do którego udaje się Czapla VI; jasne, że jest to miejsce odludne i odosobnione; jasne, że nawet gdyby policja chciała nas tam szukać, to jest to obszar zbyt duży i słabo zbadany, by mogli nas tam znaleźć. Ale czy gdzieś w granicach Galaktyki nie ma ani jednego miejsca posiadającego te wszystkie zalety? Dlaczego musimy osiedlać się w Obłoku, który oddala się od niej z jakąś kolosalną prędkością. – TRZYSTA CZTERDZIEŚCI CZTERY MILE NA SEKUNDĘ. – Och, zamknijcie się. No dobrze, więc nie z taką znów kolosalną. Jakkolwiek by było, ten obłok jest bardzo daleko – jeżeli podacie mi dokładną odległość, to porozwalam wam wszystkie obwody! – i gdybyśmy kiedykolwiek chcieli dostać się z powrotem do Galaktyki, musielibyśmy znów użyć do tego jakiejś planety. – Zgoda. Jaką widzisz alternatywę? – Dlaczego nie mielibyśmy ukryć się w jakiejś dużej gromadzie gwiazd w naszej własnej Galaktyce? Nie w takiej nędznej jak gromada akolicka, ale w jednej z dużych gromad, na przykład takiej wielkiej, kulistej jak w Herkulesie. Musimy mieć na trasie naszego przelotu przynajmniej jedną taką gromadę. Może nawet trafiłaby nam się gromada cefeid, gdzie nawigacja wiratorowa jest niemożliwa dla każdego, kto nie zna miejscowych napięć przestrzennych. W takiej gromadzie mielibyśmy równie duże szanse ukrycia się przed policją, a jednocześnie ciągle jeszcze znajdowalibyśmy się w naszej Galaktyce i bylibyśmy pod ręką, gdyby ogólne warunki ekonomiczne się poprawiły. Amalfi zdecydował się nie zwalczać tego pomysłu. Logicznie rzecz biorąc, to Carrel, pozbawiony rzeczywistego dowództwa nad latającym miastem, powinien zgłosić te obiekcje. Fakt, że podniósł je otwarcie już teraz rezygnujący ze swego stanowiska Hazleton, zupełnie Amalfiemu wystarczał. – Nie dbam o to, czy warunki kiedykolwiek się poprawią, czy nie – odezwała się niespodziewanie Dee. – Podoba mi się pomysł posiadania swojej własnej planety i chciałabym, żeby krążyła ona tak daleko od policji, jak to tylko możliwe. Jeżeli ta planeta będzie naprawdę nasza, to jakie znaczenie może mieć to, że za dwieście lub trzysta lat znów moglibyśmy wrócić do wędrówki w poszukiwaniu pracy? Przecież wtedy nie będziemy potrzebowali jej szukać. – Mówisz tak – powiedział Hazleton – bo sama do tej pory nie przeżyłaś jeszcze tych dwustu czy trzystu lat, a do tego ciągle jeszcze ciągnie cię do życia na planecie. Większość z nas jest znacznie starsza. Większość z nas lubi wędrówkę. Nie mówię w swoim imieniu, Dee, wiesz o tym. Będę szczęśliwy mogąc opuścić tę kupę złomu. Ale cała ta propozycja pachnie mi czymś dziwnym. Amalfi, czy pan przypadkiem nie chce zmusić nas do osiedlenia się tylko po to, żeby zablokować zmianę we władzach miasta? Chyba pan wie, że to się panu nie uda. Amalfi zrobił zdziwioną minę. – Oczywiście, że wiem – powiedział. – Natychmiast po lądowaniu składam swoją rezygnację razem z tobą. W tej chwili ciągle jeszcze jestem burmistrzem tego miasta i wykonuję pracę, która należy do moich obowiązków. – Nie, nie to miałem na myśli; mniejsza z tym. Jednak w dalszym ciągu chciałbym się dowiedzieć, dlaczego musimy lecieć aż do Wielkiego Magellana. – Ponieważ będzie nasz – odezwał się niespodziewanie Carrel. Hazleton odwrócił się gwałtownie w jego stronę, zupełnie zaskoczony, ale urzeczone oczy Carrela wcale go nie widziały. – Nie tylko nasza planeta bez względu na to, którą z nich sobie wybierzemy ale cała nasza galaktyka. Oba Magellany są przecież takimi małymi galaktyczkami. Ja to wiem – jestem południowcem. Wyrosłem na planecie, przez której nocne niebo Obłoki Magellana przepływają jak tornada iskier. Do diabła, Mark! Tu nie chodzi o jedną planetę, bo to jest nic. Nie będziemy mogli latać miastem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy budowali statki kosmiczne. Możemy zakładać nowe kolonie, możemy stworzyć taki system gospodarczy, jaki nam się spodoba. Nasza własna galaktyka! Czegóż więcej moglibyśmy chcieć? – To wszystko jest zbyt proste – upierał się Hazleton. – Ja przywykłem do walki o to, czego chcę. Przywykłem do walki o miasto. Chcę robić użytek ze swej głowy, a nie kasku. Te twoje szlaki kosmiczne, twoją kolonizację i inne tego typu rzeczy musi poprzedzić morze zwykłej harówki przy orce i sianiu; przy karczowaniu i żniwach. To jest sedno moich wątpliwości co do pańskiego projektu, Amalfi. On jest marnotrawny i rozrzutny. Wpędza nas w sytuację, w której większość z nas będzie zmuszona do robienia czegoś, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Prawie cała posiadana przez nas wiedza pójdzie na marne. – Nie zgadzam się – odparł Amalfi spokojnie. – W Wielkim Magellanie są już kolonie. I nie zostały założone przez statki kosmiczne. – Więc? – Więc nie ma najmniejszej szansy na to, żebyśmy mogli osiedlić się tam bez żadnych kłopotów i w spokoju zabrać za gracowanie rabatek. Żeby móc nazwać jakąkolwiek część Obłoku naszą własną, będziemy musieli walczyć. Będzie to najcięższa walka, w jakiej kiedykolwiek braliśmy udział, bo walczyć będziemy z wędrowcami. Wędrowcami, którzy prawdopodobnie zapomnieli większość swej historii i dziedzictwa, lecz mimo to wędrowcami. Wędrowcami, którym pomysł osiedlenia się w Magellanie przyszedł do głowy znacznie wcześniej niż nam, i którzy twardo będą bronić swego patentu. – Do czego zresztą mają pełne prawo. Dlaczego mielibyśmy kłusować na cudzym terenie, kiedy w każdym innym większym zgrupowaniu gwiazd możemy mieć dokładnie to samo albo prawie dokładnie to samo? – Bo oni sami są kłusownikami i czymś znacznie gorszym. Dlaczego w dawnych czasach, kiedy wędrowcy byli jeszcze poważanymi obywatelami Galaktyki, jakieś miasto miałoby lecieć aż do Obłoków Magellana? Dlaczego oni nie osiedlili się w jakiejś wielkiej gromadzie gwiazd? Rusz głową, Mark! Bo to byli pirgale! Miasta, które musiały lecieć aż do Magellanów, ponieważ popełniły zbrodnie, czyniące z nich wrogów każdej gwiazdy w Galaktyce. Sam mógłbyś wymienić nazwę jednego z takich miast... miasta, o którym wiesz, że musi przebywać gdzieś tam, w Magellanie; miasta, które przybrało zwodniczą nazwę Międzygwiezdnego Mistrza Handlu. Musiało tam się udać nie tylko dlatego, że nie zapomniał i nigdy nie zapomni o nim Thor V, ale także dlatego, że o dostaniu go w swoje ręce marzy każda wrażliwa istota Galaktyki. Gdzie indziej jak nie w Wielkim Magellanie mogłoby się schronić, nawet jeżeli po to, żeby tam się dostać, musiało głodować pięćdziesiąt lat? Hazleton zaczął wyłamywać sobie palce, powoli, ale z ogromną siłą. W miarę tego jak coraz mocniej zginał poszczególne palce, kostki dłoni robiły mu się na przemian czerwone i białe. – Bogowie wszystkich gwiazd – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Wściekłe Psy. Jeżeli gdzieś się zaszyli, to właśnie tam. Tak... Z tym miastem chciałbym się jeszcze kiedyś spotkać. – Musisz wziąć pod uwagę, Mark, że może się to okazać niewykonalne. Wielki Magellan jest rzeczywiście wielki. – Jasne, jasne. Może tam być jeszcze kilku innych pirgali. Ale jeżeli są tam Wściekłe Psy, to chciałbym ich odwiedzić. Pamiętam ciągle jak na Thorze V wzięto mnie za jednego z nich. Został mi po tym w ustach smak, którego bardzo chciałbym się pozbyć. Inni mnie nie obchodzą. Biorąc na nich poprawkę, uważam, że Wielki Magellan jest nasz. – Galaktyka – szepnęła, Dee, niemal zupełnie bezgłośnie. – Galaktyka z domem, naszym domem. – Wędrowna galaktyka – powiedział Carrel. Całe miasto znów zasnuła cisza. Tym razem nie była to jednak cisza tłumu. Była to cisza tysięcy ludzi, z których każdy myślał sam, o sobie i dla siebie. – CZY PANOWIE CARREL I HAZLETON MAJĄ JESZCZE COŚ DO DODANIA DO PRZEDSTAWIONYCH PRZEZ SIEBIE PROGRAMÓW?! – ryknęli nagle Ojcowie Miasta generatorowym głosem, którego płaska bezbarwność wcisnęła, się w każdą szczelinę miasta pędzącego przez międzygwiezdne przestrzenie. Tak jak Amalfi się tego spodziewał, przeciągająca się dyskusja na tematy wielkiej polityki przywiodła Ojców do konkluzji, że to wielkie zgromadzenie mieszkańców zwołano zapewne w celu przeprowadzenia wyborów, i to nie na menedżera, lecz raczej na burmistrza. – JEŻELI NIE I JEŻELI NIE MA ŻADNYCH DODATKOWYCH KANDYDATUR, TO JESTEŚMY GOTOWI ROZPOCZĄĆ TABULACJĘ. Przez dłuższą chwilę wszyscy spoglądali po sobie, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. A potem także Hazleton domyślił się, na czym polega nieporozumienie. – Nie ma żadnych dodatkowych kandydatur – powiedział szybko, chichocząc. Carrel nie powiedział nic. Po prostu uśmiechnął się szeroko, bujając w uniesieniu tysiące lat świetlnych od miasta. Dziesięć sekund później John Amalfi, wędrowiec, został burmistrzem-elektem Wielkiego Obłoku Magellana. MMH Miasto zawisło na chwilę w bezruchu ciemności nadchodzącego brzasku, a potem bezszelestnie ześlizgnęło się w kierunku rozległych wrzosowisk, wyznaczonych mu na miejsce lądowania przez Cenzorów. O tej porze krawędź mglistej ławicy diamentów, która była Małym Okiem Magellana, zaczynała właśnie dotykać zachodniego horyzontu zasnuwając prawie trzydzieści pięć stopni całego nieba. Obłok powinien zajść o piątej dwanaście, a o szóstej miała wzejść bliższa krawędź rodzinnej galaktyki, ale latem słońca wschodziły wcześniej. Wszystko to było jak najbardziej po myśli Amalfiego. Jednym z powodów, dla których na miejsce osiedlenia się wybrał tę akurat planetę, było właśnie to, że wciągu najbliższych miesięcy na nocnym niebie nie mogła być widoczna żadna znaczniejsza część Galaktyki. Sytuacja, w jakiej znalazło się konające miasto, była wystarczająco trudna bez komplikowania jej rozbudzaniem nostalgii niemożliwej do zaspokojenia. Miasto osiadło, umilkł ostatni monotonny pomruk wiratorów. Spod krawędzi rozległ się szybko przybierający na sile i znacznie mniej jednostajny szum ożywionej działalności ludzkiej, łomot i ryk ciężkiego sprzętu wyruszającego w drogę. Zespół geologów jak zwykle nie tracił czasu. Amalfi nie czuł jednak nieodpartej chęci natychmiastowego zejścia na dół. Pozostał na balkonie ratusza, wodząc zamyślonym spojrzeniem po wygwieżdżonym niebie. Zagęszczenie słońc w Wielkim Magellanie było bardzo duże, także poza ich skupiskami. Odległości między nimi wyrażały się często raczej w miesiącach świetlnych niż w latach. Nawet gdyby się okazało, że ponowny start miasta jest rzeczywiście absolutnie niemożliwy – a wszystko na to wskazywało, bowiem wirator z Sześćdziesiątej Ulicy podążył właśnie na złomowisko, śladem maszyny z Ulicy Dwudziestej Trzeciej – można byłaby chyba uruchomić tutaj system międzygwiezdnego handlu w oparciu o zwykłe pojazdy transportowe. Wymontowanie pozostałych, sprawnych jeszcze wiratorów miasta i zainstalowanie ich po jednym w każdym takim pojeździe, powinno umożliwić stworzenie zupełnie pokaźnego zalążka nowej floty. Nie bardzo przypominałoby to dalekie rejsy między szeroko rozrzuconymi cywilizowanymi światami Drogi Mlecznej, lecz i tak byłby to w końcu jakiś handel, a handel był wędrowcom równie nieodzowny do życia jak tlen. Spojrzał w dół. W połyskliwej, gwiezdnej poświacie widać było, że na zachodzie wrzosowisko rozciąga się aż do horyzontu. Na wschodzie kończyło się mniej więcej o milę od brzegu miasta ustępując miejsca ziemi uprawnej, podzielonej regularnie na małe kwadraty. Czy każde z tych mikroskopijnych poletek należało do indywidualnego rolnika, trudno było wiedzieć już w tej chwili na pewno, ale Amalfi miał swoje podejrzenia. Język, jakiego używali Cenzorowie udzielając miastu pozwolenia na lądowanie, miał zdecydowanie feudalne zabarwienie. Przed jego oczami zamajaczył czarny szkielet jakiegoś wysokiego urządzenia, wyrastający powoli pomiędzy miastem a wschodnią granicą wrzosowisk – brygada geologiczna stawiała swoje wieże wiertnicze. Umieszczony na balustradzie balkonu telefon zabrzęczał cichutko. Amalfi podniósł słuchawkę. – Zaczynamy wiercić, szefie – odezwał się w niej głos Hazletona. – Zejdzie pan na dół? – Tak. Co mówią sondy? – Nic specjalnie interesującego, ale wkrótce będziemy już wiedzieli na pewno. Muszę przyznać, że to mi naprawdę wygląda na teren roponośny. – Już nieraz daliśmy się nabrać pozorom – mruknął Amalfi. – Puszczaj wiertła. Zaraz schodzę. Nie zdążył jeszcze odwiesić słuchawki, kiedy ciszę letniej nocy rozdarł przenikliwy dźwięk molekularnego świdra, odbijający się ogłuszającym echem od budynków miasta. Z całą pewnością po raz pierwszy w historii jakakolwiek planeta w Wielkim Obłoku Magellana słyszała dźwięk protestu zanikających cząsteczek, choć w stosunku do Drogi Mlecznej ta technika była opóźniona już o ponad sto lat. Po drodze zatrzymały Amalfiego różnymi pytaniami i prośbami dwie czy trzy osoby i dlatego świtało już, kiedy przybył na miejsce wiercenia. Odwiert testujący został już wykonany; teraz wyciągano świder i pobrane próbki skalne. Brygada zdążyła postawić drugi szyb wiertniczy, a Hazleton machał ręką z jego wierzchołka. Amalfi odpowiedział mu tym samym i wsiadł do windy. Na szczycie szybu wiał silny, ciepły wiatr; przytrzymywane kabłąkiem słuchawek włosy Hazletona były zupełnie splątane. Amalfiemu wiatr zupełnie nie miał co plątać, ale po całych latach precyzyjnie działającej klimatyzacji miasta ten gwałtowny, pachnący wschodem słońca powiew wyprawiał dziwne rzeczy z jego uczuciami. – Macie już coś, Mark? – Przyszedł pan w samą porę. Właśnie go wyciągają. Pierwsza wieża zakołysała się lekko, uderzona w boczne wsporniki długim rdzeniem, który właśnie wyskoczył spod ziemi. Towarzyszącej temu czarnej fontanny ropy nie było. Oparłszy się wygodnie łokciami o barierkę, Amalfi obserwował mężczyzn hamujących linami rozkołysaną łuskę i kierujących ją na ziemię. Winda wyciągowa zagrzechotała gwałtownie, jej silnik zakrztusił się i umilkł. – Nic z tego – powiedział Hazleton z rozgoryczeniem. – Wiedziałem, że tym Cenzorom nie należy wierzyć. – A jednak ropa musi gdzieś tu być – powiedział Amalfi. – Jeszcze ją wydostaniemy. Chodźmy na dół. Na powierzchni ziemi szef geologów otworzył już pojemnik testowy i badał systematycznie jego zawartość, przeczesując ją od góry do dołu czujnikiem masowym. Kiedy burmistrz przesłonił mu swym potężnym cieniem skalę urządzenia, geolog rzucił mu bazyliszkowe spojrzenie. – Nie ma złoża – stwierdził krótko. Amalfi zaczął się zastanawiać. Teraz, kiedy miasto na zawsze zostało odcięte od rodzinnej galaktyki, żadna praca dla pieniędzy nie miała dla niego dużego znaczenia. Przede wszystkim potrzebna była sama ropa – miasto musiało mieć co jeść. Pracę, która przyniosłaby wysokie zyski w miejscowej walucie, należało odłożyć na później. W tej chwili trzeba było pracować za zapłatę w koncesjach wiertniczych. Z początku kontrakt wydawał się zupełne prosty: Mieszkańcy tej planety nigdy nie zdołali zejść z wierceniami poniżej poziomu największych i najłatwiej wykrywalnych złóż, więc dla miasta powinno było zostać jeszcze całe mnóstwo ropy. W zamian za nią wydobyłoby wystarczająco dużo molibdenu i wolframu – jako produktów ubocznych wierceń naftowych – by zaspokoić żądania Cenzorów. – Ale gdyby ropy do krakowania na żywność nie było... – Spuśćcie jeszcze dwie sondy – polecił Amalfi – w najgorszym razie zostanie nam ten roponośny łupek. Potraktujemy go zżelowaną benzyną pod ciśnieniem i jakoś wypchniemy. Posuwajcie się wzdłuż granicy występowania żwiru, tak żeby nie zamykać pokładu. Jeżeli nie będzie płynnego złoża, to będziemy ropę wypłukiwać z łupku. – Befsztyk wczoraj i jutro – mruknął Hazleton. – Nigdy dziś. Amalfi odwrócił się gwałtownie w jego stronę, czując, jak krew uderza mu do głowy. – Czy myślisz, że jest jakiś inny sposób na to, żeby cię nakarmić? – warknął. – Od tej pory ta planeta będzie naszym domem. Może wolałbyś się raczej zająć uprawą roli jak tubylcy? Myślałem, że po rajdzie na Gort wyrosłeś z takich pomysłów. – Zupełnie co innego miałem na myśli – odparł Hazleton cicho. Jego twarz pokryta głęboką gwiezdną opalenizną nie mogła zblednąć, ale spięty, pomarszczony brąz przybrał odcień nieco niebieskawy. – Wiem równie dobrze jak pan, że tutaj zostaniemy. Po prostu wydało mi się zabawne, że osiedlanie się na jakiejś planecie na dobre rozpoczyna się od takiej samej zwykłej roboty jak zawsze. – Przepraszam – powiedział Amalfi, trochę ugłaskany. – Nie powinienem być taki narwany. To wszystko dlatego, że nie wiem jeszcze, na czym stoimy. Tubylcy nigdy nie kopali tej planety głębiej niż do pierwszych pokładów, a rafinują ropę gotując ją w rondlach. Jeżeli uda nam się rozwiązać problem żywności, to w dalszym ciągu będziemy mieli szansę przekształcić cały ten Obłok w sympatyczną, małą, rodzinną korporacyjkę. Odwrócił się raptownie od wież wiertniczych i ruszył powoli w kierunku przeciwnym do miasta. – Mam ochotę na spacer – powiedział. – Nie poszedłbyś ze mną, Mark? – Na spacer? – spytał zaskoczony Hazleton. – No... jasne. Idę z panem, szefie. Przez dłuższą chwilę brnęli ciężko przez wrzosowisko, nie zamieniając ani słowa. Posuwanie się do przodu sprawiało im wiele trudności; ziemia była gliniasta i poorana głębokimi rozpadlinami, które w ostrym świetle wczesnego poranka były ledwie widoczne. Porastająca równinę roślinność zdawała się bardzo uboga. Tu i tam znajdowały się kępy niskich, mizernych krzewów, kilka sztywnych łodyg czegoś podobnego do pokrzyw, kilka wysepek porostów przypominających ziemską trawę. – Nie wygląda mi to na zbyt urodzajną glebę – powiedział Hazleton. – Choć oczywiście trudno powiedzieć, żebym się na tym znał. – Tak jak widziałeś z miasta, tam dalej ziemia jest znacznie lepsza – odparł Amalfi. – Ale zgadzam się z tobą, że te wrzosowiska sprawiają przygnębiające wrażenie. To kompletny ugór. Nie wierzyłem nawet, że to miejsce jest radiologicznie bezpieczne, dopóki sam na własne oczy nie zobaczyłem odczytu wskaźników. – Wojna? – Może kiedyś, dawno temu. Ale najwięcej szkód wyrządziła tu chyba sama przyroda. Ta ziemia za długo leżała odłogiem; zniknęła cała jej urodzajna warstwa. Biorąc pod uwagę, jak intensywnie uprawiana jest cała reszta planety, wydaje się to dziwne. Na wpół zeszli, na wpół zsunęli się do głębokiego parowu jakiegoś wyschniętego potoku i mozolnie wdrapali się na jego przeciwległe zbocze. – Szefie, niech mnie pan oświeci w pewnej sprawie – powiedział Hazleton. – Dlaczego wybraliśmy tę właśnie planetę, nawet kiedy już wiedzieliśmy, że ma mieszkańców? Przelatywaliśmy przecież obok kilku innych, które były co najmniej równie dobre. Czy weźmiemy się za wypieranie miejscowej ludności? Nie bardzo wiem, jak moglibyśmy sobie z tym poradzić, nawet gdyby to było sprawiedliwe i zgodne z prawem. – Czy to znaczy, Mark, że według ciebie w Wielkim Magellanie są jakieś oddziały ziemskiej policji? – Nie, raczej nie – odparł Hazleton. – Ale są tu wędrowcy. A gdybym ja chciał dochodzić sprawiedliwości, to udałbym się nie do policji, tylko właśnie do nich. Więc jak brzmi odpowiedź, Amalfi? – Może się zdarzyć, że będziemy się musieli trochę poprzepychać, ale rozumnie – powiedział Amalfi, patrząc na niego spod oka. – Wszystko polega na tym, Mark, żeby wiedzieć, co i jak pchać. Słyszałeś, co nam mówiły na temat tego świata niektóre z planet mijanych przez nas po drodze. – Wzdrygali się na samą wzmiankę o nim – odparł Hazleton, starannie odrywając uczepiony jego kostki rzep. – Przypuszczam, że Cenzorowie musieli niezbyt sympatycznie potraktować jakieś wcześniejsze ekspedycje na tę planetę. Mimo to... Amalfi stanął na szczycie zbocza i podniósł rękę. Menedżer miasta zupełnie odruchowo zamilkł i szybko wdrapał się na miejsce obok niego. Zaledwie kilka metrów od nich zaczynała się ziemia uprawna. Stały na niej dwa... stworzenia. Jedno z nich było najwyraźniej mężczyzną, nagim mężczyzną koloru czekolady, z kołtunem kruczoczarnych włosów na głowie. Stał obok jednoskibowego pługu, który sprawiał wrażenie wykonanego z kości jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Wyorywana przez niego bruzda ciągnęła się aż do chaty położonej w końcu zagonu. Mężczyzna przesłaniał dłonią oczy od słońca i patrzył ponad zamglonym wrzosowiskiem w kierunku wędrownego miasta. Plecy miał niezwykle szerokie i muskularne, ale mocno przygarbione, nawet kiedy, tak jak teraz, stał zupełnie wyprostowany. Pochylona w sztywnej skórzanej uprzęży, ciągnąca pług postać była także istotą ludzką – kobietą. Głowa i ramiona ciężko zwisały jej ku ziemi, a włosy – nieco dłuższe niż u mężczyzny – opadły jej do przodu i zasłoniły całą twarz. Kiedy Hazleton zamarł w bezruchu, mężczyzna zaczął opuszczać głowę, aż jego oczy spoczęły wprost na wędrowcach. Były niebieskie i niespodziewanie przenikliwe. – Czy jesteście ludźmi z tego miasta? – spytał. Hazleton poruszył wargami. Wieśniak nie mógł jednak usłyszeć jego słów – menedżer mówił do swego laryngofonu i słyszany był tylko przez odbiornik umieszczony w kości za prawym uchem Amalfiego. – Angielski, na bogów wszystkich gwiazd! A Cenzorzy mówią interlingwą! Co to znaczy, szefie? Czy Obłok został skolonizowany aż tak dawno temu? Amalfi potrząsnął przecząco głową. – Jesteśmy z miasta – powiedział na głos w tym samym języku. – Jak się nazywasz, młody człowieku? – Karst, panie. – Nie nazywaj mnie panem; nie jestem jednym z twoich Cenzorów. Czy to twoja ziemia? – Nie, panie... Wybacz, nie znajduję innego słowa. – Nazywam się Amalfi. – To ziemia Cenzorów, Amalfi. Ja na niej pracuję. Czy wy jesteście z Ziemi? Amalfi popatrzył z ukosa na Hazletona. Twarz menedżera miasta pozostała bez wyrazu. – Tak – odparł Amalfi. – Po czym to poznałeś? – Po tym cudzie – powiedział Karst. – To wielki cud wybudować miasto w ciągu jednej nocy. Powiadają, że nawet samo MMH musiało budować dziewięciu mężów z rękami o kciukach ze słońc. Wznieść na Uroczysku w ciągu jednej nocy drugie takie miasto... Ufff... tego nie da się opisać słowami. Odszedł od swego pługa ociężałymi, niepewnymi krokami, jakby go bolały wszystkie potężne mięśnie. Kobieta podniosła głowę i odgarnęła włosy z twarzy. Oczy, którymi spojrzała w kierunku wędrowców, były zupełnie otępiałe, ale gdzieś w głębi migotały w nich iskierki strachu. Wyciągnęła rękę i uchwyciła Karsta za łokieć. – To mara – powiedziała. Mężczyzna potrząsnął przecząco głową. – Wybudowaliście w jedną noc całe miasto – powtórzył. – Mówicie językiem Ang, takim jak my w dzień święta. Rozmawiacie z takim jak ja i to słowami, a nie razami i świstem bata. Macie piękne stroje z kolorowych, delikatnych szmatek. Była to bez wątpienia najdłuższa przemowa, jaką ten człowiek wygłosił w całym swoim życiu. Włożył w to taki wysiłek, że glina pokrywająca jego policzki i czoło zaczęła kruszyć się i odpadać. – Masz rację – przyznał Amalfi. – Choć opuściliśmy ją już dawno temu, jesteśmy z Ziemi. Powiem ci coś więcej Karst. Ty też jesteś z Ziemi. – To nieprawda – zaprotestował Karst, cofając się krok do tyłu. – Ja urodziłem się tutaj, my wszyscy urodziliśmy się tutaj. Nikt z nas nie przypisuje sobie ziemskiej krwi... – Rozumiem – powiedział Amalfi. – Pochodzisz z tej planety. Ale jesteś Ziemianinem. I powiem ci coś jeszcze. Myślę, że Cenzorowie nie są Ziemianami. Myślę, że utracili prawo do tego miana już bardzo dawno temu, na planecie o nazwie Thor V. Karst wytarł o uda szorstkie dłonie. – Chcę to zrozumieć – powiedział. – Naucz mnie. – Karst! – zawołała błagalnym głosem kobieta. – To mara. Cuda przemijają. Spóźnimy się z orką. – Naucz mnie – powtórzył uparcie Karst. – Całe nasze życie pracujemy w polu, a w święta opowiadają nam o Ziemi. I oto teraz zdarzył się cud – wyrosło miasto zbudowane rękami Ziemian. Ziemianie, którzy w nim mieszkają, rozmawiają z nami.... – przerwał. Zdawało się, że coś uwięzło mu w gardle. – Mów dalej – zachęcił go łagodnie Amalfi. – Naucz mnie. Teraz, kiedy Ziemia zbudowała na Uroczysku miasto, Cenzorowie nie mogą już ukrywać przed nami całej swojej wiedzy. Nawet jeżeli odejdziecie, to zanim deszcz i wiatr zniszczą wasze miasto, ono nam wszystko opowie. Amalfi, panie mój, jeżeli jesteście Ziemianami, to naucz nas tak, jak się uczy Ziemian. – Karst – powiedziała kobieta. – To nie dla nas, to są czary Cenzorów. Takie same jak ich wszystkie inne czary. Oni chcą nas rozdzielić od dzieci. Chcą, żebyśmy pomarli na, Uroczysku. Oni nas wystawiają na pokuszenie. Chłop odwrócił się do niej. W tym ruchu zezwierzęconego, potężnie umięśnionego, pokrytego spękaną skórą ciała kryła się jakaś nieuchwytna łagodność. – Ty nie musisz iść – powiedział prymitywną, gwarową interlingwą, którą najwyraźniej posługiwał się na co dzień. – Orz dalej, jeśli chcesz. Ale to nie jest sprawka Cenzorów. Oni nie zniżyliby się do kuszenia takich nędzarzy jak my. Zawsze byliśmy posłuszni ich prawom, płaciliśmy dziesięciny, przestrzegaliśmy świąt. To jest Ziemia. Kobieta zacisnęła zniszczone dłonie w pięści, podparła nimi brodę i zadrżała. – Rozmawianie o Ziemi poza świętami jest zakazane. A ja skończę orkę, bo inaczej nasze dzieci będą musiały umrzeć. – No to chodź – powiedział Amalfi. – Jest mnóstwo rzeczy, których musisz się nauczyć. Ku jego kompletnej konsternacji, mężczyzna upadł na kolana. Sekundę później, kiedy Amalfi ciągle jeszcze zastanawiał się, co zrobić, Karst wstał i ruszył w ich kierunku. Hazleton wyciągnął do niego rękę, żeby pomóc mu wspiąć się na strome zbocze Uroczyska, i kiedy Karst ją chwycił, menedżer o mały włos nie runął do przodu jak kamień. Nagi chłop był masywny i silny jak kafar i równie pewnie trzymał się na jak z kamienia wyciosanych stopach. – Karst, wrócisz przed nocą? Chłop nic nie odpowiedział. Amalfi ruszył z powrotem do miasta. Hazleton zaczął schodzić na dno parowu, ale coś zmusiło go do obejrzenia się na płachetek ziemi i stojącą u jego skraju chałupinę. Głowa kobiety znów pochyliła się ku ziemi; wiatr targał zasłoną jej zmierzwionych włosów. Ciężko pochylona w prymitywnej uprzęży znów ciągnęła pług, który z trudem torował sobie drogę w kamienistej ziemi. Nie miała nikogo, kto mógłby nim pokierować. – Szefie – powiedział Hazleton do laryngofonu. – Słucha pan, czy za bardzo zaprząta pana odgrywanie roli Mesjasza? – Słucham. – Chyba nie bardzo mam ochotę odebrać tym ludziom ich planetę. Prawdę mówiąc, niech mnie szlag trafi, jeżeli to zrobię! Amalfi nie odezwał się ani słowem. Za dobrze wiedział, że na to nie może być odpowiedzi. Wędrowne miasto już nigdy nie wzniesie się w przestrzeń. Ta planeta stała się już ich domem, czy chcieli tego, czy nie. Innego miejsca, już dla nich nie było. Zza pleców dobiegł ich śpiew kobiety, nucącej cicho przy pracy. Śpiewała jakąś dziwną pieśń, monotonnie uspokajającą głodujące dzieci – kołysankę. Hazleton i Amalfi spadli z nieba, by ograbić ją ze wszystkiego oprócz kamienistej i teraz już mającej nie przynieść żadnych zbiorów ziemi. Miasto było stare, lecz inaczej niż zamieszkujący je mężczyźni i kobiety. Oni tylko po prostu długo już żyli, a to zupełnie co innego. Tak jak każda bogata w doświadczenia istota rozumna, tak i ono kryło swe minione grzechy gdzieś tuż pod swą powierzchnią, gotowe na najmniejszy sygnał nostalgii lub samooskarżenia zdać z nich pełny rachunek. W tych dniach trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje od Ojców Miasta bez konieczności wysłuchania długiego kazania, wygłaszanego najbardziej umoralniającym tonem, na jaki może zdobyć się maszyna, której najważniejszym imperatywem moralnym jest przetrwanie. Amalfi doskonale wiedział, na co się skazuje, kiedy poprosił ich o dokonanie przeglądu rejestru wykroczeń miasta. I dostało mu się, dostało za wszystkie czasy. Ojcowie wygarnęli mu wszystko aż do tamtego dnia, kilkanaście wieków wcześniej, kiedy to odkryli, że od czasu opuszczenia Ziemi nikt nie odkurzał tuneli miejskiego metra. Wtedy to właśnie co młodsi wędrowcy po raz pierwszy w życiu usłyszeli, że miasto miało w ogóle kiedyś coś takiego jak metro. Ale Amalfi nie dał się zniechęcić i twardo wysłuchał wszystkiego do końca, aż prawe ucho rozbolało go od ucisku słuchawki. Z powodzi mało istotnych gderań i smętnych przypomnień nie wykorzystanych okazji wyłoniły się dwie jasne i niedwuznacznie palące kwestie. Burmistrz westchnął ciężko. Wyglądało na to, że w końcowym obrachunku ziemscy policaje powinni im pamiętać tylko dwie rzeczy. Po pierwsze: miasto miało długi rejestr wykroczeń i ciągle jeszcze istniało, co dawało policji szansę pociągnięcia go do odpowiedzialności. Po drugie: podążyli do Wielkiego Obłoku Magellana śladem innego, znacznie starszego i gorzej notowanego miasta, które uczyniło to setki lat wcześniej miasta zdolnego do przeprowadzenia masakry na Thorze V, miasta, którego wspomnienie w dalszym ciągu wywoływało alergiczną wysypkę, i to zarówno u policjantów, jak i u wędrowców. Amalfi rozłączył się z Ojcami Miasta i w zamyśleniu wyjął słuchawkę z obolałego ucha. Tuż przed nim ciągnęły się długie pulpity kontrolne, w większości ciągle jeszcze ogromnie przydatne, lecz na zawsze już martwe w najistotniejszej niegdyś dla miasta sekcji, tej, która kierowała lotem wędrowca w nie kończącej się tułaczce między gwiazdami. Miasto na stałe osiadło na powierzchni jednej jedynej planety i teraz nie miało już innego wyjścia jak się z tym pogodzić, a potem wywalczyć sobie prawo nazywania tej skromnej planety swoim własnym domem. Jeżeli policja mu na to pozwoli .Oczywiście Obłoki Magellana oddalały się stale i z coraz większą prędkością od rodzinnej galaktyki i dlatego upłynie sporo czasu, zanim policja podejmie decyzję wysłania oddziału w niesłychanie długą pogoń za jednym, nędznym wędrowcem. Ale w końcu ją podejmie. Im bardziej oczyszczona z wędrowców stawała się Galaktyka – a nie było żadnych wątpliwości, że do tej pory policja zdołała już wymusić rozbiórkę większości miast żyjących z międzygwiezdnych podróży – tym większe było prawdopodobieństwo, że obiektem jej zainteresowań stanie się tych kilku, którzy jeszcze gdzieś się schronili. Amalfi nie bardzo wierzył, by satelicki obłok gwiezdny mógł stanowić przeciwwagę dla ludzkiej technologii. Do czasu, kiedy policja zdecyduje się wyruszyć z rodzinnej spirali do Wielkiego Magellana, będzie dysponowała odpowiednią do tego techniką, i to techniką znacznie bardziej wyrafinowaną niż ta, jaką posługiwało się miasto Amalfiego. Jeżeli policaje będą chcieli ścigać Obłok, to znajdą jakiś sposób na to, by go dogonić. Jeżeli... Znów założył słuchawkę. – Pytanie – powiedział. – Czy chęć schwytania nas może być na tyle silna, żeby skłonić ich do jak najszybszego wytworzenia odpowiedniej techniki lotów? Ojcowie Miasta mruknęli coś niezrozumiale, wyrwani nagle z nostalgicznej zadumy nad dawno minioną świetnością, a po chwili powiedzieli: – TAK, BURMISTRZU AMALFI, NIECH PAN NIE ZAPOMINA, ŻE NIE JESTEŚMY TUTAJ SAMI. PROSZĘ PAMIĘTAĆ O THORZE V. No i proszę. Znów to odwieczne przypomnienie, sprawiające, że wędrowcy byli znienawidzeni także na tych planetach, które nigdy ich u siebie nie oglądały i nie mogły nawet mieć nadziei, że kiedykolwiek któryś z nich je odwiedzi. Szansa, że miastu, które dopuściło się tych nieludzkich czynów, udało się ukryć w tym Obłoku, była minimalna. I wszystko zdarzyło się tak dawno temu. Lecz choć tak minimalna, to jeśli Ojcowie mieli rację, policja zjawi się tutaj wcześniej czy później, by w pokutnym zadośćuczynieniu za palące swym wspomnieniem zbrodnie zniszczyć miasto Amalfiego. Pamiętaj o ThorzeV .Żadne miasto nie będzie bezpieczne, nawet tutaj wśród dziewiczych satelitów rodzimej galaktyki, dopóki ten zgwałcony i zgładzony świat nie zostanie pomszczony. – Szefie? Przepraszam, nie wiedzieliśmy, że jest pan zajęty. Jak tylko znajdzie pan chwilkę czasu, chcielibyśmy przedstawić panu nasz projekt planu operacyjnego. – Możesz to zrobić już teraz, Mark – powiedział Amalfi, odwracając się od tablic rozdzielczych. – Cześć, Dee. Jak ci się podoba twoja nowa planeta? Dziewczyna uśmiechnęła się. – Jest piękna – powiedziała z prostotą. – Przynajmniej w swej większej części – zgodził się Hazleton. – Wrzosowiska są odpychające, ale reszta ziemi wydaje się wspaniała; znacznie lepsza niż można by to wywnioskować ze sposobu, w jaki jest uprawiana. Te maleńkie zagony, na które ją tutaj dzielą, uniemożliwiają jej pokazanie całej swej prawdziwej wartości. Nawet ja znam lepsze metody uprawy niż ci pańszczyźniani chłopi. – To mnie wcale nie dziwi – powiedział Amalfi. – Według mnie, jedną z głównych zasad rządów Cenzorów pozwalających im utrzymać się przy władzy, jest ograniczenie do minimum rozpowszechniania wiedzy na temat sposobów uprawy ziemi, poza tymi zupełnie podstawowymi. Jest to także podstawowa zasada polityki, o czym chyba nie muszę ci mówić. – Co do polityki, to niezupełnie się zgadzam – powiedział Hazleton spokojnie. – Ale kiedy my będziemy się o nią spierać, życie miasta musi się toczyć dalej. – Zgoda – powiedział Amalfi. – Więc coś tam wymyślił? – Kazałem wybrać mały kawałek wrzosowiska tuż obok miasta i przekształcić je w doświadczalny zakład uprawy roli. Wykonaliśmy już odpowiednie testy glebowe. To oczywiście tylko początek, rozwiązanie przejściowe. W następnym etapie będziemy się musieli zająć ziemią uprawną. Przygotowałem szkic kontraktu dzierżawnego między miastem a Cenzorami, zakładającego geograficzną rotację gruntów użytkowanych przez miasto. W ten sposób ograniczymy do minimum przesiedlanie chłopów, a jednocześnie zdobędziemy możliwość dokładnego poznania wszystkich gatunków roślin występujących na tej planecie. W głównych punktach kontrakt ten przypomina stary typ umów o ograniczonych koloniach, ale zmodyfikowałem go, by usunąć wszystko, co mogłoby wzbudzić nieufność Cenzorów. Nie mam żadnych wątpliwości, że go podpiszą. Następnie... – Nie podpiszą go – powiedział Amalfi. – Nie mogą go nawet zobaczyć. Co więcej, chcę, żebyś natychmiast zlikwidował ten swój eksperymentalny zakład rolny i usunął wszystkie ślady wskazujące, że w ogóle wpadliśmy na taki pomysł. Hazleton złapał się za głowę w geście szczerej irytacji. – Och do diabła, szefie! – zawołał. – Tylko niech mi pan nie mówi, że ciągle tkwimy w tym samym, starym, obłędnym kole intryg: intrygi, intrygi i wciąż nowe intrygi. Otwarcie panu mówię, że ja już tym rzygam. Czy tysiąc lat tego obłędu panu nie wystarczy? Myślałem, że wylądowaliśmy na tej planecie, żeby się na niej osiedlić! – Bo po to właśnie wylądowaliśmy. I osiedlimy się. Ale jak sam mi to wczoraj przypomniałeś, ta planeta znajduje się w tej chwili w posiadaniu innych... ludzi, których legalnie nie możemy stąd wyprzeć. Na obecnym etapie, nie wolno nam dopuścić, żeby ci ludzie nabrali choćby cień podejrzenia, że chcemy się tutaj osiedlić. Oni i tak są już o to mocno zaniepokojeni i bardzo pilnie obserwują, czy nie damy im na to jakichś dowodów. – Och nie – powiedziała Dee. Podeszła szybko do Amalfiego i położyła mu rękę na ramieniu. – John, po „marszu na Ziemię” obiecał nam pan, że znajdziemy tutaj dom. Niekoniecznie na tej planecie, ale gdzieś tutaj, w Obłoku Magellana. Pan nam to przyrzekł, John. Burmistrz popatrzył na nią w zadumie. Podobnie jak Hazleton, Dee doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ją kochał. Oboje świetnie znali okrutne prawo wędrowców i wystarczająco dobrze Amalfiego, by wiedzieć, że jego niewzruszone poczucie lojalności kazałoby mu stosować się do tego prawa, nawet gdyby nie zostało ono spisane. Dopóki kryzysowa sytuacja w dżungli nie zmusiła Amalfiego do ujawnienia Hazletonowi tej miłości, każde z nich mogło, przez ponad trzysta lat, jedynie podejrzewać jej istnienie. Ale kodeks postępowania wędrowców od niedawna dopiero kierował życiem Dee, a w dodatku była ona jedynie kobietą. Sama świadomość tego, że jest kochana, nie mogła jej zadowolić na długo. Zaczynała właśnie stosować nabytą wiedzę w praktyce. Z pewnością była zbyt młoda, żeby zdawać sobie sprawę, że kryzys już minął i pozostawił po sobie tylko cień dawnego oddania, nieprzydatnego już ani jej, ani Amalfiemu. Nie mogła wiedzieć, że osobą, która zastąpiła jej miejsce w myślach Amalfiego, był Karst; że to z jego ust Amalfi słyszał teraz naiwne i głęboko wzruszające pytania, które kiedyś zadawała ona sama; że Amalfi uzmysłowił sobie wreszcie, iż tysiąc lat dorosłego życia wyposażyło go w odpowiedź nie na jedno pytanie, lecz na tysiąc. Gdyby ktokolwiek powiedział jej, że Amalfi dopiero właśnie teraz osiągnął swą pełną umysłową i emocjonalną dojrzałość, nie potrafiłaby tego zrozumieć; być może nawet by się roześmiała. Amalfi sam się uśmiechnął; kiedy to sobie uświadomił. – Oczywiście, że obiecałem – powiedział. – Dotrzymuję swoich obietnic już od tysiąca lat i mam zamiar dalej to robić. Ta planeta stanie się naszym domem, jeżeli choć w minimalnym stopniu pomożecie mi ją zdobyć. To najlepsza planeta ze wszystkich, jakie mijaliśmy po drodze, i to pod bardzo wieloma względami; także z powodów, które ujawnią się dopiero, kiedy zobaczycie tutejszy zimowy układ gwiazd, i innych, które staną się oczywiste dopiero za lat sto kilkanaście. Ale nie mogę wam zapewnić, że natychmiast spełnię swoją obietnicę. – Zgoda – powiedziała Dee. Uśmiechnęła się. – Ja panu ufam, John, pan wie o tym. Ale tak trudno być cierpliwym. – Naprawdę? – spytał Amalfi, nie bardzo tym zaskoczony. – Przypominam sobie, że taka sama myśl przyszła mi do głowy kiedyś na Mizoginii. Z dzisiejszej perspektywy tamten problem wydaje mi się zupełnie błahy. – Niech pan nam przedstawi przynajmniej jakiś alternatywny kierunek działań, szefie – wtrącił Hazleton, nieco chłodno. – Przypuszczam, że poza panem każdy mężczyzna, kobieta i dziki kot tego miasta, czekają tylko na strzał startera, żeby rozbiec się po powierzchni całej planety. Dał pan nam wszelkie powody sądzić, że tak to właśnie ma się odbyć. Jeżeli przewiduje pan jakąś zwłokę, to trzeba znaleźć zatrudnienie dla całego mnóstwa bezczynnych rąk. – Nakaż ścisłe przestrzeganie i realizację standardowej umowy na roboty. Żadnego wykorzystywania planety do celów innych niż zwykle w czasie kontraktowych postojów. Żadnych ogródków warzywnych ani jakiejkolwiek innej formy działalności rolniczej. Niech napełnią zbiorniki ropy, uzupełniają zapasy wody, próbują podnieść współczynnik heterozji naszych hodowli chlorelli przez krzyżowanie jej z gatunkami miejscowymi i tak dalej. O ile pamiętam, ciągle jeszcze używamy odmiany Tx 71105 chlorelli pyrenoidosa. To jest zbyt ciepłolubna odmiana jak na tę planetę; tutaj występują chłodne pory roku. – To nie ma sensu – powiedział Hazleton. – Może uda się panu zamydlić oczy Cenzorom, ale co z naszymi własnymi ludźmi? Co ma pan zamiar zrobić na przykład z naszymi oddziałami specjalnymi? Cała jednostka sierżanta Andersona wie, że już nigdy nie będą musieli abordażować żadnego innego miasta czy bronić naszego własnego, ani brać udziału w jakichś innych militarnych przedsięwzięciach. Dziewięćdziesiąt procent tych chłopów aż ręce świerzbią, żeby wreszcie zrzucić kombinezony i zabrać się za uprawę roli. Co ja im powiem? – Wyślij ich na tę twoją eksperymentalną rabatkę na wrzosowiskach – powiedział Amalfi. – Powiedz im, że to zadanie specjalne i każ wyrwać z ziemi każde ździebełko, które tam rośnie. Hazleton wyciągnął rękę do Dee i zaczął odwracać się w kierunku szybu windowego, po czym w charakterystyczny dla niego sposób cofnął się, jakby pod wpływem jakiejś nagłej myśli. – Ale właściwie po co to wszystko, szefie? – spytał płaczliwie. – Skąd ta myśl, że Cenzorowie mogą nas podejrzewać o chęć osiedlenia się? I co mogliby nam zrobić, gdybyśmy się rzeczywiście osiedlili? – Cenzorowie zażądali standardowego kontraktu na roboty miasta – powiedział Amalfi – a więc wiedzieli, że coś takiego istnieje. Otrzymali go i nalegają na drobiazgowe trzymanie się jego litery, w tym także klauzuli nakazującej miastu opuścić tę planetę w momencie zakończenia prac. Jak wiesz, jest to niemożliwe. My w ogóle nie możemy opuścić tej planety. Ale do ostatniej chwili będziemy musieli udawać, że to zrobimy. Hazleton uparcie nie ruszał się z miejsca. Dee uspokajająco wzięła go pod ramię, ale chyba tego nie zauważył. – A co do tego, co Cenzorowie mogą nam zrobić – ciągnął Amalfi, podnosząc słuchawkę – to przyznam się szczerze, że nie wiem. Próbuję to ustalić. Ale wiem jedno: – Wezwali już policję. W szarym, rozproszonym, neutralnym świetle sali lekcyjnej, które nie tyle rozjaśniało powietrze, co przykrywało je ciężką zasłoną, głosy i obrazy zalewały swą powodzią umysł nawet świadomego i przygotowanego na nie gościa. Amalfi czuł niemal ciśnienie, jakie wywierał ten potok płynący z komórek pamięci Ojców Miasta, wciskając się pod powierzchnię jego świadomości. Uczucie było nieuchwytnie nieprzyjemne, głównie dlatego że znał już treść tego natarczywego przekazu i podwójnie w ten sposób wzmocnione impresje z większą łatwością przykuwały do siebie całą jego uwagę, przemawiając z plastycznością rzeczywistych zdarzeń. Machnął ze złością dłonią przed oczyma i rozejrzał się w poszukiwaniu opiekuna. Zobaczył jednego z nich tuż obok siebie i zaczął się zastanawiać, jak długo opiekun już tu stoi czy też – co na jedno wychodziło – jak długo on sam bujał w szkoleniowym transie. – Gdzie jest Karst? – spytał szorstko. – Ten pierwszy tubylec, którego tu przyprowadziliśmy. Jest mi potrzebny. – Wiem który, proszę pana. Zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie – powiedział opiekun, łączący funkcje przedszkolanki i pielęgniarki. Odwrócił się na chwilę do pobliskiego delatora ściennego, który natychmiast się otworzył i podał mu wysoki, metalowy kubek. Opiekun wziął naczynie i poprowadził burmistrza przez salę, klucząc pomiędzy gęsto poustawianymi obok siebie leżankami. Większość z nich zwykle była pusta, bo doprowadzenie przeciętnie inteligentnego dziecka do poziomu rachunku tensorowego czyli do granic tego, co tą metodą można było mu wpoić, wymagało zaledwie pięciuset godzin zajęć. Teraz jednak zajęte były wszystkie miejsca i tylko niewiele z nich przez dzieci. Jeden ze starannie modułowanych, podakustycznych głosów mówił: – Niektóre przestępcze miasta nie uprawiały zwykłego procederu piractwa i najazdów, lecz osiedlały się na odległych światach i zaprowadzały tam despotyczne rządy. Większość z takich tyranii została obalona przez Ziemię; miasta nie były w stanie zbrojnie przeciwstawić się policji. Te, które oparły się pierwszym atakom Ziemi, z różnych przyczyn politycznych pozostawiano czasami u władzy, ale zawsze w takich wypadkach zakazywano im prowadzenia handlu. Niektóre z tych mimowolnych imperiów mogą w dalszym ciągu istnieć gdzieś na pograniczach ziemskiego obszaru władzy. Najbardziej znanym przypadkiem zbrodni popełnionych przez wznowicieli idei imperialistycznej było obrócenie w proch planety zwanej Thorem V, sprawka jednego z pierwszych, całkowicie zmilitaryzowanych wędrowców, którego mieszkańcy zdążyli już sobie zyskać popularny przydomek „Wściekłych Psów”. Epitet ten, używany powszechnie zarówno przez innych wędrowców, jak i przez mieszkańców planet, nawiązywał oczywiście do... – Oto i pański człowiek – powiedział przyciszonym głosem opiekun. Amalfi spojrzał na Karsta. Dostrzegł w nim ogromne zmiany. Nie była to już zgarbiona i wyniszczona karykatura człowieka, spalona na ciemny brąz przez słońce, wiatr i przyciemniona wrośniętym brudem, tak zezwierzęcona, że nie budząca już niemal litości. Gdy tak leżał zwinięty na fotelu, niewinny i ciągle jeszcze nabierający doskonałości, nie naznaczony piętnem jakiegokolwiek liczącego się doświadczenia, wyglądał raczej na nie narodzony jeszcze ludzki płód. Jego przeszłość – a mogło jej być tylko bardzo niewiele, bo choć twierdził, że jego obecna żona, Eedit, była piątą z kolei, miał najwyraźniej niewiele ponad dwadzieścia lat – była tak całkowicie monotonna i ponura, że przy pierwszej nadarzającej się okazji odrzucił ją równie łatwo i całkowicie, jak odrzuca się zniszczoną część ubioru. Był dzieckiem i to bardziej niż jakiekolwiek dziecko wędrowca mogło być kiedykolwiek. Opiekun dotknął ramienia Karsta. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, a potem usiadł sztywno, w jednej chwili zupełnie rozbudzony, i spojrzał na Amalfiego pytająco błękitnymi oczyma. Opiekun podał mu zanodyzowany kubek aluminiowy, pokryty teraz cienką warstewką szronu. Karst wypił łyk cierpkiego, mocno aromatyzowanego płynu, kichając przy tym szybko i delikatnie jak kot. – Jak tam postępy, Karst? – spytał Amalfi. – To jest bardzo trudne – powiedział chłop, pociągając z kubka następny łyk. – Ale kiedy już raz się chwyci, to potem wszystko samo się układa. Panie Amalfi, Cenzorowie twierdzą, że MMH spłynął z nieba na chmurze. Wczoraj w to tylko wierzyłem, a dziś... chyba już rozumiem. – Przypuszczam, że naprawdę rozumiesz – powiedział Amalfi. – I nie ty jeden. Mamy tu u nas wielu takich jak ty i wszyscy się uczą. Rozejrzyj się tylko, a sam się przekonasz. I uczą się nie tylko zwykłych nauk przyrodniczych i kulturomorfologii. Uczą się wolności i ludzkich praw, poczynając od pierwszego z nich prawa do nienawiści. – Tę lekcję już znam – odparł Karst z głębokim, lodowatym spokojem. – Ale obudził mnie pan przecież w jakimś celu. – Zgadza się – przyznał posępnie Amalfi. – Mamy gościa, którego pewnie będziesz potrafił identyfikować. Cenzora. Chce czegoś, co zarówno Hazletonowi, jak i mnie bardzo dziwnie pachnie, ale za nic w świecie nie możemy się połapać czego. Pomożesz nam? – Lepiej niech mu pan da trochę odpocząć, panie burmistrzu – powiedział z naganą w głosie opiekun. – Wyrwanie z transu hipnopedycznego jest dużym szokiem; przydałaby mu się przynajmniej godzina spokoju. Amalfi z niedowierzaniem wytrzeszczył na niego oczy. Miał właśnie zauważyć, że ani Karst, ani miasto nie może sobie pozwolić na stratę całej godziny, kiedy nagle uzmysłowił sobie, że zamiast tych dziesięciu słów najzupełniej wystarczy jedno. – Znikaj – powiedział. Opiekun zrobił, co mógł. Karst w napięciu patrzył na ekran judasza. Widoczny na nim człowiek odwrócony był plecami do kamery i zaglądał do wielkiego zbiornika operacyjnego umieszczonego w gabinecie menedżera miasta. Jego gładko ogolona i naoliwiona głowa pobłyskiwała rozproszonym światłem. Amalfi przyglądał się gościowi przez lewe ramię Karsta, mocno zagryzając zęby na koniuszku nowego cygara. – Coś takiego! Ten facet jest równie łysy jak ja – powiedział Amalfi. – A przecież sądząc po jego czaszce nie może mieć więcej niż jakieś czterdzieści pięć lat. To prawie jeszcze chłopak. Rozpoznajesz go, Karst? – Jeszcze nie. Wszyscy Cenzorowie golą głowy. Gdyby tylko się odwrócił... O tak. To jest Heldon. Ja sam widziałem go tylko raz, ale łatwo go rozpoznać, bo jak na Cenzora jest bardzo młody. To niespokojny duch Wielkiej Dziewiątki. Niektórzy uważają go za przyjaciela chłopów. W każdym razie jest mniej skory do chwytania za bat niż inni. – Czego on może chcieć? – Może sam nam powie – mruknął Karst, nie odrywając oczu od obrazu Cenzora. – Pańska prośba mnie zaskakuje – rozległ się z głośnika stonowany głos Hazletona. – Cieszy nas oczywiście możliwość świadczenia klientowi dodatkowych usług, ale nigdy nie podejrzewaliśmy nawet, że w MMH istnieją urządzenia antygrawitacyjne. – Niech mnie pan nie bierze za głupca, panie Hazleton – powiedział Heldon. – Wie pan równie dobrze jak ja, że MMH był kiedyś takim samym wędrowcem, jakim pańskie miasto jest dzisiaj. Wiemy także, że tak jak wszyscy wędrowcy, pańskie miasto chciałoby mieć swój własny świat. Czy zechce mi pan przyznać choć tyle inteligencji? – Jest pan moim gościem – odparł z obłudną kurtuazją głos Hazletona. – Pozwolę sobie zatem powiedzieć, że jest dla mnie zupełnie oczywiste, iż próbujecie wzniecić powstanie. Dołożyliście wszelkich starań, żeby ani na krok nie wychylić się poza ustalenia naszego kontraktu, ale tylko dlatego, że po prostu boicie się go naruszyć, podobnie zresztą jak my. W tej mierze chroni nas przed sobą ziemska policja. Wasz burmistrz został powiadomiony, że nasi chłopi nie mają prawa rozmawiać z wami, ale niestety ten zakaz odnosi się tylko do chłopów i nie obowiązuje was. Jeżeli nie jesteśmy w stanie utrzymać swoich chłopów z dala od waszego miasta, to wy nie macie żadnego obowiązku robienia tego za nas. – Widzę, że zaoszczędził mi pan podnoszenia tej kwestii – powiedział gładko Hazleton. – Owszem. Dodam także, że moim zdaniem ta wasza rewolucja, kiedy już wybuchnie, odniesie zwycięstwo. Nie wiem, jaką broń możecie oddać w ręce chłopom, ale z pewnością jest to coś znacznie lepszego niż wszystko, czym my dysponujemy. Nie mamy waszej technologii. Moi koledzy nie zgadzają się z tym poglądem, ale ja jestem realistą. – To interesująca teoria – powiedział głos Hazletona. Zapadła krótka cisza, w której wyraźnie dało się słyszeć delikatne pukanie. Amalfi natychmiast się domyślił, że to Hazleton bębni palcami po blacie biurka, pozując na rozbawionego i zarazem zniecierpliwionego. Heldon zachował kamienny wyraz twarzy. – Cenzorowie uważają, że potrafią utrzymać swój stan posiadania – powiedział w końcu Heldon. – Jeżeli przedłużycie swój pobyt tutaj poza termin przewidziany kontraktem, wypowiedzą wam wojnę. Prawo byłoby po ich stronie, ale niestety zarówno prawo, jak i ziemska policja są daleko stąd. Dlatego to wy wygracie. Ja chciałbym mieć pewność, że pozostanie nam jakaś możliwość ucieczki. – Stąd pańska prośba w sprawie wiratorów? – Właśnie. – Heldon pozwolił sobie na kamienny uśmiech, który o kilka milimetrów zmienił położenie kącików jego ust. – Będę z panem szczery, panie Hazleton. Jeżeli dojdzie do wojny, będę walczył o utrzymanie tego świata równie zacięcie jak pozostali Cenzorowie. Przychodzę do pana wyłącznie dlatego, że tylko pan potrafi naprawić wiratory MMH. Nie powinien pan oczekiwać, że mógłbym z tego powodu dopuścić się jakiejś zdrady. Hazleton sprawiał wrażenie, że cierpi na ostry atak nieuleczalnej głupoty. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałbym ruszyć w pana sprawie choć jednym palcem – powiedział. – Proszę pomyśleć. Cenzorowie będą walczyli, ponieważ uważają, że nie mają innego wyjścia. Będzie to pewnie walka zupełnie beznadziejna, lecz mimo to przyniesie waszemu miastu spore zniszczenia. Prawdę mówiąc, będą to zniszczenia tak duże, że nie da się ich już usunąć... chyba że dopisze wam zupełnie nadzwyczajne szczęście. Dalej: żaden z Cenzorów – poza mną i jeszcze jednym członkiem Rady – nie wie, że wiratory MMH można byłoby jeszcze uruchomić. A to oznacza, że nie będą próbowali za ich pomocą uciec, zrobią natomiast wszystko, żeby was pokonać. Ale gdyby maszyny zostały naprawione, a za ich sterami usiadł ktoś potrafiący je obsługiwać... – Rozumiem – powiedział Hazleton. – Sugeruje pan, że MMH mógłby opuścić tę planetę, jeszcze zanim zostanie zupełnie zrujnowana. W zamian za to oferuje nam pan ten świat i daje szansę ograniczenia naszych własnych zniszczeń do minimum. Hm... Trzeba przyznać, że to interesujące. Przyjmijmy zatem, że obejrzę te wasze wiratory i sprawdzę, czy dadzą się uruchomić. Bez wątpienia wiele lat upłynęło od czasu, kiedy po raz ostatni były używane, a nie konserwowany sprzęt szybko niszczeje. Jeżeli się okaże, że ciągle jeszcze można z nimi coś zrobić, to wrócimy do naszej rozmowy. Zgadza się pan? – Chyba muszę, nie mam innego wyjścia – mruknął Heldon. Amalfi dostrzegł jednak w oczach Cenzora błysk chłodnej satysfakcji. Rozpoznał ją natychmiast, bo sam często doświadczał podobnego uczucia, choć nigdy nie skrywał go tak kiepsko. Wyłączył ekran. – No i co? – spytał. – Co on knuje? – Coś niedobrego – powiedział Karst powoli. – Głupio byłoby zrobić coś, co dałoby mu przewagę. Przyczyny, które tu podał, nie są prawdziwe. – Oczywiście, że nie – odparł Amalfi. – Kto podaje prawdziwe przyczyny? Och, cześć, Mark. Jak ci się podobał nasz nowy przyjaciel? Hazleton wyszedł z szybu windowego i zachwiał się lekko, stawiając stopę na sprężystym betonie pokoju kontrolnego. – To tłuk – powiedział – ale niebezpieczny. Wie, że czegoś nie wie. Wie także, że my nie wiemy, do czego on zmierza, a w dodatku jest tutaj u siebie. Ta kombinacja może być groźna. – Mnie też to się nie podoba – powiedział Amalfi. – Kiedy wróg zaczyna przekazywać jakieś informacje, to znak, że trzeba mieć się na baczności. Czy myślisz, że rzeczywiście większość Cenzorów nic nie wie o możliwości uruchomienia wiratorów? – Jestem tego pewien – odezwał się nieśmiało Karst. – Cenzorowie nie wierzą nawet, że przylecieliście tutaj odebrać im planetę. W każdym razie uważają, że nie może to być wasz główny cel. A poza tym jestem przekonany, że nie ma to dla nich większego znaczenia. – Jak to? – spytał Hazleton. – Dla mnie by miało i to duże. – Pan nigdy nie był właścicielem kilku milionów chłopów – odparł Karst bez cienia złośliwości. – Pan zatrudnia chłopów i im za to płaci. Już samo to jest dla Cenzorów katastrofą. I nie mogą jej zapobiec. Wiedzą, że pieniądze, którymi płacicie, są legalnie i że stoi za nimi cała potęga Ziemi. Nie mogą nam zabronić ich zarabiania. Gdyby próbowali to zrobić, powstanie wybuchłoby natychmiast. Amalfi spojrzał na Hazletona. Miasto płaciło germanami. Tutaj były one prawnym środkiem płatniczym, ale w Galaktyce warte były tylko tyle co papier, na którym zostały wydrukowane – przecież ich pokrycie stanowił bezwartościowy german. Czy Cenzorowie mogli być aż tak niedoinformowani? Czy też po prostu MMH był tak stary, że nie posiadał diraka? Przecież gdyby Cenzorowie go mieli, musieliby słyszeć o załamaniu gospodarczym, które ogarnęło całą Galaktykę. – A co z wiratorami? – spytał Amalfi. – Kto jeszcze spośród Wielkiej Dziewiątki mógłby coś o nich wiedzieć? – Na pewno Asor – powiedział Karst. – On jest przewodniczącym Rady i największym spośród nich fanatykiem religijnym. Powiadają, że w dalszym ciągu codziennie uprawia wszystkie trzydzieści pozycji yogi Rygoru Semantycznego, w tym także wieszanie za brodę na każdym szczeblu Drabiny Abstrakcji. Ale ponieważ prorok Maalvin na zawsze zabronił ludziom lotów, to jest mało prawdopodobne, by Asor wyraził na nie zgodę. – Ma swoje powody – powiedział Hazleton w zadumie. – Religia rzadko istnieje w zupełnym oderwaniu od życia. Zwykle jest odbiciem społeczeństwa, na które oddziałuje. W ostatecznym rozrachunku on się pewnie tych wiratorów boi. Mając taką broń można zrobić niezłą rewolucję już w kilkaset osób, a taki feudalny system jak ten tutaj można by obalić już pewnie w kilkadziesiąt. MMH bało się po prostu trzymać sprawne wiratory. – Mów dalej, Karst – powiedział Amalfi, przerywając Hazletonowi niecierpliwym podniesieniem ręki. – Co z pozostałymi Cenzorami? – Jest tam jeszcze Bemajdi, ale on się w zasadzie nie liczy – powiedział Karst. – Niech pomyślę. Nie zapominajcie, że ja nigdy większości z nich nie widziałem. Wydaje mi się, że jedynym, który posiada jakieś znaczenie, jest Larre. To taki gruby starzec o zaciętej twarzy. Zwykle staje po stronie Heldona, ale rzadko trzyma ją do końca. Jego mniej niż resztę będą martwiły zarobione przez chłopów pieniądze. Wymyśli jakiś sposób, żeby nam je odebrać. Może na przykład ogłosi święto dla uczczenia wizyty Ziemian na naszej planecie? Do niego należy zbieranie dziesięcin. – Czy on mógłby pozwolić Heldonowi na reperację wiratorów MMH? – Nie, chyba nie – powiedział Karst. – Mam wrażenie, że Heldon nie kłamał, kiedy powiedział, że musi to zrobić w tajemnicy. – Nie jestem tego taki pewien – mruknął Amalfi. – Nie podoba mi się to wszystko. Na pierwszy rzut oka wygląda to na próbę wystraszenia nas stąd natychmiast po upływie terminu przewidzianego kontraktem, a następnie odebrania chłopom zarobionych u nas pieniędzy, i to przy pełnym poparciu policji. Ale kiedy się temu bliżej przyjrzeć, zakrawa to na całkowite szaleństwo. Jak tylko policaje ustalą tożsamość MMH, a nie zajmie im to dużo czasu, rozwalą oba miasta, zacierając ręce z uciechy, że trafiła im się taka gratka. – Czy to dlatego – spytał niepewnie Karst – że MMH było tym wędrowcem, który zrobił na Thorze V... to, co zrobił? Amalfi poczuł nagle, że żołądek zaczyna, wyprawiać mu dziwne harce i niebezpiecznie podjeżdża do gardła. – Zostawmy to, Karst – warknął. – Nie będziemy ciągnąć tej historii za sobą do Obłoku. Powinniśmy byli wyciąć ją z waszego kursu. – Ja już znam tę historię – odparł spokojnie Karst. – I nie jestem nią zaskoczony. Cenzorowie wcale się nie zmienili. – Zapomnij o niej. Zapomnij, słyszysz?! Zapomnij, że kiedykolwiek ją słyszałeś. Karst, czy potrafisz na jedną noc zostać znów tępym wieśniakiem? – Mam wrócić do swojej chaty? – spytał Karst. – Mogłoby mi być dość niezręcznie. Moja żona musiała już do tej pory wziąć sobie nowego mężczyznę... – Nie, nie musisz wracać do żony. Chciałbym pójść z Hazletonem i obejrzeć te wiratory. Trzeba zabrać trochę ciężkiego sprzętu i ktoś musi mi pomóc. Nie poszedłbyś ze mną? Hazleton zmarszczył brwi. – Heldona pan nie nabierze, szefie. – Myślę, że mi się uda. On oczywiście wie, że wyedukowaliśmy niektórych z wieśniaków, ale to jest coś, co nie dotarłoby do niego, nawet gdyby to zobaczył na własne oczy; nie pozwolą mu obciążenia przeszłości. On po prostu nie jest w stanie myśleć o chłopach jako o istotach rozumnych. Wie, że mamy ich tu u siebie tysiące, a jednak ta świadomość wcale go nie przeraża. Uważa, że możemy ich uzbroić, nauczyć metod walki, jednym słowem przekształcić w armatnie mięso, ale nie może sobie nawet wyobrazić, że chłop potrafi nauczyć się czegoś więcej niż tylko sposobu trzymania jakiejś pukawki; czegoś innego i znacznie bardziej niebezpiecznego. – Skąd pan jest tego taki pewien? – spytał Hazleton. – Z analogii. Pamiętasz planetę Alfy Thety o nazwie Fitzgerald? Tę, której mieszkańcy używali wielkiego zwierzęcia zwanego koniem, zupełnie do wszystkiego, od ciągnięcia wozów po wyścigi? No właśnie. Przypuśćmy, że jej mieszkaniec odwiedziłby miejsce, gdzie, jak słyszał, kilka koni nauczono mówić. Podczas pracy ktoś ofiarowuje mu pomoc i podchodzi do niego, ciągnąc za sobą starą, kulawą szkapę w naciśniętym na uszy słomianym kapeluszu i tobołkiem na plecach. (Przepraszam cię, Karst, ale nie pora teraz na delikatność). Przecież do głowy mu nie przyjdzie, że to właśnie jeden z tych mówiących koni. On po prostu w ogóle nie przywykł do myślenia o koniach w takich kategoriach. – Zgoda – powiedział Hazleton, uśmiechając się na widok wyraźnie zbitego z tropu Karsta. – Więc jaka od tej chwili obowiązuje strategia, szefie? Podejrzewam, że już ją pan dokładnie obmyślił. Czy jest pan gotów nadać jej wreszcie jakąś nazwę? – Niezupełnie – odparł burmistrz. – Chyba, że lubisz długie i skomplikowane określenia. Jest to po prostu jeszcze jedno zagadnienie z dziedziny politycznego pseudomorfizmu. A dostrzegając malujący się na twarzy Karsta wyraz sztucznego braku zainteresowania, wyszczerzył zęby w uśmiechu i dorzucił: – Albo też pokaz subtelnej sztuki doprowadzenia przeciwnika do tego, by rzucił w ciebie swą własną głową. Dom MMH było miastem osiadłym, od dawna wrośniętym w kamienistą glebę i tak wytrwale opierającym się wszelkim zmianom czasu jak las cenotafów. Także jego spokój miał w sobie coś z ciszy cmentarza, a Cenzorowie ze swymi podobnymi do wachlarzy oznakami piastowanego urzędu przypominali braci zakonnych krążących między zastępami zmarłych. Przyczyny tej ciszy dały się wyjaśnić oczywiście bardzo prosto. W granicach miasta chłopom wolno było się odzywać tylko w odpowiedzi na pytanie któregoś z Cenzorów, a tych ostatnio było w mieście stosunkowo mało. Jeszcze mniej miało ochotę poniżać się do rozmowy z jakimkolwiek chłopem. Dla Amalfiego ta cisza miała w sobie coś z milczenia milionów niewinnych ludzi bestialsko pomordowanych na Thorze V. Zastanawiał się, czy Cenzorowie wciąż jeszcze słyszą to krwawiące milczenie. Odpowiedź na to pytanie uzyskał niemal natychmiast. Mijany po drodze nagi, brązowy wieśniak obrzucił nadchodzących ukradkowym spojrzeniem i dostrzegłszy Heldona, natychmiast podniósł palec do ust w najwyraźniej powszechnie obowiązującym geście uniżoności i szacunku. Heldon ledwie kiwnął głową. Amalfi udawał, rzecz jasna, że nie zwrócił na to żadnej uwagi, ale pomyślał: To ma znaczyć „sza”, prawda? Nie dziwię się. Ale na to już za późno, Heldon; sekret się wydał. Karst wlókł się za nimi, obrzucając od czasu do czasu czujnym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu kroczącego dumnie przodem Heldona. Ostrożność ta okazała się jednak zupełnie zbyteczna; Cenzor nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Weszli na popadający w ruinę plac, w którego centrum wznosił się jakiś prawie zupełnie pozbawiony dawnych kształtów pomnik. Czas i pogoda tak bardzo nie miały dla niego litości, że zatracił wszelką szlachetność linii, jaką mógł kiedykolwiek posiadać. Amalfi pomyślał w zadumie, że sensowność kształtów nie jest cechą wspólną wszystkim monumentom. Dla każdego przeciętnego widza umieszczony na piedestale kamień był niczym innym jak zwykłym dość dużym meteorem. Przyglądając się jednak uważniej Amalfi dostrzegł, że wyrzeźbione we wnętrzu tego czarnego bloku kształty i wolne przestrzenie musiały niegdyś coś znaczyć. W środku bryły stała kiedyś potężna sylwetka ludzka, opierająca stopę na karku innej, znacznie drobniejszej ludzkiej postaci. Obie otoczone kamienną materią, lecz zawieszone w przestrzeni. Heldon także przystanął, żeby popatrzeć na pomnik. W tym mężczyźnie toczyła się jakaś walka. Amalfi nie wiedział, co było jej powodem, ale potrafił się tego domyślić. Heldon był młody; stąd dopiero niedawno mógł zostać wybrany Cenzorem. Z tego, co mówił Karst, jasno wynikało, że pozostali członkowie Wielkiej Rady Dziewięciu – Asor, Bemajdi i cała reszta – byli nimi od samego początku. Jednym słowem, byli nie potomkami ludzi, którzy zniszczyli Thora V, tylko nimi samymi, żyjącymi do dziś dzięki zazdrośnie strzeżonemu sekretowi geriatryków. Heldon spojrzał na monument. Postacie wyrzeźbione w jego wnętrzu dowodziły jasno, że kiedyś, dawno temu MMH dumą napawało to, co miasto zrobiło na Thorze V, i że najstarsi z Wielkiej Dziewiątki, choć może przestali już być z tego dumni, nadal ponosili winę za tę zbrodnię. Heldon, mimo iż sam nie przyczynił się do jej popełnienia, opowiedział się już duchowo po stronie sprawców przyjmując godność Cenzora. Teraz zastanawiał się, czy nie wystąpić po ich stronie także czynnie... – Przed nami Świątynia – powiedział nagle, odwracając się gwałtownie od pomnika. – Maszyneria znajduje się w jej podziemiach. O tej porze nie powinno tam być nikogo, kto by się liczył, ale zawsze lepiej jest się upewnić. Proszę zaczekać. Nikogo, ktoby się liczył .To znaczy Cenzorów. Chłopi dla niego się nie liczyli. Heldon podjął już decyzję – był Cenzorem. Uznał, że to, co stało się na Thorze V, było także jego dziełem. – A jeśli nas ktoś zobaczy? – spytał Amalfi. – Ten plac jest zwykle omijany z daleka. Na wszelki wypadek rozstawiłem w okolicy swoich ludzi; mają rozkaz nie dopuszczać tutaj żadnych przechodniów. Jeśli tylko nie oddali się pan z tego miejsca, będzie pan zupełnie bezpieczny. Zebrał jedną ręką swoje suknie i odszedł szybkim krokiem w kierunku ogromnego, zwieńczonego lśniącą kopułą budynku, znikając w jakimś zaułku. Zza pleców dobiegł Amalfiego śpiew Karsta. Chłop nucił niewprawnym, chropawym głosem jakąś dziwną, ludową pieśń. Jej melodia, mająca niegdyś wiele wspólnego z miastem Kazań, liczyła sobie zbyt wiele tysięcy lat, żaby Amalfi mógł ją rozpoznać, chociaż był dość muzykalny. Mimo to burmistrz stwierdził nagle, że wsłuchuje się w pieśń Karsta w takim napięciu jak zakapturzona sowa, tropiąca swym radarowym zmysłem polną mysz. Karst śpiewał: ...Jak wicher zawył słuszny gniew Maalvina, Żagwią pożaru omiótł Uroczyska. Sczezły ramiona podłych buntowników, Noc oczy gwiazd zamknęła, a księżyce zgasły, Niebo na rozkaz MMH Runęło!... Widząc, że Amalfi mu się przysłuchuje, Karst przerwał swoją pieśń z przepraszającym gestem. – Śpiewaj dalej, Karst – powiedział natychmiast Amalfi. – Jak to idzie dalej? – Nie mamy na to czasu. Ta piosenka ma dziesiątki zwrotek. Każdy śpiewak dodaje do niej przynajmniej jedną własną. Ale kończy się zawsze tak: Czerwienią ich krwi zajaśniało wzgórze, Padły wzniosłe wieże, zatonęły w glinie. Nie może żyć nikt, kto szydził z Maalvina, Ziemia dusze ich zawodzące odtrąciła w przestrzeń. Niebo na rozkaz MMH Runęło! – Wspaniale – powiedział ponuro Amalfi. – Aleśmy wpadli! Po uszy i jeszcze głębiej! Dlaczego nie zaśpiewałeś mi tego tydzień temu? – Przecież to tylko stare ludowe podanie – powiedział Karst ze zdumieniem. – Co ono takiego panu powiedziało? – Powiedziało mi, dlaczego Heldon chce naprawić swoje wiratory. Wiedziałem, że wciska mi jakąś ciemnotę, ale nigdy nie przyszła mi do głowy ta stara laputańska sztuczka. Nowsze miasta mają za słabe stępki, żebyś coś takiego ryzykować. Ale ci tutaj, przy swojej masie mogą z nas zrobić naleśnik! A my będziemy musieli siedzieć z założonymi rękami i się temu przyglądać! – Nie rozumiem... – To zupełnie proste. Ten twój prorok Maalvin użył MMH jako kafara. Podniósł go, poleciał nad swoich przeciwników i tam go znowu opuścił, wbijając ich po prostu w ziemię. Ten numer został wymyślony, o ile dobrze pamiętam, nawet jeszcze przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. Karst, trzymaj się blisko mnie. Może będę ci musiał powiedzieć coś pod samym nosem Heldona, więc nie spuszczaj mnie z oczu... Ćśśś, właśnie nadchodzi. Cienisty zaułek wypluł Cenzora jak nieprzetłumaczalne słowo. Heldon podszedł do nich szybkim krokiem po kruszących się płytach chodnika. – Panie burmistrzu – powiedział – jesteśmy gotowi przyjąć pańską cenną pomoc. Stopa Heldona spoczęła na wystającym z podłogi, stożkowym kamieniu i mocno go nacisnęła. Amalfi obserwował wszystko bardzo uważnie, ale nic się nie stało. Omiótł światłem latarki nie wyróżniające się niczym szczególnym kamienne ściany podziemnej komnaty i znów opuścił je na podłogę. Zniecierpliwiony Heldon kopnął małą piramidkę z całej siły. Tym razem rozległ się ciężki zgrzyt protestu. Bardzo powoli, z przeraźliwym dudnieniem i chrobotem, z podłogi zaczął podnosić się kamienny blok, wielkości mniej więcej pięciu stóp na dwie. Wyglądało na to, że z jednego końca musiał być zaczepiony na obrotowym zawiasie lub osi. Promień latarki burmistrza przebił się przez czerń zionącą z odsłoniętego otworu i ukazał wąskie schody prowadzące dalej w dół. – Jestem głęboko rozczarowany – powiedział Amalfi. – Oczekiwałem, że spod podłogi wyjdzie Jules Verne albo przynajmniej Dean Swift. No dobrze, Heldon, niech pan prowadzi. Cenzor zaczął ostrożnie schodzić unosząc lekko swoje suknie, by uchronić je przed pokrywającą schody wilgocią. Karst szedł ostatni, nisko pochylony pod ciężarem wielkiej paczki. Przez cienkie podeszwy sandałów burmistrz czuł chłód i oślizłość wąskich stopni, a napierające z boków ściany ociekały maleńkimi strużkami nieprzyjemnej wilgoci. Amalfiego ogarnęła przemożna chęć zapalenia cygara; czuł niemal jego potężny aromat przebijający się przez stęchliznę podziemi. Niestety potrzebne mu były wolne ręce. Zaczął już prawie mieć nadzieję, że może jednak wilgoć zupełnie zniszczyła wiratory MMH, ale odegnał tę myśl, zanim jeszcze zdążyła przybrać pełny kształt. To byłoby najprostsze rozwiązanie obecnej sytuacji, lecz w końcowym efekcie katastrofalne. Jeżeli ta planeta miała kiedykolwiek stać się prawdziwym domem, to Międzygwiezdny Mistrz Handlu musiał móc latać. Jak zabezpieczyć się przed nim, kiedy już będzie zdolny do wzniesienia się w powietrze – tego w dalszym ciągu nie wiedział. Jak zawsze w sytuacjach podbramkowych, tak i teraz liczył wyłącznie na intuicję. Schody skończyły się raptownie, ustępując miejsca, małej salce, tak ciasnej, przejmująco zimnej i wilgotnej, że właściwie należałoby nazwać ją pieczarą. Promień latarki błądził po niej przez chwilę i zatrzymał się na owalnych drzwiach pokrytych grubą warstwą jakiegoś matowego metalu – prawie na pewno ołowiu. Więc wiratory MMH pracowały „na gorąco?!” Już to było złą wiadomością. Ustalało datę ich produkcji na lata znacznie wcześniejsze niż nawet w najmniej optymistycznych szacunkach zakładał Amalfi. – Więc to tu? – spytał. – Tu – potwierdził Heldon, pociągając jakąś niewidoczną dźwignię. Przedpotopowe jarzeniówki zamigotały nerwowo, nabierając powoli swego niebieskawego życia, w miarę tego jak coraz szerzej otwierały się drzwi grodzi. Ich światło zalśniło na czystych, nie pokrytych żadnym nalotem płaszczach maszyn. Amalfi poczuł ukłucie przelotnego rozczarowania – powietrze w tym pomieszczeniu było zupełnie suche. Najwyraźniej drzwi były zawsze szczelnie zamknięte. Rozejrzał się wśród wielkiej ilości nagromadzonego tu sprzętu, szukając pulpitów kontrolnych lub ich odpowiedników. – No więc? – spytał ochrypłym głosem Heldon. Sprawiał wrażenie człowieka z trudem skrywającego szalone napięcie. Amalfiemu przyszło nagle na myśl, że strategia Heldona może rzeczywiście być jego zupełnie osobistym pomysłem, a nie wynikiem oficjalnych ustaleń Wielkiej Dziewiątki. W takim przypadku, gdyby koledzy zastali Heldona w tym właśnie miejscu, w towarzystwie burmistrza wrogiego miasta, sytuacja Cenzora byłaby nie do pozazdroszczenia. – Czy nie ma pan zamiaru przeprowadzić jakichś pomiarów? – Oczywiście – powiedział Amalfi. – W pierwszej chwili zaskoczyła mnie tylko trochę ich wielkość, to wszystko. – Jak pan wie, są bardzo stare – powiedział Heldon. – Dzisiaj buduje się bez wątpienia znacznie większe. To oczywiście było nieprawdą. Nowoczesne wiratory były prawie dziesięć razy mniejsze. Ta uwaga obudziła nowe wątpliwości co do prawdziwego statusu Heldona. Amalfi przypuszczał, że poza przeprowadzeniem testów Cenzor nie pozwoli mu nawet dotknąć swoich wiratorów; że w MMH jest mnóstwo ludzi mogących wykonać każdy remont na podstawie dokładnych wskazówek; że sam Heldon – i każdy z pozostałych Cenzorów – będzie wykazywał dostateczną znajomość tematu, by pojąć wszystkie wyjaśnienia, jakich Amalfi mógłby im udzielić. Teraz nie był tego taki pewien, a to, ile swoich własnych przeróbek w maszynach mógłby zrobić nie ryzykując, że zostanie wykryty, zależało właśnie od odpowiedzi na te wszystkie pytania. Burmistrz wspiął się na mały pomost biegnący wzdłuż pokryw generatorów i zatrzymał się, spoglądając w dół na Karsta. – Czego tam, głupku, sterczysz? – rzucił z irytacją. – Chodź tu na górę z tymi narzędziami. Karst posłusznie wspiął się po metalowych stopniach; tuż za nim wdrapał się na nie Heldon. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, Amalfi szukał przez chwilę w płaszczu ochronnym generatora drzwiczek kontrolki, znalazł je i otworzył. Wewnątrz znajdowało się coś, co wyglądało na potężny obwód prostowniczy, połączony ze wzmacniaczem jakiegoś urządzenia kontrolnego – zapewne cyfrowego komputera. Wzmacniacz zawierał mnóstwo lamp próżniowych, których żarniki otrzymywały prąd stały z osobnego źródła zasilania. Amalfi w całym swoim życiu nie widział tylu lamp próżniowych naraz. Karst schylił się nisko i postawił pakunek na podeście. Amalfi wyciągnął z niego kawałek cienkiego, czarnego kabla i wetknął dwubolcową wtyczkę do pobliskiego gniazdka. Umocowana na drugim końcu przewodu maleńka lampka zalśniła neonową czerwienią. – Wasz komputer ciągle jeszcze działa – zakomunikował. – Czy dobrze, to już inne zagadnienie. Czy mogę włączyć resztę? – Ja to zrobię – powiedział Heldon. Zszedł w dół po metalowych schodach i ruszył ku wyjściu z sali. Amalfi natychmiast zaczął szeptać nieruchomymi wargami do drzwiczek kontrolnych generatora. To, co wydobywało się z jego ust, musiało brzmieć w uszach Karsta dość niesamowicie. Technika mówienia bez poruszania wargami polega po prostu na zastępowaniu zgłosek, których artykulacja wymaga ruchu warg – takich jak na przykład „w” – zgłoskami artykułowanymi językiem i gardłem – takimi jak na przykład „y”. Jeżeli taki dźwięk odbierany jest z wnętrza komory akustycznej, tak jak to się dzieje w przypadku stosowania mikrofonu krtaniowego, nie różni się on zbytnio od zwykłej mowy; jest tylko trochę mniej wyraźny. Słyszany jednak z zewnątrz krtani, zaczyna brzmieć jak bełkot pijanego drwala. – Obserwuj Heldona, Karst. Zobacz, który przycisk uruchomi i zapamiętaj jego położenie. Jasne? To świetnie. Lampy zaczęły się żarzyć. Karst skinął głową, prawie zupełnie niezauważalnie. Cenzor obserwował z dołu, jak Amalfi sprawdza wszystkie ciągi. – Czy da się je uruchomić? – zawołał stłumionym głosem, jakby bał się mówić głośniej. – Myślę, że tak. Jedna z tych lamp nabiera powietrza, a tu i tam na pewno trzeba będzie dokonać niezbędnych, małych napraw. Zanim zabierze się pan do realizacji jakiegoś ambitnego zadania, lepiej niech pan wszystko posprawdza. Ma pan chyba urządzenia do testowania lamp? Na twarzy Heldona pojawiła się wyraźna ulga, choć starał się jak mógł, żeby jej po sobie nie pokazać. Prawdopodobnie bez najmniejszych kłopotów udałoby mu się wprowadzić w błąd któregoś ze swoich kolegów; ale dla Amalfiego, który jak każdy burmistrz wędrowca równie dobrze rozumiał parataksyczną „mowę” mięśni jak normalnie wypowiadane słowa, wyraz twarzy Heldona był równie czytelny jak podpisane oświadczenie. – Oczywiście – odparł Cenzor. – Czy to wszystko? – Skądże znowu. Uważam, że powinien pan usunąć z połowę tych obwodów, instalując wszędzie, gdzie się da, tranzystory. Możemy wam sprzedać potrzebny do tego german i to po oficjalnym kursie. Według moich szacunków na każdy zespół przypada tutaj dwieście do trzystu lamp i jeżeli któraś z nich nawali w czasie lotu... Cóż, jest tylko jedno słowo na określenie tego, co by się wtedy stało: śmierć. – Czy mógłby nam pan pokazać, jak to zrobić? – Chyba tak – odparł burmistrz. – Jeżeli pozwoli mi pan obejrzeć cały system napędowy, to będę mógł powiedzieć panu wszystko dokładnie. – Zgoda – powiedział Heldon. – Ale bez żadnej zwłoki. W najlepszym wypadku mogę liczyć jeszcze tylko na pół dnia swobody. To było lepiej niż Amalfi się spodziewał; o niebo lepiej. Mając tyle czasu, mógł prześledzić wystarczającą ilość doprowadzeń, żeby zlokalizować główny pulpit sterowniczy. Wyraz twarzy Heldona, zupełnie nie pasował do treści jego słów i to głęboko Amalfiego niepokoiło, ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Wyciągnął z tobołka Karsta papier i zaczął szybko szkicować schemat całego okablowania. Po uzyskaniu dość przejrzystego obrazu połączeń pierwszego generatora, blokowe ujęcie głównych zespołów drugiej maszyny okazało się znacznie łatwiejsze. Chociaż wykonanie rysunków trwało dość długo, Heldon nie okazywał żadnych oznak zniecierpliwienia czy zmęczenia. Trzeci wirator dopełnił całości obrazu, zmuszając Amalfiego do głębokiego zastanowienia się, do czego mogła służyć czwarta maszyna. Okazało się, że był to buster, przeznaczony do kompensowania strat mocy pozostałych zespołów napędowych w tych momentach, kiedy główna krzywa ich ciągu odbiegała od poziomu dyktowanego jej przez prymitywny, ogólny obwód regeneracyjny. Buster włączony był w tylną część pętli sprzężenia zwrotnego, chyba raczej za komputerem niż przed nim, tak że wszystkie poprawki komputera musiały przechodzić właśnie przez niego. Amalfi był zupełnie pewien, że na skutek takiego ustawienia każda wprowadzona poprawka musiała wywoływać potężną „falę kompensacyjną”. Połączenia wiratorów MMH musiał dokonać chyba jakiś australopitek. Ale miasto mogło za ich pomocą latać. I tylko to się liczyło. Amalfi zakończył swoje badania i wyprostował się z trudem, mocno napinając mięśnie bolących pleców. Nie miał pojęcia, ile godzin mu to wszystko zabrało; miał wrażenie, że całe miesiące. Heldon w dalszym ciągu przyglądał mu się równie czujnym wzrokiem jak przedtem i tylko granatowe cienie pod oczami wskazywały na to, że bardzo jest zmęczony. A Amalfi nie znalazł w podziemnej komnacie żadnego miejsca, z którego można by kontrolować pracę wiratorów MMH. Pulpit sterowniczy musiał znajdować się gdzie indziej. Główny kabel prowadzący do wszystkich urządzeń kontrolnych znikał w rurze biegnącej do sklepienia pieczary, a zapewne i wyżej. ...Niebo na rozkaz MMH Runęło!... Amalfi ziewnął ostentacyjnie i pochylił się znowu, by umocować pokrywę na pulpicie obserwacyjnym dopełniającego generatora. Karst leżał zwinięty w kłębek na podłodze obok niego i spał naprawdę. Było mu chyba zupełnie wygodnie, bo leżał rozprężony i leciutko uśmiechał się przez sen. Wyglądał jak kot drzemiący na wysokim gzymsie. Heldon nie spuszczał ich z oczu. – Będę musiał sam to panu zrobić – powiedział Amalfi. – To dość poważna robota; może potrwać tygodnie. – Oczekiwałem, że pan to powie – odparł Heldon. – I z przyjemnością dałem panu czas, żeby mógł pan wszystko dokładnie sobie obejrzeć. Jednak chyba nie będziemy robić żadnych zmian. – Ale one są potrzebne. – Możliwe. Ale ta maszyneria musi mieć ogromny współczynnik bezpieczeństwa, bo inaczej nigdy nie bylibyśmy w stanie jej uruchomić także i w przeszłości. – Nie „nasi przodkowie”, lecz „my”, zauważył Amalfi. – Musi pan zrozumieć, panie burmistrzu, że nie możemy ryzykować żadnych poprawek robionych przez pana. My sami nie jesteśmy w stanie ich nadzorować, a przyjęcie nieprawdopodobnego założenia, że dzięki pańskim usprawnieniom zwiększy się efektywność działania tych maszyn, byłoby zupełnie nierozsądne. Jeżeli te maszyny mogą w ogóle działać w swym obecnym stanie, to będziemy musieli się tym zadowolić. – Och, oczywiście, że będą działały przez jakiś czas – powiedział Amalfi zabierając się do metodycznego pakowania swoich przyrządów. – Ale kategorycznie twierdzę, że wcale nie są takie bezpieczne, a ryzyko związane z podjęciem na nich lotu jest ogromne. Heldon wzruszył ramionami i zszedł po spiralnych, metalowych schodach na podłogę sali. Amalfi poszperał chwilę w swojej torbie, a potem ostentacyjnie kopnięciem obudził Karsta. Kopnął wcale mocno; zdawał sobie sprawę z tego, że granie komedii przed człowiekiem od urodzenia nawykłym do pilnego obserwowania wszelkich ludzkich reakcji może przynieść nieobliczalne skutki. Gestem wskazał chłopu, że ma podnieść bagaż, i ruszył za Heldonem. Cenzor uśmiechnął się, ale nie był to uśmiech przyjemny. – Nie są bezpieczne? – spytał. – No cóż, zawsze je za takie uważałem. Ale teraz odnoszę wrażenie, że stwarzane przez nie niebezpieczeństwo jest głównie politycznej natury. – Jak to? – spytał Amalfi, starając się uspokoić oddech. Poczuł nagle, że jest zupełnie wykończony. Wszystko to trwało... Właściwie ile czasu to trwało? Nie miał najmniejszego pojęcia. – Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, która jest godzina, panie Amalfi? – Chyba już ranek – odparł Amalfi tępo, poprawiając zsuwający się z lewego ramienia Karsta pakunek. – W każdym razie musi być cholernie późno. – Jest rzeczywiście bardzo późno – powiedział Heldon, już nawet nie starając się ukrywać swoich uczuć. Wyraźnie triumfował. – Kontrakt między miastami wygasł dziś w południe. W tej chwili jest prawie pierwsza. Spędziliśmy tutaj całą noc i ranek. A pańskie miasto w dalszym ciągu pozostaje na naszej planecie, co jest jawnym pogwałceniem umowy, panie burmistrzu... – To niedopatrzenie... – Nie, to zwycięstwo! – Heldon wyciągnął spomiędzy fałdów swojej szaty małą srebrną rurkę i mocno w nią dmuchnął. – Burmistrzu Amalfi, może się pan uważać za jeńca wojennego. Mała srebrna rurka nie wydała żadnego słyszalnego dźwięku, ale w sali jak spod ziemi wyrosło dziesięciu mężczyzn: Wymierzone w Amalfiego mezonowe karabiny były bardzo starego typu, pewnie jeszcze sprzed czasów Kamermana, tak jak i wiratory MMH. I tak jak wiratory wyglądały na zupełnie zdatne do użytku. Karst zamarł. Amalfi ożywił go ukradkowym kuksańcem w żebra i zaczął przekładać zawartość swojej własnej małej walizeczki do pakunku Karsta. – Przypuszczam, że wezwaliście już policję? – spytał. – O, dawno temu. Do tej pory tę drogę ucieczki macie już na pewno odciętą. Pozwolę sobie dodać, że jeżeli miał pan nadzieję znaleźć tu na dole jakieś urządzenia sterujące, które mógłby pan bez przeszkód uszkodzić, a których tak długo pozwoliłem panu szukać, to uważał mnie pan za zbyt wielkiego głupca. Amalfi nie odezwał się ani słowem. W dalszym ciągu metodycznie przepakowywał swoje przyrządy. – Wykonuje pan za dużo ruchów, panie Amalfi. Proszę podnieść ręce do góry i powoli się odwrócić. Amalfi podniósł ręce i odwrócił się. W każdej dłoni trzymał mały, czarny przedmiot, kształtem i wielkością przypominający jajko. – Rzadko się mylę w ocenie czyjejś głupoty – powiedział tonem przyjacielskiej pogawędki. – Widzi pan, co tu trzymam. Upuszczę jedno z nich lub nawet oba, jeżeli zostanę zastrzelony. Mogę je oczywiście upuścić i bez tego. Mam już po dziurki w nosie tego waszego upiornego zaścianka. Heldon prychnął pogardliwie. – Materiały wybuchowe? Gaz? To śmieszne. Nic tak małego nie może zniszczyć swym wybuchem całego miasta, a maski pan sam nie ma. Czy pan mnie uważa za zupełnego durnia? – Tu nie ma co uważać; tego, że pan nim jest, dowiodły wydarzenia – odparł Amalfi spokojnie. – Prawdopodobieństwo, że kiedy znajdę się już w MMH, będziecie mnie chcieli złapać w jakąś pułapkę, było bardzo duże. Mogłem je zmniejszyć zabierając ze sobą obstawę. Nie zna pan jeszcze chłopców z moich oddziałów specjalnych. To twardzi zawodnicy, a nudzą się już od tak dawna, że z przyjemnością zabawiliby się z pańską strażą pałacową. Czy nie przyszło panu do głowy, że opuściłem swoje miasto bez straży przybocznej tylko dlatego, że znam lepszy sposób zapewnienia sobie bezpieczeństwa? – Za pomocą jajek – powiedział Heldon pogardliwie. – Prawdę mówiąc, to rzeczywiście są jajka. Ta czarna farba to barwnik analinowy, którym pokryto ich skorupy dla ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem. Zawierają embriony piskląt zaszczepionych zmutowanymi szczepami ziemskich riketsji, wywołujących riketyfilis. Ta szczególna odmiana przenosi się drogą powietrzną, a okres jej inkubacji wynosi dwie godziny. Wyhodowaliśmy ją w swoim własnym laboratorium broni biologicznej, korzystając przy tym z doświadczeń pewnego miasta specjalizującego się w agronomii. Tylko dwa jajka; ale gdybym je upuścił, czołgalibyście się za mną całą drogę stąd aż do mojego miasta, błagając o zastrzyk odpowiednich antybiotyków. Bo te też wyhodowaliśmy. Zapadła krótka cisza, tym bardziej martwa, że słychać w niej było ochrypły oddech Cenzora. Uzbrojeni mężczyźni patrzyli nieswojo na czarne jajka, a wyloty luf ich karabinów przestały już tworzyć nieskazitelnie równą linię. Amalfi wybrał swoją broń z wielką starannością. Statyczne społeczeństwa feudalne tradycyjnie i panicznie boją się zarazy – za blisko ją znają. – Pat – powiedział w końcu Heldon. – W porządku, panie Amalfi. Pan i pański niewolnik macie glejt na opuszczenie tej sali... – Tego budynku. Jeżeli będąc na schodach usłyszę najlżejszy szmer pościgu, rozbiję panu te jajka na głowie. Nawiasem mówiąc, one dość potężnie wybuchają. Te riketsje wytwarzają w żywiącym je płodzie ogromne ilości gazu. – Zgoda – rzucił Heldon przez zaciśnięte zęby. – Z tego budynku. Ale nic pan na tym nie wygrał, panie Amalfi. Jeżeli uda się panu dotrzeć w porę do swego miasta, to będzie pan tylko świadkiem zwycięstwa odnoszonego przez MMH; zwycięstwa, do którego pan sam się przyczynił. Myślę, że będzie pan zaskoczony widząc, jak bardzo gruntownie potrafimy zwyciężać. – Muszę pana zmartwić, Heldon – powiedział Amalfi twardym, lodowatym i zupełnie pozbawionym litości głosem – ale nie będę. Wiem wszystko o MMH. Tutaj kończy się droga Wściekłych Psów. Kiedy będzie pan umierał, pan i pańscy Mistrzowie Międzygwiezdnego Handlu – pamiętajcie o Thorze V! Twarz Heldona nabrała koloru kredowego papieru, podobnie jak twarze kilku żołnierzy. A potem pulchne, purchawkowate policzki Cenzora stały się nagle krwiście czerwone. – Niech się pan wynosi! – wychrypiał prawie niedosłyszalnie. I osiągając raptem najwyższe rejestry swego głosu, krzyknął histerycznie: – Precz! Precz! Żonglując niedbale jajkami, Amalfi podszedł do ołowianej grodzi przeciwpromiennej. Karst ruszył chwiejnym krokiem tuż za nim. Kiedy mijał Heldona, skulił się w sobie. Amalfi pomyślał, że chłop chyba nieco przesadza z tym graniem swej roli, ale Cenzor niczego nie zauważył. Dla niego Karst mógł równie dobrze być... koniem. Ołowiane drzwi zatrzasnęły się z ponurym dudnieniem, odcinając ich od widoku przerażonej i wściekłej zarazem twarzy Heldona i pobłysku jarzeniowego światła, odbijającego się w obudowach starożytnych wiratorów. Amalfi wsunął rękę do pakunku Karsta. Odłożył jedno jajko do krzemopiankowego etui i wyciągnął niepozornie wyglądający pistolet przyspieszeniowy. Szybkim ruchem wsunął go sobie za pasek od spodni. – A teraz na górę, Karst. Nie ma chwili do stracenia. Szybciej, idę tuż za tobą. Nie masz jakiegoś pomysłu, gdzie mogłyby być te pulpity sterownicze? Prowadzące do nich przewody znikały gdzieś w suficie piwnicy. – Na szczycie Świątyni – odparł bez namysłu Karst. Wspinał się błyskawicznie, biorąc po kilka wąskich stopni naraz i pomimo dźwiganego na plecach ciężaru wydawał się to robić bez najmniejszego wysiłku. – Tam na górze jest Gwiezdna Komnata, miejsce spotkań Rady Dziewięciu. Ale pojęcia nie mam, jak się do niej dostać. Wpadli do chłodnego, kamiennego przedsionka. Światło latarki Amalfiego przebiegło szybko po całej podłodze i natrafiło na wystającą z niej piramidkę. Karst natychmiast ją kopnął. Z przeciągłym jękiem kamienny blok opadł na wylot schodów z podziemi, zmieniając się w jedną z wielu płyt granitowej posadzki. Na pewno był jakiś sposób, żeby uruchomić ten mechanizm spod spodu, ale Heldon powinien mocno się zawahać przed jego użyciem. Kamienna płyta poruszała się z ogromnym hałasem, który nawet z dużej odległości ostrzegłby Amalfiego, że jest ścigany. Na pierwszy jej zgrzyt burmistrz „zniósłby” swoje czarne jajko, a Heldon dobrze o tym wiedział. – Masz się natychmiast wydostać z miasta, zabierając ze sobą wszystkich chłopów, jakich uda ci się namówić – powiedział Amalfi. – Ale trzeba wszystko dobrze wyliczyć w czasie. Ktoś musi nacisnąć ten wyłącznik, którego położenie kazałem ci zapamiętać, ale ja sam nie mogę tego zrobić. Muszę dostać się do Gwiezdnej Komnaty. Heldon domyśli się, że tam idę, i ruszy za mną. Kiedy on już tędy przejdzie, Karst, ty musisz zejść z powrotem na dół i włączyć te wszystkie generatory. Przed nimi wyrosły te same niskie drzwi, którymi Heldon wprowadził ich do Świątyni. W górę biegły od nich jakieś następne schody; dołem sączyło się przez nie dzienne światło. Amalfi uchylił starą furtę na pół cala i wyjrzał na zewnątrz. Pomimo ostrego słońca wczesnego popołudnia, stłoczone blisko siebie, przysadziste budynki MMH rozsiewały w prowadzącym do Świątyni zaułku gęsty półmrok. Chodnikiem po przeciwnej stronie uliczki przechodziło kilku sennookich chłopów, a za nimi na wpół śpiący Cenzor. – Będziesz umiał trafić z powrotem do tamtej krypty? – spytał Amalfi szeptem, zostawiając drzwi uchylone. – Tam jest tylko jedna droga. – To dobrze. Więc wracaj. Zrzuć tutaj, za drzwiami ten tłumok. Nie będzie nam już potrzebny. Jak tylko oddział Heldona przejdzie tymi schodami w górę, pędź i włącz te generatory. A potem uciekaj z miasta. Będziesz miał na to jakieś cztery minuty, bo tylko tyle będą się rozgrzewały te wszystkie lampy, więc nie trać ani sekundy. Wszystko zrozumiałeś? – Tak, ale... Nad Świątynią przetoczyło się coś jakby lawina żwiru i powoli przycichło w oddali. Amalfi zamknął jedno oko, a drugie podniósł błagalnie do nieba. – Rakiety – powiedział z westchnieniem rezygnacji. – Czasami sam się sobie dziwię, że nalegałem na wybór tak strasznie prymitywnej planety. No cóż, może jeszcze kiedyś nauczę się ją kochać. Powodzenia, Karst. Odwrócił się w kierunku schodów. – Złapią pana – powiedział cicho Karst. – Nie złapią. Nie Amalfiego. I bez żadnych „ale”, Karst. Trzymaj się. Nad Świątynią przeleciała rakieta, a skądś z daleka dobiegł odgłos potężnej eksplozji. Niczym szarżujący nosorożec, Amalfi rzucił się w górę schodów prowadzących do Gwiezdnej Komnaty. Schody były długie, lekko kręte i bardzo ciasne, a do tego ich stopnie doprowadzały Amalfiego do szału swymi rozmiarami – były bardzo małe. Przypomniał sobie jednak, że Cenzorowie nigdy nie wchodzili po nich sami; na górę wnosili ich na swych ramionach chłopi. Takie lilipucie schody świetnie nadawały się do pewnego stawiania na nich stóp, ale nie do szybkiego wspinania się na górę. Na ile mógł się zorientować, schody wznosiły się łagodnie wzdłuż zewnętrznej krzywizny kopuły Świątyni, robiąc półtorej śruby przed osiągnięciem jej szczytu. Dlaczego? Przecież nawet na plecach chłopów Cenzorowie nie kazaliby się nosić w górę tak długich schodów zupełnie bez powodu. Dlaczego zamiast na szczycie Świątyni Gwiezdna Komnata nie mogła znajdować się na przykład w podziemiach razem z wiratorami? Amalfi nie zdążył jeszcze pokonać pierwszego półkola spirali, kiedy przynajmniej jeden powód takiej lokalizacji sali narad stał się dla niego zupełnie oczywisty. Widocznie Świątynia zaczęła wypełniać się wiernymi, bo przez szczeliny w wewnętrznej ścianie kopuły zaczął się sączyć dochodzący z dołu szmer ludzkiej mowy. W miarę tego jak burmistrz wspinał się coraz wyżej, chóralny szmer rozpadał się na grupy o coraz mniejszej liczbie głosów, aż wreszcie można, było odróżnić i zrozumieć słowa wypowiadane przez poszczególne osoby. Tam w górze, w matematycznym środku półkuli, stanowiącym podłogę Gwiezdnej Komnaty, architektowi udało się stworzyć idealną galerię szeptów. Przyłożywszy ucho do akustycznego sklepienia, każdy Cenzor mógł usłyszeć najciszej nawet wypowiedziane słowo każdego z zebranych na dole. Amalfi musiał przyznać, że pomysł był genialny. Spiskowcy wszystkich planet wznoszących świątynie uważają je za idealne miejsce do bezpiecznego prowadzenia wszelkich konspiracyjnych rozmów. W przekonaniu Amalfiego każda planeta zezwalająca u siebie na istnienie kościołów, skazana była, wcześniej czy później na jakąś rewolucję. Sapiąc jak morświn wwlókł się na ostatnie stopnie długich, lewoskrętnych schodów i znalazł się twarzą w twarz z solidnie zamkniętymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Pokrywające je pseudobizantyjskie płaskorzeźby patrzyły na niego wyniośle i ironicznie. Nie tracąc ani chwili na ich podziwianie, rąbnął je z całej siły w sam środek, tuż pod dwiema gałkami z krzycząco sztucznych szafirów. Drzwi z hukiem odskoczyły na obie strony. Rozczarowanie zatrzymało go na chwilę w progu. Komnata była zbliżoną do koła elipsą, umeblowaną z klasztorną surowością jednym drewnianym stołem i dziewięcioma odsuniętymi pod ściany krzesłami. Nie było tu ani żadnych pulpitów sterowniczych, ani żadnego miejsca, w którym mogłyby być ukryte. Sala była zupełnie pozbawiona okien. Właśnie ten brak okien wszystko mu wyjaśnił. Drugim, najważniejszym powodem, dla którego Gwiezdna Komnata musiała być umieszczona, na szczycie kopuły Świątyni, było to, że gdzieś w jej wnętrzu kryła się kabina pilota. A w takim starym mieście jak MMH oznaczało to konieczność zapewnienia w niej znakomitej, bezpośredniej widoczności. Wymagało usytuowania kabiny na najwyższym budynku miasta, tak aby zapewnić pilotowi kąt widzenia maksymalnie zbliżony do pełnego. Płynął stąd wniosek, że Amalfi najwyraźniej nie znalazł się jeszcze dostatecznie wysoko. Spojrzał w górę, na sufit. Jedna z kamiennych płyt miała maleńkie wyżłobienie, niewiele większe niż pięciogermanowa moneta. Jej plaski brzeg był mocno zniszczony. Amalfi uśmiechnął się i zajrzał pod drewniany stół. Oczywiście zgadł – pod blatem, w metalowych uchwytach wisiał drewniany drąg, zakończony z jednej strony zakrzywionym hakiem, do złudzenia przypominający halabardę. Wyrwał go szybkim ruchem, podniósł do pionu i wcisnął jego szpiczasty koniec w wyżłobienie w płycie. Kamienna tafla dość łatwo opadła w dół, umocowana z jednego końca na takiej samej osi jak blok przesłaniający wejście do podziemi; przodkowie Cenzorów nie mieli przekonania do zmieniania swoich inżynieryjnych zasad. Wolny koniec płyty dotykał teraz niemal stołu, tworząc w ten sposób dość stromą pochylnię. Amalfi wskoczył na blat i zaczął się na nią wdrapywać. Kiedy dochodził już do jej szczytu, reprezentowany przez niego zmienny środek ciężkości uruchomił jakiś przeciwważny mechanizm i płyta wróciła do poprzedniego położenia, sama przenosząc go resztę drogi w górę. Tym razem trafił niewątpliwie do kabiny kontrolnej. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było małe, ciasno zastawione tablicami rozdzielczymi, ledwie widocznymi spod pokrywających je pokładów kurzu. Cztery ogromne iluminatory ukazywały niemal pełną panoramę miasta w każdym kierunku geograficznym, a wykonane z grubego szkła sklepienie kabiny zapewniało doskonałą widoczność przestrzeni rozciągającej się ponad MMH. Na jednej z tablic rozdzielczych płonęło intensywne zielone światełko. Kiedy ruszył w jego kierunku – zgasło. To Karst odciął dopływ energii. Amalfi miał nadzieję, że chłopakowi uda się jakoś wydostać ze Świątyni. Zdążył go już bardzo polubić. Było coś takiego w jego cichej, zaciętej, niewzruszonej odwadze i w żarłoczności jego zgłodniałej inteligencji, co przypominało Amalfiemu kogoś, kogo znał bardzo dawno temu. Że tym kimś był on sam, wtedy, kiedy kończył pierwsze dwadzieścia pięć lat swego życia, burmistrz nie wiedział; nikt kto mógłby o tym powiedzieć, już nie żył. Obsługa wiratorów jest w zasadzie prosta. Amalfi nie miał żadnych trudności z ustawieniem i zablokowaniem urządzeń kontrolnych, tak jak było mu to potrzebne, ani z wykonaniem kilku bardzo specyficznych aktów sabotażu. Większym problemem okazało się natomiast zamaskowanie tego, co zrobił, bo każdy najmniejszy jego, ruch pozostawiał wyraźne znaki na pokrywającym wszystko kurzu. Rozwiązał ten problem w jedyny możliwy sposób; zdjął koszulę i zaczął nią wywijać na wszystkie strony, jakby się opędzał od roju szerszeni nacierających na niego ze wszystkich stron. Rezultat wywołał u niego atak tak gwałtownego kaszlu i kichania, że oczy zaszły mu łzami, ale poza tym całkowicie go zadowolił. Teraz pozostało mu już tylko wydostać się ze Świątyni. Ze znajdującej się pod spodem Gwiezdnej Komnaty dobiegały już jakieś odgłosy, ale na razie nie obawiał się jeszcze bezpośredniego ataku. Ciągle miał przy sobie czarne jajko, a Cenzorowie świetnie zdawali sobie z tego sprawę. Co więcej, wciągnął na górę halabardę, więc żeby się dostać do pokoju kontrolnego, Cenzorowie musieliby się wspinać sobie po plecach. Ich kondycja fizyczna nie bardzo pozwalała na takie wyczyny akrobatyczne, a poza tym doskonale wiedzieli, że każdego, kto podjąłby się takiej ekwilibrystyki, można byłoby bez najmniejszego trudu odeprzeć przy pomocy bardzo niewyszukanego, lecz równie skutecznego, zwykłego kopnięcia w zęby. Niemniej jednak Amalfi nie miał najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia w kabinie pilota MMH. Na opuszczenie Świątyni i w ogóle miasta zostało mu już niecałe sześć minut. Po błyskawicznym, mniej więcej czterosekundowym rozważaniu wszystkich możliwości Amalfi wskoczył na kamienną taflę, przeważył ją i majestatycznie spłynął z góry na blat stołu Gwiezdnej Komnaty. Po chwili pełnego osłupienia chwyciło go równocześnie kilkanaście krzepkich rąk. Przed oczyma wyrosła mu zmieniona przez wściekłość i strach twarz Heldona. – Coś tam robił? Odpowiadaj, bo każę cię rozerwać na strzępy! – Nie bądź półgłówkiem, Heldon. Każ swoim ludziom, żeby mnie puścili. Ciągle jeszcze chroni mnie twój glejt; a na wypadek, gdybyś chciał się go wyprzeć, mam także tę samą broń, którą miałem przedtem. Precz z łapami, bo na boga... Straż Heldona puściła go, zanim skończył mówić. Heldon rzucił się ciężko na pochyloną pod ostrym kątem płytę i zaczął czołgać się po niej w górę, rozpaczliwie pomagając sobie przy tym długimi paznokciami. Kilku innych łysych, odzianych w długie suknie mężczyzn stłoczyło się tuż za nim – najwyraźniej strach kazał Heldonowi powiadomić o wszystkim, co zaszło, pozostałych ośmiu Wielkich. Amalfi cofnął się tyłem w kierunku wyważonych drzwi Gwiezdnej Komnaty. Tam schylił się, bardzo ostrożnie położył swoje czarne jajko na ozdobnym progu i grając na nosie rozjuszonym żołdakom, odwrócił się błyskawicznie, po czym co sił w nogach pomknął w dół kręconych schodów. Mniej więcej minutę powinno zająć Heldonowi zorientowanie się, że w trakcie jego pogoni za Amalfim ktoś odłączył źródło zasilania generatorów. Następną minutę – w najlepszym razie – zajmie któremuś z wysłanych przez niego pachołków zbiegnięcie do podziemi i ponowne ich włączenie. Potem cztery minuty podgrzewania lamp. A potem – MMH wzbije się w powietrze. Amalfi wypadł jak bomba na ulicę, zderzając się w przelocie z jakimś zupełnie osłupiałym Cenzorem. Z tyłu za nim podniósł się przybierający na sile krzyk. Pochylił się nisko i jeszcze przyspieszył biegu. W skąpym świetle obu zachodzących słońc ulica zdawała się pogrążona w mroku. Trzymając się pełnego cienia, burmistrzowi udało się dopaść rogu najbliższej ulicy. Wtem gzymsy budynku, który wyrósł mu nagle przed oczami, zalśniły upiorną bielą, przygasającą szybko przez wszystkie odcienie czerwieni. Nawet nie usłyszał towarzyszącego temu przeraźliwego gwizdu mezonowego wystrzału. Skupił się na czymś zupełnie innym. W chwilę później był już za rogiem. Najkrótsza droga z miasta prowadziła – o ile dobrze pamiętał – właśnie tą ulicą, którą biegł przed chwilą. To rozwiązanie nie wchodziło jednak w rachubę; nie miał najmniejszej ochoty dać się żywcem spalić. Miało się jeszcze okazać, czy korzystając z innej drogi uda mu się wydostać z MMH na czas. Biegł wytrwale naprzód. Znów ktoś do niego strzelił, ale najwyraźniej zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, do kogo strzela. Tutaj był po prostu biegnącym mężczyzną, a to stawiało go poza wszelkimi obowiązującymi w mieście kategoriami. Taki strzał był tylko odzwierciedleniem pełnej dezorientacji i odpowiednio do tego musiał być źle wymierzony... Przez ziemię przebiegło pojedyncze drżenie, tak delikatne, jakby była ona skórą jakiegoś olbrzymiego potwora, odpędzającego przez sen dokuczliwą muchę. Choć zdawało się to już niemożliwe, Amalfi zdołał jeszcze trochę przyspieszyć. Drżenie powtórzyło się, tym razem znacznie silniejsze. Towarzyszył mu przeciągły, dudniący jęk, przepływający ciężką falą przez skaliste podłoże miasta. Na ten dźwięk z budynków zaczęły się wysypywać masy zarówno Cenzorów, jak i chłopów. Po trzecim wstrząsie gdzieś w centrum miasta runął z ponurym łoskotem jakiś gmach. Amalfi ugrzązł w bezsensownej, panicznej szamotaninie tłumu walczącego bez pardonu rękami, zębami, łysymi głowami... Jęk przybrał na sile. Nagle ziemia stanęła dęba. Amalfi runął do przodu. Razem z nim potoczył się cały skłębiony tłum, ścieląc się pokotem jak suszące się na polu siano. Ze wszystkich stron dobiegały oszalałe krzyki, ale największe piekło rozpętało się wewnątrz budynków. Jakieś okno rozprysło się nad głową Amalfiego na tysiące kawałków i wypadło na ulicę, a z nim wijące się rozpaczliwie ciało jakiejś kobiety. Poderwał się ciężko i wypluwając płynącą z rozciętego języka krew, pobiegł dalej. Ciągnący się przed nim chodnik porysowany był siecią splątanych szczelin, jak ułożona przez wariata mozaika. Nieco dalej w przodzie betonowe płyty spiętrzyły się wysoko, tworząc poszarpany wał, który ni stąd, ni zowąd przypomniał Amalfiemu falochron widziany na innej planecie, w zamierzchłych czasach innego tysiąclecia... Wdrapywał się na to rumowisko betonu, jeszcze zanim zdążył sobie uzmysłowić, że falochron musi znaczyć granicę właściwego MMH. Po przeciwnej stronie ogromnego, wypełnionego odłamkami skał rowu wznosiło się jeszcze wiele innych budynków, lecz właśnie ten rów wskazywał miejsce, gdzie wrosła w powierzchnię planety krawędź prastarego wędrowca. Chwytając konwulsyjnie powietrze w szarpane bólem płuca, przeskakiwał z jednej kamiennej bryły na drugą, wytrwale prąc w kierunku przeciwległego zbocza rowu. Tu właśnie było najniebezpieczniejsze miejsce. Gdyby MMH podniosło się w tej chwili, w ułamku sekundy lawina głazów roztarłaby go na proch. Gdyby tylko udało mu się dopaść bagien Uroczyska... Za jego plecami jęk zaczął osiągać coraz wyższe rejestry, aż przeszedł w świdrujący ton rozdzieranej w nieskończoność płachty twardego metalu. Z przodu, ponad równiną Uroczyska, lśniło w ostatnich promieniach zachodzących słońc jego własne miasto. Wokół jego krawędzi rozbłyskiwały maleńkie światła wybuchów; toczyła się tam zacięta walka. Cztery rakiety, których przelot słyszał w Świątyni, zataczały na niebie szeroka łuk, zrzucając w dół ciężkie ładunki. Wędrowne miasta reagowało na nie gejzerami dymu. A potem niebo zalała eksplozja oślepiającego światła.. Zanim oczy Amalfiego znów mogły coś widzieć, z czterech rakiet pozostały już tylko trzy. One także miały zniknąć w ciągu kilku najbliższych sekund – Ojcowie Miasta nigdy nie chybiali. Płuca paliły go żywym ogniem. Pod stopami poczuł sprężystą miękkość darni. Splątana rozłoga jakiegoś ciernistego krzewu chwyciła jego kostkę jak w sidła i burmistrz upadł na ziemię. W ostatnim wysiłku próbował się podnieść, lecz dał za wygraną. Przez równinę, na której wznosiło się niegdyś prastare buntownicze miasto, przetoczyło się zatrważające dudnienie. Amalfi przeturlał się na plecy. Przysadziste gmachy MMH chwiały się ciężko, a wielkie bloki skalne i bryły ziemi falowały wszędzie dokoła jego krawędzi, załamując się jak fala przyboju. I nagle stało się coś pozornie całkowicie niemożliwego. Ponad skalną kipielą rozbłysła cienka linia purpurowego światła; słońca świeciły pod miastem... Linia światła poszerzyła się. Miasto oderwało się od ziemi, pokonując niesłychany opór głęboko wrośniętych w jej głąb fundamentów. Odgłos towarzyszący ich pękaniu rozsadzał czaszkę. Z krawędzi wznoszącego się masywu, w dół, w stronę Uroczyska rzucały się rozpaczliwie setki ludzkich istot. Większość z nich była chłopami. Cenzorowie w dalszym ciągu próbowali kontrolować lot MMH... Miasto uniosło się majestatycznie. Nabierało wysokości. Serce zaczęło Amalfiemu walić w piersiach. Jeżeli Heldon i jego ludzie zorientują się w porę, co zrobił z urządzeniami kontroli lotu Wściekłych Psów, to stara ballada Karsta wzbogaci się o kilka nowych zwrotek, a tyrania Cenzorów będzie bezpieczna już na zawsze. Ale Amalfi dobrze wykonał swoją pracę. MMH nie przestało się wznosić. Z gwałtownym skurczem wszystkich wnętrzności Amalfi uzmysłowił sobie nagle, że miasto jest już ponad milę nad powierzchnią planety i ciągle przyspiesza. Na tej wysokości powietrze staje się coraz rzadsze, a Cenzorowie zapomnieli zbyt dużo, żeby wiedzieć, co się w takiej sytuacji robi... Półtorej mili... Dwie... MMH stawało się coraz mniejsze. Na wysokości pięciu mil było już tylko migotliwą plamką czerni, oświetlonej z jednej strony promieniami słońc. Później stało się tylko iskierką mętnego światła. Z pobliskiej rozpadliny wychyliła się ostrożnie strzecha kruczoczarnych włosów i potężne czekoladowe barki. Karst. Chłop patrzył jeszcze przez chwilę w górę, ale na wysokości dziesięciu mil MMH stało się zupełnie niewidoczne. Spojrzał więc w dół na Amalfiego. – Czy... czy oni mogą wrócić? – spytał matowym głosem. – Nie – odparł Amalfi, stopniowo odzyskując panowanie nad swoim oddechem. – Ale patrz dalej, Karst; to jeszcze nie koniec. Pamiętasz, jak Cenzorowie mówili, że wezwali ziemską policję?... W tej samej chwili MMH pojawił się jeszcze raz, ale w sposób dość szczególny. Na niebie rozbłysło trzecie słońce. Jego życie trwało trzy czy cztery sekundy, a potem słońce przygasło i zniknęło. – Policja została uprzedzona – powiedział Amalfi łagodnie – by uważała na wędrowne miasto próbujące ucieczki. Znaleźli je i załatwili. Oczywiście pomylili miasta, ale wcale o tym nie wiedzą. Odlecą. Popatrzył na Karsta i dodał: – A my zostaniemy w domu na Ziemi... już na zawsze. Wokół nich rozbrzmiewał cichy pomruk głosów, głosów tłumionych wspomnieniem przeżytego właśnie kataklizmu i jeszcze czymś, czymś tak starym i nowym, że na planecie rządzonej przez MMH nie miało nawet swojej nazwy. Poczuciem wolności. – Na Ziemi? – powtórzył Karst, podnosząc się w ślad za burmistrzem z wrzosowiska. – Jak to na Ziemi? To przecież nie jest Ziemia... Nad Uroczyskiem lśniło jedno jedyne wędrowne miasto, miasto, które rozbiło obóz, żeby zabrać się do koszenia domowych trawników. Zza jego budynków wschodził jasny obłok gwiazd. – Teraz już jest – powiedział Amalfi. – Wszyscy jesteśmy Ziemianami, Karst. A Ziemia to coś więcej niż tylko jedna mała planeta, zagrzebana gdzieś na peryferiach galaktyki innej niż ta. Ziemia to coś znacznie ważniejszego. – Ziemia nie jest miejscem, Karst. Ziemia jest ideą.