Maria Starzyńska Legenda Ostatniej Barykady Instytut Wydawniczy Pax 1974 Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski - Pan jest Węgrem? - Tak. - Ale urodził się pan w Polsce... - No to co?. Niemiecki kolejarz pomedytował chwilę nad papierami, po czym, złożył je i niechętnie oddał. Kiedy wyszedł, sąsiad Erwina z przedziału podjął: - Byłem przekonany, że jest pan Niemcem. - Nie. - Świetnie zna pan język. - Jak większość Węgrów. - Lepiej. Erwin nie odpowiedział, temat wydawał się wyczerpany. Niemiec jednak nie zrezygnował: - Z Budapesztu? - Tak. - Piękne miasto. Stare - chwilę czekał i znów zaczął: - A tu... tu kiedy pan był? - Dawno. Niemiec wyjął papierosy, poczęstował Erwina. Zapalili. Pociąg turkotał, wagony skrzypiały, Niemiec powiedział coś jeszcze na temat kraju, w którym mieli nieszczęście aktualnie się znaleźć, Erwin nie odpowiedział i Niemiec wreszcie umilkł. Jechali w milczeniu jak wiele poprzednich godzin. Erwin patrzył w okno, czuł na sobie wzrok tamtego, zaciekawiony i ostrożny zarazem. Było duszno, koszula lepiła się do pleców, a ręce puchły z brudu. Podróż zdawała się przeciągać w nieskończoność, pociąg miał kilka nieprzewidzianych i długich postojów, jakby rozkład jazdy istniał sam dla siebie. Erwin wstał i otworzył szerzej okno. Zsunęło się w dół opornie i ze zgrzytaniem. Oparł się o nie i natychmiast na jasnej koszuli zjawił się wyraźny, brudny ślad. Zawinął rękawy. Za oknem przesuwały się karłowate zagajniki. Potem pojawiło się kilka drewnianych chałup. - Niedługo Warszawa - ziewnął Niemiec. - Nareszcie. Myślałem, że nigdy nie dojedziemy. Sięgając po walizkę, nie wytrzymał: - A pan, przepraszam, służbowo tutaj czy prywatnie? Pytanie sprawiło, że napięte przez cały czas nerwy dały sobie na moment urlop. Erwin roześmiał się po raz pierwszy w ciągu tej długiej podróży. Spojrzał przy tym przepraszająco na Niemca, na którego twarzy widać było wyraźne zmagania między zdziwieniem a gniewem. - Widzi pan, ja... Pociąg zagwizdał. Erwin wstał i znowu wyjrzał przez okno. Zwrócił głowę w stronę parowozu i do oka wpadła mu iskra. Wyciągając chustkę pomyślał, że na szczęście nie jest zabobonny i nie będzie doszukiwał się w tym żadnych złych wróżb. Oko bolało i łzawiło, Niemiec usłużnie próbował zatrzasnąć okno, ale zacięło się i ani myślało ustąpić. - Wszystko tu takie - skwitował. Zrezygnował z walki, usiadł. W tym momencie pociąg znowu zatrzymał się. Erwin sięgnął także po walizkę. Pomyślał, że jeśli postój będzie się przedłużał, wysiądzie i pójdzie dalej pieszo. Niemiec klął. Klął długimi, wiązanymi przekleństwami, świadczącymi o dużej pomysłowości ich twórcy. Pociąg szarpnął, ruszył znowu i po kilku minutach wtoczył się jakby resztką sił pomiędzy perony dworca: - Zachodni - otrzymał informację Erwin. - Jednak dojechaliśmy. Okrzyki rozlegały się najpierw gdzieś daleko, potem zbliżyły się na tyle, że można było zrozumieć ich treść. - Wszyscy wysiadać! Pociąg dalej nie idzie... Erwin zastanowił się, czy jego sąsiad posiada dostatecznie duży zasób wiązanych określeń, by sprostać sytuacji. Kolejna przeszkoda w podróży i to w dodatku tuż przed metą okazała się jednak zbyt silnym wstrząsem. Milcząca złość wyrzuciła Niemca z przedziału. Wrócił równie szybko, jak wyszedł. - W mieście są rozruchy - oznajmił. Miał zwężone oczy, a pod ściągniętą skórą na policzkach wyraźnie widać było ostry zarys kości. - To naród urodzonych bandytów - wyjaśnił dodatkowo, a Erwin pomyślał, że formułę tę zdarzyło mu się już słyszeć. - Jeśli pan może - ciągnął Niemiec - radzę, niech pan jak najszybciej wraca do Budapesztu. Tu nie ma czego szukać. Erwin wysiadł. Wydało mu się, że rozgrzane powietrze drży. Niemcy stali zbici w gromadkę w pobliżu parowozu. Tłum cywilów kłębił się u wlotu do tunelu... - Przepraszam, dlaczego pociąg dalej nie jedzie? Zatrzymany kolejarz spojrzał na Erwina wyraźnie zdezorientowany: - W mieście są rozruchy... - Rozruchy? Takie, że trzeba zatrzymywać pociągi? - Ja za to nie odpowiadam - zastrzegł się kolejarz. Erwin stał ciągle przy wagonie, który niedawno opuścił; spoglądał na grupę Niemców i na kłębiący się tłum. Słyszał od tamtej strony uparcie powtarzający się dźwięk, jakieś słowo, którego znaczenia nie mógł sobie jednak uzmysłowić. Kolejarz zwrócił się do niego: - Za chwilę zorganizujemy dla panów transport do Śródmieścia. Wydało mu się to, nie wiedzieć czemu, jakieś uwłaczające. Był przekonany, że sam sobie świetnie poradzi, tym bardziej że okolice Dworca Zachodniego były mu trochę znane. Być może, chciał nawet skorzystać z niespodziewanej okazji, by je odwiedzić. Małe były szanse, aby zajrzał tu później, po zrobieniu tego, po co tu przyjechał. Niemal żadne. Wziął walizkę i ruszył w stronę tłumu. Bolące oko znowu zaczęło łzawić. Kolejarz zawołał za nim: - Zaraz będzie transport! Erwin odwrócił głowę i skinął doń przyjaźnie i ze zrozumieniem. Ktoś go potrącił. Dziewczyna z potarganymi włosami i twarzą mokrą od potu pobiegła dalej, nie mówiąc nawet "przepraszam". Kolejarz dogonił go i powiedział z narastającym niepokojem: - To się chyba zaraz skończy... Jak pan myśli? To nie może długo trwać? Erwin nie bardzo wiedział, o co w ogóle chodzi. Dopiero po chwili przypomniały mu się tajemnicze rozruchy. - Naturalnie - powiedział z najgłębszym przekonaniem. - Zaraz się skończy. Pożegnał kolejarza ruchem ręki. Usłyszał jeszcze za sobą: - Nie czeka pan na transport? Oko ciągle łzawiło. Nie przypuszczał, że głupia iskra może być tak dokuczliwa. Zmieszał się z tłumem, który się nie rozpraszał, tylko kłębił w miejscu; torował sobie drogę walizką. Usłyszał głośny szloch. Czarno ubrana kobieta siedziała na zsuniętych tobołkach i płakała. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Wszyscy byli zajęci sobą czy raczej czymś, co wokół nich i w nich się zdarzyło. Erwin uświadomił sobie, że niektóre twarze są mokre od łez. Szedł między tłumem, obcy, nie mogąc zrozumieć, co się tu zdarzyło; szedł z rosnącą obawą, wiedział, czym może być tłum, w dodatku tłum, który jest czymś zafascynowany, zahipnotyzowany, zatrzymany w miejscu, porażony. Ktoś uśmiechnął się nagle do niego, jakby nie był tu obcy i jakby wszystko rozumiał. Zatrzymał się. Oko łzawiło. Sięgając po chustkę zrozumiał ów skierowany do niego uśmiech. On także płakał, a więc był swój! Ktoś go szarpnął za rękę. Drobna, szara kobieta. Trzymała go wąziutką, delikatną dłonią za rękaw, wpatrywała się w jego twarz wielkimi oczami, powiększonymi jeszcze przez te zbierające się w nich łzy, uśmiechała się tym uśmiechem, który zjawia się na twarzy bardzo rzadko, bywa, że nie zjawia się nigdy. Erwin wiedział już, że zdarzyło się tu coś wielkiego, że oto nagle stał się mimowolnym świadkiem czegoś, co przerastało jego wyobraźnię. Z wewnętrznym napięciem patrzył w twarz kobiety, w ten jej - jedyny w życiu - uśmiech. - Pan już wie... Nie był w stanie zaprzeczyć. Zamknęła na chwilę oczy, łzy stoczyły się w dół. Szepnęła: - Powstanie. Uwolniła jego rękaw. Powstanie... Tak, to właśnie było to słowo. To był ów dźwięk, który dochodził do niego od strony tłumu i którego nie mógł zrozumieć. Przedarł się przez ludzi, wszedł na puste schody i zaczął powoli piąć się w górę, coraz głośniej powtarzając przekleństwa, zasłyszane na przedmieściach Budapesztu. Uliczka za przejazdem była prawie pusta. Cisza, spokój, kurz i ostry, niemiły zapach gazu. Dwa opasłe czerwone zbiorniki. Chyba je nawet potrafił odnaleźć w najdawniejszych wspomnieniach, mglistych bardzo i równie odległych. Piłka, przelatująca ostrym łukiem nad czerwonym murem, głos matki nawołujący: "Freddi, Freddi, nie wybiegaj na jezdnię...", Jasnowłosy wyrostek, wdrapujący się na mur; to właśnie gdzieś tutaj, niewiele chyba nawet zmieniło się wszystko, może jedynie wydaje się dziś w rzeczywistości mniejsze, jakby - wyodrębnione we wspomnieniach z całości - wówczas wyrastało ponad miarę. Z daleka dobiegało głuche dudnienie. Przystanął. Wsłuchał się w równy, nieprzerwany, kotłujący się dźwięk. Właściwie słyszał go przez cały czas. Ale to nie był głos rozruchów. Tym monotonnym dudnieniem przemawiało coś znacznie bardziej groźnego, w ten sposób dawał o sobie znać front. Był przecież niedaleko. Tylko że przy akompaniamencie działa zza rzeki słowo "rozruchy" nabierało bardzo istotnego znaczenia. Nie wolno tracić ani chwili. Przyspieszył. Ciszy i senności pustej uliczki nic nie przerywało, jakby wszyscy skryli się przed wszechogarniającą dusznością parnego, ciężkiego powietrza, przymknęli okna i pogrążyli się w czekaniu na chłód wieczoru. "Freddi, uważaj, Freddi, spadniesz..." Może nawet chodziło właśnie o to drzewo, sięgające konarami daleko poza obręb czerwonego muru? Tak, to chyba te gałęzie szerokie, rozłożyste, o liściach tak gęstych, że płowowłosy chłopiec mógł się w nich łatwo schować. Liście są jeszcze zielone, ale już coś w ich zieloności niepokoi, jakby - zbyt intensywna - powiedziała już wszystko i teraz zwróciła spojrzenie w drugą stronę. Strzały rozległy się gdzieś niedaleko. Cienkie i krótkie jak szczeknięcie rozzłoszczonego pekińczyka. Zza zakrętu wybiegła gromadka mężczyzn, chłopców raczej. Zniknęli w pobliskiej bramie. Erwin postawił walizkę, wytarł spocone dłonie i ruszył dalej. Pekińczyk przestał się, widać, złościć, bo strzały umilkły i rozruchy wydały się Erwinowi sprawą raczej niepoważną. Groźniejszy był ów daleki pomruk. Na sąsiedniej uliczce zadudniły kroki. Ktoś przystanął, potem zza zakrętu wychyliła się głowa w hełmie. Równocześnie padła komenda: - Hande hoch! Erwin postawił walizkę i spokojnie tłumaczył, kim jest. Niemiec mimo to długo przeglądał dokumenty. - Miał pan szczęście - mruknął wreszcie. Erwin nie zrozumiał. - Mój kolega jest nerwowy, ale go powstrzymałem. Kiedy w dalszym ciągu nie mógł pojąć, Niemiec pieszczotliwym ruchem ręki przesunął po kolbie karabinu. Erwin uznał to za kiepski żart. - To świństwo nie może długo trwać - ciągnął tamten. - Zlikwidujemy to w kilkanaście godzin. Ale do Śródmieścia... nie, na razie niech pan nie próbuje. Musi pan gdzieś przeczekać, po co się niepotrzebnie narażać. Istotnie, lepiej się nie narażać - zbyt ważną rzecz ma do załatwienia. Ale nie wolno mu było tracić czasu, to również była prawda. - Kilkanaście godzin, mówi pan? - Najwyżej! Kiwnął głową i ruszył dalej. Kiedy obejrzał się, stali jeszcze w tym samym miejscu. Kościółek. Niewielki, skryty wśród zieleni. I z nim również kojarzyły się jakieś niejasne wspomnienia, może nabożeństw w niedzielne poranki, kiedy matka bez względu na pogodę zakładała srebrnego lisa: "Freddi, uklęknij, nie bądź uparty, powtarzaj za mną: Królowo Korony Polskiej..." Biedna matka, wszędzie obca. "Synku, pamiętaj, człowiek musi mieć swoje miejsce na ziemi, pamiętaj." "Królowo Korony Polskiej" - z czego to właściwie jest; jakiej to dziwnej modlitwy? Chciał ją kiedyś namalować, tę matkę ze wspomnień, ale umykała mu, nie potrafił znaleźć dla niej wyrazu, niewiele ją w końcu pamiętał, wiedział tylko, że była zagubiona i zawsze smutna. Miejsce na ziemi. Jakimi wartościami trzeba je obwarować, aby tym miejscem się stało, jak je wybrać i czy trzeba wybierać? Zatrzymał go znowu znany dźwięk. Tym razem strzały nie przypominały już szczekania rozeźlonego pieska. Te były całkiem prawdziwe, strzelanina na kilka czy kilkanaście głosów. Usłyszał za sobą gwar, dogoniła go grupka kobiet, dobiegły do niego strzępki zdań: "Flaga? Na Płockiej. Tam są nasi. Biało-czerwona, jak biegłam tutaj, to na kościele Świętego Wojciecha. Nasi są w przędzalni na Bema... I w kościele... Wszędzie są nasi..." Były tuż. Jedna odwróciła głowę: - A pan co tak? Niech pan się spieszy. Powstanie. Biało-czerwona powiewała na wieży gotyckiego kościoła... Zniknęła nagle w kłębach dymu, Erwinowi wydawało się przez chwilę, że szybciej, niż rozwiewa się dym, lecą odpryski muru, mógłby przysiąc nawet, że widział, jak wieża przechylała się i wyłaniała z dymu, rozdygotana i patrząca w dół; ale było to tylko złudzenie. Dymy rozsunęły się, a wieża stała jak przedtem. Więcej nawet - z wysokiego podłużnego jej okienka posypały się strzały. Karabin maszynowy terkotał zajadle. Odpowiedziały mu z dołu strzały jeszcze bardziej zaciekłe, znów wieża i flaga rozkołysały się w smudze dymu. Pomyślał nerwowo: "Muszę dostać się do Sródmieścia. Zrobiłem głupstwo, trzeba było jednak zaczekać na ten piekielny transport". Doszedł do rogu ulicy. Wyjrzał i zatrzymał:się. Huk. Wieża znowu w dymie. Za nim głosy: "Nasi szturmują remizę. Remizę. Remizę..." Wieża kościoła ciągle jeszcze była cała, ciągle odpowiadała tym z dołu krótkimi seriami karabinu maszynowego. Prawie zakrawało na cud, że tak drżąc jeszcze stoi. "Mamo, przecież żadnych cudów nie ma." "Freddi, synku, a życie, życie nasze, czy to nie cud?" Spod wiaduktu wyjechał odkryty samochód z żołnierzami niemieckimi. Erwin ruszył naprzód, ale natychmiast znalazł się z powrotem pod murem domu. Naprzeciw jadącym wyskoczyła grupka chłopców. Strzały. Coś poleciało w stronę samochodu wysokim strzelistym łukiem. Niemcy zaczęli wyskakiwać, kule grzechotały po bruku. Erwin usłyszał jęk, a potem brzęk tłuczonej szyby. Ktoś chwycił go za ramię i gdzieś pociągnął. Była to ciemna knajpka, zatłoczona ludźmi. Przez szarą od brudu szybę Erwin zobaczył płomienie. Palił się samochód Niemców. Strzelanina była coraz gwałtowniejsza. Drzwi otworzyły się i do knajpki z trudem wtoczyło się dwóch chłopców. Potem Erwin zobaczył jeszcze trzeciego. Wlekli go, a on zaciskał palce na bluzie mocno, kurczowo. Krew, niepomna na tamę, przeciskała się między palcami, płynęła obficie... "Mamo" - poskarżył się chłopiec, a jeden z tych, co go wlekli, upomniał: "Nie wygłupiaj się". Wbiegła dziewczyna. Czerwony krzyż na rękawie i torba przewieszona przez ramię. "Daj spokój, tu już nic..." "Zamknij się!" Twarz dziewczyny pochyla się nad leżącym, ściągnięte rysy, kosmyk wymykający się spod szarej czapeczki, ręka chłopca bezwładnie zsuwa się w dół. Erwin pchnął drzwi i wyszedł na ulicę. Strzały oddaliły się, kościelna wieża stała, jedynie okno, z którego rozbrzmiewał karabin maszynowy, zmieniło kształt. Stało się duże, okrągłe, o postrzępionych brzegach. Karabin już nie przemawiał. Nie ma jednak cudów... - Pan przyjechał od mojego tatusia? Dziecinny głosik wydał mu się w tym otoczeniu zupełnie nieprawdziwy, chłopczyk był jednak realny. Miał może pięć, może sześć lat, jasne włosy, bladą, delikatną buzię i ogromne oczy, które przenosił kolejno z Erwina na walizkę. Erwin milczał, chłopiec powtórzył więc niecierpliwie: - Kiedy tatuś przyjedzie? Strzały. - Wojtek! Wojtuś... Strzały. - Woj-tek!... Erwin zobaczył ją, jak biegła środkiem jezdni, potykając się o wystający bruk. Rozrzucone włosy zasłaniały twarz, a krótka sukienka czepiała się nóg. - Woj-tek!... Chwycił małego na ręce i podniósł do góry. Zobaczyła. Stanęła na chwilę, potem wolno, starając się opanować zdenerwowanie, podeszła. - Przepraszam. - Głupstwo. Ta wymiana konwencjonalnych grzeczności wydała się Erwinowi śmieszna. Postawił chłopca z powrotem na ziemi. Nie znosił dzieci. Powiedział do matki znacznie ostrzej, niż zamierzał: - Mogłaby go pani lepiej pilnować. Nie odpowiedziała. Niecierpliwym ruchem odrzuciła spadające na twarz włosy. Ulica opustoszała. Zostali na niej we troje. Erwin spojrzał na kobietę. Stała, pochylona nieco do przodu, nerwowo odrzucała te ciągle spadające włosy, wzrok jej od czasu do czasu wracał do twarzy Erwina. Czytał w nim niechęć i dopiero po dobrej chwili uświadomił sobie, że on także patrzy na nią z niechęcią, że nie podoba mu się w niej wszystko, łącznie z faktem, że jest tu, obok niego, na tej opustoszałej warszawskiej ulicy, która pokręciła mu wszystkie misternie ułożone plany. Schylił się i chciał podnieść walizkę. Chłopiec oparł się na niej mocniej, po czym powtórzył enigmatyczne pytanie: - Pan przyjechał od tatusia? Spotkali się wzrokiem ponad jego głową. Erwin sądził, że kobieta skłoni chłopca do uwolnienia jego walizki i wyjaśni, że nie przyjechał od jego ojca. Milczała jednak i Erwin nie był pewien, czy cokolwiek z tego, co się działo - do niej trafia. - Kiedy tatuś przyjedzie? - Nie wiem. Malec przysiadł na walizce. Przez chwilę wydawało się Erwinowi, że chłopiec zacznie płakać. Postanowił odejść. - Proszę pani... Nie usłyszała. Chłopiec siedział na walizce, skulony, z pochyloną główką, wpatrzony w czubki swoich trepków. "To świństwo nie może długo trwać - zabrzmiały Erwinowi w uszach słowa spotkanych Niemców. - Zlikwidujemy to w kilkanaście godzin." Kilkanaście godzin. Rozejrzał się po poranionej ulicy, wsłuchał w pomruk ten daleka zza Wisły i w krótkie, ostre strzały, które były znacznie bliżej. Pomyślał, że jeszcze raz miał pecha, piekielnego pecha, który prześladował go od tak długiego czasu: Spojrzał na skulone na walizce dziecko, potem na nieznajomą. Zdecydował się. - Proszę pani... Rudi Lorenz niecierpliwił się. Chciał, żeby zdarzyło się coś, co by przerwało monotonię czekania. Nienawidził miasta, w którym przebywał, i ludzi, którzy w tym mieście żyli. Wydawali mu się podobni do pluskiew. Tak samo wstrętni i dokuczliwi, i tak samo trudni do wytępienia. Siedział w pokoju na Szucha, było duszno i parno, widział przez okno kwadratowy kamienny dziedziniec, bez wyrazu, jak zresztą wszystko, co go tu otaczało. Przed kilkunastoma minutami odebrał meldunek o strzelaninie gdzieś na Żoliborzu, ale była to chyba sprawa lokalna, bo znikąd więcej meldunki nie nadeszły. Postanowił zatelefonować. Słuchając równo odmierzanego sygnału wyobrażał sobie Hildę: wyciągnięta na leżaku, ustawionym w otwartych drzwiach balkonu, ma na sobie popielatą suknię w ciemniejsze nieco kwiaty, suknię bez rękawów, teraz podciągniętą wysoko na uda. Słyszy dzwonek telefonu, ale jeszcze nie otwiera oczu, nie podnosi głowy, ma nadzieję, że może to pomyłka i ktoś za chwilę odłoży słuchawkę. Telefon jednak dzwoni dalej. Wstaje więc wolno, z ociąganiem, leniwie przechodzi przez pokój, jest bosa, ma długie wąskie stopy, zatrzymuje się przy stoliku, jeszcze raz spogląda na telefon z nadzieją, że może zamilknie, aparat jednak dzwoni, wyciąga więc rękę, bierze słuchawkę i mówi: - Halo! - Czy jesteś boso? - upewnia się Rudi. - Skąd wiesz? Pochlebiał sobie, że wiedział o niej wiele. Znacznie więcej, niżby kiedykolwiek przypuszczała, znacznie więcej, niżby sobie tego życzyła. Wiedział doskonale, dlaczego nigdy teraz nie nosi kolorowych sukni, choć kiedyś tak je lubiła, że nawet po śmierci męża założyła żałobę jedynie na kilka dni. Wiedział że z tego samego powodu, dla jakiego teraz ubiera się na szaro, zadzwoniła któregoś wieczoru do jego drzwi, choć pozornie te dwie sprawy: czarno-szaro-białe suknie i zastukanie do drzwi czekającego mężczyzny, znajdować się powinny na przeciwległych biegunach. - Opalałam się. Chciał powiedzieć: "Wiem", pohamował się jednak. Odtwarzał w myślach jej sylwetkę, sposób oparcia ręki o stół, jasne włosy, pociągłą rasową twarz, wąskie dłonie. Przypomniał sobie swą uroczystą przysięgę, że przyjdzie taki dzień, kiedy po nią sięgnie. Wkrótce okazało się, że nie musiał nawet sięgać, sama przyszła. Przyszła, ponieważ zależało jej na czyjejś obecności. Przypadek zrządził, że to był akurat Rudi Lorenz. Towarzyszył jej odtąd wiernie; było wielu którzy mu zazdrościli. To mu pochlebiało, zdawał sobie jednak doskonale sprawę ze swojej roli: nic nie było przeznaczone dla niego. - Chciałeś co? - zapytała. - Nie. Tak zadzwoniłem, żeby dowiedzieć się, co robisz. Drzwi za jego plecami skrzypnęły. Do pokoju wszedł Manfred Köhler , i Rudi, wiedziony bliżej nie sprecyzowanym odruchem, zaproponował: - A może byś przyszła? Zaczął żałować już w momencie, kiedy to powiedział. Ale może Hilda nie będzie chciała się ruszyć, jest gorąco, duszno... Manfred podszedł do okna, otworzył je szerzej i oparł się o parapet. - Chętnie - powiedziała niespodziewanie Hilda i odłożyła słuchawkę. - Przyjdzie. Podszedł do okna i stanął obok Manfreda. - Spokój - powiedział. Chciał, żeby wyszło to obojętnie, ale chyba mu się nie udało. W jego głosie zapewne zabrzmiało coś w rodzaju zawodu i Manfred to wychwycił. Odpowiedział bowiem: - Tchórze. Zgrzytnęła brama i na dziedziniec wjechało auto. Wysiadł z niego Hauptsturmführer Johann Schmuland i Klaus Geber. - Do jednego z naszych lotników - powiedział nagle Manfred - zadzwoniła dzisiaj rano jego kochanka: Polska kochanka - nie zmienił tonu, niczym nie zaakcentował ostatnich słów, a przecież czuło się w nich wyraźną dezaprobatę. - Powiedziała, żeby się pilnował, bo dziś, po południu może być niebezpiecznie. Przyrzekł jej zachować tę wiadomość dla siebie. Była cisza. Z daleka dudnił front, ale do tego już się przyzwyczaili. Schmuland i Geber zniknęli wewnątrz budynku. Samochód odjechał. Dziedziniec był znowu pusty. - Nie musi to być prawda - powiedział Rudi. - Właśnie. Palce Manfreda przebiegały po parapecie - niby po klawiaturze fortepianu. Były długie i bardzo ruchliwe. Na dole brama znowu uchyliła się i na podwórze weszła Hilda. Ręce Manfreda znieruchomiały. - Wdowa po Leidenie - wyjaśnił Rudi. Hilda zatrzymała się na środku dziedzińca i podniosła głowę: Na tle kamiennego kwadratu, otoczonego szarymi murami, wydała się Manfredowi podobna do kwiatu, który wyrósł tu przez dziwne zrządzenie losu. - To można by namalować - powiedział. - Pan maluje? - spytał Rudi. Uchwycił uważne, zaniepokojone nagle spojrzenie Manfreda. - Nie, ja gram. Hilda dostrzegła ich, podniosła rękę w geście pozdrowienia. - Jej męża zabili bandyci - dodał szybko Rudi. Manfred zwrócił w jego stronę twarz, na której ukazał się półuśmiech, czy raczej półgrymas, i zapytał: - Nie wyjechała stąd? Nie wyjechała, choć nie Rudi był tego bezpośrednim powodem. Manfred: - Musiała mieć tu coś bardzo ważnego, żeby zostać. A Rudi natychmiast: - Miała. Groby. Kiedy w końcu zjawiła się w pokoju i kiedy bezpośrednio już przedstawił jej Manfreda, nie mógł oprzeć się poczuciu dumy. Jak by sprawy w istocie swej nie wyglądały - fakty przemawiały na jego korzyść. - Czemu pan tu przyjechał? - zapytała Hilda. - To straszny kraj. Ci ludzie tutaj... oni są do wszystkiego zdolni. To naprawdę bandyci. - Przyjechałem - odpowiedział Manfred - żeby pani nie musiała tu dłużej przebywać. - A nie, nie... Ja, to co innego. Ja tu zostanę. W ogóle zostanę. - Nawet jeśli my stąd wyjedziemy? - Niech pan tego nie mówi. Najlepiej, niech pan w ogóle o tym nie myśli. Hilda i Manfred rozmawiali, jakby znali się od dawna. Manfred w pewnej chwili spojrzał na zegarek i powiedział od niechcenia: - Na pani miejscu wróciłbym już do domu. - I dodał po chwili - na wszelki wypadek. - A co? - spytała. - Stało się coś? Obaj mężczyźni wymienili szybkie, ukradkowe spojrzenia. - Nie, nic się nie stało. Mamy mieć tutaj taką małą naradę... Uśmiechnęła się jakoś machinalnie i z przyzwyczajenia, od dawna nie można w niej było znaleźć cienia wesołości. Przeszła przez pokój, ale przy drzwiach, patrząc na Manfreda, zapytała: - Pan to tylko tak sobie powiedział, prawda? Front... urwała i po chwili: - Oni tu przecież nie przyjdą. Potraficie ich w końcu zatrzymać? Rudi otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Manfred uprzedził go. Przeszedł w ślad za Hildą w stronę drzwi, stanął obok i - pochylony nieco w jej stronę - zapytał konspiracyjnie: - Czy ma pani pianino? Oczywiście miała. W jego - Rudiego - mieszkaniu jego pianino. Nim wyszła, zaprosiła Manfreda, a on to zaproszenie przyjął. Zostali we dwóch. Rozmawiali o froncie, kolegach, nawet o kobietach. Patrzyli na zegarki i czekali. Było cicho, spokojnie, ciągle jeszcze parno i duszno. Rudi uświadomił sobie nagle, że jest zdenerwowany. Spojrzał na Manfreda, długo i uważnie. Manfred siedział na parapecie okna, niedbały, pozornie odprężony, choć głęboko skrywający niepokój. Rudi nie wiedział, dlaczego Manfred został przysłany akurat teraz do Warszawy, ale jego własna, również nie najgorsza intuicja podpowiadała, że w grę muszą wchodzić jakieś zupełnie specjalne zadania. Chociaż może to nie było to, może Manfred po prostu na coś czekał. Tylko na co? - Piąta - głos Manfreda przerwał tę upalną ciszę. - Tchórze - odpowiedział Rudi. - Banda śmierdzących, polskich tchórzy. Wtedy właśnie rozległy się strzały. Z różnych stron, równocześnie, jak na dany sygnał. Brama otworzyła się z chrzęstem i na dziedziniec wjechało auto, a żołnierze, którzy z niego wyskakiwali, krzyczeli głośno: - Banditen! Banditen! Banditen! Teraz był już wieczór i Rudi znów stał w ciemnym pokoju i obserwował nieustanny ruch na dziedzińcu. Pełno samochodów, ludzi, ruchu, pośpiechu, nerwowości, pełno okrzyków, nawoływań, niepokoju. Rudi usłyszał donośny, wybijający się ponad inne, głos młodziutkiego Klausa Gebera, który biegał między żołnierzami, napominając: "Nie życzę nikomu dostania się do niewoli". Rudi z trudem właściwie przypominał sobie przebieg ostatnich kilku godzin. Zlały mu się w jeden grzechotliwo-kolorowy obraz, w którym dominowała czerń i czerwień, z którego wybijały się jakieś szczegóły, czasem nic prawie nie znaczące, jak choćby ów hełm, toczący się po bruku niczym piłka, nie przestrzelony hełm, który nie wiedzieć skąd się wziął i toczył, odbijając się od kamieni, aż dopadł do niego któryś z tych zaczajonych za węgłem, pochylił się... Wtedy strzelił Manfred Köhler. Raz, drugi i trzeci. I chyba te dwa pozostałe strzały nie były już potrzebne, bo tamten od razu, po pierwszym, zwinął się i upadł. Czyjeś nogi, padając, potoczyły hełm w drugą stronę... Albo tamta twarz, która wyrosła znienacka tuż prawie obok Rudiego, twarz z wielkimi oczami, w których nie było strachu, tylko zdumienie, że już trzeba umierać. Bo Rudi był szybszy... Albo ów długi wąż ich własnych, niemieckich żołnierzy, biegnących wzdłuż pustej ulicy, i spadające na nich liście, które strząsnęły pociski... Albo te figurki, które wyskoczyły nagle na balkon jakiegoś domu i zostały zdmuchnięte jak papierowe pajacyki, albo... W pewnej chwili usłyszeli za sobą krzyk Klausa Gebera: "Bandyci są w kasynie!" Walczyli tam zaciekle, ale krótko. W pewnej chwili strzały dobiegające z ich strony umilkły. "Zabrakło im amunicji!" - krzyknął Geber, a potem meldował Rudiemu: "Zniszczyliśmy wszystkich. Żaden bandyta żywy z kasyna nie wyszedł". Nadeszła noc i w jej objęciach milkły powoli strzały. Tylko z daleka, zza Wisły, dochodził nieustanny, nie uciekający przed ciemnością - huk dział. W tym wszystkim Rudi zupełnie zapomniał o Hildzie. Było już późno, kiedy zatrzymał przechodzącego żołnierza nerwowym pytaniem: - Aleja Róż... Co się dzieje w Alei Róż? Żołnierz wyprężył się, stuknął obcasami, a jego wzrok, wlepiony służalczo w mundur Rudiego, świadczył wyraźnie, że nie ma pojęcia nie tylko o tym, co dzieje się w Alei Róż, ale nie bardzo zdaje sobie sprawę, co w ogóle zdarzyło się tego popołudnia. - Natychmiast sprawdzę, Herr Sturmbannführer. - Za trzy minuty mam mieć odpowiedź. - Tak jest, Herr Sturmbannführer. Stuk, w tył zwrot, marsz... Usłyszał wtedy: - Niepotrzebnie pan się denerwuje, Herr Sturmbannführer. Tam jest wszystko w porządku. Odwrócił się. Manfred Köhler stał tuż za nim. - Sprawdzał pan? - Ktoś przecież musiał o tym pamiętać - powiedział Manfred i tym razem uśmiechnął się już całkiem wyraźnie. Rudi odruchowo chciał powiedzieć: "Dziękuję", nie zrobił tego jednak. - Cieszę się, że wszystko jest w porządku. Zawrócił i skierował się w stronę swego pokoju. Na piętrze zderzył się ze schodzącym w dół Heinzelmannem. - Fischer i Stahel otoczeni... - Słyszałem - powiedział. Tamten chciał jeszcze coś dodać, ale Rudi poszedł dalej. Nie życzył sobie rozmowy z Hauptsturmführerem Heinzelmannem, który truchlał na samą myśl, co by się stało, gdyby tamci wtargnęli tutaj na Szucha. Na półpiętrze Heinzelmann zatrzymał następnego: - Fischer i Stahel odcięci! - Tchórzliwy starzec - rzucił Rudi. Powiedział to głośno, wyraźnie i trochę mu ulżyło. Otworzył drzwi. W pokoju było pełno potłuczonego szkła, od okna szedł powiew wilgotnego powietrza. Deszcz stukał o parapet coraz bardziej ciężkimi kroplami. - Było jednak gorąco - powiedział Manfred Köhler. Podmuch wiatru zatrzasnął za nim drzwi. Manfred szedł a potłuczone szkło zgrzytało jak przed chwilą pod krokami Rudiego. Rudi odwrócił się i spojrzał mu prosto w twarz. Miał do niego mnóstwo pretensji. O wszystko: O to, że przyjechał, że grał na fortepianie, że pamiętał o Hildzie, a nade wszystko, że wtedy strzelił i że wystarczyła jedna kula... - Było gorąco - powtórzył Manfred. Rudi milczał. - Schmuland nas wzywa. Są meldunki z miasta. Doszli do schodów. Na dole otworzyły się drzwi i ktoś wszedł. Wówczas Manfred zatrzymał się, a potem cofnął o krok. W jego wzroku skierowanym na wchodzącego był niepokój, niepokój, który ustąpił bardzo szybko. Ale Rudiemu to już wystarczyło. Już wiedział, że się nie pomylił: Manfred Köhler bał się. Nie frontu, nie rozruchów i nie bandytów. Bał się czegoś zupełnie innego. Poszli na odprawę, a - po jej zakończeniu - "Ef 42" zaczął pisać swój pierwszy meldunek. Raport nr 1 Wtorek, 1 sierpnia, godz. 23.30 Dziś o godz. 17 w wielu punktach miasta wybuchła strzelanina, która ma charakter zorganizowanych rozruchów. Właściwie istotnych i poważnie liczących się sygnałów, że ma się cokolwiek takiego zacząć, nie było. Konfidenci nawalili na całej linii. Gubernator odcięty w Pałacu Brühla, porozumiewamy się jedynie przez telefon. Bandyci są częściowo umundurowani, wszyscy mają biało-czerwone opaski na ramieniu. Uzbrojeni są bardzo różnie, widziałem sporo broni wyraźnie własnej produkcji, steny, nasze MP 40, karabiny maszynowe Brenn, mają granaty, ale rzucają również butelki zapalające. Słyszałem nawet o ckm-ach i działkach przeciwpancernych, sam jednak nic takiego nie widziałem. Wydaje się, że zależy im na opanowaniu Śródmieścia i zdobyciu broni, a o punktach, gdzie broń jest, wydają się być poinformowani. Na Koszykowej rozbili kompanię SA. Co robią z jeńcami - na razie nie wiem. Oficjalna wersja brzmi, rozprawiają się z nimi natychmiast. To bardzo wzmaga bojowość naszych żołnierzy. Wierzą w to zresztą bez zastrzeżeń. Z dotychczasowych meldunków wynikało, że Stare Miasto, Powiśle i duża część Śródmieścia znalazły się w rękach band. Jakie punkty zdobyli, nie wiem dokładnie, wydaje się jednak, że najbardziej znaczące zostały w naszych rękach. Bielany Żoliborz, Mokotów i Ochotę, a w każdym razie duże ich części. Szczegółów więcej nie znam. "Ef 42" Rudi zapomniał o Hildzie, potem Manfred Köhler powiedział: "Tam jest wszystko w porządku", i Rudi przestał się martwić. A kiedy o jakiejś dziwnej godzinie nad ranem został odwieziony do domu, szedł po schodach z uczuciem absolutnej pewności, że będzie na niego czekała. Otworzył drzwi. W mieszkaniu było ciemno. Pomyślał z nagłym żalem, że zmęczyła się czekaniem i usnęła. Na palcach wszedł do sypialni. Tapczan był pusty. Nie rozumiał. Zawołał kilkakrotnie: "Hildo", ale nikt się nie odezwał. Zajrzał do kuchni, łazienki, pozapalał światła. Szukał jej, pełen niepokoju i najgorszych przeczuć. W mieszkaniu nie było nikogo. Co więcej - kiedy oprzytomniał z pierwszego wrażenia - doszedł do przekonania, że Hilda w ogóle tu nie wróciła. W otwartych drzwiach balkonu ciągle jeszcze stał leżak, na którym się opalała, kiedy do niej zadzwonił. Pomyślał, że wpadła w ręce bandytów. Po raz któryś powtórzył swoje: "Po diabła kazałem jej przyjść". Kiedy zadzwonił telefon, rzucił się w jego stronę pełen najbardziej sprzecznych myśli. Z tych na plan pierwszy wybijała się koszmarna wizja warunków, jakie bandyci zaczną mu stawiać w zamian za uwolnienie Hildy. Podniósł słuchawkę. - Otrzymałem niedawno telefon... - przerwa, głębszy oddech Manfreda - ...od pani von Leiden. Rudi milczał. - Jest w Pałacu Brühla. Uwięziona tam... razem z Fischerem. Rudi w dalszym ciągu nic nie mówił i Manfred zdobył się wreszcie na wyjaśnienie: - Dzwoniła wielokrotnie do pana. Bezskutecznie. W końcu zdecydowała się zadzwonić do mnie. Wyobrażał sobie, jak to było. Szła ulicą na kilka czy kilkanaście minut przed rozpoczęciem tej całej idiotycznej historii. Sama. Musiał akurat wtedy przejeżdżać któryś z tych dygnitarzy od Fischera, zawsze wszyscy na wyścigi lubili się o nią troszczyć. Powiedział: "Nie mogę pozwolić, aby pani szła sama". Hilda uśmiechnęła się, a kiedy się uśmiechała - nawet w ten swój nowy, nieco zdawkowy sposób - wyglądała tak, że człowiekowi mrówki zaczynały spacerować po plecach; więc uśmiechnęła się, powiedziała, że chodzi tędy często, a on, że nigdy by sobie nie darował, gdyby coś jej się stało. I Hilda wsiadła i została zawieziona w bezpieczne miejsce. Miejsce, które od razu zostało otoczone zwartym pierścieniem bandytów. Rudi miał nadzieję, że bałagan, który zapanował, nie będzie trwał długo. Gdyby przeciągnął się, Hilda mogłaby do niego nie wrócić... A on nie potrafiłby się chyba z tym pogodzić. Pierścień powstańców, jaki otoczył plac, rozciągał się od północnej strony na całe Stare Miasto. 1 sierpnia o godzinie piątej, kiedy zabrzmiały pierwsze strzały, Stare Miasto otrzymało wolność. Pierwsze strzały... Niewiele przed godziną "W" Halina Brzezińska zapytała swego dowódcę: "Jak sądzisz, przed czym właściwie stoimy? Przed końcem czy początkiem?" Wtedy nie był jeszcze niczego pewien. A potem wybiła piąta. Na plac Krasińskich wjechały niemieckie samochody pancerne, a on dał rozkaz "ognia". Wtedy w jazgocie pocisków, w gwarze pomieszanych rozkazów - wszystko nagle stało się proste, jasne i zrozumiałe. Zrozumiałe stało się nawet i to, że wśród biało-czerwonych brakło tych, których zabrało pięć lat okupacji. Nigdy nie zadawał sobie pytania, czy cena, jaką płacili, nie była zbyt wysoka. Nie mógł go sobie zadawać. Kiedy jednak patrzył na chłopców, widział właściwie nie ich, a te ich opaski na rękawach, i wtedy pomyślał o tamtych spokojnie, bez żalu, jakby się teraz dopiero wzajemnie zrozumieli. On, który wydawał im rozkazy, i oni, którzy wykonując je - znaleźli śmierć. Zszedł na dół, do bramy pełnej ludzi. - Polski mundur... Ktoś głośno zapłakał. Ktoś dopytywał gorączkowo: - Panie kapitanie, co trzeba robić? Czy można pomóc? A potem jeszcze byli jeńcy. Pierwsi jeńcy niemieccy, z podniesionymi rękami, którzy chcieliby zapaść się teraz pod ziemię. Ich widok sprawił, że nagle w bramie zapadła cisza, której nie mogły rozbić strzały ani krótkie, rwane rozkazy, ani ów coraz bliższy, dudniący odgłos zza Wisły. Tadeusz odwrócił się i spojrzał w twarze ludzi zebranych w bramie. I wtedy wiedział już, co należało odpowiedzieć na pytanie Haliny. To, czym była w istocie godzina "W", nie zależało ani od niego, ani od tych, którzy wydali rozkaz, aby uderzyć... A teraz pierwsze strzały, pierwsze natarcie, pierwszych rannych, pierwszych jeńców i pierwsze zwycięstwa, i porażki mieli już za sobą. Była noc, a z jej nadejściem zjawił się łącznik i wiadomość, jaką przyniósł, sprawiła, że Andrzej Łempicki nie wytrzymał: - I ty ją tak zwyczajnie oddasz? Stał przed Tadeuszem, wysoki, w koszuli z zawiniętymi rękawami, których nie zsunął, mimo że było już dobrze po północy, że padał deszcz i że zrobiło się chłodno. Był w bryczesach i butach z cholewami, bez biało-czerwonej opaski. Na rękawie koszuli zakrzepły ślady krwi. - Oddasz ją? - powtórzył. Tadeusz nie odpowiedział. Przedmiot ich sporu stał w sąsiednim pokoju. Miał metr sześćdziesiąt wzrostu, dwadzieścia dwa lata, wiecznie potargane jasne włosy, szarą sukienkę, biało-czerwoną opaskę na ramieniu i był zupełnie nieświadom faktu, że ważą się jego losy. - Masz jakiś mądrzejszy pomysł? - zapytał wreszcie Tadeusz. Tym razem Andrzej nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami, a jego spojrzenie prześliznęło się po mundurze Tadeusza. Mundur ten czekał na tę jedyną okazję, a jego właściciel na tę jedyną chwilę, jakby razem z tym ubraniem włożył na siebie po długiej przerwie pięciu lat - swoją własną skórę. W spojrzeniu Andrzeja, gdy patrzył na ten galowy mundur Tadeusza, było coś na kształt zdziwienia, że można przywiązywać wagę do tych czysto zewnętrznych spraw, kiedy jest tyle ważniejszych... Wprawdzie sam nigdy nie nosił munduru... Z ulicy dobiegał gwar i śmiech. Andrzej podszedł do okna. - Cisza! - huknął. Śmiech umilkł, rozległy się szybkie, oddalające się kroki. - Sądzę - przypomniał Andrzej - że musisz się jednak na coś zdecydować. Halina Brzezińska weszła do pokoju. Wyglądała właściwie tak samo jak wtedy, gdy Tadeusz wybrał ją na swoją łączniczkę. I tak samo jak przed laty pomyślał z westchnieniem: "Te włosy... Mogłaby się raz wreszcie po ludzku uczesać". Jakby wiedziona intuicją podniosła rękę i palcami niecierpliwie przejechała po włosach. - Zdejmij koszulę - podeszła do Andrzeja - wypiorę tę krew. Wyglądasz, jakbyś był ranny. - Nie zdążysz... - Co nie zdążę? - Psiakrew - zaklął. Halina nie zrozumiała. Wzruszyła ramionami i odwróciła się do Tadeusza: - Łącznik z komendy czeka na odpowiedź. - Nie tyle na odpowiedź - wtrącił natychmiast Andrzej - co na ciebie. Tadeusz miał ochotę go uderzyć. - Na mnie? - zdumiała się. Chciała się roześmiać, spojrzała jednak na Andrzeja i śmiech odleciał. Znów zwróciła się do Tadeusza: - O co chodzi? "Bez Haliny - powiedział kiedyś Andrzej - nie ma oddziału." Coś w tym było. - No, co się stało? - spytała znowu Halina. - Macie miny jak na pogrzebie. - Prawie - podchwycił Andrzej. - Czy mogę prosić o odpowiedź? - z sąsiedniego pokoju wsunął głowę piegowaty łącznik. - Im później, tym trudniej będzie się przedostać. Cała Warszawa buduje barykady. Ludzie śpiewają i budują... Jak Boga kocham. Istotnie dłużej nie można było zwlekać. - Gratuluję ci - powiedział Tadeusz i z satysfakcją stwierdził, że w jego głosie brzmi autentyczne zadowolenie. - Będziesz teraz pełnić funkcję łączniczki w Komendzie Głównej. A to - wskazał na Piegowatego - twój przewodnik. Z Haliną nigdy nie było kłopotów. Chwilę milczała, potem powiedziała krótko: - Rozumiem. Czy mogę pożegnać się z chłopcami? Ciągle jeszcze nie spali. Przycichli jednak, jak na komendę, kiedy zobaczyli stojącego w drzwiach Andrzeja. Smutny nawet zachrapał natychmiast, ale leżący obok Pralinka przywołał go do porządku. - Człowieku, z nim nie ma żartów. - Andrzej - skorzystał natychmiast Smutny - jeśli z tobą nie ma żartów, to ja cię najpokorniej proszę o rękę twojej siostry, królowej Krystyny. Uniósł głowę znad wypchanego plecaka, potem wstał, wreszcie uklęknął i złożył w błagalnym geście ręce. "Kryśka go przecież nie zechce" - pomyślała Halina z nagłą troską. - Jeśli któryś ma jakieś listy... Halina będzie jutro w Śródmieściu i na Woli - zakomunikował Andrzej. W Śródmieściu? W "Złotej Papudze"? - zerwał się z miejsca Janek. Smutny natychmiast: - Rany, jaki to jest pies na dziewczyny. A Pralinka: - Odczep się od człowieka, do ciotki chciał napisać. - Och - westchnął dramatycznie Smutny - gdzież, ach gdzież te wieczory w "Złotej Papudze"? Jasiu - krzyknął nagle płaczliwie - wszystko ci przebaczam. Kto ma taką ciocię jak ty, choć to bynajmniej nie twoja zasługa, jest oczyszczony ze wszystkich win. Proszę cię - zaśpiewał - przyjdź na godzinkę do naszej kawiarni... - Jezu, czy on musi wiecznie się wygłupiać? - zahuczał z kąta Chudzina. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i blisko dziewięćdziesiąt kilo wagi, w odróżnieniu od swego serdecznego druha i przyjaciela, Atlety, który robił wrażenie, że zdmuchnie go pierwszy silniejszy wiatr. - Muszę - odpowiedział Smutny. - A wy musicie się do tego przyzwyczaić, żeby potem nie mogli napisać na waszym grobie: "Nie przywykli". Gwar zwabił z sąsiedniego pokoju dziewczęta. Najpierw wsunęła głowę Krystyna. Zapytała: - Co się tu dzieje? Czyście poszaleli? Za nią weszła Luna. Miała śliczną twarz porcelanowej lalki i wieczne zdziwienie w oczach. - A w ogóle - dodał Andrzej - możecie się pożegnać. Halina od nas odchodzi. Odwrócił się. Milczenia, które zapadło, nie miał zamiaru słuchać. - Sanitariuszka Luna - zawołał wychodząc. Wyszła za nim, nie spiesząc się. - Jesteś nowa i tam niepotrzebna - wyjaśnił. - Zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić - zaprzeczyła. - Dbasz o dobre samopoczucie żołnierzy - uśmiechnął się. - Masz rację, dobre samopoczucie to połowa powodzenia. - Tobie go nigdy nie brak. - A może zawsze... - Zazdrosny? - Jeszcze jak. Oparła się o ścianę. - Chciałabym - powiedziała leniwie. Chwilę nasłuchiwał, ale w pokoju ciągle trwało milczenie. - Chodź - powiedział niecierpliwie. - Dokąd? - Ze mną. Zwycięzcy należy się nagroda, a ja dziś jestem zwycięzcą. - Andrzej, dlaczego jesteś taki? - Słuchaj, jeśli chcesz, żeby było, jak jest, nie złość mnie. - A może chciałabym, żeby było inaczej? - To nie ze mną. - Ale ja chciałabym, żeby było inaczej właśnie z tobą. Zatrzymał się, potem znalazł się tuż przy niej. - Ty idiotko! Spróbowała mu się wyrwać, ale skończyło się tylko na niezdarnym szarpnięciu. Pochylił się nad nią, a ona nie miała już nic do powiedzenia. "Jak wszyscy z nim - pomyślała sennie. - Jak wszyscy." Deszcz padał nieustannie. Właściwie to już nawet nie padał, lał się z nieba nieprzerwanie ciężkimi strumieniami. Leśne oddziały, czekające na rozkaz natarcia, były kompletnie przemoknięte. Z nieruchomej, zziębniętej gromady ktoś zapytał: - Na co my jeszcze czekamy? Człowiek zgnije na tym deszczu. - Nie narzekaj, Chojak. Może niedługo zgnijesz naprawdę, - Ale razem z kilkoma szkopami. - Mordy w kubeł! Chojak spojrzał na Ralfa i umilkł natychmiast. Słowa dowódcy kompanii to jakby głos Boży. Nie dlatego tak uważał, aby miał jakieś szczególne nabożeństwo do dowódców w ogóle, ale po prostu Ralf, którego dzieje zdążył poznać w ciągu tygodnia tak dobrze, jakby były jego własnymi - urósł w jego oczach do postaci legendarnego bohatera. - Która może być teraz? Chojak trącił towarzysza kolbą. - Mordę w kubeł - syknął. Stojący przed nimi Ralf odwrócił głowę, ale nie powiedział już nic. Wszystko, co dotyczyło planu natarcia na lotnisko Bielany, zostało powiedziane już przedtem. Każdy wiedział dokładnie, jak i z której strony nacierać. Każdy wiedział, że z siedmiusetosobową załogą lotniska, chronioną przez gniazda broni maszynowej i szybkostrzelne działka, będą mieli nie lada robotę. I każdy powtarzał sobie, że natarcie udać się musi, bo tędy wiodła droga do Warszawy. Za jego plecami rozległ się suchy kaszel. Ralf obejrzał się raz jeszcze. Napotkał oczy Norwega. Były jasne, a spojrzenie utkwione w przestrzeń. Norweg zawsze tak patrzył, jakby widział coś, co dla innych było niedostrzegalne. Ci, którzy go znali bliżej, mówili, że patrzył tak od czasu, gdy Niemcy zabili mu matkę, żonę i dwuletnią córeczkę. Ralf otulił się szczelnie kurtką i spojrzał w niebo. Było ciemne, żaden jaśniejszy blask na wschodzie jeszcze nie zapowiadał zbliżającego się świtu. Ciągle padało. Zaklął. Nie tylko Chojak miał dość czekania, on także. Gdyby tak rok temu... Rok temu można by nawet spróbować na własną rękę. Ale nie teraz. Teraz stercz, człowieku, i czekaj, aż się rozwidni, żeby Niemcom było lepiej grzać. Dochodziła trzecia. Niedawno nadciągnęła główna puszczańska siła, wiodąc szwadron cekaemów na taczankach i trzy szwadrony kawalerii. Na widok koni Ralf poczuł się jakoś głupio. Kiedyś on także miał konia. W ogóle kiedyś... Machinalnie cofnął się z kałuży na kępkę trawy. Nie ma co żałować, w Warszawie koń nie na wiele by się przydał. W ciszę padł rozkaz. Ralf nie dosłyszał, ale i tak wiedział, co oznacza. Odetchnął, wciągając głęboko mokre powietrze. Grupy Ralfa i Wrony szły obok siebie. Obie miały walczyć na lewym skrzydle i po skończonym natarciu obsadzić lotnisko. Ralf ściskał mocniej karabin. W palcach czuł lekkie mrowienie, jakby zbiegły się w ich końce wszystkie nerwy. Poszukał wzrokiem porucznika Wrony, ale w ciemności nie mógł rozpoznać jego twarzy. Jak długie było czekanie, tak teraz zaczął dłużyć się marsz. Niebo na wschodzie słało zapowiedź chmurnego dnia. - Do dupy z taką pogodą - powiedział ktoś w szeregu. Od lotniska dzielił ich niecały kilometr. Przed nimi majaczył niewielki wzgórek, porosły niskim zagajnikiem. Okoliczni mieszkańcy nazywali go "Syberią". Do tego właśnie lasku dochodziła powstańcza szpica, kiedy gruchnęła seria z karabinów maszynowych i szpica rozłamała się na dwoje. - Biegiem! - krzyknął Ralf. - Biegiem marsz! - powtórzył swojej kompanii porucznik Wrona. Obie grupy rozsypały się. Biegli teraz przez szerokie puste pole. Wrona, nie przystając, zaczął strzelać. Tuż koło niego posuwała się niska, drobna figurka. Był to Stryjek z kompanii Ralfa. Biegł wyciągniętym kłusem, starając się dostosować do milowych kroków Norwega. Krzyczał coś, co ginęło w ogólnym zgiełku. Zbliżywszy się bardziej, Wrona usłyszał: - Zobaczycie! Zobaczycie! Ciemności ustępowały powoli, rysując coraz wyraźniej kontury drzew i krzaków, sosnowe igły zaczęły nabierać zieloności. W ich gąszczu Wrona dostrzegł czarne otwory luf. Przypadł do ziemi, przywołując gestem najbliższych żołnierzy. Wystarczyło. Kule zaczęły grzęznąć w gąszczu. Po chwili trzy niemieckie karabiny umilkły. Wrona usłyszał za plecami głośne "Hurra" i zerwał się znowu. Ogień od strony lasku trochę osłabł, biec było znacznie łatwiej. "Zatkało was" - pomyślał. Chojak biegł cały czas za Ralfem, nie chcąc stracić go z oczu. Nie dlatego, że Ralfa zdawały się nie imać kule, nie, ale Ralf według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien być pierwszy na lotnisku. Z boku od strony wsi zamajaczył jakiś ciemny, niewyraźny kształt. Posuwał się szybko w ich stronę, podskakując po wybojach. Z boków coś błyskało. Ralf skręcił ku niemu bez namysłu, Chojak zrobił to samo. Rozpoznał teraz samochód pancerny. "Byle nie czołgi?" - pomyślał z nagłym strachem. Ralf krzyczał coś, z czego Chojak wyłowił dwa słowa: "pociski przeciwpancerne", ale przecież nie miał pocisków, nie miał nic poza karabinem. Strzelił dwukrotnie. Usiłował strzelić znowu, ale karabin milczał. "Za długo leżał w ziemi" - przebiegło mu przez myśl. Jednocześnie poczuł, że coś go uderzyło. Zobaczył słup płomieni, strzelający z niemieckiego samochodu, i Ralfa, biegnącego ku tym płomieniom. Chciał pobiec za nim, ale potknął się i upadł. Usiłował wstać, ale zdołał tylko unieść się na rękach, potem upadł twarzą w mokry piach. Kompanie Ralfa i Wrony dobiegały już do końca pola, gdy od strony bardzo już bliskiego lotniska nadleciały myśliwce. Leciały nisko, wypełniając powietrze warkotem silników. Żołnierze przypadli do ziemi, samoloty zniżyły lot jeszcze bardziej. W górę poderwały się kępy trawy i fontanny błota. Samoloty zatoczyły nad polem wielki krąg i wróciły w chwili, gdy powstańcy zerwali się znów do biegu. Wrona padł na ziemię ponownie, tym razem na coś miękkiego i lepkiego, co wydało przeciągły jęk. Wciskając głowę w trawę zobaczył tuż koło siebie wykrzywioną bólem chłopięcą twarz. "Stryjek" - pomyślał. Gdy samoloty wreszcie odleciały na dobre - z pola wstało ich znacznie mniej niż poprzednio. Zamajaczyły natomiast skulone sylwetki sanitariuszek. Podnosząc się Ralf zobaczył słupy dymu, idące od strony modlińskiej szosy. Tam walczyła kawaleria, ale to dla nich nie miało wielkiego znaczenia, dla nich było ważne lotnisko. - Ruszać się! - krzyknął. - Już blisko. Z tyłu dały się słyszeć gęste strzały. Wrona obejrzał się. Do natarcia ruszył odwód. Najwyższy czas. Natarcie na prawym skrzydle utknęło. Wrona zobaczył biegnącą w tamtą stronę dobrze znaną sylwetkę. Tygrys. No, ten ich postawi na nogi... Ogień Niemców wzmógł się znowu. Wrona przestraszył się, że prawe skrzydło nie da rady, i ogarnęła go pasja. Wokół siebie słyszał strzały, jęki, tupot i zdyszane oddechy. Coraz częściej jednak zdarzały się chwile, gdy strzały powstańców cichły. Zobaczył, jak jeden z żołnierzy daremnie mocuje się z karabinem. - Strzelaj, bydlaku! - krzyknął, ale w tym momencie chłopak chwycił się rękami za brzuch. Karabin, który potoczył się pod nogi Wrony, miał pękniętą lufę. Wrona kopnął go, klnąc. W tej chwili zamilkł jego własny. Szarpnął raz i drugi, ale nie pomogło. Odrzucił ten nikomu nieprzydatny złom i sięgnął po karabin padającego żołnierza. Nie wiedział już, czy lotnisko jest blisko, czy daleko, nie umiałby powiedzieć, czy natarcie trwa kilka minut, czy całą wieczność. Stracił poczucie czasu i odległości, w świadomości tkwiło tylko jedno: naprzód. Wstawał i padał potykając się o trupy... Walka ciągnęła się już pięć godzin. Prawe skrzydło znów się cofnęło, jednocześnie jednak z lewej strony rozległo się głośne "Hurra". Gdy kompania Ralfa nacierała z nową furią, zza lasu wystrzeliła w niebo gwiazda rakiety. To kawaleria dawała znać, że się cofa. - Czołgi! - krzyknął któryś. Wrona zderzył się z kimś, kto biegł bez karabinu, wymachując zaciśniętymi pięściami. Pod warstwą brudu i krwi poznał rysy Ralfa. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Ralf chwycił go za pas i szarpnął. Twarz jego była skrzywiona rozpaczą i wściekłością. - Nie cofaj się! - krzyknął. - Nie cofaj! Musimy... mimo wszystko... Izba była duszna i prawie ciemna, bo paliła się w niej tylko jedna świeczka, przylepiona do stołu, za którym siedział Tygrys. W jej migotliwym świetle włosy Norwega raz po raz połyskiwały czerwono, by znów zapaść się w cień. Ralf podszedł do niego. Długa, zgarbiona postać Norwega pochylała się nad sypiącym słomą siennikiem, z którego dobywał się jęk. Norweg słuchał tego jęku bez drgnienia. Słuchał tak od chwili, kiedy - po cofnięciu się oddziałów - sanitariuszki przywlokły do wsi chłopca z raną na ramieniu i oderwaną nogą, która wisiała na strzępach skóry. Mały Stryjek był bratem Norwega, jedyną bliską istotą, jaka mu jeszcze pozostała. Jęk urwał się tak nagle, że wszyscy podnieśli głowy. Pochylił się tylko Norweg. A potem wstał. - Już - powiedział. Znów nikt się nie odezwał. Norweg pochylił się jeszcze raz i wziął brata na ręce. Skierował się do drzwi i otworzył je kopnięciem. Ralf wyszedł za nim. Kiedy drzwi się zamknęły, Wrona wstał. Podszedł do okna, wyjrzał, zawrócił do swego stołka. Nie usiadł jednak, tylko znów podszedł do okna. W ciszy, jaka zapadła po jękach Stryjka, kroki jego rozlegały się jak dudnienie. Tygrys słuchał ich chwilę, a potem powiedział: - Siadaj. - Nie - odparł Wrona. Przyszło mu przy tym do głowy, że nigdy jeszcze nie odpowiedział w ten sposób Tygrysowi, ale było mu to w tej chwili całkowicie obojętne. Natarcie załamało się krwawo i niezwykle boleśnie. Droga do Warszawy oddaliła się, nie wiedzieć na jak długo. Będą znowu czekać na rozkaz wymarszu, jak dziś czekali na rozkaz natarcia. A jeśli taki rozkaz w ogóle nie nadejdzie? Chciał odrzucić od siebie tę myśl, ale wracała uporczywie. A jeśli? A jeśli będą ich używali jedynie do akcji na tyłach wroga? Wypady i cofanie się do puszczy - jak dziś? A jeśli nawet dostaną rozkaz marszu do Warszawy, a nie przedrą się? Co wtedy? - Siadaj - powtórzył Tygrys. Wrona zatrzymał się. W tej chwili nie pamiętał, że łączyły ich lata wspólnej walki w lesie, w tej chwili Tygrys nie był dowódcą, którego się szanowało, którego się chyba na swój sposób nawet kochało. W tej chwili mógł przeszkodzić w podjętych planach, a tylko to było ważne. Porucznik Wrona bowiem postanowił zdezerterować. Z początku nazywał to po prostu "pójściem" do Warszawy. Pójściem bez względu na rozkaz, bez czekania i oglądania się na cokolwiek. Potrafił być ze sobą szczery, toteż po upływie dość krótkiego czasu zdecydował się nazwać tę decyzję po imieniu: "Chcesz zdezerterować?". Próbował się wprawdzie trochę bronić, tłumacząc, że nie ucieka od walki jako takiej, chce się tylko dostać do Warszawy, tam może walczyć, tam może strzelać, zabijać. Cokolwiek, byle tam. I znów - w ramach szczerości - powiedział sobie, że jeżeli tak bardzo chodzi mu o Warszawę, to przede wszystkim dlatego, że tam jest Halina. Czyli, nazywając sprawę zupełnie po imieniu - chodziło o Halinę. Była zmorą jego życia. Nie widywał jej całymi miesiącami, przy różnych dziewczynach usiłował o niej zapomnieć. Nie udawało się. Przez lata wojny stracił dom i rodziców, nie umiał właściwie nic oprócz wojowania, a i tego nie był pewien, czy stało ono na jakimś przyzwoitym poziomie. Ojciec, który przez długi czas był w lesie razem z nim, miał co do tego milion wątpliwości. Potem ojciec zginął i wątpliwości zabrakło. Porucznik Wrona myślał czasem, że może Halina jest tą jedyną wartością, którą chciałby w życiu ocalić. Człowiek musi coś takiego mieć. Nawet, jeśliby to było iluzoryczne, nawet gdyby to było tylko wymarzone lub tylko nazwane... Chciał ocalić z tej wojny Halinę. Dlatego chodząc w kółko po tej dusznej izbie, gdzie pod ścianami pokotem spali zmęczeni żołnierze, postanowił zdezerterować. Postanowił i od razu przyniosło mu to wyraźną ulgę. Poczuł się w znacznie lepszej sytuacji niż ci wszyscy tutaj, niepewni dalszego losu. Prawie współczuł Tygrysowi, który, gdyby to może od niego zależało - ruszyłby także do Warszawy. Ale on nie zrobi tego bez rozkazu. "A ja - pomyślał Wrona z jakąś dziwną, mściwą satysfakcją - zawsze byłem ze wszystkim na bakier. I teraz pójdę bez niczyjego, na mój własny rozkaz." Ralf i Norweg wrócili. Ralf rzucił w kąt łopatę i wytarł ręce o spodnie. Był żołnierz, nie ma żołnierza. Pochowali Stryjka i spokój... Wrona patrzył długo na Ralfa, potem przeniósł wzrok na Tygrysa. Chwilę myślał o tym, co razem przeżyli. Ale były to już obrazy jakby z innego życia. Potem powiedział: - Strasznie tu duszno - i dodał: - Idę się przewietrzyć. Wyszedł. A kiedy była zbiórka oddziału, jego miejsce świeciło pustką. I nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim stało. Halina dobrnęła z Piegowatym do "Złotej Papugi" dopiero rano. Piegowaty krzywił się trochę na zboczenie z drogi, ale kiedy Halina pod słowem honoru zapewniła mu śniadanie, dał się ubłagać. Okna wystawowe i drzwi kawiarni były zasunięte żaluzjami. Dostali się do środka od tyłu, kuchennym lub też raczej służbowym wejściem, którym Halina wielekroć wchodziła przez lata okupacji. - Pracowałam tutaj - powiedziała do Piegowatego, niespodziewanie dla samej siebie - jako kelnerka. Stoliki i krzesła były zsunięte w jeden kąt, tworząc przedziwną piramidę, pod ścianą stało kilka prycz. Widok tej salki, tak dobrze znanej, a tak teraz zmienionej, sprawił Halinie nagły ból. Wspomnienia nie były sprawą, do której bezkarnie mogłaby wracać. Pani Wysocka wybiegła jej naprzeciw, przytuliła do siebie. Kartkę od Janka czytała wielokrotnie. Chowała do kieszeni, wyjmowała, znów czytała. Wanda szykowała dla nich śniadanie. - Mówiłam, że będzie - powiedziała Halina do Piegowatego. Piegowaty zajęty był całkowicie podziwianiem nóg Wandy - nogi miała pierwszorzędne, to musiał przyznać każdy. Przez ostatnie lata podawała razem z Haliną ciastka i kawę w "Złotej Papudze". Poza tą pracą i poza garstką wspólnych znajomych nic wspólnego ze sobą nie miały. Wanda nie należała do organizacji i nie znalazłby się chyba taki odważny, który by ją przyjął. Na temat wojny miała zresztą swój własny, niewzruszony pogląd. - Oszaleliście! - mówiła, ustawiając talerzyki na zdjętym z piramidy stoliku. Po twarzy jej płynęły łzy. - Teraz, kiedy właśnie kończy się wojna i Niemcy uciekają z Warszawy, jakby za mało jeszcze was zginęło, teraz robić powstanie. - Uspokój się. - Nie mogę się uspokoić. Kiedy pomyślę, że Janek cudem wyszedł wtedy z gestapo, po to, żeby zginąć teraz... - Nie musi zginąć. - Ale może, wszyscy możemy zginąć. Niemcy się wściekną i mogą nas wszystkich wymordować i wy nic na to nie poradzicie. Nie wierzę, żebyście coś na to mogli poradzić. Niemcy to prawdziwe, regularne wojsko, a wy... Może myślicie, że ktoś by się za nami upomniał? Ktoś pomógł? A guzik! Mogą nas tu wszystkich mordować po kolei, a pies z kulawą nogą o to się nie zatroszczy. W Halinie narastała złość. Usiadła i przysunęła sobie talerz. Obok niej w milczeniu pożerał śniadanie Piegowaty. - Nic nie rozumiesz - powiedziała nagle. - Nie rozumiałaś nigdy. - A nigdy - wybuchnęła Wanda. - Bo to, co robiliście przez cztery lata, było pozbawione odrobiny sensu! Gdybyście cicho siedzieli jak ja, robili spokojnie to, co wam kazali, to wszyscy byśmy doczekali tego, że w końcu Niemcy by stąd poszli. I twój brat by tego doczekał, i Ewa Skalska, i Niefortunio, i wszyscy inni. Nie ma najmniejszej waszej zasługi w tym, że Niemcy zbierali manatki i wynosili się stąd, ale wam było wszystkiego mało i na koniec wreszcie wymyśliliście to powstanie. Powstanie, Boże drogi... - stanęła przed Haliną. Oczy jej płonęły. - A jeżeli Janek zginie... Halina pomyślała z pełną goryczy satysfakcją, że - przynajmniej dla niej - te ostatnie sprawy są już całkowicie obce. Ona nie ma tego rodzaju zmartwień... Dla niej wszystko już się stało. Pani Wysocka powiedziała nagle: "Och, do diabła z ostrożnością". Podeszła i usiłowała podnieść żaluzje. Piegowaty zerwał się, pomógł, a potem, uważając, że w pełni na to zasłużył - poprosił o następną szklankę herbaty. Otwierane drzwi zadzwoniły i do sali wsunął się starszy pan w binoklach. Pani Wysocka poprosiła, żeby usiadł. Wanda otarła łzy i pudrowała nos. - Moja córka i syn są w powstaniu... - powiedział starszy pan. - I moja siostra też - dodał Piegowaty. Najadł się i mógł się już włączyć do rozmowy. - Ma czternaście lat, jest na Woli. Na Woli był także Stef Łempicki, brat Andrzeja i Krystyny, najmłodszy z nich wszystkich. Na Woli był także Jędrek Łukowiecki, jeszcze młodszy od tamtego... Siwy pan znów poprawił binokle. - Jestem lekarzem - powiedział. - Właściwie to już od kilku lat nie praktykuję, ale teraz... - Myśleliśmy - wtrąciła pani Wysocka - że trzeba by tu zrobić szpital. Sala duża, miejsce jest, lekarz także... - Wprawdzie od kilku lat nie praktykuję... - W naszej służbówce byłaby sala operacyjna. Halina, jak sądzisz, prawdziwe szpitale chyba nie wystarczą. Czemu tak na mnie patrzysz? Nie umiała na to odpowiedzieć. Był na pewno w tym jej spojrzeniu podziw dla ogromnej zaradności, z jaką ciotka Janka brnęła przez życie, ale było również coś więcej, tak jak coś więcej znaczyła jej zaradność. Pani Wysocka chciała być przede wszystkim potrzebna. W kawiarni, jaką założyła tu w 1941 roku, znaleźli pracę jej przyjaciele, dzisiaj miała salę i nawinął się lekarz, myślała więc już o szpitalu. Drzwi znów rozdzwoniły się gwałtownie, do sali wtoczyła się niska, tęga kobieta. Za sobą ciągnęła kilkuletniego chłopca o ciemnych, kędzierzawych włosach. - Józiowa! Okrzyk ten zabrzmiał na trzy głosy: pani Wysockiej, Haliny i Wandy. Głosy były różne, ton jednakowo entuzjastyczny. Józiowa sapnęła, otarła pot i deszcz z twarzy - i rozejrzała się za krzesłem. - Straszny tu bałagan - stwierdziła z niesmakiem. Piegowaty przeczuwając, że ta dziwna istota, która tu wtargnęła, musi być kimś ważnym, zdjął z piramidy krzesełko, Józiowa kolejno popatrzyła na zebranych i wyrzuciła z siebie: - Po rąbankę ją posłałam. Gdzieś w pobliżu rozległ się wybuch. Wanda drgnęła, a potem usiadła przy stoliku i wybuchnęła płaczem. Przy akompaniamencie tego łkania Józiowa rozpoczęła swoje oskarżenie. - Nikt o niczym mi nie powiedział. Nikomu na myśl nawet nie przyszło, że może by tak wstąpić do Józiowej i zawiadomić, co się dzieje, żeby się przygotowała: Siebie i tych, którymi się opiekuje. Nikt słowa nie pisnął. I nie mówcie mi tu o tajemnicy. Wszyscy wiedzieliście dobrze, że Józiowa zna, co to tajemnica. I nie mówcie mi o braku zaufania, bo zaufanie do mnie mieliście zawsze. Więc co? Dlaczego nikt nie przyszedł? Nic nie powiedział? Dlaczego wysłałam ją akurat wtedy po tę przeklętą rąbankę? Bo zapomnieliście, że Józiowa jest na świecie, tak? Józiowa zrobiła swoje i Józiowa może odejść, tak? No to ja wam mówię, że się bardzo pomyliliście, bo Józiowa będzie jeszcze wam potrzebna. Kto wam będzie gotował? Kto o jedzenie się starał? Kto? No, pytam was, kto? Podniosła się, przeszła kilka kroków dzielących ją od stolika i wyciągnęła oskarżycielsko palec w stronę jasnej głowy Haliny. - Po rąbankę ją posłałam, rozumiesz? Na Mokotów. Halina odstawiła szklankę na stolik. - Mokotów jest na razie odcięty - bąknęła niepewnie, ale tłumaczenie to wyraźnie rozjuszyło Józiową, bo podniosła ręce do góry, niebo wzywając na świadka. - To, że odcięty, wiem i bez ciebie! I to, że ona tam została, też wiem bez ciebie. Zanim Józiowa zdążyła wysapać gniew, do pani Wysockiej podbiegła Wanda i zaczęła krzyczeć: - A ja w tym pani szpitalu pracować nie będę! Ani mi się śni. Niech to pani zupełnie wybije sobie z głowy! Nienawidzę chorych, boję się krwi i brzydzę się wszystkiego, co ma związek ze szpitalem. Halina zerknęła z zakłopotaniem na Piegowatego. Kiwnął głową. Wstała, ale głos Józiowej posadził ją znów na krzesełku. - Jak cię znam, to po staremu latasz po całym mieście. - Latam. - No to jak jakimś cudem przefruniesz na ten tam Mokotów, znajdź ją. I powiedz, że czekam z tym smarkulem tutaj - spojrzała groźnie w stronę pani Wysockiej. - Szpital chce pani tu zrobić? - Tak myślałam. - Dobrze pani myślała - znów zwróciła się do Haliny. - Powiedz jej, że pilnuję tego jej smarkacza, ale tak po prawdzie, jej sprawa, nie moja. Wanda: - A ja nie będę tu pracować, nikt mnie do tego nie zmusi, wolę z głodu zdechnąć! Starszy pan: - Kilka lat nie praktykowałem i boję się... Józiowa: - Panie, pięć lat szmuglem się zajmowałam, sama żyję i inni przy mnie wyżyli. Damy sobie radę. Halina wstała znowu. Piegowaty podniósł się także. - To my już pójdziemy. - Kiedy go zobaczysz? - zapytała Wanda. - Nie wiem. - Jak go zobaczysz... Halina, jak go zobaczysz - Wanda stanęła naprzeciw niej. Nerwowymi ruchami zaczęła odpinać i zapinać guziki jej szarej sukienki. - Powiedz mu, tylko nie zapomnij, że gdyby... - zająknęła się - gdyby mu się coś stało, to ja nie wiem, nie mam pojęcia, co bym zrobiła. Powiedz mu to, nie zapomnij. - Cholera - powiedział Piegowaty, gdy tylko znaleźli się na ulicy - żeby tak za mną płakała taka klasa dziewczyna... Do siedziby Komendy Głównej dobrnęli w momencie, kiedy siedząca przy maszynie dziewczyna pisała na cieniutkiej bibułce meldunek dowódcy AK do Londynu: "Od 1 sierpnia godz. 17.00 walczymy ciężko o Warszawę. Wiele rozrzuconych punktów miasta w naszych rękach. Walka bardzo ciężka. Niemieckie czołgi w akcji. W dniu dzisiejszym w większej ilości - kilkanaście zniszczyliśmy". A nieco później "Ef 42" wysłał swój kolejny raport: Raport nr 2 Środa, 2 sierpnia, godz. 22.00 Jeszcze w południe wydawało się, że będę mógł napisać o systematycznym wygasaniu walk w mieście. Tak to wyglądało. Od rana napływały meldunki o wycofaniu się band - po wczorajszym rozgromieniu dużej ich części - do okolicznych lasów. Takie meldunki nadeszły z Żoliborza, Ochoty, Mokotowa. Do akcji w mieście ruszyły nasze czołgi. Żołnierze dostali rozkaz bezpardonowej walki. W takiej sytuacji oceniano stłumienie rozruchów na kilka, kilkanaście godzin. Nastąpiło jednak coś w rodzaju chwycenia drugiego oddechu przez bandy pozostałe w Warszawie. Ruszyły do natarcia i straciliśmy gmach elektrowni i Pocztę Główną. Zdobyli broń. Atakowali mosty. Wyjątkowo silny szturm skierowali na Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, którą w końcu także zdobyli. Otrzymaliśmy stamtąd rozpaczliwe wezwania o pomoc. Sam widziałem wyjazd odsieczy: kilka samochodów ciężarowych z dobrze uzbrojonymi ludźmi i dwa czołgi. Wydawało się - sprawa załatwiona. Również osobiście widziałem powrót... dwóch płonących czołgów. Poparzonych załóg nie udało się uratować, po samochodach ciężarowych i ludziach nie zostało nic. Uważam, że należy starym, dobrym zwyczajem prowadzić czołgi pod osłoną polskiej ludności. To jedyna broń przeciw bandytom. Właściwie z meldunków wynika, że osiągnięcia są tylko po tamtej stronie. Tam zresztą dzisiaj była inicjatywa. My, ograniczyliśmy się do bronienia tego, co wczoraj utrzymaliśmy. W niektórych punktach zmuszono nas do odwrotu. W tej sytuacji wybrałem się do "S-2" na poufną rozmowę. Powtarzam, co usłyszałem: Zdaniem "S-2" bez pomocy dodatkowych oddziałów wojskowych siłami znajdującymi się wewnątrz Warszawy rozruchów w żaden sposób się nie zdusi. "S-2" ocenia sytuację jako groźną. "Ef 42" W kwaterze komendy był gwar, tłok, bez przerwy ktoś wchodził czy raczej wbiegał, by po chwili wyjść i znowu wrócić. Ludzie spotykali się tu, zamieniali ze sobą kilka nerwowych, urywanych zdań, żegnali, rozstawali. Temu wszystkiemu wtórował nieprzerwany, niezmordowany klekot maszyny do pisania, a z daleka dobiegał odgłos strzelaniny i głuchy, jakby spod ziemi dochodzący, odgłos frontu. Było późne popołudnie trzeciego dnia warszawskiego powstania. Dziewczyna siedząca przy maszynie do pisania wykręciła kartkę, odłożyła ją i przetarła rękami oczy. Miała długie włosy splecione z tyłu głowy w gruby warkocz. W sąsiednim pokoju ktoś mówił: - O trzynastej pięćdziesiąt na Słowackiego, a więc niemal w środku obwodu, spotkała się drużyna eskortująca broń z patrolem lotników niemieckich. Wywiązała się walka. Niemcy ściągnęli z Bielan pogotowie policji, kilka czołgów i zorganizowali obławę. Zapalisz? - Daj. - Ale na taką obławę tuż przed godziną "W" nie można było sobie pozwolić. Wywiązała się więc znowu walka i to musiało już Niemców trochę zaniepokoić. Obsadzili natychmiast ważniejsze skrzyżowania, zarządzili ostre pogotowie, na placu Wilsona ustawili samochody pancerne i zaczęli ostrzeliwać ulicę Krasińskiego. Mogli to wszystko robić zupełnie bezkarnie, bo w innych dzielnicach był jeszcze spokój i wszystkie własne siły mieli do dyspozycji. Ale to jeszcze nie koniec. O czwartej Niemcom wpada w ręce broń przewożona na Bielany i część transportu wiezionego na Wolę, do nas zresztą. W tej sytuacji godzina "W" stała się na Żoliborzu trochę fikcją, to raz, po drugie stała się też początkiem porażek, bo oddziały spotkały się ze znacznie większymi siłami nieprzyjaciela, niż się tego spodziewano. Nieudane natarcie pod Cytadelą, nieudane na Fort Bema, klęska pod CIWF-em. W nocy oddziały poszły do Puszczy, a Żoliborz stał się ziemią niczyją. - Żoliborz dostał rozkaz powrotu. - To już nie to samo. Żoliborz poszedł do Puszczy, a Puszcza usiłowała przyjść do Warszawy... Żeby choć trochę zrzutów... Głosy oddaliły się. Halina odgarnęła opadające na czoło włosy. Było bardzo gorąco, chciało się jej pić i była głodna. Chwilę myślała o zasłyszanej rozmowie: Puszcza chciała przyjść do Warszawy, ale natarcie na lotnisko załamało się z ogromnymi stratami... Zastanowiła się, czy Tadeusz wie już o tym. W Puszczy był przecież jego brat. - Strasznie gorąco - przerwała jej rozmyślania dziewczyna od maszyny. Wykręciła znowu kartkę i odłożyła. - Chodźmy się czegoś napić - zaproponowała Halina. W drzwiach zderzyły się z chłopcem w szarej, zakrwawionej koszuli. Na ich widok podniósł trzymany w rękach karabin do góry i z rozmachem cisnął go o ziemię. - Nie! - krzyczał. - Idźcie i powiedzcie im, że nie. Że nie chcę! Oparł się o ścianę. Robił wrażenie niezupełnie przytomnego. Kosmyki włosów opadały mu na twarz, brudną i spoconą, w której gorączkowo świeciły oczy. - Powiedzcie im - powtórzył - bo sami pewnie tego nie wiedzą. Widzicie, leży. Moja broń. Nic mi po niej. A czekałem, czyściłem i chuchałem na nią. Jak głupi myślałem, że coś zrobię, że czegoś dokonam. Poszedłem na barykadę. Przy Wolskiej. Nadjechały czołgi... A my mamy te karabinki! Niektórzy pistolety albo butelki z benzyną. Na te czołgi! Ale to jeszcze nic, jeszcze można by próbować. Ale te cholerne czołgi... Przed nimi szli ludzie. Nasi ludzie. Bezbronni. Czołgi były tuż za nimi. Patrzyliśmy. I żaden z nas nie mógł się odważyć. Podjechały i poszły dalej. Ktoś powiedział, że trzeba było jednak strzelać. A ja mówię, że nie. Ja nie chcę! - Pan jest ranny? Chłopiec spojrzał na Halinę prawie ze zdumieniem. - Nie - powiedział niepewnie. - Wszystko w porządku. - Ale ja - podniósł znowu głos - ja tak nie umiem... - Bo co? - mówiła także głośniej i wyraźnie zaczepnie. - Bo mają czołgi, tak? I samoloty. I jeszcze pędzą ludzi przed czołgami. I mają też na karku Rosjan, którzy tu zaraz przyjdą. I wiedzą, że muszą korzystać z każdej godziny, kiedy nie ma zrzutów. - Ale ja... Podniosła karabin. - Człowieku - powiedziała - pilnuj, bo się znajdą chętni. Chłopiec, ociągając się, wziął karabin, rzucił na Halinę nienawistne spojrzenie i bez słowa wyszedł. Dziewczyna wyszła także. Halina podeszła do okna i patrzyła na żołnierzy ustawiających się w kolejce z menażkami po zupę. Poczuła głód. Kiedy jednak ruszyła znów w stronę drzwi, do pokoju ktoś wszedł. - Gdzie Maja? Nie ma jej? Potrafi pani pisać na maszynie? Usiadła i wkręciła papier. - Dyktuję: "Proszę o podanie przez radio do wiadomości dowództwu niemieckiemu w Warszawie, że w pierwszych trzech dniach walki w Warszawie stwierdzono kilka konkretnych wypadków nieludzkiego traktowania żołnierzy Armii Krajowej i ludności cywilnej przez oddziały niemieckie. Stwierdzono fakty: 1 sierpnia w momencie rozpoczęcia walki oddziały niemieckie wyciągnęły wszystkich mężczyzn z domu przy ul. Okopowej 20, po czym, pędząc ich przed sobą, nacierały na jeden z oddziałów Armii Krajowej. Złapanych szczęśliwie odbito. Dnia 2 sierpnia na ul. Powązkowskiej schwytano 50 mężczyzn, po czym skrępowanych przywiązano do czołgów i wleczono po ulicy. Dnia 3 sierpnia na wiadukcie Poniatowskiego w ataku na barykadę pędzono przed czołgami kilkadziesiąt schwytanych osób, osłaniając się w ten sposób przed ogniem załogi barykady. Dowódca Armii Krajowej komunikuje dowództwu niemieckiemu w Warszawie, że zarządził zastosowanie bezwzględnych represji w stosunku do Niemców, znajdujących się w rękach Armii Krajowej". Wykręciła kartkę, dyktujący mężczyzna porwał ją i już go nie było. Z podwórza dochodził wzmożony gwar. Dwie kobiety rozlewały zupę, a chłopcy stali cierpliwie w długiej kolejce. Słońce prażyło, był znowu piękny, letni dzień. Dzień wakacji szkolnych, urlopów, leniuchowania gdzieś nad wodą, na piasku - i las pachnie igłami, i słychać śpiew ptaków. Lato... Znów ktoś wszedł do pokoju. Zapytał: - Czy łączniczka ze Starego Miasta zgłosiła się? - Tak jest. W pół godziny później, zaopatrzona w przepustkę i zapoznana z hasłem, ruszyła w Aleje Sikorskiego. Nic nie zjadła, nie było czasu. Biegła opustoszałą ulicą. Przed kilkoma godzinami przejechały tędy czołgi, przed którymi pędzono ludzi. Prawdopodobnie były to te właśnie czołgi, o których mówił chłopak, któremu walka ta wydała się zbyt nierówna i bezpardonowa. Halinie udało się dotrzeć na Dworzec Pocztowy w momencie, kiedy sanitariuszka zakładała porucznikowi opatrunek na ramieniu. - To jasne - mówił - że szwaby chcą zdobyć przelot przez Warszawę. Ale po moim trupie. Jak z Wolską? - Nie przebili. - Cholera - zasępił się - tu mają łatwiej. - I do sanitariuszki: - Co się tak grzebiesz, dziecino? Ręce ci się trzęsą, a tu przecież nie szpital, tu się trzeba spieszyć. Halina podała mu meldunek. - Mam poczekać na odpowiedź. Gdzieś z góry rozległo się wołanie: - Natarcie idzie! - Słuchaj, mam Dworzec Pocztowy po tej stronie, Dom Turystyczny po tamtej stronie Alej. Zgryz dla Niemców jak jasny gwint! Zrobiliśmy wypad na kolej średnicową, zdobyliśmy trochę broni i amunicji z niemieckiego pociągu ewakuacyjnego. Więc wiesz... po moim trupie. Spojrzała na zegarek: dochodziła szósta. Żołądek rozpaczliwie upominał się o swoje prawa. Chciała poprosić o coś do zjedzenia, ale już nie było kogo. Wiedziona intuicją zeszła na dół. Na prowizorycznie zrobionej kuchni stał kocioł z czymś, co przy odrobinie dobrej woli można by nawet nazwać zupą. Zjadła i poczuła się lepiej. Wróciła na górę. A kiedy przechodziła obok okna, obsadzonego przez dwóch powstańców, usłyszała gwałtowne: - Do diabła, nie wchodzić mi w kadr! Odwróciła się. Chłopak trzymał przy oku kamerę filmową i posuwał się wolno w stronę okna, a kiedy tamci dwaj na chwilę cofnęli się w głąb, sam zajął okno. Kamera zawarczała. Jeden z powstańców powiedział: - Nie wiem, jakim cudem dotąd go jeszcze nie zakatrupili! Drugi nie bawiąc się w dociekania po prostu wziął go za kołnierz i odciągnął. Tamten poprawił koszulę i podszedł do Haliny. Był niewysoki, szczupły, miał pociągłą twarz, uśmiechniętą teraz od ucha do ucha. - Jeremi - przedstawił się. - Halina. - Mam te czołgi, przed którymi pędzili ludzi. Wylazłem na dach. A potem jeszcze z okna na parterze. Mam początek tego natarcia, teraz poczekam, aż się Niemcy zaczną cofać. Pani skąd przyszła? - z Woli. Oczy mu się rozjaśniły. - Łączniczka? - zgadywał. - Z Komendy Głównej? - Padnij! - wrzasnął któryś z okna. Upadli. Miała niejasne wrażenie, że wbiła sobie drzazgę w policzek. Budynkiem wstrząsnęło, ale na głowy posypał się tylko tynk. Wstała. Jeremi już był na nogach, obmacywał kamerę. - Pójdę z panią. - Coo? - Halina nie dosłyszała. - Pój-dę z pa-nią! - ryknął. - Hurra! - rozległo się od okna. Rzucił się tam, chwilę znowu stał w oknie, a potem uśmiechnął się jeszcze promienniej. - Mam mało taśmy - wyjaśnił. - Muszę chwytać, wie pani, tylko to, co specjalne. Jak te czołgi. Dlatego pójdę z panią. Spojrzała na niego uważniej, właściwie teraz dopiero dotarła do niej jego propozycja. - Pan sobie wyobraża - powiedziała niecierpliwie - że tak można spacerować po całej Warszawie, tu i tam, gdzie się komu podoba? - Nic sobie nie wyobrażam. Mam przepustkę. - A pan co? Operator filmowy? - A jakże! Z zawodu. W piwnicy mam zakopaną skrzynkę z taśmami z okupacji. Jak mi smutno, wyobrażam sobie dzień, kiedy po skończeniu tej całej draki odbywa się wielki sąd i Niemcy nie chcą się do niczego przyznać i mówią: "To są tylko wymysły. Udowodnijcie nam". I wtedy ja wyciągam swoje taśmy. Prawie nie zwracała uwagi na to, co mówił Jeremi, wsłuchana w odgłosy cichnącej strzelaniny. Powstańcy wracali ze swych stanowisk. Niemcy cofnęli się. Koło Haliny zjawił się porucznik, siwy od pyłu, zakurzony, zmęczony, ale szczęśliwy. - Powiedziałem... po moim trupie. A Jeremi: - Poruczniku, odchodzę. Halina westchnęła. - Jedno wiem na pewno - powiedziała - że nie będę panu wchodzić w kadr. A poza tym... rób, człowieku, co chcesz. Porucznik Wrona szedł śladem wracających z Puszczy oddziałów żoliborskich i dobrnął za nimi do Zdobyczy Robotniczej na Bielanach. Tu omal nie władował się na Niemców. Uratował go jakiś smarkacz, który wpadł na niego w obłędnej ucieczce. Uciekając razem znaleźli się na końcu obwodowej linii, której środek stanowili powstańcy, rozlokowani w Zdobyczy Robotniczej, a naokoło, od wschodu, północy i południa - szturmowali Niemcy. Przy czaili się więc na skraju jakiegoś pola - w szopie, w której chłopak znalazł kilka jabłek i dwa ogórki. Podzielili się tym sprawiedliwie, jedli i dopiero wtedy przystąpili do konwersacji. Przez pewien czas z prawa głosu niemal wyłącznie korzystał chłopak, któremu coś się nie zgadzało: - A pan właściwie co? Z Żoliborza? - Nie. - No to skąd? Ma pan broń, to chyba pan powstaniec? Łącznik? Nie, pan za stary na łącznika. Zgubił się pan? Dokąd chce pan iść? - W inną stronę niż ty. Chłopak patrzał z uwagą i nieco podejrzliwie. Słychać było coraz gęściejsze salwy artylerii, Wrona wyraził obawę, czy nie są trochę za blisko. Chłopak powiedział: - O rwa mać! Starych mi mogą wykończyć. Ich obecność w szopie wykryła jakaś dziewczyna i zaoferowała schronienie w domu. Była sama. - Ojca Niemcy wykończyli, jak z kontyngentem pojechał. Matka kiedyś ze szmuglu nie wróciła. Brat był w Puszczy... - A teraz gdzie? - zainteresował się Wrona. - W ziemi. Zjedli po kawałku chleba i poszli spać, zobowiązując dziewczynę do czuwania i obudzenia - w razie czego. Obudzili się o zmroku sami, a właściwie obudziła ich cisza. Kiedy Wrona zerwał się, pełen najgorszych myśli, dziewczyna uspokajała: - Niemcy podobno cofnęli się. Chłopak poleciał na rozpoznanie. Wrócił po upływie dwóch godzin, kiedy Wrona przestał już na niego czekać i wybierał się sam. Wrócił ze skurczoną twarzą. - W złą godzinę wymówiłem - powiedział - wykończyli mi starych... a przejść to można zupełnie swobodnie. Wrona chciał mu powiedzieć coś ciepłego. Nie co dzień traci się rodziców. Nie umiał, stwierdził, że przez te lata w Puszczy oduczył się w ogóle wszystkiego. Kiedy wychodzili, było już zupełnie ciemno. Po drodze spotkali grupkę powstańców. Byli bez broni i - jako nieprzydatni - dostali rozkaz wymarszu do Puszczy. W tym momencie chłopak stanął, na wszelki wypadek, między nimi a Wroną, Wrona zaś możliwie najstaranniej zakrył swego stena. Z uliczek Zdobyczy Robotniczej niewiele zostało. Wrona zastanawiał się, czy powinien poprosić chłopca, aby go zaprowadził w miejsce, gdzie mieszkał i gdzie zginęli jego rodzice, uznał jednak, że nie nadaje się do takich spraw. Uznał również, że zaraz się pożegnają i każdy pójdzie w swoją drogę. Powstańcze oddziały zbierały się na Żeromskiego, chcąc wykorzystać wolną drogę w kierunku Żoliborza. Wrona postanowił iść najpierw z nimi, a potem skręcić w którąś z bielańskich uliczek. - Mam na imię Michał - przedstawił się chłopiec. - W domu wołali na mnie Misiek. - Rodzeństwo masz? - Brat był. Wrona na wszelki wypadek już nie zapytał, gdzie jest teraz. Chłopak odwrócił się, nakreślił nad uliczkami Zdobyczy znak krzyża i powiedział: - Cześć, żegnajcie. Więcej tu nie wracam. - Ale... - Wrona zająknął się - trzeba by przecież... No wiesz, zmarłych się chowa. - Zmarłych tak - zgodził się chłopiec - zabitych różnie. Posuwali się razem z oddziałami, cicho, w pełnej gotowości do natychmiastowej akcji. Nikt jednak nie stanął im na drodze. - Szkopy boją się nocy - powiedział szeptem Michał. - Na to, żeby byli odważni, muszą wiedzieć, że są silniejsi. Wrona manewrował tak, żeby przy pryśnięciu w którąś z ciemnych uliczek pozbyć się Michała. Przez moment nawet miał nadzieję, że mu się to udało. Po niespełna jednak dziesięciu minutach chłopak wyrósł obok, meldując niewinnie: - Nie usłyszałem, jak pan mnie zawołał, ale już jestem. Wrona zapytał go wtedy: - Masz zamiar ciągle tak za mną chodzić? - A dokąd mam pójść? - zapytał chłopak. Poszli więc razem do pani Łempickiej. Raport nr 3 Czwartek, 3 sierpnia, godz. 23.55 Rozruchy trwają. Dzisiejszy dzień był nieco spokojniejszy. Ogólnie komentowane to jest w sposób następujący: bandy są zaniepokojone faktem, że oczekiwana pomoc rosyjska nie nadchodzi. Jeżeli zaszły jakieś zmiany, to jednak w dalszym ciągu na korzyść band. Adolf Hitlerplatz od rana był pod bardzo silnym ostrzałem. Bandy zdobyły ratusz i zacieśniły pierścień wokół siedziby naszych władz. Zgodnie z poleceniem nawiązałem łączność z "R-4". Ocenia siły band na co najmniej jedną brygadę. Straty nasze oblicza się już na 500-600 ludzi. W wielu punktach miasta widać pożary. "R-4" oczekuje włączenia się lotnictwa. Liczy, że udział samolotów powinien zadecydować o dalszym przebiegu walk. W ostatniej chwili dowiedziałem się, że sprawa pomocy wojskowej została już postanowiona. Nadejścia specjalnych oddziałów oczekuje się w dniu jutrzejszym. "Ef 42" Nie wiadomo dobrze dlaczego, kiedy Aniela Łempicka usłyszała to nocne pukanie do drzwi - wyobraziła sobie, że to może być któreś z jej dzieci. Nie było na to właściwie żadnych nadziei, bo zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że póki gdzieś przemawiają karabiny, póty powrotu dzieci oczekiwać nie można. A przecież ciągle na nie czekała i ciągle miała nadzieję. Może sprawiła to jej nagła, rozpaczliwa samotność, do której nie mogła się nie tylko przyzwyczaić, z którą po prostu nie umiała się pogodzić. Bielańska willa, zawsze pełna ludzi i najróżniejszych spraw, przerażała ją teraz ciszą i pustką. Chodziła od okna do okna, stawała, wpatrywała się w małą uliczkę i wyobrażała sobie, że oto za chwilę usłyszy kroki i zza rogu wynurzy się któreś z nich: Krystyna, Stef, Andrzej... Pożegnali ją szybkim, niemal zdawkowym pocałunkiem, już wtedy bardzo od niej dalecy, pełni tylko tej sprawy, na którą tak długo czekali. Przed pustką w mieszkaniu i przerażeniem, którego nie umiała czy raczej nie chciała nazwać, ratowała się klękając przed obrazem Matki Boskiej, tym samym obrazem, przed którym, schylona i korna, prosiła kiedyś o syna, potem o męża. Dziś błagała: "Proszę, pozwól w swej łaskawości abym nie została tu tak jak dziś. Jeśli masz kogoś zabrać, zabierz mnie..." I chociaż wiedziała, że kroki nie będą krokami jej dzieci, to przecież czekała bez wytchnienia, bez przerwy. Dlatego, kiedy w nocy obudziło ją stukanie, nieprzytomna prawie z wrażenia, pobiegła otworzyć, nie pytając nawet "kto". Za drzwiami stał porucznik Wrona. Poznała go natychmiast. Nauczyła się przez pięć lat widzenia w ciemnościach, zwłaszcza że Wrona należał do ludzi, którzy w willi na Bielanach mogli pokazywać się jedynie pod osłoną nocy. - To jest Michał - wyjaśnił Wrona wskazując kilkunastoletniego chłopca, Aniela Łempicka zaś powiedziała: - Wejdźcie - i dodała: - Pewnie jesteście głodni. Mam jeszcze coś do zjedzenia. To także był nawyk minionych lat. Do niej należały takie właśnie sprawy: ułożyć spać, ubrać, nakarmić. I o nic nie pytać. Przyszli, widać musieli przyjść. Poszli - widocznie tak im wypadło. Zasunęła czarne zasłony, zapaliła światło. Powiedziała: - Bałam się, że wyłączą, ale widać nasi mają elektrownię w swoich rękach. Siadajcie, zaraz coś zrobię. Usiedli. Wrona ułożył starannie karabin na tapczanie, chłopak rozejrzał się po pokoju i gwizdnął przeciągle. Gwizd miał oznaczać pełny podziw i aprobatę. - I co gwiżdżesz, gnojku - zniecierpliwił się Wrona. - Co tu dziś jest... Przed wojną, tobyś dopiero gwizdał; jakie tu były obrazy, jakie dywany... - Spylili? - Jasne. - Na życie? - Na różne rzeczy. Chłopak przysunął się do stołu, rozparł. - Bo u nas na tej Zdobyczy - wyjaśnił - to było raczej ciasno. Wrona nie słuchał. Był zajęty własnymi sprawami, a te napełniały go rosnącym zdenerwowaniem. Wiedział, że pani Łempicka nie zapyta go, skąd się tu wziął i dokąd idzie. Coś jednak należało powiedzieć, zwłaszcza, jeśli chciał z niej wyciągnąć wiadomości o Halinie. Przez całą drogę usiłował ułożyć sobie jakąś zręczną i prawdopodobnie wyglądającą bajeczkę, ale jak dotąd na zbożnych chęciach się skończyło. Pani Łempicka postawiła przed nimi po talerzu zupy. Michałowi zaświeciły się oczy. Zaczęli jeść, a ona przysiadła obok. - Moi sąsiedzi mają większe szczęście - wyznała - powstańcy u nich mieszkają. A mnie jakoś teraz wszystko zaczęło omijać. Nie umiem być sama w takim dużym domu. Tygrys zdrowy? - zdecydowała się zapytać. - Tak. - Gdybyś był przypadkiem na Starówce, znajdź Tadeusza. Na pewno martwi się o Tygrysa. Już mógł nie słuchać, wiedział, co chciał wiedzieć. Aniela Łempicka, nakarmiwszy ich, przygotowała pościel na tapczanach, szczęśliwa, że jest ktoś, kim może się znów opiekować. Wrona wsunął peem pod poduszkę, Michał zamamrotał, że jakby tak naprawdę chciał, toby nawet i spod poduszki go machnął, ale Wrona nie miał już nawet siły się rozzłościć - usnęli. Nad ranem coś Wronę obudziło. Odrzucił kołdrę i usiadł. Rozejrzał się, wsłuchał. Naokoło jednak nic się nie działo. Michał spał ciągle jeszcze snem sprawiedliwego, z kuchni dobiegał cichy odgłos przestawianych garnków. Był spokój. Cisza. Właśnie. Wstał i otworzył okno. Wśród liści ćwierkliwie przekomarzały się wróble. Stał i słuchał. Wróble umilkły, by po chwili podjąć swoje prześmiechy ze zdwojoną siłą. Podszedł do Michała i szarpnął go za ramię. Wystraszony chłopak poderwał się natychmiast na równe nogi. - Idziemy? - Posłuchaj. - Czego? - Słuchaj, gnojku! Chłopak zadarł głowę do góry, zmarszczył czoło. Chwilę razem nasłuchiwali. Nadal była cisza. Monotonny, dudniący, przewalający się i kotłujący odgłos frontu, który towarzyszył im wiernie od wielu dni - ten odgłos zbliżającej się burzy, nadchodzącego sztormu - zamilkł. I cisza, jaka po tym nastąpiła, zwaliła się na człowieka niespodziewanym ciężarem. Ubrali się błyskawicznie bez słowa, jakby coś niewidzialnego stało za nimi i poganiało. Weszli do kuchni, gotowi już do wymarszu. - Nie zjecie śniadania? - zapytała pani Łempicka. W jakiś dziwny sposób unikała ich wzroku. Wobec tego Wrona zdecydował się. Powiedział głośno i wyraźnie: - Front umilkł! Podnosiła akurat czajnik. Sparzyła się i odstawiła go z powrotem. - To śmieszne - powiedziała - ale obudziła mnie ta cisza. Cisza. Tego dnia o godzinie ósmej rano dowódca AK pisał: "Żądam kategorycznie pomocy w amunicji i broni przeciwpancernej natychmiast i w dniach następnych. Czeka nas walka co najmniej kilkudniowa i musimy być przez cały ten czas zaopatrywani. My postawiliśmy wszystko na utrzymanie stolicy, zdobądźcie się na wysiłek". Aż do Cytadeli Żoliborz był znowu w rękach powstańców. Od Śródmieścia jednak dzielił ich Dworzec Gdański. - Mowy nie ma - pocieszył ich jakiś powstaniec. Wystrzelają was jak kaczki. Przysiedli wobec tego na stojącej gdzieś pod drzewem ławeczce, patrzyli tępo na tory. Wrona zapalił papierosa, Michał powiedział, że też pali. Wrona zauważył, że to dużo za wcześnie. - Miałem takiego wychowanka w lesie - powiedział nagle. - Niewiele od ciebie starszy. Taki Lutek... - Widzi pan porucznik. - Głupi jesteś, jak chcesz odstawiać dorosłego... Ten mój Lutek miał dobre pomysły... - Wiem, co usłyszę, że jakby tu był, toby coś wymyślił. - A jakbyś zgadł. Umilkli. Ciągle patrzyli na te tory, na wiadukt. Jakaś kobieta wyszła z domu i stanęła przed nimi. - Panowie! Czy to długo będzie trwało? - skąd znowu - wyrwał się Michał. - Parę dni i załatwimy szwabów, jak się patrzy! - Ty siedź cicho - upomniał Wrona. - Z całą pewnością niedługo, proszę pani. Front jest tuż... - umilkł, nagle zakłopotany. - Kilka dni, nie więcej. - Mój Boże... Panowie pewnie głodni... Dostali obiad i Michał uznał, że mają wyjątkowe szczęście. - To przez to - powiedział - że mi tak dobrze z oczu patrzy. A jeśli pan porucznik da mi się sztachnąć, to powiem, co wymyśliłem. Sztachnął się i zaczął: - Przefrunąć nie przefruniemy, podkopać się nie podkopiemy, czyli gołym okiem widać, że musimy przejść. Kiedy przejść? Oczywiście w nocy. Jak przejść? Tak, żeby nas nie zauważyli. A jak to zrobić? Trzeba iść bardzo cicho. Czyli owinąć buty szmatami. Jak w muzeum. - Byłeś w muzeum? - Czytałem!... Wrócili do kobiety. Była nieco zdumiona ich prośbą o "jakieś szmaty", a kiedy wyjaśnili, do czego ta szczególna darowizna ma służyć, rozpoczęła lament: - Dzieci, nie róbcie tego! Zastrzelą was. Sama widziałam nie dalej jak wczoraj, jak ktoś usiłował się przedostać i został już na tych torach, na zawsze... Pan taki młody, taki przystojny, a ty, mały... - Mam czternaście lat... - powiedział dobitnie. Poczekali do wieczora, potem owinęli dokładnie buty i Michał poskarżył się, że "rwa mać, nie potrafi w tym chodzić". Chwilę wprawiali się w chodzeniu, potem - jak na komendę - owinęli również i ręce. - U nas w lesie też była dziewczyna - zaczął ni z tego, ni z owego Wrona. - Do dziś nie wiem, jak naprawdę miała na imię. Chodziła w portkach, w ogóle przebrana. I myśmy wszyscy udawali, że wcale nie wiemy, że jest dziewczyną. Nazywaliśmy ją Kawka. - To pańska krewniaczka po piórach. - Nie bądź za dowcipny. W życiu takiej dziewczyny nie widziałeś. - Pan porucznik się w niej kochał? - Coś ty?! Całkiem w kim innym. Tory były już blisko. Zatrzymali się. Wrona poszukał odruchowo ręki Michała. Uścisnął ją. Z daleka, z góry, słychać było żołnierskie kroki. Niemcy. Pochylił się do chłopca: - Będziemy się najpierw czołgać. I nie można się spieszyć. Wolno i cicho. Szkoła cierpliwości, kapujesz? - Sie wie! Ruszyli. Owinięte szmatą buty istotnie nie sprawiały najmniejszego hałasu. Posuwali się prawie bezszelestnie. Przed torami Wrona położył się, Michał poszedł za jego przykładem. Czołgali się teraz wolniuteńko, cal po calu, jak najbliżej ziemi. Kiedy przebrnęli pierwsze szyny, Wronie wydawało się, że nigdy nie będą w stanie osiągnąć następnych, ale przecież wiedział, że uratować ich może tylko ta powolna, beznadziejna wędrówka. Prawie nie słyszał za sobą chłopca, który czołgał się ze znakomitą wprawą. Następne szyny. Jedna ze szmat na rękach Wrony odwinęła się. Poprawił ją. Michał wyprzedził go trochę. Niedaleko zabrzmiały jakieś kroki. Przywarowali, zamarli. Kroki oddaliły się, ucichły. Ruszyli znowu. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie - długo jeszcze leżeli, niezdolni ruszyć się, nie bardzo dowierzając, że im się udało. Dopiero gdy usłyszeli z ciemności energiczne, młodzieńcze: "Stój, kto idzie, hasło!" - Michał równie donośnie i energicznie oznajmił: - O rwa mać, panie poruczniku, udało się, jesteśmy na Starówce! Raport nr 4 Piątek, 4 sierpnia, godz. 22.20 Rozruchy trwają. Według oceny "R-4" bandy mają szansę - przy dużym oszczędzaniu swych sił - utrzymać się jeszcze trzy do czterech dni. Nie więcej. Chyba że otrzymają jakąś pomoc. Nie można wykluczyć, że dojść może do współdziałania między wojskami rosyjskimi a polskimi bandami. Sytuacja w dalszym ciągu oceniana jest jako groźna. Bandy są wyszkolone i uformowane. Biją się niezwykle zaciekle. Część band, które poprzednio wycofały się do Puszczy, powróciła i opanowała Żoliborz. W ten sposób w ich rękach znalazł się olbrzymi teren: Śródmieście, Stare Miasto i Żoliborz, oddzielone od siebie jedynie wąskim pasmem Cytadeli i Dworca Gdańskiego, trzymanym przez nasze jednostki. Podjechałem dziś samochodem pancernym pod Adolf Hitlerplatz. Pierścień band wokół siedziby naszych władz jeszcze się zacieśnił. Plac jest teraz ciągle pod silnym ostrzałem nieprzyjaciela. Miasto wszędzie, gdzie są bandy, pocięte jest barykadami. Często buduje je ludność cywilna, która - według zebranych informacji - niemal w całości wspiera walczących. Na wielu domach powiewają polskie flagi. W tej sytuacji rozrzucanie przez nasze samoloty rzekomo alianckich ulotek, w których nakazuje się zaprzestania walki, mija się z celem. Część miasta płonie. Dziś podpalane były domy wzdłuż Al. Jerezolimskich od Marszałkowskiej do Nowego Światu. Walka o zdobycie w całości tej arterii (most Poniatowskiego i przelot przez miasto) trwa niemal bez przerwy. Według oficjalnego oświadczenia "R-4" specjalne oddziały policji i formacji SS są już pod Warszawą i w najbliższym czasie mają przystąpić do akcji. Postawa naszych ludzi jest - jak dotychczas - wzorowa. Są zdecydowani na wszystko. "Ef 42" Piąty dzień powstania wstał na Starym Mieście rozjaśniony słońcem, udekorowany flagami, rozśpiewany muzyką. Radia stały w otwartych oknach, a po ulicach chodzili umundurowani i uzbrojeni chłopcy. - Ja bym się nie zdziwił - powiedział sceptycznie Michał - gdyby panu porucznikowi ktoś machnął tego gnata. W jego oczach było coś na kształt wyrzutu, ale Wrony to nie obchodziło. Podobnie jak nie obchodziła go biało-czerwona ulica i rozlegające się tu i ówdzie tony "Warszawianki". Był sprężony, zajęty całkowicie jedną myślą - jak przyjmie jego przyjście Halina. - Słuchaj no, Misiu... - Oho... Już czuję, że chce mnie pan w coś wcyganić. Kiedy poszedł na zwiad, pełen rosnącej podejrzliwości, Wrona wypalił dwa ostatnie papierosy i nie mógł znaleźć sobie miejsca. W bramie jakiś chłopak z zardzewiałym visem, wyraźnie wykopanym z ziemi - całował się z prześliczną dziewczyną. Miała też jasne włosy, no, Halina miała jaśniejsze, w ogóle Halina... "Gdybym mógł raz się od niej odczepić? pomyślał z nagłym, dojmującym żalem - albo gdyby cokolwiek jej na mnie zależało..." Michał wrócił po upływie blisko godziny z hiobową wieścią. Haliny na Starówce nie było. - Jest na Woli - wyjaśnił. - Ale chyba nie będziemy wlec się aż na Wolę? Po diabła! Czy panu porucznikowi nie wystarczyła by ta druga? - Jaka druga? - Ta pańska krewniaczka w portkach. Nie miała na sobie portek. Miała bajecznie kolorową kwiecistą sukienkę, rozklapane po ulewnym deszczu drewniaki na gołych nogach i przewieszony przez ramię kawałek jakiejś nieprzemakalnej szmaty. Pod szmatą tkwił nowiutki empi. Szmata była znaleziona, empi kradziony. Ten, komu go zabrała, mógł się bez niego obejść. Stała pod murem domu, zamyślona, bezradna,, wsłuchująca się w odgłosy strzałów, które dochodziły z dość dużej odległości. To, co działo się tu, w bezpośrednim pobliżu, już się przewaliło. Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Właściwie mogła przyczepić się do jakiegokolwiek oddziałku i wyjść. Dlaczego tego nie zrobiła - licho wie. Tkwiła teraz pod murem jakiegoś przypadkowego domu, w tej kwiecistej sukience i drewniakach, ściskała pod pachą empi i zupełnie nie wiedziała, co ma z sobą począć. Rannego chłopaka zostawiła w piwnicy. Też przypadkowej. Myślała o tym, że wiele dni musi upłynąć, zanim wygrzebie się z ran i że - gdyby poszła z którymś z oddziałów - miałaby wszystkie kłopoty z nim związane z głowy. Upadł na jezdnię po pierwszych strzałach pierwszego natarcia; cholerny pechowiec. Upadł tak, że ciałem przykrył swoje nowiutkie empi. Widziała to dokładnie z bramy, więc kiedy powstańcy cofnęli się, a Niemcy ruszyli za nimi i na ulicy zapanował względny spokój - wydostała się z bramy, nachyliła nad leżącym i zaczęła ciągnąć empi. Wtedy ranny jęknął. Nie zostało więc jej nic innego, jak zawlec do bramy i rannego, i pistolet. Oparła się wygodniej o mur. Uprzytomniła sobie, że straciła poczucie czasu: jak długo tutaj tkwi? Od dawna stała obok niej jakaś kobieta i opowiadała: "Straszne. Pani nie wie, jakie to wszystko było okropne. Mieszkam prawie w sąsiedztwie. Widziałam na własne oczy. Pani nie wie, pani jeszcze dziecko. Żołnierze ciągnęli kobiety, dziewczęta, dzieci prawie. I ten krzyk... Pani nie słyszała nigdy takiego krzyku. Krzyk i śmiech..." Kobieta mówiła jakby do siebie, poprawiała tobołek na plecach i także nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Uciekła skądś i szła bez celu, no nie, chyba nawet nie tak, celem było bezpieczeństwo. Zatrzymała się pod tym murem, bo tu jeszcze cegły nie sypały się na głowę, nikt na razie do nikogo nie strzelał, nikt nikogo nie gwałcił. Opowiadała w kółko, że na tej Ochocie, prawie na końcu Grójeckiej, to mieszkała od dziecka, taki mały domek, wie pani, i kawałek ogródka, jeszcze po rodzicach; mąż któregoś dnia za handlem pojechał i... nic. Żeby chociaż jakaś kartka, żeby ktoś przyszedł, coś powiedział, wie pani, żeby chociaż wiadomo było, jak zginął. Żeby wiadomo, że zginął szybko, bez tej męki... A pani, pani to dlaczego nie w domu? - zapytała, jakby dopiero teraz spostrzegła dziewczynę. Właśnie: dlaczego nie w domu? Głupia sprawa. Gdzieś tak koło południa Józiowa powiedziała: "A nie poszłabyś za mnie po rąbankę? Mam zanieść do "Złotej Papugi". Jasne, że poszłaby. Dla Józiowej gotowa była pójść do samego piekła. Pocałowała chłopca, zawsze kazał się całować, kiedy wychodziła; powiedziała: "Już niedługo będziemy mogli wyjść razem". Od pewnego czasu, a dokładnie od chwili, kiedy zza Wisły coraz wyraźniej zaczęło dochodzić to dudnienie, jakby coś w ziemi rosło i domagało się wyzwolenia, od tego czasu zawsze mu to mówiła. Powiedziała mu to więc i wtedy. Potem założyła tę idiotyczną kwiecistą sukienkę i drewniaki i wyszła. I dopiero tam, na dalekim Mokotowie, gdzie nie było oczekiwanej rąbanki - niezawodnym instynktem wyczuła, że coś się dzieje. Ogarnęło ją wtedy dobrze znane, a dawno już nie odczuwane podniecenie. Powiedziała: "No, to bywajcie", a oni odpowiedzieli: "Bądź panienka zdrowa i niech Bóg..." To "Bóg" zawisło nad nimi; było w tym coś znacznie więcej niż zwykłe, nawet bardzo serdeczne pożegnanie, była nuta czegoś ostatecznego. Wyszła więc stamtąd, zbiegła ze schodów, na dwóch ostatnich potknęła się, ciągle jeszcze nie zdołała przyzwyczaić się do wysokich, drewnianych obcasów, przytrzymała się poręczy, poczuła, że serce bije jej szybciej... - W Śródmieściu - powiedziała do kobiety. - Mieszkam w Śródmieściu. - I tu panią zastało? - A no tu. - I nie wiedziała pani? Nie wiedziała. To swoją drogą śmieszna historia, że nie wiedziała. Właśnie ona. No, ale jak nagle zachciało się jej mieć dziecko... - Bo ja to wiedziałam. Syna wyszykowałam, córkę także. Syn to syn, wiadomo, jak wojna, iść musi. Ale córka... Płakałam, jak jeszcze nigdy w życiu, kiedy ją szykowałam i kiedy wyszła. Poprosiła: "Mamo, proszę, nie wyglądaj za mną". Ja powiedziałam: "Dobrze, córeczko,.." No, widzi pani, znowu płaczę... Ale potem, jak ci Ukraińcy, to pomyślałam sobie, że niepotrzebnie płakałam. Bo dobrze, że poszła. Nagle wyrosła przed nimi gromada ludzi z walizkami, tobołkami, gromada przestraszona, idąca w poszukiwaniu bezpieczeństwa, zbliżyła się, porwała za sobą kobietę i przepłynęła dalej. Szmata zsunęła się i na chwilę odkryła empi. Poprawiła ją, przesunęła się kawałek dalej, znalazła wyłom muru i przysiadła. Powinna właściwie wrócić do piwnicy. Tam, gdzie zostawiła tego pechowca, którego załatwił pierwszy strzał, ale nie chciało się jej wracać. Diabli go jej nadali, jak nadali kiedyś tego dzieciaka, przez którego nic teraz nie wiedziała. Zza rogu wysunęła się grupka mężczyzn. Naliczyła siedmiu. W pierwszej chwili myślała, że to niedobitki któregoś z powstańczych oddziałów, ale nie wyglądali na powstańców. Nie umiała określić, na kogo wyglądali. Szli wolno, zatrzymali się, naradzali, ruszali znowu. Usiadła wygodniej. Grupka mężczyzn widoczna była jak na dłoni. Znowu zatrzymali się. Stali po drugiej stronie ulicy, odwróceni do niej plecami; nagle zainteresowani tamtym domem naprzeciwko. Pokazywali go palcami. Potem rozejrzeli się. Jeden ruchem ręki wskazał w jej stronę, pozostali wyraźnie jej obecność zbagatelizowali. Pięciu zniknęło w bramie, dwóch zostało na zewnątrz. Zaczęła mieć niejasne podejrzenie, ale ciągle jeszcze czekała. Mogła się mylić. Nie myliła się. Ci dwaj z ulicy także weszli do środka. Kuśnierski, piękny sklep. No jasne! Przebiegła ulicę. Stanęła tuż przy murze. Z wnętrza dobiegało do niej rozpaczliwe kobiece wołanie: "Panowie!", potem jeden z nich rozkazał: "Klucze!" Rozkaz poparty został odgłosem uderzenia. Poprawiła pod szmatą empi. Z wnętrza dochodziło: - Klucze! Płacz, szamotanina. I polecenie: - Nie kończ jej, póki nie odda. Odetchnęła i możliwie najciszej wsunęła się do środka. Kobieta błagała: - Panowie, zmiłujcie się, to nie moje. Właściciela nie ma. Ja tu tylko pracowałam. - Zamknij się! - Ja nie mam żadnych kluczy! Wysoki, blady mężczyzna uderzył ją znowu, upadła. Dwóch przymierzyło się do rozbijania szafy, trzech szturmowało wewnętrzne drzwi. Ostatni pakował już zdobyte skądś futrzane kołnierze. W ręku Bladego błysnął nóż. Gdy pochylał się nad leżącą, usłyszał nagle za sobą: - Niech pan zostawi tę panią! Odwrócili się. Sądziła, że skoczą od razu. Zlekceważyli ją jednak: po raz wtóry. - To ta z naprzeciwka - poinformował Bladego jeden z tych dwu od szafy. A do niej: - Idź no ty dziecko, dalej i nie wtykaj nosa w cudze sprawy, póki jesteśny dobrzy. Nie wyglądało na to, aby mieli broń. Kobieta pozbierała się i czmychnęła za drzwi. - Ja też panów grzecznie proszę: Wyjdźcie stąd! Milczenie trwało tylko sekundę. Blady zaklął i ruszył w jej stronę: Zrobiła nieznaczny ruch i empi wysunął nos spod szmaty. Nie mieli broni. Blady zatrzymał się. - No? - zapytała. - Może jednak wyjdziecie? Spojrzeli na siebie. Potem na nią. - Słuchaj no, mała - powiedział pojednawczo jeden z tych dwu od szafy - co cię to obchodzi? A zresztą... Mają wziąć Niemcy, lepiej, jak weźmiemy my. Nos empi wskazał na drzwi. - Słuchaj, szczeniaro - do akcji znów włączył się Blady, głos już mu drżał z hamowanej z trudem złości.. - Każdy z nas odsiadywał do wczoraj wyrok. Nie za politykę... Wczoraj chcieli nas wykończyć, jak kończyli wszystkich. Kazali nam nawet kopać sobie groby, ale myśmy się nie dali. Nie rozumiemy się na zabawie. Kapujesz? - Kapuję - powiedziała wolno. Obliczyła odległość. Cofnęła się o krok. Ten ostatni zostawił swoje kołnierze i odsunął się pod okno. Ustawili się w piękną tyralierę. - Jeśli wyjdziesz, damy ci spokój. - Nie. Króciutkie milczenie. I Blady: - Sama chciałaś. Nie znali się na zabawie i nie lubili się bawić. To jedno było zupełnie pewne. Poczuła lekkie mrowienie na plecach. - Będę strzelać - powiedziała. - I uprzedzam lojalnie, że strzelam dobrze. To już przekroczyło granice ich wytrzymałości. Gruchnęli śmiechem, rzucili wiązankę rynsztokowych określeń i ruszyli. Ten od kołnierzy był o parę kroków od pozostałych. Nacisnęła spust. Upadł. Stali, wpatrując się z bezgranicznym zdumieniem na przemian w nią i w leżącego. - Uprzedzałam - powiedziała, jakby się usprawiedliwiając: Obudził się z uczuciem, że wraca z dalekiej podróży. Podróż musiała być męcząca. Bolała go po niej głowa i czuł się ogromnie znużony. Zastanawiał się, co to była za podróż, ale nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Otworzył oczy. Nad sobą zobaczył niskie, półkoliste sklepienie z czerwonej cegły: - Nic mu to nie powiedziało. Usiłował przekręcić głowę w bok. Zabolało. Druga próba była jednak udana. Teraz wiedział już, że znajduje się w jakiejś piwnicy. Była niewielka, wilgotna i pozbawiona okienka. Jedyne światło biegło od strony korytarza, widocznego przez drzwi, zrobione z rzadkich, drewnianych sztachetek. W piwnicy nie było nikogo. Nie miał pojęcia, skąd się tu wziął i dlaczego. Znowu zamknął oczy. Ból w głowie jakby trochę ustał. Podciągnął się więc na łokciach i przysiadł. Z tej pozycji było widać nieco więcej. Leżał na jakiejś kozetce, przykryty ohydnym kocem, a na sobie miał całkowicie mu obcą pasiastą piżamę. Była rozpięta na piersiach, a spod niej wyglądało coś białego. Dotknął. Bandaże. Przypomniał sobie. Nerwowo sięgnął pod koc. Z jednej strony, z drugiej, pod jasiek, na podłogę. Nie było. - Suka - syknął przez zęby. Po chwili przyznał opornie, że owszem, uratowała go. Przyciągnęła go do tej piwnicy i nawet znalazła jakiegoś lekarza, który wyjął kulę i opatrzył mu ranę. Zrobiła to wszystko. Ale co z tego?! Nie wiedział w tej chwili, ile godzin czy dni upłynęło od czasu, kiedy powiedział w domu: "Jednak idę". Tłumaczyli mu długo, że ta sprawa należy do innych; sam miał zresztą chwilami jakieś niejasne opory. Broń nie była tym, czym władał najlepiej. Właściwie jeszcze we wtorek rano nie wiedział, co zrobi. Tłumaczyli, że nikt mu tego nie weźmie za złe; może rzeczywiście nikt. Ale on sam? Jak on sam miał się czuć w towarzystwie siebie - tego, który zrezygnował? O godzinie "W" był tym wybranym, który dostał karabin. I niewiele po godzinie "W" leżał na bruku, całkowicie już do niczego nie przydatny... Dziewczyna przywlokła go tutaj, a kiedy był już opatrzony, usiadła w rogu kozetki i zapytała: - Pan zawsze taki pechowiec? Zastanowił się. Może istotnie był pechowcem? Może jego pech polegał na urodzeniu się w miejscu i czasie, w którym właśnie się urodził? Wsunął empi pod koc, ułożył obok siebie - szczelnie przykrył. Zdawała się na to nie zwracać najmniejszej uwagi. - Źle pan sobie wojsko wychował - powiedziała. - Tak pani sądzi? - Z miejsca potracili głowy. Zamyśliła się. Czubkiem drewniaka kreśliła jakieś linie na brudnej podłodze. - Co prawda - ciągnęła dalej - to strasznie trudny teren ten Mokotów. W większości Niemcy, placówki, urzędy, skupiska wojskowe... Taki rejon Rakowieckiej na przykład: koszary artylerii przeciwlotniczej - to raz, więzienie - dwa, kwatery SS przy Narbutta - trzy, no i artyleria na Polu Mokotowskim - to cztery. Bagatela! - Uważa pani, że można stracić głowę? - spytał niepewnie. - Widzi pan - w głosie jej brzmiała wyrozumiałość - do natarcia na takim terenie powinien przystąpić żołnierz jako tako zaprawiony w walkach. Byłoby łatwiej. Patrzył na nią i zastanawiał się, czy jej rezonowanie bardziej go bawi, czy denerwuje. - Przypuszczam, że w Śródmieściu sprawa wygląda lepiej. Ale niczego konkretnego nie mogłam się dowiedzieć poza tym, że nie ma przejścia. - Chciała pani iść do Śródmieścia? - Dziecko tam zostawiłam. - Pani ma dziecko? - zdumiał się. - A jakże. - Aha - kiwnął głową ze zrozumieniem, po czym zapytał: - A może jakoś naokoło dałoby się przejść? - A skąd! Jesteśmy jak na wyspie. Tylko że zamiast morza są Niemcy. Martwię się o tego smarkacza. - Został z mężem? Podniosła na niego zdumione oczy. - Ja nie mam męża - powiedziała prawie z oburzeniem. Uznał, że to jej prywatna sprawa. - Niby dostali rozkaz wycofania się... - wróciła do poprzedniego tematu. - Chyba do Lasów Kabackich, co? - uśmiechnęła się nagle; jej twarz, odwrócona ku niemu, była wyraźnie rozjaśniona. - Gdybym z nimi wyszła, mogłabym się przedostać do Kampinosu. - Nie do Śródmieścia? - Po diabła do Śródmieścia? - No... przecież dziecko. - Właśnie. Zawsze mam takie szczęście. Przedtem dziecko, teraz pan... Złożył sobie ślubowanie, że nie będzie się denerwował. - Ten pana oddział to poszedł z miejsca. Ja bym nie ścierpiała takiego wojska. A w ogóle to chyba za bardzo się pospieszyli z tym wycofywaniem, nie? - Ale ktoś przecież został, do diabła - wybuchnął całkowicie wytrącony z równowagi. - Zdaje się - przypomniała zimno - że nie powinien się pan denerwować. - Więc może lepiej porozmawiajmy o pani dziecku. Duże? - Sześć lat. Kawał chłopaka. Nie mógł się pozbierać. - Sześć? A ileż pani ma? - A co to pana obchodzi? Dwadzieścia. Skapitulował. Chwilę milczeli. Dziewczyna myślała o czymś intensywnie. Wreszcie spytała: - Dobrze się panu goi? - Bo co? - Bo tak myślę, kiedy się pan z tego wyliże. Niedużo nas tu zostało. W takim kwadracie: Odyńca, Goszczyńskiego, Puławska i Aleja Niepodległości: Naokoło Niemcy. O ilości broni lepiej nie mówić, a trzeba jakoś przetrwać, nim przyjdą nasi. - I właśnie pani się o to musi martwić? Nie raczyła odpowiedzieć, a gdy zasnął, zrabowała mu jego własne empi i dała nogę. Kiedy obudził się po raz drugi, dominującym uczuciem był głód. Pomyślał, że jest to niewątpliwy znak wracania do zdrowia, ale radość z tego powodu zniknęła dość szybko. Leżał sam bez możliwości poruszania się, w jakiejś, głębokiej piwnicy, do której - jak dotąd, oprócz tej dziewczyny - nie zajrzała żywa dusza. Żeby chociaż zostawiła mu broń. Zdawało mu się, że nie ma już gorączki, że gdyby mógł coś uczciwie zjeść, poczułby się mocny na tyle, że spróbowałby się stąd wydostać. Zatęsknił za widokiem człowieka. I kiedy po upływie jakiegoś czasu - mogła to być godzina i równie dobrze mogło być kilka godzin - usłyszał jakieś głosy, miał ochotę głośno wołać. Obawa przed niewiadomym była"jednak silniejsza, milczał więc i czekał. Głosy cichły, oddalały się, aż wreszcie został znowu sam, w ciszy, mroku, wilgoci, osłabły z głodu. Nie miał w ogóle nadziei, że dziewczyna wróci toteż, kiedy o jakiejś tam niewiadomej godzinie usłyszał jej kroki - a poznałby je wśród setek innych: szybkie, stukotliwe, w wysokich drewniakach - gotów był prawie ucałować ją z radości. Ale potem znowu coś się popsuło. Jej kroki zostały zagłuszone innymi: szurającymi, niechętnymi, ciężkimi krokami mężczyzn. Przeraził się, że to Niemcy, chociaż nie - Niemcy szliby głośno i po żołniersku, a to nie były żołnierskie kroki. Usłyszał jakieś przyciszone głosy, a potem jej głos. Mówiła jak przedtem, spokojnie, ale w sposób nie znoszący sprzeciwu: - Tu poczekacie. I radzę bez kawałów. Zapytam, czy porucznik będzie mógł was przyjąć. Potem weszła. Przez ramię miała przewieszone empi. Jego empi! Od progu, od tych sztachetkowych drzwi, przez które sączyło się trochę światła, popatrzyła na niego z uwagą i czymś w rodzaju powątpiewania. Potem ruszyła w jego stronę, zatrzymała się przy kozetce i zapytała przyciszonym głosem: - Czy pan jest chociaż naprawdę porucznikiem? - Chcę jeść. - Pszyprowadziłam sześciu ludzi. Broni nie mają. Ale mogliby na przykład budować barykady. Wpatrzył się w jej twarz, w wyraz zasępienia, jaki się na niej pojawił, i odpowiedział niespodziewanie trochę dla samego siebie: - Jestem porucznik Agat. A ona uśmiechnęła się i na ten moment twarz jej rozjaśniła się, jak wtedy, kiedy mówiła o Kampinosie. - A ja... Kawka. Dowódca Armii Krajowej donosił tego dnia do Londynu: "Ostatnio opanowaliśmy rejon placu Teatralnego, placu Bankowego i Politechnikę. Agresywność naszych oddziałów w dniu dzisiejszym ograniczała się z powodu braku amunicji właściwie do wypadów, z wyjątkiem uderzenia na koszary SS na terenie getta. Baraki zostały opanowane, zdobyto uzbrojenie, ekwipunek i sprzęt wojskowy. Koszary, bronione przez kilkuset żołnierzy nieprzyjaciela, częściowo zdobyte. Niemcy palą Warszawę bez przerwy. Próby gaszenia przez ludność cywilną są udaremniane przez Niemców. Lotnictwo bombowe bardzo czynne. Coraz częstsze wypadki mordowania mieszkańców poszczególnych kamienic. Od wczoraj rana kompletna cisza od strony przedmościa Warszawy". Odsunęła od siebie jedzenie i Erwinowi znowu zrobiło się głupio: - Pani nic nie je. - Nie chce mi się. Nie uwierzył. Pomyślał, że w ten sposób oszczędza. Zdołał już się zorientować, że nie przelewało się jej, a teraz, po czterech dniach tego idiotycznego powstania, niewielkie zapasy zaczęły się kończyć. Pewnie więc oszczędza choć te oszczędności wyglądają śmiesznie. Stawiała przed sobą jedzenie, chwilę patrzyła na nie, a potem, w milczeniu odsuwała, nie przełknąwszy nawet kęsa. Właściwie dziwne, że żyje, że jeszcze chodzi, co prawda czasem sprawia wrażenie, jakby za chwilę miała zemdleć. Erwin miał cichą nadzieję, że jednak mu tego nie zrobi. Przeczekać. Przeczekać, powiedzieć "dziękuję" i pójść. I nigdy wspomnieniami nie wracać do tego mieszkania, tej kobiety i tego dziecka. Zgodziła się wtedy natychmiast. Bez entuzjazmu, ale i bez żadnych wahań. Jakby to było zupełnie naturalne, że nie miał dokąd pójść, więc poszedł z nimi. "Przeczekać - myślał - tylko przeczekać, to przecież nie potrwa długo." Mówili przecież: "Zlikwidujemy to w ciągu kilkunastu godzin". Głupcy! Z sąsiedniego pokoju dobiegł nagle śmiech chłopca. Wysoki i czysty jak dzwonek. Erwin spojrzał pytająco na jego matkę, siedzącą naprzeciw niego przy stole. - Dziecko się śmieje - powiedział. Nie wstała, nie poruszyła się nawet. Erwina znowu ogarnęła złość, choć wielokrotnie tłumaczył sobie, że nie ma dokąd pójść, że musi być cierpliwy, że ma tu przeczekać. I był cierpliwy. Cierpliwości zdołał się już nauczyć. Śmiech chłopca powtórzył się znowu. Dźwięczny i szczęśliwy. - Nie śpi - bąknął Erwin. Nie cierpiał tych Ciągnących się w nieskończoność mrocznych wieczorów, które były jednym wielkim milczeniem, a jedynym głosem, jaki dobiegał do nich z zewnątrz, była cichnąca lub odradzająca się na nowo strzelanina i ten daleki pomruk zza Wisły, który tak znienacka teraz ucichł. Tę bliską strzelaninę chętnie zagłuszyłby czymkolwiek, bo uświadamiała mu bez przerwy, że znowu miał pecha. Po raz który? - Śpi - powiedziała znienacka kobieta. Nie spodziewał się tej odpowiedzi i w pierwszej chwili, zajęty innymi sprawami, nie bardzo wiedział, o co chodzi. - Ale śmiał się. - Pewnie mu się ojciec śnił. Nie zmieniła pozycji. Widział naprzeciw siebie jej twarz o regularnych rysach. Pomyślał, że gdyby zagościł na niej uśmiech, mogłaby stać się piękna. Ale kobieta nie uśmiechała się nigdy. I nagle z jakąś ogromną jasnością uświadomił sobie że i jej dziecko, ten mały chłopczyk, który może nawet byłby i miły, gdyby nie to, że Erwin nie cierpiał dzieci - że ten chłopczyk także się nigdy nie śmiał. Dopiero teraz... przez sen. - Gdzie jest pani mąż? Nim rzucił to pytanie, już zdał sobie sprawę z całej jego niestosowności. Nie umiał się jednak od tego powstrzymać. Chciał wiedzieć, dlaczego to dziecko śmieje się tylko przez sen: Milczała. - W powstaniu? Drgnęła i spojrzała na niego tak, jakby z trudem uprzytamniała sobie, kim jest i skąd się tu wziął. - Co w powstaniu? - Czy pani mąż jest w powstaniu? Wstała, podeszła do okna. Podszedł także. Z daleka widać było łunę. I ta ciągła strzelanina. A miało to wszystko trwać kilkanaście godzin. "Taką mają zawsze dobrą organizację - pomyślał. - Tak wszystko idzie u nich według ustalonego planu, a tu? Cztery dni." Poczuł zapach jej włosów. Miała śliczne jasne włosy, długie i połyskliwe. W mroku zdawały się świecić. - Nie - powiedziała. Znowu nie wiedział, o co chodzi. Pomyślał odruchowo, że może protestuje przeciw jego bliskości. Istotnie, stał tuż za nią, na pewno o co najmniej pół kroku za blisko. Na wszelki wypadek cofnął się nieco, ale najprawdopodobniej tego w ogóle nie spostrzegła, jak nie zauważyła przedtem, że stanął tak blisko. Zrozumiał wreszcie, że jej "nie" odnosiło się do męża, który nie był w powstaniu. - Więc gdzie jest? - zapytał niecierpliwie, a dopiero potem pomyślał, że przecież mógł zginąć. Czyżby stojąca przed nim kobieta była wdową? Nie wiedział dlaczego, ale nie wydawało mu się to prawdopodobne. Na wszelki wypadek powiedział: - Przepraszam. Odpowiedziała odruchowo: - Głupstwo... Sama nie wiem, gdzie jest. Podniosła ręce i otworzyła okno. Powietrze było duszne, przesycone kurzem i zapachem dymu. Z daleka dobiegł urwany krzyk. Erwin doznał na chwilę uczucia mdłości. Nienawidził krzyków i bał się ich. Może dlatego powiedział uspokajająco: - Niech się pani nie boi. Odwróciła głowę. W jej oczach nadal nie było absolutnie nic. Dzwonek do drzwi przerwał ich kolejne milczenie. Dzwonek usłyszała natychmiast. Odwróciła się szybko, zwinnie, jakby nagle spadła z niej apatia, zmęczenie i ta nieświadomość wszystkiego, co jest obok. Powiedziała raczej do siebie niż do niego: - Przecież otwarte. Stwierdził, że znowu sama nie otworzy. Przez tych kilka dni, które tutaj spędził, nikomu nie otwierała, a gdy, zniecierpliwiony, robił to za nią - spoglądała na wchodzącego ze swym zwykłym zniechęceniem do spraw tego świata. Otworzył. Za drzwiami stała ta dziewczyna z piętra niżej: Przychodziła prawie co dzień. Mówiła o matce, która została gdzieś w Śródmieściu, koleżance, która z kolei została u niej, bo nie mogła dostać się do swego domu. "Wszyscy muszą gdzieś przeczekać - myślał Erwin. - Jak ja..." - Wejdź. Weszła. Miała także jasne włosy, ale splecione w dwa długie, grube warkocze. No i pewnie ze czternaście lat. Nie więcej. - Nie martw się - powiedział. - To się musi niedługo skończyć. - Ludzie mówią... - zaczęła z wahaniem. Spojrzała na stojącą w otwartym oknie kobietę, potem przeniosła wzrok na Erwina. - Proszę pana... - wyszeptała. Wyszedł z nią do przedpokoju. Chwyciła go za guzik marynarki., - ...Podobno oni wszystkich zabijają.. - Kto? - Niemcy. Wszystkich. - Co ty pleciesz?! - Do sąsiadów przyszła kobieta. Cała we krwi, słowo daję. Widziałam. Rękaw i aż do dołu... sama krew. Proszę pana, ona mówiła, że ich wszystkich wypędzili z domu na podwórze i... - Nie słuchaj, co ludzie mówią. I nie powtarzaj tego nikomu. - Panu pierwszemu. - Pamiętaj, to nie może być prawda. Patrzyła na niego długo, uważnie. - To po co by mówiła? - Przecież nie mogą zabijać wszystkich. Za co? Z dołu rozległo się: - Marysiu! - Teresa woła. Boi się zostawać sama. W drzwiach zatrzymał ją. - Słuchaj... Ty nie wiesz? Jej mąż... Co się z nim stało? Zbiegała już po schodach. - Poszedł - usłyszał z półpiętra. Zamknął drzwi. Stała ciągle w otwartym oknie. W pokoju było ciemno. W oddali widać było biegnącą ku niebu czerwoną łunę. Zastanowił się przez chwilę - gdzie to mogło być: Śródmieście? Mokotów... Gdzieś tam właśnie był cel jego podróży. - On bardzo bał się o nas - odezwała się znienacka i znowu, jak mu się zdawało, zupełnie nie na temat. Był w tej chwili bardzo daleki od wszystkich jej spraw. Po raz kolejny zadał sobie pytanie, czy zrobił dobrze, zostając tutaj. Przeczekać. Dobrze, ale ile czasu? - To zabawne, że zaczęło się właśnie od tego strachu o nas. Bo on nas kiedyś kochał... Urwała. Przeraził się, że za chwilę zacznie mu opowiadać. Było źle, kiedy tkwiła tu w całkowitym milczeniu, byłoby jednak znacznie gorzej, gdyby zaczęła mówić. - Co prawda ktoś kiedyś powiedział, że "co minęło, naprawdę nigdy nie istniało". To Mefisto, prawda? - Nie mam pojęcia. - Więc przyjmijmy, że nas kochał, i że poza nami nie wyobrażał sobie życia, jakby nic więcej nie istniało. I właśnie dlatego, że tak bardzo chciał, aby nic się nam nie stało, wysłał nas na wieś. Na początku czterdziestego trzeciego, jak zaczęły się na dobre te łapanki, wie pan? Nie wiedział. - Niedaleko, pod Warszawę. Tam było rzeczywiście trochę spokojniej. Przyjeżdżał do nas. Kwitły kwiaty, spacerowaliśmy: Jesienią zaczął przyjeżdżać rzadziej, w zimie nie pokazał się raz przez cały miesiąc. Tłumaczył, że w pociągach są łapanki, że niebezpiecznie, że przecież zbliża się koniec. Nie potrafiłam żyć bez niego. Któregoś dnia ubrałam Wojtka, zapakowałam walizkę i wróciłam. Myślałam, że się ucieszy. Nie ucieszył się. Myślałam, że się pewnie w dalszym ciągu o nas boi, dlatego nie potrafi się cieszyć. Tak myślałam i wierzyłam w to, bo człowiek na ogół wierzy w to, w co chce wierzyć... Któregoś dnia jechaliśmy razem tramwajem. Powiedział, że ma jakąś sprawę i musi wcześniej wysiąść. Tramwaj jeszcze stał, kiedy usłyszałam kobiecy głos: "Krzysztof!" Powiedziałam do siebie: "Stój, nie patrz!" No i naturalnie rozepchnęłam ludzi dostałam się do okna i wyjrzałam. Tramwaj ruszał. Zobaczyłam ich, jak szli obok siebie zatłoczoną ulicą. Była w szarym płaszczu, miała długie ciemne włosy, gęste, piękne, opadały jej aż na plecy. Musiała być bardzo młoda. Pojechałam wtedy gdzieś daleko, aż na pętlę, znacznie dalej, niż to było potrzebne. Zastanawiałam się, jak to się stało, że spośród tego gwaru, jaki był naokoło nas, wyłowiłam to jej "Krzysztof". No tak... Dalej wierzyłam, że to był przypadek, że to nic nie znaczy, bo nie wyobrażałam sobie, że to, co istniało między nami, mogłoby się skończyć. Urwała. Bardzo chciał powiedzieć coś, co przerwałoby tę falę wspomnień, które go nic nie obchodziły, miał jednak zupełną pustkę w głowie. Nie był w stanie wymyślić najprostszego zdania na jakikolwiek temat. - Któregoś wieczora - mówiła dalej - długo nie wracał. Zbliżała się godzina policyjna. Wojtek, marudził, także czekał na ojca. Powiedziałam mu, że zaraz wrócę. Nie wiem, co skłoniło mnie do tego, żebym wyszła. Było zimno, ciemno. Szłam ulicą w domowych pantoflach, owinięta tylko chustką, nie myślałam nic, nic nie widziałam. Było bardzo ciemno; ani gwiazd, ani księżyca, gdzieś mignęła mi tylko niebieska latarka. Nie wiem, dlaczego w tych ciemnościach ich zobaczyłam. Nie powinnam była widzieć. Zobaczyłam te jej czarne włosy. Szli szybko, spieszyli się. Zobaczyłam i przestałam widzieć cokolwiek. Jakby jakaś chmura ogarnęła wszystko naokoło mnie. Było mi zimno. Stałam długo, oparta o mur. Potem wróciłam. Wojtek płakał, a ja zaczęłam krzyczeć. Z dołu przybiegła ta mała Marysia. Zdaje się, że dała mi jakieś krople, tak, dobrze pamiętam, wtedy właśnie zadzwonił telefon. Marysia odebrała. "To pani mąż." Wzięłam słuchawkę. Wiedziałam, co powie: "Nie wrócę dzisiaj, mam coś ważnego. Nie martw się". Mówiła coraz prędzej, coraz bardziej rwanymi zdaniami, jakby brakowało jej tchu. - To dziwne, ale ja nawet wtedy, nawet tej nocy, kiedy nie wrócił do domu, jeszcze nie byłam w stanie uwierzyć. Zdawało mi się, że coś sobie wyobraziłam, że coś wymyśliłam. Przyszedł następnego dnia. Stałam, niezdolna ruszyć się z miejsca, on uśmiechnął się, tak jakoś zwyczajnie, jakby w ogóle nic się nie stało, a kiedy nie odpowiedziałam uśmiechem, odezwał się z pretensją: "Cóż mnie tak witasz, jakbym był czemuś winien?" Pomyślałam, że może istotnie nie jest niczemu winien, że może to tylko moja wyobraźnia i że zaraz wszystko się wyjaśni. Powiedziałam: "Słuchaj, ponieważ nie jestem pewna, czy potrafiłbyś z czystym sumieniem powiedzieć, że mnie kochasz..." Przestał się uśmiechać, wpatrywał się we mnie jakimś obcym spojrzeniem, a ja dokończyłam: "...jeśli nie potrafiłbyś tego powiedzieć, to... wyjdź, po prostu wyjdź". Patrzyła teraz na Erwina. - To zabawne, ale i wówczas byłam jeszcze pewna, że podejdzie i weźmie mnie w ramiona. Byłam o tym tak mocno przekonana, że kiedy odwrócił się i bez słowa wyszedł, długo patrzyłam na zamknięte drzwi, zanim uświadomiłam sobie, co się stało. Wyszedł, chociaż powinien być z nami. Ze mną i z Wojtkiem. Kiedy wówczas na ulicy tak prosto i zwyczajnie zgodziła się zabrać go do siebie, aby u niej przeczekał - był tym nawet trochę zdziwiony. Ową łatwością, z jaką na to przystała. Teraz zaczął rozumieć, że zarówno on sam, jak i jego sprawa na dobre nie dotarły do jej świadomości. Była obłąkana bólem, poza którym nic nie istniało. Powtarzała teraz monotonnie: - Powinien być z nami. Ze mną i z Wojtkiem. Powinien być tu, wczoraj, dzisiaj, zawsze, tu... Długo nie mógł zasnąć. Jej spowiedź wywołała w nim myśli, o których chciał zapomnieć, sprawy bardzo już odległe, a - kiedy wracały - ogromnie przecież żywe. Nie chciał myśleć o tamtym, bo miał teraz coś bardzo konkretnego do zrobienia. Usnął, kiedy za oknami był już świt. Raport nr 5 Sobota, 5 sierpnia, godz. 22.15 Rozruchy trwają. W nocy z 4 na 5 nadleciało kilka samolotów typu "Halifax" i rzuciły broń i amuanicję. Wśród band wybuchł entuzjazm. Nasze posiłki przystąpiły do akcji dziś o 10.00 w trzech różnych punktach miasta. Oddziały te - oprócz bojowych - otrzymały zadania - zupełnie specjalnie, skierowane przeciwko ludności cywilnej. Wyraźny rozkaz brzmi: "Nie brać nikogo do niewoli. Kobiety i dzieci nie stanowią wyjątku". Jak dotąd akcja ta nie wywarła jednak wpływu na przebieg walk w Śródmieściu, a w szczególności nie ma żadnych doniesień, aby sytuacja na terenie otoczonym przez nieprzyjaciela uległa poprawie. Pewne rezultaty dały natomiast ataki bombowe samolotów nurkujących. Przeważająca część Warszawy płonie, podpalanie domów jest zresztą najskuteczniejszym sposobem wypłaszania bandytów z ich kryjówek. "S-2" przypomina, że w Pruszkowie stoi bateria moździerzy "Thor". Thor, jak wiadomo, ten stary germański bóg piorunów, swym potężnym głosem budził grozę u wroga... - odpowiedni czas, żeby wreszcie przemówił. "Ef 42" Obudził się z uczuciem jakiegoś ogromnego zmęczenia. Nie chciało mu się wstać. Leżał nieruchomo, wpatrywał się w sufit, po którym powoli i z dostojeństwem spacerowała mucha, znalazła coś i zatrzymała się. Zastanawiał się, dlaczego to, co miało trwać kilkanaście godzin, trwa już pięć dni. Niewiele rozumiał z tego, co działo się w tym mieście, w którym przyszedł na świat... Wtedy na ulicy powiedział do niej: - Chciałem się dostać do Śródmieścia. A ona, nie patrząc, odpowiedziała: - Musi pan przeczekać. Jeśli nie ma pan gdzie, proszę do mnie. Miejsca jest dosyć. Tak zwyczajnie. Wzięła go, dała mu jeść, a kiedy wspomniał coś o zapłacie, wzruszyła ramionami. Bo to chyba także nie trafiało do jej świadomości. Przyszedł z nią do tej wielkiej kamienicy, postawił walizkę w przedpokoju, pokazała mu jakieś drzwi i powiedziała: "Tam może się pan rozgościć". Chciał odpowiedzieć, że to pewnie nie na długo, że to się musi przecież zaraz skończyć, ale nie zwracała już na niego uwagi. Rozgościł się więc. Pokój był wygodny, duży, urządzony tak, aby człowiekowi było w nim dobrze. Miał nadzieję, że będzie tu dzień, a może tylko parę godzin. Nadzieja ta zresztą wzrosła po wizycie powstańca. Tego powstańca wynalazła gdzieś Marysia z jasnymi warkoczami. Przyprowadziła go wieczorem, powtarzając nerwowo: - Niech mu pan wytłumaczy, że nie powinien nigdzie iść. Jest ranny, słaby, bez broni, niech przeczeka... To było bardzo dobrze znane mu słowo. Wychwycił je natychmiast. - Tak, tak. Jedyna rzecz... przeczekać. To przecież nie może długo trwać. Tamten powiedział: - Ja też tak myślę. A Marysia: - Przyjdą nasi, to pan z nimi pójdzie. A póki naokoło wałęsają się Niemcy, niech pan spokojnie siedzi. Miał tak na oko licząc niewiele ponad dwadzieścia lat. Patrzył na Erwina, Erwin na niego. - Cholera - powiedział tamten - o fałszywych terminach to zawiadamiali mnie jak w zegarku. Jak teraz zaczęło się naprawdę, to pies z kulawą nogą słowa nie powiedział. Łączników wytruli czy jak? - Mnie też nie zawiadomili - wtrąciła Marysia. - Wszystko miałam gotowe, cały ekwipunek. Jak się zaczęło, chciałam sama iść, ale Teresa przyleciała... - Marysia urwała. Erwin uśmiechnął się do niej. - Dokąd chciałaś iść? - zapytał. Spojrzała ze zdziwieniem i niemal oburzeniem. - Cholera! - powtórzył swoje powstaniec. - Dołączyłem do jakiegoś oddziału, na czternastu mieli trzy karabiny. Powiedzieli, że na szkopach trzeba się dorobić. Jasne, ale żeby zabrać broń, trzeba najpierw kropnąć, a jak się chce kropnąć, to trzeba mieć czym... Powstanie, a tu gołe ręce... Cholera, dlaczego ta łączność na sam koniec nawaliła? Erwinowi wydawało się przesadą nazywanie tego chwilowego bałaganu - powstaniem. Pomyślał z ulgą, że to naprawdę musi skończyć się w ciągu kilku godzin. Nie wiedzieć jakim cudem trwało już pięć dni. Mucha ruszyła ze swojego miejsca postoju, wstał i on.. Cisza wyprowadziła go z równowagi. Właściwie całą siłą woli opanował chęć natychmiastowego wyjścia. Nie mógł przecież pozwolić sobie na to, aby trafiła go jakaś zabłąkana kula. - Postanowiłam pójść. Weszła do pokoju tak cicho, że w ogóle tego nie zaważył. Była ubrana w letnią garsonkę, a na ramiona miała zarzucony płaszcz. - Pan może tu oczywiście zostać. A jakby pan gdzieś szedł, to klucz... tej małej Marysi. - Jak to, klucz? Nie rozumiem. - I głośniej: - Dokąd się pani wybiera? - Nie wiem. Wszystko jedno. Muszę pójść, może go znajdę. Muszę mu wytłumaczyć, że on tu powinien być, że boję się. Urwała. Patrzył na nią. Wiedział, że nie usłucha teraz niczego i nikogo, żadnych rad, żadnych próśb. Weźmie dziecko za rękę i pójdzie gdzieś i nie ma takiej siły, która by ją potrafiła zatrzymać. Zszedł z nimi na dół. Wojtek powiedział: - Myślałem, że to pan jest od tatusia. I Erwin poczuł się czemuś winny, pomyślał, że powinien pójść z nimi. Wiedział dobrze, że powinien, bo nie zostawia się śmiertelnie rannego człowieka bez pomocy, a ona była ranna, ale nie mógł pójść. Wracając natknął się na schodach na Marysię. - Niemcy idą - powiedziała. Zastanowił się, czy to dobrze, i uznał, że chyba tak. Potem przypomniał mu się powstaniec i pomyślał, że chłopak miał właściwie szczęście. Nie nawojawał się długo, przeczekał, nic go nigdzie nie gnało. Bez biało-czerwonej opaski, bez broni, był po prostu jednym ze zwykłych ludzi. Marysia przechyliła się przez poręcz. - Boję się. Pogłaskał ją po głowie, uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, choć był to uśmiech wydobyty bardzo opornie. - Boję się - powtórzyła. - Ludzie mówią... - Nie słuchaj. - Boję się. Tyle dni był tu taki spokój. Wyszłam dziś rano, stałam przed bramą. Stamtąd, z tamtej strony Górczewskiej, ciągle było słychać strzały. A tam przecież nie ma już naszych. I to nie były takie zwyczajne strzały, to wyglądało... jak salwy. Dygotała. Powinna teraz być przy niej matka, która by ją przytuliła do siebie i uspokoiła, ale matka została gdzieś wewnątrz walczącego miasta. Powstaniec uchylił drzwi, stanął obok nich. Erwin powiedział: - Nie wiem nawet, jak pan ma na imię. - Jerzy. Strasznie długo to trwa. - Co? - Ta cisza na froncie! To prawda. Może, gdyby to dudnienie nie ustało, ona by nie odeszła... Może ta nagła cisza sprawiła, że nie mogła dłużej tkwić w tym samym miejscu? - Co to może znaczyć? Nie wiedział. Prawdę mówiąc, nie chciał wiedzieć. Nic go to wszystko nie obchodziło. Był zmęczony. Zatęsknił, aby Niemcy przyszli tu jak najszybciej. Wtedy może coś wreszcie się wyjaśni. - Przecież się nie zatrzymają. - Kto? - No tamci. Za Wisłą. Nie chciał wdawać się w żadne dyskusje, bronił się przed wciąganiem w ich sprawy. Miał własne. Odsunął się od nich trochę, przeszedł za poręcz, odgradzając się nią niby barierą. Z dołu ktoś biegł. Jakaś kobieta, tęga i spocona, wołała: - Niech pan stąd idzie. Niech pan się gdzieś schowa. Przez pana nas wszystkich zamordują. Erwin odwrócił się, ale to nie było do niego. To było do tego Jerzego - powstańca. Kobieta stała już przy nich. Krople potu mieszały się na twarzy ze łzami. Chwyciła chłopaka za klapy marynarki i szarpała powtarzając: - Niech pan się schowa. Niech pan gdzieś idzie! A chłopak dawał się szarpać, nagle ogłupiały i bezradny. Z daleka zaczął dobiegać gwar, jakieś nieartykułowane głosy, skądś wybił się okrzyk: "Jezu!", skomentowany cichszym: "Idą". Marysia wyciągnęła ręce i oderwała kobietę od powstańca. - Pani Strzelecka - krzyknęła - niechże się pani opamięta! Tamta cofnęła się, skuliła. Powiedziała, jakby z wyrzutem: - Dziecko, ty masz przecież dopiero czternaście lat. Gwar zbliżał się. Znowu ktoś biegł z dołu. Siwy, utykający na nogę mężczyzna. Miał szarą, ziemistą twarz: Erwin pomyślał ze zdumieniem: "Dlaczego oni się tak strasznie boją?" W panujący rozgwar wdarł się odgłos żołnierskich kroków. Krzyki: "Są! Już są, Jezu, ocal nas!", mieszały się z wyraźnym: "Raus!" "Raus!" po wielekroć. Z drzwi naprzeciwko wyszła kobieta, ciągnąc dziecko. Przewróciło się. Matka chwyciła je na ręce i przytuliła do siebie histerycznie. "Zgniecie je" - pomyślał. Zza ich pleców wysunęła się ta druga czternastolatka, Teresa, tak chuda i blada jak roślina chowana w piwnicy. Z dołu znów wielokrotne, narastające: "Raus!" - Nie zejdę - powiedziała Teresa. Erwin poczuł, że ma tego dość. Ci ludzie byli tak samo nieprzytomni jak tamta, która pognała w świat. Tamta była chociaż obłąkana miłością. Ci - po prostu strachem. Ale to już nie była jego sprawa. Wyminął ich i zaczął schodzić. Aż do dołu słyszał za sobą ich posłuszne nagle kroki... Podwórze było pełne. Po jednej stronie zbita gromadka mieszkańców - po drugiej żołnierze. Formacja SS. Chciał do któregoś z nich podejść, ale w tym właśnie momencie ktoś go pchnął kolbą karabinu tak silnie, że się przewrócił. Krzyknął: - Jak się zachowujesz, durniu?! Zajrzyj w moje papiery... Urwał. Zobaczył tuż przed sobą płaską twarz o niewielkich jasnych oczach. Twarz bardzo młodą, teraz zdecydowanie czymś rozbawioną. Sięgnął po papiery. Nie zdążył ich nawet na dobre wyjąć, kiedy - wyrwane - pofrunęły na środek podwórza. Uderzenie kolby rzuciło go w stronę stojących. Z domu wychodzili dwaj żołnierze, wlokąc rannego powstańca. Rzucili go w stronę Erwina. W bramie ukazało się dwóch niemieckich oficerów. Zatrzymali się, zapalając papierosy. Oficerowie. - Panowie! - krzyknął. - Jestem Węgrem. Powiedzcie... Nin skończył. Coś spadło mu na głowę, ugięło kolana. Ogarnęła go ciemność. Kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą znowu tę płaską twarz o niebieskich oczach. Teraz nie było na niej rozbawienia, lecz niepokój. Odwrócił głowę. Zrobił to bardzo wolno i z dużym trudem. Stwierdził, że siedzi w jakimś aucie. Auto stało przed bramą domu, w którym "przeczekiwał" powstanie. Obaj oficerowie stali na chodniku. - Raus! - powiedział jeden z nich. Owo "raus" odnosiło się do płaskiej twarzy. Zniknęła. Oficerowie podeszli. - Scharführer Alfred Golz. - Scharführer Schmidt. - Erwin Gemesi. Wymienili przyjacielskie uściski rąk. Golz zapytał: - Dobrze się pan już czuje? Pomacał głowę. Bolała. - Cała - zapewnił Schmidt. - Sprawdzaliśmy. Bardzo nam przykro za to zajście, ale że też przyszło panu do głowy plątać się między Polakami... - Chciałem przeczekać. Sądziłem, że to się skończy w ciągu kilku godzin. - A swoją drogą - powiedział Golz - miał pan szczęście, że nadeszliśmy. Erwin dotknął kieszeni. Papiery tkwiły w niej z powrotem. Spojrzał na dom. Pomyślał z nagłym żalem o kobiecie, która wzięła tego małego chłopca za rękę i poszła, nie wiadomo dokąd. Nie powiedział jej nawet: "dziękuję". Brakowało mu tego słowa jak ostatniej kartki do zamknięcia książki. Wstał. Zakręciło mu się w głowie. Golz podtrzymał go i powtórzył: - Do diabła, miał pan naprawdę szczęście. Zawrót głowy powoli mijał. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę bramy. Golz usiłował go zatrzymać, ale niecierpliwie odsunął jego rękę. - Zaraz wracam... - I już z bramy: - Muszę się pożegnać. Wszedł na podwórze. Najpierw zobaczył siwego mężczyznę z laską: Oparty plecami o ścianę podwórzowego śmietnika wpatrywał się w Erwina wielkimi, szeroko otwartymi oczami. Przed nim płasko wyciągnięta na ziemi leżała Marysia, z twarzą wtuloną w bruk i krwią nasiąkłymi warkoczami. Rękami dotykała dziecka, było skulone, z głową jakoś dziwnie schowaną w kolana. Jego matkę przygniatał ranny powstaniec. Leżał w poprzek niej, z szeroko otwartymi ustami. Czekało się na krzyk, który z nich nie wychodził. Teresa wczepiła się rękami w jego marynarkę. Między jej szeroko rozrzuconymi nogami leżało niemowlę. Było nagie i we krwi, jakby przed chwilą przyszło na świat. Zawrócił. Dowódca Armii Krajowej meldował w tym dniu: "Rozpoczęliśmy szósty dzień bitwy w Warszawie. Niemcy wprowadzają do walki środki techniczne,, których my nie posiadamy: broń pancerną, artylerię, lotnictwo, miotacze ognia. Na tym polega ich przewaga, my górujemy duchowo. Stwierdzam, że Warszawa w swej walce obecnie nie dostaje pomocy od sprzymierzonych, tak jak nie dostawała jej Polska w 1939 roku". Starówka o tragedii Woli niewiele jeszcze wiedziała. Była wolna i obchodziła święto - uroczystość zaprzysiężenia ochotników wstępujących w szeregi Armii Krajowej. Przysięgę przyjmowano - według zwyczaju - w kościele. Luna nie mogła prawie przecisnąć się przez tłum oblegający i napierający na kościół, pragnący choć przez mgnienie oka dostrzec swoich chłopców, swoich żołnierzy, ustawionych tam wewnątrz, naprzeciw Boga, żołnierzy, którzy już przez te kilka dni pokazali, że potrafią walczyć i nie schylają głowy przed kulami. Pochylali głowy, kiedy wysoko ponad nich kapłan wznosił Hostię. Wtedy prosili: "Dopomóż nam, Panie!" Tłum chciał ich zobaczyć, chciał koniecznie usłyszeć wyraźnie i wolno wymawiane słowa żołnierskiej przysięgi. Ludzie, tworzący ten tłum wokół kościoła, nie mieli biało-czerwonych opasek i nie byli żołnierzami, ale przysięgali razem z nimi. Czekali na tę walkę i aprobowali ją, zgłaszali gotowość niesienia wszelakiej pomocy, gotowi do największej ofiary. Kościół rozbrzmiewał słowami przysięgi i słowami pieśni, która nie mieściła się w ciasnych uliczkach Starówki. Szła w górę i tam - już wyzwolona - rozchodziła się na wszystkie strony. Słyszeli ją także i ci, którzy nadciągali teraz od strony Woli. Zatrzymywali się, słuchali, szli dalej... Luna dobrnęła już prawie do wejścia, kiedy ktoś pociągnął ją za rękę. Odwróciła się. Krystyna stała na palcach, z zadartą głową. - Do licha - powiedziała - nic nie mogę zobaczyć. Ale stójmy tutaj, zobaczymy ich, jak będą wychodzić: - Naprawdę ma być defilada? - Jasne! Popatrzyły na siebie, idiotycznie przejęte i podniecone. Krystyna zachichotała: - Czy oni w ogóle potrafią po ludzku maszerować? Stające obok kobiety odsunęły się od nich na tyle, na ile odsunięcie w ogóle było możliwe w tym ścisku. Było to jednak - jak pomyślała Luna - odsunięcie psychiczne. Jedna z nich nie wytrzymała i powiedziała półgłosem: - Oni wszystko potrafią. Ale Krystyna była uparta. Powiedziała: "Zobaczymy", choć właściwie też była przekonana, że tak naprawdę to oni potrafią wszystko. Pomyślała: "Szkoda, że mama tego nie widzi." Przez pięć lat Aniela Łempicka była wiernym świadkiem wszystkiego, co robili, wszystkiego, co działo się wokół nich. Teraz została sama w willi na Bielanach. Duża i pusta musi się jej wydawać ta willa. Orkiestra, marsz wojskowy, porządkowi odsuwają tłum, żołnierze powstańczej Warszawy wychodzą na defiladę, zaprezentować się swemu miastu. "Jezu - powiedziała Luna. - Jacy oni są młodzi. Im chyba ubywa lat." Równo, równo, noga przy nodze i ręce równo w przód i w tył, opaski biało-czerwone, równo, tak samo na ramionach i naprzód ulicą, jezdnią, chodnikiem, równo, sprężyście, chłopcy-żołnierze, młodzi, najmłodsi, w mundurze i bez munduru, z bronią i bez broni, maszerują, potrafią iść, potrafią walczyć, potrafią ginąć, chcą zwyciężyć, i równo, równo orkiestra gra marsza i miasto, Stare Miasto, odbiera defiladę. - Nie rycz, głupia. - Sama płaczesz. Andrzej Łempicki nie brał udziału w defiladzie. Jeden z księży został ranny i Andrzej w zakrystii wyjmował mu odłamek z rany. Księża mówili coś o szpitalu, ale skwitował to tylko wzruszeniem ramion. Nie ma czasu na przewożenie do szpitala. "Niech się ksiądz nie boi, ja mam dobrą rękę. Sam kiedyś szpital prowadziłem." Kiedy tak mówił, ludzie czasem pytali: "Gdzie?" "W Oświęcimiu" - odpowiadał i wówczas każdy uśmiechał się kwaśno jak z kiepskiego żartu. Ten ksiądz o nic nie zapytał. Miał długą, ascetyczną twarz, na której podczas zabiegu i opatrunku nie pojawił się nawet wyraz bólu. Pod koniec nieśmiało poprosił: - Czy mógłbym zobaczyć defiladę? - Ja swoje zrobię przed jej zakończeniem. Ale po co księdzu defilada? Czy chce ich ksiądz obarczyć jeszcze jednym prywatnym niejako błogosławieństwem? - Nie odróżniam prywatnych. Myślę, że jest jedno. - Boskie? - Tak by się zdawało. - A któż zgadnie, komu Bóg błogosławi, skoro kapłani wszystkich wojsk tak samo znak krzyża nad nimi kreślą? - Prawdziwe jest jedno. - Zwycięzców. - A jednak czasem mówi się "Gloria victis". - Ale się w to nie wierzy, Zwyciężony nigdy nie ma racji. Podobnie jak umarły. Kiedy odchodził, ksiądz powiedział za nim: - Myślę, że się jeszcze spotkamy. Andrzej: - Nie sądzę. Nie chodzę do kościoła. Nie modlę się i nie wierzę w żadne błogosławieństwa. I za mnie też modlić się nie warto. Wyszedł: Ulica przed kościołem była już pusta. Za sobą miał pustkę długiej kościelnej nawy, z lampką chwiejącą się przed wielkim ołtarzem. Ciszę, jaka tutaj zapadła, atakowały oddalające się dźwięki orkiestry i rytmiczne kroki chłopców, stawiane w pierwszej wojskowej defiladzie. Oparł się o odrzwia kościelnej bramy, poprawił karabin. Zastanowił się, co z nimi kiedyś zrobi historia. Było styczniowe, było listopadowe, a teraz to letnie: sierpniowe, warszawskie. Walka o miasto, o siebie, o swoje miejsce na ziemi. Spojrzał w zasnute dymami niebo. Samoloty, jeśli się zjawiały, miały na skrzydłach znak połamanego krzyża, front za Wisłą milczał. Za sobą usłyszał nagle cienki, delikatny głos dzwonka. Odwrócił się. Po głowie chodził mu fragment wiersza: "I kościół był tak pusty, że w głębi widziałem księdza z kielichem w ręku i chłopca ze dzwonkiem..." - A może pan widział mojego tatusia? Chłopiec miał może pięć, a może sześć lat, bledziutką buzię i wielkie niebieskie oczy. Wpatrywał się w Andrzeja z wyrazem ogromnego napięcia. - Widział pan? Kobieta zjawiła się dopiero teraz. Miała na sobie letnią garsonkę i płaszcz, zarzucony na ramiona. Bezradnie rozejrzała się po pustej ulicy. - Halo! - zawołał Andrzej. - Szuka pani kogoś? Ociągając się podeszła i powiedziała do chłopca: - Chodź, Wojtek. To jeszcze nie tu. - A gdzie? - zapytał Andrzej. - Nie wiem. Wzięła chłopca za rękę. Widział, jak oddalali się. Jego samotne kroki zlały się po chwili z odgłosem tamtych; równych, chłopięco-żołnierskich. Patrzył za nimi, aż zniknęli za zakrętem. Wtedy poprawił karabin i ruszył także. Czekali na niego w świetnych nastrojach i przy pełnym stole. Kiedy tylko stanął w drzwiach, Smutny wybębnił pospiesznie na pianinie - nie wiedzieć czemu - marsz weselny, a Janek ruszył do niego z pełnym kieliszkiem: - Abyśmy zdrowi byli. - I w wolnej Polsce jedli, pili - dokończył natychmiast Smutny. - Andrzej, czy uprzytomniłeś swojej siostrze Krystynie, że oprócz wszystkich innych zalet i talentów jestem również poetą? - Obawiam się, że to ci też wiele nie pomoże - stwierdził sceptycznie Pralinka. - Wypij, Andrzej, tak ich, wszystkich wyszkoliłeś, że nie tkną bez ciebie okruszyny chleba, kropelki bimbru... - Człowieku, to nie jest bimber - oburzył się Janek. - Najprawdziwsza czysta... - A może byśmy jednak zaczęli? - przypomniała Krystyna. - Właśnie! Andrzej, przemówienie. - Odchrzańcie się. Ani myśleli. Otoczyli go zwartym kołem i zaczęli skandować: - Andrzej, prze-mów! Andrzej, prze-mów! - Do stołu - rozkazał. Rozsypali się w tyralierę i po chwili byli już na swoich stanowiskach. - Czekaliśmy pięć lat - powiedział - do chwili, aż wezwano nas i powiedziano: tu jest kula, a tam jest wróg. Pozostaje nam więc tylko w niego trafić. Jeśli ręka drgnie, jedyna nasza kula przepadnie, zostaniemy bezbronni i wtedy każdy będzie mógł nas zabić... Nasze zdrowie. I mierzcie dobrze! Wypili. Zjedli. A potem zebrali się wokół pianina. Smutny grał. Grał to wszystko, co grywał popołudniami w "Złotej Papudze", grał także harcerskie piosenki, które śpiewali przy ognisku podczas wypadów do Puszczy Kampinoskiej, grał, jak grywał im zawsze, a oni jak zawsze siedzieli zasłuchani w melodie, - swe własne myśli, w przyszłość... - Andrzej... Wysunęła rękę i ostrożnie, delikatnie dotknęła jego dłoni. Spojrzał na jej śliczną, senną twarz porcelanowej lalki. - Źle trafiłaś, Luna! - Nie mów tak. - Jeśli nie chcesz uwierzyć teraz, przekonasz się później. - Nie wiem nic o tobie, ale jeśli coś straciłeś... Masz przed sobą jeszcze całe życie. - Nie, moja śliczna. I nie pytaj o nic, bo niczego ciekawego ode mnie nie usłyszysz... Owszem, mogę mówić, że bawi mnie twoja porcelanowa buzia, że lubię dotknięcie twoich rąk i moment, kiedy tak leniwie zamykasz oczy. Niewiele tego, ale nic więcej powiedzieć ci nie mogę i nie chcę... - A jeśli ci nie uwierzę? - To już twoja sprawa. I twoje własne ze sobą rachunki. Ja mój już podsumowałem. - I zgodził się? - Tak. Wyszedł na minus. Raport nr 6 Niedziela, 6 sierpnia, godz. 21.40 Rozruchy trwają. Trwa to już sześć dni. Sześć dni, podczas których, mimo rzucenia ogromnych sił na jedną tylko dzielnicę - Wolę - mimo wprowadzenia czołgów, lotnictwa i stosowania akcji specjalnej - nie zdołaliśmy jej w pełni opanować. W dalszym ciągu cmentarze wolskie opanowane są przez bandy, nie udało się też ostateczne przebicie arterii Wolskiej. Natomiast jeden batalion brygady SS-D nacierając wzdłuż ulicy Ogrodowej, Chłodnej i Krochmalnej osiągnął Żelazną Bramę, Ogród Saski i dotarł do Pałacu Brühla. Lotnictwo pracuje. Miasto płonie. Postępy nasze są minimalne. "R-4" melduje, że zachodzi obawa przekształcenia się rozruchów w ruch ogólnokrajowy. Wskazują na to podobno pewne ruchy oddziałów partyzanckich. "Ef 42" - Stef! - Rany, Wrona! Cześć! - Cześć, chłopie! Ależ tu u was - Człowieku, dzisiaj to raj!... Kryj się! Skoczyli za pomnik. Przywarowali. Ucichło. - A ty skąd tutaj? Słuchaj, my nic nie wiemy, a Puszcza przyszła? Przecież byłeś w Puszczy? Wrona patrzył w skierowane na siebie pełne wyczekiwania oczy Stefa Łempickiego i zrobiło mu się trochę głupio. - Byłem u twojej mamy - wykręcił. Zastanowił się, co by powiedziała, gdyby zobaczyła tego swojego najmłodszego, ubranego w za duży niemiecki mundur, w hełmie, spod którego wyglądały zmęczone oczy, z nieodłącznym karabinem w rękach, w otoczeniu cmentarnych krzyży i pomników... - Bo nas tu ciągle straszą Puszczą - Stef usiłował przekrzyczeć strzały. - Jak tylko Niemcy posuną się o krok czy dwa naprzód, już zaraz grożą nam wymarszem do Puszczy. Zostajesz z nami? - Stef, ty znasz tego faceta? Odwrócili się. Ten, który podszedł, też miał na sobie niemiecki uniform. Wrona gwizdnął: - Aleście się umundurowali... Nie mylicie się czasem, kto jest kto? - Jasne, że znam - oburzył się Stef. - To porucznik Wrona z dawnego oddziału Tygrysa z Kampinosu... - Podchorąży Filip - przedstawił się tamten i natychmiast zmienił ton. - Panie, co właściwie jest z wami? Tu każdy karabin na wagę złota, broni tam macie przecież od cholery i na co czekacie? Wrona chciał powiedzieć, że on właśnie nie życzył sobie dłużej czekać, w ostatniej chwili ugryzł się jednak w język. Na razie zresztą rozmowa znowu została przerwana; przeczekali kilka minut za pomnikiem, zanim można było się wynurzyć. Pomnik - jak zresztą większość na tym cmentarzu - był duży, solidny, wyobrażał kobietę klęczącą na skale. Kiedy tak siedzieli skuleni za jej płaszczem, wyglądało, jakby nad nimi płakała. - Grzeją w nas jak w kaczy kuper - wyjaśnił uprzejmie podchorąży Filip. - Gdzieś w okolicy Dworca Zachodniego stoi pociąg pancerny, od czasu do czasu wjeżdża na wiadukt na Wolskiej... Ze dwa dobre samoloty, kilka bomb i inaczej by się rozmawiało. Nie rozumiem, dlaczego go nie zbombardują, przecież to nie taki trudny cel. - Wrona, zostaniesz z nami? - zapytał Stef i nie czekając na odpowiedź dodał: - Halina była wczoraj u nas. Wrona poczuł suchość w gardle. Przełknął ślinę. Chwilę mocował się z sobą, wreszcie zapytał: - A teraz? - Co teraz? - Gdzie jest teraz? - Halina? A skąd ja mogę wiedzieć? Pewnie na Starym Mieście. Podobno Komenda wczoraj się tam przeniosła, to pewnie i Halina... Tu znów wtrącił się podchorąży: - A pan porucznik to prosto z Puszczy? Którędy się idzie? - Nie, ja ze Starówki - odpowiedział Wrona. Poczuł, że ogarnia go beznadziejność. Ze Starówki przejście było ciężkie. W każdym razie do soboty. W sobotę na Starówce wybuchł entuzjazm: "Zdobyto Gęsiówkę, jest połączenie z Wolą". "Czy tam już wreszcie przyłączymy się do jakiegoś oddziału?" - dopytywał się Michał, idący wytrwale za Wroną przez ruiny getta. Pierwsza złość na jego nieodłączne towarzystwo jakoś Wronie przeszła. Ktoś chłopcu był potrzebny. - nawinął się porucznik Wrona razem ze swoim peemem, puszczańską legendą i tajemniczością, więc go nie odstępuje. "Żebyś ty wiedział, co się za tą moją tajemniczością kryje..." - myślał Wrona, który nie mógł się rozeznać ani w sobie, ani w otaczającym go świecie. Wiedział przecież, że getto zostało przez Niemców całkowicie zniszczone... no tak, ale słyszeć o czymś, a to coś zobaczyć tak, jak on teraz widział, brnąc przez ruiny - to była różnica. Michał musiał myśleć o tym samym, bo szepnął nagle: "Panie poruczniku, czego tutaj te gruzy nie pogrzebały..." Nie trzeba było szeptać, ale wychodziło to jakoś mimo woli, jak na cmentarzu. Bo to właściwie był cmentarz, a może raczej wielki grób. Wrona poprzestał na tym właśnie stwierdzeniu. Chłopiec poszedł dalej. Wpatrzony w pofałdowaną ceglaną pustynię, zatroskał się nagle: "Cholera, jak to się będzie odbudowywać?" I Wrona najpierw chciał roześmiać się z tej jego niewczesnej troski, a w chwilę potem miał ochotę go uściskać. - Stef, na rozpoznanie! Karabin na ramię, machnięcie ręką w kierunku Wrony. - Cześć, Wrona, niedługo wracam. Zniknął. Wrona rozejrzał się, ale Michała nie było nigdzie w pobliżu. A Michał spotkał po prostu Jędrka Łukowieckiego. Nie miał pojęcia, że to akurat on. Zobaczył chłopca, niewiele starszego od siebie, który siedział na marmurowym obramowaniu grobu i jadł coś z zielonej wojskowej menażki. Michał stanął nad nim. Poczuł zazdrość. Zazdrość, podzieloną na wiele drobnych części, rywalizujących ze sobą o pierwszeństwo. A w końcu - ponad inne - wybiła się ta najbardziej prozaiczna. Był głodny. Przysiadł obok. Z rosnącego obok drzewa oderwał się liść i kołując wolno opadł na menażkę. Jędrek podniósł głowę, popatrzył uważnie na sąsiada, po czym w milczeniu podał mu resztę zupy. Michał zjadł, oddał pustą menażkę. Chwilę siedzieli milcząc. Pierwszy odezwał się Jędrek: - Widziałeś grób Żeromskiego? - Nie. Jędrek wstał. Michał poderwał się także. Znał "Siłaczkę" i "Ludzi bezdomnych". Nerwowo usiłował sobie przypomnieć, czy coś więcej. Chyba nie. Był to pierwszy moment w jego życiu, kiedy pożałował, że czytał tak mało. Kiedy doszli do grobu, byli już właściwie przyjaciółmi: Na kamiennej płycie litery tworzyły napis: "Stefan Żeromski". Michał pomyślał, że to coś bardzo fajnego żyć tak, aby po śmierci wystarczyły na grobie tylko takie dwa słowa. Nad płytą płakała wierzba. Jej podłużne łzy spadały na wyryte litery, leżały chwilę, a potem wiatr porywał je dalej. Zawrócili: Z daleka rozległ się warkot samolotów. Jędrek bąknął: "Dawno ich nie było..." Przyspieszyli kroku. W jednym z otwartych grobów ktoś spał, zmęczony zapewne i wyczerpany do ostatka. Za pasek miał zatknięte parabelium. Michał zatrzymał się. Jędrek powiedział w pierwszym odruchu: "Chodź, już nas pewnie szu..." Urwał. Tamten spał: Parabelka rosła. Nabrała rozmiaru rkm-u, ckm-u, armaty, czołgu... Michał postąpił krok naprzód. Jędrek obserwował trzy pierzaste chmury, które goniły nadlatujące samoloty. Podśpiewywał: "Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią go chłopcy od Parasola..." Jeszcze krok, jeszcze dwa i parabelka znalazła się za paskiem spodni Michała. "A na Tygrysy mają visy to warszawiacy fajne urwisy są..." Trzy, następujące jedne po drugim wybuchy oznajmiły wyraźnie, że samoloty już nadleciały nad cel. - Więc - właśnie - dokończył przerwaną myśl Jędrek, - pewnie nas już szukają. Wrona był istotnie rozpieklony do ostatnich granic. Zwłaszcza że powracający z rozpoznania chłopcy donieśli o szykującym się natarciu niemieckim. Widok Michała, zdrowego i całego - zamiast uspokoić, jeszcze wzmógł jego złość: - Czy ty nie rozumiesz - wściekał się Wrona - że to nie Starówka, gdzie powstańcy są panami, a ludzie wystawiają na okna radia, i słuchają tego cholernego "Z dymem pożarów"? Wczoraj tu już byli Niemcy, marzy im się pewnie przyjście dzisiaj, dowódcy ich za to nie pogłaskali, że byli i oddali. A to skąd masz? Pytanie odnosiło się oczywiście do parabelki, tkwiącej bezczelnie za paskiem Michała. Chłopak nie odpowiedział. - Ukradłeś... - Pan porucznik lepiej zejdzie do jakiegoś grobu - poradził Michał. - Samoloty znowu lecą. Zatoczyły łuk i już były z powrotem. Jęczącym, wydłużającym się warkotem śpiewały pieśń śmierci, którą wiozły. - Cholera - powiedział Wrona - nie lubię grobów. Bomba musiała paść blisko nich, bo znaleźli się w zasięgu fontanny ziemi. Michał zakrył twarz i zamknął oczy. W pewnej chwili coś ciężkiego spadło mu na plecy - czarna trumna gruchnęła o ziemię i otworzyła się. Do Michała wyszczerzył zęby rozpadający się szkielet. - Ja też nie przepadam za grobami - odpowiedział Wronie. Wydobyło ich stamtąd gwałtowne nawoływanie: "Niemcy!" Po wczorajszym wycofaniu się nacierali dziś ze zdwojoną siłą. Wrona musiał Stefowi przyznać, że kiedy tu przyszedł, to istotnie był to raj na ziemi. Piekło rozpętało się dopiero teraz. Wrona był zaprawiony w partyzantce, takiego jednak naporu ognia nie zdarzyło mu się spotkać. Jakby spadła na nich nagle rozszalała burza z tysiącem błyskawic, tych bliskich i tych dalekich, ciężkich, pancernych. Burza, która sprawiła, że pod jej naporem cofali się. Wrona krzyczał: "Trzymaj się mnie, trzymaj się mnie", chociaż od dawna już Michała przy sobie nie widział, nie widział właściwie nic prócz oślepiającego ognia, w którym niebo i ziemia, żywi i martwi, wszystko złączyło się w jedną, niemożliwą dla człowieka do przyjęcia - całość. Kiedy wycofali się i cmentarz stał się po raz wtóry niemiecki, Wrona pomyślał, że Pan Bóg skarał go za dezercję: "Wpakowałem się przez tę kretynkę w takie piekło, żeby się dowiedzieć, że właśnie wróciła tam, skąd ja przyszedłem..." Ale zanim myśl swoją przyoblekł do końca w słowa, usłyszał koło siebie: - No to, chłopaki, zbierzcie się w sobie, teraz my zaczynamy... No i ruszyli. I znowu ziemia i niebo, żywi i martwi, nawoływania dowódców, krzyki rannych, wybuchy, jęki umierających, strzały i szaleństwo nacierających. Znów piekło. A kiedy nieco przycichło, Niemców na cmentarzu już nie było. Znów potrafili im go odebrać. O zmroku sytuacja była jak rano. Przybyło tylko grobów i sanitariuszki miały pełne ręce roboty. Ranny został także Jędrek Łukowiecki. Chłopiec nie miał własnej broni, a całe jego uzbrojenie stanowiły butelki z benzyną. Czekał z nimi na czołgi wytrwale i cierpliwie. A kiedy wreszcie ta chwila nadeszła, wiedział, że nie może chybić. Podczołgał się między grobami dostatecznie blisko, aby istotnie nie chybić, i dostatecznie blisko na to, aby o własnych siłach nie móc już wrócić. Stef, czarny od brudu, śmiertelnie zmęczony siedział teraz obok niego; patrzył, jak Ania obmywa mu twarz zimną wodą; potem spotkali się na moment oczami nad głową Jędrka i Ania pobiegła opatrywać innych. Stef przymknął oczy. Chciał spać. Zdawało mu się, że jeśli choć na kilka minut zapadnie w sen, obudzi się zdrowy, silny i zdolny znów do następnego natarcia. Jednocześnie coś w głębi duszy marzyło, że to nowe natarcie będzie inne, że będzie różnić się w sposób zasadniczy od tych, jakie były dotychczas. Że zdarzy się - nie wiadomo, cud czy drobiazg - w postaci kilku samolotów, które zbombardują pociąg pancerny na Dworcu Zachodnim, że od strony Powązek nadejdą puszczańskie oddziały, uzbrojone i zaprawione w walce, a im tutaj między te cmentarne pomniki, samoloty "podrzucą" trochę broni... Widział chłopców uwijających się między grobami cmentarza, rozbijających zasobniki, zobaczył Anię, jak zbliża się do niego: jasne warkocze ma owinięte wokół głowy, jeśli je opuści, sięgają prawie do kolan, a zwinięte sprawiają wrażenie złotej, ciężkiej korony, podobnie ciężki jest rkm, jaki niesie w wyciągniętych rękach, piękny, lśniący, nowiutki rkm, który podaje mu z uśmiechem: "To twój. Była do niego przyczepiona kartka". Bierze więc rkm z jej rąk, spogląda wokół po chłopcach, z których każdy zajęty jest teraz swoją nową bronią, jego rkm jest najlepszy, najnowocześniejszy; zza muru cmentarza znów pojawiają się Niemcy; Stef przyklęka, naciska spust: - Jeśli nie dostaniecie broni - zakrakał Wrona - to w końcu trzeba będzie wycofać się stąd na dobre. Stef nie odpowiedział. Spał. Dowódca AK pisał tego dnia: "Przedłużanie się walki oraz brak wszelkiej pomocy z zewnątrz powoduje, że sytuacja nasza staje się coraz cięższa. Nieprzyjaciel w dalszym ciągu prowadzi działania wzdłuż Wolskiej - Leszna w kierunku mostu Kierbedzia, uzyskując postępy. W ten sposób miasto zostaje podzielone na samodzielne rejony walki. W związku z tym zreorganizowaliśmy dowodzenie, co nam umożliwi prowadzenie dalszej walki. Niemcy w dalszym ciągu palą Warszawę z ziemi i z powietrza. Silne naloty co najmniej trzy razy dziennie..." Również "Ef 42" wysłał tego dnia swój kolejny, tym razem raczej optymistyczny meldunek. Raport nr 7 Poniedziałek, 7 sierpnia, godz. 21.25 Rozruchy trwają. Arteria przelotowa: Most Kierbedzia, Chłodna, Wolska - jest nareszcie w naszych rękach. W ten sposób dwa największe ogniska oporu: Stare Miasto i Śródmieście zostały od siebie odcięte. Miasto płonie. Jeśli bandy nie otrzymają pomocy z zewnątrz, sprawa zostanie przesądzona w ciągu najbliższych godzin. "Ef 42" Halina istotnie wróciła na Starówkę. Zjawiła się w oddziale Tadeusza zmęczona, blada, z bardziej niż zwykle potarganymi włosami. Na wszystkie pytania odpowiadała nieodmiennie: "Dajcie mi święty spokój. Nie wiem, jak jest na Woli, nie wiem, czy rozstrzeliwują wszystkich, czy co dziesiątego, nie wiem, czy będą zrzuty, wiem, że chcę spać". Nieco dłuższą przemowę miała do Janka: "Ona nie wiem, co zrobi, jeśli zginiesz. Więc jeśli nie chcesz sprawić jej kłopotu, bądź tak grzeczny i nie giń". Janek zapytał z nagłym zainteresowaniem: "Słuchaj, dlaczego ty jej właściwie nie lubisz?" Odpowiedziała mu na to natychmiast: "Wystarczy, że ty ją lubisz. Moje nielubienie stanowi tylko wdzięczną równowagę. Co mam jej odpowiedzieć, jak ją zobaczę?" "No, że przy tym ginięciu raczej upierać się nie będę. A słuchaj, czy ona po staremu wdzięczy się do wszystkich?" "Jasiu, nie wiem, chcę spać!" "Uściskaj ciotkę!" Tu Janek uśmiechnął się z dumą, ta ciotka, jedyna osoba z rodziny, jaka mu pozostała, była jego oczkiem w głowie, tak jak on był dla niej najważniejszą istotą na ziemi. "Pewnie dlatego - myślała Halina sennie - tak hołubi tę Wandę. Chociaż sądzę, że Janek jest wart czegoś lepszego." Zajrzała do Tadeusza w momencie, kiedy radio zaczęło nadawać z Londynu "Z dymem pożarów". Wyłączył je natychmiast. - Nie denerwuj się - tłumaczyła. - Oni tak z dobrego serca. Miło popłakać nad cudzym losem. Zaraz lecę - dodała. - Chwilę tylko odpocznę. Popatrzyła na Tadeusza. Właściwie obiecywała sobie, że właśnie jemu opowie to nowe, z którym się zetknęła, że zwierzy, zrzuci z siebie te wszystkie sprawy, których była mimowolnym świadkiem; o wahaniach, zwątpieniach, decyzjach i ich cofaniu, nadziejach i rozpaczy walczących i tych, którzy na rozkaz walki czekają, o wzywających ratunku, a znajdujących śmierć, o patrzeniu w niebo, z którego nie nadchodziła żadna pomoc, o umieraniu miasta, ludzi i nadziei... Marzyło się jej zrozumienie, podtrzymanie na duchu, które było coraz mniej możliwe. Co znaczą w tej sytuacji słowa, choćby i najlepsze? Niczego nie zmienią, niczego nie cofną. Więc siedziała w milczeniu, Tadeusz także się nie odezwał, a potem wstała, powiedziała: "No to cześć! Muszę lecieć", a Tadeusz odpowiedział: "Wstąp, jak będziesz mogła". "Pewnie! że wstąpię" - i z tym się rozstali. Halina szła, patrzyła w niebo, które stawało się coraz bardziej szare, i na przebiegające ulicą śliczne dziewczyny, na uśmiechniętych chłopców i znów w niebo. "Idiotyczne - pomyślała - to chodzenie wiecznie z zadartymi głowami. Podajemy cele bombardowań, żebrzemy o zrzuty, czekamy. A świat zdaje się jest tak urządzony, że oczekiwać pomocy może tylko ten, kto da sobie radę i bez niej. Jeśli od pomocy zależy życie, niech sobie zawczasu szykuje trumnę." Jeremi spotkał ją wymówką: - Gdzie ty się włóczysz? Szukałem cię. - Potrzebna ci jestem do szczęścia? - Widać potrzebna. Obiad ci zostawiłem, jeszcze ciepły. - Dbasz o mnie jak o gwiazdę filmową. - In spe, moja droga, jeszcześ mi w żadnym obrazie nie zagrała. Przy wejściu spotkała Andrzeja Łempickiego. Był bez broni. - Wybierasz się gdzieś? - zapytała. - Do Ratusza. - Uważaj na siebie, to linia frontu. O mały figiel nie wpadłam tam. Cześć! - Cześć! Po kilku krokach odwrócił się jednak. - Halina, a Stef jeszcze został? - Został. Znów odeszli od siebie kilka kroków, tym razem odwróciła się Halina. - Andrzej, oni zostaną do końca. Roześmiał się, ale to nie był przyjemny śmiech. - Nasza szkoła, co? - Nasza: Kiedy weszła do wnętrza budynku, Maja jak zwykle mozolnie stukała na maszynie: "Jesteśmy w bardzo ciężkim położeniu. Przysłanie brygady spadochronowej może przesądzić losy Warszawy. Są możliwości lądowania w Puszczy Kampinoskiej, która jest w naszych rękach. Uderzenie przez Wisłę na Warszawę miałoby kolosalne znaczenie moralne i taktyczne. Żądamy tego wysiłku. Położenie nie uległo poprawie ze względu na ciszę ze strony Sowietów i brak zrzutów. Nieprzyjaciel kończy trasowanie i oczyszczanie arterii Wolska - Most Kierbedzia. Agresywność nieprzyjacielska zaznacza się silnie w rejonie Wola - Powązki. Dwa pociągi pancerne przez cały dzień biorą udział w akcji jako wsparcie ogniowe..." Andrzej źle się czuł bez broni, do jego misji broń jednak była niepotrzebna. Miał pójść, porozumieć się i wrócić. Idąc wpatrywał się w dymy, nie chciał na nie patrzeć, ale nie mógł ich nie widzieć. Wokoło niósł się zapach palących się murów, mebli, książek, strzelające w niebo smugi układały mu się w jakieś obrazy, omotywały go, sprawiały, że jego zwykła obojętność gdzieś znikała, kiedy nie potrafił powiedzieć: "Nic mnie to wszystko nie obchodzi". Mówili o nim: "Andrzej w ogóle nie ma nerwów. W Andrzeju w ogóle nie ma strachu". Może i nie było w nim strachu. Było mu po prostu wszystko jedno. Jeśli chciał żyć, był to po prostu instynkt. Śmierć mu kiedyś była pisana. Przeżył ją, niesłusznie. Może dlatego teraz jej się nie bał. Może dlatego teraz, jakby zawstydzona swoim poprzednim niepowodzeniem, omijała go. Uśmiechnął się na wspomnienie tragicznego okrzyku Luny, kiedy wyskoczył naprzeciw rannego Niemca pod czołg, aby zdobyć jego empi. I na wspomnienie słów Tadeusza, że "do jasnej cholery" on wszystko rozumie, ale popisywanie się jest dobre dla dzieci. I Luna wpatrywała się w niego oczarowanymi, cielęcymi oczami. Biedna dziewczyna. - Dokąd pan idzie? - Chcę się dostać do Ratusza. - Niech pan uważa, tu niedaleko są Niemcy! Ulicą przebiegły dwie sanitariuszki niosące kogoś na naprędce skleconych noszach. Andrzej pomyślał o swoim młodszym bracie, walczącym na wolskim cmentarzu. - Panie Andrzeju, panie Andrzeju! Odwrócił się. Dziewczyna podbiegła do niego i chwyciła za klapy od marynarki. Była wysoka, chuda i w pierwszej chwili nie mógł zupełnie jej poznać. Dopiero kiedy gdzieś z głębi opornego gardła wydobyła słowa: - Gdzie jest Jędrek? Czy pan widział Jędrka? Czy on żyje? Wtedy sobie przypomniał. - Brońcia - powiedział. - Wychudła coś pani. - Gdzie Jędrek? Spotkały się kiedyś wieczorem na pustej ulicy dwie sieroty. Ona, której Niemcy zakatowali ukochanego mężczyznę, i on, ten mały, który zostawił kiedyś kartkę: "Nie mogę mieć matki, która chodzi z Niemcem". Od tego dnia byli razem. - Na miłość Boską, czy pan wie, gdzie jest Jędrek? Chciał powiedzieć: "Na cmentarzu", pohamował się jednak, choć to właśnie była prawda. - Jest z moim bratem. - Gdzie? No właśnie. Powiedzieć, że na Woli? Na Woli, skąd ciągną te upiorne tłumy tragicznych niedobitków... - A skąd pani się tu wzięła? Wiedział, że zaraz zacznie płakać. I rzeczywiście zaczęła. Łzy płynęły po jej wychudłej twarzy i wsiąkały w kołnierzyk niebieskiej bluzki. - Jest pewnie głodny - wyjąkała. - I wziął takie niewygodne buty. A ja mu dwa dni przedtem kupiłam nowe. Dlaczego ich nie założył? Mam je ze sobą. O, niech pan spojrzy! Chcę mu je zanieść. Oderwał jej ręce od swoich. - Nigdzie pani nie pójdzie! Nie pani jest mu teraz potrzebna i nie buty. Jest mu potrzebna broń i nic więcej. Pani ma poczekać na niego. A nie chce pani czekać sama, niech pani idzie do "Złotej Papugi". - A on tam przyjdzie? "Boże - pomyślał. - Co należy odpowiadać na takie pytania?" - Przyjdzie - zapewnił, choć zupełnie w to nie wierzył. Zastanowił się jeszcze przez moment, co myśli o Jędrku Łukowieckim jego matka, i co w ogóle ona robi w tej chwili w powstańczej Warszawie. Ale zaraz, ile to on ma lat? Czternaście, piętnaście? - Niech pani pójdzie do "Złotej Papugi", Brońcia. A te buty - po co ja to wszystko mówię, zastanowił się - te buty przydadzą mu się, jak wróci. Kiedy odchodził, stała i patrzyła za nim, trzymając buty w złożonych rękach jak coś drogocennego. - Panie, niech pan nie idzie, tam są Niemcy! - Odchrzań się ode mnie, człowieku. Seria strzałów posypała się tuż koło niego. Człowiek szarpnął go za rękę i Andrzej przypadł do ziemi. Chwilę jeszcze słyszał nad sobą strzelaninę, kroki biegnących, potem wszystko ucichło. Kiedy zerwał się - zobaczył skierowane na siebie lufy karabinów, trzymanych przez niemieckich żołnierzy. W chwilę później, pchnięty kolbą, dołączył do olbrzymiej kolumny ludzi. Ktoś obok niego zaskamlał: "Mówiłem, mówiłem, że tu są Niemcy, a pan tak szedł". Z drugiej strony stała jakaś dziewczyna, dygotała. Zęby szczękały tak silnie, że nie była w stanie wymówić słowa. Ale słów łatwo było się domyślić. Było to najprostsze pytanie, które zadawali wszyscy i na które właściwie wszyscy znali odpowiedź. "Zabiją nas?" Pomyślał: "A dlaczego właściwie mieliby nas nie zabić? Cóż to dla nich znaczy? Ważna jest śmierć jednego człowieka. Jeśli ten jeden powielony jest przez setki, tysiące, to już naprawdę przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie". Popychali ich kolbami, żeby szli równo, zawsze przecież lubili porządek. W Oświęcimiu do gazu też się szło ładnie, w kolumnie. Tam gaz, tu karabiny. Tam było łatwiej - tylko wsypać cyklon, popatrzeć przez okienka do środka, zamknąć. A tu ile trzeba się napracować? Strzelać, potem dobijać. A potem? Co potem będą robić z trupami? - Podobno - powiedział mężczyzna - już niektórych nie zabijają. Podobno wyprowadzają z Warszawy. Pozwalają wyjść. - Rozstrzeliwują na przedmieściach - powiedziała dziewczyna. - Słyszę przecież, gdzieś od strony Dworca Zachodniego, strzelają bez przerwy, bez przerwy. Ludzi tam prowadzą i potem te strzały. - Spokój! - mruknął Andrzej. Popchnęli ich, pognali naprzód, wprowadzili do hali. Z prawej strony ustawiony był stos beczek. Wtedy nagle postanowił. Wskazał oczami te zwarte barykady poprzewracanych beczek dziewczynie. Poszła za jego wzrokiem. Zrozumiała. Ale się nie zgodziła. Potrząsnęła przecząco głową. Wobec tego zrobił to sam. Przesunął się najpierw na brzeg kolumny, potem schylił, przykucnął, a wreszcie wczołgał między beczki. Był oddzielony teraz od nich tą dziwną barykadą. Śmierć znów zatrzymała się. Może na kilka minut, może godzin... Ale jeszcze nie w tej chwili. Usiadł, oparł głowę o beczki i zamknął oczy. Salwy grały z prawdziwie niemiecką pracowitością i regularnością, mimo to zabijano ogromnie długo. Szereg kładł się, podchodził drugi, padał, znów następny... "Co oni z tym będą robić? - uwierała tamta myśl. - Nie ma pieców, żeby palić: Muszą je palić w stosach. Tylko kto je będzie układał?" Poczuł pod ręką jakąś wilgoć, obejrzał się: Z jednej z beczek coś się sączyło: Powąchał. Wyglądało na brudną, zatęchłą wodę. Podsunął dłoń, złowił kilka kropel, wypił. Czekał dalej. Salwy grały, ludzie ginęli. Myślał: "Gdyby było niebo, a w nim święty Piotr przy bramie, jakiż teraz byłby tam tłok. Tysiące szłyby prosto do nieba, kolumną, jak tu, szereg za szeregiem. Gdyby tylko można było uwierzyć, że jest niebo". O którejś godzinie salwy umilkły. Czekał dalej. Wiedział, co teraz nastąpi: kolejny etap, niejako cyzelujący zadanie, wyrównujący wszelkie braki i niedokładności. Teraz przyszła kolej na pistolety. Kilka razy rozległ się czyjś krzyk, ktoś wzywał Boga na pomoc i na świadka, jakaś kobieta zawołała: "Dobijcie mnie"; suche trzaski przywracały spokój. Potem rozległy się jeszcze kroki tych kilku żywych, spracowanych ciężko żołnierzy;oddaliły się i zapadła cisza. Odczekał sporą chwilę, zanim wstał. Poczuł ból w całym ciele, we wszystkich mięśniach. Wysunął się zza tej beczkowej barykady. Leżeli, tworząc mozaikowy, olbrzymich rozmiarów dywan... On jeden pozostał żywy. Przysiadł na beczce. Wpatrzony w martwych, zapytał siebie: co dalej? Wyjść nie mógł. Musiał zostać i przeczekać. Coś się w końcu zdarzy. Ktoś tu kiedyś przyjdzie. Kto? Cofnął się znów za swoją barykadę. Poprzestawiał beczki tak, aby - całkowicie nimi zakryty - mógł obserwować wejście i dużą część hali. Napił się jeszcze zatęchłej wody kapiącej z beczki i czekał. Przyszli Niemcy, prowadząc kilkunastu mężczyzn. Czy będą trudzić się dla tak małej grupy? Przecież jeszcze broń nie ostygła... Nie, ci ludzie byli im na coś potrzebni. Obserwował. Kiedy odkryją jego obecność, kartoteka tam, w górze, wreszcie się zgodzi... Niemców było dwóch. Pistolety w rękach. Mężczyźni przeważnie młodzi, silni. Właściwie zanim przystąpili do pracy - wiedział już, po co ich tutaj sprowadzano. Wskazano im ludzki dywan i kazano go uprzątnąć. Ze zbyt kiepskiej materii był zrobiony: miała skłonność do psucia się i gnicia, zwłaszcza w czasie upałów. Stos trzeba było przekładać drzewem, wtedy łatwiej się pali. Na podpałkę poszły więc najbliższe beczki. Do niego dotrą w połowie stosu, może nawet szybciej. Jeden z mężczyzn był bez pary, pracował samotnie. Z dużym wysiłkiem brał trupy za nogi i ciągnął w stronę stosu. Reszta pracowała po dwóch. Tak było łatwiej: za ręce, za nogi i w górę. Samotny był nieco starszy od pozostałych - siwy, chudy, spod rozpiętej koszuli wyglądały żebra. Andrzej zdecydował się. Wyrósł przed tamtym w momencie, kiedy schylał się do nóg kolejnego trupa. Powiedział: "Weźmiemy razem - i dodał natychmiast: Milcz". Siwy otworzył usta, jakby chciał krzyknąć; kiedy nieśli trupa, powiedział ochrypłym, łamiącym się głosem: "Zabiją nas przez pana". Andrzej odpowiedział natychmiast: "Ze mną czy beze mnie, nie ma się co nad tym zastanawiać".. Niemcy siedzieli, palili papierosy w milczeniu i z kamienną obojętnością. Kiedy stos był gotów, oblano go benzyną i podpalono. Trupy zaczęły skwierczeć, a do Andrzeja dobiegł tak dobrze mu znany tłusty zapach palonych ludzkich ciał. Od powrotu z Oświęcimia minęło ledwie kilka miesięcy. Znał ten zapach na pamięć. Zarządzono zbiórkę, kazano odliczyć. Odliczyli. Na twarzy Niemca zjawiła się nagła niepewność. Kazał odliczyć jeszcze raz. Odliczyli. Twarz Niemca wukrzywiła się w wyrazie złości. - Hans, ilu ich było? Zza płonącego stosu dobiegło: - Jak to ilu? Tylu ilu jest. Tamten postał jeszcze chwilę, popatrzył. Rozkazał: - Wymaszerować! Wykonanie wyroku zostało na jakiś czas odłożone. Raport nr 8 Wtorek, 8 sierpnia, godz. 23.15 Rozruchy trwają. Duże zgrupowania wycofały się z cmentarzy. Ogromny teren Woli i Powązek znajduje się w naszych rękach. Pomoc dla band nie nadchodzi. Inicjatywa jest teraz w naszych rękach. Ale każde zwycięstwo okupowane jest niezwykle drogo. Straty oceniane są jako znaczne. Żołnierz zaczyna być zmęczony. Oddziały SS-D zrobiły wiele, ale rozruchów zdusić nie potrafiły. W tej sytuacji - według oceny R-4" - na Warszawę powinny być rzucone wszystkie możliwe siły. Walki trwają już tydzień - mają charakter regularnego powstania. Przenocowali w jakimś domu na Sokołowskiej. Mieli za sobą długą upalną drogę palącymi się ulicami Wolin; w bramach jeszcze ocalałych domów koczowali żołnierze. Pijani snuli się po ulicach, skłonni strzelać do każdego, kto nawinie się pod rękę. Niemcy tak lubiący porządek, tak bardzo pragnący zabijać spokojnie i kulturalnie, jeść, budować, maszerować, zabijać. Wszystko według ustalonych reguł. Ci tutaj przekraczali reguły gry. Ci tutaj chwytali dzień na gorąco, jedyną stworzoną im okazję: rabować, mordować, żyć. Ustawiono ich znowu w przyzwoitą kolumnę i obaj Niemcy, stanęli przed nimi: Przyglądali się sobie nawzajem. Słońce piekło, pocili się tak samo jedni i drudzy. To wzajemne przyglądanie się sobie już długo nie potrwa. Andrzej wiedział, co teraz nastąpi. Jeden z Niemców zapyta: "Czy ktoś z was zna niemiecki?", a on, Andrzej, wtedy wystąpi. Bo taki już jest jego los. Kiedy za chwilę padły te słowa, Andrzej wystąpił, Niemiec zmierzył go uważnym spojrzeniem. - No tak - powiedział. - Możecie się już nie bać. Jesteście potrzebni do pewnej pracy. No i jeśli będziecie posłuszni, to wszystko będzie w porządku. Powtórz im! Andrzej odwrócił się. Miał przed sobą grupę mężczyzn, którzy będą musieli spędzić ze sobą niełatwy czas i podjąć niełatwą próbę. Miał przed sobą ludzi już w tej chwili skazanych, tyle że wykonanie wyroku zostało im odroczone na niewiadomy czas: - Oni mówią - powiedział po chwili - żebyśmy się nie bali. Że mamy wykonać im pewną pracę. Spalić te trupy. Że jeśli będziemy posłuszni, to wszystko będzie z nami w porządku... - urwał, bo Niemiec pociągnął go za rękaw. - Powiedz im - przypomniał sobie - że jeśli któryś spróbuje uciec, no to... - To co? - zapytał Andrzej. - To wtedy policzymy się ze wszystkimi. - Wtedy nas zabijecie? - upewnił się Andrzej. Oczy Niemca zwęziły się. - Powtórzyć - warknął. - Ten Niemiec mówi - powiedział znowu Andrzej - że jeśli któryś z nas próbowałby uciec, wtedy zostaniemy wszyscy rozstrzelani. Mężczyźni nie drgnęli, niczym nie dali po sobie poznać, w jaki sposób ten warunek został przez nich przyjęty. Jeden tylko, może dwudziestoletni chłopak, stojący na początku kolumny, wysoki, z zawiniętymi rękawami koszuli, powiedział: - Strasznie gorąco. Starszy z Niemców skoczył krok w przód i zapytał Andrzeja: - Co on powiedział? - On powiedział, że jest bardzo gorąco - wyjaśnił uprzejmie Andrzej. - Idziemy - rozkazał starszy. I poszli. Najpierw ulicą, potem weszli do bramy, potem z bramy na podwórze. Spłoszone, rozgniewane muchy poderwały się lśniąco-niebieskawą chmarą znad rozkładających się trupów, aby po chwili paść znowu na dół. Brzęczenie ucichło, zamieniło się w smakowite ucztowanie. Od much wolne były tylko porozrzucane walizki. W zgromadzonych tutaj przed kilku dniami ludzi musiano rzucać granatami, bo trupy były porozrywane i zniekształcone. Leżały na bruku, przy ścianach, na schodach, w bramie, w oknach. Trudno było dostrzec miejsce wolne od jakichś szczątków ludzkich. Walały się, skłębione, galaretowate. Stojący obok Andrzeja siwy człowiek zakasłał, zakrztusił się, chwycił się rękami za brzuch. Jeden z Niemców odwrócił się: - Was ist los? Mucha poderwała się i przysiadła na czole Niemca, strącił ją z wyraźnym wstrętem. - Co jest z tym człowiekiem? - zapytał wskazując na siwego. - Będzie rzygać - odpowiedział Andrzej. Niemiec skrzywił się, jakby i jemu żołądek podszedł do gardła. - Zabierajcie się do roboty - warknął przez zęby. Odwrócił się i odszedł w bezpieczną odległość, gdzie nie czuć było tak bardzo trupiego odoru, gdzie muchy, najedzone i senne, odpoczywały. Starszy poszedł za nim. Zostali sami. Stojący w pierwszym rzędzie mężczyzna powiedział nagle: - Cholera! Tyle dobrych walizek zmarnowanych! Był kiedyś bagażowym i prawą ręką musiał nosić znacznie cięższe walizki, bo zwisała mu w dół, jakby zawsze obciążona niewidzialnym ciężarem. A drugi: - Przecież to się będzie w rękach rozlatywać. Brzęczenie much, ciężkie stojące powietrze, skurcze żołądka. Wrzask Niemca. - A jednak - powiedział Andrzej - musimy się za to wziąć. Któryś schylił się, dotknął trupa i z histerycznym okrzykiem cofnął się. Równocześnie rozległ się strzał i odgłos policzka. Strzał był niecelny - strzelał Niemiec. Policzek był celny - uderzył Andrzej. Człowiek chwycił się za twarz, popatrzył w milczeniu na Andrzeja, a potem kiwnął głową, jakby aprobując. - Tak, przepraszam. - Słowo to zabrzmiało tutaj jak obce, zaplątane nagle z zupełnie innego świata. Najpierw zaczęli wybierać te lepsze trupy, całe, mniej rozłożone. Tych było niedużo, skończyli więc bardzo szybko. I trzeba było wziąć się w końcu za tamte, które rozpadały się w rękach. - Nie da rady - jęknął z rozpaczą chłopak. Któryś podniósł rękę do policzka i powiedział: - Cholera, ząb zaczyna mnie boleć. Andrzej spojrzał na walizki pootwierane, pogniecione, puste, na rozrzucone wokół nich ubrania. Ubrania zostały. Ludzie stanowili już tylko pożywienie dla much. Poowijali sobie szmatami ręce, porobili maski na twarze... Wszystko jak w koszmarnym śnie: lepka, rozpadająca się masa galaretowatych ciał, grzęznące w niej nogi żywych, niebieskawa ćma żerujących much, rosnący stos, cudacznie poprzebierane postacie. Słońce wspinało się na niebo coraz wyżej, było coraz goręcej. Niemcy pili kawę i bacznie przyglądali się postaciom w kolorowych szmatach. Byli bardzo utrudzeni. Starszy powiedział: - Nie podoba mi się ten, który tłumaczy. - Mnie także - potwierdził młodszy. Tego dnia jeden z batalionów Dirlewangera zdołał wreszcie wywieźć odciętego od swoich i uwięzionego w Pałacu Brühla dra Fischera, a z nim razem piękną Hildę. Przez minione dziewięć dni Rudi Lorenz nie dzwonił do niej, a i ona ograniczała się raczej do przekazywania mu pozdrowień przy okazji, gdy ktoś się z nim porozumiewał. Rudi nie dzwonił ze strachu: dziewięć dni to wystarczająco długo, aby Hilda mogła w ogóle do niego nie powrócić. Wróciła jednak. - Okropnie ciężko tam było - powiedziała. - Pomyśl, bez kremu, szczotki do zębów, w jednej sukience... Zastanowił się, czy znaczył dla niej cokolwiek więcej. Nie był tego pewien. A ponieważ wróciła po tak długiej przymusowej rozłące, ponieważ wszyscy uważali za swój obowiązek ją powitać, więc dom stał się nagle pełen, jak za najlepszych lat pobytu w Polsce. Siedzieli, pili francuski koniak, który przyniósł ze sobą Heinzelmann, i rozmawiali, a właściwie słuchali tego, co mówiła Hilda. A Hilda oskarżała ich: - Nie rozumiem, jak mogliście do czegoś takiego dopuścić. Wy nawet nie możecie sobie wyobrazić, co myśmy tam przeżyli. Jak w klatce. Nigdzie wyjścia. Do okna nawet nie można było podejść! I ta strzelanina, przy której człowiek budził się i zasypiał. A przecież - mówiła dalej - miało to trwać kilkanaście godzin! Powiedzieli mi: "To nie potrwa długo, tu będzie pani bezpieczna". Kilkanaście godzin - powtórzyła - a to już tyle dni. Może mi teraz powiecie, przecież takie rzeczy musicie wiedzieć, wiecie to na pewno: jak długo jeszcze? Heinzelmann znowu napełnił kieliszki. Hilda powiedziała w pierwszej chwili gniewnie: "Ja nie", w tym samym jednak momencie wyciągnęła rękę i przysunęła napełniony kieliszek do siebie. Nie wypił tylko Schmuland. Johann Schmuland czuł się zobowiązany coś jej odpowiedzieć. - Jeśli myśmy liczyli to na kilkanaście godzin, to Polacy obliczyli tę całą imprezę na trzy do czterech dni. Na tyleż zresztą mieli broni... - Minęło osiem - niecierpliwie przerwała Hilda. - Trochę broni zdobyli - wyjaśnił. - Myśmy za to otrzymali posiłki. - Za mało - wtrąciła gwałtownie. - Słyszałam również, że te oddziały, które przyszły, poniosły ogromne straty, i jeśli nie otrzyma się nowych posiłków, to... Zresztą sami wiecie dobrze, jak to wygląda. Niewiele brakowało, a nie byłoby już mnie tutaj. Mogłam być ranna jak gubernator Fischer, mogli mnie nawet zabić... Wstała ze swego miejsca i przesiadła się do Heinzelmanna. Manfred zastanowił się, dlaczego usiadła właśnie tam. Heinzelmann był stary, bardzo brzydki, miał długą bladą twarz i rybie oczy. A przecież na niego właśnie patrzyła z największą sympatią. Usiadła teraz obok, położyła rękę na poręczy jego fotela, a Heinzelmann delikatnie przykrył jej dłoń swoją. W tym geście było coś bardzo przyjacielskiego, opiekuńczego, coś, co wskazywało, że tych dwoje wzajemnie się rozumie. - No tak - ciągnął swoje Schmuland - tylko, że my te posiłki otrzymamy, a oni... - Schmuland roześmiał się. Roześmiał się szczerze i serdecznie. Zaraźliwym, prawie młodzieńczym śmiechem człowieka, który wie, że coś, co mogło mu zagrozić, już się nie liczy. - A oni - dokończył - oni ich już chyba nie dostaną. Manfred podszedł do pianina i uniósł wieko. - A ci żołnierze - przypomniała sobie nagle Hilda - ci, którzy nas oswobodzili, którzy tam przyszli... Mężczyźni wymienili nad jej głową znaczące, porozumiewawcze spojrzenia. Manfred usiadł do pianina. - Droga, piękna pani - powiedział. - Jeśli przyjmiemy zasadę, że wszystko, co jest rzeczywiste, jest rozumne, to nie będziemy zastanawiać się nad tym, jak wyglądali, kim byli żołnierze, którzy panią oswobodzili. Jedno było bardzo ważne: że przyszli. Co pani zagrać? - zapytał. - Czy uspokoić panią Schumannem? Czy dodać energii Mozartem? A może wprawić w dobry humor Saint-Saensem? Nie zdążyła odpowiedzieć. Do drzwi ktoś zadzwonił. Manfred odwrócił się gwałtownie i Rudi znów spostrzegł w jego oczach to niespokojne oczekiwanie. Hilda zerwała się wołając: - To pewnie on. Manfred wstał także. Jedną rękę oparł na klawiaturze, pokój napełnił się jękliwym akordem fałszu. - Proszę, proszę bardzo - usłyszeli głos Hildy. - Niech pan wejdzie. Gość wszedł, a Manfred cofnął rękę od klawiatury. Usiadł. Wyraz niepokoju zniknął tak szybko, że Rudi zaczął mieć wątpliwości, czy się w ogóle zjawił. - A może dla pana coś na powitanie? - zapytał Manfred tego, który wszedł. Heinzelmann powiedział półgłosem: - To nie ten repertuar. Młody oficer zatrzymał się tuż za progiem, wyraźnie speszony towarzystwem, jakie tu zastał. Żaden z nich zresztą nie ruszył się ze swego miejsca. - Przepraszam - powiedział tamten, stuknął obcasami i wyprężył się na baczność. - Zgodnie z poleceniem przywiozłem dla pani zdjęcia. - Zdjęcia? - zdumiał się Rudi. Chociaż, może to właśnie było do niej podobne. W ciągu ośmiu dni, jakie tam spędziła, bez kremu i szczoteczki do zębów, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak on, może właśnie wynalazła jakiegoś fotografa, i zapragnęła mieć historyczne zdjęcie: więźniarka Pałacu Brühla. Tak, to było nawet w jej stylu. Oficer, ciągle wyprostowany, wyjął z aktówki kilka dużych fotografii. Hilda odebrała mu je, nagle niezwykle podniecona. - Spójrzcie - powiedziała. - To te. Zaraz po oswobodzeniu. Tym razem już wstali, podeszli. Zaczęli podziwiać ją na tle poszarpanego muru, prowadzoną do samochodu przez Fischera, przyglądającą się gromadzie ludzi z podniesionymi do góry rękoma. Przekazywali je sobie wzajemnie, komentowali. Manfred podszedł ostatni. Spojrzał na nie przez ramię Heinzelmanna i miał zamiar odejść. Zatrzymał się jednak nagle, przyjrzał uważniej. Wyjął nawet zdjęcie z rąk Heinzelmanna. Było to powitanie z batalionem Dirlewangera. Manfred trzymał je i wpatrywał się z niezwykłą uwagą. Potem powiedział: - Zdając sobie w pełni sprawę z nietaktu, jaki w tej chwili popełniam, mam do pani wielką prośbę. Niech mi pani podaruje to swoje zdjęcie. Będzie to dla mnie najpiękniejsza pamiątka z mało pięknych dni tutaj spędzonych. Istotnie, prośba zabrzmiała trochę jak zgrzyt, którego nie dosłyszała jedynie Hilda. Zawsze lubiła, jeśli się nią zachwycano. Tym razem jednak Rudi miał niejasne wątpliwości, czy istotnie o nią chodziło. Jeszcze raz spojrzał na zdjęcie. Na pierwszym planie Hilda - w tle kilkunastu wojskowych i jakiś cywil: słabo widoczne, ledwie zarysowane sylwetki. A jednak nie o Hildę chodziło. Tego Rudi był pewien. - Proszę - powiedziała Hilda - niech pan je weźmie. Dowódca AK meldował tego dnia: "Postępy nieprzyjacielskie w rejonie Bielańskiej zatrzymane, pałac Teatralny w rękach nieprzyjaciela. Nasze oddziały w Ratuszu, którego lewe skrzydło spalone. Wola opuszczona w walce przez nasze oddziały. Ponadto stan naszego posiadania nie zmniejsza się; częste udane wypady. Podaję cele: 1. lotniska: Okęcie i Bielany, 2. Cytadela, 3. Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, 4. Fort Bema, 5. Aleja Szucha. Następne cele podam jutro. Podane cele wymagają bombardowania precyzyjnego, gdyż własne siły są blisko celów..." Raport nr 9 Środa, 9 sierpnia, godz. 22.05 Rozruchy trwają. Gubernator zdołał opuścić swoją siedzibę. Pod osłoną czołgu wydostał się za Żelazną Bramę. Tam jednak dostali się w ogień powstańców: Gubernator został ranny, jego zastępca zabity. Sytuacja w dalszym ciągu jest ogromnie poważna. Zorganizowany opór w Warszawie przybiera na zaciekłości. Według oceny "R-4" nie będzie go można złamać siłami, którymi rozporządza się dotychczas. Samoloty anglosaskie rzuciły nad południową częścią miasta zasobniki z żywnością, amunicją i umundurowaniem. Prostuję wczorajszy raport: Wola nie jest jeszcze całkowicie w naszych rękach. Bandy przystąpiły do przeciwnatarcia, część obszaru odzyskano. Własne straty w czasie tych walk bardzo duże. Bandy zdobyły broń i amunicję. Uwaga: Mam uzasadnione podejrzenie, że do Warszawy przedostał się pewien człowiek pochodzenia polskiego, narodowości węgierskiej, posługujący się najprawdopodobniej węgierskim nazwiskiem i papierami. Byłoby sprawą ogromnej wagi sprawdzenie, czy istotnie i z jaką misją tu przybył. "Ef 42" - Tych ludzi też rozstrzelacie? - zapytał Erwin. Usiłował ich policzyć. Stali po siedem, dziesięć osób w rzędzie, rzędów doliczył się trzydzieści kilka, kiedy ten o płaskiej twarzy pospieszył z odpowiedzią: - Nie ma ich kto konwojować. Było ich około czterystu, nie mniej. Może więcej. - Ale przecież był rozkaz, żeby nie wszystkich: - Toteż trochę się odstawia do tego kościoła. - A tych nie? - Nie, za dużo! - Rozumiem - powiedział Erwin. Tamten przysunął się do niego. Wyciągnął papierosy, podał. Erwin nie wziął. - Zaraz ich rozstrzelacie? - A na co czekać? Zapalił, zaciągnął się głęboko. - Ja to chciałem inaczej - powiedział. - Zostawiać w domach i podpalać. Jak skaczą z wysoka, niech skaczą. Strzelać do tych, co niżej. Parę domów tak zrobiliśmy. Hansa Watzeka pan zna? Pokażę go panu. On do tych, co skakali, nie strzelał. Nożem rzucał. I zawsze trafiał. Mówię, jak słyszałem, bo sam widziałem tylko raz. Podpaliliśmy. Taki nieduży, piętrowy; stoimy po przeciwnej stronie, czekamy. Otwiera się okno na piętrze, ona włazi na parapet, nachyla się, cycki takie; żegna się, skacze, kiecka jej leci do góry... nawet nie zauważyłem, kiedy rzucił, a w dziesiątkę, między te jej cycki trafił. Przepraszam, pan by się nie napił? - Nie. - Kropelkę dla zdrowia. Wódka jak złoto, moje słowo - chwilę patrzył na kolumnę. - Ile tu rzeczy idzie na marne. Jak tak czasem popatrzę, pomyślę... Ilu z nich ma jakieś pierścionki, obrączki... A złote zęby? Ma to iść z nimi do ziemi? - Będziecie ich zakopywać? - Nie było rozkazu. - No, ale coś przecież z taką górą trupów trzeba zrobić. - A, to już nie moja parafia. Ja jestem od robienia góry. A co dalej, niech się inni martwią - odwrócił się do Erwina. Niebieskie oczy zwęziły się. Widać było, że intensywnie nad czymś myśli. - Inni? - powtórzył. - Ma pan rację, oni mogą się tym zająć. - Czym? - No, a o czym mówiliśmy? Złoto, kruszec szlachetny... Odrzucił papierosa, zdeptał. Czoło kolumny wprowadzono do wielkiej hali. Po chwili rozległy się strzały. Ten z płaską twarzą powiedział: "To trochę potrwa. Dużo ich". Podciągnął spodnie, poprawił kaburę pistoletu, poszedł. Erwin obejrzał się. W pobliżu leżał kamień, usiadł na nim. Salwy rozlegały się niezmordowanie, w równych odstępach. Wysupłał z kieszeni papierosa, zapalił. Po chwili odrzucił go. Podniósł się. Wszedł do bramy, potem na klatkę schodową, na najwyższe piętro. Stanął przy oknie, wyjrzał. W tamtą stronę, skąd przyszedł tutaj, razem z oddziałem ludzi, którzy go najpierw omal nie zabili, potem powiedzieli "przepraszam", a jeszcze potem zajęli się nim jak prawdziwi przyjaciele... Gdzieś tam na początku tej drogi był dom, w którym kiedyś przyszedł na świat, a matka pochylała się nad jego łóżeczkiem i mówiła: "Śpij, synku, i niech ci się dobre wróżki przyśnią". Pomyślał, że dobre wróżki nie przyszły do niego nigdy, nawet we śnie. Dom przetrwał wiele lat, jakby czekał ze swoją śmiercią na niego. Teraz on wrócił i dom umarł. Nie, został zabity. Jak wszystkie domy w tej wielkiej dzielnicy. Salwy rozlegały się ciągle. Stanowiły monotonny akompaniament, ubogą w muzycznym wyrazie pieśń żałobną, rytmicznie odmierzającą czas agonii płonących domów. Wystrzelały w górę kolorowymi płomieniami i łączyły się wysoko z piękną, ciepłą barwą zachodzącego słońca. Z dołu usłyszał nagle podniesiony głos Golza. To było dziwne - Golz poruszał się zawsze na półtonach. Erwin oderwał wzrok od zamordowanych ulic, spojrzał w dół. Golz bił po twarzy kobietę. Widać było tylko jej jasne, puszyste włosy. Przejęty nagłym strachem zbiegł na dół. Ale to nie była ona. Ta była młodsza, ubrana w szarą sukienkę, z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Golz zmęczył się i odstąpił krok w tył. Dwaj żołnierze chwycili dziewczynę pod ręce i pociągnęli do bramy. - Rozstrzelacie ją? - zapytał Erwin. Golz spojrzał na niego z nagłym niesmakiem. - To łączniczka - wyjaśnił. - Znam ten typ. Jak się zatnie, słowa się z niej nie wydusi. - Rozstrzelacie ją? - uparł się Erwin. Golz zniecierpliwił się: - Mam jej podziękować, że bandytom rozkazy przenosi? - spocił się. Wyjął chustkę i wytarł twarz. - Takie gówno i tyle czasu trwa. Erwin zostawił go, wszedł do bramy, potem na podwórze. Dziewczyna stała przed wejściem do piwnicy. Żołnierze obok niej pili kawę. Na widok Erwina z grupy pod przeciwległą oficyną oderwał się ten z płaską twarzą. - Kawy? - zapytał. - Nie. Przyglądał się dziewczynie. Tamten poszedł za jego wzrokiem. Rozjaśnił się. - Ten duży kościół na Wolskiej to pan pamięta? Wysoki, prawda? Tam także złapali taką dziewczynę. Zabrali ją na przesłuchanie na wieżę, na sam szczyt. Idę tam, a ona stoi goła, przywiązana do kraty. "Święta męczennica, powiadam do kolegów, ale i wy święci, bo dziwka wszystko ma na swoim miejscu, jak trzeba." No i się widać tym przejęli, bo idę za jakiś czas, a oni do mnie: "Może i ty chcesz?" Położyli ją na parapecie, za nogi trzeba było tylko trzymać. Mówię: "Czemu nie, ale miejsce zajęte". Tamten powiedział, że zaraz kończy, ale nic z tego nie wyszło. Puścił ją, a ona poleciała głową w dół z rozkraczonymi nogami... Nie spuszczał wzroku ze stojącej dziewczyny. Oblizał wargi, a potem wytarł je rękawem. - Chciałbym znać człowieka - powiedział nagle Erwin - który ci z zimną krwią wpakuje w brzuch nóż. Żołnierz przeniósł wzrok z dziewczyny na niego i uśmiechnął się krzywo. - Postaram się być szybszy - powiedział. Odszedł. Erwin wyciągnął następnego papierosa i zapalił, ale znów natychmiast go odrzucił. Żołnierze skończyli pić, oddali kubki. Jeden z nich pchnął dziewczynę. Zniknęli w drzwiach wiodących do piwnicy. Potem rozległ się jej krzyk. Erwin przysiadł na jakimś schodku. Uświadomił sobie, że od przyjazdu do Warszawy minęło już dziesięć dni, podczas których cudem uniknął śmierci, a niewiele przybliżył się do celu swojej podróży. Chociaż nie raz wydawało mu się, że jest już blisko. Wtedy, gdy zrobili wyłom w pierścieniu powstańców otaczających siedzibę gubernatora. Wtedy na dobrą sprawę mógł pojechać. Mógł wsiąść w pancerny samochód razem z piękną panią von Leiden. I byłby już bardzo blisko, gdyby nie pech. Tym razem pech przybrał postać fotografa. Niemcy lubią upamiętniać zwycięstwa, lubią oglądać siebie na tle jeńców z podniesionymi rękami, na tle powieszonych, rozstrzelanych, spalonych... Golz też się fotografował. A i Schmidt także. Nawet ten z płaską twarzą dopominał się odbitek zdjęcia, na którym trzyma bohatersko na muszce czternastoletniego harcerza. No więc i wtedy znalazł się taki, który uwiecznił wielką chwilę uwolnienia, i Erwin musiał odejść. A pani von Leiden pojechała bez niego. "Prosiła, żeby pana pozdrowić, że czeka na wizytę, prosi na wielkie przyjęcie, gdy się to wszystko skończy." "A kiedy to się wreszcie skończy?" Powiedzieli mu: "Przecież muszą skapitulować lada chwila. Sam pan widzi". Widział. Piękna Hilda odjechała, a on został znów na łasce Golza i Schmidta. Jeszcze dzień, dwa... Dłużej tego nie będą w stanie wytrzymać. Stracił tak wiele czasu. Zrobić wreszcie, co trzeba, wyjechać, zapomnieć, wykreślić te dni z życia tak dokładnie, jakby ich w ogóle nie było. A teraz nie myśleć, nie zastanawiać się nad niczym, co się wokół dzieje. Do niczego się nie wtrącać. To były ich polskie straszne sprawy. On miał swoje. Monotonny, pracowity odgłos pogrzebowej pieśni został nagle zagłuszony czymś, co zerwało się obok. Erwin usłyszał przeraźliwe: "Banditen!" Zerwał się. W nagle powstałym zamieszaniu nikt nie zwracał na niego uwagi. Pobiegł razem z innymi. Razem z innymi chwycił spod muru czyjś karabin. Zawrócił. Tamci rzucili się w stronę bramy, on skręcił do piwnicy. Halina dawno wyzbyła się jakichkolwiek przeczuć, nigdy jej zresztą nic dobrego nie podpowiedziały. Dzień był jak wszystkie dotychczas, przejście ulicami równie trudne. Najgorsze było przejście przez Aleje. Może dlatego, że jedyne, że nie było żadnego wyboru i nim jednym można się było przedostać. Niemcy ostrzeliwali ulicę z gmachu BGK. Przez Aleje zrobiono teraz wykop, osłonięty dwiema barykadami. Wykop nie był głęboki, a barykada - ta właśnie od strony BGK - nie należała do najwyższych. Trzeba było przebiegać w pozycji schylonej z głową wtuloną w ramiona. Niemcy strzelali celnie - przebiegając tamtędy zawsze można było potknąć się o jakiegoś trupa. - Mam fantastyczną taśmę z drugiego dnia - trąbił jej do ucha Jeremi. Stali po stronie Kruczej i czekali, aż skończy się ruch z tamtej strony. Usiłowała tłumaczyć, że się jej bardzo spieszy, pokazała przepustkę, ale starszy pan regulujący ruchem nie uznawał wyjątków. - Pamiętasz, jeszcze wtedy Niemcy strzelali przede wszystkim do facetów, rzadziej do kobiet. Słowo daję, że to się dzisiaj wydaje prawie nieprawdopodobne. No więc stoję, trzymam kamerę, deszcz leje, patrzę, koło mnie jakiś facet zakasuje nogawki. Coś mnie tknęło. Biorę kamerę do oka, nakręcam i na niego. Facet zakłada płaszcz przeciwdeszczowy, otwiera parasolkę i drobnym kroczkiem, kolebiąc się w biodrach zasuwa przez jezdnię. Już prawie pod przeciwległym chodnikiem spada mu jedna nogawka. Słuchaj, zaczęli strzelać, tak że się prawie ciemno zrobiło. Nie wiedziałaś, co smugi deszczu, a co kule. Ale zdążył. Przeleciał. Puścili ich wreszcie. Biegli pochyleni. Kule jęczały zawiedzione, że trafiają tylko w barykadę. Halina pomyślała: "No, pierwszy raz udało się bez nieboszczyka", kiedy ktoś biegnący przed nią zatoczył się i upadł. Skorygowała więc: "Jednak nie", przeskoczyła trupa, jeszcze kilka kroków i była już na drugiej stronie. Jeremi stanął obok. - No to się udało - odetchnął. Jeremi chodził z Haliną często, a szum jego kamery doprowadzał ją do szału. Prawie tak samo jak jego nie kończące się komentarze. Milczał tylko wówczas, kiedy szumiała kamera. Dziewczyna ciągle miała nadzieję, że w Jeremim obudzi się sumienie, odłoży kamerę i wreszcie weźmie jak inni karabin. Ale sumienie w Jeremim spało, a on sam filmował wszystko: kolejki ochotników zgłaszających się do AK, wydawanie zup, organizowanie szpitali, pożary, trupy, groby, natarcia. "Halina - tłumaczył czasem - pamiętaj, gdyby coś się ze mną stało..." Przerywała mu wówczas mało delikatnym stwierdzeniem, że takich jak on diabli nie biorą, co przyjmował ze stoickim spokojem i mówił swoje: "Taśmy są schowane w piwnicy pani Wysockiej. Wie o tym tylko ona, ty i Wanda". A Halina znowu: "Tę idiotkę ogarnie któregoś dnia ciekawość, pójdzie do piwnicy i zajrzy. I wszystko ci wyświetli. Bardzo bym się z tego cieszyła". Jeremi uśmiechnął się wtedy i patrzył na nią oczami, z których cień sympatii, jaki pojawił się na początku, gdy spotkali się na Dworcu Pocztowym - wcale nie znikał. Przeciwnie, mogło się wydawać, że im bardziej Halina zmieniała się w wiedźmę, tym bardziej wyraz sympatii w jego oczach się pogłębiał. Stawali się parą coraz popularniejszą. Na widok Haliny rozglądano się w poszukiwaniu Jeremiego i odwrotnie, kiedy pojawiał się gdzieś Jeremi, odruchowo pytano o Halinę. Ludzie zresztą okazywali Jeremiemu znacznie większą wyrozumiałość niż Halina. Słyszała często: "Niech pan to sfilmuje, niech wszyscy się dowiedzą, jak to było naprawdę, bo nikt w to potem nie uwierzy". Czasami łapali go za rękaw i ciągnęli gdzieś, gdzie było "coś ciekawego", "coś dla pana", coś, co powinien uwiecznić. Biegał wszędzie, niezmordowany, głodny - jadali zresztą coraz rzadziej i coraz mniej - niewyspany, bo i na sen też było coraz mniej czasu. - Halina - zapytał kiedyś, gdy w przypadkowej piwnicy układali się właśnie do snu. - Gdzie jest twój chłopak? - Odczep się - odpowiedziała natychmiast. - Nie mam żadnego chłopaka, a żeby nie było niejasności, to i ty nim nie będziesz. - Szkoda - odpowiedział z galanterią. Halina warknięciem: "I nie odzywaj się do mnie", zakończyła indagację. Bezpośrednią. Bo kiedyś, gdy znów w czasie przejścia przez Śródmieście zahaczyli o "Złotą Papugę" - Jeremi wdzięcząc się i potrząsając kamerą niczym kolią z brylantów, wywabił Wandę na mały spacer, i Halina gotowa się była założyć, że nie sercowe kłopoty Wandy były przedmiotem tej gawędy. A gdy go potem zapytała, czy dużo się dowiedział, odparł z odcieniem smutku: "A gdybym ci powiedział, że więcej, niż sądzisz, i że to, czego się dowiedziałem, zgadza mi się z tym, co sam o tobie myślałem, uwierzyłabyś?" "Ani tak, ani nie - odparła natychmiast. - Guzik mnie to zresztą obchodzi." Z tym poszli dalej. Złapali ją właściwie trochę przez jej własne gapiostwo, trochę przez idiotyczne oszczędzanie czasu. Uznała, że skoro tak długo trzymali ich przy barykadzie w Alejach, to teraz trzeba wykorzystać każdą chwilę. No i władowała się na ziemię niczyją mimo gwałtownych protestów Jeremiego, który wołał za nią: "Gdzie się pchasz, idiotko..." Odwróciła się, żeby postukać palcem w czoło, no i w chwilę potem była już w ich rękach. A kiedy podnosiła swoje do góry, miała mściwą satysfakcję, że oto stanie się takim wspaniałym obiektem filmowym dla Jeremiego. Taśma zatytułowana: "Złapanie łączniczki". Miała prawie ochotę odwrócić się jeszcze raz i zawołać: "Filmuj, człowieku, masz jedyną okazję w życiu. Będę się ruszać na tej twojej taśmie jeszcze długo potem, kiedy strawią mnie robaki". Wprowadzili ją w bramę jakiegoś całego jeszcze domu. Potem oficer, który wyszedł naprzeciw niej, zapytał, czy jest łączniczką. Nie odpowiedziała. Ani na pierwsze pytanie, ani na jego powtórzenie. Kiedy zaczął ją bić po twarzy, jeszcze raz pomyślała, że Jeremi powinien to sfilmować, potem poczuła w ustach krew. Miała nadzieję, że w tym upale Niemiec się szybko zmęczy. Może wcześniej, nim ona upadnie. Wtedy na pewno zaczęliby ją kopać. Ręka była lepsza niż but. Zmęczył się rzeczywiście, przestał. Wzięli ją pod ramiona i pociągnęli na podwórze. Karabiny stały poopierane o ścianę oficyny. Żołnierze popijali kawę. Każdy tu miał swój karabin. Z daleka słyszała strzały mówiące o walce, a nieco bliżej - równo, cyklicznie odmierzane salwy. Żołnierze skończyli pić kawę i popchnęli ją na klatkę schodową. Potem w dół. Przewróciła się i stoczyła ze schodów. Krzyknęła, a oni roześmieli się. Usiedli na najwyższym stopniu schodów i zaczęli jeść suchary. Wstała i oparła się o drewniane drzwi jednej z piwnic. Wypluła krew i ząb. Kieł. Nie należy się uśmiechać. Nie będzie zresztą pewnie wiele okazji. Poprawiła włosy. Pomyślała, że zaczyna się rzecz równie okrutna jak to, co nastąpi potem. Czekanie. Kiedyś w czasie okupacji była już w ich rękach, ale wtedy wyszła. No tak, ale wtedy był ktoś, kto gotów był zrobić wszystko, aby się jej nic nie stało. Na dziś już go zabrakło. Los rozdzielał nieszczęścia szczodrą ręką, wskazywał na wielu, któregoś dnia wskazał i na niego. Zamknęła oczy. Nogi jej słabły, w głowie kręciło się, w ustach miała ów metaliczno-mdlący smak krwi. Wtedy powtarzała uparcie podczas śledztwa: "Jeździłam, żeby przywieźć coś do jedzenia". Tutaj nie ma żadnych wykrętów. "Mój Boże - pomyślała z rozpaczą - zawsze broniłam się przed wiedzeniem czegokolwiek, a teraz tyle wiem." Usłyszała nagle jakieś zamieszanie. Zbliżyły się strzały, głosy. Dwaj pilnujący ją żołnierze poderwali się. Głosy narastały, zlewały się w jeden krzyk, który nabrał wreszcie wyrazu, przekształcił się w przeraźliwe: "Banditen!" Skoczyła w głąb piwnicy, zanim jeden z pilnujących zdążył podnieść karabin. Kule przedziurawiły drewniane drzwi. Usłyszała przekleństwo. A potem znowu strzały i czyjś jęk. I nagła cisza. Cisza tu - w piwnicy. Na zewnątrz - kotłowanina ciągle narastała. Bała się ruszyć. Usłyszała kroki i pytanie: - Gdzie pani jest? Zdecydowała się, wyszła. Na schodach stał cywil. Trzymał w ręku karabin. Za nim leżeli ci dwaj. Cywil jeszcze niedawno rozmawiał z Niemcami, ale Halina była ostatnią istotą na ziemi, którą by takie sprawy były w stanie zadziwić. Schyliła się, podniosła jeden z karabinów i oba pistolety. Drugi karabin wskazała tamtemu: "Pan bierze!" Wziął. Wbiegli na piętro. Wyjrzeli. Podwórze było puste: Odgłosy walki dochodziły z ulicy. Stali długą chwilę w milczeniu obok siebie z karabinami opartymi o parapet. W pewnej chwili on spojrzał na nią, po czym powiedział: "Może ja wezmę jeden pistolet, pani jest ciężko". A ona odpowiedziała grzecznie: "Właściwie, jeśli panu to nie będzie przeszkadzało, to proszę!" Wziął. Stali dalej. Potem on zapytał: "Co robimy?" Odpowiedziała: "To zależy, kto tu przyjdzie". A on: "A jeśli Niemcy?" "Może po dachu?" - odpowiedziała pytaniem. W kilka minut później rzeczywiście znaleźli się na dachu. - A wie pani, dokąd iść? - zapytał nie wiedzieć czemu szeptem. - Pewnie, że wiem. Doczołgali się do skraju dachu i przedostali na następny. Stwierdził, że poobcierał sobie skórę na rękach. Ciągle miał wrażenie, że postawi jakiś nieostrożny krok i spadnie. Pistolety wydawały się nieznośnie ciężkie i utrudniały tę wędrówkę. - Zlecimy stąd na łeb - mruknął. Odwróciła do niego na moment twarz - ładną, uśmiechniętą nagle, bardzo dziewczęcą - i powiedziała: - No to się trzymaj! Dachówki były jednocześnie śliskie i ostre, raniły dłonie i groziły zjechaniem w dół. Poczuł, że się poci, zatrzymał się i wytarł czoło. Dziewczyna zawołała natychmiast: - Nie wolno stać. Dalej, dalej! Zaklął. Raz i drugi. Dla przyzwoitości zrobił to po węgiersku. Dziewczyna zachichotała. Miał niekłamaną ochotę wstać i spojrzeć z góry na miasto, ale zanim to zrobił, usłyszał: - Szykujemy się do skoku. Następny dom był niżej na szczęście tylko o jedno piętro. Skoczyli. Po dachu, na którym byli poprzednio, posypały się strzały. Biegli teraz od komina do komina, dach był szczęśliwie nieco mniej stromy niż dwa poprzednie. Kiedy dopadł do kolejnego komina, wydusił z siebie: - Czy wie pani chociaż, jak się stąd wydostaniemy? - Oczywiście - uśmiechnęła się. - Zrobimy z dwóch chustek do nosa spadochron i skoczymy w dół. Tylko pewnie nie mamy ani jednej chustki... - Zawsze jest pani w takim humorze? - Tylko w takich chwilach. Od strony Woli nadlatywały samoloty. Erwin poczuł nieznośną suchość w ustach. Pomyślał tępo: "Zastrzelą nas tu jak kaczki". Biegł teraz przed siebie na oślep. Warkot samolotów zdawał się być tuż... Następny dom był w gruzach. Schodzili zsuwając się po postrzępionych krawędziach murów. Nagły wstrząs zrzucił ich w dół. Rozsypały się cegły. Erwin poczuł silne uderzenie w głowę. W chwilę potem resztki murów, po których zsuwali się, rozpadły się od podmuchu. Ogarnęła ich ciemność. Kiedy warkot samolotów ścichł, Erwin z dużym trudem uniósł się najpierw do pozycji klęczącej, a potem, po kilku nieudanych próbach, stanął. Dziewczyny w pobliżu nie było. Dopiero po długiej chwili zobaczył, że usiłuje wygramolić się spod warstwy gruzów. Chciał jej pomóc, ale nie był w stanie zrobić kroku. Wydostała się sama, szara jak jej sukienka. - Żyje pan? - zapytała. - Chyba tak - odpowiedział niepewnie. Chwiejąc się podeszła do niego. Lewy policzek miała zakrwawiony, krew zmieszała się z pyłem i tworzyła obrzydliwą, ciemną maź. Jedna z oficyn domu, po dachu którego tu biegli, była zawalona. Kiedy wreszcie zdołali wydostać się na ulicę, Erwin zobaczył na świeżych gruzach rojowisko ludzi: z kilofami, łopatami, gorączkowo, szybko, rozgarniających zwalone cegły. Ktoś wołał: "Tu! Tutaj ktoś jest! Słyszę go!" Na ulicy leżały dwie sztywno wyciągnięte postacie. Zapytał: - Wszystkich odkopujecie? Wykrzywiła twarz w czymś, co miało chyba oznaczać uśmiech. - Mój Boże - odpowiedziała. - Kogo się da! Ktoś obok Erwina zawołał: - Człowieku, pomóż! Spod cegieł wyglądała czyjaś ręka. Leżący przywalony był olbrzymim blokiem. Erwin chciał powiedzieć, że nie na wiele się przyda, że sam ledwie trzyma się na nogach, ale kiedy zobaczył, że dziewczyna przymierzyła się do ciężaru razem z innymi dołączył się i on. Człowiek już nie żył. Wydostali go i ułożyli obok tamtych dwóch. - Chodźmy - powiedziała dziewczyna - bo nigdy nie dojdziemy. - Dokąd? - zapytał. - Do swoich, na Starówkę. Tej samej nocy opuszczały Wolę ostatnie oddziały powstańcze. Pierwsi odjechali samochodami ranni. Nie wiadomo dlaczego Ania zawaliła sprawę i mały Jędrek Łukowiecki nie znalazł się w żadnym z wozów. "Zapomnieliście już o nim, do diabła?" - irytował się Stef, choć wiedział, że w tym zamieszaniu można było zapomnieć nie tylko o jednym rannym. Od rana trwał nieprzerwany ogień. Piechota niemiecka nacierała ze wszystkich stron, wspierana przez czołgi, samoloty, działa szturmowe. Wieczorem padł rozkaz odwrotu na Stare Miasto. - Gdzie? - nie usłyszał Stef. - Na Stare Miasto! - wrzasnął Filip. - Więc nie do Puszczy? - Człowieku! - wybuchy zagłuszyły słowa Filipa, podniósł więc głos jeszcze wyżej: - Wysłali kogoś na rozpoznanie. Wrócił i powiedział, że wyjście do Puszczy zwartą grupą jest niemożliwe. - I to już nieodwołalne? - A czym się chcesz dłużej bronić? Tak więc, pierwsze pojechały te zdobyczne samochody z rannymi, a potem ruszyli oni. Filip wściekł się, kiedy zobaczył nosze z Jędrkiem. "Jak my go będziemy taszczyć?", a Stef odpowiedział natychmiast: "Tak samo jak tych, którzy oberwą w czasie drogi". Rozkaz odwrotu jakoś dotychczas w pełni do niego nie dotarł. Nawet wówczas, kiedy już wycofywali się pod nieprzerwanym ogniem, zdawało mu się, że to tylko na jakiś czas, że zatrzymają się w pobliżu, zbiorą siły, uderzą, wrócą. Jak wielekroć wracali na utracone pozycje. Zatrzymali się jednak dopiero w gruzach getta. Zatrzymali się, obejrzeli za siebie. Budynki, w których się bronili - płonęły. Wtedy dopiero Stef pojął, że nie mają powrotu, że tym razem odeszli już stamtąd naprawdę i że razem z ich odejściem Wola przeszła już całkowicie w ręce Niemców. Miał ochotę płakać. I wstydził się tego, że w tym hełmie i mundurze - mógłby szlochać jak małe dziecko. Ania z Michałem nieśli nosze. Położyli je teraz na jakimś względnie równym zwalisku gruzów. Ania otarła ręką czoło. Pozostał na nim długi, ciemny ślad. Stef pomyślał z rozpaczą: "To przeze mnie. Przeze mnie jest teraz tutaj, zamiast gdzieś w bezpiecznym miejscu pod skrzydłami mamy". Wprawdzie nie umiał już sobie wyobrazić, gdzie może być to bezpieczne miejsce, miał jednak nadzieję, że gdzieś przecież musi być i że tam właśnie powinna być Ania. Przykucnęła teraz obok noszy. Jędrek otworzył oczy. Wyszeptał: - Brońcia. - Każdy - powiedziała Ania - wzywa w takim momencie matkę. Było coś w jej głosie, co skłoniło Michała do pytania: - A co? On nie ma matki? - Nie ma. - Zginęła? - Żyje. I może nawet ma się dobrze. Czoło pochodu ruszyło i Ania poderwała się. Nosze powędrowały w górę. Michał obejrzał się za Wroną: - Panie poruczniku, wszystko w porządku? Wrona machnął tylko ręką. Ruszyli. Za nimi płonęły domy. Wokół rozciągała się kamienna pustynia getta. Stef dowlókł się do noszy. - Jędrek. - Daj mu spokój - poprosiła Ania. - On jest nieprzytomny. Nic nie zrozumie. Nie zwrócił na to uwagi. Mówił dalej schrypniętym, starczym głosem: - Jędrek, słuchaj: idziemy na Starówkę. Rozumiesz? Na Starówkę. Tam jest Andrzej. On cię postawi na nogi. On... Urwał. Wlekli się, śmiertelnie zmęczeni i wyczerpani. Stef obejrzał się raz jeszcze. Czerwień i dymy rozszerzyły się. Przyrzekł sobie, że więcej już się oglądać nie będzie. Szli po gruzach i kamieniach, po pogrzebanych tam ludziach i rzeczach, nadziejach i marzeniach. Szli ciężko, wolno, przygarbieni ponad wiek i ponad ludzką miarę. Ale kiedy wyrosły już przed nimi mury Starego Miasta - wyprostowali się, ściągnęli do tyłu ramiona. Podnieśli głowy, wyrównali szeregi. I któryś nawet zaczął: "Hej, chłopcy, bagnet na broń..." a reszta podjęła: "Długa droga daleka przed nami..." Światło odbijało się w całych jeszcze gdzieniegdzie szybach. Na domach powiewały biało-czerwone sztandary. "...Mocne serca, a w ręku karabin..." Ściskając te karabiny, do których zabrakło amunicji, obrońcy Woli wmaszerowali w ulice Starówki. Raport nr 10 Czwartek, 10 sierpnia, godz. 22.15 Rozruchy trwają. Akcja specjalna, skierowana przeciw ludności cywilnej, została w zasadzie wstrzymana, zgodnie ze słusznym skądinąd stwierdzeniem, że "mamy więcej jeńców niż amunicji". Przejściowy obóz, przed masowym ewakuowaniem ludności, zorganizowany został w kościele Św. Wojciecha przy ul. Wolskiej. Dzisiaj udało mi się tam być. Od 5 sierpnia zresztą obóz jest prowadzony przez naszych ludzi (dotąd był w rękach żandarmerii polowej). Praca ogromnie ciężka. Kościół zbudowany na wzór gotycki mieścił dzisiaj około pięciu tysięcy osób. Komenda obozu w plebanii, dom położony obok przy ul. Sokołowskiej - przeznaczony na więzienie śledcze. Prowadzenie przesłuchań niesłychanie żmudne, wymagające ogromnej wytrzymałości, przesłuchiwani często giną w czasie śledztwa, które - w takim przypadku - prowadzone jest na darmo. Do wnętrza kościoła trudno wejść. Straszliwy zaduch, który powoduje brak wody i załatwianie wszelkich potrzeb na miejscu. Ciągła obawa wybuchu epidemii, która mogłaby atakować i naszych ludzi. Chorzy, położnice, małe dzieci - wszystko razem. Utrzymanie porządku jest prawie niemożliwe, dlatego wydaje się słuszne, żeby słabszych, chorych, starców likwidować na miejscu. Po całej Woli wałęsają się jeszcze żołnierze brygady SS-D, którzy - niewątpliwie znakomici do wykonywania wszelkiego rodzaju zadań specjalnych - jako żołnierze zasługują na kulę w łeb. Widziałem ich w bramach zrujnowanych lub palących się domów, pijanych, rabujących. Na wszelki wypadek starają się strzelać do każdego, nie bacząc, kto to jest. Typowym przykładem ich nieodpowiedzialności było zastrzelenie przez któregoś z tych ludzi znakomitego specjalisty chorób płucnych, profesora Z. w szpitalu wolskim. Oczywiście wiadomo było, że chorzy i personel mają być rozstrzelani, ale ten profesor w żadnym przypadku nie powinien był zostać zabity. W stosunku do winnego nie wyciągnięto jednak żadnych konsekwencji. Według zaleceń na terenie Woli rozpoczęło prace specjalne Kommando. Jego akcję oblicza się co najmniej na tydzień. "Ef 42" Siedział w kącie pokoju, skulony, z brodą podpartą na zwiniętych rękach. Pokój raz po raz napełniał się dymem, ale Erwin zdawał się nie zwracać na to uwagi. Przypatrywał się Halinie, która siedziała tuż przy oknie - dawno pozbawionym szyb, i tej drugiej dziewczynie o twarzy porcelanowej lalki, która pracowicie obmywała policzek Haliny: Przypatrywał im się uważnie, badawczo, jak przypatrywał się wszystkiemu, co go tu otaczało. Zdawał sobie w pełni sprawę z kłopotu, jaki im sprawił. Znaleźli przy nim te papiery, nie mogli ich nie znaleźć. Ale za nim przemawiał fakt uratowania tej dziewczyny. Jak by na to nie patrzeć, żyła i wróciła dzięki niemu. A więc mieli jakieś zobowiązania, a jeśli już nie zobowiązania, to chociaż wątpliwości. - Wyszedł we wtorek - powiedziała nagle ta z twarzą porcelanowej lalki. - Powiedział, że ma coś załatwić. Dlaczego nic nie mówisz? - Tylko nie zacznij płakać. - Ale to przecież niemożliwe, żeby on... - Wybij sobie z głowy słowo "niemożliwe". Zahuczało. Posypał się tynk, drzwi otworzyły się. Do pokoju wpadł chłopiec w zielonym, harcerskim mundurze. Przez ramię miał przewieszoną torbę, w ręku jakąś kopertę. - Pseudonim Pralinka, to tutaj? - zapytał. - Daj. - Do rąk adresata. - O rany! - zirytowała się Halina. - To nie meldunek ani rozkaz, tylko pewno list od żony. Dla twojej przyjemności chłopaka z barykady wzywać nie będę. - To ja pójdę do niego. - Aha, żeby cię ustrzelili. Spojrzał na nią z politowaniem i doświadczeniem swoich dwunastu lat. Stuknął butami, zasalutował i już go nie było. - Przepraszam - zapytał Erwin. - To dziecko to kto? Spojrzały na niego. W ich oczach było wyraźne zdumienie. - Dziecko? - zapytała Halina. - Znaczy... ten chłopiec? - Tak... - To poczta harcerska. Coś w rodzaju listonosza. Ludzie muszą się porozumiewać, więc harcerze zorganizowali pocztę. - Dziękuję. Rąbnęło znowu gdzieś blisko. W pokoju zrobiło się ciemno. Halina wstała. - Na mnie czas - i do Porcelanowej: - Nie martw się. Z Andrzejem różnie bywa. Wracał z dziwnych miejsc. Może i teraz wróci. Tylko nie płacz. Od drzwi spojrzała na Erwina. W jej wzroku było wyraźne wahanie i niepewność, którym się wcale nie dziwił. Przez chwilę wydawało mu się, że coś chce powiedzieć, ale zapewne rozmyśliła się, bo kiwnęła tylko głową i wyszła. - Może pan głodny? - zatroszczyła się Porcelanowa. - A wy macie jeszcze coś do jedzenia? - zapytał. - Jeszcze mamy. - To, jeśli zgłodnieję, poproszę. Na razie nie mogę. Muszę się chyba przyzwyczaić. Zdawała się to rozumieć. Powiedziała, że tak, że rzeczywiście trzeba się przyzwyczaić. - Mówią na mnie Luna - przedstawiła się. - A na mnie Erwin. - To niemieckie imię? - Nie, proszę pani. Ja nie jestem Niemcem. A imię jest węgierskie. Ale ja także nie jestem Węgrem. - Więc kim pan jest? - Czy sądzi pani, że zawsze łatwo odpowiedzieć na takie pytanie? Patrzyła na niego tym razem nie rozumiejąc. Powiedziała: - Sądziłam, że tak. Drzwi znowu się otworzyły. Czarnowłosa dziewczyna o krótko przyciętych włosach wprowadziła chłopca. Szedł chwiejąc się i zataczając jak pijany. Dziewczyna ciągnęła go bezlitośnie, w pokoju prawie z pasją popchnęła go pod ścianę. - On myśli - wybuchnęła - że mam siłę tak z nim walczyć. Idiota! Chłopak stał oparty o ścianę. Pod warstwą kurzu trudno było dostrzec jego twarz. W tej chwili wyciągnął przed siebie ręce. - Krystyno, królowo, światło moich oczu - powiedział - w której jesteś świata stronie? Jak Boga kocham, prawie nic nie widzę. Nie da się ukryć, że jestem ślepy jak kret, który wyszedł na powierzchnię ziemi. Osunął się po ścianie w dół i usiadł na podłodze: - Jak Boga kocham - powtórzył - przecież ja nie będę w stanie nic zrobić. To jest świetny kawał. Będą musieli brać mnie za ręce, stawiać, mówić: dotknij, Smutny, patrz, tu jest karabin, tam lufa, tu cyngiel... Teraz możesz strzelać, tylko pamiętaj, niech ci ręka nie drgnie, bo tu obok, niedaleko są swoi. - Ale oczy - powiedziała ze strachem Luna. - Smutny, oczy przecież masz całe. - Nie - zaprzeczył - zawsze ich miałem tylko jedną trzecią. Dwie trzecie nosiłem dodatkowo. - Kropnęli w pewnej chwili tak - wyjaśniła ta, która przyszła - że część barykady poleciała, jakby zrobiona z pierza. A potem spadła na Smutnego. Myślałam przez chwilę, że już po nim. - Dobrze myślałaś - wtrącił Smutny. - Idealnie myślałaś. Już po mnie. Bo, z przeproszeniem twoim, co komu po żołnierzu, który własnego guzika u portek bez okularów zobaczyć nie potrafi. - Idź spać - poradziła Krystyna. I do Porcelanowej tonem wyjaśnienia: - Jest na barykadzie od Szesnastu godzin. A Smutny natychmiast: - Pozwól sobie zwrócić uwagę, najmilsza królowo, że użyłaś złego czasu: był na barykadzie. Kolejny wybuch rzucił ich na ziemię. Erwin poczuł dotkliwy ból w prawym ręku. Kiedy tuman kurzu opadł, Smutny zapytał: - Wszyscy żyją? Ile nas było? Odliczyć! Porcelanowa nałykała się kurzu i kasłała. Patrząc na Krystynę powiedziała nagle: - Pozamieniamy się niedługo w Mulatki. Rzuciła ostrożne spojrzenie w kąt, w którym siedział Erwin, i zapytała: - Czy już pan zgłodniał? Potrząsnął przecząco głową. Chciał ją o coś zapytać, ale spostrzegł, że ta trójka ludzi nagle zamarła w pełnym napięcia oczekiwaniu. Z daleka dochodził gwar, z każdą chwilą potężniejący, krzyki były coraz bliższe, coraz mocniejsze. Najpierw ta czarna dziewczyna wybiegła, potem ta druga. - Wola idzie - powiedział chłopak bez okularów, przeżegnał się i także wyszedł, wyciągając dla pewności ręce przed siebie. W końcu i Erwin wstał ze swego kąta, zatrzymał się w progu. Już byli, już się witali. Czarnowłosa Krystyna płakała, przytulając do siebie chłopca w niemieckim mundurze i hełmie, spod którego wyglądała dziecinna jeszcze twarz; dziewczyna o jasnych warkoczach, zwiniętych wokół głowy w grubą koronę, dźwigała z kimś nosze, na których leżało dziecko: było w niemieckiej, zbyt wielkiej kurtce; przyciskało do siebie hełm i zagryzało wargi, by nie jęczeć. - Stef - płakała Krystyna - Stef, jak to dobrze że jesteś... Porcelanowa krzyknęła: - Nie rozczulaj się, Kryśka. Niech przygotują dla nich trochę zupy, coś gorącego, cokolwiek mają. Kiedyście ostatni raz jedli? Stef potrząsnął przecząco głową. Nie pamiętał. - Spać - powiedział stojący obok Filip. Niektórzy posiadali na chodniku, pod murami. Pokładli nosze z rannymi, poprawiali bandaże. Krystyna wciągnęła Stefa do pokoju. Erwin wszedł za nimi. Za sobą usłyszał nagle przeciągły cienki okrzyk: - Brońcia! Stef odwrócił się i zawołał: - Wnieście go tutaj i zawołajcie Andrzeja, niech coś z nim zrobi... - a potem poskarżył się: - Ciągle woła tę Broncię. A skąd ja mu ją wezmę? Erwin usiadł w swoim kącie. Stef mówił: - Urządzili go tak w czasie ostatniego natarcia. Słuchajcie, on sam, jeden, trzy czołgi im załatwił. No i przy tym ostatnim... Tylko że on wtedy nie miał już butelek z benzyną. Już tego nawet brakowało. Wszedł Tadeusz, wyciągnął rękę do Stefa. - Cześć - powiedział. Stef stał przed nim. Mały, chudy, w za dużym mundurze. - Panie kapitanie - zaczął. Głos mu się łamał i drżał, stał się nagle cienki i wyraźnie chłopięcy. - Panie kapitanie - powtórzył - wszyscy mogą potwierdzić to samo, co powiem. To nie my. My byśmy nie oddali. My byśmy tam jeszcze mogli być długo, ale... z czym? - wyciągnął przed siebie ręce. - Baliśmy się tego rozkazu - podchwycił Filip - wiedzieliśmy, że musi nadejść. Byliśmy już prawie okrążeni. Ta droga odwrotu kosztowała chyba tyle, ile cały okres na cmentarzach. - To nie nasza wina, panie kapitanie, słowo honoru, my byśmy obronili. Gdyby cokolwiek broni... - po twarzy Stefa, ledwo widocznej pod wielkim hełmem, płynęły łzy. - Brońcia - wołał znów ten mały na noszach. - Ciągle nieprzytomny - powiedziała dziewczyna w koronie. Stef wytarł rękawem twarz. - Zawołajcie Andrzeja, niech coś zrobi. Zapadło milczenie. Stef usiadł, zdjął hełm. - Kryśka - poprosił - powiedz Andrzejowi... Nie ruszyła się. Nikt nic nie mówił. I Stef wreszcie zrozumiał. Przenosił kolejno wzrok z Krystyny na Tadeusza... Milczeli. Więc odpowiedział sam sobie i były to równocześnie odpowiedź i pytanie: - Andrzej...? - Rannych do szpitala w szkole - zarządził Tadeusz. - Reszta zjeść coś i spać. Odwrócił się i wyszedł. Wynieśli za nim nosze. Smutny osunął się na swoje miejsce pod ścianę, Krystyna stanęła przy oknie, Luna znalazła na podłodze bandaż i zaczęła go zwijać. Drzwi otworzyły się i wszedł ktoś znowu: - Widzisz, królowo - zwrócił się do Krystyny Smutny - ty rzuciłaś okiem i wiesz już, kto przekroczył próg. A ja mogę długo patrzeć i zgadywać. Taka jest różnica między nami. Niby drobiazg, prawda? - A temu co znowu? - zainteresował się przybyły. - Pralinka! Dlaczego zszedłeś ze stanowiska? - poderwał się natychmiast tamten. - Tobie nie będę się tłumaczył! Krysiu - zwrócił się do czarnej, z krótko obciętymi włosami - chcę wódki. - Zwariowałeś? Nie mam. - Nie wierzę. Musi się coś znaleźć. Musisz mieć. Krysiu, zrozum, dostałem list, o tu, zobacz... Weź, czytaj. Tu, o tu. No, co tu jest napisane? Wetknął jej w rękę pomiętą, zabrudzoną kartkę. Rzuciła na nią okiem, a potem przeniosła wzrok na chłopca. - Pralinka - powiedziała miękkim, serdecznym głosem - strasznie się cieszę. - Przeczytaj, proszę cię. Głośno. Podniosła kartkę do oczu. Głos jej lekko drżał, kiedy czytała: "Kochany. Sama nie wiedziałam, czy mam ci o tym napisać, czy lepiej nie. Ale myślę, że powinieneś wiedzieć. Może ci będzie ciężej, może lepiej, nie wiem. Mama mówiła: nie zawracaj mu teraz głowy, ma ważniejsze sprawy. Ale, ja myślę, że nie ma chyba ważniejszej niż ta, która się zdarzyła. I dlatego postanowiłam, że ci o tym napiszę. Będziemy mieli dziecko." W tym momencie Erwin wstał. Miał zmienioną, szarą twarz, zrobił krok naprzód, a potem miękko osunął się na podłogę. - O rany - zdumiał się Pralinka - zemdlał! Raport nr 11 Piątek, 11 sierpnia, godz. 21.20 Rozruchy trwają. Według uzyskanych przeze mnie informacji główna nasza siła leży w możliwości rozprawienia się z każdym z rejonów powstańczej walki oddzielnie. Nie wiem jeszcze, dokąd będzie skierowany następny atak, natomiast długotrwały, ponad miarę, bój na Woli wykazał niezbicie, że powstania - ulegam ogólnie panującej obsesji i to, co trwa od jedenastu dni, nazywam powstaniem - w żadnym przypadku nie uda się zgnieść za tzw. jednym zamachem i dotychczas stosowanymi metodami. "R-4"'twierdzi, że do walki trzeba włączyć rzeczywiście pełnowartościowe siły. "Ef 42" Noce spędzali na Sokołowskiej, rano wychodzili do pracy. Zbierali trupy, układali je w stos, polewali benzyną i podpalali. Mieli stosy niewielkie, zrobione na podwórzach kamienic, złożone tylko z mieszkańców, i mieli stosy zbiorowe, tysięczne. Zastanawiali się, po co tych ludzi z walizkami prowadzono tak daleko, zamiast rozprawić się z nimi na miejscu. Mieli kiedyś stos, na wierzchu którego położyli starca: ciągle jeszcze trzymał w rękach kawałek drzewca z białą flagą. Tego dnia rano nastąpiła jednak zmiana. Andrzeja obudziły jakieś głosy, wstał i wyjrzał przez okno: Na ulicy zobaczył grupę ludzi podobną ich grupie. Towarzyszyło jej także dwóch Niemców. Jeden z nich na widok Andrzeja stojącego w oknie wyciągnął rękę z rewolwerem. Andrzej nie cofnął się, Niemiec rewolwer schował. Miał charakterystyczną, płaską twarz. - Co się stało? - zapytał chłopak. Andrzej nie odpowiedział. Ogarnęło go nieokreślone uczucie niepokoju. Obejrzał się. Chłopak siedział, twarz miał wykrzywioną strachem. Inni jeszcze spali. - Połóż się - powiedział Andrzej. - Nic się nie dzieje. Wrócił na swoje miejsce, popatrzył na śpiących. Leżeli pokotem, zmęczeni, głodni, wyzbyci nadziei. A on za nich odpowiadał. Ale co mógł dla nich zrobić poza odwlekaniem wykonania wyroku? To jedno, co mógł właściwie zrobić. Wstał, rozkazał chłopakowi: - Siedź i nie ruszajcie się stąd, dopóki nie wrócę. Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Obaj jego Niemcy byli już na dole, obaj odruchowo sięgnęli po pistolety. Andrzej uśmiechnął się. - Panowie - powiedział. - Wiadomo przecież, że nie ucieknę, ani ja, ani inni. Jesteśmy w waszych rękach. Od was wszystko zależy. Podkreślił ostatnie zdanie. - A swoją drogą - dodał - długo to powstanie trwa. - Długo - westchnął starszy. Słychać było wyraźnie pokrzykiwania tamtych nowych. - Nowa grupa - zauważył Andrzej. - No cóż, roboty wystarczy dla wszystkich. Starszy odwrócił głowę, zajął się obserwowaniem promieni słońca, załamujących się w kawałku szyby w przeciwległym domu. - Chyba - Andrzej postanowił wydobyć z nich, co się da - że jesteśmy już niepotrzebni. Zrobiliśmy swoje. Tak jak i wy. A powstanie... - Skończy się za parę godzin - powiedział młodszy. - Ono, zdaje się, w ogóle miało trwać kilka godzin. W oczach Niemców zobaczył nienawiść, ale nie cofnął swojego spojrzenia. - W ogóle miało trwać parę godzin - powtórzył uparcie - a ile już się ciągnie? - Prawie dwa tygodnie - powiedział młodszy tonem, jakby sam sobie nie wierzył. - No właśnie. Ale kto może wiedzieć, ile czasu jeszcze potrwa? Może jesteśmy już niepotrzebni, może i wy tutaj także jesteście już niepotrzebni... Ale myślę, że wiele od was zależy. Tu jest bezpiecznie. A tam... Nie skończył. Powoli odwrócił się i poszedł na górę. Nie obejrzał się, choć czuł na sobie ich wzrok. Kiedy wrócił, w pokoju już był gwar. Pobudzili się, powstawali. - Słuchajcie - mówił jeden. Mówił niewyraźnie, trzymał się jedną ręką za twarz. Bolał go ząb. - Słuchajcie - powtórzył - całą noc nie spałem przez ten cholerny ząb, zastanawiałem się, dlaczego postępujemy jak barany. Jak stado baranów. Przecież nawet bez broni... Nas jest tylu, Niemców tylko dwóch. Obstąpili go, słuchali, chłonęli każde jego słowo. Bagażowy zobaczył w pewnym momencie Andrzeja stojącego w drzwiach, i dał ostrzegawczy znak tamtemu. Popatrzyli chwilę na siebie i tamten musiał wyczytać coś niedobrego w oczach Andrzeja, bo wyciągnął w jego stronę rękę i krzyknął: - To on! On zrobił z nas stado baranów. On z tymi Niemcami rozmawia, on nas pilnuje, prawie tak samo jak tamci! Zapadła cisza. Z dołu ciągle dochodziły pokrzykiwania nowych Niemców. Grupa skazańców patrzyła teraz na Andrzeja. Odsunął się od drzwi: - Proszę - powiedział - idźcie. Załatwcie tych dwóch. No proszę - podniósł głos. - Na co czekacie?! Nie ruszyli się, wiedzieli tak jak i on, że to nie byli tylko ci dwaj Niemcy. Niemców było pełno naokoło. Jechały posiłki, wracali ranni, włóczyli się pijani i byli jeszcze ci, którzy pracowicie podpalali domy. Te, które ocalały, a które także musiały zginąć... Przed chwilą pełni wrogości i chętni do czynu, jakiegokolwiek, sprężeni i gotowi na wszystko teraz opadli z sił. Chłopak kiwał miarowo głową w przód i w tył. Powiedział nagle: - A matka tak płakała, jak szedłem, tak płakała. Synku, mówiła, ja się tak boję, że nie wrócisz. O rany, po co ona to powiedziała? Siwy jęknął gdzieś z kąta: - Panowie, niedobrze mi, ja chyba jestem chory. Był bardzo blady, na całej twarzy widać było błyszczące krople potu. - Panowie - skarżył się - ja już nie mogę, nie mam siły. Te trupy są ciągle wokół mnie... Ja bez przerwy widzę tylko trupy. Andrzeja głosy Niemców, znane już i te obce, zwabiły do okna. - Dobra to była matka - kiwał się żałośnie chłopak. - Tylko że zawsze wszystko wywróżyła. Co powiedziała, to się stało. Jak ojciec na akcję poszedł, to też, zobaczysz, mówiła do mnie, że nie wróci. A ja mówię: czego kraczesz, a ona, że nie kracze, czuje, że nie wróci. I faktycznie nie wrócił. No to jak ja wychodziłem, to ona też, że nie wrócę. No i po co ona to powiedziała? I Siwy: - Słuchajcie, coś jest nie tak. Patrzę na was, a widzę trupy. Zamykam oczy, widzę trupy: układam je w stosy, otaczają mnie, zwalają się na mnie, rosną. Panowie... ratujcie, panowie. Bagażowy rozpoczął wędrówkę wzdłuż ścian, Niemcy na dole kłócili się. Nowa grupa stała w bramie. - Panowie - jęczał Siwy - jestem chory. Oni mnie zabiją. Kłótnia na dole przybrała na sile. Trwała jeszcze jakiś czas, a potem starszy z Niemców i ten o płaskiej twarzy gdzieś odeszli. Andrzej także odszedł od okna. Przywołał do siebie Bagażowego i jeszcze jednego. - Trzeba zrobić nosze - powiedział. - Pamiętajcie, nie ruszamy się bez niego. - Ruchem głowy wskazał na Siwego. Kiwnęli głowami. Minęła godzina, zanim obaj Niemcy wrócili. Andrzej widział z góry, jak podali sobie ręce, widocznie całkowicie już pogodzeni. Potem usłyszał wezwanie, żeby schodzić. Zeszli, ustawili się w szeregu jak zwykle, potem dołączono do nich tamtych, tę nową grupę, i opiekunów mieli już czterech. Ale żaden z tych czterech nie dawał ciągle znaku do wymarszu. Wiedzieli dlaczego. Na końcu ich grupy były nosze, a na noszach leżał człowiek. Niemcy patrzyli na niego, milczenie przedłużało się, strach rósł. Czekali jedni i drudzy. Pierwszy odezwał się ten o płaskiej twarzy. - No, długo tego? Więc starszemu nie pozostawało nic innego, jak rozstrzygnąć tę kwestię. Zaczął jednak oględnie od pytania: - Co jest temu człowiekowi? I Andrzej pomyślał, że właściwie to już jest olbrzymi postęp. Odpowiedział spokojnie, jakby to było zupełnie naturalne: - On jest chory. - Chory? - powtórzył Niemiec. - No to... trzeba go zostawić. Wtedy Andrzej powiedział równie spokojnie, jak poprzednio: - Nie. W spojrzeniu Niemców malowało się tak wielkie zdumienie, że Andrzej postanowił wykorzystać je natychmiast. - Nie - powtórzył - Był z nami i zostanie z nami. Póki jest chory, będziemy pracować za niego. Wyzdrowieje, popracuje sam. Mówił to wszystko spokojnie i stanowczo, jakby chodziło o rzecz prostą i dla wszystkich jednakowo zrozumiałą. Choć nerwy miał napięte do ostatnich granic, nie było tego widać, a ten jego pozorny chłód i stanowczość zaraziły całą grupę. Wyprostowali się, patrzyli odważnie, w tym momencie znów gotowi na wszystko. I nie wiadomo - upał, zmęczenie, świadomość, że i tak przecież dni czy godziny ich są policzone, czy może to ich nagłe zdecydowanie, sprawiły, że starszy Niemiec machnął ręką, ten o płaskiej twarzy wzruszył ramionami i zabrzmiała komenda: iść. Kiedy po krótkim marszu zatrzymali ich przed szpitalem, ktoś stojący za Andrzejem zapytał ze zdumieniem: - Czyżby chcieli go tutaj zostawić? - Bo co? - zapytał Andrzej. - Bo szpital? Właśnie szpital. Czerwony Krzyż. Chorzy. Lekarze. Miejsce, gdzie kiedyś człowiek czuł się bezpieczny. Kiedyś... Teraz tu też nie było azylu. Przed kilkoma dniami leżący tu ludzie nie mieli sił, by wstać z łóżek i zejść. Tu śmierć przyszła do nich. Leżeli na łóżkach, chwyceni w panicznej ucieczce przy drzwiach, na podłodze, na schodach, na parapetach, - tam gdzie ich dopadło. Chorzy, lekarze, pielęgniarki. Szpital. Czerwony Krzyż. Siwy ciągle jęczał na noszach. Kiedy ten o płaskiej twarzy zatrzymał się przy nim, Andrzej znalazł się tam natychmiast także. Więc tamten dał spokój i odszedł. Poganiano ich do pracy, ale stanęli znowu jacyś bezradni. Kilka pięter i te rozrzucone po nich ciała, ludzkie gnijące szczątki. - Nie damy z tym rady do wieczora. Każdego brać, znosić na dół, nie da rady. Mieli rację. Nie dadzą rady. - Niech to diabli, jak takie świństwo potrafi boleć! - poskarżył się ten z chorym zębem. I dodał: - A może by tak... oknami? Wzdrygnęli się. Chłopak jęknął: - O Jezu, nie! Wszyscy mieli w tej chwili przed oczami ten sam obraz. - O Jezu, nie! - powtórzył chłopak. - Tak - powiedział Andrzej - to dobry pomysł. Tylko tak możemy to zrobić. Znowu go nienawidzili, ale musieli przyznać mu rację. Kiedy wyrzucili pierwsze ciało, torsji dostali prawie wszyscy. Więc Bagażowy wpadł na pomysł, żeby powyrzucać najpierw trochę materacy, poduszek i kołder, to trupy nie będą się rozbijać. Posłuchali. Zwłoki padały jedne po drugich. Jedni zrzucali je, inni ściągali drewno. Stos rósł. Kiedy podpalili, zajął się od razu dużym płomieniem. Wystrzelił w górę, a wraz z nim uniosły się wyprężone czyjeś ręce. Chłopak zachwiał się i upadł. Andrzej rozkazał: - Wody z sadzawki. Była niedaleko, w szpitalnym ogrodzie. Zmętniała i nieruchoma... Zwieszały się nad nią gałęzie drzew tak samo spokojnie i cicho, jakby kilka dni temu ani dziś nic się tu nie stało... Stos dopalał się prawie, kiedy Niemcy zaczęli wzywać Andrzeja. Ich głosy nagle ochrypłe i bardziej podniesione niż zwykle niedwuznacznie wskazywały, że są pijani. Andrzej - ociągając się - ruszył w ich stronę. Ktoś z grupy powiedział: - Nogi mi się poobcierały w tym upale. Mam takie nogi, że jak tylko założę trepy bez skarpetek, to zaraz pęcherze robią mi się na palcach. A tu tyle dni, wszystkie popękały, jedna rana... Ten z bolącym zębem patrzył w ślad za oddalającym się Andrzejem. - Nie podoba mi się - powiedział. Policzek mu spuchł, mówił coraz bardziej niewyraźnie. - On powinien nam wszystko tłumaczyć, co z nimi gada. A on tak... z nimi dużo, a nam potem dwa słowa. Jak z łaski... Patrzyli. Bagażowy powiedział: - Trzeba uważać. Szwaby popili się w sztok, a pijany Niemiec to jeszcze gorsze draństwo... Chłopiec zapytał: - Może być jeszcze gorsze? Nikt nie odpowiedział. Stos dopalał się. Ten z odparzonymi nogami zdjął buty, z ulgą wyciągnął przed siebie obolałe nogi. - Wymocz w sadzawce - ktoś poradził. - A dadzą? W głębi ogrodu ukazała się sylwetka Andrzeja, który przywoływał ich ruchem ręki. Chłopiec z Bagażowym porwali nosze z Siwym, ten z poranionymi nogami człapał boso na końcu. - Jest tu magazyn - powiedział Andrzej. - Niemcy znaleźli spirytus i spili się... A ja... - Właśnie - podchwycił ten z bolącym zębem. - Co Niemcy chcieli od pana? - Chcieli mnie poczęstować spirytusem - odpowiedział po chwili namysłu. - A pan z nimi wypił? - Co to ma do rzeczy - wtrącił Bagażowy. - Jest coś w tym magazynie? - Koszule, mydło, ręczniki... - Skarpetki może są? - Można zrobić onuce z ręcznika. Niemcy śpiewali. - Może coś się znajdzie na ten pański ząb... Lekarstw nie było. Ale ponieważ znalazły się czyste koszule i mydło, mogli przeobrazić się znów w normalnych ludzi. Umyli się, przebrali, a kiedy byli już gotowi do wymarszu, ten o płaskiej twarzy przedstawił się Andrzejowi. - Nazywam się Adolf Fisch, a ty zapamiętaj sobie to nazwisko, bo to jest ostatnie nazwisko na ziemi, jakie słyszysz. Wojna jest nasza i wszystko jest nasze. Te trupy też są nasze, ja sam je fabrykowałem. Więc wszystko, co jest na nich, też jest nasze. Ty jesteś trzeźwy człowiek. Więc wytłumacz twoim, o co chodzi. Oni ciebie słuchają. I radzę oddawać mnie, nie komu innemu. Mnie! Potrafię zapłacić za przyniesienie... Za nieprzyniesienie także. Raport nr 12 Sobota, 12 sierpnia, godz. 22.10 Powstanie trwa. Poprzedniej nocy z 11-12 bm. nadleciały znowu samoloty ze zrzutami. Jeden z nich został zestrzelony. Potwierdzam meldunek, że cały rejon Woli i Powązek jest w naszych rękach. Następne główne uderzenie - jak się dowiedziałem - ma iść w kierunku Starego Miasta. Przypominam, że nie otrzymałem jeszcze żadnej odpowiedzi na pytanie, czy do Warszawy istotnie przedostał się wspomniany przeze mnie człowiek narodowości węgierskiej. "Ef 42" - Dlaczego pan nie śpi? - zapytał Smutny. - Nie wiem - odpowiedział Erwin, po czym odwrócił pytanie: - A pan dlaczego nie śpi? - A ja to wiem - odparł natychmiast Smutny. - Z dwóch powodów: po pierwsze muszę pilnować pana. Nie wiem, kim pan jest i dlaczego mam pana pilnować, ale taki jest rozkaz. To pierwszy powód. Drugi jest ważniejszy. Okulary. Bo to jest tak: rozmawiam z panem, wiem, że pan istnieje, nawet potrafiłbym określić, gdzie pan jest. Ale jeśli popełniłby pan zbrodnię, byłbym bardzo kiepskim świadkiem, mam bowiem niejasne tylko pojęcie, jak pan wygląda. Ale ten pierwszy powód jest i tak wtórny drugiemu. Gdybym nie stracił okularów, nie byłbym przydatny tylko w charakterze strażnika. Głupie to i prawie smutne, pewnie dlatego tak bardzo prawdziwe. - Mam prośbę - powiedział Erwin. - Słucham. - Przy okazji, jeśli będzie można... Zauważyłem, że czytacie czasem coś, jakby gazetę. Wydajecie gazetę? W ostatnich jego słowach zabrzmiało coś na kształt niedowierzania. Smutny zapatrzył się niewidzącymi oczami w rozczerwienioną przestrzeń za oknem. - Robimy również granaty i produkujemy visy - powiedział. - Biuletyn przyniosę panu przy okazji. Bo to zresztą jest na tej zasadzie: po przeczytaniu oddaj drugiemu. No więc pan może być tym drugim. Na ulicy rozległy się szybkie kroki. Smutny uśmiechnął się: - Dziewczęta idą czekać na zrzuty - powiedział. Erwin nie zrozumiał. - ...Na plac Krasińskich. Będą palić ogień, leżeć na kamieniach z latarkami... Utopistki. Niech pan lepiej śpi. Ze stratą okularów zmienił mi się charakter. Przedtem zawsze byłem bardzo wesoły. Erwin położył się, przymknął oczy. Obudził go warkot samolotów i niemilknący odgłos artylerii przeciwlotniczej. Smutny siedział w oknie. Kiedy Erwin podszedł do niego, chwycił go za rękę. - No, niech to diabli! Słyszy pan, jak do nich grzeją? Sumienia trzeba nie mieć, żeby tak lotników nie szanować. Lotnictwo to przecież arystokratyczna broń. Warkot samolotów narastał, odbijał się głuchym dudnieniem o dachy staromiejskich kamieniczek. Zbliżały się nad cel, zniżyły lot. W ich stronę nieprzerwanym strumieniem leciały pociski. Zrzuty. Niemcy także w jakiś sposób czekali na zrzuty. Bali się broni rzucanej w ręce powstańców. Budzili się rano i mówili: "Chwała Bogu, jeszcze jedna noc darowana". Tak, to właśnie formułowali. Nie wiedzieć dobrze dlaczego, chciał bardzo powiedzieć o tym Smutnemu. Zniżyły się. Działka przeciwlotnicze rozjazgotały się ze zdwojoną siłą. Poderwały. Erwin usłyszał nagle słowa modlitwy. Zapatrzony w płomienne niebo Smutny modlił się głośno i wyraźnie, modlił się słowami, które były Erwinowi skądś znane: "Matko Boża, Królowo Korony Polskiej..." Smutny modlił się, ale Erwin po chwili zgubił się i już nie był pewien, czy to jest ta właśnie modlitwa, czy to jakieś błaganie Smutnego, wypowiadane coraz żarliwiej, coraz głośniej, jakby w obawie, że może nie przebić się przez przeraźliwy jazgot karabinów, dział, warkot samolotów, syk ognia i nie zostać wysłuchane... Smutny prosił, błagał i zaklinał żarliwie i gdzieś na granicy buntu, w skrajnej rozpaczy i równocześnie z głęboką nadzieją, że ten jeden jedyny raz zdarzy się cud. Żebrał o ten jeden cud. O tę trochę broni. Tłumaczył i wytaczał racje, bronił się przed atakami jak szermierz, który jest pewien swojej słuszności, ale nie szabli. "Ty, który zawsze stajesz po stronie słabszego, weź wagę, połóż na obu szalach ich siłę i nasze pragnienie i rozsądź. A nie zwlekaj z sądem, bo ci tutaj z daleka przylecieli i daleko mają wrócić. Weź pod uwagę, że jeśli myśmy w czymś zawinili, jeśli my nie dość pokornie, nie dość cierpliwie dźwigaliśmy krzyż, jaki nam przyszło nieść, to ci, którzy z daleka tutaj przylecieli - nie zawinili w niczym. Jedyną przyczyną, że znaleźli się tutaj, w tym mieście, któreś przeklął czy ukochał, nie wiem - była miłość. Bo niczym innym tego wytłumaczyć się nie da. A sam mówiłeś, że są trzy największe cnoty: wiara, nadzieja i miłość. A z tych - powiedziałeś - największa jest miłość. Więc dorzuć do tej szali, na której ważysz skrupulatnie i dokładnie, tę ich miłość, którą od nas zostali zarażeni. Bo jeśliśmy zawinili, Ty wiesz najlepiej, w imię czego zawiniliśmy. I nie karz nas za to, nie odwracaj się od nas. A gdybyś się nawet chciał odwrócić, to zostanie ktoś, z kim zawsze się liczysz. Zostanie i ujmie się za nami, jeśli Ty zbyt długo sądzić będziesz. I ten ktoś tak jak ja teraz uklęknie przed Tobą, wyciągnie ręce i powie: To kraj, którego królową jestem... Więc jeśli mnie nie wysłuchasz, Jej przecież nie możesz odmówić... Jej nie odmówisz... Jej nie odmówisz..." Schrypnięty głos Smutnego przeszedł w jęk. Jeden z samolotów, wyraźnie rysujący się na tle czerwonego nieba, wywinął nagle koziołka i stanął w obłoku ognia i dymu. Usiłował poderwać się jeszcze, wyrównał lot, ale były to tylko rozpaczliwe próby. Ciężko, bezradnie zaczął opadać w dół... Najpierw rozległ się huk, a potem nowe płomienie podsyciły czerwień nieba. Siedzieli w oknie, przejęci, wyczerpani oczekiwaniem. Z nocy, której pożary odebrały czerń, a odgłosy walki przekreśliły ciszę, usiłowali coś zrozumieć, coś wywnioskować. Pod oknami rozległ się wreszcie tupot. Ktoś biegł szybko, przeskakując zwały gruzów. Dziewczęcy głos, którego Erwin nie potrafił z daleka rozpoznać - wołał: - Są! Są! Odebraliśmy. Słuchajcie, odebraliśmy zrzuty. - Wymodlił pan - szepnął Erwin. Smutny spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie wiedział, że się modlił. Rankiem Stef czyścił wręczony mu, wprawdzie nie przez Anię, a przez Tadeusza, nowy erkaem, i relacjonował: - Zawadził skrzydłem o dom i spadł na Miodową. Dom zaczął się fajczyć, ale go ugasili. A z samolotu... Machnął ręką, a potem, zupełnie zmieniając temat, zwrócił się do Smutnego: - Słuchaj, czy mówiłem wam, że trafił do nas na cmentarz Wrona? Nie mówiłem? No więc trafił. Wziął się któregoś dnia zupełnie znienacka, brał udział w ostatnim natarciu, wycofał się z nami na Starówkę i tu znowu gdzieś się podział... Rozumiesz coś z tego? - Nie - odpowiedział Smutny. Podobnie nie rozumiał tego Michał. Był przekonany, że na cmentarzu ich wędrówki dobiegły wreszcie kresu. I teraz stojąc w bramie obok Wrony zrzędził: - Mówię panu, że to się źle skończy. To się musi źle skończyć. Jak człowiek ma karabin jak pan i przyzwoitą kradzioną parabelkę... - Więc jednak... - ...jak ja, to powinien ustatkować się, doszlusować wreszcie do jakiejś grupy, a nie ciągle udawać zagubionego, powinien być na swoim miejscu, a nie łazić tu i tam jak jaki złodziej. - Już ty mi od złodziei nie wymyślaj. - Broń ukraść nie grzech. Grzech tak jak pan szukać, nie wiadomo czego. Wrona sam miał chwilami nieodparte wrażenie, że istotnie nie wiadomo, czego szuka. - Kumpla tam sobie znalazłem... - narzekał dalej Michał - pan tam znalazł znajomych, dlaczego właściwie znowu daliśmy nogę? Wrona frasobliwie przesunął ręką po włosach. Mówiąc szczerze sam był trochę w strachu. Bał się co prawda nie tego, o czym mówił Michał. Bał się, że nie zdoła wymyślić dostatecznie barwnej i obfitującej w bohaterskie przygody historii, którą by gotowa była aprobować Halina. "Muszę mieć dla niej coś takiego w zanadrzu - myślał. - Inaczej przepadnę." - Chciałbym wiedzieć - Michał niecierpliwił się - bardzo nawet chciałbym wiedzieć, co pan ma zamiar dalej robić. Wrona miał ochotę odpowiedzieć, że sam chciałby to wiedzieć, ale uznał, że lepiej się do tego nie przyznawać. Odburknął więc tylko: - Moja rzecz, co mam zamiar robić. A jak ci się nie podoba, to idź swoją drogą. - Figę z makiem - roześmiał się Michał. - Zostanę choćby z ciekawości, co z tego wszystkiego będzie. Usłyszeli krzyki. Michał wyjrzał i po chwili zaczął gwałtownie dawać Wronie znaki. - Niech się pan nie boi, niech pan się pospieszy. Tankietkę zdobyli. Ulicą sunęła tankietka. Przez narastający z każdą minutą tłum ludzi Wrona zobaczył ją w całej okazałości, z trzema harcerzami, z których jeden trzymał biało-czerwoną flagę. Tankietka sunęła powoli naprzód, a ludzie tłoczyli się, by znaleźć się jak najbliżej, dotknąć, pogłaskać. A ci, co nie zdołali się docisnąć, całowali się i wiwatowali. - O rwa mać! - zachłysnął się Michał. - Widzi pan, co zdobyli. Koło Wrony ktoś przebiegł, popchnął go i zażądał: - Pan pomoże. Chłopak z kamerą w garści usiłował wdrapać się na mur, a że mur był wysoki, zsuwał się z niego raz po raz; dopiero kiedy Wrona energicznym pchnięciem podrzucił go do góry - wylądował na wierzchu. Zawarczała kamera. Michał zadarł głowę i teraz uwaga jego była wiernie podzielona między posuwającą się tankietkę z harcerzami a chłopca filmującego jej triumfalny wjazd w ulice Starówki. - Podjechała do naszej barykady - informował Wronę jakiś harcerz. - Ci na górze to nasi. Ten w środku, z flagą mój kumpel. To jest coś, nie? - Hej, mały - krzyknął do Michała z wysokości muru chudy filmowiec - przeciskaj się przez ludzi tak, jakbyś za wszelką cenę chciał się dopchać do tego czołgu... Michałowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Kiwnął na Wronę: "Pan idzie", i puścił w ruch łokcie. Zdołał jednak odrzucić na boki jedynie najbliżej stojących, kiedy nagle tankietka zatrzymała się, stanęła w poprzek ulicy, eksplodowała. Rozległ się huk, ziemia zadrżała jak podczas trzęsienia. Pierwszy ocknął się Wrona. Uniósł z dużym trudem głowę i pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był chudy chłopak z kamerą, który widać spadł czy może zeskoczył z muru i teraz uwijał się jak w gorączce między tymi, którzy niedawno jeszcze rzucali się sobie w ramiona i wiwatowali na cześć zdobytego czołgu, a teraz leżeli pokotem, nieruchomi albo ledwo zdolni do jakiegoś życia. Tankietka nie istniała: zmieniła się w tysiące małych, rażących kawałków, które spełniły swoją powinność i leżały - podobnie jak ludzie - martwe i zupełnie już niepotrzebne. Wrona spojrzał w górę, ale i tam, w czyimś wybitym oknie, zobaczył ludzkie szczątki, które siła wybuchu wrzuciła aż tam. Zamknął więc oczy i powiedział: - Mam dość. Raport nr 13 Niedziela, 13 sierpnia, godz. 21.35 Powstanie trwa. W nocy znów nadleciały samoloty. Każdy ich zrzut przedłuża tę walkę, choć "S-2" twierdzi, że nie mogą stanowić istotnego niebezpieczeństwa. Lot do Polski i z powrotem trwa 12-13 godzin, zaś samoloty typu Halifax posiadają teoretyczny zasięg 13 i pół godziny lotu. Ponieważ samoloty te - jak się definitywnie okazało - nie mają możliwości lądowania gdziekolwiek, więc też oba te loty (tu i z powrotem), muszą pokonywać bez przerwy. Spojrzał na zegarek, podpisał szybko "Ef 42" i zszedł na dół. Zamknął za sobą drzwi i usiadł przy stole. Byli już we czwórkę. Wszyscy. - Czy wiadomo coś o posiłkach? - zaczął jak zwykle Heinzelmann. - Tak - odpowiedział Schmuland - przystąpiliśmy do walki o Stare Miasto. Posiłki mamy obiecane: prawie drugie tyle, co już jest w walce. - Kiedy? - zapytał Köhler. Schmuland rozłożył ręce. Rudi Lorenz wyciągnął notatki. - Według aktualnych meldunków - powiedział - w naszych rękach są wreszcie Stawki... - Póki ich znowu nie odbiją - bąknął Heizzelmann. - ... Ale bandy mają na swoim koncie udany wypad na teren getta, gdzie zabito kilku naszych żołnierzy i uwolniono dziesięciu Żydów. W Śródmieściu - udany wypad na Frontleitstelle, też kilku naszych żołnierzy zabitych. Natarcie nasze na Mokotów odparto. - Zdobycie Stawek - wtrącił Köhler - było stosunkowo proste. Wydaje mi się, że zdobędziemy wszystkie luźno zabudowane okolice Starego Miasta dość szybko. Natomiast w ciasnocie samego Starego Miasta zaczniemy się wzajemnie dusić. I że istotniejsze będzie niszczenie ogniem artyleryjskim wnętrza dzielnicy niż bezpośrednia frontowa walka na jej krańcach. Poza tym doszły pewne głosy, że bandyci wykorzystują dla łączności sieć kanałów miejskich. - Co? - zapytał Heinzelmann. W jego głosie zdumienie walczyło ze wstrętem. - Sieć kanałów miejskich - powtórzył cierpliwie Köhler. Trzej pozostali nie wykazali większego zainteresowania. Podano kawę i temat zdawał się pójść w zapomnienie. Schmuland wyjął z portfela niewielką fotografię i podał ją siedzącemu obok Heinzelmannowi: - Czy znany ci jest może ten człowiek? - Nie - odpowiedział zdecydowanie Heinzelmann. - A panu:? Köhler wziął zdjęcie, przyjrzał mu się uważnie i oddał ze słowami: - Nie, nie znam tego człowieka. - A ty? Rudi wziął fotografię. Było to niewielkie zdjęcie do legitymacji, przedstawiające młodego mężczyznę o dużych, nieco melancholijnych oczach. W twarzy nieznajomego, w którą Rudi się wpatrywał, coś go zaniepokoiło. Nie umiał tego nazwać. Przez moment wydawało mu się, że chyba gdzieś musiał tę twarz widzieć. Nie mógł sobie jednak przypomnieć. - Nie - odpowiedział na wszelki wypadek. - Nie sądzę, abym znał tego człowieka. A kto to jest? Schmuland położył zdjęcie przed sobą. - Przyjechał do Warszawy najprawdopodobniej pierwszego sierpnia. Przez kilka dni przebywał w jednym z domów na Woli u przypadkowych ludzi. Stamtąd zabrał go oddział Goltza. Miał papiery wydane w Berlinie. Wyjaśnienia Goltza dlaczego trzymał go przez kilka dni przy sobie, zamiast natychmiast przysłać tu do nas, są wysoce nieprzekonujące. Goltz twierdzi, że tamtemu się nie spieszyło. Twierdzi, że ciągle mieli nadzieję, że walki skończą się za kilka godzin. Faktem jest, że w dniu 10 sierpnia człowiek ten najprawdopodobniej uwolnił zatrzymaną łączniczkę i przedostał się z nią na stronę band. Występuje pod nazwiskiem Gemesi. Erwin Gemesi. - Węgier? - Nazwisko ma węgierskie. Wiadomo nam, że przyjechał tu w jakimś ściśle określonym celu. - Jak ważnym? - chciał uściślenia Heinzelmann. - Na tyle - odpowiedział Schmuland - że należy zrobić wszystko, aby jak najszybciej do niego dotrzeć. Zapadło milczenie. Manfred Köhler charakterystycznym dla siebie ruchem przebiegł palcami po krawędzi stołu. Rudi Lorenz wyczuł w nim znów to dziwne, ogromne napięcie. - Klaus Geber - powiedział nagle Heinzelmann. - Nie zna polskiego - zaoponował Lorenz. Wywołało to na twarzy Heinzelmanna szczególnego rodzaju uśmiech: - Mówi po polsku znakomicie - powiedział. Spojrzeli na siebie. Köhler kiwnął potakująco głową: - Uważam, że to jest pomysł. - A ja uważam - powiedział znienacka Schmuland - że to jest posłanie młodego i zdolnego członka SS na pewną śmierć. Jeśli nie z rąk bandytów, to z naszych. Nie możemy dać mu nic oprócz zdjęcia rzekomego Erwina Gemesi i błogosławieństwa na drogę, tudzież kilku dobrych rad. Wolałbym kogoś innego. - A Geber - odpowiedział na to Heinzelmann - skorzysta z naszych dobrych rad i błogosławieństwa oraz z rzekomym czy prawdziwym Erwinem Gemesi do nas wróci, a przy okazji wyjaśnią się te pańskie kanały. - Bzdury - mruknął Lorenz. Köhler nie podjął zaczepki, może nawet jej nie usłyszał. Był całkowicie pochłonięty sprawą, czy Klaus Geber zostanie poświęcony dla tajemniczej sprawy Erwina Gemesi. Smutny dotrzymał obietnicy i Erwin siedział nad "Biuletynem Informacyjnym". Przeczytał go już raz od początku, od tytułu, wiadomości, że jest to wydanie codzienne "Warszawa, czwartek 10 sierpnia 1944, rok 6 nr 47-255" do ostatniego artykułu pt. "Hołd Powstania bohaterom Polski Podziemnej", a teraz rozpoczął lekturę jeszcze raz od początku. Czytał: "Żołnierz i cywil". "Gdy powstanie wybuchło, sprawa żołnierze i cywile nie istniała. Rzecz oczywista, samo powstanie było dziełem żołnierzy AK. Ale żołnierz ten, przed chwilą wyłoniony z konspiracji, był - właściwie mówiąc - żołnierzem-cywilem. Równocześnie warszawscy cywile, to znaczy ludzie stojący poza szeregami konspiracyjnymi AK, od pierwszych chwil walki duszą i współdziałaniem całkowicie zespolili się ze zbrojnym wysiłkiem powstania. Różnice między żołnierzem-cywilem a cywilem-żołnierzem były znikome". Poczuł na sobie czyjś wzrok i podniósł głowę. Przy drzwiach stała Halina. Od czasu kiedy zastrzelił dwóch Niemców i odbył z nią tę przedziwną wędrówkę po dachach, nie zamienili jeszcze ze sobą słowa. Halina przychodziła tutaj czasem, wiedział już, że to był jej dawny oddział, z którego teraz została zabrana; czuł na sobie jej wzrok, jakiś wyczekujący, choć to przecież nie on powinien był powiedzieć to pierwsze słowo, do niej należało chociaż zwykłe "dziękuję", jako że bądź co bądź zawdzięczała mu życie. "Widać - myślał z goryczą - bardzo trudno tu o pewne słowa. Ja także go nie powiedziałem, choć nie moja w tym była wina." Dziewczyna postała w milczeniu i nie zdejmując wzroku z twarzy Erwina zapytała Smutnego: - Czy Janek jest na barykadzie? - i dodała zaraz: - Idę do "Złotej Papugi". Jak zdąży, niech mi podrzuci list do ciotki czy kogo tam chce. Odwróciła się, potem obejrzała się jeszcze raz, jak robiła to zawsze. Erwin znał dobrze te jej ostatnie, dodatkowe niejako spojrzenia. Kiedy wyszła, powrócił do lektury. Czytał: "Nalot łapie mnie na Grzybowskiej. Chronię się do jednej z bram przejściowych na pl. Grzybowskim. Ciekaw jestem, jak tu żyją ludzie pod ustawicznym ogniem z PAST-y. Schodzę do schronu. Miła niespodzianka: kilkadziesiąt osób skupia się wokół młodej kobiety, czytającej głośno Biuletyn. W przerwie przedstawiam się jej i proszę o wywiad. - Schron nasz - mówi - nazywamy pensjonatem. Każdy ma tu własne miejsce i zmieniać go nie wolno. Tu właśnie wisi regulamin. Każdy ma prawo raz na zawsze znieść tu część najpotrzebniejszych rzeczy, których pilnują dyżurni schronowi. Tobołów w czasie nalotów znosić nie pozwalamy. Mamy tu kuchenkę elektryczną, zapasy wody, żywność i apteczkę. Doktor i dwie sanitariuszki na miejscu. Kilkanaście kilofów i latarek rozmieszczono osobno co kilka metrów, aby w razie nieszczęścia zawsze część z nich była dostępna..." A w dowództwie Maja wystukiwała na maszynie kolejny meldunek: "Nieprzyjaciel dąży uparcie do zlikwidowania rejonu walki Stare Miasto. Dziś główny wysiłek nieprzyjaciela w dalszym ciągu na ten rejon. Po silnym przygotowaniu artyleryjskim i moździerzy od godz. 10.00 wyruszały kolejne uderzenia. Uporczywe i zacięte walki. Barykada na Tłomackiem wskutek podpalenia domów z obu stron i nawały ogniowej opuszczona. Na innych kierunkach przeciwuderzano i dotąd obroniono wczorajszy stan posiadania. Przez dwa ostatnie dni w tym rejonie zniszczono 9 czołgów". Pisała jeszcze zlecenie natychmiastowego ogłoszenia rozkazu w prasie powstańczej: "Walka w Warszawie przedłuża się. Prowadzona jest przeciw wielkiej przewadze nieprzyjaciela. Położenie wymaga niezwłocznego marszu na pomoc stolicy. Nakazuje skierować natychmiast najbardziej pospiesznymi marszami wszystkie rozporządzalne dobrze uzbrojone jednostki z zadaniem bicia sił nieprzyjaciela, znajdujących się na peryferiach i przedmieściach miasta, i wkroczenia do walki wewnątrz miasta". Na maszynę posypał się tynk. Maja zdmuchnęła go. Jeremi wszedł, klnąc: - Szlag by to trafił! Drugi talerz zupy diabli Wzięli. Nie widziałaś Haliny? - Widziałam. Zauważył, że płakała. Miała czerwone, zapuchnięte oczy. Zapytał: - Kto? - Brat - chlipnęła - na tej barykadzie na Tłomackiem. Domem zatrzęsło znowu. Chlipanie Mai przeszło w szloch, na który nikt nie zwracał uwagi. Halina weszła, otrzepując się z tynku. Jeremi zapytał natychmiast: - Lecimy gdzieś? Nawet nie miała siły się z nim kłócić. Chce, niech idzie. Kiwnęła w milczeniu głową. Zarzucił na ramię kamerę. Przy włazie do kanału sprawdzili im przepustki. Pouczyli, żeby uważać na znaki. Halina ruszyła pierwsza. Usłyszała za sobą: - Jednego, czego nie lubię rzeczywiście, to chodzenia w gównie. Kilka kroków pochyło, sucho, potem pod nogami zachlupotało. Jeremi widział przed sobą jasne, splątane włosy Haliny. Szedł za nią ciężko, z trudem posuwając nogi w opornej gęstej mazi. Zastanawiał się, czy Niemcy wiedzą o tych ich drogach porozumienia, a jeśli tak, to jakie środki podejmą, żeby im i tę ostatnią szansę odebrać. - Halina. - Czego? - Nic. Chciałbym przestać myśleć. - Każdy by chciał. Szli. Było cicho. Tylko ten chlupot wody. Nie wody. Mazi. Jeremi potknął się. Pod nogami poczuł jakieś nierówności. Buty rozmiękły i szło się zupełnie jak boso. - Halina. - Co? - Odezwij się! Odezwała się dopiero po upływie kilkunastu minut: - Uważaj, teraz będzie silny prąd. Trzymaj się, bo cię zmyje do Wisły. - Pewnie byś się zapłakała z żalu. - Jasne. Szum wody narastał. Jeremi objął ciasno kamerę. Ciecz szorowała z ogromną siłą. Oczy piekły. Kamera ciążyła. Ręce bolały. Przeszli. Korytarz zwęził się wyraźnie, stał się niski. Musieli się teraz mocno pochylić. Założył ręce z kamerą na kark. Posuwanie się było teraz znacznie trudniejsze. - Halina! - Cicho, tu zaraz nad nami są Niemcy. Lubią wrzucać do środka różne rzeczy. - Na przykład gazy duszące? - Właśnie. Albo benzynę. - i podpalać? Cicho. Nie było tym razem ani gazów, ani benzyny. Szli coraz wolniej, z coraz większym wysiłkiem. Halina kaszlała. Jeremi zapytał: - A my stąd kiedyś wyjdziemy? Nie odpowiedziała. Widział, że brakuje już jej sił. Sam bał się, że jeszcze chwila, a napięte nerwy odmówią mu posłuszeństwa. - Halina! Nie odezwała się. - Halina, ja muszę coś mówić! Milczenie. Był pochłonięty bez reszty jedną myślą: że nigdy już stąd nie wyjdą. Zaczął mówić. Z początku wolno: "Wrócę, rzemieślnik skamieniały, pod dach rozległy jasnych pogód..." - Urwał. Maź chlupotała. Chwilę szli w milczeniu. Ciemno. Duszno. I szybciej: "...I dawne będą wzrok obracać - niezdarne słupy pełne burzy..." Halina, wiesz, ja znałem tego autora. Zginął zaraz na początku... Szła coraz wolniej. Wlokła się. "...I te, których nie tknęła praca..." - Ze zdumieniem stwierdził, że ma głos zupełnie ochrypnięty. "...jak uśmiech niewidzialnej róży..." - Oddech! - dobiegło z przodu. Halina odwróciła głowę i powiedziała z pretensją, za którą miał ją ochotę uściskać. - "Jak oddech niewidzialnej róży." I błagam cię, przestań tu mówić o różach. Kiedy po pewnym czasie mrok zaczął rzednąć, a wreszcie zamajaczyło przed nimi jakieś nikłe światełko, Halinie jakby przybyło sił. - No, już - powiedziała z ulgą. Jeremi prawie w to nie wierzył. A jednak wyszli i był wolny świat. Był dzień i było słońce, domy i ludzie. A w oknach były szyby. Jeremi stał mokry, oblepiony mazią, ogłupiały. Żołnierz strzegący włazu wołał: "Przepustka", a Jeremi odpowiedział mu: "Popatrz pan, można zapomnieć, jak wygląda świat". Ruszyli do "Złotej Papugi" i pierwszą osobą, jaką tam spotkali, była oczywiście Józiowa. Wtoczyła się do kawiarni zamienionej na szpital, gruba, czerwona i spocona. Na widok Haliny przetarła twarz fartuchem i rozjaśniła się. - A co? Znalazłaś ją już? Dzieciak regularnie usycha z tęsknoty. "Dzieciak", uczepiony wiecznie jej spódnicy wlepił w Halinę wyczekujące spojrzenie. Powiedziała: - Właśnie tam idę. - O Jezu! - osłabła nagle Józiowa. Opadła na najbliżej stojący stołek. - Nie wiem wprawdzie, co ona tam wymyśliła, bo wszystkiego się po niej można spodziewać, ale w każdym razie, jak ją zobaczysz... - Poszukam jej. - Nie przerywaj: Jak ją zobaczysz, to powiedz, że czekamy. Powtórz. - No tak, że czekacie. Józiowa podeszła bliżej. - Brońcia tu niedawno ściągnęła. Nowe buty ma dla Jędrka... - i po chwili. - Coś tak nagle stanęła? Halina chciała powiedzieć, że im się spieszy i że nie skorzystają z gościny, ale uznała, że Józiowej nie da się oszukać. Lepiej zresztą powiedzieć jej niż samej Brońci. - Jędrek jest ranny. - Żyje? - Jeszcze żyje. Józiowa kiwnęła głową. Z zaplecza wyjrzała Wanda. - Jak to, nie masz listu? - nie dowierzała. - Dlaczego właściwie nie masz listu? Ciociu - zwróciła się do pani Wysockiej, a Halina pomyślała sennie: "Biedny Janek, nie wykręci się z tego małżeństwa". - Ciociu - powtórzyła Wanda - to niemożliwe, żeby Janek do nas nie napisał. Halina usiadła. Ogarnął ją nagły spokój: Śródmieście wydawało się ciche i prawie nudne. Poprosiła Jeremiego: - Wytłumacz im. Wzrok Jeremiego mówił wyraźnie, że nie pojmą. "Droga moja - mówiły jego oczy - nigdy nie będą istnieć dostatecznie mocne argumenty, które by tłumaczyły brak listu temu, kto czeka..." Głośno powiedział: - Janek żyje, nie jest ranny, ale był na barykadzie i nie miał czasu. - Nawet na dwa słowa? - Uspokój się, Wanda - upomniała pani Wysocka. W drzwiach ukazała się twarz starszego pana w okularach. Był w białym fartuchu, trzymał gumowe rękawice. - Proszę kogoś do pomocy. Dwóch rannych przywieźli. Pani Wysocka poderwała się. Z sąsiedniej salki dobiegł czyjś krzyk. Drzwi znowu otworzyły się i Brońcia na widok Haliny wyciągnęła w jej stronę jakieś buty. - Nowe - mówiła nieśmiało. - Kupiłam mu specjalnie, a on poszedł w takich niewygodnych... Pani teraz wraca do niego? - Jeszcze nie - odpowiedziała Halina. - Wstąpię. Przymknęła oczy. Chciało jej się spać. Przy jedzeniu towarzyszył im jakiś młody, nie znany Halinie powstaniec. Ciągle tu w "Złotej Papudze" dostawał jeść każdy, kto był głodny; znajdował miejsce, kto był bez dachu nad głową, i nikt nie pytał, kim jest i dlaczego tu się znalazł. Nie pytała więc i Halina. Siedzieli, jedli zupę, człowiek był wyraźnie bez apetytu. Jeremi opowiadał o zdobytej tankietce, która niosła w sobie śmierć, a jemu udało się to sfilmować. Człowiek wspomniał o pędzeniu ludzi przed czołgami. - Na Świętokrzyskiej - przerwał mu Jeremi. - Żałowałem wtedy, że nie mam kolorowego filmu. Niemcy pookrywali głowy kraciastymi chustami, szli obok czołgu, z boków puścili ludzi i kazali im krzyczeć, żeby powstańcy nie strzelali. Ludzie posuwali się coraz dalej i dalej, aż w końcu ustawili się tak, że nasi mogli ostrzeliwać czołg. I pod osłoną tego ognia udało im się dotrzeć do zakrętu i nawiać. Halina dalej walczyła z sennością i zmęczeniem, które narastało z dnia na dzień. Nie było to tylko zmęczenie fizyczne spowodowane przez głód, niewygody, ciągły brak snu; przejścia ostatnich dni poderwały w niej wiarę w jej szczęśliwą gwiazdę. Przez wszystkie lata okupacji z różnych tarapatów udawało jej się wyjść cało i szczęśliwie, choć wszystko zdawało się temu przeczyć. Od kilku dni przestała w to wierzyć. Bała się przyznać sama przed sobą, ale chwilami wydawało jej się, że niewielu będzie takich, którzy ocaleją i którzy będą mogli opowiadać, jakie to było ich sierpniowe warszawskie powstanie... Usłyszała nagle słowo "kanały". Z wysiłkiem podniosła głowę i usiłowała zebrać myśli. Nieznajomy pytał: - Kanałami na Starówkę? Odpowiedziała opryskliwie: - No, kanałami: bo co? Nie podobał jej się ten człowiek, tak jak nie podobał jej się od kilku dni cały świat. Z półsnu, w jaki znów poczęła zapadać, dobiegł do niej głos Wandy: - Bo pan chciałby dostać się na Starówkę. - Po diabła? - zapytała uprzejmie. - Tu jest raj, urlop i wypoczynek. Niech siedzi tutaj i będzie zadowolony, że ma spokój. - A jeśli nie chcę mieć spokoju? - zapytał zaczepnie. - No to niech się pan postara o przepustkę i przejdzie. Co mnie to zresztą obchodzi, mam własne sprawy. Wstała i skinęła na Jeremiego. Kiedy wychodzili, usłyszała, jak Wanda tłumaczyła nieznajomemu, że trzeba jej, Halinie, wybaczyć, bo nigdy nie grzeszyła uprzejmością, a teraz ma niełatwe sprawy na głowie. Tłumaczyła tak żarliwie, bo człowiek był niewątpliwie przystojny, a Wanda zawsze była na to wrażliwa. Aby więc potwierdzić złą opinię o sobie, Halina trzasnęła drzwiami i - jakby jej to ulżyło - zapomniała o nieznajomym. Po kilkunastu minutach milczącego marszu znowu znaleźli się przed włazem. Halina wykrzywiła się, w żołądku coś jej niebezpiecznie zabulgotało. Obejrzała się na Jeremiego. Jego chuda twarz wyciągnęła się natychmiast w uśmiechu. Pokazała mu język. Weszli: Brnąc przez grząską maź myślała o Erwinie. Miała do niego jakiś nieokreślony żal. Uratował ją, to prawda. Ale równie prawdziwe były te niemieckie dokumenty. Dlaczego nic nie chciał powiedzieć? Kim był? Dlaczego ją uratował? Dlaczego wreszcie wpatruje się w nich, jakby każdej twarzy chciał się na pamięć nauczyć? Nie stara się uciec, nie zadaje pytań i cierpliwie dzieli ich los. Kiedy dobrnęli wreszcie do wyjścia, miała nogi ciężkie jak z ołowiu. Piekły ją oczy, męczyły mdłości, bolała głowa. Ktoś litościwy wylał na nią kubeł wody i poczuła się nieco lepiej. Powiedziała Jeremiemu, że najpierw pójdą do komendanta Mokotowa, a potem poszukają Kawki. - Kogo? - zapytał. - Tej dziewczyny od Józiowej. - A jakże ty ją znajdziesz w całej dzielnicy? Zamyśliła się. - Nie wiem... Trzeba chyba pytać, czy gdzieś nie wydarzyło się coś dziwnego. Bo jeśli tak, to są duże szanse, że tam właśnie ją znajdziemy. A Kawka szła w kwiecistej sukience z przewieszonym przez ramię pistoletem, potrząsając trzymaną w ręku gazetą. Widziała go już z daleka, jak siedział na progu, chudy, ciągle bardzo blady, mimo że od kilku dni był niemal bez przerwy na powietrzu. Wiedziała, że przyjmie ją jak zawsze, tym swoim martwym, pozornie nic nie mówiącym wyrazem twarzy. Szła szybko, jej drewniane buty stukały miarowo o płyty chodnika. Kiedy podeszła, ociągając się, zrobił jej miejsce. Usiadła obok, podała mu "Biuletyn". Odsunął. Zapytała: - Czytać chyba umiesz? - Umiem. - Więc przeczytaj. - Nie ciekawym. - No to ja ci przeczytam. "Wojskowy Sąd Specjalny Okręgu Warszawskiego skazał w dniu 11.8.1944 r. strzelca AK Z.M. pseud. "Wola", ur. dnia 23.4. 1923 r. na karę śmierci za to, że w czasie pożaru domu przy ul. Królewskiej 27/29, pełniąc przy tych domach wartę, dopuścił się rabunku." Podniosła głowę. Siedział sztywno wyprostowany, patrzył przed siebie i milczał. Złożyła "Biuletyn". - Nie mam kieszeni. Schowaj ty - zaproponowała. Nie drgnął. Podniosła głos: - Schowaj, jak cię proszę. I nie zniszcz, bo trzeba oddać. Schował, a kiedy przestała mieć nadzieję, że podejmie temat, odezwał się nagle: - Nie jesteśmy żołnierzami AK. Mało nie zachłysnęła się z radości. - Rozróżniać w tej chwili - żołnierz: cywil, cywil: żołnierz! Nie każdy by się tego podjął. Dobrze, że chociaż ty to wiesz na pewno. Wstała. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale szybko odeszła. Agat przyjął ją ze zwykłym: - Gdzie ty się bez przerwy włóczysz?! - Zamówiłam dla nich kombinezony - odpowiedziała natychmiast. - Że co proszę? - Dla ciebie też. Bardzo dobre. Jak się wszyscy w nie wystroimy, będziemy wyglądać jak prawdziwe wojsko. Niemcy dostaną szału. No i dla mnie. Wreszcie będę wyglądała jak człowiek. Bo kiedy po raz pierwszy zjawiła się u dowódcy odcinka w tej swojej kwiecistej sukience, z przewieszonym empi na ramieniu - sięgnął po tę jej broń. Cofnęła się błyskawicznie, wyciągając pistolet przed siebie; on oparł się o lufę. Wtedy usłyszała za sobą krótki chichot Wydry. Trzymając go na tej wyciągniętej lufie, zameldowała: - Przyprowadziłam sześciu ludzi od porucznika Agata. - Uzbrojeni? - Nie. - Takich mam na kopy. Nic go nie obchodzili, obchodziło go jedynie jej empi. Pieszczotliwie objął palcami lufę: - A to czyje? Zirytowała się: - O kieckę też pan zapyta, czy moja? Szóstkę zagoniono do umocnienia barykady, a ona stała się przedmiotem pokpiwań. Tak było do południa. W południe Niemcy ruszyli do natarcia, a Kawka zajęła pozycję w oknie na pierwszym piętrze. No i przestali żartować. Bała się, że jej ludzie uciekną przez ten czas. Zostali jednak, wrócili razem z nią, na drugi dzień poszli znowu. Być może przywykli do strażników i musieli mieć czas, żeby się ocknąć. Ocknęli się po dwóch dniach. Czuła już od rana, że coś w nich dojrzewa. Dlatego, kiedy - jak normalnie - zjawiła się z nimi na posterunku, odwołała dowódcę na bok. "Bo właściwie - tłumaczyła - to jest jakoś tak, jakbym wzięła ich do niewoli i oni dzisiaj będą chcieli nawiać." Nie bardzo mógł pojąć, więc opowiedziała mu o spotkaniu w futrzarskim sklepie. "Jak to - zapytał. - I naprawdę zabiłaś tego faceta?" - Trochę się boję - zasępiła się - że mi tego nie darują. Zwłaszcza Blady. Kiedy więc w pewnej chwili najpierw Blady, a za nim kolejno: Brylant, Piękny Maciuś, Wydra, Antek i Łysy Pijak zsunęli się cichcem na parter, a stamtąd tylnym wyjściem do ogrodu, zastąpił im drogę porucznik Anatolek: - A panowie dokąd? Tu przejścia nie ma. Uznali więc, że muszą rozmówić się z Kawką. Parlamentariuszem został wybrany Piękny Maciuś. - Bo tak po prawdzie chcieliśmy wiedzieć, dlaczego mamy chodzić na barykadę. Niebezpiecznie i zabić mogą. - Jak to na wojnie - odpowiedziała pogodnie. - A jeśli nas ta wojna nie obchodzi? - Wasza sprawa, ale, o ile wiem, mężczyźni tacy jak wy idą do wojska w czasie wojny. Przymusowo. Wtedy wystąpił Blady. - Może nas ta wojna i obchodzi, ale nie chcemy być przy kimś, kto nam zabił przyjaciela - twarz-maska nie drgnęła nawet przy tych słowach. - Rozumiem, i nie mam zamiaru dręczyć was swoją osobą. Jest porucznik Agat. Za parę dni wstanie, nie ma swoich ludzi, może mieć was. Spojrzeli po sobie. Biały kiwnął głową. Zgodzili się. "No tak - pomyślała. - Wyrównają rachunek ze mną i z czystym sumieniem pójdą wojować pod wodzą Agata. Niech to wszyscy diabli wezmą." Nie lubiła tych myśli. Usiadła i uśmiechnęła się do Agata. Minęły już te dni, kiedy leżał opuszczony w piwnicy - dziś rozpiera się na prawdziwym tapczanie pod atłasową kołdrą, a Ela - córka właścicielki mieszkania - dogląda go z poświęceniem. "Boże - pomyślała Kawka - co to znaczy być żołnierzem powstania, nawet takim, którego załatwił pierwszy celny strzał." - Zjesz coś? - Jasne - powiedziała wyciągając się w fotelu. - Jak dawno nie zdarzyło mi się być w takich warunkach. Kiedyś zapytał, w jakich warunkach zdarzało się jej bywać, ale nie odpowiedziała. Przestał więc pytać, miał nadzieję, że sama opowie. Jak dotychczas, czekał na próżno. Drzwi otworzyły się i Ela przyniosła obiad. Za nią wszedł do pokoju Anatolek i Agata ogarnęła złość. Jak zawsze na jego widok. - Cześć, Kawka - zawołał Anatolek od progu. - Przyniosłem ci z Łysym Pijakiem te kombinezony. Ale jak ty się w to wystroisz, to nie wiem, czy cię ktoś wewnątrz tego znajdzie. Miał lśniące, brązowe włosy, długie jak panna rzęsy i idiotyczny dowcip. Agat poprawił się na swoim cholernym tapczanie, usiłując stłumić narastającą w nim wściekłość. Łysy Pijak zawołał przez okno: - Szefowo, kombinezony są. Można rozdać? - Sama rozdam. - Zjedz spokojnie - poprosił Agat. Nigdy nie potrafiła usiedzieć na jednym miejscu. Była niczym żywe srebro, z tymi swoimi oczami wielkimi jak kartofle. "Że też musiała mieć to dziecko - myślała w Agacie jego mieszczańska moralność. - I to w dodatku sześcioletnie..." Kawka zjadła i odsunęła talerz. Zanim się zorientowali, już jej nie było. Zderzyła się w drzwiach wyjściowych z Bladym. Chciała go wyminąć, ale zatrzymał ją. - Nie mamy broni - powiedział. Przeraziła się, ale rozpoczęła tę grę i nie miała innego wyjścia, jak doprowadzić ją do końca. - Wiesz, jak jest - przypomniała - jak się nie zdobędzie, to się nie ma. - A jeślibyśmy zdobyli? - na Niemcach? - Powiedziałem przecież... zdobyli. Spoważniała. - Jeślibyście zdobyli, to... - Broń nasza? - Jasne, wasza. Na martwej twarzy ukazało się coś w rodzaju uśmiechu. Zrobiło jej się zimno. Łysy Pijak zawołał z dołu: - Szefowo, ktoś do szefowej! Zbiegła. Serdecznie zdumiona wyszła przed dom. Przed sobą zobaczyła Halinę. Przez długą chwilę Kawka i Halina patrzyły na siebie w milczeniu. Pierwsza odezwała się Kawka: - Żyją?... Wszyscy? - Mały, Józiowa żyją... w porządku... - Tygrys? - Nie wiem. Puszcza nie przyszła. - A reszta? - Tylko Andrzej, wiesz, Andrzej Łempicki... Andrzej jednak był ciągle jeszcze potrzebny, więc żył. Tak jak wszyscy z specjalnej grupy Verbrennungs Kommando. Nocowali ciągle w domu na Sokołowskiej. Nowe koszule niedługo były świeże. Już na drugi dzień lepiły się do nich nowe trupy, chodziły po nich nowe muchy. Niemcy wyraźnie zmęczeni wiecznie tym samym widokiem pili ciągle. Dobrego humoru nie tracił jedynie Adolf Fisch. Jego płaska twarz jaśniała uśmiechem, a skórzany woreczek przypięty do paska pęczniał coraz bardziej. Przy którymś z kolejnych stosów przywołał do siebie Andrzeja. - Po co wy się tak spieszycie z tą robotą? - zapytał. - Robota nie ucieknie. Nie spieszcie się. Powtórz to im. Kuśtykający człowiek z poobcieranymi nogami na widok leżących tu i ówdzie walizek z nadzieją w głosie zapytał: - Słuchajcie, przecież w którejś muszą być jakieś skarpetki... Pozwolą poszukać? Zatrzymali się zafrasowani. Bagażowy wyciągnął rękę. - W tej - powiedział. - To jest walizka, którą na pewno niósł mężczyzna. - Aha - zaperzył się chłopak - na wieku masz to pewnie napisane. - A żebyś wiedział, że mam. Jakbyś tyle lat co ja nosił ludziom walizki, to potrafiłbyś z takich walizek wiele o ludziach powiedzieć. Pamiętam, raz przyjechał pociąg, idę, stoją dwie walizki na peronie. Podchodzę i aż mnie ręce świerzbią. Już wiem, kto je tak pakował i paseczkami obwiązał. Słyszę z daleka: "Bagażowy, hej tam, bagażowy". A głos miała skrzeczący jak żaba. Buty z prawdziwej skóry, pończochy gazowe jak pajęczyna, kiecka ledwo dupę zakrywa, na ramionach futro, lisy z przeproszeniem, chociaż to był maj, jak dziś pamiętam, łeb tleniony na rudo, taki prawie jak ten lis. "No - myślę - nie będziesz ty się długo cieszyła tymi kłakami..." Szwab idzie za nią. Biorę te walizki, idę przodem, oni za mną, ona szczebiocze do tego szwaba, mizdrzy się, a niemieckiego prawie nie zna. Ohyda. Jeszcze tego samego dnia chłopaki jej łeb ogolili... - Więc w tej? - upewniał się ten, którego bolały nogi. - Ale ona leży koło kobiety. - A ja mówię, że niósł mężczyzna. - Bagażowy spojrzał uważnie. - O ten - wskazał palcem. - Widzisz, starszy, ubrany przyzwoicie, na moje oko adwokat albo inżynier, dokładny, on mógł zapakować... - Gdzie adwokat? - któryś zainteresował się nagle. - Ja jestem adwokatem, może to znajomy? Przepchnął się przez stojących i wpatrywał się w leżącego długo i uważnie. - Nie wiem - powiedział. - Strasznie to zmienia ludzi. - O Jezu. Zmiłujcie się. W którejś walizce muszą chyba być skarpetki - niecierpliwił się tamten. - Mówię, że w tej. - Otworzyć? Andrzej zwrócił się do starszego z Niemców: - Jeden z naszych ma chore nogi. Czy może poszukać w walizce jakichś skarpet? - Czego? - zdumiał się Niemiec. - Skarpetek - wyjaśnił cierpliwie Andrzej. Niemiec w dalszym ciągu zdawał się tego nie rozumieć. Popatrzył na Andrzeja i powiedział: - W walizce? Skarpetek? Skarpetek? Takich zwyczajnych, na nogi? Nie wiedzieć czemu wydało mu się to niezwykle zabawne. Parsknął śmiechem, gestem przywołał trzech pozostałych. Zaśmiewając się powtórzył żądanie "tych Polaków", że chcą poszukać w walizce skarpetek... takich zwyczajnych skarpetek na nogi. Trzymali się ze śmiechu za boki, śmieli się prawie do łez. Kopnięciem nogi otworzyli jedną z walizek. Wysypały się damskie sukienki. Fisch rzucił się do nich. Spośród damskich fatałaszków wydobył stanik. Założył go na siebie, wypełnił chustkami i stanął przed nimi głaszcząc się po gałganianych piersiach. Płakali ze śmiechu. Fisch pogrzebał jeszcze, wydobył spódnicę i z dużym trudem ją też władował na siebie. A potem zaczął spacerować wzdłuż pobojowiska, kołysać się w biodrach. - To nie ta walizka - powiedział półgłosem ten z bolącymi nogami. - Otwórz tę moją - poradził chłopak. Tamten schylił się, ale w tym samym momencie, kiedy sięgnął do walizki, śmiech Niemców urwał się. Człowiek Zamarł w tym pochyleniu. Fisch podszedł i kopnął go. Człowiek poleciał przez walizkę i upadł prosto w objęcia leżącego inżyniera czy też adwokata. Chwilę leżał bojąc się podnieść. Fisch, ciągle w wypchanym staniku i spódnicy, stał nie spuszczając z niego oka. I kiedy tylko tamten uniósł się na rękach, podszedł i kopnięciem przerzucił go na kolejnego trupa. Stanął znowu, czekając. Człowiek leżał. Fisch sięgnął po pistolet. Człowiek uniósł się. Kopnięcie. Jęk. Czekanie. Ruch po pistolet. Uniesienie. Kopnięcie. Jęk. Czekanie. Stojący za Andrzejem adwokat przełknął głośno ślinę. Fisch wyciągnął pistolet. Tamten zerwał się, potknął o któregoś trupa, przewrócił. Fisch splunął, odwrócił się i znów głaszcząc się po wypchanych piersiach wrócił do Niemców. Skorzystali z tego i z jakąś niezwykłą zaciętością zabrali się do układania stosu. Nie mówili do siebie nic, spieszyli się, jakby coś ich poganiało. Stos rósł tak szybko jak nigdy dotąd. Chcieli to mieć już za sobą. Trupy, deski, trupy, gałęzie, walizy, znów trupy... Fisch, który pozbył się już sztucznych piersi i spódnicy, przywołał Andrzeja. Jego małe oczka były jeszcze bardziej zwężone niż zwykle. Wycedził przez zęby. - Powtórzyłeś im? - Tak. - Co powtórzyłeś? - Żeby się nie spieszyć. - A wy co robicie? - Czy pracujemy za szybko? - zapytał Andrzej. Otrzymał za to policzek. - Zamiast odpowiedzi - wyjaśnił Fisch. Siwy jęczał. Jego nieprzerwany jęk świdrował w uszach. Idąc w stronę gotowego już stosu, Andrzej zastanawiał się, czy - gdyby przeżył - zniknie kiedyś ten trupi zapach, którym był przesiąknięty. - Niedobrze - powiedział któryś. - Coś się stanie - dodał inny. - On się musi wyżyć do końca. Bagażowy chlusnął benzyną, chłopak schylił się i podpalił. Wtedy - rozległ się strzał. Jęk zamarł. Stali jeszcze długo wpatrując się w sunące w górę płomienie, zanim ruszyli po niego. Leżał na noszach, chudy, cichy, ze skroni sączyła się krew wąską, żałosną strużką. Adwokat nakreślił nad nim znak krzyża. Bagażowy powiedział: "To męczeńska śmierć. Jeśli zgrzeszył, to i odpokutował". Któryś zapytał: "A czy są teraz inne śmierci w tym kraju?" Chłopak i bagażowy sięgnęli po nosze. Nosili go dotąd, a więc i ten ostatni raz. Ruszyli w stronę płonącego stosu, a za nimi w żałobnym kondukcie pozostali. Kiedy przechodzili obok Niemców, jeden z tej ich pierwszej dwójki odwrócił się. Ten ludzki odruch wydał im się czymś zdumiewającym. Rozkołysali nosze i rzucili je na stos. Raport nr 14 Poniedziałek, 14 sierpnia, godz. 22.35 Powstanie trwa. W nocy znów były samoloty. Co prawda nad Warszawę doleciało ich tylko osiem, były to te, którym udało się przedostać przez ogień artylerii i myśliwców. Niektóre zasobniki z bronią spadły na miejsca "niczyje", między stanowiska obu stron, i walki, stoczone o te zasobniki, były niezwykle ciężkie. Mimo naszego silnego ataku - nie udało się na Starym Mieście zrobić istotnych kroków naprzód. Zdobytą przez nas barykadę na Tłomackiem (w rejonie tym w ostatnich dwóch dniach straciliśmy 9 czołgów) bandyci odzyskali. Dzisiejszy dzień poświęciłem zresztą na obserwowanie walk na Starym Mieście. Otóż główne siły obrony barykad nieprzyjaciel skupia w obsadzaniu i utrzymywaniu domów znajdujących się przed nią po obu stronach ulicy. Wobec tego przed natarciem przeprowadzane jest rozpoznanie lotnicze, samoloty bombardują wszystkie domy przy barykadzie. Następnie daje się tam ogień artylerii, granatników i miotaczy min. Potem dopiero ruszają czołgi i piechota. Przygotowanię do natarcia, tzn. bombardowanie i ostrzeliwanie artylerią trwa od godziny do dwóch. Kiedy domy po obu stronach barykady zamieniły się w gruzy, sądzono, że są wolne od nieprzyjaciela. Nieprawda. Widziałem, jak bandyci uparcie trzymają się w budynkach nawet zupełnie zrujnowanych. Dlatego mija się z zadaniami propagandy rozpowszechnianie wieści wśród naszych żołnierzy, że powstanie w Warszawie upadło. Dobrnęło do nas dwóch ciężko rannych żołnierzy, którzy wjeżdżali do Warszawy samochodem od strony Piaseczna, mając najświeższe wiadomości, że powstanie zostało zlikwidowane. Z ognia, w jaki się dostali na ulicach Mokotowa, jedynie ci dwaj cudem prawie wyszli z życiem. Nie ma sensu szerzenie takich pogłosek, ponieważ obawiam się, że walki niestety jeszcze będą trwać kilka dni. Zgodnie z poleceniem - do załatwienia sprawy człowieka narodowości węgierskiej został wysłany specjalny pracownik. "Ef 42" Ostatnim wspomnieniem była porcelanowa Luna: pochyliła się nieco, potem uniosła w górę, wyciągając do przodu ręce. Potem poczuł tępy ból i ogarnęła go ciemność. Obudził go czyjś jęk. Przez chwilę sądził, że to jego własny, ale jęk powtórzył się, zmieszał z hałasem wybuchów, ktoś nawoływał, żeby się spieszyć, pochyliła się nad nim czyjaś twarz, jakieś ręce zaczęły go obmacywać, głos, który był na pewno głosem Smutnego, powiedział: "Żyje". Mówił coś jeszcze, ale przygłuszała go nowa seria wybuchów. Erwin pomyślał tępo: "Zginę tutaj". Coś z żołądka podeszło mu do gardła, zacisnął zęby, ale już po chwili przestały go słuchać. Drżenie zębów przeszło na całe ciało, zrobiło mu się zimno. I znów świat się zakołował. I znów ciemność. Po raz drugi obudził się nieco przytomniejszy. Zobaczył nad sobą niskie sklepienie starej piwnicy. Pomyślał: "Jaka to piękna robota". Poczuł się na tyle silny, że usiadł. Wtedy zobaczył stojącą przed sobą kobietę - była młoda i spodziewała się dziecka. - Przysypało was - powiedziała. Przypomniał sobie lecącą Lunę i duszące ciemności. Z trudem sformułował pytanie: - Wszyscy żyją? - Nie wiem. Rozejrzał się. Zobaczył śpiących pod ścianą chłopców. Poznał Pralinkę, Chudzinę, Atletę i Stefa. Zapytał: - To wszyscy przenieśli się tutaj? - Mówiłam przecież, że przysypało was. Miała miękki ciepły głos. Zapytał jeszcze: - A taka łączniczka, Halina, była tu może? - Nie wiem. Nie znam jeszcze was wszystkich - powtórzyła. Uśmiechnął się na słowo "was". Do piwnicy wbiegła Ania, szarpnęła najbliżej śpiących. Powstawali półprzytomni i wyszli. Bolało go wszystko, mimo to wstał także. - Może trzeba w czymś pomóc? - zapytał. Odpowiedziała pozornie nie na temat. - Chciałabym, żeby skończyło się przedtem. Mimo woli spojrzał na jej brzuch. - Przecież musi przyjść jakaś pomoc. Nie mogą nas tak zostawić - usiadła i siedziała chwilę w milczeniu, pochylona, obiema rękami obejmując brzuch, jakby nie mogła doczekać się momentu, kiedy będzie mogła objąć dziecko; kiwała się miarowo, monotonnie. Powiedziała jeszcze: - Byle tylko przetrwać. Byle przetrwać... Z sąsiedniej piwnicy weszli staruszkowie. Ona trzymała się lepiej, on posuwał się z trudem o lasce. Miał piękne białe włosy, które opadały mu z tyłu głowy gęstą falą. - Proszę pani - powiedział Erwin szybko, półgłosem - chciałbym... Czy mógłbym dostać jakiś karton i trochę ołówków. Mogą być zwykłe kartki. Błagam... Nie zdążyła odpowiedzieć, bo odezwał się starzec: - Podpalili Pałac Krasińskich. Pali się już od kilku godzin... Można walczyć, ja to rozumiem, sam kiedyś walczyłem, na wojnie giną ludzie, to też trzeba rozumieć, ale nie wolno niszczyć zabytków... - Cicho, no cicho, nie denerwuj się. - Co zostanie z tego cacka, jakim było Stare Miasto? Co zostanie z jego pięknej architektury? Przecież ktoś powinien pójść do niemieckiego dowództwa! Ja wiem, że są mordercami i złodziejami dzieł sztuki, złodziejami nauki, ja to wszystko wiem, ale to jest naród, który zrozumie, czym jest ta dzielnica, gdzie nie tylko dom, ale każdy kamień, każda rzeźba na murze, kołatka na bramie... są stare, autentyczne, niekłamane. Tego nie wolno niszczyć! To przetrwało wieki, to jest historia, która ma sześćset lat. Do nich trzeba pójść, trzeba im to przypomnieć. Trząsł się z podniecenia i złości, a twarz chuda, ściągnięta, o rysach jak ze starej greckiej rzeźby, pełna była cierpienia. - Cicho, no cicho... - Jeśli nikt nie pójdzie, to ja pójdę. Przecież te mury to skarby narodu, tego trzeba bronić. Weszli, przepychając się. Janek zawadził o coś butem i runął na kolana. Filip zachichotał: - Patrzcie, jak klęka na widok całych ścian. Janek pozbierał się. Wszyscy wyglądali trochę jak pijani. Na ziemi zaczęły pojawiać się drobne, ciemne plamy: - Co jest, jak rany - zdenerwował się Filip. - Trafili któregoś? Hej ty, Guzik, z ciebie cieknie. - Nie wygłupiaj się - i za chwilę: - O Jezu, słowo daję, trafili mnie... Ty, Luna... nie ma jej. Kryśka... Gdzie one latają? - Luna sama w szpitalu, idioto. - Ja pana opatrzę. Poruszała się z tym brzuchem lekko i bez wysiłku. Guzik denerwował się, zbladł. - A zna się pani na tym? - pytał niepewnie. - Może by Kryśka... Gdzie ona, do cholery, się podziała? Ale to nie jest poważne, prawda? Ja nie zauważyłem, nie wiem nawet, kiedy... Chłopaki, kiedy oni mnie mogli kropnąć? Cholera, jak cieknie. A jak tego się nie zatamuje? Matko święta, a jeśli ja mam hemofilię? To tak się nazywa, jak krew leci i nie można jej zatamować. Jak ja mogłem nie zauważyć? Nie, ja nie mogę ściągnąć tego rękawa. To ręka? Nie, ręka cała. No, gdzie to jest? Ale to nie musi być nic poważnego. Proszę pani, czy ja mógłbym się czegoś napić? To nie zaszkodzi. O, tu mnie boli, z boku. Ale jakby to było poważne, to przecież bym zemdlał, a ja jestem najzupełniej przytomny. O Jezu, ale niech pani nie klęka, mnie to krępuje... - Panowie. Odwrócili się. Starzec podszedł do nich stukając laską. - Panowie - powtórzył - żądam widzenia z waszym dowódcą. Spojrzeli na siebie. - To zależy - zaczął ostrożnie Filip - jaka to sprawa. Ja bardzo przepraszam, ale nasz dowódca... Widzi pan, trochę gorące dni. I musi być coś bardzo ważnego... - To jest najważniejsze - przerwał starzec. - Palą się pałace, zamienia się w gruzy cała staromiejska architektura. Czy nie wystarczy, że został spalony królewski zamek? Muszą zginąć jeszcze inne pałace? Inne domy? Janek podsunął się do Guzika. - No i co z tobą? - szepnął. - Nie, nic takiego. Pani mówi, że do wesela się zagoi... I ciszej: - Czego ten stary chce? - No wiesz... Że to się wszystko niszczy. Rozumiesz? Pałac Krasińskich... No i w ogóle. - Acha! No i co? - No właśnie nie wiem. Możesz chodzić? - Coś ty? Jasne, że mogę. Prześpię się i zaraz wrócę na barykadę, o ile jej przez ten czas nie rozpieprzą. - Ja czekam na tę rozmowę, panowie, jeszcze dzisiaj. Z tym nie wolno zwlekać. Jeśli nie znajdzie się nikt inny, to ja mogę z tą sprawą do Niemców pójść. Jestem profesorem, jestem starym człowiekiem, znam ich język, znam ich kulturę... - Co? - wyrwało się któremuś. Starzec podniósł głos. - Ten naród wydał wielkich ludzi. Musi znaleźć się wśród nich ktoś, kto zrozumie, że nie wolno zabijać miasta, starego, historycznego miasta. - Proszę pani - przypomniał Erwin. - Będę mógł dostać te kartki? I ołówek? Raport nr 15 Wtorek, 15 sierpnia, godz. 21.55 Powstanie trwa. Zorganizowane natarcie na przedpola Starego Miasta. (Stawki, ruiny getta) dało jakie takie rezultaty, ale w dalszym ciągu położenie w sposób zasadniczy nie zmienia się. Teren Starego Miasta niezwykle gęsto zabudowany i poprzecinany tylko wąskimi uliczkami stanowi bardzo poważny problem. Bliskość stanowisk uniemożliwia skierowanie ognia na przedni skraj obrony powstańców. Punkt ciężkości ognia musiał więc pójść w kierunku wnętrza obrony. Byłem dzisiaj na jednym z najbardziej wysuniętych punktów naszego natarcia. Rozmawiałem z żołnierzami, którzy od sześciu dni nie spali. Doszło kilka meldunków, o ruchach band w rejonie Puszczy Kampinoskiej. "R-4" przywiązuje ogromną wagę do konieczności stałej obrony szosy Poznań-Warszawa, bandy mogą bowiem utrudnić lub sparaliżować transport, co mogłoby przynieść nieobliczalne skutki. Newralgicznym punktem, jest także ciągle nasza zapora przy Dworcu Gdańskim, która musi być utrzymana za wszelką cenę. Naszym atutem jest fakt podzielenia powstańczej obrony na oddzielone od siebie dzielnice. Połączenie się sił Puszczy z Żoliborzem i Starym Miastem mogłoby również przynieść bardzo niedobre rezultaty. Ostatniej nocy nad Warszawą znów pojawiły się nieprzyjacielskie samoloty. Zestrzelono 8 (osiem) maszyn. "Ef 42" Wdrapywał się na wzgórze i patrzył stamtąd. Łunę widać było co prawda z każdego miejsca. Rozciągała się szeroko i trzymała nad miastem wiernie, miłośnie, niezdolna odsunąć się od niego o krok, dymna, czerwona, zdawała się mówić: patrzcie, jak pokazuję na to miasto, jak zwracam uwagę światu, że jest jedyne, wielkie, ukochane, żyje, broni się, wyciąga ręce, wzywa pomocy... A nad nim jestem ja, czerwona łuna, którą ciągle barwią pożary, i którą widać z każdego miejsca, zza lasów i dachów domów, z brzegu rzeki i z bocianiego gniazda, z wąwozu i ze wzgórza... Łunę widziało się z każdego miejsca, ale on wdrapywał się systematycznie na to wzgórze, stawał i patrzył. Jego sylwetkę, nieruchomą, jakby wrośniętą w to wzgórze, znali w okolicy już niemal wszyscy. Przyzwyczaili się do niej tak dalece, że kiedy o zwykłej porze jej tam nie było, pytali: "Co dzieje się w Puszczy?" "Tymczasem lecimy na wysokości 800 metrów, w kłębach dymu, przesyconego najrozmaitszą wonią. Chciałoby się to ominąć, ale nie można. Zawiesina, podświetlona od dołu, sprawia dodatkowo niesamowite wrażenie. Krew w powietrzu. Lotem szybowym schodzimy w dół. Silnik pracuje na minimalnych obrotach, żeby nie zwrócić na siebie uwagi wroga. W czasie przebijania powłoki dymnej swąd zdaje się jeszcze silniejszy, omal nie wywołuje torsji. Staram się o wszystkim zapomnieć." Takie zapiski znaleźli przy zwłokach lotnika, którego samolot spadł na drzewa Puszczy Kampinoskiej i Roman nie mógł się opędzić od tych słów. Pamiętał o nich bez przerwy. Powtarzał je idąc w stronę swojego wzgórza. Szedł wyciągniętym, długim krokiem, którego nauczył się w ciągu partyzanckiego życia, w rozpiętej koszuli, niemieckich, wojskowych spodniach, opalony; pachniało lato, pachniało słońce, rozgrzany piasek skrzypiał pod butami, szedł, patrzył na piaszczystą drogę, na kolorowe kwiaty, rozsiane w trawie, widział w oddali swoje wzgórze, a wysoko - daleko -dymno-czerwoną łunę. Nie myślał o niczym. Zdążył się już tego nauczyć. Przez kilka pierwszych dni nie potrafił spać i nie mógł jeść. Potem zmusił mózg do nieróbstwa. Tyle, że szedł co dzień na to wzgórze, z którego do Warszawy było tak blisko i tak daleko. Chłopcy mówili do Tygrysa: "Z Romanem coś się źle dzieje. Nie można tak godzinami tkwić w jednym miejscu". Tygrys powiedział: "Dajcie mu święty spokój". No i dali mu spokój. Roman nagle usłyszał za sobą przyspieszone kroki, ale nie odwrócił się. Kroki były szybkie, zbliżały się, czyjś głos zawołał: - Halo, Romek. Także się nie odwrócił. Nie miał najmniejszego zamiaru rozmawiać ani z Ralfem, ani z kimkolwiek innym. Ale Ralf był coraz bliżej, a jego głos coraz bardziej uparty: - Roman, słuchaj! Teraz odwrócił się gwałtownie: - Won! - Czekaj, idioto. Ktoś z Warszawy. Zawrócił i biegiem ruszył z powrotem. Skórzany woreczek Fischa pęczniał, pozostali trzej także obrabowywali trupy, ale starali się robić to jakoś dyskretnie. Fisch nie uznawał tajemnic. Był panem tej wojny. - Po powrocie do domu - zwierzył się kiedyś Andrzejowi - kupię sobie na własność najlepszą dziwkę. Kilka dziwek. Stać mnie będzie - pogładził miłośnie woreczek i zamarzył głośno: - Czego to ja im nie będę kazał robić. Mówiąc to patrzył na Andrzeja z satysfakcją, na nich wszystkich zresztą patrzył z satysfakcją. Dla nich skończyło się wszystko: dziwki także. Wykonają, co im kazano, a inni zrobią z nimi to, czym zajmują się oni teraz. - Ty - trącił w bok Adwokata. - Miałeś żonę? Adwokat rzucił w jego stronę ostrożne spojrzenie. Bał się odpowiedzieć, ale brak odpowiedzi również był niebezpieczny. Oczy Fischa zwęziły się. Andrzej stuknął Adwokata z drugiej strony. - Tak - niepewnie powiedział pytany. Fisch pochylił się, powiedział mu coś do ucha, potem zaczął się śmiać. Adwokat szedł, wpatrzony tępo w bruk pod nogami. Kiedy Fisch odszedł, powiedział do Andrzeja: - Zapędzili nas na plac Bankowy. Chodziło o to, żebyśmy byli osłoną dla jakichś dygnitarzy niemieckich, żeby nasi nie mogli strzelać. Potem mnie zabrali stamtąd, a ona została. Jak pan myśli, czy mogli jej nie rozstrzelać? - Nie wiem - powiedział Andrzej. - Z początku rozstrzeliwali wszystkich, jak leci. Potem część oszczędzali. - Nie daliby rady palić. - To prawda. Szli ciężko, brudni, cuchnący. Fisch wyciągnął z kieszeni płaską butelkę, łyknął. Schował. Z daleka dobiegły jakieś głosy. Stanęli odruchowo, ale Niemcy popędzili ich dalej. Po chwili w głębi ulicy zobaczyli sunący tłum. Zbliżał się, pełen rozpaczliwego gwaru, jęku, płaczu i niemieckich ostrych nawoływań. Zatrzymali się znowu, ale znowu zostali pogonieni naprzód. Tamta kolumna była tuż tuż. Ludzie wydawali się starzy, szli wolno, prawie wlekli się, wychudli, zmęczeni, pochyleni, uginający się pod ciężarem jakichś naprędce zebranych drobiazgów. Kolumny zrównały się i teraz wreszcie Niemcy pozwolili się zatrzymać. Jednym i drugim. Ten z poobcieranymi nogami powiedział z nagłą nadzieją: - Jezu, może któryś ma jakie skarpetki. Jedni i drudzy konwojenci podeszli do siebie. Niemiec z eskorty tamtych powiedział: "Piekło". Fisch chwycił go za ramię i odciągnął, ktoś z kolumny zapytał: - Ludzie, a wy skąd tutaj? - A wy skąd? - odpowiedzieli pytaniem. - Starówka. A wy? Adwokat wysunął się naprzód: - A może ktoś słyszał: Żółcińska? Teodozja Żółcińska, Senatorska 4... I chłopak: - Maria Bielak. Moja matka... Maria Bielak. A z kolumny: - Jezu, ludzie, co z nami zrobili. I bardziej rzeczowo: - Ludzie, powiedzcie, puszczą nas czy rozstrzelają? Jakaś kobieta nagle bez słowa osunęła się na ziemię. Stojący obok usiłowali ją podnieść, ale leciała im przez ręce, ciężka i bezwładna. - Umrzeć - powiedziała. - Chcę już umrzeć. Fisch i tamci z eskorty poklepali się po ramionach, wrócili do kolumny. Andrzej pochwycił wzrok Fischa, skierowany w stronę stojącej w kolumnie dziewczyny. Miała na sobie postrzępioną spódnicę i niezbyt całą bluzkę. Pod tym wszystkim widać było pięknie zbudowane ciało. - Składać bagaże! - padł nagle rozkaz. - Tu, wszystkie. Już, szybko, nie ma czasu. W kolumnie nastąpiła konsternacja. Jedni odruchowo chowali swój mizerny dobytek za siebie, inni podnieśli lament: "Zastrzelą nas..." Niemcy puścili w ruch kolby, rozległy się jęki. - To tylko trochę jedzenia... dla dziecka. Koszyk wypadł, po ulicy potoczyło się jabłko. Ten drugi Niemiec od Fischa pochylił się, podniósł je, wytarł o spodnie i zaczął jeść. Kobieta rozpłakała się. Dziecko nie. Ta, która upadła, leżała ciągle, za słaba na to, aby wstać. Stos walizek i tobołków rósł. Ten z poobcieranymi nogami podsunął się do Bagażowego. - Gdzie mogą być? Jeden z Niemców potknął się o leżącą kobietę. Zaklął i kopnął ją. Fisch zerwał komuś z szyi medalik, inny ściągał z palca obrączkę. Stos tobołków ciągle rósł. Andrzej zapytał najbliżej stojącego: - Jak jest na Starówce? Człowiek podniósł na niego oczy, jakby przysypane popiołem. - Dom naprzeciwko mieli nasi - mówił udręczony. - Wieczorem byli Niemcy. Na drugi dzień w południe odbili go nasi, a po trzech godzinach byli Niemcy, a rano gruzy znowu zajęli nasi. Nasz dom zapalił się od bomby. Zginęła mi żona i matka. Synowie są w powstaniu. Trzej. Niemcy rozdzielili ich. Kolumna ruszyła. Nie zginęli na razie od kuli. Może padną z głodu? Mieli już iść, kiedy stwierdzono, że nie ma Fischa. Andrzej przypomniał sobie jego wzrok, jakim wpatrywał się w dziewczynę, stojącą w kolumnie. Rozejrzał się, wszedł do najbliższej bramy, na ocalały jeszcze parter. Nie było nikogo. Już miał wyjść, kiedy z przeciwnej strony usłyszał strzał. Po chwili rozległy się kroki Fischa, Andrzej cofnął się za mur. Fisch szedł przez bramę, dopinał mundur. Kiedy wyszedł, Andrzej wahał się chwilę. A jednak poszedł tam. Odnalazł ją. Leżała naga, a porozrywane strzępki ubrania ułożyły się wokół niej niby żałobny wieniec. Fisch w pełni docenił, jak pięknie była zbudowana. Strzelił w głowę. Z ulicy dobiegł nerwowy gwar. Andrzej pomyślał, że teraz pewnie jego szukają. Może boją się, że uciekł i że oni wszyscy... Wybiegł. Pod murem stał ten z bolącym zębem, a nad nimi grzmiał Bagażowy: - To tak sobie umyśliłeś?! Że ci się opłaca, my wszyscy za ciebie, co?! Andrzej stanął. Adwokat, spocony i blady, tłumaczył: - Chciał odejść razem z kolumną. - I poszedłby - krzyknął Bagażowy - gdybym go nie miał na oku. Obserwowałem go cały czas. Chłopak wtrącił prosząco: - Nie róbmy szopy. Chodźmy. Po co Niemcy mają to widzieć? Przeszli obok ciągle leżącej na skraju chodnika kobiety. Fisch nie zauważył. Zatrzymał się przy niej dopiero ten starszy z pierwszych dwóch, pochylił, przyjrzał, potem wezwał Andrzeja. - Czego ona tu leży? Przecież żyje. - Mówi, że nie ma siły iść. - Podnieś ją. Andrzej podniósł. Otworzyła na moment oczy, które już zdawały się niczego nie dostrzegać. - Nie pójdę - szepnęła. - Nie każcie mi. Nie mam siły. Zwisła mu w rękach. Potrząsnął nią. - Kobieto, musisz iść. Zginiesz tutaj. Zgadzała się na śmierć. Powtórzyła: - Nie mam siły. Nie pójdę dalej. Chcę tu umrzeć. Niemiec stał. Patrzył. Myślał. - Puść ją - rozkazał. Andrzej próbował jeszcze coś tłumaczyć. Nie słuchała. Powtórzyła swoje: "Tutaj umrę". - Odsuń się! - rozkazał Niemiec, wyjął pistolet i wyciągnął w górę rękę. Wystrzelił. Zerwała się. Ogarnięta panicznym strachem spojrzała na Niemca, a potem puściła się w pogoń za oddalającą się kolumną. Raport nr 16 Środa, 16 sierpnia, godz. 23.00 Powstanie trwa. Germański bóg burzy wreszcie przemówił. Wprowadzenie 1,5 tonowych pocisków "Thora" może coś zmieni. Straty nasze są coraz większe. Żołnierze są zmęczeni. O bitwie na Starym Mieście mówi się "piekło", powstańców nazywa się "diabłami". Słyszałem żołnierza, który mówił: "To nie był człowiek. Strzelałem do niego, władowałem w niego cały magazynek. A on wstał". Natychmiastowe otrzymanie obiecanych posiłków grupy pionierów jest sprawą pierwszorzędnej wagi. W mieście brak wody. Upały. Coraz poważniejsza obawa epidemii nawet wśród własnych szeregów. "Ef 42" Tego dnia broń zdobył Brylant. Kiedy Kawka stwierdziła rano jego nieobecność, zrobiło się jej trochę nijako. W południe Biały zastąpił jej drogę. Odruchowo sięgnęła po broń. Udał, że tego nie widzi: - Ja też nie wiem, gdzie jest Brylant - powiedział. Patrzyła w głąb ulicy. - Musiał odejść w nocy - ciągnął. - Ja budzę się bardzo rano, to takie więzienne przyzwyczajenie. Pani wie, że na wszystkie wyroki śmierci brali bardzo rano? Zastanowiła się, czy to miało być ostrzeżenie. - Ja wiem - odpowiedziała - że na Pawiaku czy Szucha każda pora była dobra. - No, pani by wolała, żebyśmy byli stamtąd. - Jakbyście byli stamtąd, to nie zdarzyłoby się to, co się zdarzyło. Chciała go ominąć, ale znowu zastąpił jej drogę. - Więc, jak się obudziłem, to już go nie było. Moi mówią, że też nic nie wiedzą. - Kłamią. - A mnie się zdaje, że naprawdę nie wiedzą. Mnie się zdaje, że Brylant wróci. On by nas tak nie zostawił. I Brylant wrócił. Siedziała przy tapczanie Agata i żuła kawałek suchego chleba, kiedy w drzwiach ukazała się głowa Łysego Pijaka: - Szefowo!. Brylant ma sprawę do szefowej. Przełykany kawałek uwiązł jej w gardle. Powiedziała ostro: - Niech zaczeka. Zjem, to porozmawiam. Łysy zniknął, a Agat zapytał: - Słuchaj, kto to jest Tygrys? Wiedział, że pytanie jest nietaktowne, nie mógł się jednak od niego powstrzymać. Po twarzy Kawki przebiegł natychmiast ten sam cień, który zjawił się wtedy, gdy wspomniała ten pseudonim jasnowłosa łączniczka ze Starówki. Usiłował coś wydobyć z tej Haliny, ale była krótko i tak małomównej istoty na tematy nie związane bezpośrednio z powstaniem - nie zdarzyło mu się spotkać. Na pytanie, które po długim namyśle zdecydował się zadać Kawce, właściwie także nie oczekiwał odpowiedzi i oczywiście jej nie otrzymał. - Słuchaj, Kawka - zaczął z innej strony - jeśli przebiją się ci z lasu... Oni w każdym razie mają broń. Nie słuchała. Zastanawiała się, jaką niespodziankę przygotował dla niej Brylant. Myślała: "Jeśli wezwę go tutaj, pomyśli, że się go boję. Muszę wyjść do niego. Niech to diabli, nawet nie wiem, czy to morderca, czy tylko zwykły złodziej". Wstała i wyszła w pół Agatowego zdania. Stali na dole, zbici w gromadę, zjednoczeni. Zatrzymała się na czwartym schodku, wolała patrzeć na nich z góry. - Hej! Ktoś miał do mnie sprawę. Milczeli. Przykryła nieco powiekami oczy, aby nie widzieli jej uważnego, biegającego spojrzenia. A musiała mieć na oku ich wszystkich naraz. - No? Bo mam mało czasu. Brylant wystąpił. Kosmyk ciemnych włosów spadł mu na czoło. Podszedł do pierwszego schodka. Sięgnął do kieszeni. Wydobył dwa granaty, położył je na schodku. Potem wyjął jeszcze trzy. Położył obok. Z drugiej kieszeni wydobył pistolet. Mały. Ręczny. - Szkoda, że nie maszynowy - powiedziała. - Ale i to dobre na początek. - Moje? - zapytał. - Komu zabrałeś? - Trupowi Niemca. - Twoje. Pomyślała: "Jeśli się teraz odwrócę i odejdę - mogą mnie kropnąć z tyłu. Nie, tego nie zrobią. Za dużo hałasu. Będą starali się mnie wykończyć cichcem i nawiać". - Zgłoś się jutro do porucznika Anatolka. - My poczekamy na naszego. - Znaczy kogo? - Porucznika Agata. Za kilka dni będzie na chodzie, za kilka dni wszyscy będziemy mieli broń. "Jeśli mnie nabierają, to nawet chytrze." Głośno powiedziała: - Tylko starajcie się o maszynową. Takim szczeniakiem nic się nie zwojuje. Tego dnia dowódca AK otrzymał depeszę: "Zrzuty oddziałów spadochronowych rozbiły się o sprzeciw Anglików, którzy uważają je za niewykonalne ze względu na odległość trasy". Raport nr 17 Czwartek, 17 sierpnia, godz. 22.10 Powstanie trwa. Sytuacja bez zmian. W drodze na Mokotów są oddziały partyzanckie stacjonujące dotychczas w Lasach Chojnowskich. "Ef 42" Nie lubił grubych i nie lubił czarnych. A ta właśnie była okrąglutka jak piłeczka i czarna jak Afrykanka. W ogóle taka, jakich nigdy nie lubił. A przecież utknął przy niej. Po ucieczce od śmierci, która przybrała postać zdobytej tankietki, porucznik Wrona utwierdził się w przekonaniu, że ma wszystkiego dosyć. Przez wszystkie lata pobytu w lesie tęsknił do murów miasta, teraz coraz częściej ogarniała go tęsknota za lasem. Wrócił, żeby znaleźć Halinę, ale Halina umykała mu, jak umykała zawsze, była ciągle gdzieś daleko... tak zresztą jak zawsze. Wrócił, by w każdej chwili móc zginąć, a nie tęsknił do śmierci. A gdyby zginął, czy Halina odczułaby tę jego śmierć? I właśnie wtedy, kiedy marzył o lesie i dochodził do przekonania, że jest zamknięty w murach miasta jak w pułapce, zjawiła się ta dziewczyna. Usiadła obok i powiedziała obrzydliwie cienkim głosem: - Ależ mieliście pomysł! Siedział na wystającym murku jakiejś ocalałej jeszcze kamieniczki, a ona usiadła obok. Odsunął się nieco i ona od razu usiadła głębiej. Pomyślał, że jeśli odsunie się jeszcze dalej - spadnie, a ona zajmie całe miejsce. Wobec tego oznajmił, gwoli ścisłości: - To było moje miejsce. Spojrzała na niego czarnymi, małymi jak świderki oczkami i znowu pisnęła cienkim głosikiem: - Jaki zły duch wam to podpowiedział? Miał ochotę wstać i pójść w diabły, ale musiał czekać na Michała. Michał poszedł postarać się o coś do jedzenia i powinien lada chwila wrócić. - No, dlaczego pan nie odpowiada? Postanowił nie oglądać się na Michała, chciał wstać. Wtedy chwyciła go za rękaw, wczepiła palcami w koszulę, zmusiła, żeby usiadł, i zaczęła od początku: - Mało wam było okupacji? Denerwowało was, że za dużo ludzi przeżyło? No, niech pan popatrzy naokoło. Doprowadzony tą gadaniną do wściekłości, odepchnął ją. Dziewczyna zachwiała się i spadła z murku. - O! proszę, Niemcy się panu kłaniają - zawołała z dołu. Wstał, przed oczami latały mu czerwone płatki. Wtedy właśnie nadszedł Michał. Nie zauważył dziewczyny, postawił na murku menażkę i zameldował: - Obiad dla pana porucznika. Zerwała się natychmiast. Była przed menażką wcześniej niż Wrona. Zajrzała i zaproponowała: - A może do mnie? Ja dam panu lepszy obiad. Nie poszedłby za nic, gdyby nie ten kretynek Michał, który przyjął założenie, że ludzie powinni ich karmić, i z propozycji jedzenia nie rezygnował nigdy. Pociągnął Wronę za rękaw i poszli. No i utknęli. Dokładniej mówiąc utknął porucznik Wrona. Już przy obiedzie zaczął ziewać, więc kiedy wstał, dziewczyna stwierdziła, że właśnie przygotowała dla niego tapczan. Wrona zamruczał coś w odpowiedzi i zwalił się w butach i ubraniu. Resztką świadomości odbierał fakt, że zdejmowała mu buty i przykrywała kocem - meldunku Michała, że pójdzie zaklepać miejsce w najbliższym oddziale, już nie słyszał. Obudził się - według relacji dziewczyny - po jedenastu godzinach. Ziewnął szeroko i głośno, poszukał butów. Nie było. - Zabrałam je do czyszczenia - powiedziała. - Jak panu się tu podoba? Rozejrzał się. Mieszkanie jak mieszkanie. - Podoba mi się - powiedział. - To gdzie te moje buty? - Już pan musi iść? - Bo co? - Nic. Tu bezpieczniej. Spojrzał na nią uważnie. Strach, jak mu się nie podobała. Tyle, że zupełnie nie miał dokąd pójść, ani nie miał na to ochoty. Burknął: - Gdzie Michał? - To pana brat? Wzruszył ramionami. - Chciał się tu wedrzeć - wyjaśniła - ale nie dałam. Powiedziałam, że pan śpi. Jedno mądre, co zrobiła. - A może bym się umył? - zapytał. Już była w łazience, już szykowała wszystko: mydło, ręcznik, przybory do golenia, piżamę. Zakładając piżamę zapytał z łazienki: - Czyje to? - Ojca! Ale niech się pan nie martwi, nie przyjdzie. Wrona zastanowił się, dlaczego miałby się martwić przyjściem ojca, ale nie znalazł na to odpowiedzi. Umył się, ogolił, przebrał w piżamę i poczuł się jak basza. Kiedy wyszedł, piłeczkowata dziewczyna powiedziała: - Tak myślałam... że pan jest przystojny! Michał przyszedł z awanturą. Wrona tłumaczył mu, że jest zmęczony i że życzy sobie wypocząć, i żeby Michał był łaskaw przestać interesować się jego osobą... Michał aż zzieleniał ze złości. - Ależ z pana człowiek, ludzkie pojęcie przechodzi, co spódnica to nieprzyjaciel. Jak panu przejdzie, to niech się pan zgłosi. Trzy domy dalej. Wrona zatrzasnął za nim drzwi. - Wiesz - powiedział. - Nie pamiętam już, jak dawno nie leżałem w prawdziwym miejskim domu i w prawdziwej pościeli. Bardzo mi się to podoba, mieszczanin wyłazi ze mnie wszystkimi porami skóry. Przytuliła się do niego, czuł każdą jej piłeczkowatą okrągłość. Bawiło go to, śmieszyło i sprawiało, że wcale nie chciało mu się wstawać. Wylegiwał się, spał, budził, a ona wyskakiwała spod kołdry, szykowała coś do jedzenia z żelaznych zapasów i wracała znowu do niego. Świat zatrzymał się w czterech grubych ścianach tego mieszkania, odgrodził całkowicie od reszty, z którą nie chcieli mieć nic wspólnego, o której nie chcieli nawet nic wiedzieć. - Nie nadaję się - mówiła. - Nie nadaję się do konspiracji, wojny, powstania ani do wielkich rzeczy. Jestem zwykłą dziewczyną, która chciałaby przeżyć zwyczajne życie z całkiem zwyczajnym chłopakiem... - Nie nadaję się - przyznawał. - Jestem zwykłym chłopakiem. - O nie! - protestowała. - Jesteś nadzwyczajny. Bo jedyny, bo mój! I Wrona wtedy zamykał oczy i uciekał od wszelkiego myślenia. A kiedy Michał przyszedł po raz drugi, również zatrzasnął przed nim drzwi. Raport nr 18 Piątek, 18 sierpnia, godz. 23.05 Powstanie trwa. W dniu dzisiejszym zwrócono się po raz pierwszy do dowództwa powstańców z wezwaniem do kapitulacji. Parlamentariusze z białą flagą przeszli przez barykady w Saskim Ogrodzie. Wezwanie nie zostało przyjęte. "R-4" mówił o wzmożonym natarciu na Stare Miasto, które rozpocznie się jutro i które - według przewidywania - powinno przynieść najdalej za 2 dni kapitulację Starego Miasta. Ostatniej nocy pod Raszynem rozegrała się walka pomiędzy jednym z naszych oddziałów a grupą band, która nadciągnęła z rejonu Pruszkowa. Jak się okazało, była to grupa harcerzy śląskich, która wyruszyła z terenu Katowic i małą siłą przedarła się do stolicy. Pod Pruszkowem wywiązała się walka, w czasie której zdobyli broń i amunicję. Istnieje obawa, że może to nie być pojedynczy wypadek kierowania odsieczy do Warszawy. "Ef 42" Obudził go warkot samolotów. Musiały lecieć bardzo nisko, bo domy zdawały się dygotać. Równocześnie rozległ się dźwięk przypominający przesuwanie ciężkiej szafy. Usiadł. Spała, zwinięta w kłębek - miała na imię Grażyna. Tylko to o niej wiedział; kiedyś zaczęła opowiadać o sobie, ale zasnął od razu i nic z tego właściwie nie usłyszał. Przesuwanie szafy umilkło. Skulił się odruchowo, czekając na serię wybuchów. Nadeszły. - Grażyna! Zerwała się, nie bardzo przytomna. Przypadła do niego, jakby przerażona, że chce odejść. - Zostań! To grube mury. Wytrzymają! Tajemniczy zgrzyt rozległ się znowu, tym razem skojarzyło mu się to z rykiem krowy. - Nic nie ma. Nic się nie dzieje. Nie słuchaj - zakryła mu rękami uszy. - Zapomnij. Miała rację. Nie trzeba nasłuchiwać. Przewrócił się na bok. Uśmiechnął. - Takie masz fajne, Mickiewiczowskie imię... Poprzedniego wieczora poczuł się tak po miejsku, tak po cywilnemu, że nawet wyszperał z biblioteczki jakąś książkę. Kiedy wyciągnął się z nią na tapczanie, przeraził się. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni leżał tak, nic nie robiąc, nigdzie się nie śpiesząc - z książką w ręku. "Aż dziwne - pomyślał, że jeszcze odróżniam litery i potrafię je składać w słowa." Książka znużyła go. W gruncie rzeczy było najlepiej, kiedy nie robił nic. - Grażyna... - Władek... Swojego imienia także nie słyszał już bardzo dawno. Stracił je w chwili, kiedy został partyzanckim żołnierzem, i niewielu ludzi je znało. Coraz mniej. Z każdym rokiem, z każdym miesiącem mniej. Dom dygotał. Podniósł kołdrę i narzucił ją na głowy. Ogarnęła go duszna ciemność i piłeczkowate, śmieszne kształty. Zatrzęsło. Coś spadło i rozbiło się z trzaskiem. Warkot samolotów przybliżył się, tapczan wpadł w obłędny taniec. Piłeczki zaczęły się przekręcać, zbliżać i uciekać. Nie mógł ich ani złapać, ani utrzymać. Odrzucił kołdrę. - Ubieraj się! W pokoju było ciemno od pyłu, dymu i odłamków tynku. Zakładał ubranie niezdarnie, trzęsącymi się rękami. Zaplątał się w spodnie, upadł. Słyszał cienki, zanoszący się kaszel Grażyny. Wołał: - Ubrałaś się? Nie usłyszał odpowiedzi, tak jak ona chyba nie usłyszała pytania. Zaczął jej szukać w tym kołującym wirze. Coś go szarpnęło, popchnęło i upadł. Na głowę coś się posypało, poczuł ból, zerwał się. Rama okienna połamana na szczapy leżała obok wyrwanego kawałka muru. Zobaczył koło siebie okrągłą postać. Chwycił ją za rękę, opadła. Schylił się więc, wziął ją na ręce i usiłował trafić w drzwi. Poleciały deski z następnego okna, posypał się gruz, dziewczyna była przeraźliwie ciężka, nie mógł jej utrzymać. Chwiał się, zataczał, miał wrażenie, że drzwi uciekają przed nim. Warkot samolotów, świst pikowania, trzaski przesuwanej szafy i huki, wybuchy, wszystko to zlało się w jedną symfonię na najcięższe instrumenty. I kiedy trafił wreszcie jakimś cudem w drzwi, a potem po schodach stoczył się do schronu pełnego ludzi i bezgranicznego przerażenia, pomyślał: "Niech to diabli, to już chyba lepiej w pierwszej linii, na barykadzie. Może Michał wiedział, co robi..." Rzucił prawie dziewczynę w wolne miejsce pod ścianą. Ktoś zapytał: "Ranna?" Odpowiedział opryskliwie: "Ależ skąd!" Oparł się o ścianę. Schron chodził - w przód i w tył. Gdzieś w kącie pojawiła się myszka; siedziała, czyszcząc pyszczek i strzygąc uszami. Przetarł oczy. Myszka zniknęła. Nie, była znowu. Nie mógł pojąć, jak może się utrzymać na śliskim, mokrawym murze. - Proszę pana, ona nie żyje! Głupia taka mysz. Strzyże uszami, nasłuchuje i nic z tego nie wie. Może ma nadzieję, że coś jej się dostanie, jakiś okruch, skrawek czegoś, choć są na to coraz mniejsze szanse, bo dla każdego staje się ważny każdy okruch. Właściwie, czy ta mysz jest naprawdę, czy jej nie ma? - Proszę pana, ona nie żyje! Jest! Ale jak się z tej strony spojrzy, to jej nie widać. A z tej jest. Ciągle czyści pyszczek. Widać zdobyła przedtem jakiś okruch chleba... Wrona poczuł, że jest głodny. Skręcił go tak gwałtowny głód, że musiał chwycić się rękami za żołądek. - Proszę pana! Wyrwał rękę. Co za chamstwo u tych ludzi - szarpie i szarpie. - Ależ, proszę pana... Ona nie żyje! A może rzeczywiście? Może istotnie tak znieruchomiała i zastygła? No nie, w takiej pozie, to musiałaby zamarznąć. A tu mrozu nie ma. Owszem, jest zimno. Zaraz. Nie. Właściwie to jest gorąco. Nie. Jest czasem zimno, czasem gorąco. Więc to musi być nieprawda. Mysz żyje. Nie mogłaby tak czyścić pyszczka - nie żyjąc. - Ona nie żyje - tamten powtórzył - bo pan tak ją rzucił... Idiota. Zupełny idiota! - Panie, ja nikogo nie rzucałem. - Przecież pan ją niósł. Chryste Panie! Debil zupełny, kretyn, jak rzadko. - Panie, czy ja bym myszy nosił? Ja nie mówię o myszach. - No to kogo bym niby nosił? - Grażynę! - Jaką Grażynę? - Z parteru! - Grażyna! Coś ty, zgłupiała?! Zaziębisz się na tej ziemi. Grażyna, wstawaj. Grażyna... - Panie, co pan... Przecież ona nie żyje. Cały czas mówię, że ona nie żyje! Dotknął przegubu. Jednego, drugiego. Puścił. Wyprostował się. Zaczął się cofać. Wolno. Wolniutko. Przez tłum. Przez ludzi. Coraz dalej. W tył. Wolno. Wolniutko. Prędzej. Po stopach. Po nogach. W tył. Do wyjścia, na zewnątrz. I biegiem, biegiem, przed siebie. Trzeci dom. Nie ma domów. Trzecie gruzy... - Mi-siek! Mi-siek! - Teraz nie rzucaj! Nie rzucaj! Niech podjedzie. Niech podjedzie to bydlę. Patrzcie, jakie to wielkie. Bądźcie w pogotowiu. Jak będzie piechota, pilnować. Nie spieszyć się. Niech podejdą. Popatrzymy na nich. Na te ich gęby pod hełmami... Domy wokół barykady zbombardowali już dawno. Po pierwszym bombardowaniu Niemcy ruszyli na pewniaka. Nadziali się na nich, poukrywanych w tych gruzach. - Jasny gwint! Chyba całe siły zza Wisły tu ściągnęli na dzisiaj. - Nie spieszyć się. Wyczekać. Słuchajcie... ale on wielki. - Drań! Sunął. Zgrzytały gąsienice. Leżeli poukrywani, napięci. Czekali. Chudzina szepnął: - Masz chustkę? - Co? - Z nosa mi cieknie. Gdzie ja się mogłem zaziębić? - tej nocy. Latasz bez przerwy siusiać... Na bosaka. - Nie odpoczywam w butach. - No to teraz masz. - Uwaga, chłopcy, szykować się... Zasyczały miotacze. Czołg stanął. Chudzina wytarł nos w rękaw. Zsunął się niżej, jeszcze niżej. Wycelował. Wyrzucił. Ogień. - Hurra! - Który to już? Atleta, ty liczysz! - Piąty. Gdzie ten mój sznurek. Już mi któryś gwizdnął ten sznurek... Dochodziła czwarta. Nieprzerwane natarcie trwało od rana. O dwunastej znieśli z barykady Janka. Wrócił po trzech godzinach, obandażowany jak kukła. Guzika znieśli o trzeciej. Dotychczas nie wrócił. O drugiej Pralinka owiązał sobie nogę własną koszulą. - Żebym miał chociaż parę cukierków - marzył. - Już by było wszystko w porządku. Na mnie się goi od słodyczy. Głupie to, ale prawdziwe. Może ma któryś choć parszywy kawałek cukru? Nikt nie miał. A teraz o czwartej, kiedy jeszcze oberwał w rękę i Tadeusz kazał mu zejść - przykuśtykał, wsparty na ramieniu Krystyny, i już od progu piwnicy zaczął żebraninę. - Cokolwiek, byle słodkie. Pierniczek, landrynkę, no, drops jakiś... - Zwykły cukier? - Niech będzie zwykły cukier. To jest coś, co postawi mnie i na ręce, i na nogi. Pobiegła gdzieś. Potrąciła brzuchem Krystynę. A potem wróciła z łyżeczką pełną cukru i włożyła ją Pralince do ust. - Jezu kochany! - wydobyło się zza pochrupywania. - Ja to pewnie zjadam jakiemuś dziecku. Krystyna usiadła i zakryła twarz rękami. Pralinka powiedział: - Takiego ognia to jeszcze nie było! Nie wiem, czy znajdzie się jakiś cały dom! - Mi-siek! Mi-siek! Upadł. Nie wiedział, jak długo leżał, kiedy uprzytomnił sobie, że nie ma pistoletu. Jego piękny rozpylacz został w mieszkaniu, w którym chciał odgrodzić się od świata, a świat do niego przyszedł. Ogarnęła go panika. Zawrócił, wbiegł do mieszkania. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go zostawił. W uszach dzwoniło mu od ustawicznego huku, w zębach zgrzytał pył i piasek. Było gorąco jak w piecu. Znalazł pistolet w momencie, kiedy całkiem już stracił nadzieję. Zarzucił go na ramię, wybiegł. Trzecie gruzy... Barykada. - Mi-siek! - Panie poruczniku! Czyjaś ręka podciągnęła go do góry. Opadł koło Michała na jakiś worek. Położył pistolet, starannie zaczął mierzyć. Muszka. Niemcy. Cyngiel. - Panie poruczniku, takiego ognia to jeszcze nie było. Raport nr 19 Sobota, 19 sierpnia, godz. 21.06 Powstanie trwa. W dniu dzisiejszym skierowano na Stare Miasto natarcie od zachodu i południa siłami 10 batalionów piechoty, 2 batalionów saperów, 9 czołgów "Tygrys" (z działami 150 mm), 20 dział szturmowych 75 mm, 50 "Goliatów", 6 dział moździerzy 600 mm ("Thor"), plutonu miotaczy ognia przy wsparciu ogniowym pociągu pancernego oraz lotnictwa bombowego. W wyniku natarcia bandy utraciły dwa domy przy ul. Tłomackie. Pozostawiam to bez komentarzy. "Ef 42" - Przepraszam, czy któryś z panów nie widział mojego męża? Mówiła to nieśmiało, zadawała to pytanie już od blisko trzech godzin; podchodziła kolejno do każdego, kto zjawiał się w piwnicy, malutka, zasuszona i niepewna, jakby zdając sobie sprawę z tego, że zawraca głowę głupstwami, kiedy wokół są ważniejsze sprawy, pytała cichutko: - Przepraszam, nie widział pan mojego męża? Do jednych w ogóle to pytanie nie trafiało, inni potrząsali przecząco głową. Po całodziennym, morderczym natarciu byli zmęczeni jak jeszcze nigdy dotąd. Erwin także był śmiertelnie zmęczony, chociaż jego rola polegała jedynie na biernym siedzeniu w piwnicy i patrzeniu na tych, co musieli zejść z barykady, na czekaniu, czy kolejny wybuch nie zagraża i tej piwnicy. Koło siódmej, kiedy natarcie wreszcie cofnęło się, profesor gdzieś wyszedł. Wrócił po kilkunastu minutach. Mówił już tylko do siebie: - Prosiłem o rozmowę, sam mogłem pójść. Katedra płonie, płonie także kościół jezuitów, kościół Najświętszej Maryi Panny, kościół sakramentek. Wszystko pali się, leci w gruzy cała historia. To przecież tak nie można. To trwało sześćset lat. Wyszedł gdzieś, postukując laską, potrząsając grzywą białych włosów, i od tej pory nikt go nie widział. Przynieśli go dopiero koło północy - w ręku ściskał podziurawioną białą płachtę. - Nie dał się zatrzymać. Powiedział, że możemy do niego strzelać, a on pójdzie. Myśleliśmy, że nie da rady po tych gruzach, ale przeszedł na ich stronę z rozwiniętym białym prześcieradłem. Wołał coś o kulturze, historii i katedrze... Puścili do niego serię. Wyczekaliśmy nocy... Przez trzy dni trwały w Kampinosie przygotowania do marszu ku stolicy, przez trzy dni Roman ciągle nie był pewien, czy istotnie wyruszą. Wyruszyli i dobrnęli na Żoliborz bez większych przeszkód. "Niemcy zajęci są Starówką - mówili gospodarze. I dodawali z nadzieją: - Może i dworca nie będą tak bardzo pilnować." Na Zajączka czekała na nich Halina. Zobaczył ją już z daleka rozmawiającą z Tygrysem. Jeszcze przez chwilę nie dowierzał, ale przecież nie mógł się mylić. Znał ten widok aż nadto dobrze: wysoka, pochylona nieco do przodu sylwetka dowódcy i drobna postać Haliny. Włosy jej jeszcze urosły i były bardziej nie uczesane niż zwykle. I kiedy wiedział już z całą pewnością, że to Halina - niemal osłabł. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, oparł się o ogrodzenie i stał tak chwilę, zanim zdołał do nich podejść. Nie spieszył się. Wiedział, że najpierw będzie o Tadeuszu, o Wronie, o wielu innych, zanim dojdzie do sprawy, o którą przecież Tygrys nie zapyta. I żeby było śmieszniej, pytanie będzie musiał zadać on - Roman. A Tygrys z tego skorzysta. Podszedł. Halina spojrzała na niego. Była brudna i wychudzona. Na jego widok po twarzy jej przebiegło coś w rodzaju mizernego uśmiechu. - Cześć, Romek! - Cześć, Halina! - Słyszałam, że Wrona wam gdzieś przepadł. - Ano właśnie. A u was? - Różnie. - A Kawka? Nie patrzył w tym momencie na Tygrysa. Nie mógł. Zastanowił się; gdyby tak istniał przyrząd umiejący mierzyć ludzki ból, u którego z nich wskazówka wychyliłaby się mocniej... Halina ożywiła się. - Widziałam ją kilka dni temu. Usłyszał oddech Tygrysa, szybki, urywany. Na krótki moment oczy ich spotkały się i chyba obaj wyczytali w nich wzajemnie to samo - ulgę. Tygrys spojrzał w niebo, w słońce, powiedział ni w pięć, ni w dziewiętnaście: - Ale lato jest piękne... Żyła, była na Mokotowie, niańczyła jakiegoś rannego powstańca i wojowała z sześcioma ciemnymi typami. To wszystko było do niej podobne. Była jak kot, który chodzi własnymi drogami, do sobie tylko wiadomego celu. Nie poprosił o żadne jej pozdrawianie ani on, ani tym bardziej Tygrys. Halina pożegnała się. Jeszcze z daleka machnęła im kilka razy ręką i odeszła. Miała znów wejść do kanału, miała znów wrócić na Starówkę. Ulice Żoliborza wydawały się jej oazą spokoju i pogody. Spotkanie z puszczańskim oddziałem przywiodło jej wspomnienie powietrza, lasu, rozległego domu na skraju wsi, wspomnienie jasnej czupryny Wrony, jego opalonej twarzy, słów: "A jak przyjdziesz następnym razem - urządzimy sobie wagary. Weźmiemy wałówkę i czmychniemy na cały dzień w las!" Zwolniła kroku. Od wielu dni po raz pierwszy była sama. Jeremi ponad wyprawę z nią na Żoliborz przedłożył staromiejskie pożary. Denerwował się, że taśmy mu się kończą, że musi filmować dosłownie ułamki, a pali się wszystko. "Jak Boga kocham, Halina, czy ty kiedyś w życiu mogłaś wyobrazić sobie tyle pożarów naraz? I to takich pożarów. Te wszystkie kościoły, pałace..." Obłożył się po kieszeniach taśmami i pomknął. A ona dostała polecenie pójścia na ten Żoliborz, aby porozumieć się z Puszczą. Tu, w porównaniu ze Starówką, niewiele się działo. "Dziwne - myślała. - Ci Niemcy nie muszą być tacy mocni, jeśli rozpracowują nas tak dzielnica po dzielnicy..." Myśli jej były senne, nogi ciężkie, postanowiła chwilę odpocząć. Usiadła. W tę stronę kanał nie był najgorszy. Szeroki, z prądem. Z powrotem będzie gorzej. Pomyślała o zanurzeniu się znowu w tę obrzydliwą kanałową ciecz i nagle zapragnęła całą sobą, żeby się już nigdy nie ruszyć z miejsca, w którym przysiadła. Myśl ta była dla niej samej tak zaskakująca, że ją prawie oszołomiła. Ale myśl była piękna, jak piękny był dzień, jak piękny był widok całych jeszcze murów, a nawet szyb w oknach. "Nie wrócę! - postanowiła nagle. - Po prostu nie wrócę. Trudno. Nalatałam się przez tyle dni. Niemcy mi ząb wybili, trudno, niech trochę polata kto inny." Postanowiła i poczuła jakąś ogromną ulgę i odprężenie. Rozsiadła się wygodniej, wyciągnęła nogi, poddała twarz w stronę słońca. Myślała: "Doczekam nocy i w nocy przejdę do Puszczy. Pójdę do Lipnik. A rano zejdę nad rzekę, wykąpię się, a potem położę się w słońcu na trawie". Dawno już nie było jej tak dobrze jak teraz, jak w momencie, kiedy to sobie postanawiała. Słońce gładziło twarz, miała wrażenie, że już jest tam nad rzeką, rzeka w Lipnikach była płytka, ciepła, w wiosenne wieczory w rozlewiskach śpiewały żaby. Słońce schowało się za chmurę i Halina wstała. Miała ochotę śpiewać. Szła i nuciła: "Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego - ha, ha, ha, do zielonego..." Co kilka kroków robiła jakieś taneczne pas, wiedziała, że wygląda to co najmniej dziwnie, ale nie mogła zdusić w sobie tego rozbawienia. Było jej lekko, było jej tak lekko, że zdawała się nic przykrego nie widzieć ani nie pamiętać. Chłopak przy włazie zapytał: - Już z powrotem? Spojrzała na niego: - "Jeszcze tu wczoraj słyszałam trzask, salwa jak poklask wielkiej dłoni. Był las, pochłonął znowu las kaski wysokie, kości i konie..." - Co? - Nic, nieważne! Cześć. Bardzo tu u was miło. - Prosimy częściej. - Z największą przyjemnością. Weszła. Wzdrygnęła się. Powiedziała: "Boże, co za obrzydliwość!" Słowa odbiły się o mokre sklepienie, wróciły. Myślała o lesie, rzeczce w Lipnikach, wylegiwaniu się na słońcu. Myślała, że Wrona gdzieś się zgubił, myślała, że Tygrys postarzał się, i myślała o tym, że Roman widać podkochiwał się w tej wielkookiej Kawce. I myśli męczyły ją; męczyła ją samotność w tym przedziwnym korytarzu, w tej drodze jak z koszmarnego snu. Chciałaby móc się do kogoś teraz odezwać, obojętne, kto by to był, byleby słyszeć ludzki głos. "Zabawne, że wszyscy uważają, że jestem małomówna, a to widać nieprawda, muszę mówić" - powiedziała więc głośno: - Cześć, Halina! - Słowa odbiegły, odbiły się echem, odczekała chwilę i: - Dziękuję panu... Jak to za co? Uratował mi pan życie! Przez długą chwilę brnęła w milczeniu. I znowu cisza zaczęła jej ciążyć. Coś jej się przypomniało, jakieś wiersze, nie wiadomo czyje, przepisane na kartkach; ciekawe, kto je właściwie pisał... "...I pośród nich jakże ja stanę z garścią, co tylko strzelać umie, z wiarą, co śmiercią przeorana, z sercem, co nic już nie rozumie?" Powtórzyła: "Z sercem, co nic już nie rozumie..." Kiedy wyszła na płonącą ulicę Starówki, miała oczy czerwone od łez. Roman stał przed domem, oparł się o ścianę i znów patrzył w niebo. Wyglądało inaczej niż oglądane ze wzgórza Puszczy Kampinoskiej. Było bliskie, łuna wisiała nad nim nisko, gruba, gęsta, od dołu podświetlana, w górze przechodząca w ruchomą warstwę ciężkich dymów. Usłyszał trzask zapalanej zapałki, a potem pytanie: - Zapalisz? - Daj. Ralf wetknął mu w usta papieros. Zapalił. Miniaturowy ognik rozżarzył się, poleciał do góry miniaturowy dym. Ralf zapytał: - Pociągniesz jeszcze? - Nie. - O czym znowu myślisz? Chciałeś do Warszawy, jesteś w Warszawie. O co znowu chodzi? - Nie wiem. Patrz, jak to wygląda. - Wygląda, jak wygląda. Wojna jest. Zaraz ruszamy. - Dlaczego myśmy tyle czasu tam siedzieli, zamiast przyjść od razu? - Nie wiem, ja jestem od strzelania. Ja tylko słyszałem, jak się Tygrys kłócił. - O co? - Że w ogóle tu nie powinniśmy przychodzić. - Co takiego?! - Spokojnie, Tygrys mówił, że las i ulice miasta to co innego. I że my w Warszawie wysiądziemy. I mówił, że znacznie rozsądniej byłoby, gdybyśmy Niemców atakowali od tyłu albo spróbowali odciąć im drogę dostaw. - Nie wierzę! - W co nie wierzysz? - Że Tygrys mógł tak mówić! - Ja się na tym nie znam, jestem od strzelania, ale mnie to się także wydaje rozsądne. Roman wzruszył ramionami. Poszperał po kieszeniach, znalazł jakieś pety, podał jeden Ralfowi, drugi zapalił sam. - Czy myślisz, że Tygrys tchórzy? Ralf chwilę milczał. Romana zaniepokoiło to jego ponure milczenie, podniósł głowę. Cygańska twarz Ralfa była odwrócona, Roman widział tylko jego ostry ciemny profil. Powtórzył głośniej: - Czy myślisz, że Tygrys tchórzy? Ralf odpowiedział wolno: - Powtarzam sobie przez cały czas, że jesteś moim starym kumplem. Bo za takie pytania daję po prostu w mordę. Raport nr 20 Niedziela, 20 sierpnia, godz. 19.12 Powstanie trwa. W dniu wczorajszym, a więc dokładnie w dniu naszego rozstrzygającego natarcia, na Żoliborz przybyła duża część oddziałów z Puszczy Kampinoskiej. Według meldunków są one nieźle uzbrojone w broń maszynową. Podobnie Mokotów został wzmocniony bandami, które przedarły się tam z Lasów Chojnowskich i Kabackich przez Wilanów (ich natarcie na pałac załamało się). Znaczna część band została wprawdzie rozbita w drodze do stolicy, niemniej jednak spora liczba przedarła się. "R-4" donosi, że pomysł użycia 12 węgierskiej dywizji pancernej do oczyszczenia Puszczy Kampinoskiej jest co najmniej niewłaściwy. Wartość bojowa tej dywizji jest słaba a uzbrojenie minimalne. Dochodzą meldunki, że uzbrojenie tej dywizji znajduje się w rękach Polaków, sprzedane im lub ofiarowane. Podobnie ma się rzecz z 5 węgierską dywizją piechoty, która miała oczyścić Lasy Kabackie. Meldunki wspominają o rzekomych rozmowach, jakie toczą ze sobą przedstawiciele band i Węgrów. Sytuacja w dalszym ciągu bardzo poważna. Nasi ludzie są wykrwawieni i zmęczeni. Bandy natomiast otrzymują posiłki; istnieje ciągle realne niebezpieczeństwo zaatakowania naszych tyłów przez oddziały znajdujące się na zewnątrz Warszawy. "Ef 42" Na rozkaz, aby ruszyć - czekali ogromnie długo. Przed sobą mieli tory Dworca Gdańskiego, dalej - Stare Miasto. Rozbicie niemieckiej zapory w rejonie Dworca Gdańskiego to połączenie Żoliborza ze Śródmieściem. Wyruszyli około północy. Szli w stronę, gdzie ogień zdawał się tak wielki, że aż tu prawie czuło się jego ciepło. Szli ciasno obok siebie w stronę torów. Myśleli: "Byle te tory, dalej już jakoś pójdzie". Od torów właśnie powitał ich artyleryjski ogień. Pociski siekły gęsto i nieprzerwanie, tworząc ruchliwą, pełną błysków i huku zaporę. Roman biegł z wyciągniętym przed siebie karabinem, coś wołał, chyba to, że muszą przejść, że ta piekielna zapora nie jest wieczna, że nie wolno tchórzyć, że z tamtej strony też nacierają. Tyle, że miejsca obok niego robiło się coraz więcej, biegnące szeregi były coraz to mniej liczne, waliły się na ziemię niemal jeden po drugim. I kiedy Tygrys dał rozkaz odwrotu, Roman wybuchnął po raz drugi: - Bo pan się boi pójścia na Starówkę! Pan się po prostu tego boi! Oddział był zdziesiątkowany. Tygrys powiedział: - Obliczam straty na około siedemdziesiąt procent. Roman siedział naprzeciw niego i patrzył z nienawiścią. - Słyszałem, że panu w ogóle ta cała koncepcja nie odpowiada. - Istotnie, wcale się z tym nie kryję. Uważam, że powinniśmy atakować tyły. Tu nic nie zrobimy, tak jak nie zrobiliśmy dzisiejszej nocy. Zginą tylko ludzie. - Słyszałem, że mamy powtórzyć natarcie? - Mamy. I będzie tak samo, Niemcy nie dadzą się zaskoczyć. I jutro, jeśli przeżyjemy, znów usiądziemy naprzeciw siebie, i ty będziesz miał do mnie pretensje jak zawsze wtedy, kiedy coś nie gra... Wtedy szuka się winnych. Jeśli bardzo ci na tym zależy, winnym mogę być ja. Jeśli to powstanie upadnie, także ktoś będzie temu winien, a w każdym razie będzie się kogoś takiego szukać! Tego dnia porucznik Agat uznał, że niczego dobrego już nie doczeka, wylegując się na tapczanie, i że najwyższy czas przestać się bawić w chorego. Miał zamiar zrobić porządek przede wszystkim ze ślicznym Anatolkiem, który co prawda od dwóch dni gdzieś przepadł, ale z lakonicznych wzmianek Kawki wynikało, że można się go lada chwila spodziewać. Po wtóre miał zamiar zrobić porządek z jej podopiecznymi, z których już trzech było uzbrojonych, przy czym Blady i Wydra zdobyli broń zupełnie przypadkowo, bez większego wkładu z własnej strony. Niemcy, jadący samochodem ciężarowym, robili wrażenie, jakby prędzej duchów mogli się spodziewać, a nie uzbrojonych ludzi - na widok powstańców byli tak przerażeni, że podnieśli ręce do góry i poddali się a dwaj świadkowie tego wydarzenia, Blady i Wydra, zakręcili się koło rozbrojenia dwóch z nich tak błyskawicznie, że - kiedy powstańcy się zorientowali - oni byli już z bronią u Kawki. No i wreszcie należało zrobić porządek z samą Kawką. Weszła właśnie jak przebieraniec, w za wielkim na nią kombinezonie. - Jesteś niemądra - tłumaczył jej łagodnie. - Dziewczyny w portkach wyglądają idiotycznie! Przerwała mu natychmiast: - Może i wyglądają. Ja nie. Zresztą, to wszystko jedno, jak wyglądam. Nie muszę się nikomu podobać! - Owszem. Mnie. Uznaję na świecie tylko rzeczy piękne. - To dlatego bierzesz udział w tej zabawie, jaką jest powstanie? Nic pięknego, jak każda wojna. - Zależy od punktu widzenia. - Z mojego punktu widzenia kazałam ludziom kopać studnię. Różne rzeczy mogę znieść. Bez wody zdycham. - Kopią? - A dlaczego by nie? - Bo nie mogę pojąć, czemu oni ciebie słuchają? Mogłaby mu to wytłumaczyć bardzo prosto, ale jeśli się tego sam nie domyślał, nie musiała mówić. To nie było piękne. Konieczne, ale rzeczywiście niezbyt piękne. Ubrał się także w ten idiotyczny kombinezon. Pierwszą osobą, którą spotkał po wyjściu, był Blady. Blady przyjrzał mu się uważnie, potem zapytał: - Może pan porucznik chce zobaczyć studnię? Kończymy. - Słyszałem, że macie trochę broni?! - A jakże. Za parę dni będziemy mieć wszyscy. "Oprócz mnie - pomyślał Agat. - Ona mi przecież nie odda tego rozpylacza za żadne skarby, chociaż jest mój." Blady nie spuszczał z niego uważnego, przenikliwego spojrzenia. Agat poczuł się trochę nijako, zszedł do ogrodu i obejrzał studnię. Nie znał się na studniach i nie miał pojęcia, czy zrobili dobrze, czy źle. Na wszelki wypadek nie powiedział nic. - Dzisiaj po broń poszedł Piękny Maciuś - meldował dalej Blady. - Słyszeliśmy, że jakieś oddziały przyszły z Lasów Kabackich i Chojnowskich. Piękny Maciuś miał tam kumpli. - No, ale nie będzie przecież brać broni od kumpli! Bezbarwna twarz Bladego nawet nie drgnęła, a przecież Agat miał wrażenie, że powiedział coś zupełnie nie tak. Pomyślał z rozpaczą, że nie umie z nim rozmawiać i zatęsknił, by Kawka przyszła jak najszybciej. - Z gołymi rękami, panie poruczniku, to trudno broń zdobyć. Gdzie ją znowu poniosło? No jasne, do Anatolka. Gdzieżby, jak nie do Anatolka!... Wracali właśnie. Włosy Anatolka zdawały się być bardziej pokręcone niż zwykle, oczy bardziej błyszczące; ona zresztą też wyglądała, jakby przed chwilą przejrzało się w niej słońce. "Jeżeli - rozważał ponuro Agat - zakomunikują mi, że właśnie postanowili pobrać się natychmiast po zakończeniu powstania - okażę się ostatnim chamem i zapytam, czy nie trzeba jednak na to zezwolenia taty od tego sześcioletniego dzieciaka." Kawka jednak najpierw poleciała sprawdzić studnię. Wchodząc z trudem po schodach słyszał, jak podkręcała ich, że za płytka. Za sobą słyszał kroki Anatolka, bał się, że Anatolek zechce mu pomóc, na szczęście darował to sobie. Dobrze, zdaje się, wiedział, co w trawie piszczy. Ela na ich widok zapytała, czy nie są głodni, i tu Kawka - znowu miała coś do powiedzenia. - Nie można tak jedzeniem szastać. Nie wiadomo, ile to czasu potrwa, musimy mieć, żeby wytrzymać, aż przyjdzie jakaś pomoc. Agat powiedział z powątpiewaniem: - Jaka? Anatolek: - W Zalesiu są Węgrzy! - Znałem w życiu jednego Węgra. Świetny facet. Tylko język mają, niech go licho porwie. - Oni mają dosyć Niemców. - Kto by nie miał?! - Chcą nam pomóc. Agat przysiadł. - Niemożliwe! - Możliwe. Przysłali ich do Lasów Kabackich, żeby je oczyścili z partyzantów. No więc ich dowódca lojalnie naszym to powiedział i apelował, żeby się partyzanci sami gdzieś przenieśli, a oni dadzą im pewną ilość broni i amunicji. Od tego się zaczęło. Wczoraj przeprowadziłem do nich jednego majora. Słuchajcie, ile broni, ile dział! Łaziłem, dotykałem, żeby uwierzyć, że to prawda. Jak pomyślałem, że to wszystko może się nagle odwrócić i zamiast z Niemcami - przeciw Niemcom... Słuchajcie, w dwa dni byśmy ich tutaj skończyli! - A co major? - Major prowadzi pertraktacje. No bo oni chcą za przejście do nas jakichś gwarancji. Nie wiem dobrze, o co chodzi, major mi się nie zwierzał. Wspominał tylko, że są trudności, ale że szansa jest duża. Opowiadał, a Kawka wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, które w takich chwilach wydawały się jeszcze większe niż zwykle, a Agat myślał, że byłoby wszystko w porządku, gdyby do prowadzenia majora do Węgrów wybrali sobie kogokolwiek innego. Myślał: "Nie mam szans. Nie mam najmniejszych szans zaimponowania tej dziewczynie. Mógłbym najwyżej napisać na jej cześć wiersz. Ale boję się, że by tego w ogóle nie doceniła albo powiedziała, że nie czas na wiersze". Raport nr 21 Poniedziałek, 21 sierpnia, godz. 23.00 Powstanie trwa. Według zaleceń odbyłem inspekcję prac Verbrennungs Kommando. Część ulic, począwszy od peryferii, w kierunku Śródmieścia jest już z trupów uprzątnięta, łącznie z zakopaniem popiołów. Nie wydaje mi się, aby było możliwe wiązanie dość sporej w końcu grupy żołnierzy do pilnowania wypalonych gruzów, w głównej mierze dlatego tylko, że na terenie tym pracuje specjalne Kommando, z którego nikt nie ma prawa przeżyć. W sytuacji, jaka się wytworzyła, każdy żołnierz potrzebny jest do walki. Prace można i trzeba przyśpieszyć. W razie niezmienionego tempa prac, należałoby zmienić kierownictwo Kommanda. W Śródmieściu bandy zdobyły wczoraj gmach PAST-y przy ul. Zielnej, którego broniło 164 żołnierzy Wehrmachtu, SS, żandarmerii. Powstańcy wzięli ponad 100 jeńców. "Ef 42" Nad ranem Andrzej zdecydował się na rwanie zęba nieszczęśnikowi, który od północy skręcał się z bólu. Poprzedniego dnia znalazł w gruzach obcęgi, wyczyścił je i uznał, że lepsze takie niż żadne. Bagażowy, którego poprosił o pomoc, wykrzywił się: - I tak nas zaraz skończą, po co takie komedie. - Jeszcze jedna taka uwaga, a dam w pysk i ludzie staną po mojej stronie - odparł Andrzej. - Pan przecież nie da rady - tłumaczył się tamten. - Ten pan jest lekarzem - wtrącił Adwokat. A Bagażowy: - Taak? To dlaczego pozwolił zdychać Siwemu? - A co pan sobie wyobraża? Że już sam fakt bycia lekarzem wystarczy? Bez lekarstw? Bez narzędzi? No więc posadzili w końcu tego z zębem, a kiedy Andrzej zbliżył się ze szczypcami, człowiek podniósł krzyk. - Za nic! Coś pan, takimi obcęgami? Zakażenie mi się wda. Umrzeć mogę od tego. - I tak... - zaczął Bagażowy, ale pod spojrzeniem Andrzeja umilkł. Od czasu niechlubnej próby ucieczki tamtego Bagażowy nie cierpiał go i nie mógł wykrzesać w sobie odrobiny dla niego współczucia. Krzyk i odgłosy rozmowy usłyszał Fisch. Wtoczył się z hałasem, od rana już pijany. Po wczorajszej wizycie SS-owskich dygnitarzy Niemcy wyraźnie stracili na minach, a Fisch bez przerwy topił swoją złość w butelce. Ich nastrój, zresztą udzielił się grupie; przeczuwali, skąd wzięła się złość Niemców. Najprawdopodobniej chodziło o to, aby akcję jak najbardziej przyspieszyć. Dla Niemców znaczyło to, pójście na linię frontu, dla nich... Fisch wodził po grupie milcząco czerwonymi ślepkami, wreszcie utkwił je w twarzy Andrzeja. Widać było, jak zbiera myśli z wysiłkiem. Powiedział wreszcie: - Wy świnie. Stali. - Wy brudne świnie! Żebym ja musiał przez was narażać swoje życie! Za mało was wykatrupili przez pięć lat. Szkoda, że mnie tu nie było. Odjął od paska woreczek. To był już drugi, napełniony zaledwie do połowy. Czyżby odsunęła się nadzieja na zapełnienie go do końca? Rzucił go na ziemię, rozkazał Andrzejowi: - Podnieś! Andrzej pochylił się. Wówczas Fisch zawołał: "Ty złodzieju!" i kopnął go. Andrzej upadł. Fisch wymierzał kopniaki z zaciekłą precyzją, równo, mocno i coraz mocniej, jakby chciał wyładować z siebie wszelką złość, jaka od wczoraj się nagromadziła. Od spokojnego intratnego żywota iść w miejsce, o którym żołnierze mówią "piekło"?! Więc kopał jedną nogą, drugą, gdzie popadło. Gdyby pod jego butem zginął człowiek, może byłoby mu lżej. Ale zmęczył się, a człowiek żył. Fisch widział, jak oddycha, jak drży. Kopnął więc jeszcze, ale nogi nie były tak sprawne, więc odsunął się, wykrzywił, wyciągnął pistolet. Wtedy właśnie z kąta rozległ się płaczliwy głos: - A kto mi wyrwie ząb? Fisch wycelował, ale między nim a celem nagle się zakłębiło. Ludzie coś mu gorączkowo tłumaczyli, czego ani rusz nie mógł zrozumieć. W pierwszej chwili był nawet bardziej zdumiony niż zły. Ruszył w ich stronę, ale nie ustąpili, ciągle mu coś gorączkowo tłumacząc. Z dołu nadszedł starszy i zobaczył pijanego Fischa z pistoletem w ręku, skręconą strachem, zbitą gromadę ludzi, a za nimi leżącego na ziemi pokrwawionego Andrzeja. - Głupcze - powiedział do Fischa - po co ci to?! Za dzień lub dwa i tak będzie koniec. Ze wszystkim... Fisch schował pistolet, obaj Niemcy wyszli. Ktoś pochylił się nad Andrzejem. Wzięli go pod ramiona podciągnęli i oparli o ścianę, Andrzej z wysiłkiem podniósł rękę do twarzy, obmacał szczęki. Spróbował wstać. - Wyrwie mi pan ten ząb? - dotarło do niego jak zza ściany. Obmacał głowę, dokładnie, miejsce koło miejsca. Wstał. - Wyrwę. Chwilę chwiał się na nogach. Tamten ciągle patrzył wyczekująco i błagalnie. - Dajcie obcęgi. I trzymajcie go. Tylko lepiej niż przedtem. Kilka rąk równocześnie sięgnęło po obcęgi, kilka innych posadziło tamtego. Człowiek zawył, a od strony drzwi dobiegł rozkaz wymarszu. Mimo iż otrzymali polecenie spieszenia się - szli wolno, jakby jedni i drudzy chcieli ten zbliżający się koniec odwlec jak najbardziej. - Chyba będzie deszcz - ktoś przerwał ponure milczenie. - Przydałby się potop na te pożary. Niemcy niemrawo wezwali do ciszy; dla porządku rozkazali, żeby iść szybciej. Fisch klął, starszy co chwila wycierał czoło. Kiedy przybyli na miejsce, powiedział do Andrzeja: - Chciałbym już wrócić do domu. Jeśli jeszcze będę miał dom... Andrzej w milczeniu spojrzał w kierunku Starego Miasta. Niemiec cofnął się. Ułożyli i podpalili stos. Tu nie było już dusznej senności wymarłych ulic, tutaj wiadomo było doskonale, że kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów dalej jest walka. I kiedy tak stali obok stosu i słuchali charakterystycznego trzaskania drzewa i skwierczenia ciał, nie mogli oprzeć się myśli, że swoi są tak blisko. I jednocześnie tak daleko? Te kilkadziesiąt metrów to mało czy dużo? Zaczął kropić deszcz. Powtórzyli swoje: "Przydałoby się urwanie chmury. Ulewa. Potop". Ale deszcz przeleciał szybko i znowu zaświeciło słońce. Jazgotliwa strzelanina utopiła się w łoskocie samolotów: leciały łukiem nad płonącą dzielnicą, zawróciły, przeleciały nisko nad ludźmi z Verbrennungs-Kommando, by znowu polecieć nad Stare Miasto. Konwojenci sformowali ich w pojedynczy szereg. Skręcili w bok, gdzie ulica była załadowana wojskiem i sprzętem i stanowiła właściwie wąską ścieżkę. Dalej trzeba było posuwać się już ostrożnie, pod murami, ulica była bowiem pod powstańczym ostrzałem. - Gdzie nas prowadzą? - zaniepokoił się Bagażowy. Z przeciwnej strony po gruzach pełzł pancerny samochód. Wyskoczył z niego Niemiec w hełmie, podszedł do konwojentów. Za nimi widać było podziurawioną ulicę, wysoki zwał szczątków barykady, która na chodnikach sięgała prawie do pół piętra, a wokół szare od pyłu zwłoki niemieckich żołnierzy. Nie uprzątano ich, ulica była pod ostrym ostrzałem. Do rozmawiających Niemców dołączył Fisch. Rozmowa trwała bardzo długo, wreszcie Fisch odwrócił się i podszedł do wyciągniętej wzdłuż ściany kolumny. Wywołał Andrzeja. - Pójdziesz do tamtego gmachu - wskazał palcem - przeszukasz podwórze i bez względu na to, co tam znajdziesz, wrócisz. I będziemy czekać tylko piętnaście minut. Ani minuty dłużej. Nie wiedział, czy ma ten przedziwny rozkaz, przeznaczony tylko dla niego, powtórzyć grupie. Popatrzył w głąb ulicy. Było jasne, że nie przejdzie, że wysyłają go po to, aby zginął. Chcieli powiedzieć ludziom, że to on ich zdradził, uciekł, wybierając własną wolność i własne życie za cenę ich życia. Że to on ich zabił... Spojrzał prosto w zwężone, chytre oczy Fischa. Musiał przyznać, że ten łobuz dobrze to obmyślił. Lepiej niż skopać i zastrzelić. Teraz zginie z rąk swoich, a jego śmierć pociągnie za sobą śmierć tej gromady. "Chyba - pomyślał - że przejdę. I że wrócę." - Piętnaście - powtórzył Fisch. - Ani sekundy więcej! - Od tej chwili? - Od tej chwili. Skoczył, dopadł przeciwległego muru. Po ulicy z bzykaniem posypały się strzały. Pochylony, zaczął biec wzdłuż muru, prawie do niego przyklejony. Po chwili znalazł się przed zdruzgotaną bramą, zasłoniętą zwałem płyt chodnikowych. Wspiął się, położył na szczycie i powoli zsunął na drugą stronę. Poszarpał spodnie i skórę na nogach drutem kolczastym. Kiedy znalazł się na dole, rozejrzał się: było cicho, pusto. Ostrożnie posunął się kilka kroków naprzód. Nic. Pustka. Cisza. - Ręce do góry! Odwrócił się. Spod wypalonego muru wyglądała chłopięca twarz. Uważne oczy obiegały podwórze, zatrzymały się na Andrzeju. Szczęknęła broń. - Nie strzelaj! - krzyknął Andrzej. Chłopak otworzył szerzej oczy. - A ty skąd? - zaczął, ale po chwili zmienił ton: - Plackiem na ziemię i nie ruszać się. Trzymał lufę automatu na sylwetce Andrzeja, palec na spuście. Andrzej przypadł do ziemi, ale po chwili uniósł się z powrotem. Wybuchnął: - Ani mi się śni! Możesz do mnie strzelać, jak chcesz, a ja i tak wrócę. Tam czekają ludzie i jeśli ja... Nie dokończył. Coś przeleciało, świsnęło i wybuchło z piekielnym hałasem. Podwórze zakotłowało się od kurzu. Andrzej przewrócił się, podczołgał do muru. Nowy wybuch przygwoździł go do ziemi. Za nim posypały się następne, zlewające się w jeden piekielny huk. Andrzej liczył sekundy, potem minuty. Wybuchy nie ustawały. Kiedy na moment opadł kurz, widać było lufę automatu, wiernie w niego wycelowaną. - Wrócisz, aha... Po moim trupie... I znów nowa seria wybuchów. Spokój. Opadł kurz. - Zabiję cię - powiedział Andrzej. - Zabiję cię z zimną krwią. Czy wiesz, coś ty zrobił! Gdzieś za plecami chłopaka rozległy się kroki. - Czego się pieklisz? - powiedział. - Zaraz się wyjaśni. - Już jest wszystko jasne - odpowiedział Andrzej. Ja żyję. A za mnie zginęli ludzie. Zupełnie jasne. Tego dnia do Namiestnika Boga na ziemi wysłany został apel: "...Ojcze Święty, my, kobiety polskie, walczymy w Warszawie, kierując się patriotyzmem i przywiązaniem do ziemi ojców naszych. Brak nam żywności, broni i środków opatrunkowych. Twierdzy naszej bronimy już trzy tygodnie. Warszawa jest w gruzach. Niemcy mordują rannych w szpitalach. Kobiety i dzieci pędzą przed czołgami. Nie są przesadą wiadomości, że na ulicach walczą dzieci, niszcząc czołgi nieprzyjacielskie butelkami z benzyną... Świat nie chce wiedzieć o naszej walce. Jedynie Bóg jest z nami. Ojcze Święty, Namiestniku naszego Pana i Władcy, jeśli nas usłyszysz, udziel nam błogosławieństwa Bożego, nam, kobietom polskim, walczącym o wolność i Kościół". Raport nr 22 Wtorek, 22 sierpnia, godz. 19.25 Powstanie trwa. Trwa również koncentryczne natarcie na rejon Starego Miasta. Dzielnica płonie, zmienia się w gruzy, powstańcy nie ustępują. Nadeszły meldunki o grupach, które wyruszyły z rejonu Kielc w kierunku stolicy. Jako najsilniejszą grupę podaje się trzy tysiące ludzi. Ich ruchy odbywają się tylko w nocy i przy współudziale polskiej ludności. Zgodnie z otrzymanymi przeze mnie wiadomościami - brak jest odpowiednich sił do zwalczania tych grup. "Ef 42" - Cześć, Maja! - Cześć! Stuk, stuk, stuk - klawisze maszyny uderzają bez wytchnienia. Halina zatrzymała się na moment i pomyślała, że bardzo dawno nie zdarzyło się jej widzieć Mai inaczej, jak tylko pochyloną nad maszyną do pisania. - Co słychać? Były jakieś zrzuty? - Ostatnio tylko na Kampinos i Las Kabacki. Od osiemnastego Anglicy wstrzymali własne loty. Podobno za duże straty... Nie przeszkadzaj. Zerknęła jej przez ramię. Przeczytała: "Walki w Śródmieściu w rejonach: Ogród Saski, Dworzec Główny oraz róg Brackiej i Alej Jerozolimskich. Po zdobyciu Centrali Telefonicznej 2 samoloty niemieckie zrzuciły nam 3 paczki z amunicją i konserwami na PAST-ę przy ul. Zielnej. Próby nieprzyjaciela wyparcia nas z Dworca Pocztowego - bez powodzenia". - Maja, skoczę na chwilę do swoich. Jakby co, to tam mnie znajdziecie. - Wracaj zaraz. Na pewno niedługo coś będzie. - Byle nie na Żoliborz! - Dlaczego? - Nie wiem. "Pokuśliwa" dzielnica. Wybiegła. Droga trwała znacznie dłużej niż zwykle. Co chwila musiała chować się pod jakieś ocalałe sklepienia bram, przedzierać przez zwały gruzów, przez piwnice. Chciało się jej pić i była bardzo głodna. Jedno i drugie coraz trudniej było zaspokoić. W drodze spotkała Jeremiego. Był z nim młody człowiek, którego twarz wydała się jej znajoma. - Nie pamiętasz? - ucieszył się, nie wiedzieć czemu, Jeremi. - Spotkaliśmy się w "Złotej Papudze". Kilka dni temu. Rozmawialiśmy o przejściu kanałami. - I co? - zapytała. - Przeszedł pan?. - Przecież nie ma innej drogi. - No nie ma. Przyjrzała mu się uważniej. - A z kim pan przeszedł? Miał młodą przystojną twarz, jeszcze nie tak bardzo zarośniętą jak wszyscy tutaj, błękitne oczy i wyraźnie nie miał zamiaru odpowiedzieć, z kim tu przeszedł. Ano, jego rzecz. Miał za to pierwszorzędnego nowego bergmana. - Niemiecki? - zapytała. Patrzył na nią nie rozumiejąc, przez twarz przebiegł mu jakby cień niepokoju. Wyciągnęła rękę, dotknęła palcem bergmana. - Zdobyty? - A tak - ucieszył się. Przestała się nim już zajmować, machnęła Jeremiemu ręką. - Cześć, lecę do swoich! - Wróć zaraz - poprosił. I dodał z troską: - Taśmy mi się kończą. - Aha, słyszę to już od dwóch tygodni! Przed wejściem do piwnicy zatrzymała się, przeczesała palcami włosy, obciągnęła sukienkę. Potem uznała, że właściwie to i tak wszystko jedno i weszła. Zobaczyła Tadeusza - siedział i jadł zupę. Podeszła i powiedziała bezosobowo "cześć", rzuciła krótkie spojrzenie w stronę Erwina. Powiedziała do Tadeusza: - A myślałam, że dzisiaj już Tygrys będzie z nami. Odpowiedział: - Nie dziś, to za parę dni. Kiedy idziesz do Śródmieścia? - Nie wiem. - Chciałbym, żebyś odtransportowała tam pana Gemesi. - Że niby może tu zginąć? - Właśnie. - Dobrze, do "Złotej Papugi". Znów spojrzała na Erwina. Odpowiadała mu ta decyzja, to było wyraźnie widać. Na ziemi za nim leżały jakieś kartki. Rysunki. - Co to jest? - zapytała. Zapytała o to właściwie Tadeusza, i Erwin nie jej, a Tadeuszowi wyjaśnił: - Ja trochę rysuję. I to są szkice. Podniosła. Smutny, Pralinka, Krystyna rozdająca zupę. Profesor z wyciągniętą oskarżycielsko ręką, kobieta w ciąży bandażująca nogę Guzika, Chudzina i Atleta - gruzy, płonąca katedra, płonący kościół Najświętszej Maryi Panny, wreszcie ona sama. Na jednej kartce szkice jej twarzy, uśmiechu, zamyślenia, złości, jej włosy, jej ręka. Odłożyła szybko rysunki. Powiedziała. - Dobrze, jak tylko będę szła - i do Tadeusza: - Wszyscy żyją? - Jeszcze wszyscy. Odstawił pustą menażkę. Wstał. Dawno nie widziała go tak zmęczonego. Przesunął ręką po oczach i powtórzył: "Jeszcze wszyscy". Z tym wyszedł. Kilka minut później Erwin zobaczył w drzwiach człowieka, którego nie było tu jeszcze nigdy. Był wysoki, miał niewiele ponad trzydzieści lat, zawinięte rękawy koszuli, na rękach ślady ran czy uderzeń. Stanął w drzwiach, rozejrzał się, wzrok jego prześliznął się po ciężarnej kobiecie zwijającej bandaże, po jej matce gotującej zupę na prowizorycznie zbudowanej kuchni, po śpiącej Krystynie, wreszcie zatrzymał się na Halinie. Powiedziała nagle: "Boże, jak tu czuć trupami". Odwróciła się, a potem długo stała bez ruchu, wpatrując się w przybyłego, zanim powiedziała: - Więc jednak jesteś. - Jestem. - To głupie, ale tak myślałam, że jednak kiedyś wrócisz. Tadeusz miał nadzieję, że natarcie jeszcze się nie rozpoczęło. Kiedy przyszedł, Janek oznajmił: "Walą jak w kaczy kuper już prawie czterdzieści minut, zaraz chyba ruszą". Czuł, że zaatakują narożnik i tam skierował większość chłopców. Sam wbiegł po ocalałych jeszcze fragmentach schodów na piętro. Wyjrzał. Zobaczył dwa czołgi, a za nimi posuwający się zwarty oddział piechoty. Pocisk moździerza trafił w schody i odciął Tadeuszowi drogę powrotu. Zwiesił się więc na rękach i skoczył w dół. Czołgi strzelały, piechota nacierała. Erkaem odpowiadał im prawie bez przerwy. Tadeusz pomyślał z przerażeniem: "Zaraz skończą się naboje". Rozkazał: "Miotacze i butelki". Poleciały w nacierający tłum. Wybuchły. Erkaem grał. Pralinka wdrapał się na półpiętro i przez dziurę w murze machnął jeden po drugim trzy granaty, ale kolejny wybuch wyrzucił go stamtąd. Od strony Niemców dobiegł krzyk, czołgi coraz bliżej. Tadeusz zawołał: "Wyczeka ć, nie spieszyć się, niech podejdą. Uwaga, teraz!" I wtedy nagle z tyłu rozległ się tragiczny głos Janka: - Niemcy! Zaroiło się od zielonych mundurów na ich tyłach. Janek krzyczał ciągle: - Podkopem przeszli! Podkopem przeszli! Podkopem wychodzą... Chłopcy zaczęli cofać się w pośpiechu i nieprzytomnie Tadeusz krzyknął: "Pilnować narożnika, reszta za mną!" Pobiegł pierwszy, zderzył się prawie z jakimś Niemcem. Pomyślał: "Tak mnie przechytrzyli..." Niemiec przed nim nagle zakołysał się, oddalił i w tym oddaleniu pozostał. Tadeusz poczuł, że ktoś go ciągnie do tyłu. Wybuchy i krzyki dochodziły teraz do niego głuche, niby przez grubą warstwę waty, ktoś nawoływał: "Sanitariuszki, sanitariuszki, prędko". Przed Tadeuszem otworzyła się olbrzymia jama podkopu, z którego jeden po drugim wychodziły szczury... Szczury rosły, miały na sobie zielone mundury, były coraz bliżej. Leżał gdzieś, a nad nim waliło się niebo. Kiedy ktoś krzyknąłn: "Jezu, to Tadeusz", uprzytomnił sobie, że umiera. Wszystko naokoło było jakby na niby, tylko ta jedna myśl była przeraźliwie realna. Chciał wzywać ratunku, ale nie mógł znaleźć na to wezwanie odpowiedniego słowa, więc chciał zawołać cokolwiek, ale nie wiedział, jak to zrobić, zapomniał albo nigdy nie umiał. Ktoś go dotykał, coś zabolało, usłyszał, jak ktoś całkiem blisko powiedział: "Nasi idą do przeciwnatarcia", pomyślał z pretensją, że przecież im tego nie rozkazywał, że rządzą się sami, zupełnie jakby jego nie było... I że jest im widać całkiem niepotrzebny, że umiera, a oni bez niego idą do przeciwnatarcia. Chciał zawołać, żeby go nie zostawiali samego, żeby mu wybaczyli te lata, kiedy to on ich wysyłał na śmierć, żeby wrócili i żeby go uratowali, choć na trochę: na tydzień, dzień, godzinę. Ale nikt nie wracał. Był sam. I były nad nim dzwony. Dzwony trzaskające, dzwony strzelające, dzwony syczące. Usłyszał nagle potężny krzyk "Hurra!" Zrozumiał: Zemścili się nad nim. Oni teraz posłali go na śmierć i wiwatowali, że umarł... Raport nr 23 Środa, 23 sierpnia, godz. 21.15 Powstanie trwa. Po 3 tygodniach walki sukcesy nasze są właściwie znikome, a decydujące uderzenie rozpoczęte 19 sierpnia jak dotychczas nie przyniosło zasadniczych zmian. Doszły meldunki o kryzysie, jaki daje się zaobserwować wśród żołnierzy Wehrmachtu, i pewnym rozdźwięku, jaki rysuje się między nim a członkami SS i żandarmerią. Trzeba przyznać zresztą, że Polacy traktują żołnierzy Wehrmachtu zupełnie inaczej. Nie słychać o rozstrzeliwaniu ich przez powstańców. Żołnierze Wehrmachtu są przez powstańców brani do niewoli, co przy sytuacji żywnościowej, jaka panuje w mieście, jest nawet dziwne. "Ef 42" Tego dnia zginął Chudzina i tego dnia Erwin zamiast ruszyć kanałami w bezpieczne miejsce dostał jego broń i stanął obok Andrzeja na barykadzie. Nie był to pomysł Erwina, było to nawet wbrew jego wyraźnym życzeniom. Andrzej jednak niewiele liczył się z czyimikolwiek życzeniami. Przywitał się ze wszystkimi. Krystyna wypłakała mu się na ramieniu, odwiedził szpital, przespał się kilka godzin, a kiedy obudził się i dowiedział o śmierci Tadeusza, powiedział: "Okazuje się, że wiedziałem, kiedy wrócić" - i przejął dowodzenie. Krystyna powiedziała wtedy: "Słowo daję... To jest mój brat, ale on za grosz nie ma serca". A kiedy zginął Chudzina, przyszedł z jego bronią, położył ją przed Erwinem i powiedział, że te dwie rzeczy razem, broń i Erwin, są mu potrzebne. Chudzina swoim zwyczajem chciał rozprawić się z Goliatem. Chłopcy śmieli się, że t "zdalnie kierowane" czołgi stały się jego osobistym wrogiem. Tym razem też zawołał: Lecę! i sam poleciał w dół. Wyczekał. Skoczył. No i został. Zmietli go serią karabinu maszynowego. Atleta pociągnął wtedy Smutnego za rękaw: "Słuchaj, to było w porządku, co? On się chyba nawet nie bał?" Smutny burknął" żeby się odchrzanił; "Jestem ślepy, nic nie widziałem!", więc pociągnął Pralinkę: "Słuchaj, on się chyba nie zdążył bać, co?" I tak pytał wszystkich po kolei, najpierw na barykadzie, a potem już w piwnicy. I wszyscy mu odpowiadali, że nie zdążył i że wszystko było w porządku, a Atleta garbił się coraz bardziej, zapadał się w sobie, bo wiedział, że zawsze jest czas na to, aby się bać. Andrzej położył broń Chudziny przed Erwinem. Erwin powiedział, że jest jeńcem, a Andrzej: - Nimby pan zdążył skierować broń nie w tę stronę, gdzie trzeba, już by pan nie żył. Idziemy! Erwin wziął karabin i poszedł. I wieczorem tego dnia żył jeszcze, choć wydawało mu się to zupełnie nieprawdopodobne. Niemieckie natarcie rozpoczęło się od samolotów. Nadleciało ich siedem, płynęły tuż nad gruzami. Andrzej pociągnął Edwina pod ocalałe sklepienie bramy. Erwin zobaczył wtedy wetknięty za pasek Andrzeja długi, zaostrzony nóż. Pomyślał ze zdumieniem, że chyba nie będzie walczyć nożem, chciał go nawet zapytać o ten nóż, ale nie zdążył. Andrzej szarpnął go i upadli na ziemię. Erwinowi zdawało się, że widzi wąskie, podłużne kształty bomb. Leżał ogłuszony serią wybuchów i słowa Andrzeja w ogóle do niego nie docierały. A Andrzej pytał: - Czy to możliwe, żeby ktoś do pana strzelał? Erwin zerwał się. Na wysokości ich głów w murze widać było kilka niewielkich zadraśnięć; spojrzał na Andrzeja, ale nie odpowiedział. Andrzej nie powtórzył pytania. Koło nich leżał jakiś mężczyzna. Schował się tutaj, razem z nimi, a teraz usiłował wstać. Szło mu to niesporo; rękami nerwowo szukał wokół siebie i Erwin usłyszał w pewnym momencie zwycięski okrzyk Andrzeja: - Okulary! Andrzej schylił się, podniósł leżące obok człowieka okulary i wpatrzył się w nie prawie pieszczotliwie. - Znalazł pan? Mężczyzna oparł się rękami o ścianę i wstał w jego głosie była wyraźna nadzieja. Wyciągnął rękę, ale Andrzej odsunął się. - Źle pan widzi, co? - zapytał. - Minus dziesięć dioptrii - poskarżył się człowiek: Na twarzy Andrzeja pojawił się uśmiech, od którego Erwinowi zrobiło się zimno. - Zgadza się - powiedział. Schował okulary i skinął na Erwina: - Idziemy! - Moje okulary! - upomniał się człowiek. Erwin nie wytrzymał: - Niechże mu pan chociaż powie - wykrztusił - że potrzebuje je dla żołnierza! Andrzej nie słuchał. Wysunął się spod sklepienia, a kiedy Erwin wyszedł za nim, powtórzył poprzednie pytanie: - Czy to możliwe, żeby ktoś do pana strzelał? Gołębiarzy już tu nie ma. Erwin znów nie odpowiedział i Andrzej zrezygnował. Przyjrzał się tylko uważnie Erwinowi, jakby chciał go sobie dobrze zapamiętać. Na barykadzie Janek wołał: - Słuchajcie, tę ich piechotę to bez sądu należałoby rozstrzelać. Oni w ogóle nie wchodzą w dym. Artyleria sobie, oni sobie. Smutny dostał okulary i jego radosny okrzyk wybił się nad odgłosy wybuchów. - Obrabowałeś sklep optyczny? - zapytał. - Można i tak powiedzieć - odparł Andrzej. Po drugim przygotowaniu artyleryjskim piechota ruszyła. Andrzej poderwał chłopców. Erwin ze zdumieniem zobaczył, jak Smutny chwyta ustawione w załomie muru butelki z benzyną. Krzyknął do Erwina: "Bierz i ty!" Wziął i szedł za Smutnym do końca zwalonej ściany. Zobaczył w dole ulicę, podziurawioną wielkimi lejami, i skwer z suchą trawą. Niemcy, rozwinięci w tyralierę, posuwali się kangurzymi skokami w ich stronę. Kilku zatrzymało się, przeleciały granaty. Erwin usłyszał głos Andrzeja: "Ognia!" Zagdakał erkaem, zawtórowały mu pojedyncze strzały karabinów, zasyczały strumienie miotaczy. Kilku Niemców było już bardzo blisko. Smutny zamachnął się, cisnął butelkę, która natychmiast wybuchła; od miotaczy i butelki zapaliła się trawa. Erwin usłyszał krzyk Niemców, dwóch z nich zaczęło uciekać. Po mundurach pełzały języki ognia. Erwin uprzytomnił sobie, że strzela. Usłyszał za sobą ostry głos Andrzeja: - Dosyć, trzeba oszczędzać amunicję! W tej chwili tuż niemal nad nimi rozerwał się pocisk. Ogarnęła ich ciemność. Gruz, tynk i pył powoli opadały, przed oczami zjawiła się ulica, poraniona, podziurawiona lejami. Z nawoływań powstańców i krzyku Niemców Erwin wyłowił słowa: - Puścili świecę dymną! I głos Andrzeja: - Całe szczęście! Smutny, skocz obok, może mają jeszcze trochę naboi. W górze znów rozległ się warkot, nadlatywały samoloty. Andrzej zawołał: "Kryj się!" Guzik pociągnął Erwina za rękę. Opadając prawie w dół pokaleczył sobie nogę; skrzywił się z bólu. Zobaczył szczupłą sylwetkę Smutnego, jak biegł pochylony, przytulając się do ocalałych kawałków ścian. I obcą jakąś sylwetkę, która biegła naprzeciw Smutnego, wołając: - Kilku ludzi do nas! Idzie natarcie jak jasna cholera! I Andrzej: - Janek, Erwin, Guzik i Pralinka zostają! Reszta niech leci. Obok upadła bomba; tuż przed Smutnym zwaliła się ściana. Kulejąc, skręcił i pobiegł dalej. Przed następnym natarciem Smutny z Pralinką przytaskali trochę amunicji. Kiedy ogień artylerii przycichł i w otwartej lejowatej ulicy znowu pojawiła się niemiecka piechota, Erwin zapytał: - Co my zrobimy tu w pięciu? Ale już wokół zaroiło się: Natarcie niemieckie podchodziło osiem razy i osiem razy było odrzucane. W tym czasie dwa razy posyłano go na wzmocnienie obrony sąsiedniej barykady. I Erwin uwierzył w rzecz zdawałoby się niemożliwą - że przeżył ten dzień. Wieczorem, kiedy byli już znowu w piwnicy, przyszła Luna. Uciekła ze szpitala. Erwin nie spał jeszcze, siedział przy jakimś ogarku świecy nad swoimi kartkami, i usiłował wyrzucić z siebie dzisiejszy dzień. Barykada, stanowiska powstańców, pogrzeb Chudziny, Atleta żegnający przyjaciela. Luna stanęła przed nim. Zapytała: - Gdzie on jest? Spojrzał na nią i przeraził się. Jej twarz płonęła w gorączce, oczy były nieprzytomne, włosy brudne i zlepione. Prawą rękę i bark miała owinięte brudnymi bandażami, głos schrypnięty i przyduszony. - Gdzie Andrzej?! Odpowiedział: - Przy rannych. I w tej właśnie chwili usłyszeli głos Andrzeja: - Erwin, chodź, pomożesz mi. I Luna jakby nagle oprzytomniała - odwróciła się i pobiegła do niego. Przypadła mu do piersi, objął ją przytrzymał. Erwin wstał, podszedł. Luna łkała. Przytulona do piersi Andrzeja płakała coraz głośniej, żałośniej, jakby to miał być ostatni płacz w jej życiu. Powtarzała jakieś urywane słowa, a Andrzej pochylił się, wziął ją na ręce, i poniósł w głąb piwnicy. Krzyknęła jeszcze schrypniętym głosem, że chce być z nim, że nigdzie nie odejdzie. Przeniósł ją przez próg do sąsiedniej piwnicy, gdzie urządził szpital. "Swój własny na własny użytek - zarządził. - Gdziekolwiek jestem, lubię mieć swój własny szpital." Krystyna podniosła znad któregoś rannego zmęczoną, szarą twarz. Andrzej zawołał: - Zrób jej jakieś miejsce! - Przecież nie ma... - To zrób! Z kąta wstał Pralinka. - Tu ją połóż! Był lżej ranny, odsunął się na bok. W ręku trzymał zmiętoszoną kartkę. Erwin poznał ją. Widział ją pierwszego dnia pobytu tutaj: "Bo widzisz - będziemy mieli dziecko". Pralinka przysunął tę kartkę do świecy, wygładził i czytał od nowa, choć znał każde słowo, choć je wszystkie miał wyryte w pamięci. - Mam coś dla pana - powiedział do niego Erwin. - Cukier? - Landrynkę. Pralinka rozjaśnił się. - Panie, cudotwórca z pana. Co ja zrobię, że mam takie parszywe przyzwyczajenie. Z nerwów, wie pan, to się wzięło. W czasie okupacji w gestapo pracowałem na Szucha. Woziłem taki wózek ze słodyczami... No i tak jakoś, różne rzeczy tam się działy, coś trzeba było robić, więc zacząłem wcinać te cukierki. I tak zostało. Nie ma pan pojęcia, jak mi ich w tej chwili brakuje. Landrynka, mówi pan? Luna uczepiła się ręki Andrzeja. - Nie odchodź. - Nie odejdę, nie bój się. Czekaj... Zobaczę, co to się stało... Erwin przypomniał ją sobie, jak z wyciągniętymi rękami leciała gdzieś w powietrze, śliczna, porcelanowa dziewczyna o sennych oczach. Krystyna powiedziała: - Jeśli jeszcze kogoś dzisiaj przyniosą, oszaleję. Z drugiego końca piwnicy ktoś zawołał: "Panie doktorze!" Andrzej odkrzyknął, że już idzie, i do Luny: "Zaraz wrócę do ciebie..." Erwin widział go, jak szedł przez tę mroczną piwnicę o grubych, niskich sklepieniach, wysoki, czujny i pilnujący każdego, dla każdego znajdujący czas. Wrócił po chwili, znów pochylił się nad porcelanową dziewczyną, wydał jakieś polecenia Krystynie. - Potrafi pan mocno przytrzymać dziewczynę? Erwin poderwał się. Musiał zasnąć i teraz pytanie Andrzeja nie od razu trafiło do jego świadomości. - Trzeba amputować jej rękę, a nie mam żadnych środków ani nasennych, ani znieczulających. Potrafi pan ją mocno przytrzymać?! Erwin spojrzał na dziewczynę, potem na Andrzeja. - Nie, nie potrafię, ale przytrzymam. - W porządku. Kiedy wyjął zza paska nóż - Erwin zajął się obserwowaniem łuków sklepienia. Pralinka powiedział na wszelki wypadek: - To ja pójdę się przespać, może znajdzie się jeszcze jakie miejsce. Andrzej przypomniał: - Żebyś mi się jutro nigdzie nie ruszał, to za dwa dni pójdziesz na barykadę. Inaczej będziesz tu gnić do końca powstania. Erwin znowu wpatrzył się w łuki sklepienia i zastanawiał się, ile mogą mieć lat. Stara, piękna budowa... Cała ta kamieniczka była jak cacko. Była... Zanim skończyły się przygotowania, mdłe światło świecy kilka razy wyłoniło z mroku wychudłą twarz Krystyny, zastygłą teraz w wyrazie potwornego zmęczenia i czegoś w rodzaju obrzydzenia. Miała nadzieję, że może coś się jednak zdarzy. Nic się nie zdarzyło: Andrzej pochylił się nad dziewczyną. Łuków na sklepieniu było pięć, w każdym po dwadzieścia cztery cegły. - Luna - powiedział Andrzej. I do Erwina - zaczynamy... Pamiętasz, jak się poznaliśmy?. To było tuż przed koncentracją, siedziałaś przy oknie, otaczali cię chłopcy, pamiętam, policzyłem: było ich ośmiu, zawsze byłaś otoczona chłopcami... Kryśka, jodynę. Uśmiechałaś się tak jakoś sennie, jak to ty zawsze, przyglądałem ci się... nieprawda, to wcale nie boli, a potem podszedłem do ciebie, usiadłem obok. Kryśka, uważaj... zapytałem: "A cóż to za dziwny pseudonim?", a ty wtedy powiedziałaś: "Uwielbiam księżyc". A ja... - Powiedziałeś, że jest zimny i daleki... Boli... Środkowe łuki miały więcej cegieł: dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć... - Andrzej... Boli... - A potem przyszła noc... Kryśka, miednicę, kubeł, cokolwiek. Spałaś razem z dziewczętami... A ja... Trzymaj, człowieku!... A ja... - Jezu, jak boli... ...Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć. - ...przyszedłem, powiedziałem, że chcę, abyś mi coś powiedziała o tym księżycu zimnym i dalekim.. Siedzieliśmy w otwartym oknie, objąłem cię. Powiedziałem, że ten mój księżyc jest zupełnie inny. Bliski i bardzo gorący. Więc przecież wiesz, nie można żyć bez księżyca, zginąłbym w ciemmnościach, gdybyś mi ich... - Je-zu! ...nie oświetlała. Zamknij oczy, zamknij oczy, mocno, tak jak to zawsze robiłaś. O tak, widzisz,, ty wiesz, że mnie trzeba słuchać, zawsze słuchać. Tak, w porządku... Nie otwieraj oczu, nie pozwoliłem. Masz teraz spać. I masz śnić o mnie. O nas, jak będziemy parą kochanków po przeżyciu razem całego życia. Podniósł się, otarł pot. Ktoś jęczał: "Panie doktorze, panie doktorze". Stał jeszcze chwilę, patrząc na popsutą lalkę. Erwin trzymał ją ciągle. Powiedział więc: - Może pan już puścić. - Maja, nie ma czegoś do jedzenia? - Nie wiem, poszukaj. Coś się powinno znaleźć. - A co? - Zupa-pluj. - Kawałek chleba bym zjadł, marny, suchy, czarny, malutki kawałeczek. - Nie przeszkadzaj. Pisała: "...Utracono zachodnią część zabudowań szpitala Jana Bożego po dziesięciogodzinnej walce, podczas której oddziały własne trzykrotnie przeciwuderzały. Nieprzyjaciel przed natarciem prowadził półtoragodzinny, huraganowy ogień: artylerii, moździerzy i granatników. W natarciu nieprzyjaciel używał miotaczy ognia". - Maja, wiesz, słyszałam taki kawał... "...Na wszystkich innych kierunkach odparto natarcia nieprzyjaciela i utrzymano własny stan posiadania bez zasadniczych zmian." - Facet siedzi i marzy: Jak skończy się powstanie, wezmę garść nie łupionej kaszy, kilka ziemniaków, ugotuję z tego zupę, napełnię nią talerz po brzegi, postawię przed sobą i... jak nie kopnę. "...Wczoraj na odcinku Starego Miasta ponieśliśmy straty: około 100 zabitych i rannych..." - Halina? Dobrze, że jesteś. Meldunek trzeba odnieść, ale mówię lojalnie: Jesteś piąta. Pójdziesz? - A co mam robić? Jest piąta. Cztery to jeszcze nie rekord. Którejś nocy na placu Krasińskich zginęło osiem. Byłaby dziewiąta. A tak - tylko piąta. No trudno: Może to taka seria? Zawsze była razem z Tadeuszem. Może i teraz zapragnął na tamtym świecie, żeby ją natychmiast przywiedli, bo na niebieską łączniczkę nie wyobraża sobie nikogo innego? Szła kawałek piwnicami. Były pełne płaczu dzieci, pełne próśb: "Mamo, jeść. Mamo, pić". Nie ma nic do jedzenia, nic do picia. "Mamo, mleka..." Nie ma mleka: Jest duszno gorąco, ciemno, straszno... Kawałek górą: upalnie jak w piecu. Znów dołem: "Pani od nich? Od powstańców? To niech pani tu spojrzy. Niech pani się nie wyrywa, niech pani dobrze popatrzy. Nie Niemcy go zabili, wyście go zabili. Nie miał jeszcze trzech lat. Moje dziecko... Nienawidzę was. Nie Niemców, was!" Kawałek górą: "Mazowsze moje, płasko, daleko pod potokami szumiących gwiazd..." - Halina, zgłupiałaś? Sama do siebie gadasz? - Szalenie lubię porozmawiać z kimś naprawdę inteligentnym: A tyś znowu oberwał? Pralinka wlókł się wsparty na ramieniu sanitariuszki. - Ano, widzisz. Upodobali mnie sobie: chcą mnie tak po trochu wykończyć. - Ale się nie dasz. - Jasne, dziecko muszę wychować. Nazwę go Hardubal. - Idiota! "Jesteś piąta... Nie miał jeszcze trzech lat... Pod potokami szumiących gwiazd, pod sosen rzeką..." Wdrapała się na gruzy. "Pod potokami..." - Co za kłamstwo, jakie tu gwiazdy... - Panie poruczniku, co pan tak stanął? Co się stało? Hej, panie poruczniku, rwa mać! Nie odpowiedział, nie usłyszał. Przestał słyszeć, przestał widzieć, cokolwiek poza narysowaną wyraźnymi liniami na tle czerwieni postacią stojącą na wzgórzu wyrosłym z gruzów. Stała chwilę nieruchomo, tylko wiatr lekko poruszał sukienką. Podniosła głowę, jakby czegoś szukała wśród gwiazd, ale że gwiazd tu nie było, podniosła rękę: przeżegnała się, skoczyła. - Panie poruczniku! No, co się dzieje? Zaklął pana kto? Pobiegł za Wroną na gruzy, wdrapał się na szczyt. Na otwartej przestrzeni między domami leżała dziewczyna. - No to nie ma co, panie poruczniku: trzeba skombinować sznur, zarzucić lasso i ją ściągnąć. A może jeszcze dycha? Raport nr 24 Czwartek, 24 sierpnia, godz. 23.00 Powstanie trwa. W piątym dniu koncentrycznego uderzenia na Stare Miasto (które miało w ogóle trwać 2 do 3 dni) zdobyto po dziesięciogodzinnej walce część zabudowań szpitala Jana Bożego. To wszystko. Na Dolnym Mokotowie opanowali Sielce, rozszerzyli stan posiadania w części Czerniakowa Dolnego i Górnego. "Ef 42" Obudziło go szarpanie za ramię. Otworzył oczy. Zobaczył pochyloną nad sobą sylwetkę Ralfa. - Posłuchaj. - Czego? - No, posłuchaj. Cygańska twarz Ralfa zdawała się jaśnieć. Roman uniósł się. Istotnie coś było... To, na co tyle czasu czekali. Kotłujący, przewalający się odgłos dalekiej a zbliżającej się burzy odezwał się znowu. Roman poderwał się, Ralf klepnął go po ramieniu. Uznali to za dobrą wróżbę przed przejściem na Starówkę. Bo tego właśnie dnia mieli przedostać się kanałami Roman i Norweg. Tygrys i Ralf zdecydowali zostać na Żoliborzu. Tygrys - bo miał własne zdanie na temat puszczańskich oddziałów i związane z nimi obowiązki, a Ralf - bo nie ruszyłby się nigdzie bez Tygrysa. Posuwając się korytarzem kanału Roman myślał, że chyba im obu - Tygrysowi i jemu - w jakiś sposób wzajemne towarzystwo ciążyło. Myślał również ponuro i z goryczą, że Tygrys może byłby rad, gdyby sytuację wyjaśnił między nimi las; jemu, Romanowi, przeznaczając kulę - w tym staromiejskim piekle, do którego się tak wyrywał. Ale jak to właściwie jest? Kawka wielokrotnie zdradziła się ze swego zauroczenia Tygrysem, ale Tygrys niczym nigdy się nie zdradził i - być może - nie miał się nawet czym zdradzać. Może to tylko jego własne urojenia? Nic więcej? Przecież pożegnali się bez oznak większego żalu... Roman oderwał się od tych myśli i usiłował przypomnieć sobie, co Ralf mówił o pani Anieli Łempickiej... Aha, że próbował tam dotrzeć w nocy, ale mieszkańców bielańskich willi dawno już wysiedlono. Uświadomił sobie jeszcze, że Tygrys przekazał mu kartkę dla Tadeusza, że ma broń, z którą w czasie leśnego żywota nie rozstawał się nigdy, i że w szeregu dwustu żołnierzy brnie przez ten plugawy kanał na Starówkę. - Widzieliście amatorów? - ktoś się zdumiał na ich widok. - Każdy modli się, żeby móc się z tego piekła wydostać, ludzie gotowi są nie wiem co ofiarować za przepustkę na Żoliborz, a ci tu sami przychodzą. - Ano przychodzą - powiedział Norweg. - Wariatów nie brak na tym świecie. Kwaterę oddziału Tadeusza Roman odnalazł po blisko godzinie i to dzięki szczęśliwemu przypadkowi. - Cholera - poskarżył się na wstępie Smutnemu. - Ludność cywilna to już ma trochę dosyć. Nie chcą gadać. - Ja im się nie dziwię. Przynieśliście broń? - Trochę się przyniosło. Halina jest? - Ranna. - Bo mam list dla Tadeusza. - Nie żyje. Roman umilkł. Uprzytomnił sobie nagle, że więcej o nikogo już nie zapyta. Postąpił krok naprzód. Jakaś cegła zsunęła się z gruzów i spadła, rozcinając mu skórę: Smutny poradził: - Zgłoś się do królowej Krystyny. Opatrzy cię, tylko nie mów, że to cegła. Może się zdenerwować. Zgłosił się do Krystyny. Spojrzała na niego prawie z nienawiścią. Powiedział więc szybko: - Front znowu słychać. - To co z tego? - Jak to? Skończy się ta cała zabawa. - Ale tam, skończy! Nigdy się to nie skończy: Nigdy! Pociągnęła go za sobą do piwnicy. Przez chwilę nie widział nic. Ogarnęła ich fala duszącego zapachu i mrok. Usłyszał jęki... Odruchowo chciał cofnąć się, Krystyna jednak zawołała: - Daj tu łeb. Przysiadł potulnie. - To tu... macie szpital? - A jakże, Andrzeja. Wrócił i od razu zorganizował. W dzień jest na barykadach, a w nocy operuje. Fajne, nie? - A gdzie on był? - Tego to nikt nie wie, ale chyba na niezłym wypoczynku, skoro ma teraz tyle siły. Wczoraj Lunie rękę odjął. Poczuł nieznośne skurcze żołądka, zapach dusił. Kiedy skończyła, zdecydował się na pytanie: - Słuchaj, a gdzie tu można... - Gdziekolwiek. - Jak to? - Zwyczajnie, w gruzy. Tylko uważaj, żeby cię podczas tego nie zasypało. Głupio. - Dlaczego nie wykopiecie dołów? Jak na wsi? - Dureń! Nie ma miejsca na groby, a ten by chciał klozetki budować. Cisnęła bandaż i wyszła. Nie miała już siły. Do niczego. Maja stukała: "Mimo przeprowadzanych przeciwuderzeń nieprzyjaciel stopniowo i systematycznie włamuje się w nasz system obronny. Sytuacja na tym odcinku staje się coraz poważniejsza. Odgłosy walki artyleryjskiej słyszano z przedpola Pragi od godz. .03.00 do późna rana. Nastrój żołnierzy i cywilnych poprawił się..." - Halina nie wróciła? - Meldowałam przecież, że jest ranna. - To, daj porucznika Wodę. - Tak jest. Wstała, obciągnęła sukienkę. Przeszła kilka piwnic. Na skrzyp drzwi ktoś zapalił latarkę: stanęła bezradna, zupełnie oślepiona. Czyjś senny głos powiedział: "To Maja", latarka zgasła i ogarnęła ją ciemność jeszcze większa. - Porucznik Woda - powiedziała półgłosem. - Tam, w drugiej części. Szła między leżącymi, wymijała śpiących - oddychali ciężko, nierówno. Było bardzo duszno. Przetarła spocone czoło, odrzuciła do tyłu włosy. Potknęła się o próg i domyśliła, że jest w drugiej części. - Porucznik Woda - powtórzyła. Ktoś się poruszył, mruknął sennie, powtórzyła głośniej. Nagły hałas świadczył, że porucznik Woda wstał: Zatoczył się na nią, zapytał półprzytomnie: - Co? Ja? Gdzie? Do kogo? Powiedziała. Była przekonana, że chłopak przewróci się o próg, i istotnie przewrócił się. Pozbierał się i już nieco przytomniej ruszył w stronę wyjścia. Poszła za nim. Zobaczyła smugę mizernego światła, drzwi skrzypnęły i znowu ogromna, przygniatająca, duszna ciemność: Chłopcy spali. Słuchała chwilę ich oddechów, pochrapywań, ktoś krzyknął przez sen. Posuwała się naprzód wolno, ostrożnie, cicho, choć zdawała sobie sprawę, że ta ostrożność jest śmieszna, bo przecież śpią przy huku wybuchów i trzeba naprawdę czegoś zupełnie specjalnego, żeby ich z tego snu wyrwać. Kiedy nagle ktoś chwycił ją za rękę, przerażenie zdusiło krzyk w jej gardle. Czyjaś ręka pociągnęła ją, w dół, upadła na kolana. Wyciągnęła się druga ręka, obejmując ją i pociągając jeszcze niżej. Osunęła się na czyjeś ciało, twarz oparła o czyjś szorstki policzek. Ręce objęły ją ciaśniej. Chwilę leżeli nieruchomo, bez drgnienia, potem poczuła na twarzy czyjś szybki oddech, jedna ręka cofnęła się, druga zsunęła się nieco w dół, po plecach, przyciągnęła jej nogi do tamtych, druga zawędrowała pod szyję, chłopiec uniósł się, ręka dotknęła włosów, przesunęła po szyi, zatrzymała na kołnierzyku bluzki, oddech zamienił się w dotknięcie, osłabła, napięcie odleciało, duszno, gorąco, bezwolnie, ręka odpięła guziki bluzki, zsunęła w dół, koła, mniejsze, większe, szelest rozpinanej kurtki, nawet nie wiem, jak wygląda, skóra, ręce, ciężkie oddechy śpiących, co ja robię, nawet nie wiem, kto to jest... Podniósł jej leżącą bezwładnie rękę i założył sobie na szyję. Znieruchomiał, czekał. Coś w niej płakało, że nie, że nie; czekał wytrwale, okrutnie, poruszyła się, przylgnęła do niego. Mdlący strach, ciemność. Koła. Wielkie, kolorowe, światło rozbite na bajeczne barwy tęczy, duże, mniejsze, małe, punkt - świetlisty, pulsujący, wybuch, koła ogromne, barwne, bajeczne, nieprawdziwe, tęczowe, świetliste, mniejsze, małe, punkt, wybuch, barwa, tęcza... Ciemność. Spokój. Ręce. Oddech, szorstki policzek, nie wiadomo czyj... Skrzypnięcie drzwi. Pasmo mizernego światła. I: - Maja! Była tu Maja? Kto wie, gdzie jest ta Maja, do cholery?! Podniosła się na kolana, poprawiła spódnicę. - Wróć - szepnął. Szła do drzwi. - Czyś ty zwariowała? Coś ty robiła tyle czasu? Minęła go bez słowa. - Przechodzimy niedługo do Śródmieścia. Pomyślała: "A figę". Weszła do piwnicy, przeszła przez schron, usiadła do maszyny. Przepisywała: "Rozkaz specjalny do żołnierzy Starówki. Sytuacja, w jakiej się znajdujemy, zmusza nas do zdobycia się na najwyższy wysiłek. Zadaniem, które mamy przed sobą, jest utrzymanie za wszelką cenę rejonu Starego Miasta i to utrzymanie go aż do chwili odejścia nieprzyjaciela. Terminu tego odejścia w tej chwili przewidzieć niepodobna i równie dobrze może on być bardzo bliski, jak i dość oddalony. Od spełnienia naszego zadania zawisł nie tylko los oddziałów AK walczących w tym rejonie, ale i ludności cywilnej, której grozi z rąk Niemców niewątpliwa zagłada. Każdy zdobyty dom, każda utracona pozycja grozi nam ściśnięciem terenu, który w końcu mógłby zostać do tego stopnia zmniejszony, że oddziały nasze uległyby zniszczeniu. Dlatego też warunkiem zwycięstwa, a zarazem warunkiem ocalenia jest twardy przymus stania na zajmowanych stanowiskach. Tym trwaniem zyskujemy na czasie, czas jest naszym sprzymierzeńcem." Pisała nieswoimi palcami, patrzyła nieswoimi oczami. Wszystko w niej było obce, nieznane, niechciane - miała wstręt do siebie, obcej Mai, która nie zdobyła się na najmniejszy ruch, na bodaj jedno słowo protestu, wystarczyła ręka, oddech, szorstki policzek, nie wiadomo czyj. Jak to się mogło stać? Wystukiwała teksty, ludzie denerwowali się i kłócili. Pytała siebie: "Jak to się mogło stać?" I coś w niej kiełkowało, rosło, nabierało kształtów, zajmowało każdą myśl. Zaczęła się spieszyć. Skończyć, pobiec, zobaczyć. Spojrzeć mu w twarz. Rozpoznać. Klawisze stukały: "Wróć", kroki przebiegających ludzi wzywały: "Wróć", ogień artyleryjski huczał: "Wróć". Skończyła. Wybiegła. Potykała się o zwały gruzów, przewracała, zrywała, biegła dalej. Dawna Maja płakała w niej z przerażenia i zgrozy. Ta obca spieszyła się, brakowało jej tchu, chciała tylko jednego: spojrzeć mu w twarz. Stanęła. Nie było drzwi, w które miała wejść, ani tych które skrzypiały i wpuszczały smugę mizernego światła. Było nowe zwalisko gruzów, z których strzelał w górę cienki niby postrzępiony komin kawałek muru. Chłopców częściowo już wydobyto. Leżeli jeden obok drugiego z twarzami wykrzywionymi strachem, szeroko otwartymi ustami, pomiażdżeni, brudni, krwawi. Patrzyła w ich twarze, szukała twarzy swojego zachwytu... Potem zaczęła krzyczeć, a krzyk jej niósł się przez potłuczone ulice Starówki. A potem... wróciła. Przeszła kanałami do Śródmieścia. Raport nr 25 Piątek, 25 sierpnia, godz. 22.40 Powstanie trwa. Sytuacja bez zasadniczych zmian. Nadeszły oczekiwane posiłki i sprawiły, że zasięg obrony powstańców nieco się ścieśnił. Walczą w tej chwili na obszarze z pewnością nie przekraczającym 10 km kwadratowych. "Ef 42" - Kryśka, nie wygłupiaj się. - A ty się odchrzań ode mnie, dobrze? Mam to wszystko w nosie. Wołali za nią ciągle, ale nie zatrzymała się. Uciekła w gruzy. Była w niej bezgraniczna nienawiść, do świata, do ludzi. Czuła się obrabowana ze wszystkiego, okradziona doszczętnie i bez litości. Pobita, zastawiona w śmiertelnym zmęczeniu i bezsilnym żalu. Gdyby jeszcze wszędzie było tak jak tutaj, gdyby wszystkim ludziom został przypisany taki właśnie los, może jeszcze gotowa byłaby go znieść? Ale nie wszędzie i nie wszystkim. Im. Tutaj. Jej. Tutaj. Tylko że ona go sobie nie wybierała, nikt jej o nic nie pytał. Wyznaczono, odfajkowano, koniec, kropka. I nikt nawet nie drgnął, nie zwrócił uwagi na jej krzyk, że się na to wszystko nie godzi. Była młoda, chciała z tej młodości korzystać, chciała się ubierać, stroić. Chciała tańczyć, przytulać się, słuchać czułych słów, mówić miłe słowa. To wszystko gdzieś istniało. Gdzieś były kobiety, które co dzień stawały przed lustrem, patrzyły na siebie z pytaniem w oczach, czy są dostatecznie piękne dla swego wybranego mężczyzny, gdzieś przecież były takie kobiety. Wsuwały rękę pod jego ramię, wychodziły na ulicę rozjaśnioną światłami, kolorową, bajeczną ulicę, nad którą niebo było usiane gwiazdami, szły piękne, pachnące, roześmiane. One też sobie takiego losu nie wybierały: Został im dany. Tak jak jej został dany ten, który przygniata jej ramiona do ziemi. Jest młoda, obdarta, cuchnąca brudem, prochem, głodem. Szara i skazana na powolne zdychanie. W piwnicy. Na barykadzie. W gruzach. Na bruku. Wszędzie. Powoli i bez ratunku. Bez nadziei. Bez odwołania. Koniec... I nikt nie powiedział, dlaczego. Nikt nie powiedział - za co. Gdybyż mógł zdarzyć się cud? Gdyby zjawił się anioł, diabeł, duch błogosławiony czy potępiony, obojętne, byle z siłą zdolną wyrwać ją stąd - bez sekundy wahania oddałaby wszystko, łącznie z własną duszą na wieczne potępienie. Piekło, o którym mówiono w kościele czy w szkole, było dalekie, nierealne i bardzo łagodne. Więc anioł albo diabeł. I wolność. I możliwość wyboru. I każda cena. Każda... Tylko że nie ma cudów, a duchy zarówno złe, jak i dobre - jeśli takie istnieją - nie zdobyłyby się pewnie na to, aby przybyć właśnie tutaj. Gdyby wielki Bóg Ojciec albo władca piekielny Lucyfer rozkazał im: "Idźcie tam" - zatrzymałyby się u bram, spojrzały i zakryły oczy, pełne grozy i potępienia. I anioł powiedziałby: "Panie, przecież stworzyłeś wszystkich ludzi na obraz i podobieństwo swoje", a diabeł łamałby ręce z rozpaczy: "Wielki Lucyferze, ani ty, ani twoje królestwo piekielne nie jest w stanie równać się z miastem, które zwą Warszawą". Podniosła głowę, miała oczy czerwone od łez. Łzy płynęły na policzki i rozmazały brud: Oczy piekły i bolały, tarła je więc zwiniętymi pięściami. Usiłowała podnieść się, ale ciało, nagle ciężkie i niezdarne, odmówiło posłuszeństwa. Oparła się o coś śliskiego: to brzeg wanny: Nie wiedzieć czemu ta ocalała wanna wydała się jej uosobieniem wszystkiego, co nienawidziła. Jeśli zostało w niej jeszcze na coś miejsce, to jedynie na ból. Zaczęła bić w tę wannę pięściami ze wszystkich sił, bić... dotąd, aż w końcu ból zwykły, fizyczny zagłuszył tamten. Upadła znowu. Zmęczona, znieczulona, obojętna. Chyba usnęła na moment. Obudził ją kolejny wybuch, bliższy. Uniosła się, przysiadła. Ocalała wanna zaczęła ją ciągnąć do siebie: woda, kąpiel. Nagie ciało zanurzone w puszystej pianie mydlin, woda pachnie, piana pachnie, ciało jest gładkie, skóra śliska... Krystyna wstała, podeszła do wanny, potem przysiadła na krawędzi. Schyliła się, wyciągnęła rękę, zanurzyła w wodzie. Dobra? Nie, trochę za ciepła. Jest upał, kąpiel powinna więc być letnia, zupełnie letnia, trzeba puścić jeszcze trochę zimnej wody. Odkręciła kurek. Pod ostrym strumieniem piana zrobiła się jeszcze większa, narosła, nabrała srebrzystych blasków. Krystyna zanurzyła rękę znowu. Tak, teraz będzie dobra. Zamknęła kurek, przerzuciła nogę do środka, potem drugą, a potem wolno zanurzyła się cała. Trzymała głowę nad pianą, wysoko, aby nie zamoczyć włosów. A może je umyć od razu? Ach, nie! Trzeba pójść do fryzjera. Fryzjer powie: "Dlaczego pani ścina tak krótko włosy? Długie jest łatwiej uczesać. Gdyby pani miała włosy długie, do ramion, proszę pomyśleć, takie piękne ciemne włosy, jakżebym mógł je ładnie uczesać. A pani je tak krótko ścina". Odpowiedziałaby: "Trudno, musi pan uczesać takie, jakie są, i musi pan uczesać je tak, aby były piękne na wieczór". "A manicure też pani sobie życzy?" "Oczywiście, tylko proszę bardzo ostrożnie. Mam delikatne palce." "Ma pani śliczne palce, takie długie i wąskie. Jakiego lakieru pani używa?" "Och, niezbyt ciemnego." "Przy pani włosach mógłby być ciemny, ale jeśli pani nie lubi, to może zdecyduje się pani na ten koralowy." "O tak, ten mi odpowiada." "Paznokieć się złamał." "Nie szkodzi, właściwie nie lubię długich. Wyglądają zbyt drapieżnie." "Gdzieś się pani dzisiaj wybiera?" "Tak, wieczorem. Wieczorem przyjdzie po mnie... Właśnie zastanawiam się, jak powiedzieć. Tak wszystko dziwnie brzmi: narzeczony, kochanek, co to znaczy? Może powinno się mówić: mój mężczyzna albo po prostu - mój. Więc on, ten mój, dzisiaj po mnie przyjdzie. I dlatego muszę być piękna. Czy sądzi pan, że powinnam się umalować?" "Na wieczór można pewne cechy troszkę uwydatnić, podkreślić trochę usta, kąciki oczu... Jaką pani włoży suknię, długą?" "Oczywiście. Obcisłą, u samego dołu lekko rozkloszowaną - dekolt. Wie pan, jestem bardzo opalona; takie piękne lato, opalałam się nad morzem." "Do opalonej skóry suknia chyba będzie jasna?" "Tak, białosrebrzysta, a gdzieniegdzie przebijają czerwone nitki, nie, nie czerwone, pomyliłam się: żółte nitki." "A pantofelki?" "Pantofelki srebrne, nie, może wezmę białe. Mogłyby być również żółte, ale wolę białe." "A czy palce mają odkryte? Bo może byśmy pomalowali również paznokcie u nóg?" "Możemy, oczywiście, tak, moje pantofle mają wycięcia z przodu. Leciutkie..." "No i korale. Korale do tej sukni pani na pewno ma. A może perły?" "Właśnie zastanawiam się, czy wziąć perły. One by pasowały, ale mówią, że perły oznaczają łzy, a ja nie chcę płakać." "O, niech pani nie wierzy w takie głupstwa. Perły mogą oznaczać łzy dla kogoś, kto ich nie ma. Ale pani przecież ma perły, ma pani suknię, ma pani ukochanego mężczyznę, który zabierze panią na rozświetloną ulicę, na bal, na kolację... Pani nie musi płakać, pani jest przecież szczęśliwa." "Ma pan rację. Wezmę perły..." "I może szal?" "Właśnie, cieniutki żółty szal. Taki, jak te niteczki, które od czasu do czasu zjawiają się w sukni. Ładnie wyglądam, prawda? Do moich czarnych włosów, do jasnej sukni ten żółty szal pasuje..." Kiedy zobaczyła Erwina, stojącego o kilka kroków od wanny, w wyrwie w murze - zdrętwiała z przerażenia. Dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że Erwin musiał słyszeć cały jej idiotyczny monolog. Siedziała w wannie bez najmniejszego bodaj ruchu, patrzała na Erwina. Nie miała siły gniewać się na niego, że stał, że słyszał, że widział, ani powiedzieć mu, aby poszedł. Siedziała w tej wannie, śmieszna, niezdarna, wpatrzona w niego: otępiałym wzrokiem. Erwin również stał nieruchomo, ani zażenowany swoją obecnością tutaj, ani rozśmieszony jej monologiem. W pewnej chwili ciepłym niskim głosem powiedział: - Chyba się już wykąpałaś, kochanie; jak długo mam jeszcze czekać? A kiedy nadal milczała, przeszedł kilka kroków wzdłuż ocalałego kawałka ściany i powiedział: - Pięknie musisz wyglądać w tej białosrebrnej sukni. Wyjdź szybciej, ubierz się, tak bardzo chciałbym cię w niej zobaczyć. Nadal nie zmieniła pozycji, niezdolna do czegokolwiek. Odwrócił się. Podniósł odrobinę głos. Znów zabrzmiały w nim nuty jakiegoś ciepłego, miękkiego zniecierpliwienia: - Kochanie, wiem, że jest upał, wiem, że kąpiel to cudowna rzecz, ale pomyśl i o mnie, pomyśl o spacerze. No tak. Cóż za egoizm, ona siedzi w tej wodzie, a on tam czeka. Doprawdy. - Już, już zaraz będę gotowa. Odwróć się. Wychodzę z wanny. Odwrócił się posłusznie. Wyskoczyła. - Powiedz, co zakładasz - poprosił. - Suknię. - Nie żartuj. Nie zaczynasz przecież od sukni. - Dobrze. Staniczek. - Jakiego koloru?... Biały. - W porządku. Do tej jasnej sukienki powinien być biały: - Majteczki. - Jakiego koloru? - Także białe. Koszulka... - Nie zgadzam się. Do tej sukni nie powinnaś zakładać koszulki. - Racja: Dekolt na plecach... Oczywiście masz rację. Zatem suknia... Pantofelki. - Białe. - Perły. - Pozwól, pomogę je zapiąć. Tu już mogę ci pomóc. Podeszła do niego. Stanęła tyłem. Podniósł ręce, zapiął jej perły na szyi. Potem położył jej ręce na ramionach i wolno odwrócił do siebie. Odsunął, przyjrzał się. Na twarzy jego zjawił się wyraz zachwytu. - Pięknie wyglądasz. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak pięknie wyglądasz. Uśmiechnęła się. - Wiesz - powiedziała - kiedyś słyszałam, że kobieta wygląda tak, jak mężczyzna chce ją widzieć. Jeśli chce ją widzieć piękną, będzie piękna naprawdę. - Chcę cię widzieć najpiękniejszą ze wszystkich kobiet. - Niech się stanie! - Z najpiękniejszą kobietą pójdę dziś na spacer. A potem na bal. Będę ci mówił, że jesteś moją ukochaną. - Będziemy tańczyć? Ujął ją pod ręce, przyciągnął do siebie. Zrobił kilka tanecznych kroków. - Rzadko chodzę w takiej długiej sukni. - Tłumaczyła się. - Świetnie tańczysz: - Poczekaj, to zdaje się trzeba troszkę unieść, o tak, - teraz lepiej. Co tańczymy? - Zaraz. Co grają? Chwileczkę, taki gwar, że nie można tak od razu usłyszeć. Oczywiście, walc angielski... - zaczął nucić. - Dobrze gra ta orkiestra, prawda? - Kręci mi się w głowie. Świetnie tańczysz. - Bo przy tobie. Pomyśl, tylu jest biednych ludzi na świecie, ale nie my. - Nie my, a dlaczego? - Bo się kochamy. A jeśli ludzie się kochają, są najbogatsi. Spójrz, kelner już wszystko przygotował na stoliku. Wyborne trunki także. - Ale lubię pić w kieliszkach tylko kryształowych. Na bardzo długiej, cienkiej nóżce. - W porządku. Zaraz poprosimy, żeby nam takie przyniesiono. - A jeśli nie będzie? - Poślę kogoś do sklepu, żeby kupił. Dziś dla ciebie musi być wszystko. - No, więc zaraz zobaczymy, co zamówiłeś. Węgorz, łosoś, befsztyk tatarski, ryby w galarecie... - ...zwykła i faszerowana, karp po grecku, zamówiłem pasztet, nie wiem, to taka prosta potrawa, ale ja bardzo lubię. - Tak. Może być. - Czerwony barszcz z pasztecikiem, befsztyk z polędwicy z pieczonymi kartofelkami i brukselką, krem cytrynowy, lody... - Przestań! Jej kszyk zbiegł się prawie równocześnie z nowym wybuchem. Chwyciła Erwina za rękawy marynarki, szarpała, biła pięściami i krzyczała: "Przestań!" Nie bronił się ani jej nie odpychał. Po prostu stał, dawał się bić, dawał się szarpać i nie wypuszczał jej z rąk. A kiedy zmęczyła się, osłabła, pociągnął ją do siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i wybuchnęła płaczem. Pozwolił jej płakać. Długo. Tak, aby wreszcie wypłakała z siebie całe to psie życie, którego sobie nie wybierała, którego nie chciała, które nienawidziła. Wśród łkania skarżyła się jego brudnej marynarce, że przecież wszystko to mogłoby być: i woda, i suknie, i miłość. A nie dane jej było nic. Wołała więc, że nie chce, oskarżała, że nikt nie miał prawa żądać od niej takiej ofiary. I patrzyła pełna grozy na poszczerbioną wannę, zerwaną podłogę, rozwalone ściany. A wybuchy były coraz bliżej. Erwin powiedział: "Chodźmy", a wtedy uczepiła się go jeszcze mocniej i powiedziała znów swoje: "Nie, nie chcę! Wszystko mi jedno. Idź, jeśli się boisz". Odpowiedział: "Boję się, ale zostanę". Znów bliżej. Upadli. Z góry posypało się. Leżeli przykryci warstwą szarego pyłu, tynku i czekali na następny wybuch - przykryje ich gruzem czy jeszcze nie... Raport nr 26 Sobota, 26 sierpnia, godz. 22.50 Powstanie trwa. O charakterze walk na Starym Mieście wszystko już chyba dokładnie wiadomo. Przytoczę fragment notatki, znalezionej przy jednym z jeńców: "Natarć było dotąd jedenaście. Siedem razy nieprzyjaciel był wewnątrz gmachu. Siedem razy walczono o lewe skrzydło banku, potem o jego część, o klatkę schodową, o poszczególne piętra, wreszcie wyduszono Niemców w piwnicach. Przed natarciem mieliśmy 18 granatów. Po natarciu 81". W obecnej sytuacji - według oceny "S-2" - bardzo istotne byłoby doprowadzenie do ostatecznego rozłamu między żołnierzami powstania a ludnością cywilną. Bez jej poparcia, a przeciwnie - wobec jej sprzeciwu walka trwać długo nie będzie. Można rozpocząć akcję propagandową przez megafony. Rozrzucać ulotki. Obiecywać wszystko: żywność, pracę, nawet wolność. To i tak nie ma znaczenia. "Ef 42" - Halina, ten twój Węgier zabił jakiegoś powstańca. W pierwszej chwili sądziła, że Jeremi żartuje. - Na pewno on? - Jasne. Smutny widział. - Smutny jest ślepy. - Nie przesadzaj! - A co on mówi? - Ten Węgier? Nic. Idą tutaj. Może tobie co powie. Wszedł z Andrzejem. Miał w twarzy zaciętość, której nigdy u niego dotychczas nie widziała. Z trudem wstała, odciągnęła Andrzeja na bok. - Co z nim zrobicie? - A co się robi w takich przypadkach? - Może musiał go zabić? - No to niech coś powie! - A ty? Ty wszystko zawsze mówisz? - Halina, on zabił naszego człowieka. Wpatrzyła się w Erwina, w jego zaciętą, złą twarz. Nie odezwie się. Kim jest ten człowiek? Czego chce?. Uratował jej życie, dostał broń, zabił powstańca... Po co było mu to potrzebne? Nie, to nie mogło mu być potrzebne. A może należy sprawę odwrócić? Kim był człowiek, którego Erwin zabił? Zapytała: - Kogo on zabił? A Jeremi: - Tego, którego spotkaliśmy w "Złotej Papudze", a potem tu. Smutny go tu przytargał. Wiedziała: to ten, który dostał się na Starówkę nie wchodząc do kanałów. Stała, wpatrując się ciągle w Erwina. Zauważyła, że ów wyraz zaciętości zniknął, na jego twarzy zjawiła się jakaś szczególna uwaga, z jaką ją obserwował... Miała wrażenie, że bierze udział w dziwnej grze i że od jej ruchu teraz zależy bardzo wiele. I że się nie może pomylić. Tylko jaki to powinien być ruch? I nagle nastąpiło olśnienie, mimo protestów Jeremiego - wyszła. Jasnowłosy powstaniec leżał na ziemi. Usłyszała za sobą szybki, urywany oddech Erwina. Czy to jest na pewno ten ruch? Przyklękła. Odpięła koszulę... Odetchnęła. Pod pachą był tatuaż. To był ten właśnie ruch. A więc w porządku. Rachunki wyrównane. Miała szaloną ochotę obejrzeć się; spojrzeć mu w twarz, uśmiechnąć się. Zamiast tego jednak - dumna, godna i ledwo żywa - wróciła na swoją pryczę. Jeremi zapytał: - Więc kto to jest, ten twój Węgier, do licha? - A skąd ja mogę wiedzieć? Mało to w czasie wojny ludzi, co to nie wiadomo, kim są i co mają do zrobienia? Raport nr 27 Niedziela, 27 sierpnia, godz. 22.00 Powstanie trwa. Wydaje się, że sytuacja na Starym Mieście wreszcie polepszyła się. Wyparto nieprzyjaciela z części Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Bardzo ciężkie walki toczą się we wnętrzu Katedry. Zginęło tam sześciu naszych ludzi z SS, którzy usiłowali założyć ładunek wybuchowy: Śródmieście bez zmian.. Na Mokotowie oddziały z rejonu Belwederskiej i Czerniakowa złamały naszą linię oporu na Podchorążych. Zdobyty również klasztor Sióstr Nazaretanek przy ul. Czerniakowskiej. "Ef 42" - Ania, jak jest z Jędrkiem? Byłaś u niego? - Byłam. Trzeba go przetransportować. "Biuletyn Informacyjny" podaje, że od początku do dziś zniszczyliśmy sto piętnaście czołgów i wozów pancernych. - Nie najgorzej. Do Andrzeja? - Jasne. Wiesz, jaką on ma rękę... Stef uśmiechnął się. Niemieckie natarcie trochę przycichło. Zdjął hełm i przejechał palcem po włosach. Były brudne i polepione. - Ciekawe - powiedział - czy matka by mnie poznała? I Ania oburzyła się. Lubił czasem ją denerwować. Na policzki jej występowały wówczas rumieńce, a oczy zawsze uśpione łagodnością budziły się i zdawały się sypać iskry. Podszedł, objął ją i pocałował. - Pamiętasz - powiedział - jaka byłaś zła, kiedy cię pocałowałem po raz pierwszy. Teraz uśmiechnęła się i w policzkach pokazały się dwa dołeczki. - Byłam głupia. - Lecimy po Jędrka? - Lecimy. A Andrzej nas nie wyrzuci? - Andrzej? Coś ty? Andrzej nie wyrzucał nikogo. Upychał tych swoich rannych ku zgrozie Krystyny, krajał, składał, opatrywał, i chodził witany i odprowadzany wiernymi i pełnymi nadziei spojrzeniami. Przyjął więc oczywiście i Jędrka. Obejrzał, poprawił, poklepał po ramieniu. W pierwszej izbie szalała Halina. Uznała, że nic jej już nie jest i cichcem powlokła się do dowództwa. Wróciła prawie w stanie furii. - Specjalnie to zrobiłeś - wołała do Wrony. - Specjalnie, żebym została tu jak idiotka! - No dobrze! Zrobiłem, ale już się stało. Po kanałach gonić ich nie będziesz! - Pomyślą, że gdzieś nawiałam. - Byłem w komendzie, zawiadomiłem, że jesteś ranna. - A kto cię o to prosił? Michał pomyślał, że taka sekutnica nie jest warta jego porucznika, choć sam porucznik bez wad nie jest, to trzeba przyznać. Włączył się więc do rozmowy: - Czego się pani na niego wydziera? Gdyby nie on i nie ja, już by pani z tego placu nigdy nie wylazła. Ale liczyć na ludzką wdzięczność, to... - Ty, mały, się nie wtrącaj! Nikt cię o zdanie nie pyta. - Ale mądrze mówi! Niech mówi dalej! - zawołał z kąta Smutny. Fakt, "że Erwin puścił w ruch ołówek, dopełnił sprawy. Halina dopadła do niego, krzyknęła: - A ten nas jeszcze rysuje, żeby się potem nabijać, drań jeden! Zakręciło się jej w głowie i byłaby upadła, gdyby jej Erwin nie podtrzymał. Kiedy układał ją na pryczy, miała przez chwilę nadzieję, że wreszcie coś sensownego powie, i pewnie by się istotnie odezwał, gdyby nie to, że diabli przynieśli natychmiast Wronę, który zachowywał się tak, jakby w ogóle miał do niej jakieś prawo. Podbiegł, odsunął Erwina i blady z przerażenia zapytał: - Co ci jest? - Gówno! - odpowiedziała krótko a rzeczowo. - Znaczy, że jest wszystko w porządku i nie musi się pan porucznik o nią kłopotać - wyjaśnił Michał. - Słyszałem, że przytargali z Puszczy jednego piata... - Z Puszczy? No co się pan porucznik tak wystraszył? Puszcza to tylko większy las... - Kto przyszedł z Puszczy? Smutny, czy ktoś z naszych przyszedł? - A jakże! - Tygrys? - Co się tak wydzierasz? Wprawdzie jestem ślepy, ale nie głuchy. Roman. - I tu jest? - Ja go nie widzę, ale ty się rozejrzyj, może znajdziesz. Wrona zachowywał się co najmniej dziwnie... W nagła zamilkł, potem nerwowo rozejrzał się po piwnicy, jakby widział ją po raz pierwszy, w końcu porwał Michała za rękę i prawie wywlókł na zewnątrz. - Panie poruczniku, co się stało?! Czy znów będziemy gdzieś ganiać? Co pana tak przestraszyło? Zamordował pan kogo czy jak... - Zdezerterowałem! - Coo? - Misiu, proszę cię! Nie śmiej się ze mnie. Byłem w Puszczy, rozumiesz, no i stamtąd... - I dla tej wiedźmy?! - Wszystko jedno, a teraz kumpel stamtąd przyszedł. No i ja... - Skończył im obsługę piata. Zgłosiłem nas! - Ale ja... - Panie poruczniku, niech pan nie będzie dzieckiem. To ja mam pana uczyć, jak takie sprawy się załatwia? To cały świat musi wiedzieć o tym, że pan nie wie dobrze, w kim się zakochać?! Jej tylko dać miotłę w garść i na Łysą Górę! Powie pan, że chciał się pan bić tutaj i pan nawiał. Jak by na to nie patrzeć, nawiał pan nie gdzie indziej, a tu. I niech mnie pan nie denerwuje. A w ogóle to wracajmy, bo musimy zająć się piatem. Dowódca AK pisał tego dnia do Londynu: "Nikła pomoc wasza uniemożliwia dalszą obronę Starego Miasta. Przewiduję, że w następnym etapie w krótkim czasie może paść Żoliborz. Obrona Warszawy wymaga bezwzględnej wydatnej pomocy w amunicji i broni z koniecznych zrzutów na Śródmieście i Mokotów. Zrzuty poza miastem nie rozwiązują sprawy z powodu odcięcia pierścieniem npla od miasta rejonów Lasu Kabackiego i Kampinosu. Żądamy wydatnej pomocy w zrzutach i bombardowaniach". Roman z Norwegiem przyszli po godzinie. Roman powiedział od progu: - Cholera, Tygrys miał rację! Ruszam się tutaj jak słoń w składzie porcelany. To zupełnie inna walka! Tam w Puszczy to natarcie, jak Pan Bóg przykazał: w polu, na powietrzu, a tu... goń, człowieku, po tych gruzach w tę i z powrotem, a nigdy nie wiesz, za którą ścianą są już Niemcy... Zobaczył Wronę i na chwilę zaniemówił. - Wrona! - Cześć! - Żyjesz! - Jak widzisz. Cześć! - Skądżeś się tu wziął? - A pan skąd? - zapytał Michał. - Z Puszczy! - No, to on też! Panie poruczniku, chciałem pana prosić na kolację! - Wrona! - Chwileczkę, słyszałeś przecież, że muszę iść na kolację! Raport nr 28 Poniedziałek, 28 sierpnia, godz. 22.10 Powstanie trwa. "R-4" melduje, że od początku bitwy o Stare Miasto, to znaczy od 12 sierpnia; straty grupy "R" i grupy dyspozycyjnej dochodzą do 1700 żołnierzy. Pułk SS-D walczący 7 dni na Woli stracił około 700 żołnierzy. Wniosek: najlepsze nasze oddziały poniosły straty dochodzące do 50 proc., a walka o Stare Miasto jeszcze nie została zakończona. "Ef 42" Wieczorem przyczołgała się. Brzuch zdawał się pękać. Dawno już minął czas, kiedy pomagała im, bandażowała i opatrywała. Od kilku już dni przyłączyła się do tych, którzy zaczęli patrzeć na powstańców z nienawiścią, i mówiła: "To przez was". Teraz też patrzyła z nienawiścią, ale i z nadzieją. Andrzej zawołał. - Kryśka! - Odczep się, nie spałam dwadzieścia godzin! Niech ci pomaga ktoś inny. Nie jestem babką, nie znam się na odbieraniu dzieci!... - Ja pomogę - Ania poderwała się z kąta: Cofnęła się jeszcze, pocałowała śpiącego Stefa i podeszła - Jak pan to robi?! - zapytała. - Co? - Że pan w ogóle nie sypia? - Ja nie sypiam? - No nie! - Nie zauważyłem. Erwin podniósł głowę, zobaczył Anię szarpiącą się z jakąś pryczą. Wstał. Przestawili we dwóch. Kobieta nie spuszczała oczu z Andrzeja. Miała zaciśnięte zęby. Erwin powiedział: - Gdybym był potrzebny, mów: Położył się, ale nie mógł zasnąć. Za sobą słyszał równe, ciężkie oddechy chłopców, przed sobą przyśpieszony oddech kobiety. Kobieta, dziecko, które ma przyjść na świat... Zamknął oczy, za wszelką cenę chciał zasnąć, aby uciec od myśli, które go ogarnęły. Przez wiele dni starannie odrzucane wróciły teraz z gwałtowną siłą. Bardzo oddalił się od sprawy, którą miał tu do zrobienia. Niewiele brakowało, a w ogóle by tego nie zrobił. Przypomniał sobie człowieka, którego wysłano aż tutaj, żeby go zabił. Był szybszy. Może dlatego, że Andrzej kilka dni wcześniej zapytał: "Czy to możliwe, żeby ktoś do pana strzelał?" Był po prostu szybszy, ale to go nie przybliżyło do celu. Czas, w jakim tutaj, przyjechał, nie był najlepszy: jeszcze jeden życiowy pech. Mimo wysiłków nie mógł zasnąć. Upływały minuty, kwadranse, godziny. Ania przysiadła obok niego na pryczy, podrzemywała. Andrzej siedział przy Lunie, Jędrku, Pralince; przy wszystkich tych, którym był potrzebny. Kobieta jęczała i tylko raz zdobyła się na pytanie: - Panie doktorze, czy wszystko jest w porządku? Odpowiedział: - W porządku. Za trzy godziny będzie go pani: niańczyć! Trzy godziny! Erwin odsunął się i pociągnął Anię na pryczę. Wzbraniała się, ale głowa jej opadała. Po chwili wziął jej zwisające nogi i także położył. Jeszcze trzy godziny. Nie mógł zasnąć. Niechciane, odsuwane myśli zaczęły go bombardować. Jedna po drugiej. Przepychały się, gromadziły, tłoczyły. Wstał. Kobieta poprosiła: - Pić! Podał jej wodę. Andrzej zbliżył się: - Czemu pan nie śpi? - Mam na imię Erwin. - Andrzej. - Mam wrażenie, że niewielka ze mnie pociecha! - Trzeba przywyknąć. - Mundury mnie mylą. - Nauczysz się odróżniać. - Sądzisz, że to jeszcze potrwa? - Jasne. - Dokąd? - Aż coś się zdarzy! Na przykład Niemców szlag trafi! Oczy Andrzeja zwęziły się i znów zjawiło się w nich coś obcego. Erwin pomyślał, że poznał w nim dwóch ludzi. Tego, który chodzi tu między chorymi, spokojny, uśmiechnięty, zarażający ich swoją pewnością siebie, i tego z barykady - złego, groźnego, bez cienia wyrozumiałości dla siebie i dla innych. Przypomniała mu się dzisiejsza dezercja Janka, który nagle opuścił stanowisko, i Andrzej w minutę po zorientowaniu się, że go nie ma, sprowadził go skądś, a właściwie nie sprowadził: przywlókł go jak szczeniaka za kołnierz, uderzył w twarz, pchnął do erkaemu i powiedział: "A spróbuj to powtórzyć! Zastrzelę jak psa". I Erwin wierzył, że Andrzej mógłby to zrobić. Wszyscy zresztą w to wierzyli. W chwilowej przerwie między jednym a drugim natarciem Janek przybiegł do Andrzeja. - A ja ci powiadam, że mam dość! Mam to wszystko w nosie: Pójdę kanałami na Żoliborz i nie zobaczysz mnie więcej. Ja nie mam zamiaru tu zdychać dlatego tylko, że tobie się tak podoba. - Boisz się? - Pewnie, że się boję! Każdy się boi. Co ty sobie wyobrażasz, że wszyscy są tacy jak ty? Żadna sztuka, jak z diabłem w konszachty wlazłeś i kule skręcają w bok na twój widok. A ja jeszcze chcę żyć, rozumiesz! - Racja - potwierdził Filip. - Dlaczego właściwie nie zostawimy tego całego draństwa i nie wyjdziemy kanałem na Żoliborz? Podobno jacyś rozsądni już to zrobili... - Inni tu przyszli - wtrącił Norweg. - Widzicie ich - obraził się Atleta. - Przez miesiąc się namyślali, przyszli wreszcie jak z łaski i będą się mądrzyć. - Więc ja - powtórzył Janek - wysiadam z tego interesu. I jest mi wszystko jedno... W tym momencie natarcie znowu ruszyło i wszyscy rzucili się na swoje stanowiska. W następnej przerwie z drugiej strony barykady odezwał się bardzo kaleczący polszczyznę głos, który wzywał przez megafon mieszkańców, aby nie dawali poparcia bandom, które miasto i ludność cywilną doprowadziły do ostatecznego zniszczenia i nędzy, aby przechodzili na drugą stronę barykad, do Niemców, którzy gwarantują im bezpieczeństwo, pracę i chleb. - A jakbym w to strzelił? - spytał Atleta. - Tobyś trafił - odpowiedział Andrzej - ale amunicji mamy tyle, co kot napłakał, więc niech gada na zdrowie. - Nie wiem - powiedział wtedy Erwin - jak ludność to wytrzymuje. - A co ma robić? Teraz Andrzej wstał i w jego oczach zjawił się ów błysk zły i niecierpliwy. Erwin zastanowił się, czy gdyby on na przykład porzucił stanowisko - Andrzej też przyniósłby go z powrotem za kołnierz jak szczeniaka? - Andrzej! Andrzej! Dlaczego ci Niemcy tam stoją? Odwrócili się obaj. Halina siedziała na pryczy, wpatrując się w drzwi szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. Podszedł do niej szybko, coś powiedział, ułożył ją i wrócił do Erwina. - Cholerna gorączka wyskoczyła. - Zakażenie? Kobieta jęknęła głośniej: Podszedł do niej. Rozkazał, żeby Erwin zagotował wody. Ania ocknęła się i ziewając rozpaczliwie wstała. Z kąta przyczłapała staruszka. - Panowie - powiedziała - panowie, przecież to nie jest czas na rodzenie dzieci! - Na rodzenie - odpowiedział Andrzej - jest zawsze czas. Śmierć, śmierć, proszę pani, jest czymś, na co każdy czas jest niedobry. I po niespełna godzinie w piwnicy - rozległ się krzyk, ochrypły i donośny. Andrzej w wyciągniętych rękach trzymał oznajmiające wielkim krzykiem swoje przyjścię na świat dziecko i mówił: - Urodziłeś się, synu, w czasie, który zobowiązuje. Raport nr 29 Wtorek, 29 sierpnia, godz. 23.00 Powstanie trwa. Sytuacja bez większych zmian. "Ef 42" Urodziła go w nocy, a następnego dnia wieczorem zaczęła zbierać się do wyjścia. Krystyna zapytała z przerażeniem: - Co pani robi najlegszego? - Co wyście zrobili najlegszego? Z nami, ze Starym Miastem? Z Warszawą? Niech pani mnie nie dotyka, niech pani mnie nie próbuje zatrzymać! Idziecie stąd, a nas chcecie zostawić. Nie, to się wam nie uda. Wy pójdziecie, a Niemcy na nas się zemszczą. Wy macie karabiny. My nie mamy nic. Na mnie się zemszczą, na nim... Zawiniątko kwiliło. Znowu patrzyła na nich z nienawiścią. Wpadła Ania. - Słuchajcie, przedostać się nie można. Nie macie pojęcia, co się dzieje. Tłum taki, że łącznicy ugrzęźli. Chyba wszyscy wyszli. Wszyscy są na ulicach. Tłoczą się... Ranni, nie macie pojęcia, ilu rannych! Dzieci. Jak to się wszystko przeprowadzi? Matko Najświętsza, żeby się tylko udałe. Kobieta zajęczała: - Przysięgnijcie, że nas nie zostawicie. - Na pewno nie. Halina, gdzie ty idziesz? - Odczep się, dobrze? Ania chciała ją zatrzymać, ale Halina uderzyła ją z całej siły w wyciągniętą rękę i wyszła. Czuła bolesny ucisk w głowie i równocześnie wewnętrzne przekonanie, że musi iść. Od kilku lat, jej najważniejszym zadaniem było chodzenie. Iść, wrócić, powiedzieć, znowu iść, powtórzyć, proste, zwyczajne, przyzwyczaiła się. Dzieje się coś - wiadomo: - trzeba iść. Tak jak teraz. Przebicie z tej klatki do Śródmieścia. - Bardzo dobrze. Gdziekolwiek, byle nie tu. Tu już było trudno. Niemożliwie. W gruzach i pod ziemią. I kasza-pluj. I brak lekarstw. Wszystkiego. Więc trzeba iść. Straszny tłok. Tyle ludzi zginęło, a tyle jeszcze jest! I dzieci. Może się wydaje, że tyle dzieci, bo płaczą. Dlaczego się pani tak pcha? Proszę mnie puścić, ja muszę przejść. Do piwnicy wpadł Wrona. Rozejrzał się. - Gdzie Halina?. Kryśka, gdzie jest Halina? - Nie wiem. Wyszła gdzieś. - Przecież ona ma gorączkę. - Dorosła jest, wie, co robi. Odczep się ode mnie. Tłum. Tłum. Ania z trudem torowała sobie przejście. Musiała się przedrzeć, musiała przenieść rozkaz. Ale tłum był coraz większy: dzieci, ranni, płacz, skowyt. Sama miała ochotę płakać, gdy krzyczała: "Ludzie, przepuśćcie mnie.. Ludzie, ja niosę meldunek. Jeśli go nie oddam, natarcię nie będzie miało zaplecza. Puśćcie mnie. Jestem łączniczką. Niosę rozkazy. Puśćcie". Nikt jej nie słuchał. Tłum stał, gotowy do wyjścia; wszystko jedno dokąd, byle stąd, byle z życiem, byle nie zostać. Biła pięściami, płakała, prosiła i przeklinała. Nie pomogło, nie docierało już do nikogo. Każdy wiedział jedno - zostanie tutaj, to Niemcy i śmierć. Więc stali twardo. Czekali na moment, kiedy za grupą szturmową będą mogli ruszyć. Wydostać się. - Gdzie panią raniło? Halina nie dosłyszała, więc kobieta powtórzyła: - Gdzie panią raniło? - Na placu. Krowa. - My mówimy "szafa", bo to tak, jakby szafę przesuwali. Mnie przysypało w schronie. Przedostaniemy się? - Dokąd? - No, do Śródmieścia. Prawda. Do Śródmieścia. Po coś wyszła... coś miała załatwić, gdzieś pójść. Ale przecież nie z tą ciżbą ludzką. Chodziła zawsze sama. "Ludzie, czego się tak pchacie?" Ania płakała, tupała nogami, krzyczała ochrypniętym głosem, że nie może przedostać się przez tłum. Ale tłum parł teraz naprzód, gniótł ją, prasował, sprawiał, że nie mogła już nie tylko krzyczeć, ale oddychać. Chciała zawołać, że ją zgniotą, ale nie mogła już wydostać z siebie głosu. Obok niej ktoś wył. I ten dziecięcy płacz na setki głosów! "Boże - modliła się w duchu - żeby to się tylko udało." Raport nr 30 Środa, 30 sierpnia, godz. 20.50 Powstanie trwa. Zajmowanie terenu Starego Miasta przez nasze oddziały odbywa się ciągle zbyt powolnie. Zauważyć można nieskoordynowanie ataków lotnictwa i piechoty. W tej sytuacji walka, nawet mimo dużych strat ze strony nieprzyjaciela, może przeciągnąć się jeszcze kilka dni. "Ef 42" Nie udało się. Natarcie oddziału szturmowego załamało się, a narastająca ciżba ludzka sprawiła, że nie otrzymało żadnego wsparcia od tyłu. Padł rozkaz przerwania natarcia i powrotu na uprzednio opuszczone barykady. Raport nr 31 Czwartek, 31 sierpnia, godz. 21.00 Powstanie trwa. Ostatniej nocy nasze oddziały zwycięsko odparły szerokie natarcie band w stronę Śródmieścia, będące - jak się zdaje - próbą przebicia. Okupione ono zostało olbrzymimi stratami obu stron. Początkowo nieprzyjacielowi udało się opanować teren do placu Bankowego, lecz silne kontruderzenie naszych oddziałów zdołało nie tylko zatrzymać natarcie, ale też zmusić bandy do cofnięcia się. Można tu pogratulować postawy naszych żołnierzy, którzy zdołali wytrzymać uderzenie oddziałów powstańczych i początkowe niepowodzenie, które mogłoby okazać się fatalne w skutkach, zamienić w zwycięstwo, przesądzające o losie Starego Miasta, a tym samym o losach dalszej walki. W tej sytuacji wydaje się, że zajęcie Starego Miasta to kwestia raczej godzin. Dzisiejsze natarcie było ostatnim zrywem ze strony powstańców. Chcieli oddać w nasze ręce same gruzy. Dzielnicę bez ludzi. Teraz musi nastąpić tam dezorganizacja i - jak się przewiduje - panika wśród ludności cywilnej. "Ef 42" Pozostał ostatni ratunek. Kanały... Niemcy od rana wznowili natarcie. Powstańcy odpierali ataki, szykując się równocześnie do ewakuacji. Ranni, mężczyźni bez broni, a na końcu - uzbrojone oddziały powstańcze. Tłum zbierał się więc teraz przy przejściu do włazu... I w tym właśnie tłumie Erwin ją zobaczył. Stała w ciżbie ludzi, cisnących się do włazu. Poznał ją natychmiast, choć mało przypominała kobietę, która tamtego pamiętnego ranka weszła do niego do pokoju, ubrana w kolorową, letnią garsonkę, i powiedziała, że chce iść. Poszła opustoszałą ulicą w nieznane, ale dzięki temu mógł teraz, po blisko miesiącu od tamtego dnia, znów na nią patrzeć. Garsonka straciła kolor, włosy straciły blask, twarz wychudła, wyciągnęła się, zszarzała. W tłumie nie mógł dojrzeć dziecka. A przecież musiało być koło niej, zawsze, gdy szli, ona trzymała go za rękę, a on zostawał o pół kroku w tyle. Z wyjątkiem tych momentów, kiedy zostawiał ją i biegł pierwszy, bo wyobraził sobie, że spotkany człowiek może coś wiedzieć o jego ojcu. Tłum falował, napierał, odrzucił ją w tył, zniknęła na chwilę Erwinowi z oczu, pojawiła się jednak zaraz, tym razem - już z chłopcem. Wzięła go na ręce i teraz jego mała jasna głowa była na wysokości jej twarzy. Erwin przestraszył się, że kobieta się przewróci, choć chłopczyk był mały i jeszcze bardziej wychudły, ale dla niej musiał stanowić nie lada ciężar. Zaczął przepychać się przez tłum, ordynarnie, gwałtownie parł naprzód. Słyszał za sobą czyjeś nawoływania, obok siebie złorzeczenia i pogróżki, ale było mu to całkowicie obojętne: musi do niej się dostać, bo jest jej winien to słowo "dziękuję". Ręce chłopca oplatały jej szyję, ale sponad jej ramienia, sponad jej włosów, błękitne, ogromne oczy śledziły z uwagą tłum, szukały cierpliwie, wytrwale, z uporem. Tłum znowu odrzucił ją do tyłu. Pomyślał, że w ten sposób ona nigdy nie dotrze do włazu. Kiedy wreszcie wydawało mu się, że jest od niej na wyciągnięcie ręki, znów tłum ją przesunął. Ale chłopiec już go dostrzegł. Chłopiec zawsze wierzył, że Erwin przyszedł od jego ojca. Zwiesił się matce na ramieniu, wyciągnął ręce i wtedy te dwie pary wyciągniętych rąk się spotkały. Matka upomniała: "Wojtek!", a Wojtek pozwolił wyciągnąć się z jej ramion. "Niech się pani mnie trzyma!" - powiedział Erwin, a kiedy patrzyła na niego, nie poznając, powtórzył: "Niech się pani mnie trzyma, ja go poniosę". Zaprotestowała gwałtownie: - Nie. Niech pan go odda! - Nie udźwignie go pani, jestem silniejszy. - Niech pan go odda - powtórzyła. A mały: - Widział pan mojego tatusia? Erwin miał ochotę głośno krzyczeć. Jedną ręką niósł chłopca, drugą ciągnął ją za sobą przez tłum, w stronę, gdzie był właz, gdzie było ocalenie, gdzie była ucieczka, a ona - szarpała się i krzyczała, że nie ma prawa do jej dziecka, żałosna, śmieszna idiotka, która chciała oddać chłopca jedynie w ręce męża i ojca. Erwin uprzytomnił sobie, że ciągnąc ją przez ten złorzeczący i płaczący tłum - śmieje się głośno, z niej, z chłopca, z siebie, z sytuacji, w jakiej się znaleźli, i z tego, co za chwilę ich czeka. Czuł na szyi małe ręce chłopca, ciągnął ją, mimo gwałtownego oporu. Jakiś mężczyzna usiłował go zatrzymać. Erwin uderzył go kolanem w brzuch. Tamten krzyknął i zwinął się z bólu: Byli już przy włazie, i tu czujność Erwina na moment osłabła. Wykorzystała to natychmiast i wyszarpnęła mu dziecko. I stała teraz, uginając się pod jego mizernym ciężarem, z zaciętym wyrazem ciągle nieobecnych oczu. Pisk, gwar, kłótnie i rozpacz, rozkazy, klątwy i modlitwy, wszystko to ciągle jej umykało. Do włazu wchodzili mężczyźni i przede wszystkim mężczyźni. Na widok Erwina ciągnącego kobietę z dzieckiem strażujący krzyknął, że nie przejdą, ale Erwin widział przed sobą tylko kołujące czerwone plamy i coraz bliższy otwór włazu. Coś krzyczał, kogoś bił i popychał, ktoś na niego krzyczał i usiłował zatrzymać, ktoś inny groził karabinem. Wołał: "To strzelaj! Nie ustąpię". I już rozwarła się przed nimi czeluść włazu. I teraz w dół, po klamrach. W ciemności. Pochyłe zbocze, suche jeszcze, potem barierka i ciepła woda, sięgająca kolan. Jedną ręką trzymał za sukienkę idącą przed nim kobietę, w drugiej niósł chłopca. Powiedział do niego: - Przytul się do mnie i nic się nie bój. Ewakuacja trwała. Niemcy ciągle nacierali, a powstańcy ciągle jeszcze odpierali ich ataki. Musieli odpierać je nawet i wtedy, kiedy rozpoczęła się ewakuacja samych oddziałów powstańczych. W opuszczonych gruzach Starówki została część ludności cywilnej, zostali ciężko ranni. Został także na pół przytomny Pralinka, mały Jędrek Łukowiecki i Luna. Chcieli ją zabrać, już właściwie istniały szanse, że wytrzyma tę przeprawę, ale została. - Ja mogę się trochę ruszać, oni nie. Kto im pomoże, nim przyjdą Niemcy? Nie przejmujcie się, jakoś to będzie. Sami mówiliście, że świat uznał nas za legalne wojsko. No to może Niemcy będą nas traktować jak żołnierzy, których się tylko bierze do niewoli... A kiedy poszli, Luna powiedziała: - Jak cicho. Pralinka zapytał: - Dlaczegoś została? Trzeba było z nim pójść. Potrząsnęła głową. - Gdyby chciał, poszłabym za nim przez te śmierdzące kanały na kolanach. Ale on tego wcale nie chciał, on mnie nie kocha. On nikogo nie kocha. W nim coś się w środku popsuło. - Nie mów tyle... - Ciągle o nim myślę i tak mnie boli, nie masz pojęcia, jak bardzo boli to, że on mnie nie kocha. Nie dlatego, że nie mam ręki i już całe życie będę kaleką. Nie. On jest taki, że gdyby kochał, to kochałby mnie nawet bez ręki. Tylko że on tego nie potrafi. I to mnie strasznie boli. Dużo bardziej niż to, że nie mam ręki... Raport nr 32 Piątek, 1 września, godz. 23.10 Powstanie trwa. Skutki koncentrycznych natarć na Stare Miasto są coraz wyraźniejsze. Obrona nieprzyjaciela na niektórych odcinkach wyraźnie słabnie. Przy dalszym, konsekwentnym atakowaniu wszystkimi siłami najpóźniej jutro Stare Miasto wreszcie skapituluje. "Ef 42" Tej nocy runęła kolumna Zygmunta. - Czy ma tu pani jakichś znajomych? - zapytał Erwin. Chłopiec spał na ramieniu, z twarzą wtuloną w jego szyję. - Ma tu pani znajomych? Rodzinę? - podniósł głos. Pokręciła przecząco głową. Ktoś powiedział za nimi: "Proszę odchodzić, nie zatrzymywać się, nie utrudniać przejścia". Wziął ją więc za rękę i pociągnął. Miała znajomych, czy nie, to i tak nie miało znaczenia, bo z niej nic nie wydobędzie. "Złota Papuga" to było miejsce, o którym w piwnicy zawsze się mówiło i do którego wstępowała Halina. Ruszyli przedziwną drogą piwnicami, podwórkami, drogą znaczoną strzałkami niczym szlak turystyczny. Zapytała: "Dokąd idziemy?", a on odpowiedział: "Położyć chłopca spać", i potem szli już w milczeniu aż do "Złotej Papugi", która nadal straszyła swym szyldem. Zatrzymali się, w drzwiach zasuniętych do połowy żaluzją pojawiła się jakaś gruba postać. - Wy do nas? - Nie - zaprzeczyła od razu kobieta. Odsunął ją. - Ja od Haliny - powiedział szybko. Gruba kobieta zajrzała mu w twarz, rozjaśniła się. - To pan jest ten Węgier? - Ten. Ale nie Węgier. Szerokim gestem zaprosiła ich do środka. - Chodźcie, dla wszystkich miejsce się znajdzie. Pan to pewnie o mnie słyszał. Józiowa jestem. - Erwin Gemesi - przedstawił się. - Pogańsko jakoś się pan nazywa, ale jak od Haliny, to nie szkodzi. A to kto? Żeby to wiedział. Ostrożnie odjął ręce chłopca ze swojej szyi. Z głębi nadbiegła czarnowłosa dziewczyna. Wyrzuciła z siebie: - Janek jest? A Józiowa: - Opanuj się, Wanda. Jak żyje, to przyjdzie. - Żyje - powiedział. - Przyjdzie. Wspięła się na palce, pocałowała go. - Pokłuje się pani - uśmiechnął się. Pomyślał, że dawno już nie zdarzyło mu się widzieć normalnie wyglądającej dziewczyny: umytej, uczesanej, ładnie ubranej, a nawet nieco podmalowanej. Józiowa zabrała chłopca i gdzieś poniosła. Z głębi dobiegł głos pani Wysockiej: - Chodźcie coś zjeść. Więc znów wziął ją za rękę i poprowadził, potem posadził przy stole. A kiedy patrzył, jak jadła - z prawdziwego talerza i normalną łyżką - ogarnęło go dziwne uczucie spokoju. Pomyślał: "Będę się nimi opiekował". Potem położył się obok nich i śniło mu się, że kiedy rano obudził się, stała przy oknie, trzymając chłopca za rękę, a na jego widok uśmiechnęła się; patrzył we śnie na rozsłonecznioną piękną kobietę, a do ucha wpadał mu czysty, radosny śmiech chłopca. Kiedy obudził się, miejsce koło niego było puste. Zza okna dochodził śpiew: "Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały..." Wyjrzał. Zobaczył las pochylonych głów i błękitny posąg Matki Boskiej. "...Przed Twe ołtarze zanosim błaganie Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie." - Luna. - Co, Jędrek? - Co tak jakoś cicho? - Śpij. - Luna. - No, co takiego? - Czy ja się z tego wyliżę? - Jasne! - Brońcia się pewnie martwi. Oni przyszli, a ja nie. Ona mi kupiła buty. A ja nie chciałem ich wziąć. Wiesz, nowe, mogły uwierać. Widzisz, Luna, ja nie miałem matki. W ogóle nie miałem, rozumiesz? I ta Brońcia... - Śpij, Jędruś. - Nie mogę. Tak tu cicho. - Przecież noc. Raport nr 33 Sobota, 2 września, godz. 23.00 Powstanie trwa. Dzisiaj oddziały nasze zajęły ruiny Starego Miasta. Co prawda nikt nie spodziewał się takiego końca tej największej dotychczasowej batalii. Stare Miasto nie skapitulowało. W ruinach została tylko ludność cywilna i ciężko ranni. Nikt nie docenił (łącznie ze mną) meldunków o wykorzystywaniu kanałów, lecz ewakuacja nimi takiej ilości ludzi (przypuszczalnie kilka tysięcy) jest z całą pewnością historią bez precedensu. Dotąd jednak nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nasze oddziały dopuściły, aby weszła do kanałów tak olbrzymia ilość ludzi. Niepojęty jest również dla mnie fakt, że przez kilka godzin dzisiejszego dnia żołnierze nasi walczyli z pustymi barykadami, przekonani, że za nimi kryją się powstańcy. Trzeba przyznać, że zorganizowanie i przeprowadzenie całej akcji opuszczenia terenu Starego Miasta odbyło się w sposób, którego przewidzieć (zwłaszcza po niedawnej klęsce próby przebicia) chyba nie było można. "Ef 42" Była noc, kiedy samochód wiozący Manfreda Köhlera i Rudiego Lorenza dotarł na ulice Starówki. Wysiedli i Rudi powiedział: "Istotnie jest już spokój". Manfred nie odpowiedział. Rozglądał się wokoło z nieodpartym wrażeniem, że oto znalazł się w nierealnym świecie ze snu czy wyobraźni szalonego, bo to nie było miasto, to nie były nawet gruzy miasta, to był świat - przerażający i piękny w tym wyrazie grozy. Podświetlone czerwono wyciągały się do niego węże, napierały olbrzymie, niezdarne, niekształtne, syczące i ziejące ogniem smoki, węże chowały się w poszarpane kamieniste jaskinie, by przejść przez nie i za chwilę wysunąć się znowu; smoki rozmnażały się i szły do ataku całymi rodzinami: wielkie, potężne i małe, błyskające zaledwie ognikami oczu, i bardzo stare, w których ogień nie był już tak silny, żarzył się tylko jeszcze, przygotowując je na śmierć; jaskinie, góry i leje były ich siedliskiem, ukrytym pod ciężką, dymną zasłoną. Pomyślał, że można by to przełożyć na język dźwięków: ten świat groźny i tajemniczy, istniejący w sobie i dla siebie, te węże, stwory, ogień i duszący, tlący się żar... I muzyka, dochodząca gdzieś z bliska przecież, skoczna i wesoła, jakby władcy tego świata teatr z muzyką zamówili dla własnego rozweselenia. I podśpiewywanie jakieś... Manfred poszedł za tą muzyką i za tym śpiewem. Któryś smok odetchnął głębiej, płomień wystrzelił wyżej, świat rozjaśnił się, wydobył na wierzch ów taniec skoczny, radosny, piekielny; tańcowali zielono ubrani, jednakowi, w tańcu zaklętym, w tańcu przeklętym, w tańcu piekielnym, poklaskiwali, potupywali, podśpiewywali, radośni, zwycięscy przetaczali się w tańcu po świecie ze snu, po świecie z niemożliwości, świecie szalonego - po świecie prawdziwym, przez ludzi stworzonym... - Cieszą się - powiedział Rudi. - I należy się im. Napracowali się tu na tym Starym Mieście... - Idą - szepnęła Luna. - Nie, jeszcze nie. Nasłuchiwał. Cisza. Chociaż nie, może miała rację, może rzeczywiście słychać jakieś kroki, jakieś strzały. Nie, niemożliwe! Ma ciągle zwidy słuchowe. Od miesiąca nie słychać było nic, tylko strzały. I teraz ta cisza aż boli. I zmienia się w kroki i strzały. - Idą. - Nie. - Może istotnie idą? Kiedyś ktoś musi tu przyjść. A jeśli ktoś, to przecież Niemcy. Tamci odeszli, nie mogli ich zabrać. Nie mogli. Naprawdę nie mogli. Rany i kanały to nie jest dobre zestawienie. We wszystkich wojnach są ranni i rannych się bierze do niewoli i ranni są jeńcami... - Idą. - Nie, zdaje ci się. Wejdą tutaj. A tu są sami ranni, tylko ranni. Tacy, którzy nie są w stanie się ruszać. Gdyby móc iść, mój Boże, gdyby móc cokolwiek, jakkolwiek, byle jak najdalej od tej chwili, gdy tu wejdą... Jednak idą. Słychać kroki. Tu są sami ranni. Rannych się oszczędza. - Pralinka. - Co? - Nic. Kroki. Ciężkie. Buty. Niemcy. Żandarmi. - Luna. - Co? - Nie mieliśmy szczęścia. - Dlaczego nas zostawili? - Musieli. - Dlaczego nas zostawili? - Cicho. - Boję się... Wchodzą, już są w bramie. Jędrek jęczy. Gdyby nie jęczał, może by tu nie zajrzeli, może by tu nie przyszli. Ale rannych przecież odstawia się do szpitala. Więc nic się nie stanie. Będzie tylko szpital, normalny szpital, normalne leki, potem niechby był nawet obóz, a potem skończy się wojna. Boże, daj, aby mój syn nie przeżywał żadnej wojny. Nigdy wojny... - Pralin... - Cii... Światło latarek, mocne, oślepiające. Nie widać ludzi, tylko te światła. Weszły światła, światła posunęły się wzdłuż ścian. Jędrek wyraźnie oświetlony, nieprzytomny. Gdzież tam, przestał jęczeć i wpatruje się w światło tak przytomnie, jakby nigdy nie miał gorączki. Światło wyciąga pistolet. Pralinka chce krzyczeć, że to jest Jędrek, dziecko prawie, ale nie może wydobyć głosu, może zresztą ostatkiem nadziei chce wierzyć, że jeśli się nie odezwie, nie odkryją jego obecności, nie zabiją. Strzał, Jędrka już nie ma. Strzał. I nie ma już następnego, następnego, następnego... Coraz bliżej, już obok. Już... "Cukierka - pomyślał Pralinka. - Nie zostawiłem sobie na tę chwilę najmarniejszego dropsa." Światło zatrzymało się tuż, spojrzał w nie prosto i już bez nadziei. - Dziewczyna - zdziwiło się światło. - Pewnie sanitariuszka - podpowiedziało drugie. Dwa światła oddalają się. Trzecie zostaje, zbliża się, obmacuje jej twarz, prześlizguje po piersiach, brzuchu, nogach, wraca do twarzy. Wyciąga wreszcie rękę, szarpie bluzkę i ściąga ją na ziemię. - Bądź przeklęty - powiedziała Luna - ty i cały twój kraj. Manfred wszedł do piwnicy, zatoczył krąg latarką. Zobaczył niskie, łukowate sklepienia. Z głębi wyszło dwóch żołnierzy. Zasalutowali, wyprężyli się. Schowali pistolety. Latarka wyłowiła kolejno prowizorycznie skleconą kuchnię, jakieś stołki, kilka prycz, parę zmiętych kartek, wejście do drugiej piwnicy. Ruszył. Słyszał swoje kroki, odbijające się echem o łukowate sklepienia. Latarka wyłowiła rzucony na ziemię brudny bandaż, chłopca z unieruchomioną nogą i świeżą krwią na piersiach, drugiego przewróconego plecami do góry i świeżą krwią na tych plecach, dziecko, małe i chude, trzeciego, czwartego, dziesiątego... W kącie był ktoś żywy. Latarka wyłowiła sylwetkę żołnierza, który leżał na dziewczynie. Wyraźnie widział jej gołą nogę, odrzuconą bezwładnie na bok rękę, zwój bandaży, dłoń żołnierza opartą na jej piersi, zielony mundur, buty. Żołnierz był tak pochłonięty, że nie zwrócił uwagi na światło, a Manfred go nie gasił. Stał i patrzył i nie mógł oderwać się od tego widoku. Najbardziej brutalnego, dzikiego i prymitywnego odruchu nienawiści. Było coś fascynującego w obrazie bezwolnej, rozciągniętej na ziemi nagiej dziewczyny i żołnierza leżącego na niej w mundurze i butach, który nie zwracał uwagi na wydobywające go z mroku światło latarki - przyglądał mu się uważnie i z napięciem aż do momentu, kiedy tamten wstał i zapinając spodnie zawołał w przestrzeń: "Który?" Wtedy zgasił latarkę i wyszedł. W pierwszej piwnicy był Rudi Lorenz. Powiedział: "Szukałem pana". Kopnął którąś ze zmiętych kartek. Pofrunęła i zatrzymała się pod nogami Manfreda. Spojrzał na nią, potem schylił się i podniósł. Wpatrzył się w naprędce zrobiony ołówkiem szkic małego harcerza poczty powstańczej, zatoczył znów krąg latarką, wyłowił światłem jeszcze trzy inne kartki. Rudi przyglądał mu się z rosnącym zdziwieniem. Spojrzał przez ramię: ołówkowe szkice, jakieś postacie, jakieś ruiny... Potem przeniósł wzrok na twarz Manfreda. Było w niej znów to narastające przerażenie, które widział u niego w pierwszym dniu powstania. Coś, czego Manfred bał się, objawiło mu się widać w tych przypadkiem znalezionych w piwnicy na Starówce szkicach. Dowódca AK przekazywał tego dnia do Londynu: "Utrata Starówki uczyniła poważny wyłom w naszym systemie obronnym. Liczę się ze zwiększonym naciskiem nieprzyjaciela na pozostałe dzielnice celem dalszej likwidacji naszej walki. Zdecydowałem obronę Warszawy do granic możliwości. Posiadamy żywności do 7 września, amunicja na wyczerpaniu. Nastroje spadają i są zależne od stopnia nadziei na szybkie zakończenie walki lub nasilenie pomocy. Możliwość wytrwania nie zależy wyłącznie od naszej wytrzymałości, lecz od pomocy materialnej od was". Hilda postanowiła uczcić zwycięstwo. Przyjęła ich kawą i koniakiem. Niewiele wiedziała o tym, co się dzieje w Warszawie, jej jedyne zainteresowanie zaczynało i kończyło się na tym, że każdego ranka zadawała pytanie, czy będzie to już ostatni dzień walki w Warszawie, a każdego wieczora nie mogła wyjść ze zdumienia, że jeszcze nie koniec. Upadek Starego Miasta w jakiś szczególny sposób trafił do jej świadomości. - Bo teraz - powiedziała - teraz to się chyba już skończy... Zwróciła przy tym uwagę, że Manfred Köhler wygląda znacznie gorzej niż zazwyczaj. Na jej niepokój odpowiedział: - Nie spałem w nocy. Byliśmy z Rudim na Starym Mieście. - Nic mi o tym nie mówił. - Nie dziwię się. Gehenna naszych żołnierzy, jaką tam przeżyli, to nie jest najlepszy temat... Z prawdziwą przyjemnością natomiast stwierdzam, że pani wygląda pięknie... Rozjaśniła się. Rudi pomyślał, że jego identyczne zapewnienia przyjmuje z cudownie klasyczną obojętnością; być może nie trafiają do niej nawet, bo powiedziała do Manfreda: - Miło usłyszeć czasem coś takiego. Posadziła go przy sobie, własnoręcznie napełniła mu kieliszek. - Więc teraz naprawdę się już skończy? - Mam nadzieję. Wypił. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru i wydobył stamtąd kilka zmiętych kartek. Położył je na stole, wygładził. - Co pani sądzi o tych szkicach? Spojrzała. Na jej twarzy zaciekawienie ustąpiło miejsca rozczarowaniu. - Cóż to za temat! - Prawda? - potwierdził. - Ja też tak w pierwszej chwili pomyślałem. A cóż to za temat: rany, gruzy, śmierć... - Skąd pan to ma? - Jak pani wie, byłem w nocy w tych gruzach. Dziwne to, ale odkryłem w nich piękno. Jak on... - Kto? - Nie sądziłem, że zniszczenie może być równie fascynujące... bardziej fascynujące niż cokolwiek innego. To wielki świat przeżyć, który wciąga... Niech pani nigdy nie zanurza się w świat zniszczenia. - Fascynuje pana śmierć? - Tylko jako jeden z elementów zniszczenia. Zresztą nie najistotniejszy. - Kto robił szkice? - Widać rękę artysty. - W tym kraju nie ma artystów. - Nie - przyznał. Wpatrywał się w leżące rysunki, które zdaniem Rudiego były obrzydliwe. - A potem jeszcze - mówił dalej Manfred - widziałem ludzi. Nie kończący się pochód, sznur, skręcony wąż postaci, który wypełzł z jaskiń, z nor, z piwnic; było coś prymitywnego, coś dzikiego w instynkcie życia, który pozwolił im przetrwać w tych norach bez wody, żywności, lekarstw, ze śmiercią w bezpośredniej bliskości, tuż... Patrzyłem na ten pełznący sznur, szary, ohydny, od którego w pierwszej chwili odwraca się wzrok, a który po pewnym czasie przyciąga. Patrzyłem i zastanawiałem się: jak on by go namalował... - Niech pan lepiej zagra. - Znudziłem panią? Przepraszam. Otworzył wieko, usiadł. Znad fortepianu uśmiechnął się jakimś obcym dalekim uśmiechem, ale Hildę ten uśmiech ucieszył. Kiedy Manfred grał, znów był sobą: dobrze wychowanym, młodym, przystojnym mężczyzną, który mógłby się jej podobać, gdyby życie nie ułożyło się tak, jak się ułożyło. Melodia oplatała ją spokojem, ukojeniem: ogarniał ją miękki, otulający żal nad sobą, nad życiem, o którym już nigdy nie będzie mogła powiedzieć, że było udane. - Klaus Geber nie żyje. Tak, jak mówiłem! Głos Schmulanda wdarł się nieprzyjemnym akcentem w tę jej łagodną żałość. Odwróciła się z niesmakiem, uznała, że mogliby takie sprawy załatwiać bez niej. - Nie poślę innego człowieka, póki nie dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi... Zobaczył Hildę i urwał. Powiedział nawet "przepraszam panią". Podszedł do Manfreda i ciszej powtórzył: - Klaus nie żyje! A Manfred odpowiedział: - Wiem o tym. Już dziś w nocy wiedziałem, że nie udało mu się. Raport nr 34 Niedziela, 3 września, godz. 22.00 Powstanie trwa. W tej chwili - po upadku Starego Miasta główne siły nieprzyjaciela znajdują się w Śródmieściu. Ich liczebności ani stanu uzbrojenia nie jestem w stanie określić nawet w przybliżeniu. Zgodnie jednak z otrzymanymi przeze mnie meldunkami - natarcie nie będzie kierowane bezpośrednio na Śródmieście. "S-2" określił to następująco: "Po miesiącu walki i stratach, jakie ponieśliśmy - nie możemy pozwolić sobie na drugą Starówkę, a tym właśnie mogłoby się stać Śródmieście". W dniu wczorajszym zdobyliśmy Sadybę, atakowaną przez piechotę wspartą lotnictwem i koncentrycznym ogniem artylerii. Byłem na Starym Mieście dwukrotnie. Żołnierze, którzy weszli po 14 dniach morderczej walki wreszcie do gruzów, w których nie było nieprzyjaciela - byli autentycznie zrozpaczeni. "Ef 42" - Przecież Antek nie wróci! - powiedział Agat. - No to najwyżej! Płakać nie będziemy. Tak było rano. A wieczorem Agat triumfował: - Mówiłem, że nie wróci! A Kawka: - Daj mu, Boże. Będzie jeden, co z tego wyjdzie: Siedziała zasępiona, skulona w tym zbyt wielkim kombinezonie, z włosami opadającymi na twarz. - Światła nie ma - zrobiła nagle odkrycie. I po chwili: - Elektrownię diabli wzięli. Podobno straszny atak na Powiśle. Potem znów zapadła w milczenie. Anatolek z samego rana przybiegł pożegnać się. Miał znowu iść ze swoim majorem do Zalesia. "Licho wie, czy wrócę, Niemców naokoło jak psów! Więc gdyby, to..." Wtedy zza okna rozległ się głos Łysego Pijaka: - Szefowo, jest sprawa do szefowej. No i Antek zgłosił się na ochotnika, że pójdzie, przeprowadzi, że zna tu każdy kamień, drogę, dróżkę, lasek i ogródek jak własną kieszeń: "Szefowa powie porucznikowi". Powiedziała, a Agat natychmiast: "Przecież on nie wróci!". - Jakby to w tym wszystkim było najważniejsze. Powiedziała więc, że płakać po nim nie będzie, no i poszli. A teraz był wieczór. Z daleka rozległ się warkot, potem kilka kolejno po sobie następujących wybuchów. Zeszła do piwnicy. W kącie Brylant czyścił broń. Przysiadła przy nim, zastanawiając się, czy pójście Antka może znaczyć coś więcej niż zwykłą chęć wydostania się z pułapki: "Ciekawe, jak oni chcą się ze mną policzyć!" - Szefowo! - No? - Nie, nic... Co go nagle powstrzymało od mówienia? Ach tak, w drzwiach stanął Blady. Ten ma twarz, niech ręka Boska broni. Spojrzała krytycznie na pistolet Brylanta. - A naboje jeszcze masz? - E tam... I po chwili: - Szefowo! - No? - Z tymi Węgrami coś wyjdzie? Najpierw czekali na zrzuty. Nie wyszło. Potem na brygadę spadochronową. Nie wyszło. Potem na tych z lasu. Także nie wyszło. Teraz czekają na Węgrów... - A jak myślisz? Jakiej zapłaty musieliby zażądać, żeby teraz przyłączyć się do tego całego interesu? Nie oczekiwała odpowiedzi. Brylant jednak powiedział: - A jak żadnej?! "Matko Najświętsza, módl się za nami!" - szemrały obok słowa litanii. - Ty mnie, Brylant, nie czaruj, wiesz? Łysy Pijak podsunął jej coś pod nos. - Może szefowa sobie kropnie? Jeden nie zaszkodzi. Wzięła machinalnie, wypiła i dopiero wtedy ogarnął ją strach. Poczuła występujące na czole kropelki potu, w gardle paliło. Pomyślała: "Tego nie przewidziałam. A to niezły ruch. Nikt sekcji robić nie będzie, mogłam przecież dostać apopleksji, wszystko jedno zresztą co!..." - Smakowało? Łobuz! - Mocne, co? Bydlę! Nic się nie dzieje! Może alkohol zmniejsza działanie trucizny? A może to jest taka, która działa po kilku godzinach? Tacy bandyci mogą znać różne dziwne rzeczy. - Chyba możemy wracać, przeleciały. To Agat. Przez chwilę nie mogła pojąć, o co chodzi. Zapomniała o samolotach! Przeleciały. To dobrze. - Agat! Odwrócił się. Dogoniła go na schodach. - Agat, czy ty się znasz na truciznach? - I na czym jeszcze? A z dołu: - Szefowo! - Czego znowu? - To był spirytus. Szefowa ma głowę, nawet się nie skrzywiła. Jakby szefowa kiedy miała ochotę kropnąć sobie... - Idź do diabła! Weszła do pokoju nieco uspokojona, po kilku minutach wróciła jednak do piwnicy. Łysy Pijak siedział samotnie nad butelką... Na jej widok rozjaśnił się. - Gdzieś to zwinął? - Szefowo, niech szefowa sama powie. Co nam zostało? Mały, brzydki człowiek patrzył na nią znad butelki załzawionymi oczkami, w których zjawiło się coś ciepłego. I nagle Kawka pozbyła się obaw. Jeśli nawet, to nie wybiorą do tego Łysego Pijaka! On jeden byłby skłonny przekreślić tamte rachunki i wybaczyć. - Szefowo, a ci Węgrzy to nam pomogą? - Co wy, bez przerwy tylko Węgrzy i Węgrzy... - Bo kiepsko jest. Przysiadła. - Rzeczywiście nie najlepiej. - I po chwili: - Świeca się kończy. - Wydra przygotował karbidówkę, zaświecę. Szefowo!... - No, co znowu? - Niedobrze jest. Kacenjamer na całego. Szefowa nie wie. Kieszonki to moja specjalność. Nie byle jaka: z tradycjami, rodzinnie, po ojcu, po dziadku, po mamie też, chociaż to nie ta klasa. Złoty Oleś, tak ojca nazywali. Artysta. Dziadek... załatwiał każdą torebkę. Zapowiadałem się i ja, nie powiem. Ale co? Wojna. Naloty. Butelka. Od jednej się zaczyna, potem już nie ma jak liczyć. Potem jest Łysy Pijak. Złoty Oleś i Łysy Pijak. Różnica. Na górze rozległy się czyjeś kroki, po chwili ktoś biegł po schodach. W drzwiach pojawiła się twarz Pięknego Maciusia. - Szefowa! Antek wrócił. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zanim cokolwiek zdążył powiedzieć Anatolek, Antek położył przed Kawką dwa bergmany. Taki już mieli zwyczaj jak psy myśliwskie: zdobyte, przyniesione, położone... - Ten jest mój - wyjaśnił milczącej Kawce - a ten pana porucznika. Jeśli była mowa o "panu poruczniku", wiadomo było, o kogo chodzi. "Pan porucznik" był jeden: Agat. Inni się nie liczyli. Anatolek pokazał w uśmiechu wszystkie zęby. - To co? - zapytał. - Szefowa mu rozpylacza nie zwróci? Przecież to jego? - Szefowa nie może zostać bez broni - wyjaśnił Antek. - A do swojej już się przyzwyczaiła. Antek niczym nie zaakcentował ostatnich dwu zdań, ale Kawce zdawało się, że zrozumiała ukrytą w nich intencję: Nie chcą rozliczać się z bezbronną. To nawet ładny gest z ich strony, nie można powiedzieć. Przysiadła. - A amunicja? - zapytała. Antek jakby na to czekał. Rozjaśnił się, sięgnął do wnętrza kombinezonu, wyciągnął i... położył. "No tak, to już piąty, który ma broń, rejestrowała Kawka. - Został jeszcze tylko łysy Pijak. Za dzień, dwa Agat będzie mógł stworzyć z nich całkiem niezłą grupę, a ja... Niech to licho, żeby chociaż przewidzieć, jak oni to chcą zorganizować..." - Szefowo! - Co tam? - Trochę podsłuchiwałem. - Ciekawe? - Nic dobrego. Żylasta sylwetka zgięła się, pochyliła... - Żeby szefowa wiedziała, ile tam broni... Niechby sobie nawet sami poszli, byle tę broń zostawili... Szefowo! - Jeszcze coś? - Im się przecież już nie powinno opłacać być z Niemcami. - Toteż szukają pomostu. - Przez nas na wschód? - Tylko, że to nawet nie jest kładka. - A oni muszą wiedzieć? - Boję się, że nie da się ukryć. - Mówili, że chcą jakichś gwarancji. Ja tobym im dał każdą, nawet na piśmie. Z podpisem i pieczątkami. Co by im się zamarzyło. Szefowo! - No?! - Był czas, kiedy uczciwie podrabiałem Kenkarty. Potem coś mi odbiło... Szefowa wierzy, że podrabiałem uczciwie? - Dla wyższych celów. - O, jak szefowa coś powie, to od razu w dziesiątkę. Odwróciła się do Anatolka: - Słuchaj, naprawdę nic nie wyjdzie z tymi Węgrami? Raport nr 35 Poniedziałek, 4 września, godz. 21.00 Powstanie trwa. Dzisiaj rozpoczęło się koncentryczne natarcie na Powiśle. W mieście brak światła. Trwają przygotowania do akcji, mającej na celu wprowadzenie rozdźwięku między powstańcami a ludnością cywilną. Ludność zostanie wezwana do wyjścia. Gdy bandyci zobaczą, do jakiego stopnia zostaną osamotnieni, szybko złożą broń. "Ef 42" - No, to zdrowie młodej pary po raz pierwszy. Pani Wysocka rozpłakała się. Halina pomyślała, że każdy by na jej miejscu płakał. A przecież lojalnie próbowała mu to małżeństwo wyperswadować: "Janek, po diabła ci to?!" A on: "Kiedy Wanda chce!" I Halina: "Jeśliby każdy chłopak żenił się tylko dlatego, że dziewczyna chce..." A Janek: "Kiedy ona tak nudzi. A zresztą... Czy ja wiem, jak długo ten bajzel będzie trwał? Niech jej tam... Dzisiaj się żyje, dzisiaj umiera..." No i ożenił się. Legalnie, w kościele. Umył się, ogolił, a gdy rozeszła się wieść o powstańczym ślubie - otrzymał od mieszkańców kilka garniturów do wyboru: Znalazł się na poziomie i poszedł do kościoła w panterce i biało-czerwonej opasce. Wanda oczywiście wolałaby czarny garnitur, ale tu już nie ustąpił. "Szkoda, że w bardziej zasadniczych sprawach nie jest równie stanowczy!" - myślała Halina. Wanda promieniała, pani Wysocka jawnie i ukradkiem ocierała łzy. Janek miał tak głupią minę, jak rzadko, a oni wyli chórem: "Gorzko, gorzko!" - Halina, a może by to sfilmować? Powstańczy ślub, co? - Ani się waż! - Na kawałeczku taśmy... Minutę. No, pół minuty. - Siadaj! - Słuchaj, a co byś powiedziała, gdybyśmy się tak pobrali? - My? Ty i ja?! - Właśnie! - Wiesz co? Zakręciło mi się w głowie od tej propozycji. Lepiej będzie, jak się położę, bo inaczej padnę z wrażenia... Przymknęła oczy. Świat jakby zatrzymał się w miejscu. Słyszała gdzieś głos Erwina. Pomyślała: "Jeśli dziś się nie odezwie do mnie, to znaczy, że już nigdy..." - Halina. - A ty czego? - Bo wiesz... tak patrzę na nich. - Chciałbyś się może ze mną ożenić? - Zgadłaś! - To już jesteś drugi. Wrona wstał i odszedł. Zabrał Jeremiemu napełniony właśnie kieliszek, wypił i odstawił pusty z ostentacyjnym "dziękuję". Jeremi odpowiedział podobnym tonem: "Cała przyjemność po mojej stronie". Skłonili się sobie nisko, wytwornie, Wrona poszedł dalej. Halina czuła, że gorączka znowu powraca. Pomyślała z gniewem, że nigdy już się chyba na dobre nie wykuruje. Z tego swojego legowiska widziała cały stół i ich wszystkich: promienną minę Wandy, zarzucającej co chwila ręce na szyję Janka, Andrzeja, pochylonego nad pustym kieliszkiem. Właśnie Smutny dopiero go napełnił, a Andrzej natychmiast wypił. Zawołała: "Smutny, hej, Smutny", ale głos jej zginął w ogólnym gwarze. Chciała powiedzieć, żeby nie dolewali, że Andrzej nie powinien pić, ale nikt by tego pewnie nie posłuchał. Erwin rozmawiał z Brońcią. Miała na sobie wielki męski fartuch, którego używała do pracy w kuchni i którego nigdy nie zdejmowała, nie rozstała się z nim nawet w czasie tej uroczystości. Może dlatego, że w kieszeniach fartucha ciągle tkwiły nowe buty dla Jędrka... - Pani była na Szucha? - zapytał Erwin. Odstawiła kieliszek. Odpowiedziała: - Po raz pierwszy od dwóch lat. - Nie rozumiem. - Piję po raz pierwszy od dwóch lat. Przedtem piłam co dzień. Bez przerwy... Niech pan mi nie nalewa, to może wrócić, a ja czekam na Jędrka. Pan go znał? - A jak pani się stamtąd wydostała? - Skąd? - Z Szucha - Szłyśmy Marszałkowską. Sto, może trochę więcej... Za nami kilku Niemców, przebranych w suknie i kapelusze damskie, zupełna szopa. W rękach spluwy wymierzone w nasze plecy. Za nami czołg, a na czołgu, na widocznym miejscu, pięć kobiet. Ten Niemiec za nami, jeden z tych, co to w tej sukni i w kapeluszu, mówi: "Jak zginiecie, to nie od naszych strzałów, ale od kul polskich bandytów". No tak, niech mi pan naleje. Skręciliśmy w Piusa, za nami jechały jeszcze trzy czołgi z taką samą obstawą. Na Piusa już był ostrzał. W pewnym momencie z jakiegoś okna poleciała butelka z benzyną. Pan mi naleje... Wie pan, butelki z benzyną to specjalność takich chłopaków jak Jędrek, on też nie miał broni, to przecież dzieciak, tylko butelki... No więc zleciała ta butelka i trafiła, bo oni dobrze rzucają. Jędrek też... Parę czołgów na tym cmentarzu Niemcom zniszczył, zanim... Niech pan mi naleje... O czym mówiłam? Aha, że poleciała ta butelka i czołg zaczął się palić. Kobiety zeskoczyły i... może pan nie uwierzy, ale myśmy wtedy rzuciły się na Niemców... z pazurami... A oni chyba... Niech pan naleje... Jednym słowem, nim zaczęli strzelać, część kobiet była już na barykadzie, ja też. Reszta zginęła. Niech pan mi naleje. A wie pan, co taki jeden powiedział mi poprzednio na Szucha? Powiedział, że jesteśmy odpowiedzialne za to, co się dzieje, bo walczą nasi synowie i mężowie. I że my jesteśmy takie same, i że gdyby nas puścili, tobyśmy poszły przenosić broń. Niechże pan naleje!... Ja nie przenoszę broni, pomagam Józiowej przy kuchni... Proszę pana, dlaczego zostawiliście tam Jędrka?... - Halo, uwaga, panie i panowie, i wy szlachetni nowożeńcy, których rozpromienione oblicza mogę oglądać dzięki okularom, jakie nieoceniony nasz przyjaciel zwinął z jakiegoś sklepu optycznego, wznoszę zdrowie gospodyni tego przyjęcia, nieocenionej naszej... Pani Józiowa, niech pani nie płacze! - A wy co tak daleko od siebie? Gorzko, gorzko! - Jak Pralinka się żenił... - rozpędził się Stef i urwał natychmiast. Andrzej podniósł znad pustego kieliszka zmętniałe oczy. Powiedział: - Dureń! Wyciągnął rękę z kieliszkiem w stronę Smutnego, Smutny nalał. Nikt go nie pytał i nikt go nie zapyta, a wolałby, żeby po prostu pytali. Żeby stanęli przed nim i zadawali pytania, zwyczajnie, wprost, z pretensją, żeby na niego krzyczeli i żeby go oskarżali. Wtedy mógłby wytaczać racje, mógłby się bronić, mógłby tłumaczyć. Tłumaczyć z tego, co było koniecznością, co zrobić musiał, ale czego sobie nigdy nie będzie w stanie darować. Jędrek, Pralinka, Luna, reszta chłopców... Każdy zostawiał swoich ciężko rannych, każdy zostawiał swoich cywilów, każdy robił to, co było konieczne i teraz każdy musi słuchać tych nie zadawanych pytań: "Dlaczego ich zostawiliście?!" Ślub dawał Jankowi ksiądz, którego twarz, młoda i ascetyczna, wydała się skądś Andrzejowi znana. Podszedł do niego. Spojrzeli na siebie. Ksiądz powiedział: - Dobrą ma pan rękę. Dziękuję. Po kilku dniach zapomniałem, że coś w ogóle było. No tak, 6 sierpnia, niedziela; kościół przepełniony chłopcami, składającymi przysięgę, śpiewającymi "Boże, coś Polskę..." i ruszającymi w swoją pierwszą, w swoją ostatnią defiladę. Po wolnych, a już skazanych ulicach Starego Miasta. - Nie został ksiądz ze swoimi owieczkami, by je przygotować na cierpliwe nadstawianie drugiego policzka? Czy bał się ksiądz, że gotowi nie posłuchać?! Po chudej twarzy przebiegł cień niepokoju. - Miłujcie nieprzyjaciół waszych - mówił dalej Andrzej. - To ksiądz powinien im powtarzać w dzień i w nocy, matkom i dzieciom, w chwili śmierci własnej i cudzej. Miłujcie Niemców, nieprzyjaciół waszych, albowiem nie wiedzą, co czynią. Ech, do diabła, nie rozumiem tego żądania... Machnął ręką i odszedł. Nowożeńcom ciągle składano życzenia. Nie miał zamiaru tego robić, nie potrafił tego robić. Bał się, że życzenia przez niego złożone mogą się przeciw nim obrócić. "Zdaje się - pomyślał - że przynoszę ludziom nieszczęście. Zupełnie, jakby mnie ktoś przeklął." I znów znalazł się obok tego księdza, który zostawił swoje owieczki, gotów oskarżyć jego, siebie... Pełen oskarżeń i nienawiści. - Umknęły księdzu owieczki! Umknęły w ową noc przebicia. Miały dość pokory. Nie chciały miłować nieprzyjaciela. Umknęły do nas, na ulice... A ksiądz wie, że gdyby ich potrafił jeszcze przytrzymać - nie musielibyśmy pójść? Jeszcze moglibyśmy zostać... - Dzień? Godzinę? Tydzień? - Owieczki umknęły księdzu, a ksiądz umknął owieczkom. To są prawa rządzące tym światem. A świat stworzył duch wielki, czysty i dobry! Podobno sama dobroć!. Siedział teraz, pochylony nad tym pustym kieliszkiem, ciągle pustym... "Smutny, nalej. Jak to nie ma? Co to znaczy, nie ma? Musi być! Jestem waszym dowódcą i musi być. Swoją drogą, jak ten Tadeusz w porę zginął. Nawet jednego dnia, nawet jednej godziny nie denerwowałem go tym, że mu się rządzę w oddziale. Wróciłem, odszedł... To znaczy umieć się znaleźć! To się nazywa dobre wychowanie, dżentelmen w każdym calu." - Andrzej, nie pij! - Won! My młodzi, my młodzi, Nam bimber nie zaszkodzi, Więc pijmy go litrami, Kto z nami, kto z nami?... - Pamiętacie, śpiewaliśmy to wtedy, jak się Pralinka... - Zamilknij, idioto! Żona Pralinki też go o nic nie zapyta. A jego syn!... A oni sami - jeśli przeżyją! Jeżeli zdarzył się taki cud, że Niemcy zmęczyli się dobijaniem, nim do nich doszli?... Nogą można potrącić - tuż obok rynsztoku W biednych kwiatach i hełmu rynsztunku Krzyczy napis "Nieznany" i z błota powłoka i słowa twardej chwały: "Padł na posterunku"... Jemu to się należy najszczerszy z pacierzy, Co umierając szeptał: "Warszawy nie damy!" Grób na skwerze ulicznym, krzyż z okiennej ramy, Taka mała mogiłka, a wielkość w niej leży... - Brońcia, niech pani nie płacze!... - Nie, ja nie... Ja tylko. Przecież ja wiem, że on nie żyje. On nawet takiej, co można potrącić nogą... On żadnej... Nic... Jakby go nie było... Proszę pana, niech pan powie, niech pan powie, czy to wszystko jest w porządku? - Nie, to nie jest w porządku! Tego dnia dowództwo AK otrzymało z Londynu depeszę: "Nasza eskadra po ostatnich stratach ma już tylko 3 samoloty.. Odmowa lotów na okres księżycowy. Możecie liczyć tylko na parę zrzutów po 8.9." Tego dnia dowództwo AK wysłało lakoniczny meldunek: "Amunicja jest na wyczerpaniu". Raport nr 36 Wtorek, 5 września, godz. 23.10 Powstanie trwa. Sądzę jednak, że są to - jeśli nie ostatnie godziny (nauczyłem się już być ostrożny w przewidywaniach), to w każdym razie ostatnie dni tej walki, po której to miasto nad Wisłą przestanie istnieć. W wyniku koncentrycznych ataków nieprzyjaciel - po wyczerpaniu amunicji - wycofał się z dużej części Powiśla w stronę Nowego Światu. Nasze ataki na Śródmieście zostały odparte z dużymi dla nas stratami. Niemniej jednak ogień artyleryjski robi swoje. Śródmieście płonie; nie ma wody, więc pożary rozprzestrzeniają się łatwo. W dniu jutrzejszym można się spodziewać upadku całego Powiśla. W nieco lepszym nastroju "Ef 42" Dokładnie o dwunastej nad miastem zaległa nagła cisza... Halina podniosła głowę, napotkała wzrok pani Wysockiej. - Coś podobnego - powiedziała ze zdumieniem. - Rzeczywiście dotrzymali słowa! - Niedoczekanie ich! - zagrzmiała z kuchni Józiowa. Wtoczyła się, ciągle gruba i spocona. - Tymi rękami uduszę każdego, kto chciałby z tego ich zaproszenia skorzystać. A może kto chce? - potoczyła oczami po szpitalnej salce. Nikt się nie odezwał. Pani Wysocka wyjęła z kieszeni jakiś papier i podała Halinie. Niemiecka przepustka upoważniająca do wyjścia z miasta. Józiowa podtoczyła się, wyrwała ją z rąk Haliny i wyciągnęła rękę do pani Wysockiej. - Pani da resztę, przydadzą się. Papieru też zaczyna brakować - władowała przepustki w kieszeń. - Pójdę na ulicę, zobaczę, co się dzieje... Czy dużo jest głupich... Drzwi skrzypnęły i Halina odwróciła się szybko, ale to był tylko Wrona. Podszedł do niej, usiadł zmęczony. Za nim pojawili się inni. Porozsiadali się, gdzie kto mógł. - Dwie godziny spokoju, panowie - powiedział Smutny. - Na pierwszym piętrze widziałem patefon. Może przyniesiemy. - Ja myślę - powiedział nagle Erwin - że najwyższy czas zacząć przenosić ten cały kram do piwnicy. Było to pierwsze tego typu odezwanie Erwina, dotychczas nigdy nie występował z żadną inicjatywą. Umilkli i przyglądali mu się, potem spojrzeli na siebie. - Też prawda! Smutny chwycił się za brzuch i wybiegł. Misiek skomentował to filozoficznie: - Tak bywa, jak nie przyzwyczajony wypije za dużo bimbru. A Filip: - Jak myślicie, wyjdą ludzie? Wszedł Andrzej. Halina zapytała: - Wychodzą? - Kto? - No ludzie... Na te niemieckie przepustki! Wzruszył ramionami. Erwin powtórzył swoje: - Myślę, że powinno się przenieść szpital na dół, do piwnicy. I kuchnię. Jak na Starówce! Wrócił Smutny, taszcząc patefon. - Pożyczyli, ale mają tylko dwie płyty. Reszta już im się wytłukła. "Nad pięknym, modrym Dunajem" i... - Szła grupa - od drzwi sapała Józiowa. - Z siedem osób. Trzy staruszki, kobieta z niemowlakiem, staruszek i taki jeden, w długich butach. Nic nie powiedziałam, tylko jak podszedł,, dałam mu w pysk. Koniec. - Wiecie, że jakoś tak dziwnie... Włączę, co?... Królowo, a może zatańczysz? - Smutny, przestań... - Cholernie cicho... Człowiek nie przywykł do takiej ciszy, a to dopiero trzydzieści pięć minut. Andrzej, wiesz, kto mi mignął na barykadzie? - Duch Boży? - Prawie. Ten ksiądz, co Jasiowi ślub dawał. - Ty... Nie żartuj, naprawdę? To on może nie jest prawdziwy ksiądz? O rany, chłopaki, to może ten ślub nie jest ważny?! - rozpromienił się nagle Janek. Wybuchnęli śmiechem. Pokładali się i płakali ze śmiechu, jakby coś się w nich wyzwoliło. Smutny zdjął okulary i wycierał z nich łzy, sam Janek zresztą, z początku naburmuszony, teraz zaśmiewał się razem z nimi. - Niech to licho, co za cisza... - narzekał Smutny. - Opowiadajcie coś, bo wytrzymać nie można... No więc zaczęli opowiadać. Pani Wysocka o gołębiarzu, który przez blisko dwa tygodnie kosił ludzi celnymi seriami z dachu domu na Złotej. "Nie sposób go było upolować - mówiła. - No i nic dziwnego, skoro okazało się w końcu, że to był mieszkaniec tej kamienicy. Nikt nie wiedział, że to regularny Niemiec. "Gołębiarz, gołębiarz - myślał Erwin. - Dlaczego ich tak nazywali, tych niemieckich strzelców wyborowych, którzy - poumieszczani na dachach domów w dzielnicach zajętych przez powstańców - stanowili w pierwszych dniach powstania prawdziwą plagę..." - Opowiedz, Atleta, o niewypale Grubej Berty, która przebiła mury domu i utknęła w parkiecie sali tanecznej w Adrii... - ktoś poprosił. - Macie pojęcie, ile z takiego draństwa było materiału na granaty? - zadumał się Atleta. - Cicho! - krzyknął nagle Andrzej. Umilkli. Z daleka słychać było warkot. - Aha... - powiedział z satysfakcją Smutny - nie wytrzymali nerwowo tego czekania na ludzi. Mają dość po godzinie... Cześć... czołem. Lecimy, chłopaki. Wrona pochylił się i szybko pocałował Halinę. Obejrzała się nerwowo, ale nikogo już poza nimi nie było. Tego popołudnia zginął Atleta. Niemiecki cekaem było widać prawie jak na dłoni. Czarny, lśniący, skierowany niezmiennie lufą w ich stronę, dawał im się od rana we znaki. Andrzej przepadł gdzieś na blisko godzinę, a kiedy wrócił, zawołał: - Który ze mną na ochotnika? Jak dobrze pójdzie, przytaszczymy go! I wtedy nastąpiła konsternacja. Jakoś przez moment nikt się nie zgłaszał, aż z dołu nadbiegł zdyszany Michał: "Ja! Ja! Ja pójdę. Tylko jak?" Wrona szarpnął go za bluzę i przyciągnął do siebie, mamrocząc coś przez zęby, no i zgłosił się Atleta. "Za mały jesteś, szczeniaku! - wybuchnął Wrona kiedy tamci dwaj odeszli. - Siedź przy mnie, jak ci dobrze!" A Michał natychmiast... - A kto powiedział, że jest mi przy panu dobrze? Guzik wyprostował się znad erkaemu: "Przecież oni nie wrócą!" A Janek: "Obaj nie. Wróci jeden i to na pewno nie będzie Atleta". Znad niedalekich ulic Powiśla unosiły się coraz to nowe dymy, wstawały coraz to nowe pożary. Atak niemiecki szedł tam ciągle - zdawało się - z godziny na godzinę coraz silniejszy. Erwin zobaczył nagle, jak jeden z Niemców, obsługujących cekaem, wychylił się naprzód, opadł i znieruchomiał. Ten, który zajął jego miejsce, nie zdążył się jeszcze na dobre przyłożyć, gdy już poszedł w ślady pierwszego. W ten sposób zginęło ich czterech, ostatni uciekł. Cekaem został... Podczołgali się bliżej. Atleta powiedział w pewnej chwili: - Andrzej! - Milcz i uważaj - przerwał Andrzej. - Skoczę pierwszy, ty za mną. Ściągniemy w dół... I tą samą drogą. Skoczył pierwszy. Odczekał chwilę, obejrzał się. Atleta leżał rozkrzyżowany na kawałku oberwanego muru. Musiał więc radzić sobie sam. Najpierw skierował go na Niemców, którzy nie zorientowali się, że atak może przyjść z tej strony. Cekaem zagrał i zebrał bogate żniwo. Andrzej strzelał aż do całkowitego wyczerpania amunicji. Wówczas skierował lufę w szczelinę między dwoma głazami i z najwyższym wysiłkiem przygiął ją. A potem, niewiele zwracając uwagi na ostrzał, który Niemcy skierowali na niego z prawdziwą furią, zabrał Atletę z muru, zarzucił sobie na plecy i wrócił. I wieczorem urządzili pogrzeb: wykopali dół, zbili krzyż, położyli podziurawiony hełm. Janek wyskrobał na kawałku cegły: "Podch. Atleta...", a potem rozejrzał się i zapytał, jak on się nazywał. Nikt nie wiedział... No więc zostało tylko "Podch. Atleta". To wszystko... Tego wieczora Halina zwlokła się i poszła do dowództwa. Maja jak zwykle tkwiła przy maszynie, pisząc: "Sytuacja osiąga swój szczyt. Ludność cywilna przeżywa kryzys, który może mieć zasadniczy wpływ na oddziały walczące. Przyczyny kryzysu: coraz silniejsze i zupełnie bezkarne ostrzeliwanie i burzenie miasta, świadomość, że npl dąży do zniszczenia całego obszaru na wzór Starówki, bezterminowe przedłużanie się walki, coraz mniejsze porcje głodowe dla pogorzelców i szybkie wyczerpywanie się żywności dla pozostałych, wielka śmiertelność wśród niemowląt, agitacja czynników wrogich, wreszcie brak wody i elektryczności we wszystkich dzielnicach. Jeżeli do powyższego dodamy, że amunicja jest na wyczerpaniu, wówczas otrzymamy pełny obraz coraz trudniejszego z każdym dniem i godziną prowadzenia naszej walki. Trudno przewidzieć, do czego może doprowadzić masowe uchodźstwo ludności z dzielnic objętych terrorem ogniowym i zagęszczenie się jej w dzielnicach, z których już nie ma dróg wyjścia na zewnątrz. Zgodnie z zapowiedzią Premiera proszę o konkretne podanie terminu otrzymania obiecanej pomocy względnie powiadomienie, że tej pomocy nie otrzymamy..." - Cześć, Maja! - Czego ty łazisz? Wyglądasz jak zmora. - Wydaje ci się może, że ty wyglądasz kwitnąco? Powiśle leży? - Niemcy nacierali za plecami naszych kobiet. Na barykadach zrobił się popłoch... Jeremi o ciebie pytał. - Powiedz mu, żeby się pocałował w nos. Raport nr 37 Środa, 6 września, godz. 21.00 Powstanie trwa. Jak przewidywałem, Powiśle już się wcale nie liczy. Jedna z nadbrzeżnych dzielnic definitywnie jest już w naszych rękach. Oddziały nieprzyjaciela wycofały się, nasze wojska zajęły Nowy Świat. Niestety, akcja przechodzenia ludności cywilnej przez barykady nie dała spodziewanych rezultatów. Podczas godzinnej przerwy (dłużej nie było już sensu) przeszło z rzuconymi przez nas przepustkami niespełna tysiąc osób. Powszechnie sądzono, że będzie to wyglądało inaczej. Trudno jest jednak pojąć tych ludzi. Wg oceny "R-4" w najbliższym już czasie można się będzie spodziewać rozmów kapitulacyjnych. "Ef 42" W nocy przeniesiono szpital do piwnicy i Erwin oznajmił, że właściwie dopiero teraz czuje się znów jak w domu. Smutny po raz nie wiadomo który przyjrzał mu się uważnie zza grubych szkieł i zapytał: - A nie wiesz przypadkiem, dlaczego ja cię tam na Starówce musiałem pilnować? - Wiem - odpowiedział natychmiast Erwin. - Stłukłeś okulary i coś musieli ci dać do roboty. Andrzej przypomniał, żeby poszli spać, bo jutro na to czasu wiele nie znajdą. Smutny posłuchał, Erwin nie. Poszedł za Andrzejem wzdłuż ustawionych pod ścianą legowisk, towarzyszył wiernie przy konsultacjach z siwym lekarzem w binoklach, który przyglądał się Andrzejowi z rosnącym z godziny na godzinę strachem; potem poszedł znów wzdłuż legowisk, aż wreszcie Andrzej nie wytrzymał. Odwrócił się i zapytał: - Chcesz czegoś? Erwin zasępił się. - Jesteś na właściwym tropie, ale nie bardzo wiem, jak to sformułować. Rozumiesz? - Tak. Idź spać. - A może spróbujemy sformułować to razem? - Nie szkoda czasu? - Sprawdźmy. Wyszli do kuchni. Jeńcy niemieccy spali pokotem. Andrzej odsunął nogą najbliżej leżącego. Niemiec zamamrotał coś, skulił się, usnął znowu. Erwin powiedział: - No, to właśnie będzie coś z tego. Ze mną tak nie próbuj. Andrzej zatrzymał się, odwrócił. Wcisnął ręce w kieszenie i - kołysząc się na stopach - przypatrywał uważnie Erwinowi. Milczał. Erwin poszperał po kieszeniach, wyjął jakieś szczątki papierosów - zapalili. - Ty wszystkich tak. Nogą i z drogi. - Wydawało mi się zawsze, że masz tu jakieś własne sprawy. - Może i mam, ale wciągnąłeś mnie w swoje. - Kazałem ci tylko strzelać. - Rzecz, powiedziałbym, dość ostateczna. - Czego chcesz?! - Nie dam ci się odsunąć nogą. To tylko, żebyś wiedział. Żeby nie było między nami niespodzianek. I niedomówień. Siwy doktor w binoklach zawołał Andrzeja. Erwin dopalił papierosa i położył się. A rano żegnali się ze Stefem, Anią i Filipem, którzy szli na Czerniaków. W ostatniej chwili dołączył do nich Roman. Nie wiedział właściwie, dlaczego chce się wybrać akurat na Czerniaków, ale coś go po tej Warszawie nosiło, każde miejsce, jak dotychczas było złe. Czerniaków to też nie było to, o co mu chodziło, i żałował swojej decyzji w tej samej niemal chwili, kiedy ją podjął. Nie wypadało się jednak wycofywać, przepustka została załatwiona, ruszyli, żegnani płaczliwie przez Józiową. - Nie - pocieszała ich - nie martwcie się, dzieciaki. Wrócicie i urządzę wam takie przyjęcie, że przez trzy dni od stołu wstawać nie będziecie. Chyłkiem przebiegli wzdłuż murów. Już wyglądało to inaczej niż w ostatnich dniach sierpnia. Okna pogubiły szyby, jezdnie grubą warstwą przykrył gruz, gdzieś z okiennych oczodołów fruwały nadpalone firanki. Labirynt piwnic. Strzałki i znaki, grupy, śpieszące w różnych kierunkach, niby wycieczki na szlakach turystycznych. Ich szlak wiódł na Czerniaków. Roman nie znał prawie tej dzielnicy, kojarzyła mu się jedynie z cwaniackimi piosenkami i określeniem: "Chłopak z Czerniakowa". Nie mógł sobie przypomnieć, kim był ów "chłopak z Czerniakowa", było to określenie domowe, sprzed wojny, a więc z niesłychanie dawnych, prawie nieprawdziwych czasów. Roman odnosił chwilami wrażenie, że jego życie zaczęło się w momencie wybuchu wojny, a to, co było przedtem, stanowi wspomnienia czegoś zbyt miękkiego, zbyt pięknego, aby mogło być realne. Może zresztą zabił te wspomnienia i tamten, poprzedni swój życiorys, w partyzantce. Oni tam - w lesie - nie mieli życiorysów. Każdy rodził się dopiero z chwilą przyjścia do oddziału. Chrzcili go jakimś: "Gruby", "Siwy" "Zapałka" czy "Mały" i odtąd zaczynał egzystować. - Romek! Roman, no, nie gap się! Rozbity, zniszczony budynek gimnazjum Królowej Jadwigi, na wpół rozwalony kościół Św. Aleksandra. Roman odruchowo przeżegnał się, choć ruiny kościoła bardziej przypominały mu ilustracje ruin greckich świątyń niż katolicki kościół. "Boże - pomyślał nagle - kiedy to się wszystko odbuduje?!" Musiał powiedzieć to głośno, bo biegnący za nim Filip zawołał: "W trymiga się odbuduje! Niemcy w zębach tu będą cegły nosić i jedną na drugą układać!" Zawadził o wyrwaną z jezdni, wygiętą miękko, jakby zrobioną z plasteliny szynę tramwajową, i rozdarł zdobyczną panterkę. Byli już na skarpie i skakali do rowu idącego w dół, w kierunku Rozbrat, stanowiącego przejście między Śródmieściem a Czerniakowem. Nad rowem, niczym rój kąśliwych owadów, grały pociski. Roman pomyślał, że głupio zrobił, niszcząc swój list do Kawki. Bo wreszcie napisał go, ślęcząc nad nim do późna w noc. Chciał go zostawić Halinie, komukolwiek, kto będzie miał szansę przejścia na Mokotów. Szło mu to pisanie jak po grudzie. Pisał, kreślił, darł, znowu pisał. Gdzieś dobrze po północy cykl zakończył się na czasowniku "drzeć". Podarł ostatnią z napisanych kartek i postanowił sobie dać spokój. Sobie i jej. Tak jak kiedyś nie na niego, tak i dziś nie jego listu oczekiwała... Po co robić jej zawód? Czerniaków. Posterunek przy barykadzie sprawdził przepustkę, wskazał drogę. Szli, spotykając niemal co krok znajome twarze z cmentarzy, ze Starówki. Kwatera i cebula na kolację. Do wojny nie brał jej do ust. W oflagu przekonał się, czym jest. Zjadł teraz szybko, z apetytem. Witaminy! Potem wyszedł na ulicę. Przed nimi płynęła Wisła, po lewej stronie mieli most Poniatowskiego. Z jego strzelających w górę wieżyczek wymykały się sznury pocisków, łącząc w jedno most i dachy czerniakowskich domów. Zza Wisły i zza Pragi dochodził monotonny, jednostajny, głuchy odgłos artylerii. Front był tak blisko. I tak daleko! Raport nr 33 Czwartek, 7 września, godz. 21.20 Powstanie trwa. Potwierdzam całkowity upadek obrony nieprzyjaciela na Powiślu. Niestety, pozostałe nasze natarcia w różnych punktach Śródmieścia nie dały większych rezultatów. Mimo to, nikt nie sądzi, aby mogło to jeszcze trwać. "S-2" twierdzi że jeśli nawet nieprzyjaciel wytrzyma fizycznie i psychicznie, to zabraknie mu lada godzina rzeczy do prowadzenia walki najistotniejszej: amunicji. Poczekajmy zatem cierpliwie, bo już niedługo. "Ef 42" Tego dnia nie Łysy Pijak - jak zwykle - wywołał Kawkę, ale Kawka, która przepadła im gdzieś z barykady na kilka godzin, wywołała Łysego Pijaka. Kiedy wyszedł, nie wiadomo, czy bardziej niespokojny, czy zaciekawiony, pociągnęła go w głąb piwnicy i wetknęła parabelkę. - Nie udało mi się nic lepszego - szepnęła - ale na początek i to dobre. No co? Wszyscy mają, ty też masz. I nie mów, skąd, rozumiesz? Twoja rzecz. Ich też nie pytałeś. - Sami mówili. - A ty nie musisz. Wolno ci. Albo coś wymyśl. Twoja sprawa i gnat też twój. - Szefowo... W głosie zabrzmiało coś, co Kawkę zmusiło do ogromnej koncentracji uwagi, ale po chwili padło tylko jedno słowo: - Dziękuję. W kilkanaście minut później zjawiła się u nich po raz drugi z oficjalnym zawiadomieniem, że "porucznik Agat wzywa oddział na naradę". Kiedy weszli do pokoju, rzędem, jeden za drugim, od Bladego po Łysego Pijaka, jednacy w tych kombinezonach, z przyzwoicie wyczyszczoną bronią i stanęli przed Agatem niemal na baczność, mimo że tego im nie rozkazywał, musiała przyznać z zadowoleniem, że prezentowali się znakomicie. Używani dotychczas do prac raczej pomocniczych - nie byli wyczerpani, zmęczeni, nie poraził ich strach, mogli więc pójść w pierwszą linię walki. Podobnie zresztą jak Agat. Wylizał się, wykurował i - najwyższy czas, żeby zdołał się zrehabilitować za ten fatalny przypadek, który wyeliminował go z walki na przeszło miesiąc. - Siadajcie - podniosłą ciszę przerwała Kawka - gdzie kto może, krzesełek nam przynosić nie będą. I szybko, porucznik nie ma czasu. W porządku. Agat pomyślał z nagłym przerażeniem, że oto bierze udział w zabawie. Zabawie w wojnę, którą wymyśliła mała dziewczynka z długimi włosami, przebrana w męski kombinezon, z karabinem w ręku. Do zabawy zaprosiła jeszcze tych sześciu. I teraz się bawią. Tylko dlaczego ciągle pozwalają jej tę zabawę prowadzić? Stanęła pośrodku między nim a tą szóstką. "Ja to ja - myślał Agat - zawsze byłem ofiara, pechowiec i idiota. Ale dlaczego ci jej tak słuchają, to zupełnie przechodzi moje wyobrażenie!" Przypomniała, że w tej chwili wszyscy już mają broń i omówiła aktualną sytuację. - Padła Starówka, padło Powiśle. Nieprzyjaciel będzie starać się kolejno likwidować poszczególne punkty oporu. Niewiele już tego zostało i teraz chyba przyjdzie kolej na Czerniaków. "Dlaczego Czerniaków - zdumiał się bezgłośnie Agat - a nie na przykład Mokotów?" - Front znowu słychać - ciągnęła. - Wydaje się więc jasne, że w tej sytuacji najważniejsze będą dla Niemców odcinki nadbrzeżne, aby odciąć nas od wojsk, które nadchodzą stamtąd. W związku z tym - zwróciła się bezpośrednio do Agata - chciałam przekazać panu porucznikowi propozycję przejścia z oddziałem właśnie na Czerniaków. - Nie widzę powodów - wtrącił. - Postaram się uzasadnić. Otóż jak zdołałam się zorientować, dwóch ludzi z oddziału pochodzi właśnie z tamtego terenu, dwóch innych wprawdzie nie pochodzi, ale znakomicie zna zarówno teren, jak i ludzi. Wydaje się, że fakt ten w połączeniu z domniemaniem, że Niemcy uderzą w najbliższym czasie tam, w pełni uzasadnia decyzję, aby taki oddział jak nasz tam właśnie się znalazł. Szóstka ludzi wpatrywała się w niego z ogromnym natężeniem, choć Agat miał przy tym wrażenie, że mimo to niezupełnie go dostrzegają. - Przede wszystkim nie wiadomo, czy przedostanie się jest możliwe... - Zgodnie z poleceniem - zameldował Brylant - sprawdziłem to, panie poruczniku. Jest dobre przejście kanałami... - Nigdy! - Zgodnie z poleceniem - to znów Blady - dowiadywałem się: przepustkę na Czerniaków są nam skłonni wydać. Agat nie przypominał sobie, aby wydawał mu jakiekolwiek polecenia. Spojrzał z nienawiścią na Kawkę, ale ona jakby go także nie dostrzegała. Przyglądała się siedzącej szóstce mężczyzn z wyrazem prawdziwego zadowolenia i Agat pojął nagle, że przejście kanałami na Czerniaków zostało już przez nią dokładnie zaplanowane i opracowane w najdrobniejszych szczegółach. I że zupełnie niezależnie od jego woli - pójdzie tam, pójdą ci zwerbowani przez nią ludzie i - co najważniejsze - on sam pójdzie także. Raport nr 39 Piątek, 8 września, godz. 22.00 Powstanie trwa. W Śródmieściu zacięte walki o poszczególne domy przy Świętokrzyskiej i Czackiego, Traugutta, Wareckiej i Chmielnej. Nieznaczne postępy naszych oddziałów. Wg meldunków - amunicja nieprzyjaciela jest na ukończeniu. Kapitulacja spodziewana jest lada godzina. "Ef 42" Agat, zbudziwszy się nagle, miał niejasne wrażenie, że coś się dzieje. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył Kawkę, siedzącą na tapczanie z nożyczkami w ręku. Zanim zrozumiał, co to ma znaczyć, dziewczyna przytknęła nożyczki do rozczesanych włosów. Wściekły wyrwał je, ciągnąc Kawkę do góry za nie tknięte jeszcze na szczęście włosy; wydawał przy tym jakieś okrzyki, najprawdopodobniej gwałtownego protestu i złości, co na Kawce nie zrobiło najmniejszego wrażenia. - Przepraszam - powiedziała łagodnie, jak tylko umiała. - Czy byłbyś łaskaw wynieść się stąd i przygotować do wymarszu?! - Ani mi się śni! Nie ruszę się stąd ani na krok, póki sobie nie wybijesz tego z głowy. Obcinać włosy. Takie włosy! Idiotka! Podniesiony głos Agata zwabił gospodynię i jej córkę. - Co się dzieje? - zapytała pełna niepokoju. Zanim Agat ochłonął, wyjaśniła Kawka: - Porucznik Agat jest zdenerwowany przed wymarszem.. - Jakim, gdzie? - przeraziła się pani Strzałkowska, a córeczka uderzyła w bek. - Dlaczego? - pytała. - Czy było wam tu źle? Dlaczego chcecie nas zostawić? Agat machnął ręką w poczuciu zupełnej beznadziejności. W drzwiach pojawił się Łysy Pijak meldując, że oddział jest już gotowy do wymarszu. - Ale dlaczego, dlaczego?! - powtarzała pani Strzałkowska. Kawka, korzystając z zamieszania, znów sięgnęła po nożyczki, ale Agat rzucił się na nie pierwszy. - Po moim trupie! - wysyczał. - No to przygotuj się na śmierć - poradziła - bo z tymi kłakami wygłupiać się dłużej nie będę. Bardzo nie lubię wszy. Jak się mówi: wszy czy wszów? - Wszów, nie, chyba wszy. Nie zawracaj mi zresztą głowy wszami! Nie dam ci ściąć włosów, bo... - A dlaczego to niby nie? - zapytał od progu Łysy Pijak. - Taka się czułam z wami pewna - płakała już teraz wyraźnie pani Strzałkowska, którą Agat usiłował bez większego powodzenia uspokoić. Kiedy odwrócił się od niej, Kawki oczywiście już nie było. Pełen najgorszych przeczuć zbiegł na dół i zobaczył Kawkę z krótko obciętą czupryną. Jęknął. - Stało się coś?! - zapytał Blady. - No, jak ona wygląda bez tych włosów?! - Bardzo dobrze - odpowiedział martwo Blady. Ruszyli. Pierwszy szedł Agat, ponury jak gradowa chmura, za nim szóstka wiarusów Kawki, a z boku ona sama. Obejrzała ich jeszcze gospodarskim okiem od stóp do głów, wzdłuż i wszerz i lustracja wypadła widać bardzo dobrze, bo ruszyła naprzód wydłużonym krokiem doświadczonego piechura, nucąc z cicha: Sanitariuszka Małgorzatka! Ta najpiękniejsza, jaką znam, na pierwszej linii do ostatka Promienny uśmiech niesie nam... Agat zamruczał coś mało cenzuralnego, Kawka nuciła dalej: Ta Małgorzatka to unikat, Gdym na Pilicką dzisiaj wpadł, Czytała głośno komunikat, A w dali cicho szumiał Piat. Tak jakoś dziwnie się złożyło, I choć nie miałeś żadnych szans, Lecz niespodzianie przyszła miłość Jak amunicja do pe-panc. Idylla trwałaby do końca, Lecz marny szczegół zgubił cię, Dziś z innym chodzi po Odyńca, Bo drań ma Stena, a ty nie!... Zatrzymali się przy dowódcy odcinka. Za jego plecami ukazał się Anatolek. Miał minę taką, jakby chciał oznajmić światu, że go to wszystko ani nie obchodzi, ani nie wzrusza, ani nie dotyczy. Idą, niech idą, na zdrowie, ich rzecz. Kiedy Kawka podeszła do niego, powiedział szybko: - Węgrzy odjechali. Koniec. Kropka. Szkoda, cholera! Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. Agat uznał, że najwyższy czas ruszać dalej. W ogóle uznał, że to może nawet nie był najgorszy pomysł z tym przejściem na Czerniaków. "Mam nadzieję - pomyślał - że im nie przyjdzie do głowy pójść naszym śladem." Było mu prawie żal ślicznego Anatolka, który bez przerwy mówił o Węgrach. Że koniec, i że szkoda, psiakrew! - No to... Do zobaczenia! - Do zobaczenia. Na defiladzie! - Po odejściu Niemców! - Po odejściu!... Meldunek sytuacyjny dowództwa AK: "Sytuacja w Śródmieściu-Północ uległa pogorszeniu. Wytrzymałość żołnierzy u kresu ludzkich możliwości... Beznadziejne położenie. Tracimy dużo terenu, jesteśmy stłaczani na coraz mniejsze wyspy przez opanowanie Al. Sikorskiego i przecinanie naszego terenu przez nieprzyjaciela. W razie pęknięcia obrony Śródmieścia-Północ może nastąpić rzeź ludności i żołnierzy. Otrzymanie natychmiastowej pomocy w bombardowaniach i zrzutach w ciągu nocy na 1O.IX. przedłuży naszą obronę o parę dni. Bez niej musimy kapitulować!" Pierwszy wsunął się w studzienkę kanałową Agat, dalej - szóstka, na końcu Kawka. Co prawda Blady proponował, aby on zamykał pochód, ale Kawka wysłuchała go cierpliwie, uśmiechnęła się do tego, który strzegł włazu, i oznajmiła, że pójdzie ostatnia, bo nie lubi mieć, kogokolwiek za plecami. Martwa twarz Bladego nie zmieniła wyrazu, gdy znikał w otworze studzienki. Kawka rozejrzała się. Wydało jej się, że gdzieś z daleka dochodzi śpiew: ...Niech zabrzmi w uliczkach znajomych, W alejach, gdzie bzy już nie kwitną, Gdzie w twierdze zmieniły się domy... ale chyba się jej tylko zdawało, bo nie słychać było już nic poza codzienną przygrywką artylerii. - Cześć! - pozdrowiła wartownika i zeszła w dół. Raport nr 40 Sobota, 9 września, godz. 23.30 Powstanie trwa. Dzisiaj rozpoczęte zostały wreszcie rokowania dotyczące kapitulacji. Polacy nawiązali kontakt z gen. Rohrem, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, i zostali przez niego przyjęci. Zgodnie z meldunkiem, jaki otrzymałem - generał oświadczył, że powstańcom zostaną przyznane pełne prawa kombatanckie. Odpowiedź dotyczącą kapitulacji miał otrzymać do godz. 18.00 dzisiejszego dnia. O 18.00 generał otrzymał wiadomość, że Polacy odpowiedzą na jego propozycję dopiero jutro, tj. w dniu 10 września o godz. 7.00 rano. Miejmy nadzieję, że osłabienie w dniu dzisiejszym naszego natarcia nie wpłynie na zmianę tej decyzji. "Ef 42" - Cześć, Maja! - Cześć, co się włóczysz po nocy? Zdrowa już jesteś? - Załóżmy, że tak. - Możesz już chodzić? - Mogę. - Zgłoszę. Wyszła. Halina podeszła do stolika, przeczytała: "...Kapitulacja jest ostatecznością, której chcemy uniknąć! Nikt nie wierzy Niemcom. Ludzie chcą ginąć z bronią w ręku - na posterunku, a nie po rozbrojeniu. Panuje powszechne przekonanie, że po złożeniu broni - szeregi powstańcze byłyby wycięte w pień. Proszę pana generała o zwłokę. Jeszcze dwie doby. Niedobrze byłoby pośpieszyć się o 5 minut. My tutaj chcemy koniecznie zyskać na czasie - może w Niemczech rozegrają się spodziewane wypadki..." Kiedy Maja weszła - Halina spojrzała na nią oczami, w których pojawił się obłędny strach. - Jak to? - spytała. - Po tylu tygodniach? - Nie - odpowiedziała Maja. - Jeszcze nie! Halina usiadła. Była ciągle bardzo słaba. Musiała wytrzeć te przeklęte, idiotyczne, uczniackie łzy. - Jutro, najdalej pojutrze przybędzie wielka lotnicza wyprawa... No i słyszysz przecież. Front ciągle bliżej... Będzie amunicja. Doczekamy frontu. Nie będziemy kapitulować! Wyrzucimy Niemców... - Nie krzycz. - Tak. Przepraszam. I znowu stuk, stuk, stuk... Miała na sobie śmieszny kombinezon, za duży na nią, więc podwinęła nogawki i rękawy - nigdy nie dbała zresztą o swoje ubranie - na ramieniu kołysał się rozpylacz. Roman przyglądał się jej długą chwilę, zanim powiedział: - Cześć, Kawka! Przyszliście z Mokotowa? Potem stwierdził, że mógłby chyba wymyślić jakieś zręczniejsze powitanie. Przecież o tę właśnie chwilę - spotkania jej, przez cały czas chodziło i różne sobie wersje powitań na ten moment przygotowywał. Wyszło inaczej, ale chyba było w końcu wszystko jedno, co i jak mówił, bo jej spojrzenie pobiegło gdzieś dalej, poza niego, jakby chciało jeszcze coś wypatrzyć, jeszcze coś dostrzec. A ponieważ nic nie mówił, zapytała: - A wy tu dawno jesteście? Z kim przyszedłeś? Ogarnęła go beznadziejność. Minęło kilka miesięcy od czasu, kiedy się rozstali. Przez te kilka miesięcy zdarzyło się wiele, tylko ich sprawy zostały takie same jak kiedyś. Jakby nic nie zaszło. A ponieważ zawsze miał miękkie serce, odpowiedział: - Nie wypatruj, został na Żoliborzu... Powiedziała, nie wiedzieć dlaczego, "dziękuję" i patrzyła na otwartą przestrzeń między domami, za którą widać było brzegi Wisły. Ten bliższy i ten drugi, daleki, ten, który znowu rozbrzmiewał coraz silniejszym ogniem. A potem przeniosła wzrok w górę na niebo, na którym pojawiły się samoloty. - Wczoraj - powiedział Roman - przepędziły niemieckie bombowce. Kiwnęła głową. Chyba nie bardzo słyszała, co do niej mówił. Odeszła, a za nią - posłusznym szeregiem podążyło sześć postaci w kombinezonach. W pobliżu zaczęły rozrywać się pociski "krowy". Raport nr 41 Niedziela, 10 września, godz. 23.50 Powstanie trwa. Dzisiaj: o godz. 7.00 generał Rohr otrzymał pismo (podane przez barykadę na ul. 6 Sierpnia). Polacy zawiadamiają w nim, że nie mogą prowadzić pertraktacji kapitulacyjnych, póki nie otrzymają zapewnienia (na piśmie) o przyznaniu pełnych praw kombatanckich dla powstańców oraz wyjaśnienia losu ludności cywilnej. Wg posiadanych przeze mnie wiadomości generał odpowiedział na to pismo już w 4 godz. później, tj. o godz. 10.30 - zgadzając się na wszystko, czego sobie życzyli. Generał stwierdził, że zapewnienia te daje w zastępstwie i na zlecenie d-cy armii. Dodał, że propozycję kapitulacji stawia po raz ostatni i oczekuje do godz. 16.00 pisemnej zgody na kapitulację. Już po godz. 16.00 (rzekomo trudności przy obustronnym przerwaniu ognia na barykadzie przy 6 Sierpnia) d-ca AK przysłał pismo, w którym tłumaczy... brak wiary powstańców w niemieckie zapewnienia, szczególnie, gdy zostały one złożone przez dowódcę jednego z odcinków w Warszawie, oraz stawia żądanie, aby oświadczenie w tej sprawie złożył d-ca grupy Armii "Środek"... Generał odpowiedział, że udaje się tam natychmiast i da odpowiedź o godz. 22.00. Wysłał tę odpowiedź - taką, jakiej sobie życzyli - mniej więcej przed dwiema godzinami. Dodał jeszcze, że w razie nieprzyjęcia kapitulacji walka będzie prowadzona jeszcze ostrzej. Zgoda na kapitulację ma być doręczona do godz. 1.00. Natychmiast po otrzymaniu wiadomości zawiadomię drogą specjalną. "Ef 42" Reszta amunicji była jeszcze w piwnicy. Krystyna zawołała: "To ja wam przyniosę", i zbiegła. Kiedy długo jakoś nie wracała, Andrzej zarządził: "Smutny, pogoń tam swoją królową", Smutny skwapliwie poprawił okulary i zbiegł także. W pierwszej, szerokiej części piwnicy odmawiano głośno litanię. Między "Wieżo z kości słoniowej..." a "módl się za nami..." jakaś kobieta szarpnęła Smutnego za rękaw: "Panie, czy to prawda, że będzie kapitulacja?" A ktoś inny:"Głodni jesteśmy". "Matko Chrystusowa - módl się za nami" zaszmerało monotonnie, kiedy Smutny zawołał: "Kryśka!" Odpowiedział mu głos gdzieś z dołu: "Tutaj, w dół po schodkach! Psiakrew, zatrzasnęło się i nie mogę..." "Matko łaski Bożej - módl się za nami..." Zbiegł w dół. Roześmiał się: "Jak w skrzynce pancernej tutaj!" Schylił się, by pomóc... I wtedy coś go rzuciło naprzód, uderzył głową w śliski, mokrawy mur. Za plecami zwalił się na niego świat. Najpierw rozleciał się z nieprawdopodobnym hukiem, a teraz walił się długo, systematycznie, spadał, dosypywał, doklepywał, dodawał i budował nad nimi kamienny grobowiec. Ciemność. Kurz. Strach. Cisza. - Smutny... - Przysypało nas. Piwniczka. Pancerna skrzynia. Ileż ona może mieć metrów? Na jak długo wystarczy powietrza? Ile pięter zwaliło się na nich? - Krysiu! - Co? - Gdzie jesteś? - Tu... - Gdzie?... Wyciągnęła rękę. Na zapylonej, chropowatej posadzce napotkał jej palce przeraźliwie zimne, lodowate, tyle że jeszcze żywe. - Nic ci? - Nie wiem... Cztery piętra. Parter. No i normalna piwnica. A oni tu byli jeszcze niżej. Dlatego żyją. Ci trochę wyżej zapewne już nie. Już cisza. Już nie szumią słowa litanii, nie padają pytania, nie ma obaw, nie ma nadziei. Nic. Na ile tutaj starczy powietrza? Ile godzin mają jeszcze przed sobą? - Smutny! - Co? - Nie odkopią nas! Cztery piętra. Nawet gdyby próbowali, nie zdążą - bardzo wolno idzie takie odkopywanie. - Cztery piętra - powiedziała głośno. - Ale będziemy mieć pomnik na wspólnym grobie - roześmiała się. Jej śmiech, krótki i nerwowy, odbił się o niskie sklepienie piwniczki i wrócił. - Widzisz, Smutny, widocznie byliśmy sobie przeznaczeni. - Nie śmiej się! - powiedział ostro. - Nie ma z czego. Kochałem cię od szczeniaka. Umilkli. Miał wrażenie, że już robi się duszno w tej klatce. Oddychają, mówią. W zasadzie nie powinni mówić, wtedy trwałoby to dłużej, ale to przecież i tak nie ma znaczenia. Właściwie już nic nie ma znaczenia. Można by nawet zapalić zapałkę, spojrzeć jeszcze raz na Kryśkę. Ostatni raz, bo nie ma cudów, nikt i nic ich stąd nie wyratuje... To dziwne zostać tak po zasypaniu bez szwanku, bez rany, bez zadrapania, nawet głowa nie boli, człowiek jest cały, żywy, zdrowy, a skazany... Palce, które trzymał, zaczęły drżeć, potem dobiegł go jakiś bełkot, najpierw ściszony, potem natężający się i przechodzący w krzyk. Pomyślał, że Krystyna zwariowała. Jego umysł pracował niezwykle jasno, tak jasno i spokojnie jak chyba jeszcze nigdy. Jakby to nawet nie były jego myśli, jakby je formułowała istniejąca w nim, myśląca maszyna. Uświadomił sobie, że tym krzykiem Krystyna zabiera dużo powietrza i pomyślał także, że to pewnie jest jej protest. Przeciw temu, co się stało, i przeciw niemu. Bo nie życzyła go sobie nigdy za towarzysza. A więc i za towarzysza śmierci także nie. Chociaż to zupełnie głupie, bo przecież każdy, choćby umierał w tłumie, umiera sam. Pewnie ona umrze wcześniej, a może nie, organizm kobiety jest podobno bardziej wytrzymały. Puścił jej rękę, poszperał w kieszeni: Znalazł pudełko zapałek, zapalił. Na widok migotliwego płomyka krzyk Krystyny urwał się. Smutny oświetlił jej twarz, w której było widać przede wszystkim oczy: ogromne, przerażone, dzikie oczy. - Zgaś! Zgaś! Krystyna krzyknęła i ognik zachybotał, jakby powiało na niego powietrze. Powietrze, naturalnie, powietrze. Skądś do nich dochodzi powietrze, a więc będą mogli wytrzymać znacznie dłużej. Aż ich odkopią. A jeśli nie zaczną kopać tej góry, którą utworzyły cztery piętra? W Smutnego wstąpiła nagle gorączka, ręce mu drżały. Trzeba zacząć stąd, tylko stąd! Może na górze usłyszą... Przez ten kanał, tę dziurę, tę przestrzeń, skąd przyleciało powietrze, które zafalowało płomykiem zapałki. - Wstawaj - powiedział do Krystyny. Własny głos wydał mu się obcy, zduszony, niski i schrypnięty. - Wstawaj, zabieramy się do roboty! Milczała. Namacał ją więc rękami, podniósł i potrząsnął jak gałganianą lalkę. - Wstań, słyszysz! - wybuchnął. - I tu ze mną, do ściany, pazurami drzeć! Nie będę tu przez ciebie zdychał - pchnął ją w stronę zasypanego wejścia. - Co, boli? Mnie też boli! Całe życie mnie bolało. Że byłem chudy, mały, ślepy, że cię widziałem tylko w okularach, że musiałem grać te idiotyczne kawałki w "Złotej Papudze", że nic dla ciebie nie znaczyłem... Czego kaszlesz? Nie wolno, to powietrze zabiera! Kop! A ty się ze mnie zawsze śmiałaś. Zawsze. No, przestań kaszlać!.. Zadyszany, spocony, ściągał te cegły, ten gruz, śpieszył się dziko, nieprzytomnie, koło siebie słyszał przyśpieszony oddech Krystyny. Pracowali wytrwale, gruz zsypywał się, zlatywał z szumem, hałasem i hukiem, mieli go teraz pod nogami, w gardle, w nosie, w powietrzu... - Śpiesz się - Smutny był bez litości. - Śpiesz się, żebyśmy się nie spóźnili. A jak wyjdziemy, to sobie nie wyobrażaj, że będę się jak głupi wpatrywał w każde twoje skrzywienie. O, nie! Nie będę drugi raz ładował się na barykadę w największy ogień... Urwał, wyprostował się. - Dlaczego nie zabiło mnie wtedy, na Starówce, na barykadzie? - poskarżył się. - Dlaczego nie zginąłem na barykadzie, tylko jak szczur w tej przeklętej piwnicy?! - Tu nie ma szczurów - powiedziała Krystyna. Jej głos, cichy i z wyraźnym trudem wydobywający się z gardła dobiegał do niego jakby z bardzo daleka. Krzyknął: - Gdzie znowu jesteś?! Odpowiedziała: - Nie wiem. Nie mam siły. - Jak to nie masz siły? Nie masz siły na to, żeby się stąd wyratować? - Przecież się nie odkopiemy! Wyciągnął znowu zapałki. - No - mówił - udowodnię ci, że się odkopiemy. Przekonam cię, że się odkopiemy! Tak cię przekonam, że do śmierci już będziesz to pamiętała... Zapalił. Piwniczka była mniejsza niż poprzednio, do połowy zasypana gruzem, który pracowicie ściągali z zatarasowanego wejścia. Krystyna leżała, równo, na wznak, wyciągnięta jak w trumnie. Nie patrzyła na Smutnego, lecz w niebo, które oddzieliło się od niej czterema piętrami gruzów. Zapałka sparzyła mu palce, zgasła. Usiadł obok niej, dotknął ręką jej policzka. Był mokry. - Przysypało nas - powiedział miękko. - Tu nie ma szczurów - powtórzyła jak poprzednio. A po chwili: - Zapal świecę, strasznie tu ciemno. Pomyślał,, że przecież to już i tak wszystko jedno, ale wyciągnął zapałki. Nie chciały się już palić. - Pewnie zawilgły - powiedziała i poprosiła: - Zdejmij! - Co zdjąć? - Coś mi leży na piersiach. Zdejmij. - Kochanie! Nic nie ma. - Zdejmij, proszę. - Krysiu! - Zdejmij... Położył się obok niej i jak ona wyciągnął. I tak samo patrzył w niebo, które zabrała im ciemność. Nie było różnicy, czy oczy miał zamknięte, czy otwarte. Chciał jeszcze przeprosić Krystynę, że to on z nią umiera, a nie kto inny, ale to także nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nawet to, że był tak bardzo smutny. Raport nr 42 Poniedziałek, 11 września, godz. 22.00 Powstanie trwa. Jak się zapewne domyśliłeś z braku mojego specjalnego meldunku, rokowania nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Być może powstańcy dostali jakieś obietnice pomocy, nie wiem, w każdym razie dopiero dzisiaj o 13.30 generał otrzymał pismo od d-cy AK, w którym zrzuca się winę zerwania układu na... nas. Oczywiście, na tego rodzaju oświadczenia odpowiedzi już nie było. Niewątpliwie duże znaczenie dla powstańców ma lotnictwo sowieckie, które od kilku dni, w ciągu ostatnich dwóch szczególnie, zjawia się nad Warszawą. Samoloty sowieckie staczają walki z naszymi bombowcami, uniemożliwiając bombardowanie terenów zajętych przez powstańcze bandy. I tak np. w dniu wczorajszym nad Czerniakowem jeden nasz samolot został zestrzelony. Dzisiaj rozpoczął się nasz atak na pozycje nieprzyjaciela zgrupowane na Czerniakowie. Istotną sprawą jest całkowite odcięcie tego terenu od Śródmieścia. W nocy w różnych stronach Warszawy były zrzuty. Niewielkie i nie mające znaczenia, należy się jednak obawiać, że przy wydatniejszej pomocy - sprawa może się jeszcze przeciągnąć. "Ef 42" Byli na najbardziej wysuniętej pozycji, w bezpośrednim prawie zetknięciu z Niemcami. Agat przez pierwszą godzinę czuł przyspieszone bicie serca, teraz był tak spokojny, jak spokojny może być człowiek, który dopiero na dobre rozpoczyna swoje powstanie. Przez te pierwsze godziny zresztą miał niejasne wrażenie, że Kawka tkwi przy nim po to, aby mu podpowiadać. Co pewien czas słyszał jej ściszony głos, przypominający: "Każ wstrzymać ogień!... Wyślij dwóch do zlikwidowania tamtego ogniska... Niech przytaszczą pepanca!" Potem się jakoś wciągnął i dała spokój. Mieli zejść dopiero po południu. Kawka wdrapała się na ocalałą, wysoką ścianę, i utknęła tam na trzymającym się rur i kawałka ściany szerokim kuchennym zlewie. Z tej wysokiej pozycji widziała nacierających Niemców jak na dłoni. Natarcie cofało się, kiedy stwierdziła, że zabrakło jej naboi. Rozejrzała się, aby wybrać najlepszą drogę powrotu, i wtedy zobaczyła Bladego. Stał, zaczepiony jedną nogą w wyłomie muru, drugą opierał się o zwój rur, na których zawieszony był jej zlew, a w ręku trzymał automat. Poczuła, że słabną jej nogi. Obsunęła się po ścianie i przysiadła na krawędzi zlewu. Gdzieś nad jej głową rozerwał się pocisk. Przytuliła się do ściany. Odłamek trafił w kant zlewu i wygiął go w fantazyjny kwiat. Spojrzała na Bladego. Była bez broni, zawieszona na wysokości trzeciego piętra. Trzeba przyznać, że znakomicie wyczekał moment. Zastanowiła się, czy ją zastrzeli, czy po prostu zrzuci w dół. Doszła do przekonania, że zrzuci. Amunicji nie ma za dużo, więc szkoda, a zrzucić może bez większego trudu. Przesunęła błyskawicznie lewą rękę do tyłu, uchwyciła się rur. W prawej trzymała empi. Blady na pewno wie, że nie ma już naboi; nie po to tu właził, żeby na taką chwilę nie poczekać. On jest cierpliwy. Ale można go tą lufą odpychać. Siedziała skulona, napięta, przyczepiona jak ptak do gałęzi, czekająca na następny ruch Bladego. Wyciągnął rękę. Wysunęła lufę. Zdawało jej się, jakby przez twarz Bladego przemknęło coś, co przy dobrej woli nawet można by nazwać uśmiechem. Zniknęło zaraz, twarz Bladego była znów nieruchoma i martwa jak zwykle. - Pani da swój automat! Parsknęła gniewnie. - Szefowa da! - powtórzył. - Złaź na dół! - Szefowa weźmie mój, a ja tamten załaduję. Nie rozumiała tego manewru. Powiedziała: - Połóż tu, na brzegu! Lewą ręką ciągle trzymała się rur, prawą odłożyła empi i sięgnęła po rozpylacz Bladego. Pełny. Znowu coś się w pobliżu rozerwało, coś pacnęło w but. Poczuła ból. Blady zabrał empi i zsunął się w dół. Odetchnęła. Zastanowiła się, czy Blady istotnie nie myślał o załatwieniu porachunków, czy spłoszyły go jej przygotowania. Niemcy cofnęli się. Zeszła. Kuśtykając dowlokła się do kwatery. Kiedy usiadła, Antek odsunął sanitariuszkę. - Szefowa! Rodak z Czerniakowa jestem, znam się na takich ranach jak nikt. Szefowa pozwoli, nie ukrzywdzę. Uznała, że istotnie z tej strony, chyba niebezpieczeństwo jej nie grozi. Antek rozciął but. W drzwiach ukazała się Ania. Była zgięta wpół, a na jej plecach leżał Stef. - Niech go bogi kochają - jęknęła. - Poleciał pożar gasić. Ułożyli go pod ścianą. Ania rozpłakała się. - To poparzenie - wyłkała: - Poparzenie strasznie źle się goi... Stef jęczał. Łysy Pijak wyciągnął z głębokiej kieszeni kombinezonu pękatą butelkę i postawił na stole. - Szefowo - zameldował - dwa domy dalej pali się magazyn. Cukierki, pierniki i takie tam duperele. Mówili, żeby brać. Zakąska będzie. Kiepska co prawda. - A pożar gaszą? - Już za późno... - Weźcie! Przytargali dwa worki. Sięgnęła i wzięła jakiś piernik. Łysy Pijak podetknął Ani szklankę. Wypiła, zakrztusiła się, ale przestała płakać. Nadszedł Roman z Filipem. Jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o walkach powietrznych nad Pragą. - Nic dziwnego, że Niemcy białej gorączki dostają, żeby nas stąd przepędzić! Żeby odgrodzić nas od tamtych wojsk. No, to niedoczekanie ich! - Ania, bardzo się poparzył? - A w kościół na Łazienkowskiej zwalili dziewięć bomb! Sam liczyłem! - Panie partyzancie, a szefowa mówi, że ma! - Co ma? - Dziecko! - Jak mówię, że nie ma, to nie ma. Była ze mną w partyzantce, to wiem! - Szefowa była w partyzantce? - Jasne! Dom zatrząsł się. Skądś dobiegł metaliczny odgłos tłukących się szyb, lampa ze ściany oberwała się i spadła na dół. Kurz. Następny wybuch. Rzucili się na ziemię. Pochowali głowy. Coś wleciało przez małe piwniczne okienko i rozsypało się. I znów wybuch, i znów... Kiedy Kawka wreszcie zdecydowała się unieść głowę, pierwszą osobą, jaką zobaczyła, był Łysy Pijak. Klęczał przed słojem i pracowicie zlewał do menażki rozlaną po stole zawartość pękatej butelki. Dowódca AK meldował do Londynu: "Natarcie sowieckie w dużej skali na Pragę. Wydaje się, że ma powodzenie. Lotnictwo sowieckie ma przewagę. Nawet nikłe zrzuty i walki powietrzne sowiecko-niemieckie poprawiły bardzo nastroje. Wśród żołnierzy i społeczeństwa cywilnego wola wytrwania i optymistyczna psychoza zbiorowa. Nacisk niemiecki na nas duży szczególnie w rejonie Czerniakowa. Amunicji brak. Zachodzi obawa, że możemy tuż przed metą nie wytrzymać. Natychmiastowa pomoc amunicyjna niezbędna!". - Szefowo! Co będzie z amunicją? Stef opatrzony już i obandażowany jęczał pod ścianą. Większość spała. Blady, Piękny Maciuś, Brylant, Antek i Agat grali w pokera. Wydra zapytał po raz trzeci: - Szefowo, co będzie z amunicją? Zaraz wystrzelamy ostatnie naboje! - Pasuję - powiedział Piękny Maciuś. A Agat: - Podwajam! I spod ściany: - Nie możecie się zamknąć? - Szefowo, co będzie z amunicją? - Pasuję! Raport nr 43 Wtorek, 12 września, godz. 22.20 Powstanie trwa. Według meldunku "S-2" kluczową sprawą jest w tej chwili odrzucenie powstańców z lewego brzegu Wisły, aby zapobiec ewentualnej łączności band z wojskami sowieckimi z Pragi. Kierunek naszego uderzenia idzie na ul. Książęcą. Odcięcie tych pozycji od Śródmieścia wydaje się być kwestią godzin, o ile nie nadejdzie dla nich jakaś niespodziewana pomoc. "Ef 42" Wracający z patrolu Filip przybiegł z wiadomością, że wyleciało w powietrze przęsło mostu Poniatowskiego. - Muszą być już bardzo blisko! Słuchajcie, są już prawie z nami. Nikt go nie słuchał. Byli ledwie żywi, brudni, zmęczeni i poranieni. Z samego rana Ania zniosła na plecach Antka. Wrócił do walki po dwóch godzinach. Idąc, wygrażał Niemcom pięściami. "Nic się nie przejmuj - pocieszał go Roman - do wyglądu Starówki to jeszcze trochę brakuje, ale fakt, że wszystko jest na jak najlepszej drodze!" Wydra wołał: "Nie mam już, jak Boga kocham, nie mam już amunicji!" W samo południe zginął Łysy Pijak. Kawce wydawało się, że usłyszała nagle rozpaczliwe "szefowo!" i chyba rzeczywiście on właśnie krzyknął, bo zaraz zobaczyła go śmiesznie rozpłaszczonego na bruku i widziała jeszcze, jak przeleciała po nim seria. Zbiegła w dół, ale Blady zastąpił jej drogę. - Odsuń się! - krzyknęła. - Pójdę po niego, - bo go na strzępki rozniosą! Pocisk rozerwał się obok, upadli na ziemię. Ustami pełnymi kurzu bełkotała: - Pójdę po niego, najporządniejszy z was wszystkich. Puść mnie, ja muszę pójść. Nie puścił. Trzymał ją żelaznym uściskiem tak długo, aż przestała się wyrywać i szamotać. A kiedy natarcie niemieckie przyszło po raz drugi i po raz drugi się cofnęło - po Łysym Pijaku nie zostało prawie śladu. Raport nr 44 Środa, 13 września, godz. 23.10 Powstanie trwa. Nigdy nie przypuszczałem, że będę to zdanie powtarzał tak wiele razy. Po niesłychanie uporczywych i krwawych walkach udało się istotnie odciąć Czerniaków od Śródmieścia-Południe. W tej sytuacji - wg ogólnej opinii - rozprawa z samym Czerniakowem będzie już stosunkowo prosta, a trzeba powiedzieć, że nastąpiło to dosłownie w ostatniej chwili. Samoloty sowieckie zrzuciły dzisiaj powstańcom broń i amunicję. Zauważono także 2 samoloty alianckie. Jeden z nich został zestrzelony. Wygląda na to, że powstańcy mogą liczyć w tej chwili na pomoc. Być może nadchodzi ona już zbyt późno. Oby! "Ef 42" Przedostatnie zdanie "Ef 42" było prorocze. Tej bowiem nocy radio BBC nadało o godz. 23:30 skoczną melodię "Jeszcze jeden mazur dzisiaj", znak, że następnego dnia wyruszy nad Warszawę wielka wyprawa samolotowa dla dokonania zrzutów. Halina wpadła do nich na moment rano z wiadomością, że Rosjanie są już blisko. "Kto wie, czy Praga jeszcze dzisiaj nie padnie". Ku oburzeniu Wrony przystąpiła już do normalnej pracy i mimo że zdarzały się jej nawroty wysokiej gorączki, biegała po mieście jak za najlepszych czasów. Co prawda było to już mocno uszczuplone bieganie, głównie w obrębie dwu wysepek Śródmieścia. Dwa dni temu była na Mokotowie i stamtąd przyniosła sensacyjną wieść, że Kawka ze swoim oddziałem przeszła na Czerniaków. "No i teraz mają za swoje!" Rzuciła okiem na Erwina, powiedziała w przestrzeń: "Cześć!", i pomknęła z kolejnymi sprawami. Wrona zbierał się do pójścia na stanowisko i klął, klął długimi, wiązanymi zdaniami, coraz bardziej wyszukanymi. - Człowiek z narażeniem własnego życia i życia tego gnojka... - Pan porucznik mi nie kazał. Sam poszedłem. - Człowiek zbierał ją z tego placyku po to, żeby teraz ją gdzieś ustrzelili i nawet nie będzie wiadomo gdzie! - A pan porucznik, z przeproszeniem, to co by chciał? Żeby tu panu porucznikowi śniadanka szykowała, jak ta nowożeńczyni dla pana Jasia... - Pewnie, że bym chciał! I proszę cię, Misiu, na wszystko, jeśli nie chcesz, żebym cię sklął, tak że do końca życia nie będziesz mógł mi tego wybaczyć, nie wtrącaj się do moich spraw... - Uczyli mnie, żeby na upośledzonych się nie obrażać. Andrzej naostrzył swój nóż i wetknął go za pasek. Erwin parokrotnie już chciał o ten nóż zapytać, ale zawsze coś go od tego powstrzymywało. Ostatnio zresztą stosumki między nimi były dość napięte. To nie sprzyjało ani pytaniom, ani odpowiedziom. Wanda obcałowywała Janka, pochlipując: - Musisz tak codziennie? Tak bez przerwy? Nie mogą ci dać choć trochę urlopu? Janek! I kiedy to się wreszcie skończy. Jak pomyślę... - Pani nie myśli - poradził Misiek. - Myślenie do niczego dobrego nie doprowadzi. Pan porucznik na przykład... Zajmuje się bez przerwy myśleniem... i jakie są tego skutki? Wyszli. - Od wczoraj - mówił Guzik - znowu wierzę, że przetrwamy. Przez parę dni było tak krucho, że aż cholera człowieka brała. Dom przed nimi zapalił się jakoś tak w jednej chwili. Zobaczyli nagle języki ognia, jak wystrzeliły przez puste już, pozbawione szyb okna, zobaczyli jakąś postać, która z krzykiem pojawiła się w jednym z tych otworów i rzuciła się w dół. Ktoś wołał, żeby gasić, że gdzieś zostało dziecko, ktoś wzywał ratunku. Coraz więcej ludzi wybiegało z płonącego budynku, ktoś wyrzucał przez okno książki. Leciały w dół ciężkie, oprawne tomy: Platon, Arystoteles, Seneka... Szekspir, Byron, Goethe... - Goethe - powiedział głośno Erwin. Ogarnął go nagły, histeryczny prawie śmiech. Trzymał się za brzuch, pochylał nad zrzuconymi z góry tomami i powtarzał krztusząc się: - Boże drogi! Goethe! Guzik z Andrzejem wynieśli kogoś i położyli obok tych książek. Erwin zawołał: - Posuńcie go, bo Goethe gotów go zabić! Zakrył ręką nos i usta i wbiegł do płonącego domu. Usłyszał gdzieś głos Andrzeja i ruszył w tamtą stronę. Płomienie rozpełzały się, sykliwe, nerwowe, wysuwające się zaczepnie w jego stronę. Dym dusił. Erwin krzyczał: - Po cholerę my tutaj? Przedostali się na drugą stronę i wtedy Erwin usłyszał nagle dziki, zwycięski okrzyk Andrzeja. Stanął. Na tyłach płonącego domu czaiło się kilku Niemców. Kiedy Erwin spojrzał na nich, wydłużali się właśnie podnosząc do góry ręce. Było ich kilku, ale Erwin dostrzegł wyraźnie tylko jednego. Jego płaską twarz o zwężonych, małych oczkach pamiętał doskonale. A potem zobaczył Andrzeja. Szedł w stronę tej płaskiej twarzy. W jednej ręce trzymał automat, w drugiej nóż, który zawsze tkwił za paskiem. Guzik, Wrona i Misiek trzymali na muszkach pozostałych Niemców. - Adolf Fisch - powiedział Andrzej - mam nadzieję, że mnie poznajesz! Fisch cofnął się, jego twarz wyraźnie zmieniła wyraz. Idący w jego stronę człowiek jeszcze przed chwilą był tylko polskim powstańcem, teraz przybrał postać znacznie groźniejszą. Erwin wstrzymał oddech. - Poznajesz mnie? Mów! - Poznaję - odpowiedział Fisch. - W porządku. Pamiętasz, powiedziałeś mi kiedyś: "Nazywam się Adolf Fisch. Zapamiętaj sobie, bo to jest ostatnie nazwisko, jakie słyszysz na tej ziemi". Pomyliłeś się, i teraz ja mam coś do powiedzenia. Nazywam się Andrzej Łempicki, zapamiętaj sobie to nazwisko!... - Robiłem, co mi kazali! - Popatrz. Tu automat, a tu nóż, które jest dla ciebie?... Fisch rozejrzał się i sprężył do skoku, ale Andrzej był dostatecznie szybki. Zwarli się na moment, a potem Fisch opadł wolno i ciężko. Za nimi trzaskały i syczały płomienie, zaglądając w płaską twarz leżącego człowieka, i dobywając z mroku tego, który nad nim stał. Erwin spojrzał w niskie, zadymione i krwawe niebo i odetchnął. Potem podszedł do Andrzeja i uścisnął mu rękę. Raport nr 45 Czwartek, 14 września, godz. 21.50 Powstanie trwa. Sytuacja znowu robi się poważna. Istnieje realne niebezpieczeństwo pomocy, jaką może przynieść powstańcom armia sowiecka i wojska polskie, które znajdują się na Pradze. Czerniaków jest odcięty, trwają tam ciągle niesłychanie krwawe walki, nieprzyjaciel jednak w dalszym ciągu trzyma się i trzyma również brzeg Wisły. Bardzo dobrze spisuje się nasz przysłany ostatnio z kraju baon WH. Rozgorzały również walki na Żoliborzu... Rozmawiałem z "S-2". Twierdzi, że jeśli powstania nie zgniecie się w najbliższych - dosłownie - dwóch dniach, nie wiadomo, jak mogą potoczyć się dalsze losy. Wg "S-2" konieczny jest jak największy wysiłek wszystkich naszych jednostek, aby zatrzymać w Warszawie wycofane wojska z prawego brzegu Wisły. "S-2" ocenia sytuację znów jako bardzo poważną. "Ef 42" - Mieli przylecieć i nie przylecieli! - Nadali: "Piechota, piechota"; znaczy, że odwołują, bo złe warunki atmosferyczne. Powiedzieli, że czekają na pogodę, aby móc przylecieć! - No to kiedy? - A czy ja wiem, kiedy będzie pogoda? - powiedziała Halina. - Cześć, wracam do siebie! Przy wejściu spotkała Erwina. Zatrzymali się oboje, obydwoje wykonali jakiś gest przepraszający i odeszli w różne strony, równocześnie oglądając się za siebie. I kto wie, może to właśnie byłby ten moment, kiedy przełamaliby wreszcie tę tkwiącą między nimi barierę milczenia, gdyby nie głośny i szczęśliwy okrzyk Michała: - Są, jak Boga kocham, lecą... To nie była ta zapowiedziana i odwołana później wielka wyprawa, to były dwa "kukuruźniki", niewielkie dwupłatowce; leciały nisko, terkotliwym dźwiękiem oznajmiając swoją beztroską obecność, wobec której artyleria niemiecka była prawie bezradna. Wolniutko, niziutko, terkotliwie, z tej niewielkiej wysokości spadała broń, amunicja, żywność... Dopadli do tych skarbów; dla nich - bez ceny. Erwin zobaczył jakiegoś chłopca, niewiele większego od Michała, jak ukląkł, zebrał z ziemi pepeszę i - ciągle klęcząc - podniósł ją do ust i ucałował. Kukuruźnik zrobił kółko, odleciał, a po godzinie zjawił się znowu. Nad Czerniakowem. - No, to ja jeszcze osiem. - Szesnaście! - Pasuję! - No, to ja sprawdzę. Co ty tam możesz mieć? - A fula widziałeś? - Ha! Karetę zobaczyłeś? - Twoje! Roman podniósł z wysiłkiem głowę. Zobaczył ręce Bladego, zgarniające coś ze stołu. Potem przeniósł wzrok na Kawkę, półdrzemiącą, opartą o ścianę. Miała zabandażowaną lewą nogę. Nawet nie wiedział, kiedy dostała i czy to poważne, a nie miał siły pytać. Bez szwanku, jak dotąd, wyszedł z tego piekła tylko Blady i Agat. Nie miał pojęcia, jak to w ogóle było możliwe... Reszta, łącznie z nim samym, przypominała bardziej kukły niż żywych, ciągle jeszcze walczących ludzi. Roman przysypiał i budził się i widział Kawkę opartą o ścianę lub nacierającą w swym śmiesznym kombinezonie na pancerny niemiecki oddział. I nie wiedział, co było snem, a co odbiciem poprzedniego dnia. Skrzypmęły drzwi. Wszedł Filip, a za nim Wydra, od stołu wstał Blady i Piękny Maciuś. Zmiana. Ania utknęła w zorganizowanym w podziemiach szkoły szpitalu, przy Stefie. Powiedziała Romanowi: "Nie ruszę się od niego nawet na krok. Nie wiem, co zrobię, ale nie oddam go Niemcom. Wolałabym już go zabić. Jego i siebie, a Niemcom nie oddam, żeby ani... Roman, ja nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić takiego uczucia nienawiści, jakie teraz jest we mnie. Ja się boję, bo chyba nie wolno aż tak nienawidzić!" Znów usypiał i znów budził się, a senne majaki mieszały mu się z rzeczywistością. Majaczył mu się Tygrys i Ralf o cygańskiej twarzy, i ciągle wracała ta mała Kawka i jej sześciu, nie - już pięciu, podwładnych, bo Łysy Pijak został a nawet nie mogli go pogrzebać, i Kawka cały dzień nie odzywała się do Bladego, który krążył wokół niej z tą swoją martwą twarzą, za życia już do śmierci podobny. Świt. Dzień. Słońce. Czerniakowska wyspa rozbitków. Wisła i z trzech stron Niemcy. Znakomita, prosto gdzieś ze środka Niemiec przysłana karna kompania Wehrmachtu i kompanie policyjne, wspaniale wyposażone, wspierane czołgami i ogniem, a naprzeciw nim ta Kawka... Meldunek z nocy 15-16. IX z Czerniakowa: "U mnie wybici prawie wszyscy oficerowie - straty za ostatnie 3 dni wynoszą około 100 zabitych i 300 rannych. Ratuję się ostatnie 2 dni wypadami nocnymi, które dały w rezultacie kilka km, ok. 20 kb, ok. 20 jeńców, ale to wszystko nie ratuje sytuacji. Mam przeciętnie 10 nb na kb, 20 na pm, 50-100 na rkm, co daje możność utrzymania się do rana - rano nastąpi tragedia - i finita la comedia... Czerniaków podobny jest do Starówki. Palą Niemcy, palę i ja, żeby się przesłonić i zyskać 3-4 godziny, i taka zabawa wlecze się 3 dni, teraz jest już kres. Tylko szybkie uderzenie albo otworzenie drogi do Śródmieścia lub pomoc z Pragi mogą uratować... Prawdopodobnie zdecyduję o godz. 2.00 opuścić Okrąg 2, gdzie jest moje m.p., wyjdę w ruiny między Wilanowską i Zagórną i w dziurach tych będę czekał zmiłowania Bożego albo kolejnego wybijania przez czołgi resztek ludzi. Zostać nie mogę tutaj, gdyż jest to ostatni szpital i schronienie ludności cywilnej, która już histeryzuje, więc musiałbym do niej strzelać - zresztą Niemcy szybko zapalą mi budynki i z pułapki się nie wydostanę - takie jest położenie faktyczne; o ile noc nie przyniesie zmiany, niedobitki będą jutro do odszukania gdzieś na wybrzeżu Wisły. Kończąc życzę wszystkim moim przełożonym, żeby nie znaleźli się w podobnym położeniu, takim jak ja - no, a poza tym liczę jak zawsze przede wszystkim na to, co mam w garści, a że już prawie nie mam nic, to i liczenie niewiele pomoże. Do jutra wszyscy nie zginą, jakiś świadek tej tragedii się uratuje. Żołnierskie pozdrowienia". - Szefowo! - No? - Jest niedobrze. - Ty, Blady, mnie nie denerwuj, sama wiem, jak jest! A Łysy Pijak przez ciebie tam został. I nawet grobu... Chciała wstać i odejść, ale Blady wyciągnął rękę takim gestem, jakby chciał ją zatrzymać. Zatrzymała się istotnie. - Czego chcesz? - Bo my mamy sprawę do szefowej. Najwyższy czas! Odgarnęła włosy. No tak, co racja, to racja. Najwyższy czas, to prawda. Wojna wojną, a ich sprawy także się liczą. Niemcy gotowi ją utłuc i rachunków się nie zamknie, a kumpla pomścić trzeba. Takie prawo. I obowiązuje zawsze, co by się nie działo. Usiadła wygodniej, ściągnęła empi na kolana. Zawsze lepiej. Podciągnęła nogi. W razie czego - szybko wstać. Może jeden Łysy Pijak stanąłby w jej obronie, ale go już nie ma, niefortunnego, słabego, nieudanego syna Złotego Olesia. Powyłazili z kątów, przysiedli wokół niej ciasnym wianuszkiem. Siedziała wyprostowana, sztywna, że też Agat nie miał śladu, cienia intuicji: w takiej chwili spać! - O co chodzi? - zapytała. Spojrzeli po sobie. Wydało się jej, że trochę niepewnie. Pomyślała, że to już dobrze, że może nie ma w nich całkowitej jednomyślności. - Jest niedobrze, szefowo! - Odezwał się Wydra. - To już słyszałam - przypomniała. Znów spojrzeli po sobie. I Blady: - Trzeba walić prosto z mostu. Uśmiechnęła się. Miała nadzieję, że znalazło się w tym uśmiechu dostatecznie dużo sarkazmu. W gardle dławiło. - Mów ty! To było do Brylanta. Odrzucił kosmyk włosów, opadający mu wiecznie na ciemne oczy. - Ja też jestem, szefowo, rodak z Czerniakowa. Jak Antek. - To wiem, miałeś walić prosto z mostu. - Znamy tu każdy kamień, wszystko. My szefową stąd wyprowadzimy! Nie zrozumiała. - Jak to wyprowadzicie?... Nie rozumiem. "Chcą się policzyć w jakimś wybranym miejscu?" - Brylant, słyszałeś przecież, że masz mówić zwyczajnie, prosto z mostu. Więc mów, do diabła! - No więc mówię... - Brylant obejrzał się, sciszył głos do szeptu. - My szefową stąd wyprowadzimy w bezpieczne miejsce. Rozumie szefowa - Nie - ogarnęła ją złość. - Ty, Brylant, pewnie siedziałeś za krętactwo, co? - Za włamania. Dla mnie nie ma zamków. Zasuwa, yale, jeden czort. Blady widział. Do dziewięciu się nie zdąży policzyć, i po zamku. Blady widział. - Mów, o co chodzi. - Jak szefowa będzie miała swoje mieszkanie, to ja osobiście założę zamek. Taki zamek, któremu nikt, nawet taki drugi Brylant nie da rady. Uśmiechnęła się mimo woli. - Ale żeby było to mieszkanie, to trzeba wyjść z tego interesu - cierpliwie tłumaczył dalej. - Ale my szefową wyprowadzimy, mur, beton, włos szefowej z głowy nie spadnie. Zapytała: - O czym wy mówicie? - choć zdawało się jej, że już coś zaczyna pojmować, i że znika zwykłe uczucie zagrożenia. Zerknęła na Bladego. Kiwnął głową, jakby chciał ją tym gestem skłonić do zgody. Piękny Maciuś krzyknął: - Bo jeśliby szefowa... tfu, na psa urok, nawet tego nie powiem. Wstała, zerwali się także. - Do jasnej cholery! - powiedziała wyraźnie, głośno i dobitnie. - Czy ja z wami nigdy nie dojdę do ładu? - Nie chce szefowa?... - Ja w ogóle nie wiem, o czym mówiliście. I nie chcę wiedzieć. Raport nr 46 Piątek, 15 września, godz. 22.00 Powstanie trwa. Sprawa jest bardzo poważna. Niemal cała Praga zajęta jest przez oddziały polskie. Doszły meldunki, że jakieś oddziały zwiadowcze przedostały się na Żoliborz. Trwa likwidacja Czerniakowa. Powstańcy są tam już stłoczeni dosłownie na kilku ulicach: Ludna, Okrąg, Czerniakowska i Zagórna - w oparciu o brzeg Wisły. Bronią się niezwykle zaciekle. Gdyby nie doświadczenia ze Starego Miasta, mogłoby się wydawać, że nie powinni przetrwać tam dłużej niż godzinę lub dwie. W nocy były znowu sowieckie zrzuty. Tym razem na terenie Żoliborza. "Ef 42" - Słuchajcie, są, są! Naprawdę! Widziałam ich. Chodźcie, chodźcie prędzej. Jasne warkocze Ani podskakiwały, brudna twarz była uśmiechnięta od ucha do ucha, śmiało się w niej wszystko: szarpała ich za ręce, wyciągała... - Chodźcie! Zobaczycie! Naprawdę są! Wybiegli. Trudno się było w pierwszej chwili przedrzeć przez ciżbę, ale łokcie Bladego i Wydry zrobiły swoje. Znaleźli się przy nich. Kilku żołnierzy siedziało przy dwóch cekaemach, pośrodku stał porucznik. Był młody, miał jasną, otwartą twarz. Był w rogatywce. Kiedy podeszli, mówił właśnie: - Już dopływaliśmy do środka rzeki, a tu niemieckie moździerze najpierw wzdłuż praskiego brzegu, potem po wodzie i coraz bliżej nas. Rozrywały się, woda wystrzelała w górę na parę metrów i spływała do łodzi. Kilka pontonów przewróciło się. Niemcy wystrzelili białe rakiety, zrobiło się widno jak w dzień... Rozejrzał się wokół siebie po zmęczonych, wymizerowanych, pełnych blizn i zadrapań pokrwawionych twarzach. - Za dwa dni będzie koniec - uśmiechnął się. - Niech się tu tylko przeprawią nasze czołgi!... Za dwa dni będzie koniec. Ania chwyciła Filipa za ramiona i okręciła go w jakimś szaleńczym wirze. Płakała i śmiała się równocześnie, wołała, że Stef się uratuje, że wszystko się uratuje i że jednak, jednak, jednak... Jednak przetrwali, doczekali. - Szefowo! Kropniemy jednego? W przeddzień zwycięstwa? Kropnęli. Wypili za zwycięstwo i za pamięć Łysego Pijaka, a potem w ordynku ruszyli na stanowiska. Weszli do budynku. Przed pokojem, w którym była dziura w ścianie, leżało kilku powstańców. Strzelali na wprost, w zasłonięty pyłem otwór. Któryś krzyknął, że Niemcy przed chwilą atakowali. Pył opadł, odsłonił niewielki wąski korytarzyk i trupa Niemca. Jakieś niewidzialne ręce pociągnęły go w głąb. Kawka wbiegła w ten korytarzyk, ale szybszy niż ona był Blady: szedł, czyszcząc sobie drogę rozpylaczem. Gdzieś z prawej strony dobiegły go krzyki Niemców, ale kiedy wpadli do pokoju, zastali już tylko tlące się papierosy, zostawione w popłochu na stołach. Na jednym z krzeseł wisiał nawet pas żołnierski. Wybiegli na klatkę schodową, na którą posypały się z góry serie karabinu maszynowego. Niemcy byli na piętrze. Blady i Brylant rzucili granaty prawie równocześnie, wybuch ogłuszył ich, a dym na chwilę przesłonił prawie wszystko. I znów zagrał karabin, i znów poleciały granaty. A potem nagle terkot karabinów umilkł i z góry dobiegło "Hurra!" Potykając się wpadli na piętro, gdzie już był Filip z kilkoma ludźmi. Niemcy w popłochu wycofywali się do sąsiedniego domu. Po chwili pojawiły się tam płomienie - obrona przed natarciem. Kawka wytarła twarz rękawem, obejrzała się. Jej piątka... Doliczyła się tylko czterech. Zapytała: "Gdzie Brylant?" Rozejrzeli się. "Kto go widział? No, ktoś go przecież musiał widzieć?" "Na klatce schodowej był?" Wydra potwierdził, że był. "A tu?" Tutaj go już nikt nie widział. Żołnierze Filipa taszczyli worki z piaskiem i układali w oknach. Wołali: "Pomoglibyście, do diabła!" Biegnąc po schodach słyszała za sobą szybkie kroki Bladego. Znaleźli Brylanta natychmiast: leżał na progu z otwartym brzuchem. Raport nr 47 Sobota, 16 września, godz. 23.10 Powstanie trwa. Żołnierze są ogromnie zmęczeni. Coraz częściej powtarzam to zdanie, bo ta walka ciągnie się zbyt długo, zbyt wiele ofiar nas kosztuje. Na Czerniakowie widziano już żołnierzy z praskiego brzegu. Przeprawili się nocą na pontonach. Przywieźli ze sobą broń i amunicję. W nocy znów były sowieckie zrzuty. Zrzuty utrudniły walkę na Żoliborzu. Nieprzyjaciel otrzymał tam trochę broni przeciwpancernej. Skutki: w ciągu ostatnich 3 dni zniszczono tam 24 czołgi, samochody i działa szturmowe. Wieczorem 12 samolotów sowieckich dokonało nalotu na - nasze obiekty na terenie Mokotowa. Istnieje obawa dalszych desantów polskich na tereny nadbrzeżne. "Ef 42" - Kawka, słyszałaś, że podobno ci żołnierze poddali się Niemcom razem z cekaemem, z którego ani razu nie wystrzelili? - Błagam cię, nie powtarzaj wszystkiego, co słyszysz. Ludzie już zupełnie tu ogłupieli. Założę się, że to nieprawda, a tylko jakiś szwabski prowokator... Urwała. Pod ścianą konał Brylant. Chciała go odstawić do tego szpitala w szkole, ale patrzał na nich szeroko otwartymi oczami, w których była prośba, żeby go zostawić. - On wie, co jest - powiedział Blady. - I nie chce do szpitala. Chce z nami. No i teraz leżał pod ścianą i konał, a Kawce zdawało się, że bez pszerwy patrzy na nią tymi ogromnymi oczami. Agat siedział koło niego i spał. Już też był ranny, choć jeszcze do wczoraj kule na Czerniakowie go omijały. Miał czuwać przy Brylancie, sam się zresztą ofiarował po powrocie ze stanowiska, ale widać monotonne granie artylerii i krótki, niedobry oddech Brylanta uśpiły go. Kawka przeszła wolno przez piwnicę, odprowadzona oczami Brylanta, i przysiadła obok Bladego. Ten ciągle jeszcze nie był nawet draśnięty. - Mam sprawę do ciebie - powiedziała. Wydawało się jej, że jej głos rozbrzmiewa na całą piwnicę, chociaż mówiła bardzo cicho. Blady nie odezwał się. Powtórzyła więc: - Mam sprawę do ciebie. A kiedy dalej milczał, mówiła szybko, żeby mieć to już poza sobą: - Wyjdźcie stąd, póki was nie wykatrupią. Antek was przeprowadzi. I spieszcie się, no bo już tylko Antek wie, jak wyjść. Milczał. Oparła głowę o ścianę i przymknęła oczy. Nie pomogło. Czuła ten wzrok Brylanta bez przerwy. Powtarzała sobie: "Muszę się trzymać. Muszę się trzymać". - Szefowo. Poczuła ogromną ulgę, że Blady wreszcie się odezwał. Spojrzała na niego, ale on patrzył ciągle przed siebie, gdzieś na przeciwległą ścianę, za którą był inny świat. - Źle mi się wszystko ułożyło w życiu. Życie przeżyć to nie jest prosta sprawa. Nie lubię, jak ktoś ze mnie robi balona, oszukuje. Nie lubię. Takie już mam przyzwyczajenie. Załatwiam się z takimi. Przez bardzo krótką chwilę sądziła, że Blady wreszcie przystąpił do rozrachunku z nią i chciała zapewnić go, że przecież nigdy go nie oszukiwała, ale w tym samym momencie pojęła, że Blady mówi o czymś zupełnie innym. - No i z nią też się załatwiłem. Może to nie było całkiem w porządku. Ale i ona też nie była w porządku. Przykazałem: jakby co - stań, spójrz w oczy, powiedz. Nic nie powiedziała. No a ja... mam takie przyzwyczajenie, że nie lubię. Taka była... jak żadna inna. Co z tego, jak nie fair. W grze musi być fair. Inaczej nie ma gry, szefowo. - No? - Nie miałem racji. Życie to wielka rzecz. Szefowo... - Co takiego? - My nigdzie nie pójdziemy. - W porządku. Agat spał. Śniła mu się matka. Drobna i jasna. Trzymała w rękach jego karabin, ręce miała małe i słabe. Patrzyła na ten karabin ze zdumieniem jak na coś obcego, dziwnego i nieznanego, a potem przeniosła oczy na syna i zobaczyła w jego rękach taki sam karabin. Duży i czarny. I powiedziała: "Synku, ja się tego boję". Obudził się. Przygrywka artylerii nie milkła, była blisko, coraz bliżej. Z każdą chwilą, z każdym domem - bliżej. Przygrywce towarzyszył akompaniament niski, basowy, jego tony przenosiła im rzeka, pozbawiona już mostów; koło niego konał Brylant. Żył jeszcze, bo jego oczy, wielkie i ciemne, utkwione były bez przerwy w Kawce. W tej Kawce, która kiedyś zabiła im kumpla, a potem kazała im walczyć, w tej Kawce, która była w partyzantce i nie miała żadnego dziecka. Agat spojrzał na nią, małą, skuloną pod ścianą obok Bladego, z zabandażowaną ręką, pokrwawioną nogą, krótko obciętymi włosami i poczuł do niej nieokreślony żal. Nie umiał go nazwać i nawet nie chciał go nazywać, wiedział tylko, że rośnie w nim z każdą chwilą. Usłyszał obok siebie chrapliwy, nieartykułowany dźwięk. Blady wstał ze swego miejsca i podszedł do Brylanta, a za nim wolno, jakby na wpół rozbudzona - podeszła Kawka. I chyba o nią głównie Brylantowi chodziło, bo zrobił ruch palcami, jakby chciał, żeby się pochyliła. Poruszył wargami z wysiłkiem, jakby mówił coś bardzo ważnego, ale nikt go już nie potrafił zrozumieć. Raport nr 48 Niedziela, 17 września, godz. 22.40 Powstanie trwa. Przez całą niemal ubiegłą noc trwały zrzuty z samolotów sowieckich. Artyleria sowiecka i lotnictwo ostrzeliwują rejony miasta zajmowane przez nas. Na Czerniakowie podobno wylądował baon wojsk nieprzyjaciela z Pragi. Faktem jest, że odcinek ten jeszcze się broni, choć na terenie coraz mniejszym. Na innych odcinkach zanotowano pewne postępy. "Ef 42" Samoloty leciały sześcioma kluczami po dwanaście maszyn. Z początku był to tylko daleki szum, przechodzący powoli w znajomy warkot. Coraz cięższy, coraz wyraźniejszy sprawiał, że wszyscy wysunęli się z piwnic, patrzyli z nadzieją i niewiarą, by w chwili, kiedy z tej zasnuwającej niebo huczącej chmury wyłoniły się wyraźne sylwetki latających fortec, wybuchnąć zbiorowym okrzykiem: "Desant! Brygada spadochronowa!" Samoloty leciały dostojnie po zadymionym niebie, nad tlącym się pogorzeliskiem, a ludzie najpierw podnosili głowy, a potem zaczęli wbiegać na ocalałe jeszcze schody, na trzymające się jeszcze piętra, aby być bliżej, aby choć trochę zmniejszyć tę odległość między sobą tu, na dole, a nimi. Jeremi wyciągnął z torby kasetę, popatrzył chwilę na nią, a potem schował z powrotem. - Ostatnia. Halina nie usłyszała. Stała, wgapiona w niebo, w te żelazne klucze, z półotwartymi ustami i z wyrazem nieprawdopodobnego zachwytu na twarzy. - Mam już ostatnią taśmę - krzyknął jej do ucha. - Spełnią się teraz twoje marzenia. Wezmę do ręki karabin. Widzisz, ile ich przyleciało, żeby go dla mnie zrzucić? Istotnie, spod kadłubów wysypały się czarne plamki, a potem wolniutko zaczęły opadać w dół, kołysząc się na parasolach spadochronów. Ktoś powiedział z wyraźnym zawodem w głosie: - To nie desant, to zasobniki! Ludzi nie widać. Samoloty leciały pięknymi kluczami, prezentując wspaniałe wyszkolenie. Wiatr grał w spadochronach z zasobnikami, płynęły powolnie, tanecznie, rozkołysane i nie wybierające miejsca przeznaczenia. Jeremi w pewnej chwili poczuł, że Halina ściska jego rękę, ściska ją coraz mocniej, aż do bólu, ciągle jeszcze wpatrując się w niebo, w te klucze, w tę paradę. Zachwyt powoli znikał z jej twarzy. Spadochrony znosiły zasobniki daleko poza linię powstańczej obrony. Z każdą minutą widać było coraz wyraźniej, jak niewiele z nich ma szanse opaść na stanowiska powstańców. Uścisk jej ręki stał się jeszcze mocniejszy. Jeremi spojrzał na nią i przestraszył się, że zacznie płakać. Nigdy jeszcze nie widział jej płaczącej i stwierdził, że zupełnie nie wiedziałby, co ma w takim przypadku zrobić. Nerwowo więc zaczął powtarzać: "Tylko nie płacz, proszę cię, nie płacz, nie mam żadnej chusteczki, w ogóle nic takiego, co mógłbym ci dać; nie ma czego płakać". Powiedziała tylko załamującym się głosem: "Przecież ja nie płaczę". Przykucnęła na piętach z głową nisko opuszczoną, za wszelką cenę starając się powstrzymać narastające zawilgocenie w kącikach oczu. Samolotom przyglądał się też mały dzieciak Kawki. Puścił spódnicę Józiowej i wybiegł na ulicę, a potem, tak jak wszyscy, wdrapywał się na ruiny coraz wyżej i wyżej, aby lepiej zobaczyć tę powietrzną paradę. Mały chłopiec, porażony strachem, nagle z tego strachu wyzwolony, stał, zapomniał na chwilę o wszystkich, nawet o Kawce, na którą ciągle wytrwale czekał, bo tylko przy niej czuł się bezpiecznie. Bo to właśnie ona kiedyś położyła rękę na jego głowie: na kędzierzawej głowie żydowskiego zaszczutego dziecka... A teraz na chwilę zapomniał nawet o niej, zapatrzony w dziwne widowisko, doskonale widoczne z tych ruin, na które się wdrapał. Zafascynowany nie zobaczył ludzi w poszarpanych, zielonych mundurach, którzy weszli tu także i stanęli za nim. - Halina, nie widziałaś małego? Józiowa zadała to pytanie już niemal po raz setny. Pytała ciągle i każdego. Nikt nie widział, każdy przyglądał się samolotom, każdy wpatrywał się z uporem w niebo, każdy odprowadzał wzrokiem odpływające zasobniki. Nikt nie zwracał uwagi na to, gdzie podziewa się małe żydowskie, przygarnięte przez Kawkę dziecko. "Niech się pani nie denerwuje, pani Józiowa, znajdzie się, co mogło mu się stać?" Wszyscy tak jej mówili, ale czas uciekał, a dziecko nie wracało. Więc krążyła coraz szybciej, coraz bardziej niespokojna, szukała, biegała, ciężka, zasapana. Bez skutku. Potem zaczęli szukać inni. Także bez skutku. Raport nr 49 Poniedziałek, 18 września, godz. 23.10 Powstanie trwa. Dzisiaj nad Warszawę nadleciało około 70 samolotów amerykańskich, które dokonały zrzutów. Na szczęście większość z nich wiatr zniósł na nasze stanowiska, niemniej nieprzyjaciel trochę broni znów otrzymał. Poprzedniej nocy krążyły samoloty sowieckie, prawdziwe "Nervensage", jak nazywają je nasi żołnierze, również dokonujące zrzutów. Otrzymałem meldunek, że w czasie walk, poczynając od 1 sierpnia do dziś, zginęło w Warszawie ok. 9 tysięcy naszych żołnierzy. Są to straty odpowiadające stratom frontowym, zadanym przez wielkie jednostki regularnej armii. Z meldunku wynika dalej, że siła bojowa użytych w Warszawie oddziałów jest już na wyczerpaniu. Dowództwo nasze zwróciło się do dowództwa oddziałów powstańczych, walczących na Żoliborzu, z propozycją kapitulacji. O wyniku natychmiast powiadomię. "Ef 42" Niemcy siedzieli długim szeregiem wzdłuż ściany. Niektórzy mieli pospuszczane głowy, inni patrzyli tępo, szklanym, niezbyt przytomnym wzrokiem przed siebie. Część była bez butów. Kawka szła, wpatrując się w nich ze zdumieniem, przyglądając się ich czystym, dobrym mundurom i martwym, zrezygnowanym twarzom. - Poddali mi się - powiedział Filip. - Przyszli z białą flagą, no więc musiałem ich wziąć do niewoli. I co teraz mam z nimi zrobić? Chciałbym, żeby mi ktoś powiedział, co ja mam teraz, do cholery, z nimi zrobić?! - Oni by nie mieli wątpliwości. - Oni... Oni nie, ale człowiek ma. Odciągnął ją na bok. Powiedział cicho: - Oni się pomylili. To karna kompania. Tacy różni, co to nie chcieli iść na wschodni front, kombinowali jakieś zwolnienia, podrabiali jakieś dokumenty... Powiedzieli im, że albo kara śmierci za dezercję, albo rehabilitacja tu, w Warszawie. Przyszli, ale postanowili się poddać. Tylko się pomylili, chcieli się poddać nie nam, a wojskom tamtym, zza Wisły. No i co ja teraz mam zrobić? - odciągnął ją jeszcze dalej. - Słyszałaś, że mamy się przeprawić na tamtą stronę? Kiwnęła głową. - Przecież nie będę ich tam ze sobą taszczył! Po prostu tu ich się zostawi, co? - Niemcy rozwalą ich, jak przyjdą. - Już ja się o to nie będę martwił! - wybuchnął. - Niech sobie radzą, jak chcą. Kiwnęła głową. Wyszli na rozgrzane, duszne ulice. Wielki piec. Kawka powiedziała: - Poleć do Ani, niech dopilnuje, żeby wzięli Stefa. Podobno ranni mają być przewożeni najpierw. Poleciał, Kawka wróciła do swoich. W ruinach panował popłoch. Cywile stali gotowi do wyjścia, nie chcieli zgodzić się na zatrzymanie. "Wy pójdziecie, a nas zostawicie Niemcom na pastwę." Roman zakrył sobie oczy ręką: znowu to samo, powtarza się Starówka, ten sam strach, to kurczowe trzymanie się ich, to tłumaczenie, że najpierw ranni, potem żołnierze, a dopiero potem... "A jak pontonów dla nas nie wystarczy? Wpław mamy płynąć?" Płacz. Krzyki. Przepychania. I rozkaz: "Nie skupiać się, wychodzić pojedynczo, najpierw żołnierze". No więc wychodzili długim szeregiem. Wyszedł wreszcie Agat, za nim czterech, którzy zostali, Kawka i na końcu Roman. Pod nogami tliła się ziemia, a nad nią snuły się dymy, układające się w fantazyjne postacie, abstrakcyjne obrazy, czasem unosiły się w górę, jakby odsuwała się kurtyna, ukazując poszarpaną ludzką postać, potem kurtyna opadała, by znów za chwilę wstydliwie odkryć ziemskie tajemnice, wszystko dygotało, było w wiecznym ruchu, mieszało się ze sobą, nie wiadomo było, gdzie jest ziemia, a gdzie zaczynają się dymy, nie wiadomo było, czy bogata w kształtach figura to wypalona ruina czy ściana, opleciona jeszcze ogniem, czy tylko podczerwieniony, pełen wyobraźni dym. Krok za krokiem posuwali się w stronę Wisły, przyczajali w wyrwach, przypadali w rowach, skokami przebiegali po zasłanych gruzem ulicach. Agat zobaczył nagle przed sobą jakieś stojące postacie. Zamarł, przywarł do ziemi: Usłyszał za sobą przyduszony oddech Bladego. Uniósł głowę, gdzieś z boku przeleciało białe światło reflektora: Zgasło. Postacie stały ciągle nieruchomo, wyniosłe, potężne. Leżeli, niezdolni do najmniejszego ruchu... Znowu przeleciał reflektor i zgasł. Żołnierz przed Agatem zdecydował się: poderwał się, skoczył, zniknął w dymach. Nikt nie strzelał. Postacie nie drgnęły. Przeleciał znowu reflektor. Tym razem snop światła przesunął się i po gipsowych figurach, zdjętych z kościelnych postumentów. Agat powiedział do siebie: "Mój Boże. Drogi Boże", i skoczył. Przebiegł między figurami, wpadł do hali jakichś warsztatów, na podwórze i wreszcie do bramy. Już tam byli wszyscy, już ustawiali ich wzdłuż muru, już tylko niewielka przestrzeń dzieliła ich od rzeki, od której chwilami dobiegał chłodny powiew niby oddech życia. Stali obok siebie bez słowa, zapatrzeni w linię Wisły i w niedaleki - daleki brzeg, gdzie ocalenie, gdzie się już wszystko przewaliło; dwa brzegi, dzielące dwa światy i czekanie, czekanie... Czy przypłyną? Nie przypłynęli. I znowu został ostatni ratunek: kanały, i nieprzytomne oczy Ani, pytające: "Weźmiecie mnie tam ze Stefem?" i odwracające się wszystkie oczy, bo Stef był ciężko chory, bardzo poparzony i kanały nie były dla niego drogą do życia. Więc oni zawrócili i odeszli długim, pochylonym wężem, aby przejść kanałami na Mokotów, a ona zarzuciła go sobie na plecy i powlokła się nad sam brzeg. Położyła go na chłodnej, wilgotnej ziemi i Stef poruszył wargami, jakby chciał powiedzieć, że mu jest dobrze. Skuliła się obok niego i patrzyła na ten drugi, daleki brzeg... Rzeka była ciemna i nieprzyjazna, i bardzo szeroka, prąd niósł jakieś belki, jakieś kształty, które trudno było rozróżnić. Ania siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę, wpatrzona w ciemność, w wiślane fale i w drugi brzeg. Siedziała może godzinę, może więcej, aż w końcu jej ciało ogarnął chłód. Powiedziała: "Zaraz tu wrócę", chociaż była pewna, że tego nie usłyszał. Odeszła i wróciła, taszcząc na plecach coś równie ciężkiego jak Stef. Były to wprawdzie nadpalone, ale całe jeszcze drewniane drzwi. Położyła je obok Stefa, wciągnęła go na te drzwi. Zdjęła jego pasek, swój, ściągnęła skarpety, podarła koszulę. Zrobiła długi, powiązany supłami powróz. Przywiązała Stefa do drzwi. Mocno. Robiła to wszystko wolno, dokładnie, w jakimś absolutnym zapamiętaniu; nie było wkoło nic, ani artylerii, ani Niemców, ani ostrzału, ani reflektorów, a w każdym razie nic z tego do niej nie docierało. Wiedziała tylko, że ma się przeprawić na tamten brzeg, bo tam jest ocalenie. Pociągnęła drzwi. Zaparły się i nie chciały ruszyć. Zaparła się więc i ona. Szarpnęła, ciągnęła, pokrwawiła sobie palce, poobijała kolana. Dociągnęła. Tratwa rozbitków plusnęła o wodę. Odepchnęła ją, dogoniła. Uczepiona rękami pchała ją płynąc do życia. Było prawie południe następnego dnia, kiedy przechodząca trójka ludzi zauważyła jakiś kształt leżący w nadbrzeżnych krzakach. Zbliżyli się. Powiedzieli: "Jezu, jakieś dzieci na tratwie", ale kiedy podeszli jeszcze bliżej, poprawili się: "To nie dzieci. To żołnierze, z powstańczej Warszawy ". Raport nr 50 Wtorek, 19 września, godz. 22.40 Powstanie trwa. Z Żoliborza na naszą propozycję kapitulacji przyszła odpowiedź, której fragment zacytuję. Adresowana do von dem Bacha: "Ze swej strony proponuję panu złożenie broni i przejście na naszą stronę. Zapewniam pana, że wszyscy żołnierze Wehrmachtu będą traktowani w myśl zasad międzynarodowej konwencji genewskiej, a nie mordowani, jak to czynią Niemcy". Według meldunków, jakie otrzymuję, w dzielnicy tej walki są bardzo ciężkie. Co prawda nie przypominam sobie Łatwych. Dziś wieczorem pod osłoną artylerii i lotnictwa dwa bataliony wojsk nieprzyjaciela przekroczyły Wisłę na odcinku między mostem Poniatowskiego a mostem kolejowym. Silne nasze natarcie udaremniło połączenie się tych baonów z grupą walczącą na Czerniakowie. Nie można było dzisiaj przeprowadzać bombardowania Śródmieścia, zbyt silna osłona lotnictwa sowieckiego. W zamian za to silniejsze było ostrzeliwanie artyleryjskie. Szczególnie w rejonie Marszałkowskiej, Piusa, Polnej, Chopina. "Ef 42" - Sądzę jednak że powinna pani stąd wyjechać - powiedział Manfred Köhler. - Sprawa jest poważna, zaczynamy ewakuować urzędy. Jest najwyższy czas, aby pani stąd wyjechała. Rudi miał dyżur. Wyszli razem i Rudi powiedział: - Nie mogę jej wytłumaczyć, żeby wyjechała. Potrafi być uparta jak nikt. Manfred Köhler nie podjął tematu i Rudi rzucił w przestrzeń: - Może ktoś by ją do tego namówił? Może obcemu uwierzyłaby łatwiej? Dlatego właśnie Manfred Köhler zadzwonił do niej, a ona poprosiła, żeby przyszedł. - Proszę - powiedziała. - Niech pan przyjdzie. Jestem sama. Köhler: - Wiem, że pani jest sama. I Hilda natychmiast: - Proszę, niech pan przyjdzie. Przyszedł więc i teraz siedzieli obok siebie w tym dużym pustym mieszkaniu i Hilda skarżyła się, że jest ono zawsze puste, niezależnie od tego, czy ktoś w nim jest, czy nie. Mówiła wiele, jakby tym nadmiarem słów chciała zabić pustkę mieszkania, na którą ciągle się uskarżała. Tłumaczyła, że coś się w jej życiu ułożyło nie tak, jak powinno, że ma żal do męża, że nie potrafił jej obronić przed przyjazdem tutaj. Od tego miasta, a właściwie od podróży tutaj wszystko złe się zaczęło. "Gdybyśmy tu nie przyjechali, nie znałabym nic, nie wiedziałabym nic. Niech mi pan powie, dlaczego zabijacie dzieci?" Wstał, podszedł do okna, zapalił papierosa. Pomyślała, że mogła przewidzieć ten jego gest. Zawsze w takich sytuacjach wstawali, odchodzili, zapalali papierosa, niektórzy jeszcze mówili, że wojna ma swoje prawa. Ten chociaż nie powiedział nic. Domyślała się, że wojna ma swoje prawa. Te prawa, jakiekolwiek by były - jej nie odpowiadały. Śmierć - czyjakolwiek by była - jej nie odpowiadała. Chciała żyć w innym świecie, a lata spędzone w Warszawie przykuły ją jednak do tego właśnie świata. - Wyjedzie pani? - Uważa pan, że jest to konieczne? - Absolutnie. Wyjechać. Do pustego mieszkania w Berlinie. Gdziekolwiek. Wszystkie mieszkania będą już zawsze puste. W każdym mieście i w każdym zakątku świata. Spojrzała na Manfreda, na jego jasne włosy, przystojną twarz, na której czasem zjawiał się miękki, łagodny wyraz, poprosiła: "Niech pan zagra". Lubił grać. Kochał ten świat dźwięków, tonów, melodii zaklętych, jakby w nich w pełni odnajdywał to wszystko, czego nie można było znaleźć gdzie indziej. Siedziała na tapczanie skulona, zasłuchana, zapatrzona w głąb siebie, w uczucia, których nie potrafiła podzielić i - uporządkować. I ogarniało ją zniechęcenie coraz większe, coraz silniejsze, myślała, że to wszystko było po prostu jakąś wielką pomyłką, że Herman von Leiden przyjechał tutaj sam, a ona została, tak jak powinna była zostać w Berlinie. I teraz Manfred Köhler powiedział, że powinna wyjechać, choć przecież wcale tu nie przyjeżdżała. Przestał grać, podszedł do niej i pochylił się: - Lepiej? Nie odpowiedziała. Przyglądała się jego ładnej twarzy, na której teraz właśnie zjawiła się ta miękkość. Powtórzył: - Lepiej? Odpowiedziała: - Jeszcze nie. Więc pochylił się niżej i jeszcze niżej, i już nie zadawał więcej pytań, a ona leżała obok niego i myślała, że mieszkanie jest znowu puste. Powiedziała wreszcie: - Ma pan rację. Najwyższy czas, żebym stąd wreszcie wyjechała. Nienawidzę tego miasta, boli mnie każda myśl o nim. Dlatego też, kiedy Manfred Köhler poszedł na Szucha i spotkał na schodach Rudiego Lorenza, mógł mu z czystym sumieniem zameldować: - Udało mi się namówić panią von Leiden na wyjazd! Rudi na tyle dobrze znał Hildę, że zdawał sobie sprawę, jakie środki musiały zostać zaangażowane, aby zdecydowała się na tak istotną rzecz; przyglądał się Manfredowi zimno z nienawiścią, wpatrzył się w jego oczy, w których pojawił się jakiś szczególny cień melancholii, jakiego nigdy dotąd w oczach Manfreda nie dostrzegł, i nagle doznał olśnienia! Było to tak gwałtowne i tak niespodziewane, że cofnął się o krok i odetchnął głęboko. Wiedział już, dlaczego twarz tajemniczego Węgra wydała mu się znajoma, dlaczego miał nieodparte wrażenie, że gdzieś już tę twarz musiał widzieć. To były te same rysy! Podobieństwo do twarzy Manfreda Köhlera tak wyraźne, że nie sposób się było pomylić. Przypomniała mu się ich pierwsza rozmowa: Hilda na kwadratowym tle dziedzińca i słowa: "To można by namalować". "Pan maluje?" "Nie, ja gram". Oczywiście, teraz wszystko się zgadza. Manfred gra, maluje tamten. I zostawia po sobie szkice, które Manfred znajduje i których się boi. Bardziej niż czegokolwiek. Dlaczego? Tego dnia dowódca AK w Warszawie pisał w rozkazie do swoich żołnierzy: "Dziś stajemy w obliczu zwycięstwa. Dzięki naszej bohaterskiej ofiarności i zaciekłości, karnej wytrwałości Warszawa doczekała się pomocy i odsieczy. Nadchodzi chwila, kiedy zwycięska i bohaterska Armia Czerwona przystępuje do zadania ostatecznego ciosu barbarzyńcom niemieckim". - Na to konto - powiedział Erwin - biorę dwa wiadra, opuszczam was na kilka czy może na kilkanaście godzin, bo dzisiaj wszyscy wpadną na ten pomysł, i idę po wodę. Jak wrócę, proponuję generalne mycie i golenie. - Wszystko w tych dwóch wiadrach? - No, ostatecznie mogę zgodzić się na trzy. Więcej i tak mi nie dadzą. Wziął dwa wiadra, machnął im ręką i poszedł. Przebiegł kilka ulic i ustawił się w kolejce bez końca po wodę. Stali w niej cierpliwie: kobiety, dzieci, staruszki, kilku żołnierzy. Żołnierze w zasadzie mieli wyznaczone godziny nocne, ale dzisiejszy dzień był wyjątkowy. "Stoimy w obliczu zwycięstwa." Erwin postawił kubły i przesunął ręką po dawno już nie mytej, zarośniętej twarzy. Spojrzał na swoje ubranie, postrzępione, pokrwawione, lepkie od brudu, na buty, spadające z nóg. Na co dzień zapominało się o tym może dlatego, że wszyscy tak wyglądali, a może dlatego, że nie było czasu myśleć o takich drobiazgach. Istotne było, że człowiek żył, bo każdy prawie dzień znaczył się czyimś pustym miejscem pod ścianą. O tych, co odeszli, także na co dzień się nie myślało ani nie mówiło. Taka była niepisana umowa, której skrupulatnie przestrzegali. Niedaleko rozerwał się pocisk, przeleciały po jezdni odłamki, kolejka przywarła do muru. Erwin spojrzał tam, skąd leciały pociski, i pomyślał o sprawie, dla której tu przyjechał. I o niej myślał też bardzo rzadko, bo było wiele ważniejszych. "Jeśli uda mi się przeżyć, nadejdzie i na tamto czas". Chwilami przychodziło do głowy, że czas ten marnuje, że mógłby próbować to zrobić już, bo przecież wszystkie papiery tkwiły w kieszeni, starannie opakowane, w celofanowych okładkach. Może mógłby, a może zjawiło się istotnie coś, co go tu zatrzymało, potrzebnie czy niepotrzebnie, kto to może wiedzieć. Czas zawsze rządzi się własnymi prawami i zmienia hierarchię wartości. Raport nr 51 Środa, 20 września, godz. 23.00 Powstanie trwa. Dziś w nocy nie było sowieckich zrzutów. Może już koniec? Nie chce się prawie w to wierzyć. Czerniaków jeszcze się broni, z tym, że broni się właściwie jedna tylko ulica. Koniec miał nastąpić co prawda już kilka dni temu. Byłem ostrożny w przewidywaniach, jak się okazało - słusznie. Tak więc, mimo że jest to już tylko jedna ulica, walka może trwać jeszcze kilkanaście godzin. Rozpoczęła się na szeroką skalę ewakuacja naszych urzędów z Warszawy. Sytuacja jest w dalszym ciągu bardzo poważna. "Ef 42" - Pakuje się - powiedział Rudi Lorenz. Właściwie odczuwał ulgę, że Hilda wyjedzie. Ciążyła mu ta historia. Ciążyło mu spojrzenie Hildy, albo go w ogóle nie dostrzegające, albo przepełnione żalem, pretensją, że jest tylko tym, kim jest. "Żołnierzem", jak kiedyś z goryczą powiedziała. Przypomniał wtedy: "On też był żołnierzem", więc odpowiedziała mu powoli i dokładnie: "Przepraszam. Chciałam powiedzieć, że jesteś żołdakiem". No tak, w tym już była różnica. Zgodziła się wyjechać i to było najlepsze, co w tej sytuacji można było zrobić. - Najwyższy czas - powiedział Heinzelmann. Atmosfera w gmachu na Szucha nie była najlepsza. Czuło się ten nadchodzący nieuchronnie front bez przerwy i we wszystkim. Akompaniował im przy każdej rozmowie, przy posiłkach, nie opuszczał nawet w czasie snu. I zbliżał się. Był tuż. Za rzeką. Tylko za rzeką! Któregoś dnia znajdzie się już po tej stronie i trudno powiedzieć, kiedy to się stanie, dziś, jutro, pojutrze, za tydzień... Ale stanie się. To jedno wiedzieli dobrze, choć wiele o tym nie mówili. Nie wolno było mówić, nie należało mówić. Mogłoby to być poczytane za niewiarę, czy zwycięstwo w tej wojnie będzie na pewno po stronie III Rzeszy. A to jedno przecież musiało być pewne. Jakby sprawy się nie potoczyły, III Rzesza musi wygrać. Przegrywanie nie leży w planach jej wodza. - Najwyższy czas - powtórzył Heinzelmann i dodał: - Zadzwonię do niej. Zadzwonił, ale nikt telefonu nie odbierał. "Może po coś wyszła na chwilę" - powiedział Rudi, ale za godzinę także nikt nie podniósł słuchawki. Po dwóch godzinach Heinzelmann powiedział: "Może telefon się popsuł. Pojadę do niej". Na dźwięk dzwonka nikt nie reagował. Heinzelmann nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. Wszedł. Znajome mieszkanie, w którym tak często bywał. Zawołał: "Hildo!" OdPowiedziało mu milczenie. W pokoju był bałagan, pootwierane szafy, przygotowane walizki: sukienki, pantofle, kosmetyki, pudełka, buteleczki, nawet jakaś książka. Jej widok rozczulił Heinzelmanna, bo książka najmniej pasowała do Hildy. Powtórzył najpierw: "Hildo", potem głośno zapytał sam siebie: "Gdzież ona może być?" Była w drugim pokoju. Leżała na tapczanie, ubrana w lśniącą wieczorową suknię, bajecznie kolorową. Założyła tę suknię po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Heinzelmann pomyślał: "Nareszcie", choć w tym "nareszcie" była i ulga, i żal, że jednak postanowiła zapomnieć. Powiedział: "Hildo, jak pani pięknie wygląda". Nie drgnęła. I nagle ogarnął go strach: pakowanie, jasny dzień, wieczorowa, kolorowa suknia, milczenie, telefon, dzwonek, otwarte drzwi. Obejrzał się. Kartka. Leżała na stole. Nagryzmolona w wyraźnym pośpiechu, jakby od niechcenia. Ot tak, dla porządku. Jedno krótkie, stereotypowe zdanie. Znak, że nikomu nie ma nic do powiedzenia. "Nie winić nikogo." Raport nr 52 Czwartek, 21 września, godz. 22.40 Powstanie trwa. Wśród naszych ludzi obserwuje się narastające coraz bardziej rozprzężenie i załamanie nerwowe. Na Czerniakowie bandy, całkowicie otoczone i odcięte od jakiejkolwiek pomocy, bronią się jeszcze w paru zaledwie domach. Nasi żołnierze, walczący tam, od kilku już dni spodziewali się końca tej równie beznadziejnej co krwawej walki, są doprowadzeni do granic wytrzymałości fizycznej i nerwowej. Front Starego Miasta, a teraz front Czerniakowa są dla nich frontami śmierci. Lotnictwo sowieckie w ciągłej akcji. " Ef 42" - Panie poruczniku, to co? Wygląda tak, jakbyśmy przetrwali. - Nie mów "hop ". - Nie mówię, ale tak jakby. Wrona uśmiechnął się. Do piwnicy wpadła Halina, wręczyła jakiś meldunek Andrzejowi i już jej nie było. Andrzej przeczytał i zawołał głośno: - Koledzy. Żołnierze. Koniec konspiracji! Przedstawiamy się sobie. Od dziś żadnych pseudonimów, legalne, regularne wojsko... W izbie zrobił się gwar, wołali jeden przez drugiego, że to rzeczywiście chyba koniec walk i że świat uznał ich za wojsko. Michał zapytał: - Panie poruczniku, rwa mać, to będę w końcu wiedział jak pan porucznik się nazywa Wrona? nie zdążył odpowiedzieć, bo od drzwi padło: - Misiek, po zrzuty! "Parkoty" lecą. Michał porwał panterkę, sięgnął po hełm. Wrona zajrzał jeszcze do kuchni, ale nic nie znalazł do jedzenia. - A swoją drogą - myślał głośno - co się mogło stać z tym dzieciakiem Kawki? Przeszli przez piwnice, wydostali się na zewnątrz, a potem po zwałach gruzów wdrapali się na dach jednej z nielicznych niemal w całości zachowanych kamienic. - A wie pan porucznik, że jednemu kumplowi na dachu łeb urwało? - Wypluj to! - Jak ma urwać, to i tak urwie. Panie poruczniku, a pan to naprawdę chce się z tą Haliną żenić? - A ty byś wolał, żeby nie? - Jej to chyba ten Węgier wpadł w oko... - Chcesz w łeb?! - A dlaczego on właściwie jest Węgier? - A dlaczego ty jesteś Polak? Michał podniósł na Wronę oczy pełne bezgranicznego zdumienia. - Pan o takie rzeczy pyta? Z oddali niosło się terkotliwe warkotanie kukuruźnika. Umilkli. Zastanowili się, jakie dziś będą zrzuty. Były noce tłuste i noce chude: czasem z nieba leciała amunicja, innym razem spadała tylko żywność. Michał nie mógł długo usiedzieć w milczeniu i bez ruchu, wstał więc i przeleciał na skraj dachu. Wrona wysyczał: - Przestań się kręcić, gnojku, Niemcy nam siedzą prawie na karku. - Panie poruczniku, przecież jak im nerwy piłuje ten warkot, to myśli pan, że nas usłyszą? - I po chwili: - Że też to zrzucają bez spadochronów... - Bo to przecież ma dwa kroki do ziemi. - Aż się rozpieprza. - Zawsze coś da się zebrać do kupy. Samoloty nadleciały, niewielkie, śmieszne, bezkarne. Paczki oderwały się i poleciały w dół. Pacnęło. Samoloty zrobiły kółko, zawróciły i znowu oderwały się paczki. Dwie spadły już na stanowiska niemieckie. Michał wstał i badał dokładnie odległość. Powiedział: "Za blisko", a Wrona: "Nie wygłupiaj się". Zbiegli na dół, chłopcy zbierali już zrzuty - było trochę broni, trochę żywności. "Cholera - ktoś zaklął - tamte gruchnęły zdrowo, na pewno były z amunicją." Michał poprawił panterkę i głuchy na ostrzeżenia Wrony wdrapał się na zaporę z płyt chodnikowych. Było dość cicho. W ciągu ostatnich dwu dni artyleria niemiecka przycichła, jakby zmęczona i zniechęcona beznadziejnością tej walki, która tak znikome rezultaty przynosiła. Pracowała jakby już tylko z poczucia obowiązku. Michał rozejrzał się ze wzrastającą nadzieją, że go nie dojrzą. Była noc, rozświetlona wprawdzie pożarami, ale w tym rejonie raczej dogorywały. Znów obciągnął panterkę, poprawił hełm, wyraźnie za duży, i nagle pomyślał, że diabli nadali paczki z bronią. "Nie pójdę - postanowił - zwyczajnie nie pójdę. Chodziłem tyle razy. Niech dzisiaj ktoś inny." Gasnące pożary, przyciszona kanonada, noc, która przecież trochę chroni, więc dlaczego człowiek tak się boi... Nie sposób wyzbyć się tego strachu. Wchodzi czubkami palców, przenika całe ciało i zostaje w gardle. Żeby wylazło, ale nie: zostaje i dławi. Obrzydliwość! Przecież to nie pierwszy raz - nie ma rady, trzeba iść - może to zresztą już ostatni raz? Może wreszcie ta cała zabawa się skończy? Tak po prawdzie, to już trudno wytrzymać, mogłoby się to skończyć... Skoczył. Przywarował. Cisza. Nie zauważyli. Zaczął się czołgać; co jak co, ale czołganie to była jego specjalność. Jest zrzut, w rozsypce, jak zwykle, ale zbierać jest co. Nie można narzekać. Ogarnął ramionami, ile zdołał objąć, i wyprostował się. Rozegrały się jak na komendę, pluły z jazgotem, wściekłością, szaleństwem i nienawiścią. Wrona zakrył oczy. A potem, kiedy się uspokoiło, wlazł na chodnikową zaporę. Ktoś zapytał: "Pan porucznik po tę paczkę?" Odwrócił się i powiedział spokojnie: "W dupie mam paczkę". Nie przyczajał się, nie skakał, zszedł z tej sterty płyt powoli, jakby mu nic nie groziło, i podszedł do Michała. Wziął go na ręce i zawrócił ku swoim. Za nim rozległ się jakiś nieprzyjemny jazgot, przez chwilę miał wrażenie, że go ktoś czymś uderzył, ale nie zastanawiał się nad tym, bo Michał był coraz cięższy i nierówności terenu coraz większe. Po cholerę ustawiali tę górę płyt, na którą nie sposób się wdrapać z tym chłopcem w ramionach... Ktoś go wreszcie wyciągnął, ktoś zapytał, czy Michał żyje, ale Wrona wzruszył tylko ramionami. Żeby taki dzieciak był tak ciężki! Głowa leciała mu w dół, a z szeroko rozwartych oczu patrzyło zdziwienie, że to już koniec... Wrona szedł po wypalonych, niemal cmentarnych ulicach, z coraz większym trudem dźwigając to wychudłe dziecko, szedł wolno, zostawiając za sobą niczym nitkę Ariadny ciemny ślad. Po twarzy płynęło mu coś mokrego, spływało do ust, słone i paskudne. Głowa Michała wciąż leciała w dół. Wrona powiedział: "Trzymajże się jakoś, do diabła!", ale Michał nie usłyszał, bo nigdy nie chciał słuchać. Raport nr 53 Piątek, 22 września, godz. 23.00 Powstanie trwa. Czerniaków broni się w dalszym ciągu. Zdaje się tam już jeden budynek. Nie wiem, czy to jest możliwe, ale tu wszystko wydaje się możliwe. Artyleria sowiecka ostrzeliwuje nasze pozycje. Samoloty sowieckie w dalszym ciągu uniemożliwiają nam bombardowanie. Na innych odcinkach w zasadzie bez zmian. "Ef 42" Pochowali Michała w pobliżu Atlety. Wrona leżał, nieprzytomny. Kiedy przyszedł w nocy, prawie wszyscy już spali. Nie spał tylko, jak zwykle, Andrzej, nie spał również siwy doktor w binoklach, który ciągle jeszcze nie mógł pogodzić się z prowadzeniem szpitala w tak prymitywnych warunkach, bez najprostszych nawet leków czy narzędzi. Wrona wyrósł nagle przed nim i powiedział: "Niech pan się nim zajmie". Tamten odpowiedział: "Panem trzeba się zająć, jemu i tak nic nie pomoże". Wrona spojrzał na niego z nienawiścią i krzyknął: "Andrzej, do diabła, zajmij się Miśkiem, ten człowiek na niczym się nie zna". No więc Andrzej zabrał mu chłopca z rąk, a Wrona osunął się na ziemię. Był kompletnie wykrwawiony. Pochowali więc Michała bez Wrony, a za to z księdzem. Tym samym, który dawał Jankowi ślub i którego Andrzej spotkał poprzedniego dnia na barykadzie. - To jak to? - zapytał wówczas. - Jak właściwie to wszystko pogodzić? Od kiedy to zabijanie ma być błogosławione? Ksiądz odłożył na chwilę karabin, jego chuda twarz zdawała się wyciągać jeszcze bardziej. - Przychodziły do mnie dzieci - mówił wolno i z wahaniem. - Rozmawialiśmy, śpiewaliśmy, czas schodził i śpiew zagłuszał strzały. Wszystkie zginęły. A ja... - A ksiądz akurat wtedy wyszedł. - Pan to zna? Andrzej nie odpowiedział. Tylko kiedy wykopali już dół, poszedł znowu na barykadę. Powiedział, że jeszcze jedno takie powstańcze dziecko zginęło. "Ja tu księdza zastąpię, niech ksiądz tam pójdzie, może modlitwa księdza co pomoże, jeśli w ogóle cokolwiek na tym świecie w czymkolwiek może pomóc." Pochowali Michała. Ksiądz odmówił modlitwę. Powtarzali ją za nim. Klęczeli przy tym grobie jeszcze długo, dłużej niż zwykle, dłużej niż przy innych. A kiedy kładli na nim hełm - rozległ się krzyk Wrony. Donośny, bardzo wyraźny: - Misiek! Mi-siek! Raport nr 54 Sobota, 23 września, godz. 21.10 Powstanie trwa. W południowym kotle nad Wisłą, czyli na Czerniakowie, złamany wreszcie został ostatni opór powstańców, którzy walczyli do ostatniego naboju. Dosłownie. Użyci w tym miejscu nasi żołnierze dokonali wyjątkowego wyczynu w 8-dniowej walce w najcięższych warunkach (nieprzerwany ogień flankujący artylerii, granatników, naloty bombowe). Sam bój o ostatni dom trwał 24 godziny... Wszyscy ranni, zgodnie z zaleceniem, zostali zlikwidowani. Otrzymałem meldunek, że od początku powstania do 20 bm. straciliśmy w Warszawie 272 czołgi i samochody pancerne. "Ef 42" Obudził ich głos dobrze znany. Zmieszany huk artylerii, krów, granatników, Grubych Bert, samolotów. Agat pomyślał: "Tak niewiele nam dali wytchnienia". Wrócili tu przecież dopiero przedwczoraj. Z gruzów Czerniakowa kanałami znów na Mokotów. Znów jakby w inny świat. Świat całych domów i żywych ludzi, świat, w którym można się było umyć i usnąć. Ale nie na długo. Agat słyszał obok siebie biegające kroki, słyszał nawoływania, ale nie chciało mu się otworzyć oczu. Nie chciało mu się wstać, wyciągać ręki po karabin, już nie chciało mu się iść, nie chciało mu się strzelać. Najpierw Wola, potem Starówka, Powiśle, Czerniaków... Teraz przyszła kolej na Mokotów. Dzielnica zginie. Dobrze, ale on nie chciał ginąć. To jedno było w nim pewne, prawdziwe i przesłaniające wszystko inne. Nie chciał ginąć: za żadną sprawę, za żadną cenę. Słyszał, że ktoś go wołał. Może sobie wołać do woli! Nie będą przecież na niego czekać. Są na to zbyt pilni, zbyt zgadujący Kawkowe myśli. Wystarczy, że zjawi się w niej cień jakiegoś żądania, a oni już, natychmiast, na wyścigi... Banda głupców. Pusto. Wstał i roześmiał się do siebie. Śmiał się cicho i niepowstrzymanie. Wszedł do pokoju, otworzył szafę: cztery garnitury, wybierać, przebierać. Cywil od stóp do głów. Niech diabli porwą wszystkie karabiny! Domem zatrzęsło, ze ścian posypał się tynk. Agat przestał się śmiać, zaczął się spieszyć. Wybrał najgorszy, najbardziej znoszony. Zrzucił z siebie niemieckie szmaty, ohydne, śmierdzące i włożył ubranie. Trochę za duże. Nie szkodzi, nikt się temu dziwić nie będzie, najwyżej będą się dziwić, że całe i czyste. Też nie szkodzi. Znowu zatrzęsło. Skądś dobiegł krzyk: "Pali się!" Wszystko to znał. Doskonale. Na pamięć. Ale dość, dość tego dobrego. Będzie cywilem. Zwyczajnym, jak tysiące innych. Spadł żyrandol, stół przejechał pod ścianę. Gdzieś z ulicy: "Jezu, moje dziecko". Zbiegł na parter, wyskoczył przez okno do ogródka. Zza parkanu na klomb z różami wleciało miękko kilka odłamków. Przesunął się wzdłuż muru. Po przeciwnej stronie ulicy zasyczały płomienie. Przebiegł przez wyrwę w płocie, przez chodnik, wpadł do bramy. Jeszcze za blisko. Tu jeszcze mogą go znać, pamiętać. Trzeba dalej. Oddychał szybko, nierówno. Czegoś mu brakowało. Miał puste ręce. Karabin został w szafie, razem z niemieckimi szmatami. Jeszcze dwie, trzy bramy dalej. Walą. Głupio bez tego karabinu. Trzeba zejść, nie poznają, ubranie przecież zmienia. Każdy się boi, nikt na nikogo nie patrzy. Patrzy w ściany, czy nie pękają, w sufit, czy nie leci na głowę. Zbiegł. Ciasno. Duszno. Pełno. Płaczliwie. Modlitewnie. Oparł się o ścianę. Warkot zbliża się, nadchodzi. Jest chyba tuż. Nie, jeszcze nie, wybuch jest blisko, ale jeszcze nie tu. Bliżej, teraz. Przeleciały. Przeleciały. Nie, znowu nadlatują. Pewnie nowe. A może zrobiły kółko. Pić. Suche wargi. Strasznie dużo czasu. Co tu robić? Ludzie się modlą, dzieci grają w sznurki. Dzieci nie rozumieją. Nie mógłbym grać w sznurki. Co tu robić? Rany Boskie, to chyba obok. Więc teraz... Nie, przeleciały. Co z tego. Za chwilę wrócą znowu. "Wszystkich Cywilnych też?" "A czy to dla nich różnica? Może czasem, jak się na jakichś wyjątkowych trafi. Ale normalnie..." "Dla nich to, wie pani, bezpieczny Polak to nieżywy Polak." Wybuch: tynk, ciemno, kurz, krzyki, płacz. Agat osunął się po ścianie. Skulił się, położył głowę na kolanach. Spać. Nie zaśnie. Nigdy chyba już nie zaśnie. W ogóle już nigdy nic. Pułapka. W mundurze czy bez munduru. Wybuch. Kurz. Ktoś się przewraca. Ktoś krzyczy. Nie, nie, nie można tak siedzieć i czekać. Coś trzeba robić. Lecą. Nisko. Chyba tuż nad dachami. Krzyki, płacz i "Serdeczna matko, opiekunko ludzi..." Wybuch. Jeden, drugi, trzeci. "Niech cię płacz sierot..." Rumor cegieł. "Zasypuje nas! Zasypuje nas!" "Do litości wzbudzi..." Zerwał się, wybiegł na schody. Były pełne gruzu. Samoloty wracały ciężkie, jęczące. Ktoś za nim wybiegł i czyjeś ręce pociągnęły go z powrotem. Znów duszno, ciemno. Nie myśleć, nie myśleć, czekać. Nie można tak czekać! Coś trzeba robić! Co ja najlepszego zrobiłem? Tam chociaż nie ma czasu, a tu pułapka. Nie ma wyjścia z pułapki. A jeśli kanały? Cywilów nie puszczą. Co ja najlepszego zrobiłem? No więc najwyżej. Najwyżej wejdą Niemcy. Niemcy? Nigdy. Niemcy i bez broni? Wybuchy oddaliły się, przycichły. Przygotowanie artyleryjskie załatwione, teraz ruszy piechota. Będą odpierać. Bez niego. Trochę głupio. Trudno, stało się. Nie miał siły wstać. Nogi mu osłabły, mięśnie miał wiotkie, jak po długim, wyczerpującym pływaniu. A może trzeba było przez Wisłę? Strzelali. Walili do tej rzeki, że chyba wszystkie ryby wytłukli. Pomyślał: "A co będę jadł?" Za godzinę, dwie przyjdzie znowu takie ogniowe natarcie i znowu ta piwnica. I czekanie: zasypie czy nie zasypie. Może lepiej od kuli? To zależy, gdzie trafi. Co to zresztą można wiedzieć. Co ja mam robić? Co ja zrobiłem? Dlaczego się tak przestraszyłem? Tchórz. No więc dobrze, tchórz. Każdy się boi. Mam prawo do własnego strachu i mam prawo do życia. Może się przydam. Bardziej niż na barykadzie. Wszystko jedno. Nie tak się liczy. Liczenie tu jest specjalne, tak jak ta warszawska wojna jest zupełnie specjalna. Co robić? Raport nr 55 Niedziela, 24 września, godz. 22.00 Powstanie trwa. Zacięta walka na Mokotowie. Natarcie na Nord-Süd Allee i Odyńca krwawo odparte przez nieprzyjaciela. Sukcesy zanotowano na odcinku południowym i południowo-wschodnim. Opanowaliśmy "Królikarnię", nad wieczorem oddziały nasze podeszły na róg Puławskiej i Woronicza pod gmach szkoły, który jest - jak się wydaje - centralnym punktem obrony nieprzyjaciela. Dochodzi do walki wręcz. Oddziały nieprzyjaciela przechodzą do przeciwnatarcia i wypierają nasze wojska aż do ulicy Ksawerów. Duże straty po obu stronach. "Ef 42" - Słuchajcie, chłopcy. Kończy się jedzenie. Stała przed nimi ciągle jeszcze gruba. Twierdziła, że już tak widać "z przyzwyczajenia". Patrzyła tak, jakby się czuła osobiście winna. Wzięła na siebie odpowiedzialność za ich wyżywienie, a teraz okazywało się, że obowiązku nie wypełni. - No, ale chyba... - powiedział niepewnie Janek - chyba to się już niedługo skończy. Front... - Jakoś tak spokojniej na froncie - bąknął Guzik. - Jak to na froncie. Raz tak, raz siak. - A jedzenie się kończy. Jak by na to nie patrzeć, więcej niż na dwa dni nie będzie. - Dwa dni to świat, pani Józiowa kochana. Jak na dwa dni jest, to co się pani martwi? Guzik roześmiał się. Pogłaskał Józiową po ramieniu i wrócił do szykowania granatów. Wzruszyła z gniewem ramionami i poszła szukać Andrzeja. - Kroi - poinformował Erwin. Kroi tym swoim rzeźnickim nożem, a wasz doktor mdleje. A co się stało? - Jedzenie się kończy. - Na ile jeszcze starczy? - Dwa dni, ani godziny dłużej. I to dlatego - ściszyła głos - że prawie nie daję cywilom. - No, nie... - Niech pan nic nie mówi. Wiem, co robię. Wy jeść musicie, oni mogą spać. Ale za dwa dni koniec. Co wtedy będzie? Co będzie? Czy zdarzy się coś przez te dwa dni?. Czekali tyle czasu. Znowu czekają. - Zobaczymy, pani Józiowa. Będziemy się martwić za dwa dni. Niech pani pomyśli, to powstanie miało w ogóle trwać dwa, trzy, no najwyżej cztery dni. Niech pani da trochę tym naszym cywilom, będziemy się martwić za półtora dnia... Powiedziała jeszcze: "Nie lubię", i potoczyła się do swego zapobiegliwego krzątania. Erwin obejrzał się na Andrzeja, który z ogromnym skupieniem pochylał się nad jakimś rannym. Wyjmował mu odłamek z uda. Wczoraj - rzecz niesłychana - dwie godziny się przespał. W kącie Wanda tuliła się do Janka, coś mu tłumaczyła, o coś go prosiła. Janek kręcił przecząco głową, ale ona nie ustępowała. Pomyślał, że kobiety w tym kraju są uparte i w tym samym momencie spojrzał w stronę drzwi w nadziei, że Halina tu zajrzy. "Ciekawe - pomyślał - czy kiedykolwiek powie mi to: dziękuję" ale zaraz przypomniało mu się, że właściwie wyrównała już tę sprawę i nie ma mu nic do powiedzenia. Wpadł w złość. Podszedł do Wandy i powiedział: - Mąż mężem, ale żołnierz żołnierzem. Niech pani mu da święty spokój! Jak mówi nie, to znaczy, że nie. - Co się pan wtrąca do nie swoich spraw? Usiadł. - Niech się pani nie denerwuje. Gdzie będziecie mieszkać po wojnie? - Gdzie co? - Mieszkać po wojnie? Ożywiła się, poprawiła sukienkę, odrzuciła do tyłu włosy: Rozpoczęła długą opowieść. O swoim rodzinnym mieście - bo ja pochodzę z Łodzi, pewnie pan nie słyszał i nigdy pan tam nie był - o swojej matce, o tym, że nie widziała jej już trzy lata i że matka tak się ucieszy i będzie chować jej dzieci, których ona, Wanda, chce mieć troje... Przypomniał mu się Pralinka czytający list. "Nie wiedziałam, czy mam ci to powiedzieć. Czy będzie ci ciężej, czy lżej..." Ciężej, zawsze ciężej. To tak, jakby wyrwano coś człowiekowi ze środka. Niby żyje, a coś z wewnątrz ma wydarte. I to zranione miejsce nigdy się nie goi, i każde dotknięcie, choćby najbardziej delikatne, powoduje ból. Ciężej. Andrzej odłożył nóż i płukał teraz ręce. Wanda mówiła dalej, nie troszcząc się o to, czy Erwin jej słucha. Janek oparł głowę o ścianę i zasnął. Guzik ciągle szykował granaty. Erwin rozejrzał się: Dużo tych pustych miejsc pod ścianami. Wstał, powiedział: "Tak, ma pani rację", przeszedł między pryczami i pochylił się nad Wroną. Był przytomny, ale się nie odzywał. Leżał i całymi godzinami patrzył w sufit. Teraz też przesunął obojętnymi oczami po Erwinie i utkwił je znowu w cegłach sklepienia. - Nie trzeba ci czego? Wrona lekko potrząsnął głową. To wszystko. Nie chciał nic. Chciał, żeby zostawiono go w spokoju. I to też było wszystko. Erwin wrócił więc do Andrzeja: - Wygrzebie się z tego? - To zależy, co rozumiesz pod słowem "wygrzebie się". Wyżyje. - Jedzenie się kończy. Wytarł ręce. Nic nie powiedział. Właściwie, co tu było do powiedzenia. Halina nie przychodziła. Usiedli. Andrzej wyjął peta, zapalił. Erwin zaciągnął się dymem głęboko. Być może - nigdy nie zdoła zrobić tego, po co tu przyjechał... Być może - po prostu zginą tu z głodu albo będą się musieli poddać... To przykre poddać się po prostu z głodu. Włożył rękę do kieszeni, pod palcami wyczuł gładką okładkę. Powiedział nagle: - Jest w Budapeszcie wzgórze. Lubiłem wieczorem wjeżdżać na nie i patrzeć z góry na miasto. Wyobrażałem sobie czasem, że podchodzi do niego nieprzyjaciel, a ja jestem dowódcą. - I wydawałeś rozkazy. - Bratu. - Masz brata? Erwin wstał, odszedł o krok. Potem odwrócił się. Powiedział: - Miałem. W drzwiach stanęła Halina. Pomyślał: "Musiała się spóźnić, idiotka". Powiedziała w przestrzeń: "Cześć! Co u was?" Zrobił ręką nieokreślony, okrągły ruch, minął ją i wyszedł. Raport nr 56 Poniedziałek, 25 września, godz. 21.50 Powstanie trwa. Natarcie na Mokotów daje rezultaty, jakkolwiek - jak wszystko tutaj - niesłychanie krwawo okupione. Udało się przeciąć obronę nieprzyjaciela na dwie części. Pękły linie obronne w Nord-Süd Allee. Według zgodnej opinii walki nie będą już trwały tu długo. Spodziewany jest odwrót powstańców kanałami. Jeśli się na to zdecydują - znajdą w nich godne przyjęcie. "Ef 42" - Znowu kanały? - A jakiż jest inny ratunek? - A nie za wcześnie? - Taki jest rozkaz. Spojrzeli na siebie, jakby sprawdzając, czy wszyscy do przejścia się nadają. - Myślę - powiedziała Kawka - że damy radę wszyscy. Wszyscy, oprócz Bladego, byli ranni, ale były to jeszcze rany, z którymi mogli się poruszać. Od dwóch dni nie było między nimi Agata, który zniknął gdzieś w sposób zupełnie nagły i tajemniczy. Niepokój był już przy wchodzeniu. Tłum cywilów nie wytrzymał nerwowo i wdarł się wcześniej, niż zdołali wejść do kanałów powstańcy. Brakowało przewodników, natomiast ze studzienki kanału wyłaniali się ludzie, z wiadomościami, że droga do Śródmieścia jest przez Niemców odcięta, że kanały są zabarykadowane. Kawka spojrzała pytająco, Roman powiedział: - Ja proponuję próbować. Innej drogi wyjścia nie ma. - I po chwili: - Nauczyła ich Starówka. Nie mogli nam pewnie tego darować. Weszli. Roman, Kawka, za nią Blady, Wydra, Piękny Maciuś i Antek, na końcu Filip. Przed nimi i za nimi szli żołnierze, którzy wiedzieli tylko, że mają iść kolektorem M a nie C i że to wprawdzie dłuższa droga, ale bezpieczniejsza. Po kilkudziesięciu metrach zaczęli potykać się o walizki, toboły, porzucone przez cywilów paczki. Było coraz ciaśniej, coraz trudniej było się przedostawać. Zwarty z początku wąż ludzi zaczął pękać, jedni przedostawali się przez przeszkody i szli dalej, inni utykali na nich, zatrzymując dalszy pochód. Gdzieś z daleka rozlegały się krzyki, odbijające się w wąskich korytarzach kanału zwielokrotnionym echem. Duszno. Oczy bolały. W pewnej chwili gdzieś, od początku popękanego węża, rozległy się krzyki: "Gaz! Gaz!" Zatrzymali się, Roman zapalił latarkę. Wyłoniła unoszącą się w smrodliwej mazi głowę o wytrzeszczonych oczach i bielusieńkich włosach. Zgasił. Po chwili zapytał cicho: "Kawka, jesteś?" Odpowiedziała równie cicho: "Tak". I znowu: "Gaz! Ratunku! Gaz!" Z końca ponaglano. Kawka przeżegnała się. Ruszyli dalej. Roman znów zaświecił latarkę i znów ją zgasił, jeszcze szybciej niż poprzednio. Toboły, walizki, trupy. Powietrze stawało się coraz gorsze, oczy piekły boleśnie. Kawka kaszlała. Starała się opanować, ale kaszel wstrząsał nią coraz silniej. Potykała się co chwila o coś, przestała już odróżniać - tobół czy człowiek, nie chciała latarki. Bez latarki było źle, z latarką jeszcze gorzej. Rozgałęzienie. Dokąd? Nie ma przewodnika. Kolektor M. Mieli iść kolektorem M. Strzał. Samobójstwo? Śmiech. Wysoki, świdrujący. Brnęli. Godzinę, dwie, trzy. Walizki, tobołki, trupy. Zaduch, stęchlizna, krew, strzały, krzyki. Cztery godziny, pięć godzin. "Słuchajcie, czy my dobrze idziemy?" "A Filip? Gdzie jest Filip?" Roman odwrócił się, krzyknął: "Filip! Filip!" Krzyk poleciał, odbił się, wrócił. Wydra powiedział: "Poczekajcie. Zawrócę, poszukam go, ale poczekajcie na mnie". Przytulili się do ściany. Minęła ich jakaś grupa. "Czy my dobrze idziemy?" "My też nie wiemy. Szliśmy tamtędy, na prawo, ale tam zapora z szyn, przejść nie można." Krzyk, wołanie. Może to Wydra? Blady ruszył za głosem. Wrócili wlokąc wyrywającego się Filipa. "Zostawcie mnie. Wrócę, nie pójdę dalej. Mam dość. Nie będę zdychać w gównach!" Blady zamierzył się i wyrżnął go w twarz. Filip umilkł, chwilę postał, zebrał się w sobie. Oddał. Kawka powiedziała: "W porządku, możemy iść". Wypchnęli Filipa przed siebie, żeby szedł za Romanem. Z przeciwka zbliżał się ku nim jakiś mężczyzna. Na ich widok zatrzymał się i zaśmiał histerycznie. Korytarz zwęził się, godziny mijały. Grupka przed nimi przyspieszyła, na jakimś zakręcie zniknęła im z oczu. Po pewnym czasie pojawiła się znowu - szła z powrotem. Okazało się, że doszli do wyjścia całkowicie zagrodzonego. Powrót. Po pół godzinie zderzyli się z ogromną falą ludzką, która parła w ich stronę. Nikt nie chciał słuchać, że wyjście jest zabarykadowane. Dotarli wreszcie do barykady i w spiętrzonej fali ludzkiej wybuchła rozpacz. Panika. Ktoś, popychany, osunął się w głąb płynącej mazi. Kawka uczepiła się kraty przy barykadzie, chciała wołać Romana,. Bladego, kogokolwiek, ale nie mogła żadnego z nich wzrokiem odnaleźć. Czuła, że płacze, że szlocha głośno i że tego w ogóle nie słychać. Fala ludzka piętrzyła się, wrzała, tratowała i zawracała. Odpłynęła wreszcie powoli, zostawiając za sobą tych, którzy już dłużej nie mogli. Kawka została, uczepiona kraty. Fala odeszła, ale Kawka nie miała siły się ruszyć. Płakała ciągle, rozpaczliwie i zawodząco. "Nie wyjdę stąd. Nie dam rady stąd wyjść." Bała się puścić kraty, bała się ruszyć stąd, choć wiedziała, że nie może tu zostać. Nie miała siły. I kiedy zobaczyła nagle idącego ku niej człowieka - wydał jej się najwspanialszą istotą na ziemi, chociaż był to tylko Blady. Blady wyglądał tak, jakby także płakał. Zobaczył ją i rzucił się w jej stronę ze zdławionym krzykiem, zdjął ją z kraty i zarzucił sobie na plecy. Wydra, Piękny Maciuś i Antek czekali za zakrętem. Kawka bełkotała: "Wiedziałam, że nie dacie mi zginąć". Więc znowu szli, nie wiedzieć ile godzin, posuwając się coraz wolniej, otępiali na wszystko, co się wokół nich działo, ostatkiem sił, ostatkiem woli - do wyjścia. No i doszli wreszcie: smuga jasnego światła, powietrze. Kawka powiedziała: "Boże. A już przestałam wierzyć". Blady podskoczył, uchwycił się kantu włazu, podciągnął. Odetchnęła powietrzem, wślizgującym się cienką smugą. Wydra powiedział: "Ktoś przecież powinien tu być i pilnować." Blady nachylił się i wyciągnął ręce. Kolejno wyszli na ulicę. Rozejrzeli się. Cisza. Spokój. Kawka podniosła głowę: niebo, prawdziwe, warszawskie niebo. A potem usłyszała nagle za sobą szybki, zduszony oddech Bladego. Obejrzała się. Stali o kilka kroków od nich. Trzymali wymierzone w nich karabiny i śmieli się. "Panowie powstańcy zabłądzili. Witamy u siebie." Chciała jeszcze raz spojrzeć w niebo, ale już nie zdążyła. Ani ona, ani tamci... Raport nr 57 Wtorek, dnia 26 września, godz. 22.00 Powstanie trwa. Jak przewidywano, w dniu dzisiejszym nieprzyjaciel usiłował wydostać się kanałami z mokotowskiego kotła. Zgodnie z meldunkami, jakie otrzymałem, wydaje się, że stosunkowo niewielkiej ilości udało się przedrzeć do Śródmieścia. Pewna część zmyliła drogę i wyszła na obsadzony właz przy ul. Dworkowej. Powstańcy ci byli na miejscu likwidowani. W kotle mokotowskim jeszcze jakieś grupy pozostały, ale kapitulacja ich jest już kwestią godzin. "Ef 42". - Jak długo tam byliście? - zapytał Filip. - Nie wiem. Nie mieli siły odejść daleko od włazu, którym wreszcie wydostali się do Śródmieścia. Czekali zresztą na Kawkę. "Ci jej bandyci - tłumaczył Roman - ją uratują. Przyprowadzą." Powieki opadały mu na oczy, miał suche wargi, w ciągłych skurczach żołądek. Filip leżał obok niego jak kłoda. "Poczekamy na nich." "Poczekamy." Czekali, przysypiali, budzili się. Potrącano ich, przypominano, żeby odeszli. Odburkiwali coś, znów przysypiali. Czekali. Doczekali się Agata. Potknął się o nich. Zamamrotał: "Roman, Filip. A reszta?", i zwalił się obok. Był bez karabinu, w cywilnym ubraniu. "Ty świnio - powiedział sennie Roman - toś ty tak zwyczajnie zdezerterował." Znowu spał. Agat tłumaczył coś, czego nikt nie słuchał. Ciągle czekali... Aż wreszcie kazano im odejść. Powlekli się więc i po powolnej wędrówce, w czasie której wspierali się wzajemnie, dobrnęli do "Złotej Papugi". Na progu zwalili się znowu. Roman zdołał zapytać: "Czy Kawka przyszła?", ale już odpowiedź do niego nie dotarła Józiowa patrzyła na nich i raz po raz ocierała twarz fartuchem. A kiedy przespali się i wreszcie można było o coś ich zapytać, zapytała: "A Kawka? Gdzie jest Kawka?" Więc tłumaczyli, że została pod dobrą opieką i że lada chwila powinna przyjść, ale godziny mijały i nie przychodziła. Raport nr 58 Środa, 27 września, godz. 21.20 Powstanie trwa. Mokotów dzisiaj o godz. 11.00 skapitulował. W ten sposób pozostały nam już tylko dwa ogniska walki: Śródmieście i Żoliborz. "S-2" twierdzi, że ani z jednym, ani z drugim sprawa nie będzie łatwa. Moja rozmowa z "S-2" trwała długo. Określa sytuację ciągle jako poważną. Walki nie można jej przedłużać. I tak trwa i kosztuje zbyt wiele. "Ef 42" - Boję się - powiedziała Halina - że mogli wyjść na Dworkową. - A wyszedł ktoś tamtędy? - Tak. Ponad stu ludzi. Jeremi pakował swoje taśmy. Prosiła go, żeby ich nie ruszał, żeby leżały jak dotąd, żeby nie szukał dziury w całym, ale on miał swoje racje. Wynalazł lepsze miejsce, bardziej bezpieczne i pewne. No i pakował teraz, układał, upychał, a Halina ciągle nie mogła znaleźć w sobie krzty zrozumienia. Myślała o sobie: "Muszę być strasznie prymitywna", a głośno powiedziała: "No widzisz? Skończyły ci się taśmy, a mnie nie ma na żadnej. A czy powstanie beze mnie może być ważne?" Podniósł głowę i rozjaśnił się w uśmiechu od ucha do ucha. Maja wystukiwała: "Brak działalności lotnictwa niemieckiego. Słaba akcja artylerii sowieckiej i Niemieckiej. Miasto było nękane przede wszystkim ogniem granatników... W nocy na 28 znikome zrzuty Sowieckie. Głód. Dotkliwy brak odzieży". Jeremi załadował. Halina zapytała: - Mogę iść z tobą? Prawie zaniemówił z wrażenia. Na wszelki wypadek nie wybrał się z żadnym komentarzem. Dopiero na ulicy zapytał: - Jaki wiersz ci powiedzieć? - O oddechu niewidzialnej róży. - Uśmiechu! - Oddechu! - Niech ci będzie. Był głodny i tak słaby, że skrzynka z taśmami wydawała mu się przeraźliwym ciężarem. Przeszli obok nie kończącej się kolejki po wodę, w środku której stał Erwin. Halina chciała powiedzieć swoje "Cześć", uprzytomniła sobie jednak, że tym razem byłoby to skierowane bezpośrednio do niego, a więc wbrew ustalonym regułom. Skłonili się więc tylko sobie, nisko i z galanterią, i Halina pomyślała: "Dlaczego właściwie tak się wygłupiamy?" A Jeremi dźwignął ostatkiem sił swoją skrzynkę z taśmami, z całym dorobkiem z powstania, dorobkiem swego życia i myślał, że było tak wiele rzeczy, które chciałby Halinie powiedzieć. Patrzył na jej jasne włosy, które dzisiaj nawet przejechała grzebieniem, i które były prześliczne, chociaż brudne i polepione. I myślał, że przecież musi się to wszystko wreszcie skończyć. Jakoś się skończy. Wtedy odczeka troszkę i powie. I pewnie tak jak dziś zacznie od oddechu niewidzialnej róży. Oczywiście miała rację. Tak było, jak mówiła. Sprzeczał się z nią, bo lubił się z nią sprzeczać, bo w kanałach szybciej schodził czas, bo wreszcie było wszystko jedno, o czym z Haliną rozmawiał, byle rozmawiał. Natknęli się na studnię. Była popsuta, ale czasem i z popsutej można było coś jeszcze wydusić. Jeremi ułożył skrzynkę z taśmami na niewielkim murku, po czym zajęli się studnią. Najpierw Halina twierdziła, że nic z tego nie wyjdzie, a on, że dadzą radę, po czym zamienili się rolami. Ciągle jednak nie rezygnowali. Strzały posypały się zupełnie znienacka. Przypadli do ziemi, podczołgali do najbliższej bramy. I dopiero, kiedy tam stanęli, Jeremi krzyknął: "Moje taśmy". Leżały na murku po drugiej stronie ulicy. Halina chwyciła go za rękę i przytrzymała. "Trzeba przeczekać". Strzały umilkły, ale kiedy tylko któreś z nich wysuwało głowę, kanonada rozpoczynała się na nowo. Czekali więc. Doczekali się grupy żołnierzy, którzy wbiegli do ruin domu, gdzie na murku leżały taśmy. Wtedy, kiedy je kładł, było zupełnie spokojnie. Strzały, w pogoni za wbiegającymi chłopcami, potrąciły skrzynkę. "Jeżeli mi to podziurawią, wszystko się prześwietli i całą robotę diabli wezmą." Ciągle trzymała go za rękę, poczuła, że drży. To drżenie udzieliło się i jej. Strzelanina teraz nie ustawała. Za pierwszą grupą chłopców wbiegła w ruiny następna. Niedaleko murku rozerwał się pocisk. Jego odłamek spadł na kant skrzynki i wbił się do środka. Następny pocisk rozerwał się jeszcze bliżej. Jeremi wyrwał rękę, chwilę stał na progu bramy. Jeszcze się wahał. Wybiegł. Następny pocisk jakby na niego tylko czekał. Halina powiedziała: "No i po Jeremim". Zęby jej dzwoniły, słowa z trudem wydobyły się z ust. Dodała jeszcze: "Załatwili Jeremiego i zaraz załatwią te cholerne taśmy". Zęby dzwoniły jej tak, że miała przez chwilę ochotę przytrzymać szczęki, może by pomogło. Znów jakiś odłamek potrącił skrzynkę. Pomyślała: "Po co się wpraszałam, żeby z nim iść?" Odwróciła się, żeby nie patrzeć. Nie widzieć. Taśmy. Zwyczajne, głupie taśmy, przez które zginął Jeremi. Patrzyła na tę skrzynkę z nienawiścią. Stała oparta o pogięte odrzwia bramy i kiwała się miarowo. Zęby przestały dzwonić, zrobiło się jej dla odmiany gorąco. Zawołała głośno: "Po co ja tu przyszłam? Po co się wpraszałam?" I zaraz potem pobiegła. Odrzuciła ciało Jeremiego. Porwała skrzynkę, zatoczyła się pod jej ciężarem. Kule posypały się obok jej nóg. Wróciła. Żywa. Cała. Przykucnęła w bramie. Najpierw objęła skrzynkę, a potem zaczęła ją okładać pięściami. Raport nr 59 Czwartek, 28 września, godz. 22.10 Powstanie trwa. Jutro rozpocznie się likwidacja przedostatniego kotła warszawskiego - Żoliborza. W chwili obecnej trwa przemieszczanie się naszych wojsk z Mokotowa na Żoliborz. "Ef 42" Ralfa obudziła cisza. Nie lubił ciszy, nigdy mu nic dobrego nie przyniosła. Zawsze była tylko jednym rodzajem ciszy - przed burzą. Ta teraz też mogła mieć tylko to jedno znaczenie. Przyszła kolej. Wczoraj zresztą Tygrys powiedział: "Mam wrażenie, że teraz jest nasza kolej. Zostało już tylko Śródmieście i my. Na pierwszy ogień pójdziemy my". Tak to chyba i wyglądało. Ralf leżał, miał szeroko otwarte oczy, wpatrywał się w sufit i wsłuchiwał w ciszę. Myślał o tym, że Niemcy ściągają artylerię, przeprowadzają swoich żołnierzy, oddziały pancerne, grenadierów, policję, własowców... Raz już zdarzyło mu się być w kotle. Niewielu z niego wyszło. Z tego, w którym się teraz znalazł, też nie widać było wielkich szans wydostania się. Coś poszło nie tak, ktoś czegoś nie przewidział. Bo nie zabrakło przecież rąk, nie zabrakło krwi, serca, odwagi ani entuzjazmu. Czego zabrakło? "Ja jestem od strzelania - myślał. - Ja nie wiem." Spojrzał na śpiącego obok Tygrysa. Dla Tygrysa też wszystko poszło nie tak. Jakby nagle on, ten, który zawsze wiedział, stracił swoją pewność, zgubił się w ocenach i decyzjach, jak w murach miasta gubili się jego ludzie, przyzwyczajeni do partyzanckich przestrzeni. Ralf słuchał jego równego oddechu, patrzył na jego ściągniętą, wychudzoną twarz i myślał o tamtych latach i o tym, że Tygrysowi ciągle wszystko układało się "nie tak". Przez wiele miesięcy miał w oddziale zdrajcę, który udaremniał każdy ich krok i który sprawiał, że każda ich akcja kończyła się trupami. Zdrajcą okazał się zastępca i przyjaciel Tygrysa. Głupio. A tu, na Żoliborzu, na który przybył bez przekonania, prawie nie było dnia, kiedy by nie patrzył za siebie, na Kampinos. Czy nie wrócić? Do ostatka nie był pewny, gdzie istotnie powinno być ich miejsce. Tygrys poruszył się, otworzył na moment oczy, przewrócił się na drugi bok i zasnął znowu. Świt. Z wielkiej paki, z licznego oddziału zostali tutaj we dwóch. Wiadomo było, że będą razem, niezależnie od wszystkiego, do ostatka. Zamknął oczy. Zjawił się przed nimi las, a on szedł w długim, wyciągniętym szeregu po lesie, po polu, przez wieś, zatrzymywał się w dworkach, stodołach, leśniczówkach, robił wypady i znów szedł dzień za dniem, wiosna i jesień, i zima, lata wojny, lata z życia, leśny cmentarz, leśna piosenka, chłopcy z AK i wiatr na stenach, i deszcz o hełmy... Pomyślał przez chwilę, że gdyby tak jakieś duchy, dobre czy złe, wszystko jedno, zniszczyły niemiecką zaporę na Dworcu Gdańskim - może wystarczyłoby kilka bombowców, kilkadziesiąt bomb - i połączyły Starówkę z Żoliborzem, na który przyszła Puszcza... Ciekawe, jak wtedy potoczyłyby się losy powstania... Zapora niemiecka na Dworcu Gdańskim. Kilka bombowców, kilkadziesiąt bomb. Dużo? Niedużo. Zasnął. Obudziło go walenie się domów, ulic miasta, świata. Zdawało się, że cały ogień artyleryjski i lotniczy spadł równocześnie na nich, na tych kilka ulic, kilkadziesiąt domów. Zerwali się. Chwycili za broń. Wybiegli. Likwidacja kotła żoliborskiego została rozpoczęta. Raport nr 60 Piątek, 29 września, godz. 22.20 Powstanie trwa. Do natarcia na Żoliborz ruszyła cała 19 dywizja pancerna wsparta oddziałami piechoty, artylerii i lotnictwa. Przygotowanie ogniowe artylerii trwało ok. 3 godzin, po czym ruszyło natarcie od zachodu i południa. Byłem świadkiem walk, jakie toczyły się o mury klasztoru Sióstr Zmartwychwstanek. Mury te czterokrotnie przechodziły z rąk do rąk i dopiero ok. godz. 16.00 opuściły je niedobitki powstańców. Czołgi, za którymi posuwali się grenadierzy, były przez bandytów podpuszczane na najbliższą odległość. Potem pociski niszczyły je lub unieruchamiały, a ogień karabinów powstrzymywał nacierającą piechotę. W tej sytuacji, aby ratować obsługę czołgów, która w żaden sposób nie mogła wyskoczyć w ogień nieprzyjaciela, trzeba było kierować tam inny czołg, który stawiał zasłonę dymną i zaczepiał linę stalową o unieruchomiony czołg, aby holować go do tyłu. W ten sposób - według nie sprawdzonych wprawdzie meldunków - nieprzyjaciel zniszczył dzisiaj 34 czołgi. Wieczorem nieprzyjaciel został ściśnięty do niewielkiego już kotła. Jutro dalszy ciąg natarcia. "Ef 42". Tego dnia zginął Tygrys. Mieli przedrzeć się na brzeg Wisły, a Wisła miała być zadymiona. I mieli pod tą osłoną przedrzeć się, wsiąść w pontony i popłynąć na drugi brzeg. Ale pontony nie przypłynęły a brzeg Wisły nie został zadymiony. I natarcie powstańców cofnęło się. Tyle, że cofało się już ich znacznie mniej. Jednym z tych, którzy już nie mogli się cofać, był Tygrys. Ralf zabrał go z ziemi i wlókł za sobą do jakiegoś szpitala, gdzie powiedzieli mu tylko: "Człowieku!" No więc poprosił: "Poczekaj na mnie. Teraz muszę iść, ale tu wrócę". Tygrys nie zrozumiał, bo niewiele już rozumiał ze spraw tego świata, ale poczekał. Bo kiedy nad wieczorem Ralf się zjawił, Tygrys jeszcze żył. Ralf powiedział: "Koniec. Kapitulujemy. Finita la comedia". Tygrys niczego już nie rozumiał i chyba nawet na chwilę nie odzyskał przytomności. W jednym wprawdzie momencie Ralfowi zdawało się, że Tygrys chce coś powiedzieć, poruszał ustami, ale Ralf zrozumiał tylko coś w rodzaju "kawa", więc pomyślał, że Tygrysowi chce się pić. Poszedł szukać czegoś do picia. To trochę trwało, bo wody nie było nigdzie, więc kiedy zdobył wreszcie i wrócił - Tygrys już nie żył. Dowódca AK meldował tego dnia o godz. 19.00: "Z Żoliborzem brak łączności. Sądzimy, że już padł. Zrzuty na Żoliborz zbędne. Kampinos opuszczony. Walka nasza dogorywa". Raport nr 61 Sobota, 30 września, godz. 21.00 Powstanie trwa. Ale są to już jego naprawdę ostatnie podrygi. Żoliborz skapitulował dzisiaj wieczorem. Rozmawiałem z "S-2". Nie jest pewien, czy Śródmieście zdecyduje się na przyjęcie natarcia, jakie jeszcze możemy mu zgotować. "S-2" przewiduje, że lada godzina można spodziewać się rozmów kapitulacyjnych, a zatem - może wreszcie przestanę pisać te dwa słowa: "Powstanie trwa", które napisałem tak wiele razy. Do zobaczenia! "Ef 42" Nad Warszawą zapadła cisza. Oznajmiono, że ludność cywilna może opuszczać miasto. Do wieczora jest zawieszenie broni. "Idź, Wanda." "Nie pójdę!" "Ciociu, niech ciocia idzie." "Nie pójdę." "Pani Józiowa." "Brońcia"... Przestali w końcu namawiać. Chcą być do końca z nimi, niech będą. Kiepski to los. Miało być wszystko inaczej, potoczyło się zupełnie inaczej. Krążyli po swojej piwnicy, niechętni, źli, obijali się o ściany, o siebie, milczeli. Bo co właściwie mieli mówić? Jedna Halina, po przeczytaniu meldumku przez ramię Mai, zaczynającego się od słów: "Warszawa nie ma już żadnych szans obrony", zapragnęła rozmowy z Erwinem. Nie wiedziała, co mu powie, ale to nie było nawet takie ważne. Szła i starała się nie patrzeć wokół siebie i za wszelką cenę o niczym nie myśleć. Nie myśleć, po co myśleć, ta cisza nie jest ciszą, na którą czekali, może odezwie się jakaś artyleria, ale nie, cicho, zaraz, "Mazowsze moje..." co jest dalej? poza tym początkiem dalszy ciąg zatarł się w pamięci, dlaczego tak cicho za Wisłą... dokąd idą te grupki ludzkich cieni, chyłkiem, z tobołkami, dziećmi, jakby opuszczali te ruiny w poczuciu winy, że nie trwają tu do końca. Nie patrzeć, nie analizować, "Mazowsze moje..." dlaczego tak się stało... jak daleko jeszcze do piwnicy, przecież ktoś ocalał, stanąć obok tych, którzy żyją, odezwać się do Erwina, dlaczego właśnie do niego, powiedzieć cokolwiek, może i on odpowie. Cokolwiek. Piwnica. Ranni. Andrzej idący od pryczy do pryczy. Wanda warująca przy Janku. Józiowa i Brońcia przy pustej kuchni. Pani Wysocka zwijająca brudne bandaże. Milczenie. Erwina nie było. Po kilku godzinach uporczywego krążenia po ulicach znalazł wreszcie to, czego szukał. Kierowca drzemał, oparty o siedzenie samochodu. Erwin podszedł do niego i potrząsnął za ramię. Ostro i bezceremonialnie. - Człowieku, obudź się. A kiedy tamten otworzył oczy, podsunął mu pod nos pieczątkę i podpis pod papierami. - Szybko, to bardzo ważne. Na Szucha. Nie pytaj, tylko wieź! Władował się do środka z najszczerszym zamiarem zmuszenia kierowcy do jazdy pod groźbą użycia broni. Nie było trzeba. Zaspany i nie bardzo zdolny do trzeźwego sądu człowiek - przywykły do słuchania pewnego rodzaju pieczęci - ruszył bez oporu. Erwin powiedział: - Nareszcie mamy to z głowy. A kierowca: - Panie, ja za tę naszą dwumiesięczną mękę to bym tu jednego kamienia nie zostawił. Ziemię bym tu jeszcze wypalił, żeby się nic nie odrodziło. Erwin ucieszył się. To były właśnie słowa, które chciał usłyszeć. - Teraz w lewo - polecił. Samochód z trudem posuwał się po gruzach. - Dlaczego w lewo? Prosto. - Jedź, jak mówię. Namacał pistolet. Raport nr 62 Niedziela, 1 października, godz. 22.00 Powstanie trwa. Ale trwają już również rozmowy kapitulacyjne, na mocy których cała ludność wychodzi z tego miasta, aby mogło być - na co w pełni zasłużyło - zrównane z ziemią. Przez cały niemal dzisiejszy dzień trwało zawieszenie broni, aby ludność cywilna mogła już opuszczać miasto. Muszę powiedzieć, że stosunkowo niewiele osób wyszło. Nie wiem, na co czekają. Po skończeniu zawieszenia broni dostaną dobrą porcję artylerii, żeby przestali mieć jakiekolwiek złudzenia czy wątpliwości. Mam nadzieję, i tym razem wierzę w to głęboko, że jutro wyślę do ciebie ostatni już raport, którego pierwsze słowa zabrzmią wreszcie inaczej. Do zobaczenia! "Ef 42" - No więc mamy wreszcie koniec - powiedział z ulgą Manfred Köhler. Wyciągnął z kieszeni szkice, znalezione miesiąc temu w piwnicy na Starym Mieście, i podpalił. Patrzył na nie, jak skręcały się w ogniu i zamieniały w czarny, fantazyjny kształt, potem rzucił spalone kartki na podłogę i przygniótł butem. - Sądzi pan, że on już nie żyje? - zapytał Rudi. Manfred spojrzał na niego, ale w jego wzroku nie było strachu, który Rudi spodziewał się zobaczyć... Odpowiedział spokojnie: - Tak sądzę. Uśmiechnął się, nagle przyjaźnie usposobiony do całego świata. Wyglądało, jakby nie czekał już na coś, co miało się stać, jakby to przestało być aktualne. Ruszył w stronę drzwi, ale po kilku krokach odwrócił się jeszcze. - Jutro jadę do Berlina - wyjaśnił. I dodał: - Do zobaczenia. - Do zobaczenia. Manfred przeszedł przez podwórze, wyszedł na ulicę, przeciął ją i znalazł się na drugiej stronie. Z bocznej uliczki wyjechało jakieś auto. Nie zwrócił na nie uwagi. Szedł, odprężony, oddychając głęboko, choć powietrze było ciągle zadymione, gorące, jakby wydostawało się z upalnego pieca. Z drzewa spadł dziwnie zielony liść kasztana wprost pod nogi. Gdy Manfred schylił się, usłyszał za sobą: - Freddi. Znieruchomiał, ręka odruchowo sięgnęła po broń. Usłyszał: - Zapraszam cię na przejażdżkę. Chyba chciałbyś ze mną porozmawiać... po takiej przerwie. Przez długą chwilę Manfred Köhler i Erwin Gemesi patrzyli na siebie bez słowa. - Wsiądź - powtórzył Erwin. Manfred wsiadł. Erwin położył lewą rękę na kierownicy, w prawej trzymał broń. Manfred powiedział: - Czy nie wydaje ci się, że to nie jest uczciwa gra? Samochód ruszył, na pustych, uprzątniętych ulicach Woli nabrał szybkości. - To w ogóle nie jest gra - odpowiedział Erwin. Manfred chciał zapytać, dokąd jadą, ale już się zorientował. Już wiedział. Zastanowił się, czy ten dom jeszcze stoi. Ale były małe na to szanse. Wola pierwsza została zniszczona i to nawet nie przez walki. Już przez nich. Więc pewnie nie ma tego domu. Nie było. Zatrzymali się przed wypalonymi szkieletami ścian. - Pamiętasz? - uśmiechnął się Erwin. - Freddi, nie wychylaj się przez okno, wypadniesz, Freddi, nie zbiegaj tak szybko ze schodów, spadniesz. Freddi... Freddi... Zawsze miałem wrażenie, że bardziej kochała ciebie. - To tyś się tu urodził, ja nie. - Jakież to ma znaczenie. Teraz? Manfred poruszył się, obejrzał. Było zupełnie pusto na tej wolskiej uliczce. Oczy mu się zwęziły. Zaczął mówić szybko: - Zastanów się. Wszyscy Niemcy zostaną postawieni na nogi w tym mieście, aby cię odnaleźć. Zastanów się. Każdy z nas miał własne racje. - Ty też je miałeś? - Miałem. - Kiedy? Manfred nie odpowiedział. - Wtedy, kiedy ją zadenuncjowałeś? Czy wtedy, kiedy strzelaliście tu do każdego żywego człowieka? - Ten naród nie powinien istnieć. - Ile narodów w ten sposób skazaliście? - Ten na pewno. - Do jakiego mnie zaliczasz? - A ty sam siebie? Umilkli. Przed nimi sterczały, niby dekoracja teatralna czarne zręby murów. Cisza. - Przyjechałem tu dokładnie pierwszego sierpnia - powiedział Erwin. - Pechowy dzień, jak wszystko zresztą co mi się w życiu zdarzyło. Byłem na Woli, Starówce i w Śródmieściu. Dziwnym trafem udało mi się przeżyć... - To nie ma nic do rzeczy. Zawracaj, czekają na mnie. - Będą długo czekać. - Jesteś na to zdecydowany? - Wysłałeś człowieka, aby mnie zabił. Powinieneś się domyślić, że z tego nic nie wyjdzie. Zawsze byłem lepszy w takich sprawach. Nie tylko od niego, nawet od ciebie. - Zawróć. - Uważasz, że nie mamy sobie nic do powiedzenia. Ja też tak kiedyś sądziłem. Byłem przekonany, że kiedy się spotkamy, sprawa będzie zupełnie jasna, jak wszystkie sprawy między tobą a mną. Doskonale się zawsze rozumieliśmy, Freddi. No więc, jeśli nie oduczono cię jeszcze myśleć, mam nadzieję, że i teraz też mnie zrozumiesz. Bo widzisz: sądziłem zawsze, że jeśli ciebie zabiję, będę w porządku. Ze sobą i z życiem. Jest inaczej. Zabiję cię i ciągle jeszcze nie będę w porządku. A wiesz, dlaczego? - Domyślam się. Nie trzeba było przechodzić na tamtą stronę. - Ale przeszedłem. I byliśmy tu obaj przez te wszystkie dni. Patrzyli teraz na siebie, chcąc odnaleźć lata, które minęły, i sprawy, które ich rozdzieliły. Była piłka, podrzucana w powietrze, i dziewczyna stracona gdzieś w obozie, smutne oczy zawsze smutnej matki i sterczące mury martwego domu. - Znalazłem twoje szkice - powiedział nagle Manfred. - Dobre szkice. Spaliłem je. Miałem nadzieję, że nie żyjesz. Wysiadł z samochodu, podniósł do góry głowę i głęboko odetchnął. - A jednak szkoda - powiedział. Erwin nie spuszczał z niego uważnego spojrzenia. - Czego szkoda? - Że się w pewnym momencie nie zrozumieliśmy. - Bo miałeś rację? - Bo miałem rację. Martwą ciszę uliczki przeciął krótki strzał. Manfred upadł. Erwin postał chwilę nad nim, potem rzucił broń i wsiadł do samochodu. Przez jakiś czas nie myślał o niczym. Zobaczył grupę ludzi, konwojowanych przez żandarmów. Przejechał wzdłuż nich. Zastanowił się, czy uda mu się wrócić. Chciał wrócić. Chciał wejść jeszcze raz do piwnicy, usiąść obok Haliny i powiedzieć to, co powinien powiedzieć już dawno. ...Więc dobrze, zdecydowałem się. Powiem pani, dlaczego tu przyjechałem, a właściwie po co tu przyjechałem. Pod tym względem wszyscy ci, którzy podejrzewali mnie o jakieś specjalne zamiary, mieli rację. Tylko że ta sprawa nie dotyczyła ani pani, ani pani dowódców, ani nawet w najmniejszym bodaj stopniu Polaków. To była moja sprawa. I tylko moja. Nie wiedziała pani, że urodziłem się w Polsce? Urodziłem się w tym mieście, w dzielnicy, którą pierwszą zabito. Urodziłem się tutaj, ponieważ moja matka była Polką. Niech pani nigdy nie wychodzi za mąż za kogoś, kto nie będzie z tego samego kraju, co pani. Nie wiem, jak się poznali, nie wiem, jak wyglądała ich miłość. Wiem, że pojechała za nim do jego kraju. Do Niemiec.. Tam przyszedł na świat Freddi, mój starszy brat. A potem pewnie tęskniła, pewnie było jej tam źle, choć była z człowiekiem, którego musiała kochać, inaczej by za nim przecież nie poszła. Nie wiem, czy często odwiedzała swój kraj. Mój Boże, jak niewiele o niej wiem... W każdym razie odwiedziła wtedy, kiedy miałem przyjść na świat. No i zjawiłem się właśnie tutaj. Tutaj przeżyłem swoje pierwsze trzy miesiące życia. Matka była chora, nie mogła wcześniej ze mną wyjechać. A co najdziwniejsze, opuściłem potem Polskę na bardzo krótko. Matka wróciła ze mną do Berlina, a ojciec, którego nie pamiętam ani ja, ani Freddi, niedługo potem umarł na atak serca. Nie wiem, ale wydaje mi się, że oboje byli nieszczęśliwi. Kiedy umarł, matka wróciła do Warszawy. Myślała, że tu będzie jej lepiej, ale chyba tak nie było. Słabo ją pamiętam. Była zawsze smutna, choć jednocześnie pogodna. Zdawałoby się, że trudno pogodzić te dwie rzeczy, ale ona umiała, ona umiała wiele. I kiedy odeszła, zrobiło się strasznie pusto, zupełnie bez sensu. Zostaliśmy we dwóch: Freddi i ja. Zdaje się, że byliśmy bardzo do siebie przywiązani, i bardzo chcieliśmy być razem. A co w takim przypadku robi z ludźmi świat? Oczywiście ich rozdziela. Zajęła się nami rodzina. Naprawdę dobra. Freddiego zabrał brat ojca, mnie jego cioteczna siostra, stara panna. Byliśmy w dwóch domach, ale w jednym mieście i to nie wydawało nam się takie straszne. Ale los bywa konsekwentny. Któregoś dnia moja ciotka przyszła do domu z nie znanym mi mężczyzną. Powiedziała: "Ed, przywitaj się, to twój nowy wujek". Niedługo potem wyszła za niego za mąż, uroczyście i bogobojnie, a ponieważ mam w życiu wyjątkowego pecha do niedobranych, mieszanych małżeństw, więc okazało się, że mój nowy wujek jest Węgrem. W kilka miesięcy po tym ślubie wyjechaliśmy do Budapesztu. Freddi został w Berlinie. Niech się pani nie niecierpliwi. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, widzę wyraźnie, jaki to wszystko miało głęboki sens. Muszę to kolejno opowiedzieć, inaczej nie byłaby pani w stanie tego zrozumieć. Nie wiem, kto z nich był zdolny. Czy ojciec, czy matka, a może - ponieważ zdolności dziedziczy się także w drugim pokoleniu - któraś z babek czy któryś z dziadków. W każdym razie okazało się, że obaj, Freddi i ja, jesteśmy również bardzo zdolni. Freddi gra, ja maluję. Freddi podobno jest zupełnie niezłym pianistą, ja podobno całkiem niezłym malarzem. Wzrastaliśmy z dala od siebie, niewiele było dni, które mogliśmy spędzić razem. Ale to rozdzielenie w istocie nas nie rozdzielało. Myślę, że następowało coś innego. Nie potrafiliśmy przyzwyczaić się do nowych rodziców, istniało w nas obu z roku na rok rosnące przekonanie, że jesteśmy tylko my obaj. Byłem bardzo przywiązany do Freddiego. Po prostu go kochałem. Za matkę, za ojca, za dom rodzinny, za to wszystko, co zostało nam odebrane, czy nie zostało nam dane. ...No tak. Tę pierwszą część, w skrócie, już pani ma za sobą. Tę przedziwną kosmopolityczną rodzinę. Freddi miał większe szczęście, był bardziej umiejscowiony. Może właśnie dlatego w pewnym momencie za czymś się wyraźnie opowiedział. Wygląda na to, że człowiek musi mieć swoje miejsce w życiu, może mnie tego właśnie było brak. Nie wiem. Na studia wysłano mnie do Wiednia. Jak pani widzi, rodzina była naprawdę dobra. Cóż Wiedeń? To było jeszcze jedno miejsce na świecie nie moje, choć muszę powiedzieć, że czułem się tam dobrze. Studiowałem. Freddi skończył konserwatorium. Po studiach wróciłem do Budapesztu, ale z Wiedniem więzi nie zerwałem. Niepotrzebnie. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem. Dalej historia jest już rozpaczliwie banalna. Przypuszczam, że się pani nawet jej domyśla. Najwyższy przecież czas, żeby w życie malarza weszła dziewczyna. Domyśla się pani również, że zjawiła się w Wiedniu i że nie była ani Niemką, ani Węgierką, ani nawet Austriaczką. Była Hiszpanką. Zabawne, prawda? Pamiętam moment poznania jej doskonale. Zadzwoniłem do drzwi, otworzyła je pokojówka. Powiedziała: "Pana profesora nie ma, ale niedługo wróci. Niech pan poczeka. Byłby niezadowolony, gdyby pan odszedł".. Odpowiedziałem: "Poczekam chętnie". Powiesiłem płaszcz na wieszaku, wszedłem do pokoju. Nie spodziewałem się, że kogoś zastanę. Stała przy pianinie. Na mój widok odwróciła się. Pamiętam to doskonale. Prawą rękę miała opartą o brzeg pianina. Mały palec i kciuk zsunięte w dół, trzy środkowe palce na czarnym blacie. Na serdecznym i środkowym palcu dwa duże pierścienie. Lubiła się stroić, lubiła biżuterię. Palce miała długie i niewiarygodnie wąskie. Chyba najpierw zobaczyłem tę rękę o ciemnawej, jakby zawsze opalonej skórze. Potem ramię, włosy czarne, długie i puszyste, i twarz, w której królowały oczy. A w nich wyraz zdziwienia. ...Na mój widok zrobiła jakiś ruch, chciała podejść, powiedziałem: "Niech pani zostanie, niech pani jeszcze chwilę tak stoi. Muszę to dobrze zapamiętać". Malowałem ją. Miałem dziesiątki, setki jej szkiców, rysunków, portretów. Malowałem ją nagą, ubraną, smutną i szczęśliwą. I kochałem tak, jak tylko człowiek tak bardzo pozbawiony wszystkiego kochać potrafi. I może właśnie dlatego, że byłem bardzo szczęśliwy, nie pamiętałem o tym, nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego z tą swoją cudowną, gorącą, południową urodą zjawiła się w tym chłodnym, starym Wiedniu... Właśnie. Dlaczego? Jej ojciec był komunistą. Jego zamęczyli, ona musiała uciekać, chociaż to nie ona, tylko ojciec był komunistą. Ona, mój Boże, ona była jak cieplarniany kwiat, a ja kochałem ją bez granic i bez reszty. Myślę, że to był jedyny okres, kiedy mogłem z całym przekonaniem powiedzieć, że żyję. Niewiele tego było, jeśli się weźmie pod uwagę normalne, ludzkie życie. Mieliśmy się pobrać, choć ślub wydawał się rzeczą najmniej w tym wszystkim istotną. Wyjechałem do Budapesztu. To był rok 1938. Anschluss Austrii. W domu w Budapeszcie niewiele mówiłem o tym, co stało się ze mną, co się ze mną stanie. Wydawało mi się, że niewiele ich to obchodzi, jedynym człowiekiem, którego mogło to obchodzić i którego to rzeczywiście bardzo obeszło, był mój brat. Pojechałem do niego, opowiedziałem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze jednej rzeczy, że już mieliśmy mieć dziecko. O tym dowiedziałem się dużo później. Za późno. Freddi, pamiętam, powtórzył z tej mojej spowiedzi jedno zdanie - dla mnie najmniej istotne: "Mówisz, że jest córką komunisty?" Wtedy nie zwróciłem na to uwagi. No co? Wie pani już, prawda? Pani ich lepiej zna. Nie zobaczyłem już ani jej, ani tego dziecka. Kiedy pojechałem znowu do Wiednia, jej nie było. Została zabrana do obozu i tam umarła rzekomo na zapalenie płuc. Mam wrażenie, że zginąłem wtedy razem z nią. Ona nie miała prawa zginąć, ani to dziecko... Jeśli się wtedy nie zabiłem, to tylko dlatego, że została pewna powinność do spełnienia. Pojechałem po raz drugi do Manfreda. Był wieczór, siedzieliśmy w jego pokoju, w głębi stał fortepian, Freddi zapytał: "Może ci coś zagrać?" Powiedziałem: "Nie", chociaż kiedyś lubiłem, jak grał. Powtórzyłem: "Nie. Nie, Freddi. Nie chcę słuchać muzyki, nie chcę malować. Nie chcę robić już nic, dopóki nie wypełnię swego jedynego zadania w życiu". "Jakiego zadania? - zapytał. - O czym ty mówisz?" Odpowiedziałem: "Muszę znaleźć człowieka, który sprawił, że straciłem żonę i dziecko". "A jeśli go znajdziesz?" - zapytał. "Wtedy go zabiję" - odpowiedziałem. Przestraszyłem się, że się roześmieje, że to zbagatelizuje, że zacznie mi tłumaczyć. Ale nie. Był przecież moim bratem. Świetnie wiedział, czym ta dziewczyna była dla mnie. I świetnie mnie znał. Podszedł wtedy do fortepianu, potem stanął tak, że fortepian znalazł się między nami, długo przyglądał mi się w milczeniu, wreszcie powiedział: "Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co dzieje się w tej chwili na świecie? Czy w ogóle wiesz coś o tym?" Odpowiedziałem: "Jest mi to zupełnie obojętne". Zapytał: "Czy wiesz, że może być wojna?" "Jest mi to zupełnie obojętne" - powtórzyłem. I jeszcze zapytał: "Czy wiesz, czym groziłaby tobie i całej rodzinie taka żona?" Wstałem, bo to był dla mnie ważny moment, i patrząc mu w oczy, powiedziałem: "Przysięgam, że nie zaznam spokoju, dopóki będzie żył człowiek, który sprawił, że zginęła Ona i to nie narodzone dziecko. Moje dziecko". Kiedy wychodziłem, Freddi zapytał: "Więc teraz idziesz go szukać?" "Tak. Idę go szukać." To zabawne. Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, stała przy pianinie z ręką opartą o czarny blat. Kiedy ostatni raz widziałem Freddiego, także stał przy fortepianie z ręką na czarnym blacie. Od tej pory go nie widziałem. Aż do dziś. Wtedy nie zastanawiałem się jakoś nad tym, dlaczego tak się dzieje, że coś bez przerwy staje na przeszkodzie naszym spotkaniom. Przeszukiwałem niebo i ziemię, używałem podstępów, przekupywałem, robiłem mnóstwo najdziwniejszych rzeczy, żeby dowiedzieć się, żeby znaleźć... Obijało mi się o uszy, że mój brat robi karierę, że wzrasta w jakichś hierarchiach, cieszyłem się, nie wiedząc dobrze, o co chodzi, zajęty tylko jednym. Byłem uparty, no i dopiąłem swego. Dowiedziałem się wreszcie tego, o czym pani oczywiście wie od początku mojego opowiadania. Pani ich zresztą dobrze zna, wy wszyscy możecie ich doskonale znać. A więc człowiekiem, który wysłał ją na śmierć za to, że była córką hiszpańskiego komunisty, był mój brat. ...Więc potem zacząłem szukać... Manfreda Köhlera. Była wojna, wyjeżdżał, spotkać go nie było łatwo. Aż wreszcie dotarłem za nim aż tutaj. Resztę pani zna: tu się urodziłem, tu każdego dnia mogłem zginąć sto razy, tu brat nasłał na mnie zabójcę, tu uratowałem pani życie i tu... tutaj się znowu wszystko pokręciło... Zahamował. Przed sobą miał barykadę, a obok niej przejście. Ludzie wychodzili, on chciał wejść. Uda się albo nie. Bardzo chciał, żeby się udało. Trzasnął drzwiczkami samochodu, aż się rozległo, pewnym siebie krokiem podszedł do żandarmów, zapytał o Scharführera Barnsa. Żandarm w bezradnym geście rozłożył ręce, huknął więc, że nic nie wiedzą, i przeszedł. Udało się. Odszedł kilka kroków, skręcił. Był znowu w powstańczej Warszawie. Wtedy zobaczył ją po raz trzeci. Właściwie nawet nie zobaczył, raczej usłyszał jęk czy skowyt, prawie nieartykułowany. Leżała zagrzebana w gruzach aż po same ramiona. Poranione dłonie, którymi usiłowała odgarniać cegły, były zupełnie bezsilne. Właściwie dziwił się, jak to się stało, że ją poznał od razu, choć tak bardzo była zmieniona. Rozejrzał się. Tego małego, bladego chłopca o wielkich oczach nie było. Spojrzał na dymiące gruzy. "Czy pan przyjechał od mojego tatusia?" - przypomniał sobie pytanie tego dziecka. Wszedł na usypisko, jak tylko można było najbliżej jej głowy, i zajrzał w udręczone oczy. Poruszyła wargami. Usłyszał: "Nie mam siły", ale już w tej samej chwili oczy jej obiegły tę wyrosłą nagle górę, szarpnęła się, zaskowyczała jak zwierzę, któremu zabito małe. Zaczął drzeć cegły coraz bardziej świadom tego, że śmierci jej nie wydrze. Ciągle jęczała cichutko, a on słyszał w tym tragicznym jęku skargę, że go nie znalazła, że nie zdołała mu wytłumaczyć, że powinien być z nimi. "On by go wyratował. Ja już nie mam siły..." - dobiegł Erwina zdławiony szept, potem usta jej poruszały się bezgłośnie, aż wreszcie złożyły się w dwa wyrazy, które zabrzmiały jak rozkaz: "Poszukaj go". Erwin odpowiedział: "Tak, odszukam go i powiem..." - tu głos go zawiódł. Patrzył na tę piramidę gruzów, która pochłonęła jej dziecko, i myślał, ile jej samej życia zostało... Wyciągnął rękę i chciał dotknąć jej włosów, skołtunionych i brudnych, ale ręka zaciążyła mu i opadła. Pomyślał, że jedyne, co mógłby dla niej dobrego zrobić - to ją zabić. "Jaki ogromny grób ma ten mały, chudy chłopiec" - pomyślał i znów zajrzał w jej gasnące oczy. "Odszukam go..." - powiedział głośno i zszedł z usypiska. Doszedł do "Złotej Papugi". Nikt na niego nie czekał. W piwnicy nie było już nikogo, nikogo, komu można by powiedzieć... Pusto. Cicho. Wyszedł. Jakiś kawałek cegły stoczył mu się pod nogi. Był mały i niekształtny. Zatrzymał się przed nim niby przed barierą. Oparł się o spalony mur. Patrzył na niebo, ciągle przesłonięte czerwono-dymną zasłoną, na domy, które przestały istnieć, ulice, którym odebrano życie, miasto, na które wydano wyrok. A potem zobaczył ich. Szli. Bezbronni. Zdani na sąd, oskarżenie czy laur Historii... Chłopcy z biało-czerwonymi opaskami. Ostatniego meldunku z powstania już nie było.