Józef Ignacy Kraszewski Interesa Familijne Nie wiem, czy się to godzi takiego powieściopisarza karmić taką jak moja powieścią? Ale znasz Pan przysłowie - czym chata bogata, tym rada; niewiele ma, to prawda, na to nie ma rady! Przyjm więc jako dowód szacunku dla pisarza i przyjaźni dla człowieka tę drobnostkę, którą Ci przesłać się ośmiela szczerze życzliwy i pełen szacunku J. I. Kraszewski Dnia 7 stycznia 1852 r., Hubin Część pierwsza I Miło to spojrzeć na stare budowy - domy stare stawili jeszcze ludzie, co w przyszłość wierzyli, co myśleli o jutrze; my dzisiaj klecim wszyscy, aby dzień do wieczora w nich dobyć. Toteż stare domostwa oglądać aż lubo, tak w nich każda część, najdrobniejszy szczegół wypracowane, wychuchane, obmyślane na trwanie, wygodę i wdzięk. W naszych pałacykach świeci się wiele, ale tylko świeci; pod spodem wszędzie próchno, wilgoć, grzyby i zgnilizna. Bodaj to dawne czasy! Ale nie pora nad nimi się rozwodzić i porównaniem nas zawstydzać; jesteśmy w sali starego, ale jeszcze krzepkiego dworu; obejrzmy się wokoło, póki kto nie nadejdzie. Troje okien naprzeciw nas: przez nie widać sad owocowy, agrestowe i porzeczkowe uliczki, popodpierane stare jabłonie, grube stuletnie grusze i nieprzejrzane zieloności masy. Troje drzwi, z których jedne naprzeciw okien, dwoje w bocznych ścianach, wiodą do reszty pomieszkań. ściany ciemne powleka starannie przypuszczona lamperia dębowa; w niej na zielonym tle szare jakieś mglą się desenie, wielce już spłowiałe. Na prawo i lewo, między ramami lamperii kilka wygolonych głów i jedna zakwefiona matrona poglądają na nas z portretów. Brzydkie malowanie, ale pęzel nie potrafił, mimo usilności, z jaką nad tym pracował, popsuć twarzy wspaniałych, poważnych, spokojnych. Przypatrzcie się tylko, jak im dobrze w tych sobolich i rysich szubach, pokrytych złocistymi i pąsowymi adamaszkami, w tych kwiecistych deliach, białych kontuszach, z rękami na szablach spartymi, z oczyma utkwionymi gdzieś w daleką przyszłość czy przeszłość. Pomiędzy rycerzami jedna matrona modli się na księdze, krzyż przy niej, a poniżej jakieś muzyczne narzędzia. Tęskne jej wejrzenie skierowało się na Chrystusa i wciąż ku niemu pogląda, jakby mówiło: Pociesz mnie! Krzesła, stoły, wszystko odpowiada ścianom i ich powłoce: mocne, ciemne, stare, niepozorne, ale gotowe przetrwać jeszcze wieki. Zakurzony klawikordzik w kątku się ukrył i wstydzi, że tak niepoczesny; na nim stoi warcabnica, leży talia kart starych. Otóż i wszystko, co ozdabia i zapełnia salkę. Smutno w niej czegoś i gdyby nie te poczciwe portrety, co ją ożywiają trochę, człek by tu sam nie lubił pozostać. Z sieni słychać uderzenie zegara; powoli wybija południe i za szóstym młota dźwiękiem otwarły się drzwi z prawej strony, wszedł już niemłody mężczyzna. O! jakże do portretów niepodobny! Wysoki, chudy, blady, żółty, z twarzą pomarszczoną dziwnie, zgarbiony nieco skutkiem wzrostu i wieku, wygląda na nieboszczyka,który by z grobu powstał, tak znużony, znudzony, tak zużyty i zbutwiały. Siwe, może niebieskie dawniej oczy zbielały mu zupełnie, brew gęsta je ocieniła, czoło pofałdowało się wzdłuż i poprzek, policzki pościągały fantastycznie, usta zaklęsły, broda wyskoczyła i piękny tylko orli nos na tych ruinach pozostał niewzruszony. Strój jego przypomina niedawną przeszłość, siwe włosy przyprósza zapomniany puder, zaczesano je w tył wszystkie, a kilka loczków dowodzą, że nie bez pretensji do wdzięku - reszta ubrania do pudru stosowna. Na nim frak cynamonowy, dawnym krojem z guzami stalowymi, racymorowa długa kamizela suto wyszywana, ale od dawna zwiędła; spodnie aksamitne czarne, po kolana, na nie buty z kutasami, karbowane na podbiciu. Zapomnieliśmy sutych żabotów z kameą w nie wpiętą i przepysznych, chociaż pożółkłych, u rąk koronkowych mankietów. Ręce warte są tej ozdoby i zawstydzają koronki białością swą i dobrze zachowanymi kształtami; znać na nich, że nigdy nie pracowały, że krew nie zabiegała w nie, że osłonione, pielęgnowane, pieszczone, słońca i wiatru nie widziały. Na prawej ręce siedzi wielki sygnet ametystowy, na małym jej paluszku brylantowa obrączka. Przybyły wszedł powoli, ziewając, spojrzał zamarłym okiem dokoła, przedreptał posuwając trochę nogami wzdłuż sali, popatrzył machinalnie przez okna i całą swą postacią wyrażał dobitnie nudę, która go wewnątrz trawiła. Dobył złotej tabakiery z kamizelki, zażył tabaki, otrząsł poprószony żabot, podniósł oczy do sufitu, dostał z drugiej kieszeni kameryzowanego zegarka, na którym jaśniała emaliowana cyfra Stanisława Augusta, ziewnął po wtóre i po trzecie i obejrzał się na drzwi wchodowe z oznaką niecierpliwości, zdając się przysłuchiwać niespokojnie i dziwić, że nic się słyszeć nie dało. Nareszcie przyspieszony chód zatętnił w sieni żywo, coraz spieszniej przybliżał się ku drzwiom, ostrożnie otworzyły się podwoje i maleńka figurka ukazała się na progu. Nim się ci panowie przywitają, spójrzmy z kolei na małą figurkę. To coś zupełnie nie z tych czasów, do których należy pierwsza, tylko co widziana, postać - sto lat przynajmniej dzieli tych dwóch ludzi. Przybyły młody chłopiec, w dzisiejszym stroju, ubrany bardzo skromnie, ubogo, ale dosyć czysto, twarz ma znękaną, smutną, bladą i zawczasu przekwitłą; na niej wyraz jakiegoś przestrachu, przygnębienia i nieświeżej już boleści, spod której przegląda jakby błysk niecierpliwy stłumionego dowcipu i przebiegłości. Wszedł z udaną czy prawdziwą bojaźnią i wstrzymał się powitany surowym wzrokiem. Nieśmiałe jego oko, usta drżące, cofnęły się z wejrzeniem i gotowym słowem przed groźnym obliczem upudrowanego mężczyzny. Poprawił na sobie surducika szczelno pozapinanego, odchrząknął i po chwili wahania, w prostej linii pospieszył ku stojącemu w postawie rozkazującej, z widocznym zamiarem ucałowania jego ręki. Wyciągniona ręka podniosła się do góry, cofnęła i głos chrypliwy, suchy, zapytał: - No! gdzieżeś to asindziej bywał? co to jest znowu? Słyszałeś! dwunasta wybiła, a o trzech kwadransach być powinieneś tutaj i czekać. - Co to jest! co to jest! - Niech stryj dobrodziej raczy darować - odpowiedział, niby drżącym głosem, z udaną zręcznie bojaźnią, młody człowiek - jestem cokolwiek niezdrów (tu zakaszlał), głowa mnie bolała. - No! ale w takim razie, wszak wiesz asindziej, jaki jest porządek - rzekł starszy. - Czemu nie postąpiłeś wedle przepisów? W porządnym domu wszystko iść powinno wedle pewnych reguł. Skoro jesteś chory, dajesz znać panu Termińskiemu, pan Termiński melduje mi o tym i otrzymujesz upoważnienie chorowania. - Ja bo, stryju dobrodzieju - odezwał się młodszy - pomimo choroby chciałem być pilnym na jego usługi i... - No, no, na ten raz indulgencja! ale niech się to więcej nie przytrafia; ten ból głowy i opóźnienie o cały kwadrans, niepraktykowane... Stryj zażył tabaki nieco uspokojony i gdy synowiec ze spuszczonymi oczyma stanął, założywszy ręce w tył, niedaleko progu, oparty o stołek, on usiadł, zarzucił nogę na nogę i rozpoczął rozmowę, która przypominała bardzo wydawanie nauczonej lekcji, tak machinalnie szły pytania i odpowiedzi. - Na dworze? - spytał krótko stary. - Wilgotno i pochmurno, parno, deszczu się spodziewać. - Barometr? - Trochę opadł od wczoraj. - Stopni ciepła? - Dwadzieścia cztery. - W cieniu? - W cieniu. - Dwadzieścia i cztery w cieniu! - powtórzył stryj - to wiele, to bardzo wiele. - Cóż tam nowego? - Siwy źrebiec... - Co, chory? uchowaj Boże? - Zupełnie zdrów, przeprowadzono go dzisiaj na przechadzkę. - Papuga czy dojrzana? - Sam jej jeść dawałem. - Nie kazałem jej już sobie dzisiaj przynosić, bo mnie zaczyna nudzić swoim paplaniem, ale proszę mieć na nią oko, może mi przyjść do niej kaprys. Rozmowa stanęła na papudze, gdy szastanie nogami dało się słyszeć w sieni; stryj spojrzał znowu na zegarek, drzwi otworzyły się ostrożnie i weszła kobiecina nie pierwszej już młodości, tłuściuchna, uśmiechnięta, wesołej fizjognomii i miłego twarzy wyrazu, odziana w resztki dawnego wykwintu, który teraz wyglądał na świeże, starannie polepione ubóstwo. Na widok jej powstał z chyżą galanterią stanisławowskich czasów gospodarz i nastroiwszy się do uśmiechu, powitał ją nadzwyczaj grzecznie ustami, choć widać było, że te wyrazy nic lub niewiele znaczyły. Była to prosta forma, w której nie dźwięczyło żadne uczucie. Kobiecina pokorna, zmieszana, usiadła na rożku krzesła, które jej podał młody chłopiec, i owijając szalem spłowiałym niezbyt już wysmukłą kibić i podartą trochę suknię, odezwała się z wesołością nadrobioną: - Jakże się stryjowi dobrodziejowi spało? - Wybornie, mociadziko! wybornie! rozeszliśmy się wpół do dziesiątej, wedle zwyczaju; do pół do jedenastej tylko czułem, że mi podeszwy łechtano, i kamiennym snem spałem aż do szóstej, a to dobra porcja. - No, a asińdźka? - Upadam do nóżek stryja dobrodzieja, jakżeby to można źle spać u niego, gdzie tak wygodnie? - Całuję rączki za grzeczny komplement; ale nie sądzę, żeby w oficynie... - O! oficyna to lepsza od naszych dworaków... Gospodarz twarz obrócił ku ogrodowi i pogładził się pod brodę, jakby probował, czy dobrze była ogolona. Wybił kwadrans na pierwszą. W sieniach chód znowu, otwierają się drzwi jeszcze i trzeci gość wchodzi do sali; zimno go wita gospodarz, ukośnym wejrzeniem i kwaśnym uśmieszkiem synowiec, grzecznie i łagodnie kobieta. Jest to mężczyzna wysoki, barczysty, zarosły wąsami sążnistymi i bakembardami, dość opasły, z brzuchem opackim; ubrany w zieloną czamarę z furażerką wojskową w ręku, z ruchami żołnierskimi i fizjognomią wojaka. Twarz jego nie wydaje nic wnętrza; otwarta, rubaszna wesołość, obojętność jakaś mężna wybitniej ją tylko cechują. Wszedł powoli, ukłonił się nisko, choć go trochę może ten pokłon kosztował, zatarł ręce zmieszany, musnął wąsa i odezwał się: - Dzień dobry stryjowi dobrodziejowi. - A! upadam do nóg pana rotmistrza! - odpowiedział gładząc brodę stryj. - Cóż tam słychać? - Nic, duszno tylko i deszczu omalże nie widać - nie ma czym tchnąć. - Dlatego to pewnie i mnie w kolanach kłuć zaczyna... Zmiana niechybna. - Co się tycze kłucia - spiesznie przerwała uśmiechnięta kobiecina - dowiedzioną rzeczą, że na takie suche bóle nie ma nic lepszego jak... - Jak nic nie robić - dorzucił odwracając się stryj - za stare grzechy musi się coś odezwać... a najstraszniejsza podobno choroba to lekarz i kuracja. - Być może, czasem; ale godziż się tak drogie nam zdrowie zaniedbywać? - szybko i z wyrazem szczerego uczucia poczęła kobieta. - Ba! ba! szeroko o tym drogim zdrowiu pisał Dawid - wybąknął stryj - i o lekach, i o... Tu przerwał; dwaj mężczyźni tymczasem stali nie opodal od siebie, ukradkiem tylko spoglądając jeden na drugiego, to na kobietę, to na stryja, a towarzystwo wcale nie miało ochoty połączyć się i zlać w jedną całość. Pierwszy, co wszedł po gospodarzu, pokorne a żwawe chłopię, mierzył barczystego rotmistrza dziwnym wzrokiem, w którym i strach, i szyderstwo się mieszało; drugi z niejaką zawiścią i gniewem stłumionym, niezręcznie ukrytym, przyglądał mu się wzajemnie; stali w milczeniu, nie przemówiwszy do siebie; kobiecina cała była zajęta uśmiechaniem się do stryja, który od niej twarz odwracał. Wybiło pół do pierwszej i w tejże chwili otworzyły się drzwi; kamerdyner wystrojony, w trzewikach i pończochach, we fraku i całym ubraniu, wieku gospodarza, ale znacznie od niego młodszy, ukazał się na progu. Za nim dwóch służących, w liberii cynamonowej z żółtym, wnieśli ogromną tacę, na której były przekąski, wódki, zimne wędliny, nowalijki różne, sery, śledzie i wszystko, czego się zwykle używa dla obudzenia śpiącego żołądka. Przysmaczki te ustawione były ślicznie, pozamykane w naczyńkach powabnych lub rozłożone na przepysznej starej saskiej porcelanie; ale na cztery osoby byłoby ich za mało, na jedną zdawało się za wiele. Stryj, którego odtąd kasztelanicem lub szambelanem zwać będziemy, spojrzał na zegarek jakby dla sprawdzenia godziny, którą słyszał bijącą, zawinął mankiety i zaledwie postawiono na stole tacę, wziął się zaraz do niej, spojrzawszy na swoich gości, których jakimś tylko niewyraźnym mruknieniem zaprosił. Kobieta pierwsza odsunęła się od stołu, dziękując z uśmiechem. - Poczekam na obiad - odezwała się pokaszlując i szybkim wejrzeniem mierząc dwóch swych towarzyszów. Rotmistrz istotnie godzien był widzenia, na takie go tortury wystawiało śniadanie: z miny, z oczów, ze ślinki, którą połykał, widać było, jak mu się chciało rzucić na przysmaki, ale miał zapewne powód ani się nawet ku nim zbliżyć; założył rękę w kamizelkę, żeby się ani posunęła ku zakazanemu owocowi, podniósł oczy w niebo, jakby wzywając daru cierpliwości, i na palcach odstąpił ku oknom ogrodowym, unikając pokuszenia, na jakie zapach go mógł narazić. Młode chłopię pokornie zostało na swoim miejscu, ale z oczu jego błyskał chwilami szyderski jakiś wyraz. Już z pięć minut w milczeniu towarzyszącym pracy głęboko pojętej nasycał się kasztelanic, zmiatając ogromnymi porcjami, co napadł, nie bez pewnego jednak porządku postępując ku coraz ostrzejszym przekąskom; już dwakroć zapił likworem coraz odmiennym, a jeszcze ani spojrzał, co się wkoło dzieje - gdy znowu otworzyły się drzwi, a nimi śmielej od pierwszych przybyłych, głośniej, szumniej, a zawsze nie bez oglądania się na siebie, wszedł mężczyzna stary, poważny, łysy, z wąsem siwym, w polskim stroju dosyć przeszarzanym, z miną, która okazywała, że nie tyle co inni dbał o przyjęcie, które go tu spotka, będąc siebie pewniejszy. Miał on na sobie szaraczkową kapotę fałdzistą ze stojącym kołnierzem, kontusz karmazynowy spłowiały, pas słucki nie pierwszej świeżości, a w ręku trzymał lekką, białą, rogatą czapeczkę. Nie podniósł nań nawet oczów zajęty zbytecznie śniadaniem szambelan i jakby się po chodzie domyślił, kto wszedł, mruknął tylko: - Brata dobrodzieja najniższy sługa! do nóg upadam! jedną ręką czekamy... - Dziękuję waści, panie szambelanie, nie przyszedłem przeszkadzać, ale patrzeć tylko i cieszyć się, że starszy braciszek tak mi z apetytem łomocze. Szambelan nic już nie odpowiedział, jadł zapalczywie; przybyły witał tymczasem ręką, głową i kilką słowami tych, których zastał. - Dzień dobry pani Hieronimowej! - Do nóg upadam stryja. - Jak się waść masz, Jaśku, czegoś kwaśny? - Sługa stryja..., głowa mnie boli. - A tyżeś zdrów? - spytał w końcu rotmistrza. - Ba! a cóż mam robić? - ze śmiechem dobrodusznym, lecz smutnym odparł wojskowy. Tymczasem szambelan jadł i jadł; nagle zastanowił się, spojrzał na zegarek i na nowo rozpoczął przekąski pozostałe; wreszcie otarł usta i w chwili, gdy kładł widelec, drzwi z lewej strony otworzyły się szeroko; kamerdyner wszedł wołając: - Na stole, jaśnie panie! - Służę pani! - rzekł gospodarz podając rękę pani Hieronimowej. Za nimi poszedł Polonus stary z panem rotmistrzem, a na końcu cicho i nieznacznie wszrubował się ów pokorny Jasiek. Sala jadalna, do której weszli, była bardzo obszerna i podobnie odziana w lamperie jak pierwsza, tylko te były biało pokostowane i gdzieniegdzie złocone. Rzędem na ścianach wisiały obrazy czarne. Bóg wie co kiedyś wyobrażające, ale widocznie mające pretensję do flamandczyzny, bo gdzieniegdzie wyzierała z nich ryba, cytryna, rondel świecący itp. W jednym końcu stał ogromny, wspaniały bufet, pełen sreber, ze szklanymi drzwiczkami; wyglądały z za nich puchary, kielichy i różna krasa stołowa dawnych kształtów. Między oknami uśmiechały się miłą zielonością pomarańczowe i cytrynowe drzewa. Stół w pośrodku nakryty był na sześć osób, choć ich widzieliśmy dotąd tylko cztery, ale dwie już czekały w sali jadalnej. Pierwszą był w czamarze sutej, z wąsami, bakembardami do góry podczesanymi, szpakowaty trochę rządzca, który miał fizys doskonale zgodną ze stanowiskiem, jakie zajmował; brzuch porządny, policzki lśniące zdrowiem, oczy wypukłe, usta rumiane, a mimo powagi i brzucha pokorę przykładną, bo się skłonił za wejściem pana niemal do ziemi, tak że aż błysnął zarodkiem łysiny. Drugą była oparta niedbale o bufet kobieta, niezupełnie młoda, ale nie stara, wykwintnie ubrana, z pretensją widoczną do wdzięku, z zaciętymi usteczkami wąskimi, biała, pachnąca woniami o milę, w czarnych mitenkach, w czarnej sukni, z kluczykami u paska. Twarz jej warta była spojrzenia i zastanowienia, tak piękne jej niegdyś rysy, dziś jeszcze dobrze zachowane, regularne i piękne, zeszpecił jakiś zimny, szyderczy wyraz zobojętnienia dla ludzi i wzgardy. Mogła mieć lat trzydzieści i kilka, ale postawą i strojem do trzydziestu się nawet nie przyznawała; strój jej był wykwintny, z prostotą i wyśmienicie dobrany do twarzy; na głowie rodzaj skromnego, ale świeżego czepeczka; suknia czarna jedwabna, z podobnąż mantylką, u szyi tylko wstążka karmazynowa. Na kołnierzu, przy, rękawach śnieżnej białości gładkie batystowe mankietki i krezki doskonale odbijały się od rączek i karku. Płeć jej śnieżno jasna mogła być posądzoną o bielidło, ale bielidło wiedzie róż za sobą, a tu tak było oszczędnie na twarzy rumieńca, że albo była wielką artystką, albo białą bez pomocy sztuki. Szambelan wchodząc spojrzał zaraz na nią i nieznacznie ją skinieniem przywitał; ona mu nie oddała ukłonu. Spuściła oczy prawie gniewne, porwała chustkę, którą opuściła przed chwilą, i wprost poszła na przeznaczone sobie miejsce. Wszyscy przytomni rozmieścili się potem w następującym porządku: szambelan na głównym krześle w końcu stołu, przed którym nakrycie odznaczało się rżniętą szklenicą i kilką karafkami różnych płynów a osobnym przyborem przypraw. Na prawo pani Hieronimowa, na lewo pan Samuel w szaraczkowej kapocie, za nim rotmistrz; za panią Hieronimową nieznajoma nam jeszcze pani z kluczami, za rotmistrzem Jasiek, a wprost naprzeciw gospodarza rządca pokornie się usadowił. W milczeniu uroczystym zasiedli, a szambelan, który nierad mówił, gdy jadł, a jadł wiele i chciwie, zwrócił się naprzód ku zupie, której zaczerpnął z małej wazki stojącej naprzeciw, dla wyłącznego jego użytku. Dla gości była inna polewka, przez grzeczność tylko poprosił ich na swoją, ale wszyscy odmówili skinieniem, czego od razu był pewien. Jeden pan Samuel odezwał się: - Wolę ja poczciwą naszą grochówkę z ogonkiem niż te cudzoziemskiego autoramentu ekstrakty, do których waść, panie Stanisławie, na dworze nieboszczyka króla jegomości przywykłeś. Jakoż stary zajął się szczerze grochówką. Wszyscy głowy pospuszczali na talerze i jedli lub udawali jedzenie, a szambelan, jakby policję stołu utrzymując, spod oka tylko spoglądał, jak się to odbywało. Z nim razem owa pani z kluczami szpiegować się zdawała każdego, niespokojnym okiem wodząc po wszystkich i niedbale do ust unosząc z talerza wyziębłą zupę. - Dobry mój Karasiński - ozwał się po chwili gospodarz - ale nie ma i nie będzie pod słońcem jak Tremo. Pan Samuel ruszył ramionami, reszta jak w wyrocznią patrzała na mówiącego. - Tremo, powiem waści - rzekł obracając się do Samuela - miał to do siebie, że ci zgotował kaszę gryczaną, kluski z serem, pierogi leniwe, jedno nic, czego byś indziej w gębę nie wziął, a po nim sobie palce oblizywać było trzeba. Wszyscy to wiedzą, że król nieboszczyk lubił bardzo pieczeń baranią; - otóż, jak żyję, takiej baraniny, jaką on urządzał, nie jadłem - to było coś specjalnego. - Może to nie była baranina, ale zamaskowana sarna? - odważył się zarzucić pan Samuel. Okiem pełnym oburzenia cisnął nań brat starszy, a panna Aniela (to było imię nieznajomej) uśmiechnęła się złośliwie. - Jak to nie była baranina! była baranina, ale z tą sztuką, z tym akcentem przyprawiona, które tylko Tremo posiadał. Waść wiesz, że gdyby był chciał Tremo zostać w Petersburgu, byliby mu zapłacili sowicie, ale on już dość miał gotowania, zachciało mu się jeść samemu. Pani Hieronimowa rozśmiała się głośno, a panna z jakąś niecierpliwością, w którą ją wprawiał zwykle cudzy dobry humor, poskoczyła na krześle i rzuciła łyżkę z brzękiem. Szambelan obejrzał się na sąsiadkę grzecznie, widać jej uśmiech do serca mu przypadł - i w dowód afektu posunął jej swoją zupę. - Sprobuj pani - rzekł - a powiesz mi coś o tym (tłomaczenie z francuskiego) - sprobuj, ja już więcej jeść nie będę. Nie godziło się odmówić; wzięła na talerz zupy pani Hieronimowa i choć ją pieprzna owa polewka diable piekła w podniebienie, nie mogła się jej odchwalić, co chwila powtarzając: - Cudowne! rajskie jedzenie! ale taka ze mnie parafianka, że mi niepodobna poznać, co to jest. Panna dusiła w sobie śmiech gniewliwy i wyraz pogardy. Szambelan podniósł głowę. - Jak to? Asińdźka nie poznajesz? - Bo jak żyję, nie jadłam. - A to rzecz bardzo prosta: wątróbki cielęce rozgotowane, rozbite w bulionie, dodane do nich jarzyny wysadzone, pieprz prosty, tureckiego trochę, muszkatołowy kwiat i gałka... ale prawda, że paradne i restaurujące? - Przewyborne! - powtórzyła z uśmiechem sąsiadka. Samuel ruszył ramionami bez ceremonij. - Ja, bez ogródki mówiąc, wolę grochówkę - rzekł otwarcie. - Po co mi tyle pieprzu? jest go i tak w życiu dosyć. - A panna Aniela - spytał gospodarz - nie spróbowałaby dzisiejszej mojej zupki? jest jej jeszcze na talerz. - O! bardzo panu dziękuję - z urazą i oburzeniem, świszczącym nieco głoskiem odpowiedziała zagadniona - bardzo dziękuję. Szambelan się uśmiechnął pod nosem, spojrzał na nią znacząco, nie naglił. - Cóż dziś - rzekł - humor nieróżowy? - Jak zawsze - oburknęła, czerwieniąc się i dowodząc, że bielidła nie używa, panna Aniela. - Noli me tangere! - cicho szepnął gospodarz. - Proszę bardzo dać mi pokój. - Właśnie to mówiłem. - Odwrócił się do rządcy. - A, co tam - rzekł do pana Bulwy - żytko się złoci, czerwienieje pszenica... Rządca, zagadniony, cały się podniósł na krześle, chwycił za stół dla utrzymania równowagi i o mało nie udławił chlebem , który miał w ustach. - Tak, jaśnie panie - wykrztusił - wedle rozkazu... Było to jego przysłowie, na ten raz nie dość szczęśliwie użyte. Uśmiechnął się szambelan, ale podawano sztukę mięsa i dla niej rządcę porzucił, który, postawszy jeszcze chwilę, po cichu i ostrożnie usiadł. Spojrzmy w tym przestanku milczenia na dwie, prawie naprzeciw siebie siedzące, osoby, Jaśka i pannę Anielę - oboje z ukosa mierzą się oczyma, tak urządzając, by nawzajem oczów swych nie spotykali. Wzrok czarnych oczów panny Anieli pada na chłopca, śledczy, wzgardliwy, mściwy niemal; wejrzenie Jasia leci ku niej szybko, równie badające, ale niespokojne. W pierwszym znać chęć zemsty i gniew stłumiony; w drugim widać obawę i pragnienie odgadnienia najtajniejszych myśli. Rotmistrz nie mówi słowa, je tylko ogromnie i ani widzi, co się wkoło niego dzieje; pan Samuel z przyzwoitą aktowi posiłku powagą, ale bez zajadłości, spożywa zdrowo, co Bóg dał; Aniela nic prawie nie bierze w usta; Jasiek udaje, że je, roztargniony; Hieronimowej biednej oczy na wierzch po zupie wychodzą i wodą popija, tak ją pali, ale się biedna uśmiecha i stara dla wszystkich być miłą. Kasztelanic zamierzoną porcję zjadłszy, nalewa wino, przyglądając się talerzom gości. Z jednej butelki nalał sobie, panu Samuelowi i zaproponował, zatknąwszy ją już korkiem, sąsiadce, ale ta usunęła kieliszek - drugą podał ku rotmistrzowi, Jasiowi i rządcy. - Wiem, że panowie wolicie lekki maślacz nad wytrawniejsze wina - rzekł w sposobie objaśnienia. - O! ja wolę - odparł eks-wojskowy, choć mina wcale tego nie potwierdzała. - Nalejże go sobie - z uśmiechem rzekł gospodarz. - Jaśka głowa boli, niech lepiej nic nie pije. Pan Bulwa, wiem, że nie odmówi kieliszka. Bulwa wstał, wyprostował się i ukłonił bardzo nisko; usta jego już miały wybełkotać zwykłą "jaśnie panu" odpowiedź - wedle rozkazu - ale się pomiarkował, że ją już raz dość nieszczęśliwie zastosował, i wstrzymał się. - A panna Aniela? - zapytał kasztelanic. - Ale proszęż mi dać pokój - syknęła straszliwie kobieta, cicho, szybko i z gniewem, obwijając się w swój płaszczyk i zasuwając w głąb krzesła, jakby się ukryć żądała. - Ja nic nie piję! Wszak nie pierwszy dzień jesteśmy z sobą - szczególną ma pan pasją dokuczać! - A! pani nic nie pije! niech i tak będzie, prócz wody. Pan Samuel skosztował wina. - A co? - spytał obracając się ku niemu szambelan - prawda, że niezgorsze? - Wyborne! bez pochlebstwa. - A, ba! spodziewam się! czterdzieści pięć lat ma metryki w butelkach! - z uśmiechem, w którym trochę dumy przebijało się, odpowiedział szambelan. Pani Hieronimowa odwróciła się w tej chwili do sąsiadki i z uśmiechem sobie zwykłym chciała z nią począć rozmowę, lecz Aniela usunęła się umyślnie i ani spojrzeć na nią nie chciała. - Pani czy nie cierpiąca? - zapytała nieśmiało. - W istocie - krótko pokaszlując i widocznie urywając rozmowę odparła panna. - Taki bo dziś skwar, że i mnie głowa boli. - Czy nie zaszkodziła pani zupa? - z ugryzkiem złośliwym, mierząc ją okiem, spytała panna Aniela. - O! bynajmniej; czułam to usposobienie od rana. - Rozmowa się przerwała. Rotmistrz jadł ogromnie; Jaś udawał, że je, a patrzał na wszystkich, nie postrzeżony, spod brwi. Pan Bulwa karmił się machinalnie, zamyślony głęboko i swobodnie, bo wiedział, że raz już będąc spytany, drugi raz przez pana zagadniony być nie może; widać było, że wędrował z dumami gdzieś po łanach i arendach, rachując swoje dochody, oberchapki, porękawiczne i podarki - twarz jego piętnowało wewnętrzne zadowolenie niczym nie zatrute. W ten sposób przeszedł obiad cały; panna Aniela nie raczyła się udobruchać do końca; parę razy jeszcze zaczepiał ją kasztelanic, ale nareście widząc, że coraz ostrzej mu odpowiada, odwrócił się do gości i dał jej pokój. Pan Samuel jadł dobrze, ale lepiej jeszcze rotmistrz, który i całą butelkę piwa wysączył, i chleb po trzykroć z talerza przybierał, i talerze oddawał czyste jak zmyte. Wstano od stołu; - u wyjścia ten sam zachowany był porządek, jakim wszyscy weszli do sali, z tą tylko różnicą, że rządca wyszedł razem ze wszystkimi, a panna Aniela, żywo zatrzasnąwszy drzwiami, znikła. W bawialnym pokoju na stole stała już kawa i likwory, ale do nich tylko dwa kieliszeczki, co widocznie zmartwić musiało rotmistrza, który na stronie, po cichu, ale głęboko westchnął. Szambelan spojrzał na zegarek, kiwnął głową. - Dwie minuty - rzekł jakby do siebie - jedliśmy dziś dłużej niż zwyczajnie: bekasy widać mnie zabawiły. Chybiam tej regularności, która jest podstawą zdrowia i utrzymania życia - potrzeba się poprawić, potrzeba poprawić! To mówiąc nalewał kawę spiesznie i podawał ją sam; minął rotmistrza i Jasia, trzy tylko filiżaneczki napełnił i sam cukierniczkę starannie zaryglował. Po czym, wygodnie w krześle się usadowiwszy i spojrzawszy z uwagą na likwory, wybrał z nich Curacao. - Pijesz, Samuelu? - spytał podnosząc butelkę. - Ja? niekoniecznie. - Napij się, kiedy chcesz, to trawi - rzekł szambelan. - Rotmistrz po tym piwsku niewart i ust umaczać w likworze. - Ja bardzo dziękuję. To mówiąc ukłonił się rotmistrz i, jakby odbył już wszystko, co do niego należało, aż do ostatniego upokorzenia likworowego, cicho wysunął się za drzwi. Pan Samuel usiadł za stołem na kanapie, pani Hieronimowa chodzić poczęła przed oknami, a Bulwa stał jeszcze u drzwi, jakby na warcie, westchnieniami się tylko przypominając. Szambelan spojrzał na niego. - Bądź zdrów - rzekł - panie Bulwo! Ukłonem odpowiedziawszy na ten paszport, rządzca znikł co najrychlej, bo to miało oznaczać, że więcej żadnej dziś nie będzie dyspozycji. Jasiek przed chwilą już począł się zajmować około warcabnicy i widać było z tego, jak ją układał, że to być musiała codzienna jego pańszczyzna, bo ani stuknął, ani brzęknął, ani się zastanowił, ustawiał rękami bez myśli, porządkując ją nadzwyczaj szybko i z widocznym staraniem, żeby najmniejszego nie zrobić hałasu. Stoliczek stał już przed szambelanem. Rozparł się gospodarz, wychylił likwor powoli, rozpoczął grę nic nie mówiąc. Naprzeciw niego stojący Jasiek służył mu za partnera; - poprzedziło partię spojrzenie na zegarek i kiwnienie głową znaczące. - W inną grę już dziś nie gram - rzekł do pana Samuela powoli - zbytecznie rozgorączkowują człowieka, a to w moim wieku nic po tym; trzeba krew trzymać w karbach. Ani słowa nikt się już nie odezwał, a pani Hieronimowa z Samuelem w kątku tylko z sobą szeptać poczęli. Szambelan grał jak automat, Jaś jak dobrze wyuczona słów papuga posuwał krążki cicho, śmiało i pewno. W oczach jego bujających tu i ówdzie widać było, że nie myślał już o tym, co robił. Wśród głębokiej ciszy ścigały się po warcabnicy znaczki tajemnicze, przemijały, nikły. Szambelan wygrywał z niejakim zadowoleniem, Jaś znosił przegraną obojętnie jak rzecz niechybną, jak przewidziany z góry skutek. Szambelan nie mógł nie wygrać! - A! dobra to sobie gra na poobiedzie - rzekł kończąc i szukając oczyma pana Samuela. - Jaś wcale dobrze gra - nawet bardzo dobrze, ale ze mną mu nie wygrać... to darmo. Byłem w warcaby i w szachy... ba! i w co innego, pierwszym graczem podobno na całą Warszawę. Na te cicho pomruczane wyrazy nie było odpowiedzi żadnej. Jaś cofał się ku drzwiom i gdy od progu spojrzał na szambelana, on już usypiał z założonymi na żołądku rękoma, brodę na piersiach złożywszy. Choć nieco mu obiad okrasił policzki, twarz jego z otwartymi we śnie ustami, stara, zużyta, zmarszczona, trupa przypominała, a we śnie nawet nie opuścił jej wyraz jakiś przykro i zimno szyderski. Wszyscy powysuwali się na palcach. Jaś drzwi po cichutenieczku przymknął. II Wieczorem tegoż dnia, w skromnym pokoiku w oficynie przy starym dworze, któregośmy salon widzieli siedziała mocno zamyślona przed podróżnym zwierciadełkiem, otłuczonym i polepionym, znajoma nam już pani Hieronimowa i machinalnie, dość niedbale, zawijała papiloty, wcale nie myśląc podobno o włosach. Twarz jej wyrażała głęboki smutek, zobojętnienie, strapienie, ciężar jakiś na sercu leżący. Oczy miała wlepione w otwarte okno, ale nic nimi nie widziała; ręce chwilami wstrzymywały się w robocie, to znów pchnięte obudzoną myślą zwijały i rozwijały rozsypane włosy. Uśmiech zwykły jej ustom teraz je opuścił, zapadły głęboko, czoło się zmarszczyło, może nawet jakaś łza mimowolna błyskała pod zwilżonymi powiekami, spod których dobyć się nie mogła. Wkoło niej wszystko okazywało, że była gościem w tym dworze: tłomok ubogi, odarty, stary towarzysz wielu niewygodnych podróży, walizka pozwiązywana sznurkami, wyszarzana słomianka i woreczek, z miny na zapas owsa wyglądający, rzucony w kątku, zdradzały, że tu przybyła z końmi i zapewne nie na długo. Manatki były ubogie, szlacheckie, tłomok czerwony, pudełka stare, łóżeczko kołdrą perkalikową pokryte, szkatułka porozklejana i opadła z fornierów, a dziewczyna, która w tej chwili rozbierała panią, a spódniczce wiejskiej fabryki, w kusym sieraku, w butach, z głową białą chuściną zawiniętą, nie była wcale pokaźną garderobianą, choć hoża, zdrowa, ładna i z tą swobodą wyryta na twarzy, która najlepiej dobrego pana dowodzi. Po chwilce uszanowanego przez nią milczenia pani, dziewczyna pokręciła głową z widocznym frasunkiem i przerwała ciszę umyślnym, długim kaszlem. Obudzona, z przestrachem obejrzała się pani Hieronimowa, wstrzęsła i podnosząc oczy na Hapkę, milczeniem zdawała jej wymawiać ten tak głośny i nie w porę kaszel. - Długoż my tu tak jeszcze siedzieć będziemy? - spytała dziewczyna poufale a tęśkno. - Już coś i pani po swojemu, jak w Horoszkach, zamyśla się bardzo i tuży za dziećmi i za jegomścią - czas by nam doprawdy stąd; bo też to i... - A! alboż ci tu źle? na Boga! - z przestrachem, cichuteńko, oglądając się i zamykając okno szybko, spytała pani Hieronimowa. I przysiadła trochę opodal na łóżku, wziąwszy w ręce grubą i wymodloną książkę od nabożeństwa. Hapka zbliżyła się na palcach i zniżając głos odezwała się, przyłożywszy jedną rękę do twarzy, spartą na łokciu drugiej, a głowę kręcąc wedle zwyczaju wieśniaczek, kiedy się na co uskarżają. - Dwór to dwór, prawda, wielki - ale nie to - to, co u nas. - Zlituj się, cicho - wskazując na drzwi, coraz bardziej przerażona, i chwytając ją za świtkę, zaczęła pani Hieronimowa: - wszakże tu obok któś stoi... jeszcze gotowi podsłuchać, donieść... Hapka podeszła bliżej jeszcze pani. - Obok stoi pan kamerdyner - Termiński. - A! toż właśnie najgorzej! - Ale on teraz jeszcze u pana na służbie - pokój jego na klucz zamknięty - staremu panu, słyszę, podeszwy drapią... bo inaczej zasnąć nie może. I Hapka rozśmiała się w dłoń, ruszając ramionami. - Ej! cicho byś była! - Ale czegoż bo się pani tak obawia - któż nas posłyszy? - No, to mów, kiedyś już tak uparta, ale wiem, że nawet nie masz mi co powiedzieć, aby tak paplać. - Już to prawda, jejmościuniu kochana, że tu to i popaplać chce się, bo człek przez cały dzień gęby nie otworzy. Kto tu ze mną zechce pogadać. Takie to wszystko dumne, pyszne a zuchwałe! Chodzą gdyby indyki napuszone, nikt i dobrego słowa nie da. U nas, prawda, dworek maleńki, ubogi, ale ludzie insi, oj! dalibóg insi! Tu jak w grobie smutno; każdy tylko siebie patrzy, aby co urwał, a na gościa jak na wilka, żeby ich nie odjadł. íeby się kto choć na żart zapytał, czyśmy co jedli... czy nam czego nie braknie, czy czego nie potrzeba! Nasz Korniej z końmi rady sobie dać nie może, a przeklina na czym świat stoi. Zepchnęli nasze szkapy do fornalskiej czy tam do gościnnej stajni; a to taka szopa, gdzie na konie leje deszcz gorzej niżeli na podwórzu - wózek stoi na dziedzińcu i moknie także; jeść w piekarni ledwie się doprosisz i to bez soli, bez omasty, jak dla wieprzów dadzą, a co naklną, a co napopychają! - Ej! Hapko! już też gadasz Bóg wie co! ludzie tacy grzeczni, dwór taki zamożny. - Grzeczni! ale! tam w pokoju może przy swoim panu: posłuchać, coza drzwiami śmiechu i przezywania!... Albo to się ten pan kamerdyner choć odkłoni, kiedy mu pani daje dzień dobry... a przecie on sługa jakby i ja, pani krewna jego starego... - E! zachciałaś tam na ludzi uważać - odpowiedziała pani Hieronimowa, której jednak rumieniec na twarzy wystąpił i w oczach nowe łzy się zakręciły - westchnęła ciężko, ciężko - boleśnie. - Ot, daj mi się pomodlić - rzekła po chwili ciszej, otwierając książkę i żywo biorąc się do modlitwy - sama byś także może spać poszła. Narzekać nie pomoże, prędzej zaszkodzi... dajmy temu pokój, moja Hapciu! Wtem zapukano do drzwi; Hapka cofnęła się ku ścianie, a pani Hieronimowa, poprawiając żywo szlafroczka dosyć wytartego, zerwała się z łóżka. - A można? - odezwał się głos za drzwiami - światło widząc w oknie, chciałem dać dobranoc... Poznała drżąca kobiecina głos pana Samuela i podbiegłszy otworzyła mu sama, ubrawszy się w swój uśmiech zwyczajny, z uprzejmym: - Proszę, proszę, tylko mi stryj daruje, bom już w szlafroku. - Dałabyś asińdźka pokój ceremoniom; ja stary a krewny, ceregieli tych nie potrzebuję. To mówiąc wszedł znany nam już pan Samuel, z fajką zagasłą na długim cybuchu, obejrzał się, zobaczył Hapkę i trochę zakłopotany przysiadł na podanym sobie starym krzesełku, naprzeciw pani Hieronimowej, która sprzątnęła sama, uśmiechając się, w nieładzie leżące graty. - Dla mnie wcześnie jeszcze - rzekł pan Samuel - nie mogę zasnąć długo, a kasztelanic już sam dał dobranoc i poszedł do swego pokoju. Rotmistrz ruszył na polowanie, Jasiek gdzieś zaszył się w kąt; nie ma do kogo i słowa przemówić, przyszedłem trochę pobzdurzyć z asińdźką. Obejrzał się na Hapkę, a pani Hieronimowa zmiarkowawszy, że ona tu zbyteczną być może, kiwnęła, aby wyszła. Hapka trochę nierada wysunęła się za drzwi, stuknąwszy nimi w dowód, że do tego nie przywykła, żeby się jej pozbywano. Pan Samuel westchnął głęboko; poważna twarz starego przybrała wyraz spokoju, smutku i zamyślenia, z którym jej było najwdzięczniej. Ciężkie dumy widać mu się po głowie zwijały... potrzebował je wypowiedzieć, użalić się, westchnąć i nie śmiał rozpocząć. - Nie miałaś asińdźka wiadomości z domu? - spytał po krótkim milczeniu. - A! nie! - ze łzą i uśmiechem zwykłym odparła spuszczając oczy biedna kobieta - strasznie dziś już o dzieci jestem niespokojna i o mojego poczciwego Hieronima. - Niepokoić się znowu nie ma tak dalece czego - rzekł Samuel - pan Hieronim zdrów zapewne, a i dziatki takoż... Bóg sam czuwa i strzeże ich modlitwa asińdźki... Pani Hieronimowa złożyła ręce, westchnęła tylko, a łza potoczyła się jej z oczów. - Już też wkrótce i mnie tam do nich spieszyć potrzeba - szepnęła po cichu. Pan Samuel jakby chciał coś powiedzieć, zawahał się i obejrzał. - Tak! tak! - rzekł zniżając głos - wszystkim nam pono nie ma tu czego dłużej popasać - to darmo! Kobieta żywo podniosła oczy i zadrżała; ten wyraz: darmo! był dla niej potwierdzeniem ciężkiej prawdy, w którą jeszcze wierzyć nie chciała, z którą się oswoić nie mogła. - Czyż być może! - zawołała. - Na co to mamy w bawełnę sobie obwijać, co się nas tak z bliska tycze - odezwał się odstawiając fajkę zagasłą pan Samuel - my tu nic nie wskóramy!! - Jak to? nic - nic a nic! - z przestrachem wykrzyknęła kobieta. - Nic! nic; posłuchaj asińdźka, chyba nie znasz tego człowieka i tych, co go otaczają. - A! ja nic nie znam, to pewna! - I nic nie widzisz? - Widzę niewiele; nie rozumiem nic. - Toś się nadaremnie łudziła - rzekł stary poważnie - posłuchaj mnie i daruj, jeśli cię z miłego, pocieszającego może błędu wywiodę. A naprzód, czego może i od pana Hieronima dowiedzieć się mogłaś, bo mu to ojciec mógł mówić - posłyszysz dokładniej i lepiej o kasztelanicu... Asińdźka tyle tylko podobno wiedziałaś, że bogaty, bezdzietny, że grzeczny i miły człowiek, przyśniło ci się więc szukać u niego protekcji i pomocy! - O! tak! tak! mój stryju kochany - z przejęciem dodała kobieta. - Waćpan dobrodziej wiesz, jakeśmy ubodzy: trzech chłopków na Polesiu, część w wiosce, nie bez dłużku jeszcze - westchnęła a dziatek czwórka! A to i żyć człowiek musi - i o tych drobniętach myśleć, żeby marnie nie poszły. Jakoś mi to przyszło do głowy, słysząc od mego Hieronima, który tu, prawda, nogą nigdy nie postał sam - że stryj bogaty i milionowy... Pojadę do niego, potrzebuje nas może i nie tyle nas, co dzieci, bo nam i tego kawałeczka chleba dosyć... - No! rozumiem, i asińdźka przyjechałaś tu... - Tak i siedzę już miesiąc - i goszczę. Karmią i poją... ale słówka rzec nie można o sobie... Sam się stryj nie domyśla, choć wie zapewne, że mamy czworo dzieci, a tylko trzech chłopków. - Mogłabyś asińdźka i rok tu siedzieć; wygonić cię nie wygoni, ale tyle tego - dobrze otoczony i sam frant! Słowa powiedzieć nie dadzą i grosza nie puści, z ręki nakarmi, napoi i grzecznością zbędzie - ot! po wszystkim. To darmo! to darmo! dodał stary. - Ja także nie [od] dziś tu siedzę z rotmistrzem, a dotąd nie miałem czasu i zręczności powiedzieć, że dobrze by zrobił, gdyby rotmistrzowi gdzie w swoich dobrach choć tymczasowy kawałek chleba obmyślił - liche, choć podrzędne leśniczostwo jakie, póki co będzie. - Tać wie, że grosza przy duszy nie mamy; że ja resztkami i pensyjką Radziwiłłowską żyję, a rotmistrz z mojej ręki... Ale tu tak urządzono we dworze, by nikt ust nie otworzył, bo kasztelanic nic nikomu uczynić nie chce i nie zrobi, póki żyje. Godziny wyrachowane; przyjdziemy, zjemy, pogada o pogodzie i bywajcie zdrowi; a spyta go kto o co lub poprosi, uda, że głuchy. Trzeba robić interesa przez pannę Anielę, przez Jaśka, przez Termińskiego, a to ciężka sprawa. Jasiek podobno najlepiej swoje interesa robi - tej zaś klempie, z pozwoleniem asińdźki, ręce całować lub prezenciki podsuwać dla jakichś faworów - obrzydliwa i nie dla nas. Ha! wola Boża! Jeszcze nam tu siedzieć jak sobie chce, ale asińdzce, co masz dom, gospodarstwo, dzieci - czas tracić - szkoda. Co ma nas kiedyś spotkać z niego, to nie minie - jeśli notandum nie chapną bliższe osoby. Nie masz tu czego siedzieć, nie ma! - Tak stryj mówisz - cicho i łzawo przerwała Hieronimowa - więc pojadę. - Posłuchajże mnie asińdźka cierpliwie - rzekł Samuel. - Nie znacie bo, widzę, człowieka; z daleka, stryj, bogacz milionowy - to jakoś tak się zdaje, że kiedy do niego - do starca bezdzietnego, co ma krocie dochodu, przyjedzie krewny, mający ledwie w co się odziać i czym nakarmić - powinien by mu pomóc! Ba! ależ tu potrzeba poznać z bliska człowieka, a dopiero się pokaże, czego można się spodziewać. Wszak ci to rodzony mój brat i kocham go jak brata, bo jest tam w nim może i dobre, ale go świat popsuł bardzo! Wiesz asińdźka zapewne, że nieboszczyk ojciec nasz, Jan, który mieszkał w Poznańskiem i trzymał się partii Branickich i Sapieżyńskiej, przez wstawienie się hetmana otrzymał na starość jakąś tam kasztelanią... Z ich też łaski miał ojciec dzierżawy, zastawy, a ożenił się dość majętnie z Palucką, która miała mu wnieść ze czterykroć; ale tak się to wiodło rodzicom naszym,że ich potem i z dzierżaw rugowali, i sekwestrowali, i siła potracili, a ledwie nie z torbami wyszli i z gołym tytułem, który więcej ciężył, niżeli grzał. Przenieśli się wreszcie na Ruś do dóbr Sapieżyńskich, gdzie ostatkiem wzięli zastawę. Ale i to nie lepiej, bo zaocznie, a mieli z takimi plenipotentami do czynienia, co psu oczy sprzedali. Koniec końcem tedy, wiedzieć potrzeba, ojcowizny i macierzystego niewiele się nam dostało; wyszliśmy w świat, kasztelanic... a nic, nic mościa pani w kieszeni. Pan Bóg lepiej pobłogosławił rodzicom w dzieciach niż w dostatkach, bo było nas pięciu synów i córka jedna, ogółem pół tuzina... to nie żart! Samuel westchnął. - Wszyscyśmy Sapieżyńskimi względami poczęli się kierować na świecie, ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ; wkrótce żeśmy już im widać byli niezdatni, znudzili się nas popychać. Najstarszemu tylko Stanisławowi, ot, tutejszemu panu, inaczej poszło jak drugim. On dziś milionowy, a my wszyscy jak święci tureccy... Tadeusza śpiewamy. Niechże ja - no! - wola Boża - nie bardzom był skrzętny; ale nieboszczyk Józef, Antoni, ojciec twego męża, i Piotr, gdyby nie żona, wszystko to golizna. - Jakże, proszę stryja, kasztelanic się dorobił? - spytała kobieta. - Tuż to sęk, że tego nikt nie wie - odparł pan Samuel - do dziś dnia tylko się domyślamy. On był po Helusi najstarszy z nas, pierwszy dorósł, urodził się bowiem w r. 1752, za Sasa. Protekcja Sapieżyńska nie urwała się nam ze wszystkim jeszcze; ojciec pojechał z nim do Kodnia, księżna wojewodzina kazała mu za sobą do Warszawy i w r. 1770, niespełna dwudziestoletniego, przyjęto go, za jej wstawieniem się, do Korpusu Paziów J. Królewskiej Mości. Stasiek tu był jak pączek w maśle, ale na nieszczęście całe życie paziem zostać było niepodobna; trzeba było szukać doli i losu na świecie. Dobrze położony u króla, znajomy z wielkimi panami, lubiony za swą wesołość i dowcip, których dziś ani słychu w tym starcu, chyba się odezwie żarcikiem bolesnym, co aż w pięty pójdzie - Staś z paziów poszedł do wojska. Cale to inna była rzecz za owych czasów służyć: awanse szły łaską; fortragowali, prawda, jenerałowie czynni, ale częste i bez tego patenta dawali na stopnie sami hetmani. Wreszcie rangi się kupowały, a co się tyczy służby, ta się kończyła na noszeniu munduru brygady, do której się należało, i pobieraniu gaży, a po nią każdy dojechał sobie do chorągwi. Towarzysze, ba, majorowie, kapitanowie, namiestnicy nawet, siedzieli po folwarkach i hreczkę sieli, a zające tłukli co wlazło; nasz Staś wycierał swój mundur w Warszawie, po pańskich pokojach. Z młodu to już uważaliśmy, że pański chlebek biały mu smakował - stronił od swoich, od szlachty, a do panów się garnął, toż i potem; a że był postawny, po francusku szczebiotał, śmiały, przy tym wesół, dowcipny i w karty grał we wszystkie gry doskonale, wszędzie go przyjmowano chętnie. Więc pan major w stolicy sobie hulał, wesoło czasu zażywając. Myśmy go z oczów zgubili - przywiązał się do partii dworskiej, do króla; buchnęła rewolucja; niebezpiecznie było siedzieć i major pokręciwszy się koło zamku znikł nagle z Warszawy. Gdzie się podział, dokąd się udał - nikt nie wiedział. Głosiliśmy, szukali, pytali - jak w wodę. Ja podówczas jakoś trzymałem dzierżawą wioskę na Wołyniu, leżącą na wielkim gościńcu między Ostrogiem a Zasławiem; i jużem był Stasia opłakał, bo kawał czasu upłynął, jak znikł bez wieści... a krajowe przygody wybiły nam z głowy rodzinę i swoich kłopotów było dosyć. Jednego wieczora, zawieruszystego, w zamieć okrutną, w śnieżnicę, jakoś po Nowym Roku, siedziałem u siebie w lichej dominie - bo to było, jakem mówił, na dzierżawie, a wiadomo, jakie to kletki zamieszkują posesorowie - gdy ktoś wpada do mnie z karczmy zzapytaniem, czy jestem w domu, i z oznajmieniem, że jakiś wielki pan, karetą, dworno, dowiaduje się o mnie, mając zapewne zamiar na noc do dworku zajechać. Przeląkłem się dobrze, bo szlachcicowi w domu wielkiego gościa przyjmować - rzecz ciężka; pańskiej gębie ani pańskim bokom dogodzić niełatwo. Zwyczajnie jak to bywa u nas - kawał mięsa leżał w lodowni, ale przysmaków żadnych; a w chacie krom mojej izby, nieco cieplejszej, wiało jak na podwórzu. Diablem się wziął za głowę - jednakże powiedzieć, że nie ma w domu, ani sposób - kłamać nigdym nie umiał; trochę też szlacheckiej dumy nie dozwalało odepchnąć kogoś, co o gościnę prosił - więc stań się wola Twoja; czekałem drżący, co Bóg zdarzy! W kwadrans po owych zapowiedziach światło zabłysło w oknach, szusnęła poczwórna kareta na saniach, drugi powóz kryty, na ganku zrobił się szum i ja wychodzę, przyodziawszy się, dostojnego powitać gościa. Widzę pięknego mężczyznę, w szubie sobolowej pokrytej aksamitem zielonym, jak dziś pamiętam, w czapce sobolej, a za nim jejmościankę jakąś, śliczną bestyję, ale z oczów diabeł patrzał - wysiadających z karety. úw jegomość wita mnie zapytaniem: - Panie kasztelanicu, czy pozwolisz podróżnym przenocować u siebie? Tytułu tego nikt mi w okolicy nie dawał, nikt nawet o nim nie wiedział, bo chudy pachołek, unikałem zakrwawiających serce wspomnień lepszego bytu rodziców; zdumiałem się tedy, a w dodatku i głos, którego zrazu rozpoznać nie mogłem, coś mi starego i dobrze znanego przypominał - osłupiałem nie mogąc przyjść do siebie. - A to był zapewne stryj Stanisław? - przerwała ciekawie słuchając pani Hieronimowa. - Zgadłaś asińdźka, jakbyś tam była; ale ja nie od razum go poznał, zamaskowanego i przebranego za wielkiego pana; miałem go za umarłego - to pierwsze; po wtóre, myślałem, że jeśli żyje, to gdzieś jak my posagową biedę klepie. Nie przeszło mi zrazu przez głowę, żeby ten wielki pan, w sobolach i aksmitach, mógł być moim rodzoniuteńkim bratem. - A taż pani! to pewno panna Aniela? - spytała z uśmiechem kobieta. - Czekaj no asińdźka, przyjdziemy i do tej jejmościanki; takich Anieli nie dwie i nie trzy w życiu miał pan braciszek. Stoję tedy w ganku, zupełnie osłupiały, a przybyły wciąż mi powtarza: - Pozwolicie przenocować? - Z całego serca, proszę JW. Pana! - odpowiedziałem otwierając drzwi - ale chata uboga, czym ma, tym rada. - Po tych słowach weszliśmy do izdebki samotnej, której całą ozdobą był świecący się na kominku raźny ogień dębowy. Byłem już naówczas wdowcem po mojej Marysi, ojcem i ojcem tylko. Całe moje siły, mienie, myśli spłynęły w ojcostwo, w syna - a! nie chciał Bóg pobłogosławić staraniu, nie poszczęścił; ale o tym potem, idźmy dalej. Gdy blask padł na twarz gościa, gdyśmy się oko w oko w izbie zetknęli, krzyknąłem poznając brata i rzuciłem mu się w objęcia. Uściskał mnie, ale jakoś zimno i ostrożnie. Ja, cały drżący, nie wiedziałem, co począć i jak ich przyjmować; on tymczasem tylko myślał, gdzie się najwygodniej ze swoją duszyczką w mojej chatce pomieścić. Byłem z początku pewny, że to jego żona; że te sobole i karety po niej wziął; bo w prostocie ducha nie wyobrażałem sobie, żeby kto śmiał, z pozwoleniem, z jakąś tam paskudnicą włóczyć się tak, wstyd z czoła starłszy. Tytułuję ją tedy panią bratową; aż mnie zimno i sucho pan Stanisław wywodzi z błędu: - Kochany Samuelku - rzekł na stronie - to nie jest żona moja, jak ty sobie po szlachecku myślisz; jam nieżonaty, to śpiewaczka włoska, z którą poznałem się w Dreźnie, i jadę z nią do Kijowa. Potrzebowała protekcji nieboraczka, musiałem się nią zaopiekować; dasz jej izdebkę oddzielną. - Kobieta w istocie byłapiękna bardzo, ale zakłopotana i jakby zawstydzona, kręcąc nosem na moją biedną chatę, która niewiele była wygodniejszą od karczmy, zaraz sobie najlepszy pokoik zabrała i odprawiła nas do bokówki. Dom mi z kretesem wywrócili - wszystkiego im brakło; ludzie ich bez ceremonij, jak najezdnicy, precz wyrzucali rzeczy, łamali sprzęty, słowem jednym, sądny dzień u mnie. Ale jako gospodarz, gdyby mi i na głowie usiedli, cierpieć musiałem, bo od czegoż gościnność; cóż dopiero, gdy w domu brat rodzony? Jakeśmy się zostali sam na sam, tu już, pomyślałem, festyn dla mnie wielki i aż ślinkę łykałem, żeby się prędzej dowiedzieć o losie Stanisława, któregom tak długo miał za umarłego, a on mi tu się zjawił nagle takim bogaczem. Uściskałem go na nowo i nuż w pytania. Miał to do siebie Stanisław, że zawsze był nie bardzo łatwo się wywnętrzający, ale teraz gorszy jeszcze, dyplomata; ani słowa dobyć z niego nie potrafiłem, chociem go dobrze świdrował. Obracałem na wszystkie strony - ani ukąsić. Ledwiem się mógł dopytać, że uciekłszy z Warszawy, podróżował cały czas za granicą. Ale o czym? jak? skąd przyszedł do tych dostatków? motus - wyraźnie powiedzieć nie chciał. Brałem go z początku dobrze na konfesaty, a nic nie wydusiwszy, dałem pokój, widząc, że to nie język uparty, ale głowa i serce. Jak gdyby nic nie było dziwnego w tym wszystkim, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie, że piechotare drapnąwszy, karetą poszóstną i z kochanicą powracał, odpowiedział mi z wielkim tonem: - Byłem w Paryżu, w Londynie, w Karlsbad, w Eger, podróżowałem - i kwita! - Zniecierpliwiło mnie jakoś w ostatku i dotarłem raz dobrze zapytaniem: - No! ale skądże waści, panie Stanisławie, te dostatki? Uśmiechnął się tylko niechętnie. - Skąd? - rzekł - juściżem nie kradł, to pewna; zapracowałem jak i drudzy, ale o to mnie nie pytajcie, bo nie powiem, bo o tym mówić nie lubię i nie chcę. Zresztą, to moja tajemnica. Prawda, że tajemnica, gdyż i dotąd jest to dla mnie zagadką. - Jak to? i wy nie wiecie, skąd się to wszystko wzięło? - Wiemy i nie wiemy; domyślamy się tylko, że karty dać musiały jeśli nie wszystko, to przynajmniej bardzo wiele. Zresztą, Bóg to wie jeden, bo mój brat nikomu nie odkrył się w tym względzie. Nazajutrz rano, jak zimną wodą oblawszy mnie swoim milczeniem i osobliwszą dyskrecją, przenocowawszy, zaciekawionego pożegnał i znowu się zapakowawszy do karety ze swoją panią duszką, jak przybył, tak pojechał. A co mi dom do góry nogami przewrócił, i Bóg zapłać nie powiedział - kwaśnym bonżurkiem zbył w ganku. Zjawił mi się i znikł jak kamfora. Doszło potem, moich uszów, że w Kijowie, w złotej sali najpierwszą grał rolę i uchodził za magnata z Poznańskiego, którego szatan gry opętał. Potem zasłyszałem o nim w Wilnie, dowiedziałem się, że wyjechał do stolicy; ale nigdy ani listem, ani słowem, ani dowodem pamięci nie odezwał się już do mnie. Trochę mnie to bolało, ale i Helusia, i reszta braci nie byli ode mnie szczęśliwsi: zaparł się nas wszystkich, bojąc się zapewne, byśmy, mu nie byli ciężarem. Brat nasz Józef zjechał się z nim przypadkiem w Wilnie, dowiedział się o nim i poszedł do niego. Przyjął go jak gościa, grzecznie, pięknie, upoił, nakarmił - ale na tym koniec. Stosy złota leżały u niego na stołach; Józef był wówczas, jak całe życie zresztą, w wielkich obrotach; tysiąc dukatów byłyby go może z ruiny podźwignęły i postawiły na nogach - odezwał się śmiało do niego, wiecie, co mu odpowiedział? - Mój bracie, gdybym familii chciał świadczyć, nie stałoby mi wkrótce z czego żyć; jest nas dosyć, byłoby niesprawiedliwością jednemu dać, drugiemu nie; muszę więc ograniczyć się z przywiązaniem do was tylko, bo szczerze nic dla was teraz uczynić nie jestem w stanie, będąc sam na dorobku. Poczekajcie, jeśli co zbiorę, nie dla kogóż tylko dla was. I tak go zbył. Lat temu kilkanaście jużem był mojego rotmistrza do wojska oddał - westchnął Samuel - widząc, że do niczego się nie zda - aż słyszę znowu o panu Stanisławie. Były wówczas na przedaż wielkie dobra na Wołyniu, a że o kupców było trudno, bo szlachta jakoś pieniędzy nie miała, a spędzający nie frymarku się chciało, tylko gotowizny, wystawiono je na kontraktach kijowskich. Była to polubomirszczyzna, z rozległych dóbr tej rodziny, która je wzięła w rozbiorze ordynacji Ostrogskiego; - dobra milionowe; słyszę nagle, że pan Stanisław te dobra prawie książęce targuje, aż i kupił. Osłupiałem, nie wierzyłen zrazu; ale wkrótce przekonałem się o prawdzie, bo zaraz zjechał na wieś. Jakem o nim posłyszał, naturalnie z atencją do starszego brata; zastałem go już na nowym gospodarstwie, tak urządzonego niemal, jak asińdźka dziś widzisz. Od tej pory nic się tu na włos nie odmieniło. Jak siadł na wsi, tak o pół minuty nie chybiając od swoich obyczajów, żyje już drugi lat dziesiątek. Nie wiem, czy przez te czasy obiad się kiedy dziesięć minut przypóźnił. - Ale diable się posunął... Ledwiem go poznał pierwszy raz zobaczywszy, a od tego czasu jeszcze, mimo regularnego życia, znowu zmiana wielka. Był to, można powiedzieć, piękny mężczyzna swego czasu - dziś mumia i dziwak niepospolity! - No, ale serce? - spytała niespokojnie pani Hieronimowa - może się także zmieniło. - Serce? - rzekł pan Samuel - w tym człowieku wszystko dla mnie zagadką; serce, głowa, uczucia, myśli, życie, przeszłość i zamiary. íyję z nim oto lat kilka, patrzę na niego od rana do wieczora i nic go nie rozumiem. - Ale jakże sądzicie? - Najmniejszego sądu o nim wyrzec nie mogę, bo to dla mnie gorzej sfinksa egipskiego - dodał starzec. - A z familią? - Z familią - ciągnął dalej Samuel - grzeczny aż do zbytku, miły, ale dla niej zamknięty jak opoka. Przyjmuje, karmi, poi, ale słowa o sobie powiedzieć nie da i nic dla nas nie zrobi. - Wszakże wziął Jasia? - A! i ślicznie mu tu, biednemu Jasiowi! - odparł wzdychając pan Samuel - żebym ja był Józefem (szczęście, że nie żyje), gdyby mi miliony swoje oddawał, nie dałbym mu Jaśka za nic. Chłopiec to umęczony i zawczasu zepsuty, i zamiast wychować go, wyrobić z niego człowieka, dręczy, posługuje się nim tylko, trzyma go przy sobie na uwięzi, a, co gorzej, podobno wniwecz chłopca psuje... - Ale mu to zapewne wynagrodzi? - Tego nic nie wynagrodzi, gdy go na duszy zgubi - a i o zapisach jakich tam, Bóg jeden wie - nie bąknie nigdy słowa. Człowiek we wszystkim niepojęty, skąpy aż do plugastwa, a pyszny, samolub niewysłowiony, regularny jak zegar, jak lód zimny - wiary i serca jeszcze się w nim ni razu nie dopytał. - A! - ze zgrozą przerwała Hieronimowa - możeście też z żalu niesprawiedliwi względem niego i możeście się uprzedzili; nie chciałabym wierzyć w tak czarny obraz. - Daj Boże! - z westchnieniem odpowiedział stary - by wina była moją, nie jego; pokutowałbym za nią chętnie - ale nie! nie! nie mylę się ja, nie mylę. Patrzę na niego od lat kilku, oczyma, sercem, bo chciałbym coś dobrego wynaleźć, ale nic, nic! To zamknięcie się w sobie, ta tajemnica nie może nic dobrego rokować. Zresztą, sam rodzaj życia, jakie prowadzi, co go otacza, dowodzi, że serca tam brak, że zimny i twardy jak opoka. Pani Hieronimowej, której te słowa burzyły najdroższe nadzieje, łzy się potoczyły z powiek. - O! nie płaczże asińdźka - rzekł stary z westchnieniem głębokim, które się jakby mimowolnie z piersi jego dobyło - to darmo! Jam sięjuż wypłakał i zimno o tym mówię; ale i mnie w pierwszej chwili kosztowało to przekonanie smutne wiele łez w głąb piersi spadłych. Wiesz asińdźka, że nie miałem nad jednego syna; matka go odumarła dzieckiem, zostać musiałem mu matką, niańką, ojcem. Ukochałem to dziecię, jako ostatni, jedyny węzeł, co mnie ze światem łączył, jako spuściznę po poczciwej Marysi mojej - on był moją przyszłością; chciałem z niego uczynić ideał człowieka. Osiwiałem, zestarzałem, zubożałem, podupadłem - i patrz, w co się moje obróciły nadzieje. Znasz asińdźka rotmistrza; widziałaś go - dobre stworzenie, serdecznie poczciwy, ale bez głowy nieboraczysko. To rozpacz moja; boję się, bym za niego potępiony nie był, bo przeciwko Bogu bluźnię. Jednegom go miał i z tego nic mi Bóg zrobić nie dozwolił. Kiedym o razowym chlebie w moich dzierżawach wiek pędził w niedostatku, hodowałem go wygodnie, pieszczono, chuchałem na niego, nie żałując najdroższych nauczycieli, najlepszych dozorców, stawiając go na równi z najbogatszymi. Wszystko to poszło marnie, nic nie przyszło do niego... dobre chłopię, dałby się porąbać za mnie; ale patrz, asińdźka, co on dziś między ludźmi? - zero, nul... Był w wojsku, wyszedł z niego, trochę się zaawanturowawszy; wisimy tu oba czekając zmiłowania Bożego. Dla niego to, Bóg widzi, nie dla siebie, potrzebowałem serca u kasztelanica, a chciałem je odgrzebać spod popiołów. Bo co ten nieszczęśliwy poradzi, jeśli się tak zostanie sam na świecie? Głowy nie ma, słaby, bez rozgarnienia, zwala się, zmarnuje, jak mnie przy nim nie stanie. Chciałbym mu dać kogoś, co by mnie zastąpił; ale któraż porządna kobieta pójdzie za człowieka ni z pierza, ni z mięsa, tyle tylko, że poczciwego, ale niezdatnego i niepokaźnego? Dla niego to ja tu siedzę, bieduję, znoszę, czekam, patrzę, a nuż się zlituje kasztelanic. Ale widzę to! darmo! Gdy to mówił stary, usłyszeli obok w pokoju kamerdynera Termińskiego klucz, który zaskrzypiał w zamku, a pani Hieronimowa z przestrachem palec położyła na ustach. - Nie wyjdziesz też asińdźka przejść się trochę? - spytał stary wstając - tu coś parno, a jeszcze wcześnie; pochodzilibyśmy wokoło klombu w dziedzińcu... ze mną, starym, nie ma niebezpieczeństwa po nocy spacerować. Ze świstem i śpiewką głośną wszedł pan kamerdyner do swojego mieszkania, właśnie gdy Samuel z panią Hieronimową uciekli, dalszą rozmowę prowadzić w dziedzińcu. - Nie masz tu asińdźka czego czekać - rzekł Samuel obejrzawszy się - siedzę ja tu lat kilka, a jeszcze ani słowa za rotmistrzem rzec nie dał. Jakeś go widziała jednego dnia, tak będzie po wieki wieków. Chybabyś trafiła do niego przez Anielę, przez Termińskiego... ale to... - O! - odparła kobieta z uczuciem boleści i dumy. - A i tak nic się nie wskóra prócz upokorzenia - mówił dalej Samuel. - íyczę więc ci i radzę, powracaj do domu. Co się tycze pana brata, niewątpliwie jest ogromnie bogaty, choć nikt nie wie dokładniej, co on ma i gdzie. Lat około dwudziestu zbiera dochody; bo pomimo życia wygodnego, na które sobie nie żałuje, nie traci wszystkiego, co ma. Co tylko wpłynie z intrat, ginie w jego kieszeni jak w otchłani. Co on z tym robi i co myśli zrobić, Bóg to jeden wie. Jego faworyta, panna Aniela, niewiele od niego ma; Termiński także goły, wszystkich, słyszę, odsyła do testamentu i na potem... Aniela i Termiński zęby ostrzą: broń Boże czego na niego, potrzeba, żeby tu ktoś z nas był, bo okradną. Cóż mam robić, choć Bóg widzi, jak mi to ciężko tak na łasce wisieć; ale dla przyszłości rotmistrza muszę. Co tam kiedy będzie, nie wiem, ale to pewna, że wam krzywdy zrobić nie damy, byle to do rąk kiedy przyszło; tymczasem nie macie się czego spodziewać i wyglądać żadnej pomocy. - A gdybyśmy go otwarcie, ze łzami, za dziatkami naszymipoprosili. - Kiedy to i jak - z bolesnym uśmiechem spytał pan Samuel. - Asińdźka życia jego nie znasz; żaden zegarek tak nie idzie jak kasztelanic. Jest to widać kalkulacja na długie życie. Wszystko u niego aż do słów, które wymówić ma i wysłuchać, doskonale naprzód obrachowane. Wstaje, z rana napije się czekolady, pod humor pobawi się z papugą; wytrą go, wymyją, wyperfumują, wyfryzują; panna Aniela wejdzie pogłaskać go pod brodę. Termiński z plotką lub wesołym konceptem i ranek tak zamkniętemu upływa cały, a gdyby pioruny biły, nikogo tam nie dopuszczą, żeby szkodliwem wpływu na humor dnia czasem wrażenie jakie niespodziewane nie wywarło. Wchodzą tylko swoi i to na głos dzwonka lub o swojej porze. Na godzinę lub więcej przed wyjściem do salonu kasztelanic zamyka się w swoim pokoju, do którego nikt, ale co się zowie nikt, nie bywa przypuszczony. Pokój to jak on tajemniczy, od którego klucz nosi zawsze przy sobie, gdzie nikt nie sprząta, gdzie Anieli i Termińskiemu zajrzeć nie wolno, bo nim go otworzy, wszystkich odprawia. Supponitur, że tam pieniądze składa - czy kto go tam wie, co robi. Potem, jak asińdźka już wiesz, obiad wyrachowany na minuty, potem sen - także nie dłuższy nad piętnaście minut; powraca do siebie... Spocząwszy, wychodzi do Bulwy, którego unosił jak ptaka. Bulwa zdaje mu raporta gospodarskie, pieniądze wnosi, pokazuje rachunki; rozmawia z nim krótko, dysponuje mało, gderze ogromnie i znów na kawę do salonu, gdzie bawi do wieczerzy i po wieczerzy chwilę. Jeśli nas jest kilkoro, wszyscyśmy obowiązani dotrzymywać mu placu w salonie, pod karą gniewu; on gawędzi trochę albo raczej słucha, co gadają, bo sam się nie bardzo wygaduje, i uśmiecha tylko; sprzeciwiać mu się nie wolno! Jeśli sam na sam z Jasiem, każe mu sobie czytać jakieś obrzydliwości i - gubi chłopca, w którym to naturalnie fermentuje. Pół do dziewiątej powraca do siebie, rozbierają go, flanelują, kąpią, w łóżko kładną, pod podeszwy łechcą, a panna Aniela siada przy nim poufalutko na łóżku i siedzi, dopóki dobranoc jej nie powie... Ot, cały dzień. Ab uno disce omnes, chciałem powiedzieć, ale asińdźka nie rozumiesz tego; dość, że tak zawsze. - Jak to? a niedziela? a święta? a goście? - Gości tylko na obiad lub wieczorem przyjmuje, ale dla nich trybu życia nie zmienia. My ich bawimy za niego; o niedzieli i świętach nie wie, bo i powszedniego dnia pacierza nie mówi, a o Panu Bogu widać zapomniał nieszczęśliwy ze wszystkim. Pani Hieronimowa zawołała z przerażeniem: - A! cóż to za nieszczęśliwy człowiek? - a cóż go trzyma na świecie? - Brzuch, mościa dobrodziejko - odparł gorzko pan Samuel. - Kat wie co zresztą; może pieniądze, które tak lubi, może panna Aniela, którą niby kocha... ale to kochanie... - Któż to jest ta panna Aniela, kiedy wolno zapytać? - Niewiele o niej powiem asińdźce, bo i wiem niewiele. To pewna, że ją usłużny Termiński gdzieś dla swojego pana odgrzebał i ze swojej ręki tu osadził, i oboje na jeden grosz targują. Termiński kuta bestia; naokoło go otacza swoimi figurami i zabiega skrzętnie, żeby nikogo obcego nie dopuścić do ucha i łaski; co zresztą nie przychodzi mu trudno, bo do kasztelanica i dostąpić dziś niepodobna. Aniela, jak słyszałem, rodem jest tu z jakiegoś małego miasteczka, córka ubogich mieszczan; miała w młodości kochanka, który ją na koszu osadził, a tu ją przywieźli dla zabawy starego, któremu się jeszcze zdaje, że, blisko dziewięćdziesiątletni, jak dawniej kochanki potrzebuje. Aniela, kobieta nadzwyczaj sprytna, ale tak zimna, wyrachowana i niedocieczona jak mój pan brat. Zaledwie tu weszła, wykrzesała się sama, nastroiła do tonu domu, poznała tych, co ją otaczają, przewąchała i domyśliła się wszystkiego, tak że sam już Termiński musi się na nią oglądać, jak uważam. Jedna to szajka teraz. Widocznie godzi na to, żeby się z niąkasztelanic ożenił, ale co z tego, to pewien jestem, że nic nie będzie. - Ale cóż mi stryj dobrodziej mówisz; to okropny dom, to straszni ludzie! Ten biedny kasztelanic do kogoż przywiązany, kogo kocha? Co go na świecie trzyma? boć przecie tak żyć nie można samemu sobą i dla siebie? - spytała znów naiwnie pani Hieronimowa, nie mogąc pojąć życia bez przywiązania. Pan Samuel się uśmiechnął. - To najdziwniejsza, że w całym swoim życiu kasztelanic podobno nikogo nie kochał i nikomu się ująć nie dał. Ci, co go otaczają, myślą, że nim rządzą; on w istocie działa nimi i posługuje się, jak chce; rachują i w rachubach się mylą; nieraz na jego mniemaną słabość stawią łapki, ale, jak zręczna myszka, kasztelanic wyjada słoninkę, a przycisnąć się nie da. Termiński, panna Aniela, Jasiek, ci, co go są najbliżej, których najwięcej potrzebuje, zdaje mi się, że nic nad nim nie mogą; on ich zwodzi, nie oni jego. Szpieguje jednych drugimi; gdy proszą o co, odkłada do jutra lub zręcznie się wywija, wreście gdy go przyprą, odstrasza gniew udając... bo i to udaje! Takiego człowieka anim znał, anim widział! anim się domyślał - jest to dla mnie zdumiewające monstrum! - A! na Boga! stryju, ciszej! - Nikt nas tu nie posłyszy; zresztą, gdyby nie interesa rotmistrza, gdyby nie to nieszczęśliwe dziecko, powiedziałbym mu to dawno w oczy i nie popasał długo... - dodał pan Samuel z głębokim westchnieniem. - Ale czego się to dla ukochanego a biednego dziecka nie zrobi! - A! to prawda! to prawda! - z silnie wyrażonym w głosie łzawym uczuciem przerwała kobieta. Samuel mówił dalej: - Całej naszej rodzinie należałoby się tu naradzić, co począć, i dlatego to z asińdźką mówię, że potrzeba nam o sobie pomyśleć. Kasztelanic żyje jak młokos (choć ostrożnie i rachunkowo), ale ma lat pod dziewięćdziesiąt! lada moment koniec sobie może jaką niestrawnością przyspieszyć. Otaczają go chciwi, intryganci, po prostu złodzieje czyhający na dobro nasze. Jaś nawet, choć nasz, boję się bardzo, by się tu nie zepsuł i zamiast pracować dla rodziny, nie pracował z nimi lub sam dla siebie. Bóg wie, co z tego wszystkiego wywiązać się może. Myśmy licznym rodzeństwem, wszyscy prawie ubodzy; te miliony kasztelanica mogą być dla nas darem Opatrzności; potrzeba myśleć, by się darmo w niegodne i niewłaściwe ręce nie dostały. W tej myśli i ja tu, choć z bólem serca i jak na pokucie, siedzę... ale cóż ja sam poradzę! Z dniem każdym lepiej widzę, że tu kogoś sprytniejszego potrzeba na kasztelanica, na jego Anielę i Termińskiego i dla dozoru nad Jaśkiem. Ani ja, ani rotmistrz na szpiegów i stróżów nie zdaliśmy się; uchowaj Boże czego, wszystko mogą zabrać obcy - bo i testament gotowi podrobić, i pieniądze skraść, i Bóg wie tam jeszcze co! mnie i zgadnąć niepodobna! Pani Hieronimowa, dla której te zwierzenia pana Samuela odkrywały rzeczy wcale niespodziane i nowe, za każdym słowem bardziej słupiała i mieszała się. Biedna, poczciwa i prosta kobieta nie wiedziała sposobu wyjścia z tego labiryntu, którego ciemne głębie odkrywały się przed jej oczyma; głowa jej się zawracała. - Cóż więc poczniemy? - szepnęła stojąc po długiej chwili milczenia. - Tu, powtarzam - rzekł pan Samuel - potrzeba kogoś sprytniejszego ode mnie - ja jestem prosty człowiek, stary, złamany; choćbym co widział, nie zaradzę temu, bom zgryziony, znużony i z sił opadły. - No - a Jasiek? - Jasiek! boję się, ale mi się zdaje, że jemu już nic wierzyć nie będzie można... On także podobno rachuje dla siebie na testamentstryja... Kto wie! na podchwycenie może użyć wszystkiego. Dzieciak ten nie mógł tak bezkarnie ocierać się długo o zepsucie, zagnił leżąc przy zgniliźnie! - Tak młody, tak, zdaje się, skromny, potulny, bojaźliwy! - Cicha woda! cicha woda! - odparł pan Samuel. - Ale uważałaś pani, jak oni z panną Anielą oczyma ku sobie strzelają, coś jak gdyby się skłócili - bo byli podobno lepiej wprzódy! Ze stryjem Jaś podobno umie sobie począć - i co za dziw! niewola, ucisk nauczyły go kłamstwa; złe książki zasiały w nim namiętności gwałtowne; w jego twarzy, spojrzeniu, postawie znać ognie, co pod tym zimnym popiołem są skryte. Namiętności, którymi stryj dogadza sobie, nie oglądając się na Boga i ludzi, musiały i w nim powoli się rozruszać, a namiętności bez wiary daleko zaprowadzić mogą. Jeżeli ich tu tak samych zostawimy, tę niepoczciwą trójkę, kto wie, czy nie przyjdzie wcześniej z nadziejami sukcesji się pożegnać... Stary będzie ich zwodzić, ale oni nas zwiodą, gdy oczy zamknie. - Ale na to ja nie widzę rady! - zawołała pan Hieronimowa. - Jest, jest, ale jej ani ja, ani pani nie damy; powtarzam asińdźce, tu potrzeba kogoś sprytniejszego, żeby się poświęcił dla całej rodziny, przyjechał nieznacznie, powoli się zasiedział i miał oko pilne na to, co się gotuje. Stary ma miliony, to pewna; skąpy nadzwyczajnie, grosz, co do niego wpłynie, nie wypływa od niego, najulubieńszym swoim nic nie daje, uwodząc ich testamentem i jutrem. Nas jest dużo, co do tego spadku mamy prawo, ale wszyscy byśmy się zasilić mogli, gdyby tylko marnie nie poszedł. Tak mówił pan Samuel, przerwał i dodał żywiej: - Zresztą, mnie byle tylko rotmistrza wyposażyć i ożenić, ja dla siebie złamanego szeląga nie żądam; jego mi żal, bo się to zmarnuje, dobre, poczciwe dziecko - cóż, gdy głowy żadnej! Waćpani masz także czworo dziatek; radźmy wspólnie. - Mogęż ja, kobieta, poradzić co na to - odezwała się pani Hieronimowa, z bojaźnią, z uśmiechem smutnym i ze łzami. Jam nie znała dotąd kasztelanica, wyobrażałam go sobie wcale inaczej i ani mi w myśli postało, żeby tu tak ciężko było wyżebrać pomoc dla bliźnich a ubogich krewnych. Jam prosta kobieta, matka, żona, wieśniaczka i przyznam się stryjowi, że w takich intryg plątaninie rady bym sobie nie dała, nawet gdyby szło o dziecko moje. Cóż tu poradzić? co na to zrobić? mówić nie można, prosić daremnie, reflektować próżno. Po mojemu, po kobiecemu, niechby się kto poczciwy znalazł, co by kasztelanica nawrócił, opamiętał, odwiódł od tego życia, a wszystko by potem poszło jak z płatka. Pan Samuel z cicha rozśmiał się na całe gardło. - Wyśmienitaś, asińdźka! nawrócić i upamiętać starego grzesznika, co w Boga nie wierzy, co duszy w sobie nie czuje i w dziewięćdziesiątym roku życia, nad grobem prawie stojąc, zakamieniały, prowadzi życie, jakie ledwie młodość by mogła wytłomaczyć! Nawrócić jego! znałogowanego, zatwardziałego i nieprzystępnego jak on! To tylko asińdźka pomyśleć mogłaś! - A cóż tu począć innego? - spytała kobieta śmiechem tym nie zmieszana. - Serce, co się nie obudziło przez lat dziewięćdziesiąt, nie ocknie się już dziś, gdy ledwie w nim bije; nie jego ratować, ale siebie winniśmy. Jest nas liczna rodzina, trzeba się zebrać, naradzić, ale z sercem i z głową. Bo ja, powtarzam asińdźce, rady tu nie dam sam; rotmistrz zdałby się tylko do wybitej, gdyby potrzeba, Jasiek o sobie tylko myśli. - Posłuchajże mnie asińdźka uważnie, bo pora i bardzo, żebyśmy coś postanowili i zrobili. Jest nas dosyć: dzieci Heleny (Józefa mijam), Antoniego, Piotra; żyją Antoni i Piotr; wreszcie mąż twój Hieronim i brat jego Paweł. - O! mój mąż - przerwała kobieta - to prosty sobie gospodarz, jakja prosty człowiek, on się nie przyda do takiej sprawy. - Ale słuchajże mnie asińdźka; zbierzcie się naradźcie i wy komenderujcie tu, kogo macie, najsprytniejszego. - O nas to wszystkich chodzi; kochajmy się i za ręce się weźmy, a myślmy o sobie. - Zapewne, stryj to lepiej wiesz - dobrze by to było, stryju kochany; ale ja nikogo nie widzę... - Musi się ktoś przecie znaleźć. - Ja nie wszystkich tak blisko znam, bom tu, wspólnego dobra pilnując, zasiedział się od lat kilku, ale... może pan Paweł? - Pan Paweł? - nie wiem? - cicho odpowiedziała Hieronimowa. - Może który z synów Helusi? - Mało ich znam. - Tu potrzeba kogoś, nie młokosa, co by dobrze świat znał, ludzi umiał cenić, odkryć myśl, nim się urodzi, zapobiec, gdyby się spełnić miała - czynnego, gorącego, nie tchórza, a przy tym co by się umiał kasztelanicowi podobać! - A! o to wszystko będzie trudno! - Tak! to ja wiem, że trudno, ale przecie nie jest niepodobieństwo - odparł pan Samuel - naprzód, że kasztelanic wszystkich jednakowo traktuje, dla wszystkich równo grzeczny i nikomu nie pokaże, co myśli; po wtóre że oprócz kuchni wszystko mu podobno obojętne na świecie. Ale jednak człowiek żywy, śmiały, dowcipny, zręczny, co by go czasem potrafił rozruszać, zabawić, co by się stał potrzebnym, a który by w tych zamurowanych, kwaśnych twarzach dworaków czytał - na wiele by się przydał. A więc, powracaj pani jutro do domu, opowiedz mężowi, co się tu dzieje; zwołajcie po cichu familię, wybierzcie tego posła i dawajcie go tu na moje ręce. Ja go tu popchnę i sam odpocznę - spokojniejszy. Wszystkich w tym sprawa, wszyscy radźcie razem - a nie, to się przyjdzie pożegnać jeśli nie z całym dziedzictwem, to ze znaczną jego częścią - bo niechybnie nam je sprzed nosa pochwycą. - A nie mogłażbym jutro słówka, cichego słówka za sobą powiedzieć, nim odjadę? spróbować tylko? - spytała pani Hieronimowa bojaźliwie, nie umiejąc się wyrzec myśli wsparcia dla biednych swych dzieci. - Spróbuj sobie, asińdźka, kiedy chcesz i masz odwagę... ale ja nic ci dobrego nie przepowiadam. Czekać musimy; za życia nam nic nie da, a i po śmierci, to jeszcze widłami pisano. O! gdyby rotmistrz miał w głowie olej albo ja w kieszeni pieniędzy trochę, nigdy bym tu nie wisiał, bo i patrzeć na tę Sodomę niewesoło. - A tymczasem, dobranoc - dodał pan Samuel - już podobno dobrze późno; nie czekaj asińdźka darmo, jedź jutro, a chcesz przed odjazdem spróbować szczęścia, wola twoja! spróbuj! III Nazajutrz rano obudził się kasztelanic jak zwykle w bardzo kwaśnym humorze; byłli to skutek wieku czy ciężkiej strawności i wylewania się żółci, nie wiem; zużyty starzec zawsze dźwigał się z łóżka posępny, gniewny i potrzebował, żeby go otaczający niejako wciągnęli w życie, rozbudzili do niego powolnie, rozchmurzyli. Może tam we śnie odzywało się sumienie czy mówiły wspomnienia jakie; to pewna, że w pierwszych rannych godzinach nikt z najpoufalszych i najlepiej z nim zażyłych nie przystępował do niego bez trwogi. Najprzywyklejszy Termiński z wysiłkiem, zbierając się na odwagę i wytrwałość, wsuwał się do pokoju, w którym starzec, z zaciśnionymi usty, obwisłą brwią, żółty, drżący, pokaszlujący, rozgorączkowany czekał na ludzi, by na nich uzbieraną we śnie wylać gorycz wewnętrzną. Pierwsze jego pytania, pierwsze odpowiedzi były zawsze cynicznoszyderskie, nielitościwie smagające, przejęte najokropniejszymrozczarowaniem - nigdy jeszcze nie obudził się z słowem dobroci, z uśmiechem łagodności na ustach. Termiński na odgłos dzwonka wszedł do pokoju sypialnego kasztelanica - pokój ten dosyć wielki, z łożem obszernym, mahoniowym, osłonionym firankami, z kominem, na którym stał zegar marmurem, brązem i świecidłami ozdobny, miał dwoje drzwi widocznych, a trzecie w szafie ukryte, które przez wąski korytarzyk wiodły do apartamentu panny Anieli. - U okna, grubej materii firanką w części zasłonionego, stała gotowalnia, bogata w najrozmaitsze przybory i kosmetyki, mydła, wonie, narzędzia toaletowe, flaszki i puszki, noszące na sobie cechy dzisiejszego, ale wytwornego smaku. - Wszystko to było kosztowne, piękne, drogie, ale nie razem kupione i nienowe; pochodzić mogło z końca XVIII a z początku XIX wieku, gdy mitologia jeszcze i greckie wzory wszystko piętnowały często najnieszczęśliwszym naśladownictwem. Dywany, również piękne, ale stare, wyścielały podłogę wieńcami z róż i amorków. Zresztą, nic tu tak dalece nie było dla oka i ozdoby samej, a na wytartych sprzętach widoczna była, przy troskliwości o wygodzie, oszczędność posunięta do skąpstwa. Trochę zszarzany dywan w nogach łóżka załatany był prostym krajczakiem. Na rozsunionym z firanek łożu siedział starzec, przygarbiony, w białym czepku żółtą wstążką związanym, w kaftaniku trykotowym i podobnych spodniach - siedział, dyszał i na drzwi spoglądał, oczekując przyjścia Termińskiego, który się widać na daną sekundę nie zjawił, bo brzmienie dzwonka nie powinno było ucichnąć, a sługa już musiał być we drzwiach. Termiński, bardzo postawny mężczyzna, pięknego wzrostu, przystojnej twarzy, rysy miał jednak tak niewybitne, tak pospolite, że gdyby nie usta, co im jakiś nadawały charakter, nic by na tej masce nieruchomej, gipsowej wyczytać nie można. Była to księga zamknięta - namiętność, myśl życie nie wycisnęły się na karcie jej białej, martwej, nieruchomej a strasznej tajemnicą, którą kryła. Tylko w ustach zaciętych i ściśnionych, a niekiedy drżących, znać było człowieka silnej woli, który wszystko z siebie zrobi, co zechce, człowieka, co jednej myśli, jednej jakiejś nadziei poświęcił się i życie za nie dać gotów. - Te usta jedne czasem żyć się zdawały; śmiały się nieco, łagodniały w potrzebie, wyrażały dumę i pewność siebie i jak w lalce, której część się porusza, gdy reszta nieruchomą zostaje, te oczy, czoło, postawa, grze warg nie wtórując wcale, zdawały się z kamienia wykute. Wzrok był zimny, niemy, milczący, szklany: pięknie zbudowany, bardzo dobrze ułożony. Termiński był co się zowie przystojnym mężczyzną, ale już podstarzał i zbladł w ciężkiej pracy tylko pięknej twarzy i gibkiej, zręcznej postawy mu zostały. Ubiór jego był czysty i prawie wykwintny. - Ha! - zakaszlał stary - ha! już się coś pan Termiński opuszcza - dzwonię, dzwonię - darmo! - Na pierwszy odgłos... byłem gotów. - Proszę mi nie przeczyć! - gwałtowniej rzekł szambelan - szlafrok! - Termiński już stał z szlafrokiem, który starzec wdział powoli i usiadł w bliskim fotelu. Spojrzał w okno, ranek był pochmurny, ziewnął. - Każe pan okno otworzyć? - Proszę czekać rozkazu - miej WPan cierpliwość, kiedyś sługa. Lokaj cofnął się i w tył założywszy ręce, stanął pokornie za krzesłem. Kasztelanic spojrzał na zegarek. - Czekolada - rzekł kaszląc. Drzwi w szafie utajone otworzyły się i Termiński wysunął się nimi; stary sam pozostał, obejrzał się po pokoju, ciężko okiem zatoczył, szydersko się do siebie uśmiechnął jakoś i zadumał zmiąwszyusta zbladłe. Ale nim duma jego miała czas przejść w osłupienie, zwykłe ludziom starym i zużytym, wrząca i szumem pokryta czekolada ukazała się z Termińskim we drzwiach pokoju; stoliczek, wykładany mozaiką, zatoczył się przed niego i biała serweta opadła na kolana. Po pierwszych łyżeczkach wrzącego napoju, gdy życie podsycone na policzki krwią wytrysło i rozjaśniło zbielałe oczy, Termiński, wiedząc, że mu już można bez niebezpieczeństwa się odezwać, rozpoczął rozmowę. - Bulwa pojechał do Wrotkowa... - Kraść? - spytał szambelan zimno. - Pilnuje go tam rachmistrz. - A rachmistrza kto? - Ja. - A waćpana? - dodał kasztelanic sucho. - Mnie, jaśnie panie, sumienie. - Aaa! sumienie! sumienie! - szydersko, powoli powtórzył pan. - Cóż tam Jaś? - spytał po chwili. - Pan Jan dziś coś długo spał, bo wczoraj długo po ogrodzie się przechadzał, a potem czytał jeszcze. - Co? pewnie odkradzioną u mnie książkę - rzekł uśmiechając się stary - o łajdak! - Nie wiem, co czytał. - Kształci się - z przekąsem rzekł stary, stawiając filiżankę i ocierając usta. - Jakże tam zdrowie panny Anieli? - Nie widziałem jej. - Humor czy lepszy jak wczoraj? - Wątpię, ma ona swoje zmartwienia. - Zmartwienia te są dla mnie tylko, nie dla niej - odparł sucho kasztelanic - wywozi je na targ daremnie, ja za to nie zapłacę. Ja to dawno znam; więcej u mnie dobrym humorem i wesołą twarzą zyskać można. Termiński zagryzł usta. - A co tam nowego? - Pani Hieronimowa chce wyjeżdżać. - A! już! no, to kazać zaprzęgać! - śmiejąc się rzekł kasztelanic. - Nudzi mnie baba ze swoim słodkim uśmieszkiem piętnastoletnim... to anachronizm. - Nie wiem, co to jest, że tak się nagle wybrała - rzekł Termiński - ale posądzam pana Samuela, że to jej poradzić musiał. Zdaje się, że daleko dłużej zabawić myślała, choć ludzie jej psykali od dawna... ale wczoraj długo z sobą wieczorem się naradzali, szeptali, rozprawiali chodząc po dziedzińcu, zapewne, żeby ich kto nie podsłuchiwał... i dziś poczęła się wybierać. Kasztelanic z zadowoleniem uśmiechnął się do siebie. - Prosiła mnie, czyby nie mogła wcześniej jaśnie pana pożegnać. - Waćpan przecie wiesz, że ja do obiadu nie jestem widzialnym dla nikogo. - Toteż odpowiedziałem jej, że to być nie może, ale wyjechać bez pożegnania nie radziłem. - Na to nadto grzeczna i parafianka, biedaczka - rzekł kasztelanic. - A pan rotmistrz? - spytał po chwilce. - Rotmistrz jeszcze nie powrócił z polowania. - Nie upoluje sobie gdzie rozumu? - rzekł nawiasowo gospodarz. Termiński rozśmiał się tylko. - Czekolada była skończona, do ubierania za wcześnie; spojrzał na zegarek i wyszedł. Jego wyjście było znakiem dla panny Anieli, że czas się jej ukazać, ale minutę całą spóźniła się i nie bez celu. Nim się ona ukaże, powiedzmy słowo o tej tak ważnej w domu szambelana postaci. Wiemy już, że panna Aniela była córką mieszczaninaz pobliskiego miasteczka, ubogich rodziców dzieckiem, której Bóg nie dał innego posagu nad ładną twarzyczkę i niepospolicie obdarzoną główkę. Rodzice nie pocieszyli się jej losem, bo ją kilkonastoletnią przy wstępie na świat odumarli. Została przy starej ciotuni, kobiecie jak szatan złej i jak szatan przebiegłej, intrygantce, której talent spełzł na próżno w małym miasteczku. Chciwa, złośliwa, przewrotna, pożerana gorączką podżegania do złego, zawsze umiejąca sobie zręcznie jakoś każdą swą czynność wytłumaczyć, stara Robowa, niegdyś żona stolarza, który się tu z Kolbuszowej przeprowadził, przepędziwszy młodość awanturniczo, przyspieszywszy mężowi śmierć swym najohydniej wyuzdanym życiem - wzięła siostrzenicę, jak się bierze konia - z myślą zarobienia na niej. Ona to wykształciła ją i w świat popchnęła. Aniela przeszła jeszcze swoją nauczycielkę w zręczności; od dziecka było to najdziwniej obdarzone dziewczę, które zgadywało i przeczuwało wszystko i ku wszelkiemu złemu z namiętną biegło ciekawością. Pod przewodnictwem ciotuni wykwitła bogato we wdzięk i sprytek, a Robowa myślała już tylko, jak ten towar sprzedać, umiejąc go ocenić wedle wartości i z góry wiedząc, co za podobne cacko na dobrego kupca wziąć można. Nie chybiła też żadnej zręczności popisania się z siostrzeniczką - woziła ją, pokazywała i złapała nareście młokosa, syna bogatego właściciela w sąsiedztwie, na którego pierwsze miłostki nie patrząc niby, dozwoliła im zajść daleko, obejrzała się dopiero, gdy już heroicznie z nich ratować się było trzeba. Plan obmyślała sama Robowa - młody człowiek struchlał, gdy ojciec jego dowiedział się o wszystkim, a że to był starzec surowy i popędliwy, a dzieciak młody, niedoświadczony i zakochany, z przerażenia, z żalu, z przywiązania wywiązała się w nim choroba, której skutkiem była śmierć. - Plan całkowicie się nie udał; Aniela pozostała wdową, ale pani Robowa potrafiła przestrachem zgorszenia i wrzaskiem zmusić ojca do sowitej opłaty. To było pierwsze pole Anieli; los jakiś nieprzyjazny chciał, by jej wysokie talenta zawsze bezużytecznie i daremnie pełzły. Zastawiono sieci powtórnie na starego pułkownika od piechoty, któremu Robowa ukazała w bardzo zajmujących kolorach swoją niewinną i nieszczęśliwą sierotę. Pułkownik już się miał żenić, gdy stary ojciec ów, dowiedziawszy się o tym, a zawsze chciwy zemsty za syna, objaśnił go o przeszłości Anieli i wszystkie stosunki zerwane zostały. Aniela chorowała, umierała, rozpaczała po siwym pułkowniku; Robowa poprzysięgła zemstę straszliwą, a pułkownik ruszył dalej, na nowym kwaterunku szukać żony. Po tych dwóch nieszczęśliwych próbach w domu pani Robowej zjawił się Termiński, zobaczył Anielę, a że miejsce po oddaleniu panny Julii, chorej na kaszel i podejrzanej o suchoty, wakowało przy kasztelanicu, zbadawszy ją i ciocię, ułudziwszy obie nadziejami wielkimi, zabrał z sobą sierotę do Strumienia dla zarządzania domem. Jaka tam była początkowo umowa między nimi, nie wiadomo; ciocia z początku bardzo sobie życzyła, żeby z Anielą, dla oka ludzkiego, żenił się Termiński, ale jemu się tego nie chciało, ażeby się więc pozbyć cioci i siostrzenicy, szepnął, że tym by sobie los daleko może świetniejszy zagrodziły. Chodziło tylko o to, by się staremu podobać, stać niezbędną, usidlić go - a kto wie? on sam mógł pannę Anielę powieść do ołtarza. Termiński wiedział o niepodobieństwie takiego końca (w chwili gdy to się działo) i dlatego właśnie łudził je tym obie. Ale nie znał Anieli; w istocie, stworzeńko to było daleko zręczniejsze, śmielsze, chytrzejsze, niżeli się spodziewać było po wychowaniu Robowej i życiu, jakie pędziła w małym miasteczku. Zaledwie weszła na dwór kasztelanica z tytułem zwykłym ochmistrzyni, zgadła zaraz charaktery tych, co ją otaczali, owładnęła wszystkimi, ukształciła się powierzchownie,potrafiła doskonale zastosować do otaczających i przeraziła Termińskiego niespodzianą zręcznością w postępowaniu z kasztelanicem. Na próżno za późno chciał ją wycofać różnymi sposobami; Aniela pozostała mimo niego i kamerdyner musiał zwrócić się ku niej, by, nie mogąc się jej pozbyć, przynajmniej z niej korzystać. Są tak szczęśliwe organizacje ludzi, które nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy z tego, co czynią, umieją wszakże każdy krok stawić trafnie i postępować jak gdyby z najgłębiej obmyślanego planu. Instynkt jakiś wskazuje im drogę; nie chybią słowem, ruchem, wejrzeniem i dochodzą do celu cudownie, fatalnie rzec by można, nie wiedząc nawet, jakie ominęli niebezpieczeństwa. Tą trafnością instynktową w najwyższym stopniu obdarzona była Aniela i tak szybko z mieszczanki przedzierzgnęła się na panią, że osłupiały Termiński poczynał się chwilami lękać tej, którą sam wprzódy naraił. Jakby przeczuwała jakąś potrzebę wykształcenia się powierzchownego, nabrała maniery, mowy, tonu zupełnie nowego, raczej przeczutego niż naśladowanego, bo kogóż w Strumieniu widzieć mogła? Chciwie czytała, uczyła się, w przeciągu lat kilku zmieniła się tak zupełnie, że ciotka nie śmiała do niej zagadać, nie odważyła się przy niej usiąść, tak czuła już jej wyższość nad sobą. Kasztelanic też przywiązał się do niej, o ile ten człowiek mógł się do kogo przywiązywać; była mu potrzebną, bo go zagadywała, bo go jątrzyła, ożywiała, bo mu pochlebiała gniewając go, z szatańską zręcznością wszystko na korzyść swoją obrócić umiejąc. Wysiliła się [nie] na to, żeby serce jego pozyskać, czuła bowiem, że w tej zeschłej piersi serca nie było, ale by mu się stać nieodbitą w życiu - i taką już była prawie. Teraz rozpocząć się miał dramat, który wkrótce rozwijający się ujrzymy, osnuty wcześnie w tej główce, godnej świetniejszego pokrycia nad prosty, tiulowy czepeczek. Termiński patrzał na nią od niejakiego czasu niespokojny, trwożny, coraz niżej spadając z roli protektora, jaką piastował, i nie umiejąc sobie poradzić, by ją do stopnia, który z początku zajmowała, usunąć. Aniela garnęła się do góry - nie dowierzał jej, myślał właśnie i rozważał głęboko, czy rozpocząć wyprawę przeciw niej i wypowiedzieć jej wojnę otwarcie, czy zawrzeć przymierze. Musiał ją uznać silną, gdy sam pewien będąc, że jest niezbędnie potrzebny kasztelanicowi, nie ważył się jeszcze jej zaczepić. Była to godzina panny Anieli - weszła Aniela. Dziś jeszcze wybitniejszy na jej twarzy był wyraz smutku, rozjątrzenia i nieukontentowania, gniewu prawie - ale wszystkie te uczucia przybrane grały tylko komedię. Starzec odwrócił się ku niej i powitał weselej - ona się nie rozchmurzyła, usiadła opodal i zdawała zajęta więcej pokojem jego niż nim. Kasztelanicowi oczy zabłysły, wargi się zacięły, pożółkł... - Porzuć waćpanna te fąfry - rzekł - ze mną się to wszystko na nic nie przydało - tym nic nie wytargujesz... Aniela porwała się jak oparzona. - Pan jesteś nielitościwy i bez serca! - zawołała tragicznie - chcesz, by ci każdy poświęcał wszystko, nawet swoje najtajemniejsze uczucia; posądzasz nawet smutek! - Posądzam! tak! posądzam! - rzekł kasztelanic - bo ludzi znam, a kobiety jeszcze lepiej niż mężczyzn... Wzgardliwie się uśmiechnęła panna Aniela. - Co? nie? - spytał kasztelanic. - Nie będę się panu sprzeciwiać... - Pozwalam, sprzeciwiaj się; godzina dziesiąta, można, nic mi to już nie zaszkodzi - rzekł flegmatycznie starzec. Ruszyła ramionami kobieta i popędliwie odezwała się: - Pan nie znasz nikogo, a najmniej kobiety! Chcesz na przykład wesołości od kogoś, co - jak ja - nieszczęściem wtrącony został wnajohydniejsze położenie. Ja mam czucie, mam serce! mam wstyd! ja się krwawymi łzami co dzień zalewam za gorzki mój chleba kawałek, a pan mi się każesz uśmiechać! - Dość to ładnie powiedziano, ale rzecz znajoma - odparł kasztelanic - rozumiem; trzeba by czymś ten chleba kawałek osłodzić. - Pan mnie nigdy nie zrozumiesz! a posądzasz ohydnie! - Mówię prawdę? hę? wszak tak? - Ale cóż chcesz więcej! W testamencie będziesz miała dowód mej wdzięczności i pamięci. - Ja wprzódy umrę - smutnie odpowiedziała Aniela. - Nie wiem, ale na wyprzódki w tej rzeczy nie spieszę jeśli chcesz - ja się o pierwszeństwo nie myślę ubiegać. - Umrę, a raczej - dodała z bystrym rzutem oka - odmienię to życie - pójdę stąd! Kasztelanic spojrzał na nią z uśmiechem niedowiarstwa. - Rozmyślisz się i nie zrobisz tego - rzekł złośliwie - straciłabyś swoje zasługi. - To życie mi obrzydło! Skrzywił się starzec dziko i brwi namarszczył. - Za daleko idziesz, mościa panno - rzekł sucho. - Nie życzę się zbyt wygadywać, zmieńmy rozmowę. Zmierzyli się wzrokiem, Aniela postrzegła wrzący w nim gniew zimnego samoluba, on w niej poczuł złość upartej i silnej wolą niezłamaną kobiety - cofnęli się przed sobą oboje. Starzec odwrócił się ku oknu. - Powiem ci - rzekł - dobrą nowinę: pani Hieronimowa odjeżdża. - O! to tak obojętne dla mnie. - Wiem przecie, że tej uśmiechniętej baby, co się do ciebie tak wdzięczy, nie lubisz. - Cóż mi ona szkodzi? - Aleś mi winna za tę nowinę co pociesznego, co ciekawego, wesołego. Aniela wstała nachmurzona i milcząca. - Powiem panu - po chwili namysłu rzuciła stanowczo że chcę i postanowiłam go opuścić... Kasztelanic, który się wcale nie spodziewał takiej odpowiedzi, a czytał w jej oczach postanowienie silne, zadrżał, zawahał się, zachwiał - potem silnie zadzwonił. Panna Aniela wyszła, bystro tylko rzucając nań okiem. Termiński stał już we drzwiach, zobaczył na twarzy pana niespodzianą zmianę; kasztelanic posiniał cały i trząsł się - poskoczył żywo ku niemu. - Co to panu? - zawołał. - Co? - bełkocząc odparł stary - Aniela, ta głupia Aniela chce wyjeżdżać. Nim się zebrał na odpowiedź ostrożny sługa, poszedł się wprzód upewnić, że za drzwiami szafy nie było nikogo, zamknął podwójnie na klucz i stanął przed kasztelanicem z uśmiechem obojętnym i założonymi rękoma. - Cóż to, proszę jaśnie pana, tak strasznego, że panna Aniela chce jechać? - Jak to? ty wiesz, jak do niej przywykłem, i pytasz mnie o to? - A nie przestrzegałem ja pana, żeby do niej nie przywykać? - Ale to utrapiona czarownica! - z gniewem odparł szambelan - umiała mi się przylizać, przywiązać mnie i widząc swoją siłę, uchodzi. - Czy pan temu wierzy? - spytał Termiński. - Pan?? - Ja? ot, powiem ci - chłodniej począł kasztelanic - niekoniecznie wierzę, ale zawsze się boję; to zamęt, to zmiana w życiu, wcale dla mnie niepotrzebna. - Cóż by ona z sobą zrobiła? - spytał sługa. - A szatan ją wie! dość, że mi się oznajmiła, że odjeżdża. Czegożjuż chce? niechże powie... - Przepraszam pana - stanowczo odparł Termiński - ale w ten sposób zrobi pan sobie z niej królowę i panią. Jeśli jej raz damy, co zamarzy, będzie wyjeżdżać co tydzień. - Jakiś ty sprytny, Termiński! no! ale cóż począć? - spytał stary. - Dać jej wyjechać. - A jeśli wyjedzie? - Ha! znajdziemy sobie drugą ochmistrzynię - rzekł śmiejąc się i zacierając ręce kamerdyner. - To nie, tego nie chcę - rzekł kasztelanic - ja do jej usług przywykłem; do innej ciężko by mi się było przyzwyczaić. - Więc JPan myślisz jej dać, co zechce? - Dać! - uśmiechnął się stary chytrze - a kiedyżeś ty widział, żebym ja co dawał? - i dodał po cichu - obiecać, to co innego! - Pokiwał głową, spojrzał na zegarek. - Cóż postanowimy? - rzekł powoli. - Pozwolić jej jechać. - Ale nie! nie! ona doprawdy zrobić to gotowa. - Nie! nie! oho! nie pojedzie, jestem tego pewny; będzie się obawiać, by ją nie opuszczono, przeprosi i koniec. - Ha! probuj! - rzekł stary - ale w ostatku do wyjazdu nie dopuszczaj. Jeśliby myślała wyruszać, daj mi znać i wstrzymaj - odpowiadasz mi za nią - nie chcę, żeby jechała! I z widoczną niespokojnością wstał kasztelanic z krzesła spoglądając na zegarek uważnie, obawiając się, by zwykła jego godzina, o której nie pomyślał w porę, nie uciekła mu zbyt daleko. Nastąpiło ubieranie ze wszystkimi ceremoniami toalety człowieka, co się chce odmłodzić tysiącem sztucznych środków i wierzy w kosmetyki, mydła, wody, przyprawne zęby i pożyczane barwy. O! widok to był przykry i smutny! bo nic smutniejszego nad starość, która się ocenić i uszanować nie umie. Dobrą godzinę trwało to piększenie mozolne; wreście kasztelanic przejrzał się w wielkim zwierciadle - był gotów. Termiński ustąpił mu z drogi i uszedł szybko ku wyjściu, a starzec, dobywszy klucza zawieszonego na jedwabnym sznurku na szyi, zbliżył się ku trzecim drzwiom, odemknął je powoli, ostrożnie, wcisnął się żywo do tajemniczego pokoju i zaryglował w nim zaraz starannie. Termiński na progu został sam, zadumany przez chwilę, ustawił krzesła, zasłał łóżko i powoli wyszedł do panny Anieli. Na progu zmierzyli się oczyma: on zimny i niezbadany, ona gniewna i zaperzona. - Co to jest? co to pani myśli? - zapytał poufale Termiński dobywając tabakiereczki i powoli zażywając albanki. - Widzisz pan, myślę jechać? - udając największy gniew odpowiedziała Aniela - życie tu już mi obrzydło; wisieć tak przy tym zwiędłym starcu, nieznośnym, nielitościwym, szyderskim... to grób! i gorzej grobu. Nie mogę, nie chcę tu być dłużej! świecić ciągle oczyma przed światem, przed godną jego rodziną hołyszów, co nas pilnują i szydzą.... nie zniosę tego dłużej, nie zniosę!... - Ale bo widzi panna Aniela, że kiedy się co z góry wiedziało i na co zgodziło... - Nie godziłam się przecie na całe życie i na powolną śmierć. - No! czegóż panna chce? - íebyście mi oba, ty i pan twój, dali pokój!... Termiński tylko się rozśmiał. - Dalibóg, pannuniu, to jeszcze nie w porę ta komedia. A jak my pannę puściemy? - Niczego więcej nie pragnę! - E! mówmy tu otwarcie! - rzekł zniecierpliwiony sługa - wszakżeśmy we dwoje, na co to kłamać. Panna wprawdzie zyskujesz swobodę, ale z nią i hołotę; wracasz do cioci Robowej, a teraz o tych pułkowników coraz trudniej. Aniela zarumieniła się i pobladła nagle. - Jeśli panisko Bogu ducha odda - mówił dalej Termiński - zapisy przepadną, nadzieje licho weźmie. Tu trzeba dotrwać do końca, bo koniec dzieło chwali dopiero. Widzisz waćpanna; służę mu lat dwadzieścia pięć, grosza przy duszy nie miałbym, żeby nie poczciwy ten Bulwa, co mnie czasem jakim rublem podratuje; kraść nie chcę i niepodobna; dwadzieścia pięć lat zmarnowałem czekając i będę czekał jeszcze, a mam lat pięćdziesiąt... Waćpanna zaś mając zaledwie... - Proszę moich lat nie liczyć! - Przepraszam, ale tak z gruba biorąc, młodsza jesteś ode mnie - a już się niecierpliwisz. Przypominam pannie, że kasztelanic zbliża się pod dziewięćdziesiąt - to piękny wiek! Panna Aniela ruszała wprawdzie ramionami, ale słuchała. - Ale ja w tej sromocie wyżyć nie mogę! ja mam wstyd i sumienie - ja chcę... - A, to co innego; jeśli panna, jak się domyślam, życzy sobie do klasztoru wstąpić - zawołał Termiński ze śmiechem - jeśli tak, nie przeszkadzam. - Nie wiem, co sobie zamierzała panna Aniela i jakie miała rachuby, ale nie wzruszona przekonywającą wymową Termińskiego poczęła się z dziwną obojętnością pakować i wybierać. Sługa postał przypatrując się chwilę, nachmurzył się zamyślony i odchodząc rzekł w duchu: No! no! do tego to już doszło! trzeba radzić, bo może być źle - albo pannę wyforować, albo jej pomagać i z nią się sprzymierzyć. Mógłbym po dwudziestu pięciu latach wylecieć najniespodzianiej! dobrąm sobie biedę kupił! Ha! poradziemy!" IV Pani Hieronimowa musiała czekać do obiadu, żeby się z kasztelanicem pożegnać. O zwykłej godzinie, minucie i sekundzie drzwi się otworzyły i wyszedł stary Stanisławowski paź, w codziennym swoim stroju, ale znacznie na twarzy zmieniony. W oczach grała mu niecierpliwość gorączkowa, ręce drżały jak od gniewu, wejrzenie dziko błądziło, nic przed sobą nie widząc. Jaś już znalazł się w sali, w chwili gdy kasztelanic drzwi otwierał, ale go przybyły o nic nie zapytał. Zdawał się widzieć go, a nie wiedział, czy jest, tak silnie trwożył się i niepokoił o wyjazd panny Anieli, choć się do tej trwogi sam przed sobą nie przyznawał. Jaś jednym rzutem oka dojrzał coś nadzwyczajnego w humorze stryja, ale nie odezwał się nawet, czekając zapytania. Z złożonymi rękoma, cicho, pokornie stał przy drzwiach, badając ledwie nie z ciekawością dziecka, bez litości - symptomatów choroby niezwykłej, która zdawała się go bardzo obchodzić. Dotąd bowiem kasztelanic nigdy się niczym tak silnie poruszyć nie dawał; brał wszystko chłodno, szydersko, a ludźmi rzucał z obojętnością heroiczną. Jaś pomyślał naprzód, czy nie chory... ale przyniesione i dobrze przyjęte śniadanie dowiodło mu, że nie. íołądek kasztelanica tak był o swoje prawa zazdrosny i tak się oddzielał od tego, co sercem nazywają, że najmniejszego wpływu nie wywarł nań niepokój. Zjadł, co mu podano, zamyślony nie był więc chory, bo w chorobie żył jednym kleikiem; i ktoś mu widocznie niepokoju tego napędził, myślał Jaś. W chwili króciuchnej między obiadem a śniadaniem przyszła pani Hieronimowa i postanowiła skorzystać z niej, by przemówić do serca stryjowskiego. Oszczędzając jej przykrości mówienia przy świadkach,pan Samuel, który się domyślał, że ten krok uczyni, i rotmistrz, świeżo wracający z polowania, umyślnie się do salonu spóźnili. Jaś tylko stał kołkiem, ale biedna matka nadto była przejęta losem dzieci, by ją trochę upokorzenia wstrzymać miało od kroku, w którym pokładała nadzieję. Kasztelanic dojadał, gdy kobieta odezwała się najsłodszym, jak mogła, głosem, z pokorą i strachem: - Dziś chcę kochanego stryja pożegnać i podziękować mu za uprzejmą w domu jego doznaną gościnność. - A! a! - odezwał się gospodarz - cóż tak prędko? - Mam wiele zajęcia w domu - odpowiedziała wzdychając Hieronimowa - czas drogi, dzieci tam na mnie czekają... Mam tych biedacząt czworo; a tak mi z nimi ciężko! takeśmy ubodzy! Kasztelanic zaciął usta; spojrzała matka i serce się jej ścisnęło, ale, nabierając odwagi, postanowiła kończyć bądź co bądź. - Nigdy mi tak na świecie ciężko nie było jak teraz... ledwie ich odziać i wyżywić możemy; a o szkołach, jeśli nam stryj dobrodziej nie dopomoże, i pomyśleć trudno! - Na to wyraźne wezwanie kasztelanic podniósł blade oczy pełne gniewu, spojrzał, położył widelec i usiadł. Pani Hieronimowa cała drżała, w duchu odmawiając jakąś modlitwę, gdy napchane wędliną usta kasztelanica otwarły się wreszcie z jakimś gorzko-kwaśnym uśmieszkiem. Westchnął szydersko. - O! kochana pani Heronimowo, czego by to człowiek dla familii nie zrobił, gdyby mógł (wymówił z przyciskiem). Ale tak ciężkie czasy! tak ciężkie czasy! Pomóc! pomóc! familia nasza liczna, jednemu pomógłszy, potrzeba wszystkim; a jam stary i tak się tylko wam zdaje, że majętny! Ubogim ja także! Mam długi! istotnie bardzo mi ciężko! Niech Bulwa poświadczy, wszystko się rozchodzi! Mówił to jakoś niby się żaląc i piszczał tak pociesznie, że Jasiek ledwie się od śmiechu mógł wstrzymać, a pani Hieronimowa, gdyby nie to, że wierzyła panu Samuelowi i wczoraj od niego nauczyła się znać kasztelanica, byłaby to wzięła za świętą prawdę i użaliła się nad jego nieszczęśliwym stanem. Szambelan westchnął znowu i tak mówił dalej: - Co się tam kiedy po mnie zostanie - nie dla kogo, tylko dla was! Niedługo poczekacie; jam chory, niedołęga, a teraz, gdybym najmniej chciał dla was uczynić, nie stałoby mi kawałka chleba, do jakiego przywykłem. Pani Hieronimowa nie śmiała więcej nalegać, wszedł pan Samuel i na tym skończyła się próba, której skutek doskonale był przewidziany dla tych, co z bliska znali kasztelanica. Termiński z usty uśmiechniętymi, dowodzącymi, że gdzieś pode drzwiami słuchał, dał znać, że dano do stołu. Wszyscy weszli do sali w tym samym co wczoraj porządku, ale panna Aniela się nie ukazała. Oko starca najpierwszej jej szukało, nie znalazło i niespokojnie siadł do stołu, widocznie niebytność ulubionej obiad mu zatruła. Jadł wprawdzie i jadł obficie, ale myśl czym innym zaprzątniona, nieprzytomna, nie dozwalała mu się nasycać wybornymi wymysły nieporównanego Karasińskiego. Jasiek wciąż badał stryja; Bulwa siedział przelękły, widząc straszny humor pana, jaki się rzadko trafiał, zwłaszcza w czasie obiadu, i obawiając się, by rozdrażnienie to na nim się nie skończyło. Termiński chodził także z półmiskami razem i z troską; słowem, obiad był chybiony, a rozmowa ledwie kiedy niekiedy rozpoczęta wnet się urywała. Przeszli do bawialnego pokoju, podano kawę i likwor, ustawił Jasiek warcaby, wygrał szambelan i - nie usnął. To już było tak znaczącym, że Termiński, który jak na barometr poglądał na grę przeze drzwi, wybiegł strwożony, zacierając czuprynę.Jasiek nic z tego wszystkiego zrozumieć nie mógł. Goście powychodzili, kasztelanic nie zdrzymnąwszy się nawet, wysunął się zaraz do swego pokoju. Dzwonek nie dał zjeść Termińskiemu; przyleciał jak oparzony. - A cóż? - zapytał stary. - Co jaśnie pan każe? - Panna Aniela? wybiera się? Zmiął chustkę, którą trzymał w ręku, i gwałtownie rzucił ją o stół. - Prosić jej do mnie - rzekł - to trzeba raz skończyć. Termiński struchlał. - Ale jaśnie panie - rzekł zastraszony - jeśli się jej na włos dozwoli czego więcej, ona nas opanuje... - Prosić do mnie! - powtórzył kasztelanic silnie. Termiński jeszcze się nie ruszył z miejsca. - Jaśnie pan pozwoli sobie uczynić uwagę. - Termiński, słuchaj, chceszli być cały! - krzyknął stary - ja wiem, co robię! Termiński, silny zasługą i łaską, jeszcze nie szedł. - Słówko tylko - rzekł - ona nas doprowadzi do ostatniego upokorzenia, jeśli pan jej cugle popuści. - Prosić panny Anieli! - powtórzył uparcie kasztelanic nie wdając się w rozprawy. Nie było co robić; Termiński usta skrzywił, włosy zatarł i wyszedł. Panna Aniela chodziła po swoim pokoju, z rumieńcem na twarzy, poruszona, zgorączkowana, coś mówiąc do siebie po cichu i miotając się gwałtownie; rzeczy jej już były upakowane po większej części. - Spoglądała w okno, słuchała najmniejszego szelestu, od rana wyglądając czegoś i doczekać się nie mogąc. Znała ona swoją władzę, czuła, że jej nie powinien puścić kasztelanic, i trwożyła się wątpiąc chwilami o sobie. Nareście drzwi się otworzyły - wszedł Termiński. Zastanowiła się, uśmiech nieznaczny jak wietrzyk przeleciał po jej ustach. - Spojrzała tylko i wiedziała o wszystkim. - Prosiłam pana o konie! - odezwała się. Termiński wpatrzył się w nią, kiwnął głową. - Dałabyś pani temu pokój - rzekł z wyrzutem - do czego się to zdało? Pani znasz kasztelanica; na co go rozjątrzać? co to pomoże? - To pomoże, że powrócę do domu - żywo odpowiedziała Aniela - że wrócę do mego ubóstwa, ale wyłamię się raz z tego ohydnego życia... którego dłużej znieść nie potrafię! - Serio, panno Anielo! - O! bardzo serio! - No! to niechże mi pani powie, po co tu było zrazu przyjeżdżać i tak nieznośnie przyjmować obowiązki? - Bom nie miała pojęcia, co mnie tu czekało. Zresztą, lepiej poznaję co dzień całą sromotę i nieznośność takiego położenia; wolę w domu mój chleb czarny. - Ale skądże to pannuni przyszło? - spytał Termiński poczynając się trwożyć. - Z myśli o sobie; zresztą, co komu do tego; nie obowiązana jestem się spowiadać! - Rób więc pani, co chcesz! a tymczasem proszę do pana. Otworzył jej drzwi szeroko: panna Aniela ruszyła się i wydała zbyt szybkim ruchem; kamerdyner trochę się już uspokoił. - Ba! kiedy tak do niego leci - rzekł - to wszystko komedia! ale zręczna! Kasztelanic chodził po sypialnym pokoju - jak tylko ujrzał Anielę, dał znak Termińskiemu, żeby ustąpił; zastanowił się i przybrawszy najsłodszą swą minkę, przybliżył się do rozdąsanej. - Moja kochana panno Anielo, powiedzże mi, co ci się to stało? Ktoż cię obraził? ktoż ci co niemiłego powiedział? Braknie ci czego? Skąd ten nagły gniew, w chwili może gdy najwięcej czułem twoje poświęcenie dla mnie i myślałem, jak je potrafię w przyszłości wynagrodzić. Trochę kwaśno jeszcze, wszakże udobruchana nieco, odezwała się przybyła: - Niech się pan sam zastanowi nad położeniem moim: czy ono do zniesienia? Wszyscy mnie wytykają palcami. Otwarcie panu mówię, nie jestem jeszcze stara; mogę sobie znaleźć los. Stary ramionami ruszył. - Lepszego, jak tu, waćpanna sobie nie znajdziesz - rzekł po cichu. - Waćpanna wiesz, że jesteś w moim testamencie. Oczy Anieli błysnęły żywo i przygasły. - Jeśli odjedziesz, dziś drę mój testament - wypłacić każę pensją - i nic więcej. Nagle łzy stanęły w oczach kobiety. - Ja do pana jestem szczerze przywiązaną, ja po nim płakać będę, bo umiem czuć jego dobrodziejstwo - ale... - Mogęż ja tak pozostać? Kasztelanic, jakby nagle uderzony myślą jakąś, uśmiechnął się potajemnie do siebie. - Po mojej śmierci - rzekł - znajdziesz łatwo męża, jakiego zechcesz, z posagiem, który ci przeznaczam - bądź spokojna. Spojrzał na nią badając - zza łez już się powoli uśmiechała. - Zostaniesz więc? - zapytał. - Czegóż bym nie uczyniła dla pana? - odpowiedziała cicho. Stary zatarł ręce. - A więc! zgoda! zgoda! - szepnął przybliżając się do niej i obejmując ją wpół z uśmiechem satyra i błyszczącymi oczyma. - Zgoda, droga Anielciu! Na uścisk sam wszedł niefortunnie Termiński; panna Aniela odepchnęła starego, a kamerdyner srogie wejrzenie odebrał od pana. - Panna Aniela zostaje na moje prośby - rzekł poważnie kasztelanic - ale życzę, żebyście wszyscy, nie wyjmując nikogo, pamiętali, że ona tu po mnie pani: żeby się jej woli, jej rozkazowi nikt sprzeciwić nie śmiał, żeby nie miała najmniejszego powodu do żalu... Słyszysz to waćpan? - Słyszę, jaśnie panie! Tak się skończyła pierwsza scena tego domowego dramatu, a kamerdyner rzekł w duchu do siebie: "Muszę zawrzeć przymierze; stary dał się uwikłać". Stary jednak wcale dotąd uwikłany nie był, jak to później zobaczemy. V Wózek pani Hieronimowej, zaprzężony trojką bronowłoków, zaszedł zaraz po obiedzie przed oficynę, bo i woźnica Korniej, raźny chłop w świcie z kapturem, i Hapka już odziana w swoją siwą katankę, spieszyli do domu, nie mogąc dojść do ładu z pańską służbą kasztelanica. Oboje radzi byli jak najrychlej panią wyprawić z tego utrapionego miejsca, w którym i nudy, i prześmiewania cierpieli. Pani Hieronimowa, pożegnawszy wszystkich, przeprowadzona przez pana Samuela i rotmistrza, wyszła zasiąść na swoich tłumoczkach, ze smutkiem i ciężkim na sercu zawodem. Nie chcąc uchybić nikomu, zajrzała nawet z atencją do panny Anieli, która jej ledwie głową kiwnęła; uśmiechnęła się do Termińskiego, który rąk nie wyjmując z kieszeni, coś tylko burknął pod nosem, i przyodziawszy się naprędce, bo ubożuchnej kobiecie żal byłolepszej sukni na drogę, związawszy białą chuściną głowę poczęła się drapać na wysoki tłumok, pokryty wytartym kilimkiem. Pan Samuel wstrzymał ją jeszcze na wsiadanym. - Pamiętajże, asińdźka - rzekł - o poleceniu moim - to nie przelewki; wielu się na nas gotuje, potrzeba oka, potrzeba człowieka; przyślijcież mi tu kogo do pomocy. - Powiem o tym memu mężowi i co on postanowi, to zrobimy. - Ale mu asińdźka dobrze w głowę nabij, żeby się do tego wziął zaraz; bo to nie są żarty, możemy wszystko stracić. Tak tedy wyjechała zawiedziona kobieta i modląc się a układając sobie po drodze, jak by mężowi oznajmić najostrożniej o nieszczęśliwej swej wyprawie, na której tyle spoczywało nadziei, trzeciego dnia zbliżała się do domu. Powrót do domu! jakże to sercem porusza! Gdy się pani Hieronimowa zbliżyła do wioseczki, w której część posiadali, gdy zobaczyła topole i lipy otaczające maleńki ich domek, tak jej się radośnie i straszno zrobiło zarazem, że o wszystkich podróżnych zapomniała planach... patrzała na ten dach, pod którym czworo dzieci i mąż czekali na nią; liczyła, czy wszystko znajdzie na miejscu, żegnała siebie i wioskę nieboga, a łzy toczyły się z jej oczu. Korniej woźnica i Hapka wykrzykami swymi dowodzili, że podzielali jej uczucia, ale mniej z nich troski, więcej doznając radości. Dym z kominów płynący, pożęte kopy na chłopskich sznurach, wysypana tu i owdzie słoma od przewiąseł jarzynnych, bydełko pasące się w oddaleniu i postacie ludzkie dla oczu obojętnych niedostrzeżone - dla nich były powodem tysiąca uwag, postrzeżeń i wykrzyków. Pani Hieronimowa, ze łzą i niepokojem, niewiele sama postrzec mogła; nareście wózek przeskoczył wysoki próg słomą pokrytej starej bramy i zatoczył się przed maleńki dworek Hieronimostwa. Chatka ta była uboga, a uboższą jeszcze wydać się mogła po wspaniałych salach dworu kasztelanica. - Domek chylił się do upadku, podpierany ze wszech stron, wpadły w ziemię i przekrzywiony starością - dach jego stroiły mchy zielone, grubo na nim narosłe; wkoło przyzba jak przy wiejskich chałupach, obiegała ściany, broniąc od zimna i mrozu. Opasany płotkiem brzozowym i ogródkiem, w którym kwitły wysokie malwy i złociste chryzantemy, wyglądał z niego jak z koszyka kwiatów. Ponad stary dach zwieszały się szeroko rozpostarte lip odwiecznych gałęzie, a dwie topole z gęszczy w górę jakby daleko wyjrzeć chciały, stróżując domostwu. Ganek o dwóch słupkach przekrzywionych poprzedzał ciasną sioneczkę. - Dziedzińczyk zamykały gospodarskie budowle ściśnięte i o szczupłości gruntu świadczące skrzętnym ustawieniem jedna koło drugiej - każdej tu widać piędzi zagona oszczędzać musiano. Ledwie się wózek we wrotach pokazał, z krzykiem i hałasem wybiegły dzieci naprzeciw matki. Było ich czworo, dwoje dziewcząt, chłopiąt dwoje. Starsze panienki, z których jedna mieć zaledwie lat piętnaście, a wydawała się siedemnastoletnia, wyprzedziły chłopaków, ale wszystko czworo zarówno zapalczywie i głośno krzyczeli: - Mama! mama! mama przyjechała! Piękne to były dziatki, choć widocznie słońce i wiatr twarzyczek ich nie poszanowały, bo - prócz najstarszej - poopalane były na czarno i brązowo - ale pod tą pozłotą jaśniał rumieniec żywy i oczy, jak u wszystkich ciemnopłciowych na bielszej jaśniejącej osadzie, ognisto połyskiwały. Najstarsza, Zośka, śliczne dziewczę ledwo, rozkwitające, z włosami ciemnoblond - zastępca matki, poważna jak świeżo wyszłe z dzieciństwa stworzeńko, tamowała zapędy szalone braciszków i siostrzyczki. Anusia, młodsza jasnoblondynka z ogromnymi szafirowymi oczyma - ulubienica ojca, już była na stopniu bryczki, do której poczepiali się i chłopcy, dziesięcio- i siedmioletni Adaś i Marcinek. Ojciec się nie pokazywał, bo go w domu nie było; pilnował on żniwa z gumiennym, a czasem i sam sierp biorąc do ręki. Ledwie się tym nie ucieszyła pani Hieronimowa, że go nie zastała, bo się miała czas upamiętać znowu, wypytać dzieci, które razem wszystkie szczebiotały, i obejrzeć po domu. Tu wszystko świadczyło o ciężkiej doli, o wielkim ubóstwie i pracy. Wnętrze dworku nie miało kąta swobodniejszego, tego bawialnego pokoju, charakterystycznego tym, że kto go ma, bawić się może. Nie było go w domku Hieronimostwa, bo nie mogli na chwilę pomyśleć o zabawie - wszędzie praca i oszczędność skrzętna patrzała, wszędzie stały przyrządy gospodarskie, sprzęty jakie lub zapasiki, lub poczęte roboty. Ale te świadectwa zajęcia pracowitego rozweselały chatkę - życie w niej było wszędzie. Tam dziewcząt krosienka i motowidła, ówdzie kołowrotek porzucony, schnące nasiona, bielące się płótna, pokrajane do szycia bielizny; a obok wyczytane książczyny chłopców, na których starsze siostry czytać ich i rachować uczyły. Aż się serce rozradowało biednej matce, która ten ukochany kątek opuścić musiała pierwszy raz w życiu - gdy ujrzała go znowu, równie ubogim, ale droższym jeszcze po chwili oddalenia. W swojej sypialnej izdebce, przy biało zasłanym łóżku, przed obrazem Najświętszej Panny upadła na kolana, Bogu dziękując, że powróciła, prosząc go, by ciężki zawód sercu męża lżejszym uczynił. Dzieci stały zdumione tą nagłą modlitwą; tylko najstarsza zrozumiała znaczenie tego smutnego dziękczynienia - reszta oczekiwała końca, krótkiego westchnienia, by co najrychlej nacieszyć się matką. Wtem, jakby przeczuciem wiedziony, i pan Hieronim nadjechał na stępaczku dereszowatym, którego przed gankiem porzuciwszy, leciał niecierpliwy do żony. Był to lat czterdziestu kilku mężczyzna, opalony, czarny, ale przystojny, silny, zdrów, twarzy otwartej, czoła spokojnego - jeden z tych ludzi, co ich walka i praca nie ustrasza, którzy życie dźwigają jak olbrzymy, nie czując jego ciężarów. Ubrany był w kitel płócienny, z chustką jakąś kolorową na szyi, w butach juchtowych, w kapeluszu słomianym, i podobny do ekonoma starego autoramentu, bo dzisiejsi w takim stroju nawet by przed robotnika pokazać się nie chcieli. Wszedł, a raczej wleciał, szukając żony oczyma, z rozstawionymi ku niej rękoma. pani Hieronimowa właśnie wstawała od modlitwy, gdy odwróciwszy się ujrzała go przed sobą, i uścisk serdeczny, milczący, prawie namiętny oba poczciwe ich serca zbliżył i poruszył. - Jakże ty się masz? - zapytała kobieta czule. - Jakże ci się tam, moja biedna wędrownico, jeździło? - przemówił razem prawie Hieronim. - Jeździło się bardzo dobrze, a powróciło się - z niczym - odpowiedziała od razu, chcąc zwalić ciężar z serca, kobieta, z uśmiechem rezygnacji, który w sobie jedyną możliwą zawierał pociechę. - Ha! wola Boża! - rzekł chmurno trochę mąż - i cóż? stary nic nie da? - Ani myśleć o tym - prędko przerwała żona. - Później ci wszystko obszerniej rozpowiem, bo jest o czym mówić - historie! Stryj Samuel ci się kłania. - On tam zawsze? - Zawsze; on, rotmistrz i Jasiek! o! i kupa ludzi jeszcze! - Prawda, że tak bogaty! - O, bardzo bogaty. - I tak nieuczynny! Hieronimowa spuściła głowę smutnie. - I nieuczynny! - dodała cicho - ale o tym pomówimy później! - Jakże, mój Hieronimie, twoje gospodarstwo? - Gospodarstwo! co chcesz! jak gospodarstwo, kłopotliwie, ciężko, ale się to wlecze. Co to, moja droga, gospodarzyć na trzech chłopkach samoczwart, na dwudziestu morgach ziemi, a czworo niebożąt, nie liczącdwojga siebie, mając przed oczyma. - E! tylko nie wpadaj w te skargi i żale - rzekła żona gładząc go pod brodę. - Jakoś to będzie, a Bóg ma więcej, niż rozdał. - Alboż to ja stękam i skarżę się - rzekł pan Hieronim - o! to się po mnie nie pokaże; choć bieda, to hoc! aby dalej! aby dalej! Potarł ręką po czole i usiadł. Córki zaprzątnęły się przyjęciem matki, ludzie dworscy przybiegli kochaną panią powitać, dzieci mniejsze obstąpiły ją chwytając za suknię i tak w gwarze wesołym zbiegł czas do wieczora. Dopiero gdy się sam na sam z sobą zostali, nierychło mogła pani Hieronimowa mężowi opowiedzieć, jak znalazła kasztelanica, dom jego, i co jej polecił pan Samuel. Ale nim przyjdziemy do ich rozmowy i jej skutków, powiedzmy wprzódy czytelnikom naszym, z kogo się składała rodzina kasztelanica, w chwili gdy tę powieść rozpoczynamy. Jużeśmy o tym nieco dowiedzieli się z ust pana Samuela, ale niedostatecznie; tu jaśniej wypada nam dać poznać osoby, które grać mają rolę w opowiadaniu naszym. Protoplastą rodziny Zawilskich herbu Trzaska był pan Jan Zawilski, kasztelan z łaski Sapiehów i Branickich, żonaty niegdyś z panną Anną Palucką, Wielkopolanką, bogatą w nadzieje dziedziczką, która jednak skutkiem złych interesów rodzicielskich nie tyle otrzymała po ślubie, ile jej obiecywano. Wiemy, jak nieszczęśliwie powodziło się Janowi, ojcu kasztelanica, i jak w drugim pokoleniu już zubożała jego rodzina cała, prócz syna Stanisława - który sam jeden cudem się jakimś niepojętym i niewiadomym, nie wiedzieć jak, zbogacił - i Piotra, zamożnego przez ożenienie. Najstarszą z dzieci kasztelana była córka Helena, która wyszedłszy za pana Jerzego Pobiałę, majętnego szlachcica, zostawiła po sobie trzech synów i jedną córkę. Po kasztelanicu, obok pana Piotra, stali oni co do majątku najlepiej, wszyscy mieli po dobrej wiosce, a przy jednym z braci, panu Auguście, przesiadywała siostra niezamężna dotąd, panna Domicella, już niemłoda, choć bardzo piękna jeszcze, odrzucająca wszystkie partie z dziwną i wiele do myślenia dającą stałością. Pobiałowie, skutkiem związków familijnych z kilką znaczniejszymi domami Podola i Wołynia, choć średniego byli majątku, stali na stopie niby pańskiej, przywykłszy do życia wystawniejszego i zmuszeni będąc przyjmować krewnych swoich książąt i hrabiów, od których, po polsku, nie chcieli w niczym skromniej i mniej dostatnio się pokazać. Dom pana Augusta zwłaszcza, który po żonie wziął wioskę drugą i mógł mieć sobie pół miliona fortuny, urządzony był po modnemu, wytwornie, strojno, liczył się do zamożniejszych i okazalszych w okolicy. Wszyscy większego świata ludzie bywali na obiadach u pana Augusta, który miał kuchnię wyborną i lubił jeść dobrze. Dwór w Suchoborze zakrawał na pałacyk nawet - miał wysokie cztery kolumny w ganku, szwajcarkę przed bramą, angielski ogród nad stawem, kamerdynera w białych rękawiczkach, itp., itp. Dzieci wychowywały się z francuska; książki brukselskiej edycji najświeższe leżały na mahoniowych stolikach, w ogrodzie świeciły oranżerie, a w wozowni stały powozy wiedeńskie. íeby temu zbytkowi podołać na dwóch wioskach, mając dzieci, potrzeba było oszczędności potajemnej, skrzętnej, czasem przesadzonej kryjomo, a tę doskonale rozumiała i spełniała żona pana Augusta, z domu Malewiczówna, córka dorobkowiczów, dobra kobiecina, z jednej strony tym państwem mężowskim uradowana, z drugiej niespokojna z powodu wydatków, na które ich ono wyciągało. Pan August chorował na pana, ciągle nie mówiąc o niczym, tylko o swym pokornym szlachectwie, o swej maleńkiej fortunce i niedostatku, którego wcale koło niego widać nie było. Taki miał nałóg nieborak i zdawało mu się, że to występ jego podnosi, może się i nie mylił, aprzynajmniej to zyskiwał, że gdy się tak ciągle upokarzał, to go przez grzeczność podnosili goście i pokora wywoływała wywyższenie. Państwo Augustowie mieli jeszcze niedorosłych troje dziatek, których właśnie wychowywanie ich trapiło i miotało nimi, bo oboje starali się je dokonać najstaranniej, jako obowiązek sumienia i obowiązek próżności; sam zaś pan dręczył się, że dzieci nie dość po pańsku wychowuje sama pani, że to zbyt i tak pieniędzy kosztować musi. Dwaj bracia Pobiałowie, oba starzy kawalerowie, mieszkali niedaleko Augustostwa. Tomasz, średni, był trochę hulaka, nigdy w domu nie posiedział, lubił pański stół, pańskie towarzystwo, a nade wszystko podobno karty. Nie przegrywał on wiele, bo egoizm dobrze zrozumiany odrywał go od większych gier dla raz się zgrawszy, wyrzec się będzie musiał na długo największej życia przyjemności. Grał więc z pomiarkowaniem i kalkulacją na jutro. Pana Tomasza w domu rzadko kto zastał - przyjechał, obejrzał, ruszał znowu; raz tylko lub dwa razy do roku dawał wielkie obiady, szumnie, huczno, pysznie, a potem zaprzęgać kazał do nejtyczanki i ruszał po panach i półpankach na preferansa i landsknechta. Pan Tomasz, jak wiele mu podobnych, co dosyć mają wrodzonego sprytu, a więcej jeszcze lenistwa, nigdy się niczego nie uczył, nawet świata i ludzi! schwytał, co mu samo przyszło wyrywkami, ale też z najmniejszej rzeczy korzystać umiał i tak się wykształcił na tych nieustannych pielgrzymkach, że go liczono do najmilszych i najprzyzwoitszych ludzi w szerokim kole, które znajomości jego obejmowały. Jak panna Domicella, nie myślał się żenić, bo trzydziestokilkoletni, pomimo że go swatano często i natarczywie, że nań zastawiano sidła mnogie i niebezpieczne, nigdy nawet chwilowo złapać się nie dawał. Nareście musiano sobie powiedzieć, że to człowiek nie do ożenienia, i dać mu pokój. Wytarty w świecie, niezmiernie grzeczny, nadzwyczaj trafny w postępowaniu z ludźmi, umiejący ich słabości odkryć szybko i z nich korzystać dla uprzyjemnienia życia, pan Tomasz nie miał sobie równego w salonie, a równie praktycznym okazywał się w interesach własnych. Ciągle na wózku, nieustannie w podróży, pomimo że nie doglądał gospodarki, szła mu ona wyśmienicie, cudem jakimś zapewne - choć grał, nie zgrywał się nigdy, a zawsze grosz miał w kieszeni. Wytworny i czyściutki, jak stary kawaler, w domu i koło siebie otaczał się miłą elegancją, a tak mu było na świecie swobodnie, że gdyby nie chwilowa niekiedy chmurka na czole, którą jego bliżsi znajomi zwali kwietniowym obłoczkiem, gdyby nie dziwna czasami zaduma, nikt by szczęśliwszego i lepiej okazującego swe szczęście twarzą i mową nie widział na świecie. Cale inszym był trzeci brat ich, pan Józef Pobiała, najmłodszy, po którym ostatnią z rodzeństwa następowała panna Domicella. Pan Józef, równie jak Tomasz kawaler, słabowity od dzieciństwa, chodził o kuli skutkiem skrofulicznej choroby, która mu jedną nogę wykręciła, i z tego powodu siedział zakuty w ubogim swoim domku, zajmując się za całe rodzeństwo skrzętnie zbieraniem grosza. Straszny to był kutwa, ale w gruncie dobry człowiek - skąpstwo i serce poczciwe dziwną w nim a nieustanną wiodły z sobą walkę. Pierwszy jego popęd był zawsze najlepszy, następowała chwila rozmysłu, namiętność panująca brała górę i serce stygło powoli. Nigdy jednak nie oziębło tak bardzo, by iskra litości w nim nie tlała. Gdera nieprzegadany, pan Józef gospodarzył z krzesła i z okna, rzadko nawet, obawiając się przeciągów i wiatru, na ganek o kuli mógł się wywlec - zapamiętale jednak gospodarował, niedowierzająco, drobnostkowo. Nic nie robił zresztą, o niczym nie marzył, tylko o gospodarce - gniewając się i chorując od najmniejszego zawodu. Kłócił się z deszczem, z mrozem, z posuchą, najboleśniej gryząc najlżejszym niepowodzeniem. Klucze chował pod poduszkę, wymyślał szpiegostwa najcudaczniejsze, i koniec końcem, mniej może miał od pana Tomasza. To go też najwięcej gniewało, a że braciszek jątrzyć go lubił, nieustannie, kochając się, koty darli o gospodarstwo swoje. Biedny człowiek musiał się czymś zajmować gorąco i cel jakiś nadać życiu chorobą zwichnionemu - nie znał całkiem młodości; świat i jego przyjemnostki uciekły przed nim, trzeba się było do czegoś przywiązać, z czegoś ukuć dla siebie niezbędny ideał. Praca gospodarska zaprzątała go tak skutecznie, że i tchnąć nie miał czasu. Nawet przy gościach, którzy go zresztą dosyć często odwiedzali, bo gderliwy będąc, bywał też wesół i rad gościom - nieustannie się od nich odrywał, posyłając ludzi tam i owdzie i wśród najbardziej zajmującej rozmowy nie tracąc z pamięci, co się na boku działo. Stara sługa ich domu, poczciwa pani Białkowska, doglądała tego gospodarza - niedołęgę; zaglądała też do niego panna Domicella i przesiadywała tygodniami; bywał i pan August skarbiąc dla dzieci łaskę bezdzietnego stryjaszka. Przyjeżdżał błyskawicą i pan Tomasz, żeby go trochę podrażnić, ucałować serdecznie i zniknąć. Domicella, dziś już niemłoda panna - bo dla panien lata płyną tak szybko - była swojego czasu nadzwyczajnej piękności, a że miała posag dobry i rodzinę poczciwą, wielu się o nią od piętnastego roku począwszy starało - za nikogo jednak pójść nie chciała, wszystkich zrażała zimną obojętnością. Smutna, blada, poważna od dzieciństwa, mogła być posądzoną o jakąś tajemniczą miłość, gdyby najmniejszy pozór dawał temu domysłowi choć cień podobieństwa. Nigdy panna Domicella nie wyróżniła z tłumu wielbicieli (jak to dawniej mówiono) nikogo; dziś, gdy się jej jeszcze trafiali coraz bardziej podtuptani, ale nieźlezakonserwowani pretendenci, uśmiechała się tylko, jednakowo wszystkich zbywając podziękowaniem i zapewnieniem, że za mąż iść nie myśli. Toteż stan jej nie zdawał się ciężyć wcale; pomimo smutku, który się na twarzy zawsze jednostajny, zawsze równie łagodny malował, swobodna, miła, zajęta więcej książką niż żywymi ludźmi, żyła, jakby usiłując oderwać się od tego świata, na który była skazana; starzejąc a raczej starząc się dobrowolnie , z niejaką przyjemnością i chętnie podbiegając przeciwko latom , od których inne uciec by rade, gdyby to można! Pomimo że tej starości pragnęła, że ją tak wywoływała - starość nie przychodziła; nie miała na licu jednej zmarszczki, nie gasły piękne jej czarne oczy, nie uleciała świeżość dziewicza. Była to jeszcze piękność, której by nieznajomy dał dziesięć lat mniej, niż miała, w której łatwo mógł się zakochać melancholiczny młodzik i starzec młodzika mający uczucie, do której przywiązać się musiał każdy, co z nią pobył dłużej. Dziwnej słodyczy charakteru, dobroci i cierpliwości, umysłu wyższego i ukształconego, stała daleko ponad swoimi braćmi, a jeden Tomasz lepiej ją nad innymi rozumiał. Może właśnie ta wyższość umysłowa bardzo widoczna nie dozwoliła jej znaleźć w otaczających nikogo, co by godzien był z nią życie podzielić. Milcząca, smętna, panna Domicella lubiła dzieci i kwiaty; to były, nie rachując książek najulubieńszych, nieliczne przyjemności jej życia. Dlatego też przesiadywała u Augustostwa, że tu mogła pieścić ich dziatki, że tu miała swój ogródek, a wreszcie pani Augustowa, zawsze trochę rachunkowa kobiecina, jak mogła, ją podpieszczała myśląc, że nie zawadzi jej posag do powiększenia fortunki dziecinnej. Panna Domicella pędziła życie swobodne i gdyby (gdzież nie ma tego nieuchronnego gdyby!) - gdyby nie jej powszedni nieuleczony smutek, co ją nigdy nie opuszczał, rzekłbyś, że szczęśliwszej istoty nie było na świecie, tak cicho, nieznacznie, bez wstrząśnień, w marzeniu kwiecistym, wśród szczebiotań dziecięcych i poezji ich głosków płynęło jej życie. I tu jednak było gdyby - ten robaczek, pierworodnego grzechu nasionko, co w każdym szczęściu, ludzkim z nim razem na świat przychodzi. Zaczęliśmy tę statystykę familijną od najmożniejszej prawie rodziny Pobiałów, teraz do Zawilskich, spieszym, bo ich jeszcze dosyć mamy przed sobą, a jednak czytelnik za nami musi odśpiewać tę litanię imion i przejrzeć szereg obrazków jej towarzyszących, boby mu dalszy ciąg powieści był niezrozumiałym. Po Helenie, żonie niegdy Ignacego Pobiały, o której dzieciach obszerniej mówiliśmy, następował koleją starszeństwa kasztelanic per excellentiam. Stanisław, mieszkający w Strumieniu. Tego już także znamy. Trzecim z porządku starszeństwa był Józef Zawilski, od dawna zmarły, który w największym ubóstwie zostawił troje dzieci: Jana, Michała i Antoninę. Pan Józef za żywota był dość niedbały o los i srogi sejmikowicz a hulaka. Niewiele znając, rzucił się był, nie umiejąc swoim dać rady, do cudzych interesów, parał się prawnictwem, plenipotentował, ale że do tego wszyskiego łączył hałaburdostwo i upodobanie w hulance i kieliszku, gdy umarł wdowcem, dzieci zostały bez kawałka chleba. W najętym domku, w którym mieszkał w miasteczku, znalazło się całego spadku kilka starych krzeseł, stół atramentem pobryzgany, stos nieużytecznych papierów, kałamarz nadtłuczony, próżnych butelek kupa i troje niebożąt, których wychowanie było więcej niż zaniedbane, bo ich nikt wychowywać nie myślał; wychowywała ulica, słońce i powietrze. Jasiek tylko, starszy, trochę pisać umiał, bo go ciągnąc za uszy niemiłosiernie sam ojciec dla pomocy sobie wyuczył. Michaś, drugi, niby chodził do szkółki, ale w istocie po ulicach tylko latał i urwis był niewidziany. Antosię, najmłodszą, wzięły panny zakonnice jak sierotkę do klasztoru, bo też w istocie za życia ojca jeszcze byłasierotą. Po śmierci pana Józefa zostały dzieci na łasce Bożej, bo niewiele kto z familii wiedział o nim za życia i nie bardzo przyznawano się do niego - przypadkiem też dopiero o zgonie jego się dowiedziano. Ze składki pochowali nieboraka znajomi; Antosia została u miłosiernych. Jasiek z Michasiem tulili się przy domku, w którym mieszkał ojciec, bez kawałka chleba, karmieni litością ludzi, wówczas pan August, wypadkiem zasłyszawszy o dzieciach, zajął się trochę ich losem, Jasiek dostał się do kasztelanica za usilną jego prośbę (tameśmy go już widzieli), Michała oddano do wojska, bo chyba pod karabin był zdatny; Antosia z małym posażkiem od p. Piotra i Augusta złożonym wyszła za urzędnika, pisarza w którejś kancelarii powiatowego miasteczka. Wiemy, jaki jest w znacznej części stan moralny licznej klasy niższych urzędników w całym świecie i u nas, nie będziemy się więc dziwować, że mąż Antosi był nieszczęściem największym kręcicielem i najzepsutszym z kancelistów, co niemało znaczy. Mówiono, że ojciec jego był wychrztą, czego zresztą rysy jego twarzy nieznaczące, wykrzywione, zatarte, wcale nie potwierdzały. Płowego - brudno włosa, małych oczek, drobny, suchy, ruchawy, mąż Antosi, pan Sobocki, hulaka, pijatyka, wszelkiego rodzaju zbytkami i pracą - niekiedy szaloną, nad siły, bo kilkadziesiąt godzin z rzędu trzymającą go przykutym do stołka - zdawał się za wcześnie zużyty, ale w nim jeszcze tlały siły, których dobrym zapasem obdarzyła go natura, a on też nimi szafował, jakby jutra mieć nie chciał. Zupełny brak wychowania nagradzał sobie niesłychaną bystrością pojęcia i zdatnością olbrzymią, która, źle pokierowana, przeszła w nim w niewidziane matactwo. Był to pierwszy w miasteczku kruczkotwórca, a za pieniądze byłby ojca sprzedał i matkę, gdyby ich miał jeszcze. Pieniędzy tych jednak nie zbierał - jedną ręką je chciwie zgarniał, drugą rozsypywał najnieporządniej na wszelkiego rodzaju rozpustę. Namiętności miotały nim jak zwierzęciem, a nigdy nie pomyślał nawet, żeby je hamować potrzeba było lub można. Przyznawane mu przez wszystkich zdolności, dla których wszyscy się do niego uciekali, czyniły go dumnym i zuchwałym w najwyższym stopniu - wiedział, jak był potrzebny. W miasteczku wszyscy się go obawiali aż do starszych, bo zdradzić było dla niego chlebem powszednim, a gdy mu wyrzucano zdradę, śmiał się, najczęściej odpowiadając cynicznie: "A kat ci kazał wierzyć! trzeba było trzymać w ręku!" Taki to człowiek, zobaczywszy piękną Antosię, zakochawszy się w niej gwałtownie, po swojemu, gdy się przekonał, że inaczej dostać jej nie będzie mógł - musiał się z nią ożenić. Posag jej maleńki stracił w przeciągu kilku miesięcy, miłość przeszła w pół roku, a życie ich było najstraszniejszą bitwą małżeńską, jaką kiedy oglądało słońce. Antosia niewiele była lepszą od niego co do gwałtowności charakteru; dobrali się doskonale pod tym względem i niekiedy porywali się nawet do broni na siebie, tak srogie bywały utarczki. Słowa nie wystarczały im na wyrażenie tego, co czuli. W postępowaniu Antosi, prócz gwałtowności i samowolności największej, nie było nic zdrożnego - ulegać nie umiała, słuchać nie chciała; zresztą zajęta dzieckiem, widząc, co mąż wyrabia, na próżno usiłując w nim obudzić sumienie, zjadała się tą walką nieustanną i gorączkowym życiem. Więcej była nieszczęśliwą niż winną. Sobocki, to dumny ze swej żony, o której chętnie mawiał, że choć uboga, ale z wielkiej familii pochodzi, to nią utrapiony, bo mu puszczać cugli nie dozwalała - nieco się tylko powściągał wobec niej wspomnieniem porucznika Michała, którym go często straszyła Antosia. Zuchwały bowiem, gdzie szło o papier, pióro i kancelaryjskie sprawki, bał się pałasza i pięści w sposób najpocieszniejszy. Takie było rodzeństwo Jasia, wyglądającego spadku po kasztelanicu. Czwartym z familii był pan Samuel Zawilski, któregośmy wraz z synemrotmistrzem poznali w Strumieniu. Słówko jeszcze o panu rotmistrzu. Służył on niegdyś w korpusie litewskim , w pułku ułanów, który się Wołyńskim nazywał; miał imię dość nieszczęśliwe Fabrycjusza. Było to pieszczone dziecię, bo jedynak u ojca, na którego pan Samuel zlał wszystkie uczucia serca swego; dla niego najcięższej poświęcił się pracy i nieustannie na ofiarę się zarzynał. To dziecię, które rad był widzieć mężem, pojmując doskonale ideał mężczyzny, głową, czuciem i czynem górującego nad otaczającym go tłumem - to dziecię zawiodło zupełnie wielkie ojca nadzieje. Bóg nie dał mu zdolności żadnych, a zbyt miękkie serce - było to zawsze najlepsze dziecko, syn najpoczciwszy i najprzywiązańszy; ale nigdy zrozumieć nie potrafił, żeby człowiek na coś w świecie więcej był stworzony, prócz wesołego żywota , pustej gawędki i wspomagania przyjaciół. Rotmistrz wszystkim wierzył, prawie wszystkich kochał, lubił wino, tytuń, czasem karty, bardzo konie; trochę kobietki, jeśli się do nich stroić nie było potrzeba - a ojca nad wszystko. Na samo wspomnienie pracy, książki lub czegoś podobnego poważniał, robił się smutny, milczący i widać było, że nie rozumiał, o co chodziło. Nawet nad Idzim Blasem i Don Kiszotem usypiał ani go Manon z lekturą pogodzić mogła. Pan Samuel, starej daty człowiek , który wysoko powołanie męża pojmował i chciał ze swego Faberka, jak go zwał dawniej, uczynić wielkiego człowieka, mocno uczuł tę igraszkę losu, który nie dozwalając mu się nawet skarżyć - bo dziecię poczciwe było i dobre - rzucił mu prawdziwą nicość w miejsce wymarzonego ideału. Długo się męczył walcząc przeciwko niepodobieństwu, wreszcie z rezygnacją chrześcijanina spuscił głowę i rzekł w duchu: "Stań się wola Twoja!" Ale ten zawód bezsilnej miłości ojcowskiej zatruł goryczą resztę dnia jego życia; widział, że rotmistrz pozostanie na zawsze poczciwym a nic nie znaczącym rotmistrzem. Na to nie było innego ratunku, wedle pana Samuela, jak ozłocić go - pieniędzmi. Talizman ten umie przeistoczyć najpospolitszego z ludzi w bardzo znakomitego człowieka. Rotmistrzowi więc gwałtem potrzeba było pieniędzy. Widzieliśmy już tę teorię wykładaną usty samego pana Samuela. Chciał go ożenić, chciał go dokompletować kobietą, która by kochając go wiodła, bo Faberek potrzebował przewodnika jak ślepy. Aby go tak ożenić, potrzeba było majątku. Dlatego, ostatnią nadzieję pokładając w spadku kasztelanica, przybył do Strumienia i na straży skarbów usiadł przy zużytym starcu. Pan Samuel był w pokornym ciele człowiekiem wielkiego serca i duszy, całe życie do surowych poświęceń przywykł, do pracy i do walki; ale żadna ofiara cięższą mu nad dzisiejszą nie była. íyć musiał na łasce, kłaniać się pochlebcom i sługom, patrzeć na brata, z którym nic go nie łączyło prócz interesu. Ale dla syna czegóż by nie uczynił? íył więc w poddaństwie, upokorzeniu, strapieniu, a w dodatku czuł się nadto poczciwym, żeby tu mógł co zrobić. Rotmistrz z obojętnością najdziwniejszą, nie widząc ani ojca cierpień, ani przykrej zależności swego położenia - polował, jadł, spał, bawił się po sąsiedzkich domkach i jak skoro miał czym zaspokoić swoje pierwsze potrzeby - nie czuł już, by mu co brakło. Piątym z rodzeństwa Zawilskich był pan Antoni, właściciel wioski na Polesiu, ojciec dwóch synów i córki, szlachcic niemajętny, w długach, w kłopotach, w procesach, który dwa czy trzy razy próbował pracować na dzierżawach dla pomnożenia dzieciom funduszu - ale zawsze na nich tracił. Właściwie on jeden z niewielkiej pozostałości po rodzicach dorobił się czegoś, ale to szczęście służyło mu tylko początkowo i do pewnego kresu; opuściło go zostawując mu tylko zarozumiałość i wiarę w los, już zmieniony na zawsze. Od jakiegoś czasu pan Antoni stracił szczęście i zaplątał się w najtrudniejsze przejścia, z których sam wybrnąć nie umiał. Mało co młodszy (o rok) od Samuela, dziś już starzec - żonaty był z panną Judzką, szlachcianką jak on, która mu 50.000 złotych posagu wniesła i dosyć kłopotu, bo miała się za wysokourodzoną, dlatego że jeden Judzki był starostą, a drugi miecznikiem. Dom też chciała gwałtem stawić na stopie odpowiedniej swoim pretensjom do państwa. Wieczny bój wiedli z sobą małżonkowie o to i zgody w domu nie było. Jejmość się pyszniła rodem, gderała, jegomość upierał, żadne z nich ustąpić nie chciało i do siwego włosa pogodzić się z sobą nie umieli. Pan Antoni dobrym był w istocie człowiekiem, ale nieszczęśliwym przeciwności, których doznawał od ożenienia, skwasiły go, popsuły mu humor, nabawiły rodzajem desperacji, która się w każdym przebijała słowie. Jejmość, nauczywszy się tego samego, narzekała ze swej strony. Przeżyli wiek, wychowali dzieci jęcząc i wzajem sobie wyrzucając winy losu. - Gdybym się był z waćpanią nie ożenił - mawiał pan Antoni - wszystko by mi było poszło inaczej. - A któż cię o tu prosił? miałam ja lepsze partie! - odpowiadała żona, i tak bez końca. Pomimo to kochali się po swojemu, daleko więcej i daleko szczerzej, niżeli się z boku patrzącym na to zdawało. Na jednej wiosce z długami życie niełatwe, ale się wlecze, póki o dzieciach myśleć nie trzeba; przyszła chwila, że z majątku coś im musieli wydzielić, bo Paweł dorósł, Hieronim także, a córce, pannie Tekli, trafiło się pójść za mąż. Państwo Antoniostwo przekonali się co potrzebie ofiary dla dzieci, ale nie bez gderania i wyrzutów wzajemnych na nią się zgodzili. Spłacić brat brata nie mógł, bo pan Paweł niebogato się ożenił, a Hieronim zaczynał dopiero zapamiętale gospodarzyć; podzielono więc owo poleskie sioło na dwoje, siostrze Tekli wyznaczono posag ewinkowany na dwóch schedach do wypłaty powolnej, bo szła za majętnego człowieka, który nie bardzo go potrzebował. Państwo Antoniostwo sądząc, że się uszczęśliwią wzajemnie, rozdzielili się także i matka została przy jednym, ojciec przy drugim synu. Stary miał się zawsze z mocy dawnych gospodarskich powodzeń, pomimo późniejszych niefortunnych obrotów, za wielkiego hreczkosieja, przypisując swe straty losowi - postanowił teraz siedzieć przy Hieronimie i jemu pomagać. Niedługo jednak te układy potrwały. Pani Pawłowa nie mogła się z matką mężowską pogodzić, pan Hieronim począł ogromnie tracić, choć mu ojciec dopomagał, i przyszło do tego, że szczęśliwszemu bratu, panu Pawłowi, jak to zaraz zobaczymy, odstąpić musiał część swojej części, a sam przy trzech tylko chłopkach pozostał. Ojciec, który w końcu swej niefortunnej gwieździe przypisywać zaczął niepowodzenie syna, porzucił go, a że, mimo iż się jedli wzajemnie, starzy małżonkowie tęsknili za sobą i czuli potrzebę wzajemnego gderania, do którego byli przywykli, wynieśli się więc oboje razem do miasteczka, nająwszy dom i utrzymując się w nim z małej pensyjki, którą płacili im synowie i córka. Tu sobie całe dnie spędzali na rekryminacjach i wspomnieniach, na żalach i gdybach... ale pomimo ciągłej kłótni obejść się bez siebie nie mogli. Pawłowi, starszemu, poszło dobrze gospodarstwo, choć się o nie zbyt nie frasował, lubiąc kompanijki na równi z żoną parafianką a elegantką, która mając się za piękną, ze swoją pięknością nosiła się i woziła, ile tylko mogła. Bawili się tedy państwo Pawłowie - i szło im jak z płatka. - Hieronim pracował jak wół i nie wiodło mu się. On się wyprzedawał, tamci kupowali. Już do trzech chatek tylko ograniczywszy połowę swej wioski, pan Hieronim mówił sobie w duchu, że ubogi, nigdy się nie ożeni, a kawałek chleba, choć suchy i twardy, wystarczy dla niego, i tak z weselem poczciwym szedł dalej, w pocie czoła na siebie pracując, gdy niespodzianie postanowienie to zachwianym zostało. Zobaczył żonę swoją, ubogą jak on dziewczynę, pokochał ją i olbrzymią odwagę natchnęła mu miłość - ożenił się. Ona nic nie miała krom młodości, wdzięku i poczciwego serca; on nic nad kawałek ziemi i ręce do pracy przywykłe; pobrali się, biedowali, a czworo dzieci w tym gniazdeczku ubogim wołało do nich: "chleba! światła! losu!" głosemrozdzierającym ich serca. Pan Hieronim pracował, resztę na Boga zlecając. Widzieliśmy, jak mimo strapień niedostatku kochali się ubodzy małżonkowie w maleńkim dworku pod lipami. Brat Paweł - nierównie zamożniejszy, bo się z jakim takim posagiem ożenił - hulał sam i dozwalał bawić się żonie. Bóg mu dał tylko jedną córkę, która już dorastała i miała wyjść na świat. Siostra Hieronima i Pawła, panna Tekla, wyszła, jakeśmy wspomnieli, za dosyć majętnego człowieka. Był to posiadacz trzech wsi w głębokim Polesiu, niejaki pan ímura, eks-wojskowy, mający do tysiąca dusz w bagnach, piaskach i zaroślach, rozrzuconych na ogromnej przestrzeni, bo do dwóch tysięcy włók ziemi obejmującej. Dobra te, pomimo swej rozległości, nie dawały tyle przychodu co jedna wioska wołyńska z dwóchset dusz złożona i pracować było potrzeba dobrze, żeby ze smoły, gorzelni, browaru, sukienni, dziegciarni, fabryk potażu, najmu flisów, wyrobku ostatków drzewa po wielkich niegdyś lasach, a wreście rolnictwa, na jałowej ziemi niewdzięcznego, wyrobić około trzydziestu tysięcy czystego dochodu z wielkim kłopotem i biedą. Dla ubogiej jednak panienki, jaką była Tekla, zamążpójście takie było bardzo świetnym; mąż jej przy tym był dobry człowiek, trochę popędliwy, trochę zawadiaka i rozkazujący, do czego służba wojskowa i odludne mieszkanie go wdrożyły - ale zresztą serce poczciwe. Państwo ímurowie zakopani byli w swoich dobrach tak, iż świat ich nie widział nad parę razy w rok - trzeba bowiem było najszczęśliwszych okoliczności, to jest bardzo suchego lata lub bardzo mroźnej zimy, żeby się do nich, do Rohoży, dostać lub stamtąd wydobyć. Droga w lecie płynęła jednym niemal, ogromnym brodem; w zimie rzadko była - dla moczarów, źródlisk i oparzelisk - przystępną. Siedzieli na odludziu zupełnie, przywykli do cichej swej pustyni, w towarzystwie siostry pana ímury, wdowy, pani Pachniewiczowej, niegdyś żony jakiegoś jenerała, która opowiadając im dzieje swej dawnej wielkości ubawiała ich i chowała ich dzieci, a tych było dwoje. Pozostaje nam jeszcze wspomnieć o ostatnim z rodzeństwa i tej długiej imion litanii, najmłodszym, panu Piotrze Zawilskim, na którym skończymy lik aż nadto zapewne czytelnikom uprzykrzony. Piotr w dzieciństwie był na opiece pana Samuela i przez niego w świat pchnięty został. Rzucił się naprzód do małych dzierżaw i utrzymywania interesów, ale mu los poszczęścił nadspodzianie. W jednym z domów bogatych, do których uczęszczał jako plenipotent, potrafił ująć serce jedynaczki, dziedziczki znacznej fortuny, panny Marii Strzelskiej. Piotr był nadzwyczaj pięknym i miłym mężczyzną; nie dziw, że się mógł podobać, bo i rysy twarzy, i postawa, i charakter słodyczy pełen, malujący się w obliczu jego, czyniły go tak ujmującym, że oczy i serce pociągał na pierwsze wejrzenie. Pan Samuel wychował go, wypieścił jak własne dziecię; jak własne dziecię wychował, a tu mu się lepiej jak z rotmistrzem udało. Piotr wyszedł na świat z ochotą do pracy i postanowieniem dorobienia się czegoś z pięciu tysięcy złotych, które miał w kieszeni; wziął malutką dzierżawę, począł razem pilnować interesów i los chciał, by na pierwszym wstępie udało mu się poznać dom Strzelskich. Wdowa po panu podczaszym Mateuszu ze Strzelna Strzelskim i córka jedynaczka, Maria, całą tę rodzinę składały. Wdowa była kobietą wielkiego świata, wielkiej cnoty, rozumu i pobożności. Zawikłana w przykre interesa, a najbardziej w proces graniczny, tym ważny, że kilkadziesiąt włók towarnego lasu było w kwestii, zmuszona została szukać człowieka czynnego, który by się zajął jej sprawami. Kasztelanic Zawilski podobał się jej na pierwszy rzut oka, a bardziej jeszcze córce. Ale jemu się nie śniło, by mógł kiedy sięgnąć po rękę pięknej Marii. W ciągu lat trzech proces o granice został przeprowadzony przez wszystkie instancje i ostatecznie wygrany; poznano lepiej w codziennych stosunkach pana Piotra. Piotr, niewiedzieć jak, (bo sam nie umiał się wytłumaczyć ze sposobu, którym do tego przyszedł) oświadczył się, został przyjęty i ożenił się z dziedziczką wielkich włości i wielkiego imienia, z ogromnym hałasem, podziwem i krzykiem wszystkich, co się o nią ubiegali. Otrzymał on po żonie klucz Zręby, na wpół wołyński, wpół poleski, przez któren płynęła rzeka spławna; obfity w lasy towarne, z powodu blisko dwudziestoletniego procesu oszczędzone, bo obie strony ich strzegły, tak że po sprzedaży belek i klepki wszystkie dłużki pana podczaszego spłacone zostały i kapitalik jeszcze się pozostał. Tymczasem wdowa umarła, pan Piotr i to, co pod jej dożywociem było, objął w swoje władanie. Był to dzisiaj bardzo majętny człowiek, ale go już liczna dość familia obsiadła, miał bowiem trzy córki i syna. íadna z tych córek, pomimo wdzięków i obietnicy znacznego posagu, jeszcze była za mąż nie poszła; najmłodszy syn, Stanisław, kończył właśnie staranne wychowanie, którego mu rodzice nie żałowali. Trzy panienki: Józefa, Maria i Hortensja, piękne, wychowane starannie i nieubogie, czekały przeznaczonego im losu i niejedno westchnienie wyrwało się już z piersi rodziców, zawsze trwożnych, gdy córek prędko za mąż wydać nie mogą. Pan Piotr był dotąd jeszcze pięknym owym i miłym mężczyzną, co się umiał podobać pannie podczaszance; lgnęli do niego ludzie, miał bowiem dar szczególny zyskiwania sobie ich serc wejrzeniem, słowem, uśmiechem. ťagodnego charakteru, wielkiej powagi i rozsądku, prawy i poczciwy, dla żony był mężem najserdeczniejszym, uprzedzającym jej żądania, zawsze jeszcze kochankiem. Maria, gdyby nie los córek, którym się zbytecznie trapiła, nieustannymi postami i nowennami na intencję Józefy, Marii i Hortensji dokuczając niebu, byłaby najszczęśliwszą z niewiast. Ale każdy musi mieć w życiu jakieś strapienie, jeśli nie istotne, to zmyślone, tak ta gorycz potrzebną jest nieodbicie przyprawą każdego losu. Pani Piotrowa wychowawszy córki po bożemu, uczciwie, skromnie, doczekawszy się tej pociechy, że jej wyrosły hoże, zdrowe, poczciwe i pobożne, trapiła się teraz nieustannie, co z nimi zrobi. Biedna matka tak się uśmiechała do kawalerów, tak o nich marzyła, tak ich szukała, że aż pan Piotr ten jej niepokój uśmierzać musiał ciągłymi przypomnieniami woli Bożej i Opatrzności. Ale te niewiele pomagały, a jak na przekorę nikt się nie zjawiał, nie wiem czemu; może dlatego, że właśnie w średnim stanie, w domu zamożnym, gdzie córek jest kilka niezbyt bogatych a starannie wychowanych, zwykle o wydanie ich najtrudniej. Ubogi szlachcic nie pokusi się o nie bojąc się wymagań familii, przywyknień panny, stosunków, co by go podrujnowywały; bogaci szukają bogatych, a o kochaniu i zakochaniu w teraźniejszych ciężkich czasach - gdy ogólnie biorąc wszyscy są starzy, nim dorosną - o kochaniu jakoś nie słychać. Kwitły więc piękne panny Piotrówny, kwitły rodzicom i sobie, darmiuteńko się rozwijając z wielką matki obawą. Dawano bale, wieczory, spraszano po cichu na imieniny, a panna Józefa miała już lat dwadzieścia i dwa! Pani Piotrowa z dwudziestym trzecim jej rokiem powoli siwieć poczęła, biedaczka. Staś tymczasem uczył się i wesoło na świat poskoczyć gotował. Taki był skład rodziny tej w chwili, kiedy się nasza powieść poczyna; familia była, jak widzimy, liczna i w różnych położeniach, po rozmaitych klasach społecznych rozpierzchła - to właśnie stosunki jej z sobą utrudniało. Znali się, wiedzieli o sobie, ale rzadko bywali u siebie; każdy zrobił już sobie kółko własne i w nim żył otoczony nową rodziną, nowymi przyjaciółmi. Z rzadka trafił się krewny jako gość i niknął potem z oczów na długo. Prócz pana Samuela reszta z kasztelanicem żadnych ściślejszych stosunków nie miała; słyszeli o nim, lecz nie widywali go prawie. Rozsypani po Polesiu i Wołyniu, rozdzieleni znacznymi przestrzeniami,Zawilscy rzadko się nawet przypadkowie spotkać mogli, a węzeł krwi, spajający ich, los co dzień osłabiał. Mówiono szeroko o milionach kasztelanica, o zagadkowym ich pochodzeniu, o nieodgadnionej przeszłości, o dziwnym jego życiu, skąpstwie, chłodzie i zaprzedaniu domownikom - wszystko to odpychało od niego i nikt, prócz biednego Samuela, nie był ciekawy zajrzeć do Strumienia. W chwili więc obecnej niewiele o stryju więcej nad sąsiadów i obcych wiedzieli członkowie rodziny Zawilskich, gdy przypadkowo bytność pani Hieronimowej i polecenie jej dane przez pana Samuela zwrócić miało oczy wszystkich na tego, po którym każdy miał się prawo spodziewać jakiejś częsteczki spadku. VI Późnym wieczorem wyszli państwo Hieronimowie na przechadzkę za wrota swojego domku, puściwszy dzieci przed sobą, żeby się nie podsłuchiwani swobodniej rozmówić mogli, a niecierpliwy pan Hieronim zapytał żony: - No, powiedzże mi, Kostusiu droga, jakże to wszystko było? - Tak tedy, mój serdeczny Hieronimku - odezwała się cichutko kobieta - wyjechałam z domu, jak wiesz, i z nadzieją, i bez nadziei. śniło mi się chwilami, że tego bogatego, bezdzietnego starca, a tak bliskiego krewnego, potrafię zmiękczyć, ulitować, wyprosić co u niego, dla dzieci; to znów przychodziło mi na myśl, jak to z ludźmi trudno. Widziałam przed sobą niepodobieństwa i rzucana z obawy w złote sny... dojechałam do Strumienia. Wielkie tu zastałam państwo, dwór, sale, kamerdynery... aż strach! - I istotnie tak bogato?.. - O! bogato a skąpo - ludzie niby rej wodzą, ale nad nimi wszystkimi żelazna ręka starca... Ci ludzie! a! ich niegrzeczność, zuchwalstwa, ich upokarzających min opisać ci niepodobna! Miałam nadzieję w panu Samuelu, w Jaśku, ale Jasiek, choć może tam wiele znaczy, bo się stał potrzebny, nic zrobić nie chce, zimny, twardy i zamknięty jak kamień. Samuel poczciwy, ale on tam nic nie może - nawet dla siebie. W początku jednak, że nie bardzo znam świata i ludzi, gdy mnie bardzo grzecznie przyjęto, gdy sam kasztelanic do stołu prowadził i na pierwszym miejscu sadzał, dogadzał, wypytywał, bawił - myślałam, że pójdzie jak z płatka. Dopiero pan Samuel wywiódł mnie z błędu - wszystko, jak się zaczęło, tak się skończyło na pustych grzecznościach. Do Jaśka nie dostąpić; zupełnie się uformował na stryja: grzeczny z daleka, zbył mnie całując w ręce i kłaniając się. Przez ludzi, którzy kasztelanica otaczają, i nie mogłam, i nie chciałam nic robić... bo to i zuchwałe, i dumne. Termiński, kamerdyner, panna Aniela, faworyta, Jasiek, co z nim gra w warcaby i nowinki mu nosi, Bulwa, rządca, pokorny do podłości a złodziej, jak mówią... nie dla mnie to protektorowie. - No, ale przecież stryj Samuel? - spytał pan Hieronim. - Stryj Samuel, jakem ci już mówiła, zupełnie tu nieznaczny; stęka i on, chciałby co wyrobić dla rotmistrza, choćby tymczasowo jaki kątek gdzie w folwarku odległym, a i tego nie może. Stary dla syna znosi niewyliczone upokorzenia od tej zuchwałej czeladzi i już mu to tak dokuczyło, że ostatniego wieczora całkiem mi się zwierzył. - Mówiłaśże co z kasztelanicem o nas? - przerwał Hieronim. - A jakże! zebrałam się na tę odwagę, choć Bóg widzi, co ona mnie kosztowała! Prosić! prosić, o! co to za rzecz straszna! I poprosiłam go, wyobraź sobie, a on - odmówił mi składając się ubóstwem, niemożnością i odsyłając nas... do testamentu! - No! ale wspomniał o testamencie? - To, mówią, jego zwykła śpiewka, gdy się chce kogo pozbyć. Na ten testament czyhają wszyscy - Termiński intryguje, pracuje Aniela,płaszczy się Jasiek... Stary może, jak mówi Samuel, wszystkich oszukuje i trzyma na sznureczku obietnicami; co zrobi, nikt nie wie. - Jakże wygląda kasztelanic? - O! stary już bardzo, zwiędły, wymęczony, ale je okropnie i myśli tylko o sobie. Wszystko u niego co do minuty i sekundy obrachowane; w domu jak w zegarku, stół przewyborny - zresztą, pod państwem czuć skąpstwo. Wkoło aż strach, porozstawiane sieci, otwarte oczy, rozpostarte ręce... oczekiwanie śmierci ohydne... zabijają go oczyma. Pan Samuel na to patrzy i powiada, że dalej rady nie da; zapewnia on, że kasztelanic bogaty bardzo, że miliony gdzieś leżą u niego, co rok rosnące, ale jeśli się nie dopilnujemy... - A jakże się możemy dopilnować, kiedy do niego dostąpić nawet niepodobna? - Jak? otóż posłuchaj, co mi mówił pan Samuel, a zrobisz potem, co zechcesz, boś ty głowa i poradzić musisz jakoś. Tam, jak stryj powiada, potrzeba kogoś bardzo zręcznego, uczonego, co by potrafił kasztelanicowi się podobać, przywiązać go do siebie - choć to bardzo trudno - co by oko miał nieustanne na intrygi i poświęcił się dla familii. Inaczej, wiesz, co być może? panna Aniela, niepoczciwe i nieznośne stworzenie, powoli niechybnie starca opanuje; ona i Termiński razem się zwiążą, gotowi starego ożenić... gotowa mieć dzieci, a naówczas nam się i złamany szeląg nie dostanie. Wzdrygnął się pan Hieronim. - E! - rzekł z niechęcią i oburzeniem - to są brudy, w których złota szukać bym nie chciał dla moich dzieci! Ubogi jestem, ale małoż uboższych od nas? Przyznam ci się, że to wszystko trąci mi niepoczciwą intrygą i podstępem, do których mieszać się nie mam ochoty. Niech bierze po nim, kto chce... - Zmiłuj się, mój drogi - powoli biorąc go za rękę odpowiedziała żona - zrobisz sobie, jak zechcesz, ja cię do niczego namawiać nie myślę; ale że to nie o nas jednych chodzi, ale o wszystkich Zawilskich i Pobiałów, co mogą iść do spadku po kasztelanicu, przynajmniej się z nimi poradź, powiedz im, co pan Samuel polecił, i poczniesz sobie, jak zechcesz... - Widzisz, moja droga Kostusiu - rzekł po namyśle mąż - nie chciałbym już nawet całkiem ocierać się więcej o tę kałużę. Ubodzyśmy; da Bóg co daremnika z tego spadku - ha! to dobrze! a wezmą go obcy - niechaj sobie biorą! Te miliony mi nie pachną. Nikt nie wie pochodzenia tej ogromnej fortuny kasztelanica; kto zgadnie, jak to przyszło? - nie chciałbym tknąć grosza źle pozyskanego, boję się tego dla dzieci. - Mój ty drogi poczciwcze - ściskając go zawołała żona ze łzami - mówisz o święcie, to prawda... ale! te dzieci! te dzieci... co ich czeka? - Cóż ich czekać może? praca tylko - odpowiedział pan Hieronim. - Nie trwożmy się zbytecznie; patrzałem długo na świat, mój aniele, i wielem się na nim dopatrzył rzeczy, które się może śmieszne wydadzą wszystkim, a dla mnie są świętą prawdą. - Na przykład? - Powiem ci naprzód, złota Kostusiu moja - że majątek doprawdy to rzecz tak imaginacyjna jak wiele dóbr, za którymi się ubiega człowiek. Biedna kobieta zza łez się rozśmiała. - Ej! Hieronimku - rzekła - coć mi wyglądasz na tego lisa, o którym to jest bajka, co się jej nasze chłopcy uczą. - Nie, kochanie; posłuchaj mnie tylko uważnie. Nie ma granicy bogactwa żadnej; każdy jeszcze przed sobą ma coś do nabycia. Każdemu zawsze mało. - Ubóstwo poczyna się dopiero, gdy dusza przez nie cierpi - i ciało więdnieje, gdy dzieciom brak wychowania i chleba. Myśmy jeszcze nie ze wszystkim ubodzy. - A! możnaż być uboższym? - Można, serce. Naszych chłopców wychować podołamy, choć nieświetnie, a bądź pewna, że najprostsze wychowanie bywa czasem najlepsze; zmusza do pracy. Dziewczęta będą nam pomocne w domu... i - zobaczysz, Kostusiu! damy sobie rady z pomocą Bożą. - Ale czyż tak byś chciał chłopców wychować, jak teraz możesz? - I tu się z tobą nie zgadzam, Kostusiu - powtórzył pan Hieronim - i wychowanie to także rzecz, której nie pojmujemy jasno. Dajmy im głowy otwarte, serca nie zepsute, z domu wiarę na wyprawę i dobry przykład jako wzór - resztę zrobi Bóg. Wiesz, Kostusiu kochana, że z wielkich owych starań koło dzieci, z troskliwych o nie zabiegów najczęściej nic się nie rodzi prócz zawodu. Patrz, co pan Samuel robił z rotmistrzem, a wieluż wielkich ludzi o suchym chleba kawałku, w prostej szkółce, od bakałarza pierwsze światło odebrali - sami potem to nasionko rozwijając... Serce poczciwe, talent od Boga dany więcej znaczą niż wszelkie starania ludzkie. - Niech i tak będzie - odpowiedziała żona z westchnieniem - ty to wiesz lepiej; ja nad tym tak mądrze nie myślałam. Ale powiedz mi, jak damy rady chłopcom, choćby najskromniej? ich jest dwóch! - Oddamy do szkół, a jeśli im nie starczy na wychowanie to, co mam, prosić nikogo nie myślę: pójdę służyć. - Ty! służyć! - Ja! ja! cóż to dziwnego - odpowiedział pan Hieronim - to tylko bieda - dodał ciszej - że wszyscy wiedzą, iż z połowy wsi zszedłem na trzech chłopków, a nikt nie wie, ile mi pracy ta ruina kosztowała. Nie mogę inaczej służyć jak za rządcę, za ekonoma, bo to tylko znam lepiej - a któż mnie weźmie wiedząc, żem swoje utracił? íona zamilkła; w cichości przeszli kroków kilka. - Jakoś to będzie - przerwał pan Hieronim rozweselając się - na chłopców mi więcej nie potrzeba do powiatowej szkoły jak tysiąc złotych; już by chyba Bóg niełaskaw, żebym tego nie miał. - Ale my, z czegóż się utrzymamy? - O! zachciałaś! chleba nam starczy, wody jest dosyć... tylko mi ciebie żal, że ty się zabiedujesz. - Myśl ty o sobie i dzieciach; jam w ubóstwie wychowana i do ubóstwa przywykła, jam do tego nie od dziś przygotowana. - No! to bądźże spokojna; ja także sobie rady dam. I uściskali się ze łzami w oczach, ale z poczciwą nadzieją w sercu. - No! a cóż będzie z poleceniem pana Samuela? - spytała po chwili Hieronimowa. - Trzeba pomyśleć - musiemy o tym oznajmić familii, kiedy nam to poruczono; ale komu? - rzekł namyślając się pan Hieronim. - Wszystkim to trzeba powiedzieć - zawołała żona. - Tak, to się łatwo mówi - odezwał się mąż - ale niewiele z naszych krewnych bliżej znamy; do kogo tu się udać? Czy samemu czas tracić na przejażdżki? teraz? pod żniwa? to niepodobna! Nierad bym się do tego mieszać - oznajmić jednym, drugim nie mówić, źle; wszystkich zebrać - ani myśleć; nie widzę rady, potrzeba namysłu. Wspomnieliśmy już, że jedna wioska była dziedzictwem Antoniego, ojca Hieronima i Pawła; że w niej z dwóch równych sched w początku Paweł teraz posiadał znacznie większą, a Hieronim został tylko na trzech chłopkach i dwudziestu morgach łanu. Jak się to stało, Bóg jeden wiedział. (Bóg, co zsyła niepowodzenia, zawody i straty - każdym dotknięciem mając na celu wyższe dobro człowieka). Hieronim nie miał żadnej wady charakteru, żadnego nałogu, nie przyczynił się w niczym do swojego nieszczęścia; przecież stracił większą część tego, co miał początkowo. Paweł przeciwnie, z żoną zalotną, sam trochę hulaka, gospodarz nieosobliwy, nade wszystko próżniak, rósł w mienie sposobem niepojętym i niezasłużonym. (Są na świecie rzeczy, które się inaczej tłumaczyć nie dają, tylko wolą Bożą, wolą Opatrzną, która w pozornie złym ma na celu istotne dobro). Ciekawa to przecie historia tej stratymajątku, o której tylkośmy napomknęli. Hieronim i Paweł wzięli równe działy, schedy zrobili po bratersku, z tą różnicą, że starszy wziął dwór i zabudowanie ojcowskie, których młodszy chętnie odstąpił za młynek i stawek, dający około tysiąca złotych rocznego dochodu, prawda, że wziął też i utrzymanie grobli, które go kosztować miało. Ale Hieronim był dobrym bratem, kochał Pawła, poświęcał się ochotniej niż inny i nie myśląc się żenić jeszcze, całkiem był dla niego wylany. Osiadł on w początku na połowie, która pozornie zdawała się być lepszą nawet, bo miała ów staw i młynek, miała sianożęcie gruntowe, pola, których nigdy nie zalewało, choć trochę piaskowe - to prawda. (Nazywano to dla pomalowania wyśmienitym hromoszem). Wziął też lasu część zaoszczędzoną, dalszą i bagnistą, a znawcy winszowali mu dobrego działu. Na swojej schedzie miał ciężaru piętnaście tysięcy sum duchownych i długów prywatnych, kilka tysięcy siostry Tekli i pensyjkę rodziców. Tak tedy gospodarzyć poczęli oba. Hieronim pracował od rana do wieczora, świata się wyrzekł z dobrej woli, bo bawić się nie lubił - czasem tylko z fuzją i psem wyszedł i to była cała jego rozrywka, a i to szło mu na korzyść, bo swoje lasy, sianożęcia i sterty obchodził. Brat Paweł starał się o żonę, kochał, jeździł na wieczory i szydził trochę z poczciwego Hieronima, mówiąc: - Co, ty chcesz z ziemi złoto wykopywać? Będziesz je jadł czy co? Gospodaruj jak ja, dość będzie z ciebie. - Hieronim odpowiadał nawzajem, choć łagodniej: - Mój drogi, porzuć baliki i wieczorki, pracuj ze mną; wyjdziemy z długów, pożenim się, a grosz zebrany zda się. Ale oba jak poczęli, tak szli dalej. Tymczasem panu Pawłowi nasunęła się na oczy owa piękność, która miała zostać jego żoną. W ogólności, nie życzyłbym nikomu żenić się z okrzyczaną pięknością - piękność ma roje kochanków zwykle; jednemu oddając rękę ma zapasy żalu, ma gotową prowizję smutków i westchnień po tych, którym musiała odmówić nie mogąc wybrać więcej nad jednego; przywykła do hałasów i uwielbień, do pochlebstw i nadskakiwań - niełatwo się ich wyrzeka; zachciewa jej się w świat, na kwestę po nowe oklaski i daj Boże, by tylko - po oklaski. Często zaczyna się najniewinniej, a kończy łzami i wstydem. Pan Paweł, że to był człowiek namiętny i ślepy, wcale na to wszystko nie zważał żeniąc się z panną Julią Mizner. Ojciec jej, przybysz jakiś do kraju, w czasach kiedy to się jeszcze łatwo było wyszlachcić, byle kto surdut nosił - z kupca gdzieś tam w większym mieście został za długi sklepowe właścicielem schedy w eksdywizji wielkiego pana. Staremu uprzykrzyło się siedzieć za stołem i wyniósł się na wieś, sprzedawszy handel, przez co samo został szlachcicem. Jedyna jego córka, panna Julia, była śliczną dzieweczką, a że młodsze latka spędziła w mieście, że zawczasu oczkami strzelać się nauczyła, zalotną była prawie, nim cel zalotów zrozumiała. Nieubogi, niebogaty, posądzany o ukryte kapitały, stary Mizner chwycił za poły pierwszego lepszego osiadłego obywatela, żeby się córki, niepokojącej go, z domu pozbyć. Jeździli za nią i bogatsi, swatali się nieliczni, ale jakoś stary znawca obwąchał zięcia najdogodniejszego i żywo wydał za Pawła córkę, wśród rozpoczętych tryumfów ubraną w czepek zawczasu. Pan Paweł był szczęśliwy, bo nic dalej nie widział; szczęśliwi byli państwo Antoniostwo starzy, choć im córka kupca niezbyt przypadła do smaku, ale rachowali na sukcesję tajemniczej szkatułki więcej niż na ową część w ziemi niewielką. Tandem, ledwie córkę, ciężką do pilnowania, z domu wypchnął, stary Mizner, który dotąd był skurczony, zbiedzony, starzał się i kaszlał, odprostował się nagle, orzeźwiał cudownie i - ożenił się z upatrzoną wdówką. Wdowa także rachowała na szkatułkę, a w rok potem panna Julia miała siostrzyczkę śliczną, której dano imię Róży. Pan Paweł strasznie nosspuścił na kwintę, bo posag żony zmniejszył się do dwudziestu tysięcy, z których połowa miała być wypłacona po śmierci, a druga połowa po zmartwychwstaniu, jak mawiał nieboszczyk Józef Zawilski. íona mu została ze swą pięknością, z gorącym pragnieniem coraz nowych zabaw i z córeczką, którą im Bóg dał rychło. Wprędce się po tych zawodach pocieszywszy, szedł dalej pan Paweł po świecie, tak wesoło i nieopatrznie jak przedtem. Jednakże wiodło mu się jak z płatka. Spójrzmy tymczasem, co się działo z Hieronimem. Hieronim pracował ciężko, ale zaraz pierwszego roku woda groblę mu uniosła i miał wielki na nią wydatek, pożyczył, zrobił nową śluzę i nasyp, a o dług, na przyszłość rachując, nie bardzo się obawiał. Następnego roku grad palnął po zbożach i wybił je do szczętu, tak że paszy nawet niewiele zebrano; u pana Pawła taż sama burza nieco tylko oziminę przetrzepała, grad był jakoś rzadszy i z deszczem, a że ceny trafiały się wysokie, wziął dobrego grosza i bratu na nasienie coś odstąpił po niemniejszych. Po gradzie przyszedł pomorek na bydło w jesieni - zasiewy były niedobre, znów nieurodzaj; mówiono, że Paweł sprzedał bratu coś stęchłego. W przeciągu pięciu lat klęsk, które omijały pana Pawła, Hieronim przyszedł do tego, że mu już długi kością w gardle stanęły. "Ha! - pomyślał sobie - kiedy taka wola Boża, lepiej mieć mniej a czyste". Jakoś się zeszli z Pawłem. - Słuchaj, Pawełku - rzekł - ty masz podobno kapitalik, mów szczerze, bo to nie chodzi o pożyczenie. - A mam - rzekł brat, z uwagą wpatrując się w Hieronima. - Kup u mnie połowę mojej połowy. - Czemu nie? - I stawek, i młynek. - Chętnie, byleś wziął i groblę. - Pogadamy. - Pogadamy! W tydzień robota była skończona, ale pan Paweł wziął więcej trochę niż połowę, przejął na siebie posag siostry i Hieronima zostawił na niespełna dziesięciu chatach. Gdy przyszło się rozpłacać, żeby przy czystym zostać, jak chciał Hieronim, pokazało się, że kilku dłużnikom podołać nie było można, bo ich się jakoś przyzbierało. - Kosztów przedaży i procentów nie liczył, kwitków drobnych nie rachował, myśląc je zbyć intratą, a że, gdy gruchnęło o przedaży, wszyscy się rzucili odbierać swoje, został z kilkaset rublami na stemplowy papier wniesionymi. Paweł zaś, jak tylko posagu siostry wziął na siebie spłatę, ruszył zaraz do państwa ímurów do Rohoży, o mało się nie utopiwszy na przeprawach; eks-wojskowemu szwagrowi starał się przypochlebić - polując z nim i pijąc kilka tygodni; siostrę chwycił za serce czułością, odmalował swój stan ciężki, swoje ubóstwo, obowiązki względem żyjących rodziców i wytargował się tak, że go pokwitowano razem z Hieronimem z posagu, którego, jak sam mówił, nie był w stanie zapłacić - chyba za lat kilkanaście. Hieronimowi z tej wspaniałomyślności pana ímury ani grosz nie wpłynął, cała ta robota nawet była zakrytą przed nim. Gdyby to nawet i doszło do niego wówczas, nie byłby się może upominał o swoją część darowizny, bo poczynał po wtóre najodważniej gospodarstwo na dziesięciu chatach, z dłużnikiem znowu, i nie wychodząc z trybu zwykłego, w trzy lata potem przez nieurodzaje, przez szachrajstwa ludzi, co z nim do czynienia mieli, przez proces jakiś z sąsiadem, który pod pozorem, że jego chatki więcej dotykał, sam za brata i za siebie podejmować musiał - tak podupadł, że sam się zaofiarował znowu chat siedem sprzedać bratu, zostawując sobie tylko trzech najzamożniejszych i najulubieńszych gospodarzy. Ale teraz już brat Paweł nie był tak skory do nabycia, wiedział, że mu tam nikt pod bok wejść nie zechce; skwierczał, piszczał i ledwie dał się uprosić, że na wpół darmo wziął resztę, a długi braterskie spłacić się zobowiązał. Pan Hieronim, jeszcze nie myśląc się żenić, został z trzema chatami, wesół i szczęśliwy, znowu pracując zapamiętale, bo praca była jego życia potrzebą. Wtenczas to dopiero zobaczył swoją Kostusię, a miłość ich musiała być gwałtowna, kiedy - oboje ubodzy - pobrali się, nie obawiając podwójnego niedostatku, a pan Hieronim nie przeląkł się nawet wielkich obowiązków, jakie brał na siebie, nic prawie nad pracę swoją nie mając do podziału z żoną, na przyszłość dla spodziewanych dzieci! A! Toteż nie zrażony niczym, na pracę swą rachował jeszcze, nie chcąc uwierzyć, że do niej nieodbitym pomocnikiem musi być los... Musi być trochę tego, co zowią szczęściem, a co w istocie jest rozumnym zrządzeniem Bożym. Stosunki Pawła z Hieronimem po tych wszystkich przejściach, przy nierównym położeniu, a tak bliskim sąsiedztwie, nie mogły być zbyt przyjazne; bo kogoż nie poróżnią w końcu interesa, nieustanne spieranie się i ludzie łaskawie pośredniczący? Hieronim był najczulszym bratem, składał wszystkie winy na Pawłowę, a Pawłowa w istocie uboższego krewnego i żony jego cierpieć nie mogła. Dlaczego? nie wiem; może iż w naturze kobiet bardzo pięknych, przywykłych do czci, jest coś co nie cierpi obok żadnej wyższości. Czuła ją Julia w Konstancji i nienawidziła bratowej męża. Jej ubóstwo, rozsądek, dobroć i miłość, jaką miała u ludzi, zwiększały coraz wstręt początkowy. Im bardziej też ubożał Hieronim, tym go więcej Julia nie cierpiała, utrzymując, że im czyni wstyd swoją pracą, upadkiem, suknią nawet!! Paweł nieustannym klektaniem żony może nie przekonany, ale zniechęcony, choć niezupełnie z nim zerwał, ale bardzo dla niego zobojętniał. Od niejakiego nawet czasu nie widywali się z sobą, z powodu jakiegoś bydła zajętego w szkodzie przez Hieronima, za które Paweł, zniszczywszy nim zboże, zapłacić musiał. Pomimo to wiedziano doskonale w jednym dworku, co się w drugim działo, bo ludzie ciekawi dla przypochlebienia się donosili Pawłowi o Hieronimie, Hieronimowi o Pawle; wiedziano też, dokąd i po co jeździła pani Hieronimowa, a Paweł ruszał ramionami dziwując się, iż Hieronim na to pozwolił; sama zaś jejmość niecierpliwiła się oczekując powrotu bratowej. Z czym jednak wróciła, jak była przyjęta, ludzie donieść nie mogli, bo zawiedziona matka strapienie swoje zachowała w głębokiej tajemnicy pokrywając je twarzą wesołą. - Juściż - odezwała się, ciągnąc dalej rozmowę, którąśmy dla tych objaśnień przerwali, pani Hieronimowa - naprzód by potrzeba może o tym Pawłowi powiedzieć. - Pawłowi! - powtórzył mąż - zapewne, ale jego jejmość i on śmiać się z nas będą tylko i sprawiedliwie, żeśmy z kwitkiem od kasztelanica wrócili. - Niezupełnie z kwitkiem, kiedy tak ważną dla całej familii wiadomość przywiozłam. - Powiem ci najszczerzej, moja duszko - odparł mąż - wszystko to tak mi przykre, tak czuję w tym nowe kłopoty i strapienia, taki to we mnie wstręt wzbudza, tak mi się nie chce leźć w to błoto, że wolałbym zamilczeć i zapomnieć. - Bardzo dobrze, gdyby to tylko o nas szło - przerwała kobieta - ale zaczekajże i zastanów się, ja jestem posłem w interesie całej familii. My możemy się sobie wyrzec, ale drugim drogi nie tamujmy: niech, wiedzą i niech myślą. - A! zapewne! I pan Samuel, i drudzy mogliby nam nawet milczenie mieć za złe; zatem powiemy Pawłowi, a on niech resztę bierze na siebie. Ja jestem ubogi, czasu do tracenia nie mam; oni niech sobiegłowy łamią, kiedy mają ochotę. - Więc chodźmy do Pawłowstwa - rzekła Hieronimowa korzystając z okoliczności, bo od dawna pragnęła braci pogodzić, choćby ofiarą upokorzeń, jakich tam zawsze doznawała od Julii, usiłującej bratowę zepchnąć jak najniżej, wyszydzić i boleśnie ukąsić, Konstancja znosiła to z uśmiechem i słodyczą ubogich, którzy przywykli do spychania, pocieszają się wewnętrznym uczuciem, że nie zasłużyli na nie. Obawiała się też mieć na sumieniu, że jest powodem waśni między braćmi. - Nie - odpowiedział stanowczo Hieronim - nie, duszko, noga już tam moja nie postanie - nie umieją szanować ciebie i naszego ubóstwa; nie mogę żyć z nimi, żal mi ich; nie mam nienawiści, nie mam gniewu, ale unikać ich muszę. Napiszę do Pawła, przyjdzie do nas. Po głosie poznała żona, że namawiać byłoby próżno, i milcząc powrócili z dziećmi do domku, a gdy świecę zapaliła starsza córka, usiadł zaraz Hieronim i do brata, wzywając go, karteczkę napisał. Posłano z nią dziewczynkę z piekarni, a tymczasem małżonkowie zajęli się swoim gospodarstwem, w którym zawsze jest co robić pozostałego od wczora, pilnego dzisiaj lub przewidzianego na jutro. Gospodarstwo jest tym mitologicznym kamieniem, który na górę wtoczony, na dół opada nieustannie; a mythus ów pewnie nic innego nie oznacza nad pracę naszą wiejską, co się bez końca odradza. W dobre pół godziny zjawił się i pan Paweł, wiedziony nade wszystko ciekawością. Był to podłysiały, już niezbyt młody mężczyzna, dobrego wzrostu, zdrów, silny, na którego twarzy malowały się na ogólnym tle głupoty, chytrej trochę, jakieś nieodgadnione uczucia i myśli człowieka, co nad wszystko lubi się bawić. Widać tam było wykłuwające się pretensje do tonu i wyższości i pewność siebie, trochę dumy, trochę zarozumienia, a uczeń Lavatera byłby może wyśledził i chciwości odrobinkę. Ubrany był acz po wiejsku, porządniej jednak i staranniej od brata; słomkowy jego kapelusz rodem był z miasta, rękawiczki, jeszcze niedawne, uchodzić mogły za glansowane, kij udawał trzcinę, gałka zarywała na rzeźbę. íona musiała mu mocno zazdrościć, że jej duma nie dozwalała pójść także z nim razem i dowiedzieć się o upokorzeniu Hieronimowej, którego była prawie pewną - przykazywała tylko powracać panu Pawłowi jak najprędzej i nic po drodze z nowinek nie zgubić. Paweł wszedł nie robiąc ceremonij: ledwie się głową skłonił bratowej i siadł nie poruszony, oglądając się z wyrazem twarzy, który dobitnie mówił: "O, mój Boże! coż to za hołota! i to mój rodzony brat!" Dzieci, odpędzane od ogrodu stryja, zobaczywszy go uciekły; wszedł Hieronim, podali sobie ręce zimno. - Cóż tam? żona twoja powróciła? - spytał rozsiadając się pan Paweł. - Wróciła i z tego powodu właśnie wezwałem ciebie - odpowiedział młodszy. - Przypatrzyła się i nasłuchała, co tam się dzieje u kasztelanica. Pan Samuel polecił jej o tym oznajmić familii, a choć ja wcale nie myślę, żeby się nam na co ta wiadomość przydała, muszę spełnić jego żądanie. - Ale naprzód pozwól się spytać - żywo przerwał Paweł - czy wam pomógł stryj kasztelanic? - Nie - odparł Hieronim spuszczając oczy. Paweł uśmiechnął się nieznacznie. - Ale nie o to idzie - mówił dalej młodszy - pan Samuel, jak wiesz zapewne, bawi tam od dawna z rotmistrzem, stara się o pomoc jaką dla niego - i darmo. Kasztelanic, nieużyty dla nikogo, i im nic uczynić nie chce, wszystkich razem odsyłając do testamentu. - Powiedzże mi, ale istotnie tak bardzo bogaty? bo tu różne wieści chodzą? - spytał Paweł. - Cóż chcesz? wiesz, że ma z parę tysięcy dusz, że nigdy podobnointraty nie przeżywa, że nikomu grosza nie daje, że na nic nie traci, łatwo wnieść, co mieć musi. - A to tam miliony! miliony pleśnieć powinny! - żywo i z uśmiechem pożądliwym zawołał starszy. - Być może, ale najpewniej nie dla nas, choć kasztelanic łudzi nas testamentem. Posłuchaj tylko, kasztelanicem włada faworyt kamerdyner, faworyta panna Aniela, kandydat na faworyta Jasiek; wszyscy nań czyhają, opasali go strażą i czynią dla krewnych nawet nieprzystępnym. Samuel nic poradzić nie może, Jaś podobno o sobie tylko myśli. - O! to urwisy te Józefowicze, jak tatko! - nierozmyślnie zawołał pan Paweł - takie to musi być dobre jak szwagierek pan Sobocki, którego dziś bez sądu na szubienicę prowadzić by można. - Co chcesz, mój kochany Pawle, każdy podobno najwięcej o sobie myśli. - Pan Samuel więc żąda, ażeby się familia zebrała, naradziła i kogoś mu w pomoc przysłała, sprytnego, aby kasztelanicowi umiał się podobać, a uchowaj Boże śmierci na niego, nie dał pochwycić nam sprzed nosa spadku. Ja się w to wszystko mieszać nie chcę i nie mogę; wiesz, jak nas jest wiele, trzeba by od wrót do wrót rozpocząć pielgrzymkę, ja na to czasu nie mam, róbcie, co się wam zdaje. - No! ależ w tym i twój interes również jak nasz. Uśmiechnął się gorzko pan Hieronim: - Ja nie przywykłem do powodzenia i nie wierzę w szczęście - rzekł ciszej - wy, jeśli się wam zdaje, że co z tego być może, róbcie. - W istocie, należy poradzić się i namyślić! - odparł Paweł wstając. - Ale jakże twoją żonę przyjęli? - spytał. - Bardzo grzecznie i przyzwoicie, nie ma co powiedzieć. - Prosiła go o co? - Zdaje mi się, że nie - krótko i sucho, zadając sobie gwałt, by skłamać, odpowiedział Hieronim. - Dość tam zobaczyć, co się dzieje, ażeby dać pokój. Pan Paweł urwał widząc, że nic się nie dopyta, i bracia rozstali się grzecznie, ale zimno. VII W progu domku Julia niecierpliwie oczekiwała na męża. Domek to był podobny wszystkim tego rodzaju - z tą tylko różnicą, że dawna piękność berdyczowska, która chciała dowieść, że ma gust, zepsuła go poprawiając i zdobiąc. Zniżono mu dach, co go zeszpeciło, dano grube i otyłe słupy do ganku, z romaniką mającą minę ogromnej tablicy na szyld przeznaczonej; okna powycinano większe, tak że prawie do ziemi dochodziły, a dziedziniec wykląbiono najniefortunniej i choć świnie po nim chodziły większą część roku, gęsi bardzo często nań zaglądały, a kury nigdy z niego nie ustępowały, choć śmiecie rzucano tuż pod krzaki, a pomyje wylewano na środek gazonu, przez co wyparzono mu ogromną łysinę, chciano przecież, by to miało minę nowożytną, pańską, zaczęto coś, nie dokończono i porzucono. W ganku czekała jejmość - ale gdzież była sławiona jej piękność, której dotąd jeszcze wyrzec się nie myślała! Niestety! jedne jeszcze tylko oczy pana Pawła taką ją mogły widzieć, jaką niegdyś była; inni widzieli tylko otyłą, słuszną, białą, świeżą, ale rozlaną kobietę, której drobna twarzyczka, skutkiem gwałtownych uczuć zapewne, dziwnie się zmięła i powykręcała. Oczy miały sinawe obwódki, rumieniec zakrawał na trąd, włosy porzadziały, a resztę wdzięków ledwie sznury gorseta w przyzwoitej mierze utrzymać mogły. Minka jej mówiła wyraźnie, że była w domu absolutną panią. Obok siedziała córka jedynaczka, rozpieszczone i popsute dziecko, już podobno piętnastoletnia (jeśli nie więcej), z wyciągniętymi nóżkami, z zawróconą główką, ziewająca, stękająca i znudzona. Matka, troskliwie się ku swemu robaczkowi raz w raz zwracając, patrzała tylko, by jejnawet muszka nie przeleciała nad czołem. Dziewczę to nie było piękne, ale w myśli rodziców nie przypuszczano nawet, by idealnie cudną i urodliwą nie była - świeże jednak, powabne młodością, podobać się mogło. Ale nie była to piękność matki - rysy miała pospolite, zeszpecone skrzywieniem, pieszczotami i jakimś humorkiem złym, który potrzebowała pokazywać. Panna Pawłówna miała imię... zapominam, że naprzód wytłumaczyć muszę, jak się jej dostało, przyszła na świat w sam dzień imienia ojca, na św. Piotr i Paweł; matka była cierpiąca, dziecię słabe bardzo, chrzest więc odbył się pośpiesznie, bez porady pani Julii, i nikt nie uważał, jakie imię dał ksiądz nowo narodzonemu dziecięciu. Proboszcz po staremu od Piotra nazwał ją Petronellą. Gdy matka wyzdrowiała, niesłychanie się tym zmartwiła, bo marzyła dla niej o pięknym, wyszukanym, niepospolitym imieniu, a Piotrusia wydała jej się nazwą stosowniejszą garderobianie, nie przyszłej dziedziczce Horoszek. Nie śmiejąc zmieniać patrona, przerobiła sobie Petronellę na jakąś Petrę z francuskiego romansu i odtąd chodziła panna pod sentymentalnym Petry tytułem. Obok Petry siedziała stara... panna (bo widocznie na pierwszy rzut oka poznać w niej było można starą pannę), mogąca mieć lat więcej czterdziestu - skóra i kości - żółta, sztywna jak szpilka, ostra jak igła ze spiczastym noskiem, z oczyma nadzwyczaj wytrzeszczonymi, nad którymi brew, zbyt bujnie wyrosła, kształciła dwa łuki wcale nie do zazdrości. Twarz jej, pomarszczona, z wysznurowanymi usty, z wyprężoną postawą, przy stroju wymuszonym, w którym wstążek jasnych było siła różnej barwy, wyglądała jak trup zarzucony w trumnie kwiatami. Coś było pociesznie donkiszockiego w tym towarzyszu Petry, mającym minę starej aktorki małego teatru, ruch, postawę i przesadzoną skromność. Imię tej istoty było Hiacyntha (przez h w środku koniecznie) Samińska, a powołaniem jej nauczycielstwo; zdawało się jej bowiem, że umiała po francusku i grała na fortepianie, a w istocie mówiła po francusku, jak niegrzeczni wyrażają się Francuzi, comme une vache espagnole, grała jak pijany organista. Opinią jednak o sobie podnosiła drobne talenta i kto jej nie chwalił, temu zaprzeczała znajomości rzeczy, a że państwu obojgu potrafiła wmówić swój rozum i talenta, łatwo jej było narzucić im swe zdanie. Musimy tu powiedzieć króciutkie curriculum vitae panny Hiacynthy, które poniekąd jej fizjognomią tłumaczy. Była ona córką aptekarza, który jak Mizner z apteki przeskoczył na wieś, stracił, co miał, i zostawił ją sierotą bez żadnego funduszu. Jakaś krewna zaprzęgła ją do trupy wędrujących aktorów, w której jednak nie pobyła długo, ale wiele skorzystała na całe życie: pozostał jej bowiem akcent tragiczny, choćby o szklankę wody prosiła, wyrażenie patetyzmu pełne, sentymentalność wielka i maniera karykaturowa. Ta przesada właśnie, ton jej napuszony i wielkie słowa, którymi rzucała w najprostszych życia okolicznościach, w oczach tych, co nigdy prawdziwie dobrego towarzystwa nie widzieli, wydawały się czymś wyższym i bardzo pięknym. Oślepiła państwa Pawłów, a poznawszy, co nie było trudno, kto rej wodzi w domu, i umiejąc dziwnie pochlebiać matce a dogadzać córce, została ulubienicą i powiernicą obu. Sam pan Paweł bardzo ją szanował; wreście przyjęcie guwernantki wielce mu pochlebiało, stawiąc dom jego na wyższej stopie. Chwalono się też nią nieustannie, choć Petra nic się od niej nie nauczyła, bo zwykle rozmawiały z sobą tylko o świecie, o losach, o miłości i o zdradzieckich kochankach, a lekcje życia zastępowały naukę języków i muzyki. Jednakże muszę być szczerym, dodam, iż Petra grała kilka mazurków bez taktu i stukała kilka walców - na Straussa i Rajczaka nie posunęła się wyżej. Takie towarzystwo zastał pan Paweł w ganku. - A cóż? a co? a co? - spytały wszystkie, podbiegając ku niemu, matka, córka i przyjaciółka. - Historia - odparł pan Paweł - ale niech panna Hiacyntha pójdzie z łaski swojej trochę się przejść z Petrą... - Cóż to? czy mam już opłakiwać stratę drogiej mi pańskiej ufności? - spytała ostrym, szczypiącym głoskiem, mizdrząc się i krygując stara panna, równie ciekawa jak złośliwa. - Ale nie! - rzekł pan Paweł rubasznie - tylko wolałbym... to jest... zdaje mi się - i dokończył wskazując na córkę, że przy niej mówić by nie chciał, ale go nie zrozumiano. - Mówże bo, Pawle! - niecierpliwie przerwała żona - Pecia jest w wieku, w którym wszystko słyszeć może... - Już? - spytał ojciec, trochę zdziwiony. - Na co to te dziwactwa; mów, przecież pani Hieronimowa nic takiego nie przywiozła z sobą, co by nas mogło zgorszyć... Pan Paweł jął się tedy, westchnąwszy, opowiadać o kasztelanicu, pannie Anieli i o wszystkim, co się tego domu tyczyło. - Julia słuchała uważnie, panna Hiacyntha ruszała ramionami z słodko-kwaśnym uśmieszkiem, a Pecia naiwnie pytać poczęła: - Jak to? mówią, że kasztelanic taki stary, a jeszcze się przecie kocha... I czy się ożeni? - Moje dziecko - odpowiedział pan Paweł - nie rozprawiaj o tym - to jakoś dla ciebie nie przystoi. Hiacyntha coś szepnęła wychowanicy i obie się rozśmiały. Julia wysłuchawszy nowinek chwyciła się nadziei dalekich bardzo gorąco i żywo. - A, to nie ma co myśleć - zawołała - pan Samuel ma zupełną słuszność - trzeba radzić prędzej... tam muszą być miliony... Choćbyśmy się wszyscy podzielić mieli, zawsze piękna może być gratka. Stary ma około dziewięćdziesięciu lat, nie pożyje już długo, może umrzeć lada chwila. Ale proszęż cię, Pawle, czy wszyscy muszą należeć do tego spadku? czy nie byłoby sposobu, żebyśmy my go wzięli sami? - Na to nie ma innego sposobu - odparł śmiejąc się pan Paweł - chyba starego z Petrą ożenić. Wielkim krzykiem odpowiedziano mu na te słowa. - Ale proszęż cię - żywo kończyła Julia - czyż i dzieci Józefa, i dzieci Samuela, i Piotra koniecznie brać mają? - Zupełnie równo, niezawodnie, byleby było co brać. A nawet Pobiałowie. - Jak to, i Pobiałowie jeszcze? - Ja myślę, zresztą nie wiem. - A już chyba to być nie może; wszak i tak majątek się rozdzieli na cztery głowy, a nasza scheda pójdzie na dwie. - Może na trzy... - Zmiłuj się, to i ímurowie brać mają? - Tak mi się coś zdaje. - Porachujmyż, czy to zachodu warto - zastanowiła się córka kupca z właściwą pochodzeniu swojemu rachunkowością - mówicie, że ma dwa tysiące dusz, to warto dwa miliony, a w gotówce... - Mówią, że i w gotówce sporo mieć powinien, ale wiele - nikt nie wie. - No! przypuszczam, że tylko połowę tego, co w ziemi, to czyni trzy, a ruchomości drogie, niech będzie cztery miliony - co przy dzisiejszej cenie majątków bardzo być może... więc po milionie na schedę. śliczna rzecz! Na nas by zawsze górą po trzykroć wypadło... Petra poszłaby za jakiego hrabiego. Klasnęła w ręce. - Jutro rano zaraz jedź, Pawle, zbierajcie się, radźcie i myślcie, bo zobaczycie, ze starymi nie żartować: gotów się z tą panną Anielą ożenić i jej wszystko zapisać. íywo! żywo! Pan Paweł w głowę się poskrobał. - Ale do kogoż jechać? Poradzę się najbliższych naszych, pojadę do Tekli... - A im to na co wcześnie mówić? - podchwyciła żona. - No? to komuż? - Jedź lepiej do pana Piotra, to człowiek i rozumny, i bogaty, i stosunkowy. - Co do rozumu i stosunków - wszak i Pobiałom go nie braknie? - Ale się to może bez nich obejdzie - zawołała Julia - niech pan Piotr pomiarkuje, czy im potrzeba dać znać - on głową familii dzisiaj... - Juściż, dla mnie ojciec pierwszy, a naprzód wypada mi pojechać do niego. - A! zapewne, ale pozwól sobie powiedzieć, on trochę zdziecinniał. Jedź jednak, rybko, żeby nie uchybić; od niego jadąc do pana Piotra, możesz po drodze, kiedy chcesz, do ímurów wstąpić, nic im nie mówiąc; u pana Piotra wszystko się to ułoży, tylko czasu nie traćcie. Zamyśliła się Julia wziąwszy w boki. - Słuchaj, Pawełku - rzekła - gdyby to tak wiedzieć można pewnie, że to na nas spadnie... ty mówisz, że Hieronim niewiele o to dba i nie bardzo w to wierzy, ímura także łatwy do interesu, może byśmy od nich mogli nabyć ustępstwo. Ot! cały milion by nam przyszedł. Pan Paweł milczał, ale trafna ta rada bardzo mu się podobała. - Ba! ba! - rzekł - moja duszko, śliczna myśl twoja, ale ktoż to wie, czy nas to nie minie, a zresztą, potem by może zbyt na nas krzyczeli, żeśmy się cudzym zbogacili... - Jak to cudzym? Albożbyś nie nabył? - Tak, ale zawsze... - A! na to ryzyko! - odpowiedziała - gdyby tylko dobrze wiedzieć, że nas nie minie? Ale co to wcześnie mówić, na wierzbie gruszki - dodała - potem o tym. Panna Hiacyntha powoli zbliżyła się wyszczerzając swe czarne ząbki. - Losu tajemnice są nieodgadnione - odezwała się melancholijnie - jednych podnosi, drugich strąca ze szczytów, ale nazwałabym go sprawiedliwym, gdyby państwu zgotował dolę świetniejszą i temu aniołkowi przyszłość, na jaką zasługuje! Choćby wyroczni losu się poradzić... - A! prawda! pociągnij nam kabałę! - zawołała Julia - wróćmy do pokoju. Weszli wewnątrz domku, który doskonale odpowiadał wyobrażeniu, jakie o nim z pierwszego na powierzchność wejrzenia powziąć było można; wszędzie niesmaczny występ, nieumiejętna chęć ozdobienia, a rzeczywiście dosyć opuszczono i brudno. Były tu i zwierciadła w złotych ramach, pyłem przysnute, i na konsolkach fraszki pootłukane a brzydkie, i firanki nafręzlowane, i fortepian Cziszaka z Krzemieńca, i woskowana posadzka, na której wosk nieboszczyk pyłem śmiertelnym się przykrył. Cały wieczór zszedł na rozmowie pełnej projektów i marzeń, które z kolei wysnuwała pani, Petra i Hiacyntha, ofiarująca się na zawsze pozostać przy swej uczennicy jako kapłanka przyjazni. Pan Paweł namniej mówił, ale myślał najwięcej, i postanowił, zdawszy gospodarstwo, jak to często czynił, na żonę, a raczej na łaskę Bożą, zaraz nazajutrz wyruszyć do ojca, mieszkającego w bliskim miasteczku, potem przez Rohoże do pana Piotra, do Zrębów, dla narady o interesie. Miliony kasztelanica ogromnie mu już po głowie chodziły, a że chciwości dość otworzyć maleńkie przejście, aby się całą rzeką wylała, już się chwytał myśli objęcia całego spadku bez podziału, marzył, że Hieronima lada czym zaspokoi, z siostrą za fraszkę się ułoży, dzieci Józefa pozbędzie się małym datkiem, że Piotr może nie potrzebować od losu tego uśmiechu, rotmistrz, kawaler, dożywotnią się pensją ograniczy, a on wszystko zagarnie. Był to projekt olbrzymi, ale któż kiedy między snem a jawą takich marzeń nie miewał? Julia ze swej strony roiła dla córki świetne losy, dla siebie stosunki z pierwszymi domami, życie w stolicy i za granicą, o którymtylko słyszała jak o jakimś szczęściu mistycznym, a w ostatku zakochanie się w niej jakiegoś udzielnego niemieckiego książątka, których tyle z miękkimi nader sercami po świecie chodzi itd., itd. Petra także z milionami podawała rękę jakiemuś księciu, który w jej śnie miał czarne wąsiki, bródkę hiszpańską i lornetkę w oku. Co się tyczy panny Hiacynthy, ta wprost spodziewała się od swej uczennicy jakich tysiąca dukatów posagu i nie wątpiła, że z nimi dostałaby sobie męża, nie nazbyt już młodego, nieco łysego, wszakże mocnej kompleksji, a bardzo uczuciowego i umiejącego uczucia swe wyrażać w stylu kwiecistym... Ale któż przeliczy marzenia, które jak w piękny wieczór jesienny jedwabne nici pajęcze, snują się tysiącami po głowach ludzkich, czepiając wszystkich uczuć i nadziei, zeschłych często łodyg i listków? W domku tylko Hieronimostwa nie było tych marzeń, bo i one od ubóstwa stronią; rzeczywistość nadto się tam czuć dotkliwie daje, by wierzono w sny, które zawiodły, ilekroć omamić usiłowały. Hieronimowa wzdychała nad dziećmi, ojciec rachował swoją intratkę, by synów do szkół oddać - dziewczęta tylko i chłopaki, pospawszy się uradowane powrotem matki, szczebiotały przez sen weselem młodości, która jeszcze nie zna strachu przyszłości, co później ma truć życie. Nazajutrz raniutko całe towarzystwo Pawłów siedziało przy stole zastawionym do kawy, a nejtyczanka trzema gniadoszami zaprzężona już stała przed gankiem, bo pan Paweł, gnany i naglony przez żonę, musiał się wybrać w tę podróż w interesie familijnym! Wyjeżdżał już namarszczony, zamyślony, niespokojny, tak go to gryzło wcześnie, że się z tylą osobami dzielić będzie musiał, choć daleko było do tego, żeby miano się jeszcze o co troszczyć. íona w dosyć brudnym szlafroku, rozparta w szerokim krześle, dawała mu ostateczne instrukcje, a żółta panna Hiacyntha uśmiechała się, kiedy niekiedy rzucając słówko pełne patetyczności i wyszukanego wdzięku. Petra ziewała, zmęczona nocnym marzeniem zapewne. Ruszył się wreszcie pan Paweł uściskawszy żonę, w czoło pocałowawszy córkę i wedle starej metody, której się jeszcze trzymają na Polesiu, złożywszy pocałunek na kościstej łapce panny Hiacynthy. íegnany słowy, wejrzeniami i życzeniami, dziarsko ruszył z dziedzińca i znikł w obłokach kurzawy. VIII Przez cały ciąg drogi do miasteczka, które około trzech mil było odległe, pan Paweł ani spojrzał na gospodarstwa sąsiadów, ani ich kóp liczył, na ich popar ramionami ruszał, ani na siano opóźnione i poczerniałe - szydersko się uśmiechał, bo silnie był jedyną myślą zajęty: liczeniem spadku, szukaniem sposobu na odepchnienie od niego ulubieńców kasztelanica i na przywłaszczenie go sobie wyłącznie. Nareście ukazały się wieże miasteczka, szeroka, błyszcząca rzeka, co je oblewała, zielone łąki, po których płynęła, strome brzegi Styrowe i szare domki żyjących w tej ruinie ludzi. Mało u nas miasteczek, co by gruzami nie uciskały serca; każde z nich prawie jak drobne chłopię w szerokiej, podziurawionej kapocie ojcowskiej wygląda - i obszernie mu w gruzach, na smentarzyskach i zwalisku. Takim było i to miasteczko, o którym mowa... Sterczały nad nim wieże bez wierzchołków, kościoły bez krzyżów, dzwonnice bez głosu, klasztory bez dachów, groby bez poszanowania i ołtarze bez świętości. Czas, co wszystko kruszy - przeszedł i podeptał zamki, świątynie, domy; została kupa ruin nieforemnych. Wśród białych, szarych i czerwonych ścian murów okopconych od pożaru, świeższe, żółte domki poziome świeciły tu i ówdzie; przy nich klatki i szałasy, obok poważnych ruin karłowate i do kretowisk podobne. środkiem zamiast ulic ciągnęły się po świeżymdeszczu szerokie czarnego błota strumienie. - Smutny to był widok! Ale gdzież na świecie nie ma ruin, a któraż ruina wesoła? - w każdej z nich mieszka śmierć. Cegłami zamku i kościołów wysłane były kałuże smrodliwe, resztki pustek stały gdzieniegdzie w ulicach jak trupy, wyłupionymi, próżnymi patrząc oknami, jak umarły zdrętwiałym jeszcze patrzy na świat okiem. Nigdzie nie widać było poszanowania pamiątki, nigdzie uczucia dla przeszłości; waliła się ona dokoła powolnie, pomijana obojętnie, rzekłbyś, że ją czarownik jakiś ukrył oczom i sercu. Pan Paweł przejeżdżał ulicą otoczoną domostwy żydowskimi drewnianymi, chatkami, co się do murów poczepiały, budkami z tarcic, sklepikami z lada kilku desek zbitymi. Dwa czy trzy razy pominął długie mury klasztorne, powyłupywane, obrosłe korzeniami, zzieleniałe i porysowane od uliczników - nareście stanął przed dworkiem w ustronnej uliczce, skromnym, bo od czoła tylko czworo okien i jedne drzwi mającym. Było to mieszkanie państwa Antoniostwa - i ojca jego, i matki. Domek stał na uboczu, miał maleńki ogródek, ciasny przed sobą przejazd, a w tyle stajenkę, wozownię i drwalnię. Tu, bliżej kościoła i cmentarza, państwo Zawilscy dożywali swego wieku spokojnie. - Spokojnie? nie wiem, zaraz to zobaczymy. Ledwie wysiadł pan Paweł, z serwetą w ręku matka, z serwetą pod brodą zatkniętą wybiegł w ganek ojciec, oboje mu radzi i z widocznym weselem na twarzach, z weselem ludzi osamotnionych. - A witajże, Pawełku! a cóż to ci się stało, żeś nas przecie odwiedził? I uchwyciwszy go zaraz, wprowadzili do izdebki maleńkiej, ubogiej, ale białej i czystej, na której środku, skromnie zasłany prostym obrusikiem domowej roboty, stoliczek - obiad dwojgu starym podany unosił. Był tam w fajansowej wazce bulion z fasolką, sztuka mięsa biała do chrzanu, makaron zapiekany i na pieczyste gęś-staruszka, co się poddeptała chodząc po podwórku, aż ją poderżnąć musiano nie w porę. Kości jej świadczyły, że niewinnie śmierć poniosła, bo sterczały wyżej mięsa. Na ścianach izdebki była historia Józefa sprawiedliwego, przez jakiegoś nieznanego artystę bardzo szczęśliwie, bo bardzo naiwnie wykontrefektowana, była Genowefa Brabancka i cesarz Aleksander. Okienka małe wychodziły w sadek i na ulicę; przez drzwiczki otwarte widać było pokoik jejmości, a pokój jegomości, rozdzielony kuchnią od bawialnego, mieścił się naprzeciwko. Pan Antoni, starzec siwy, ale krzepki, z wąsem szpakowatym, podstrzyżonym równo z ustami, z okiem szarym, żywym jeszcze, ubrany był w pikowy żupan i kontusz czarny, z lekiego półsukienka, dobrze już wytarty; nie chudy, nie otyły, raczej kościsty, miał minę zdrową, choć cerę nieco żółtą; gęste marszczki twarz mu poorały, a oczy obwijała siatka fałdów, gęsto koło nich poplątana. Gdy mówił, miał zwyczaj brwi wysoko podnosić i słuchacza za guzik lub klapę przytrzymywać, a nogą potupywać. Zresztą, wszystko w nim znamionowało starego szlachcica, choćby nawet ogromnego herbowego pierścienia z krwawnikiem nie nosił na piątym palcu. Jejmość, w białym czepcu, pikowej spódniczce i takimże kabaciku, po staremu przykryta tylko była na ramiona rzuconym płaszczykiem z zielonej kitajki. Znać w niej było jeśli nie wysokie pochodzenie, bo dystynkcji w rysach nie miała, to powagę dowodzącą, że się wysoko z sobą nosiła. Słuszna, sucha, prosta i sztywna, z długą szyją, z głową w tył zarzuconą, z usty, których warga dolna naprzód się wysuwała, godnie, widać, umiała dźwigać swoje ubóstwo, chociaż z domu Judzka, co często bardzo powtarzała. W pierwszej chwili, gdy zobaczyli Pawła, zgodzili się rodzice na czułe powitanie, ale zaledwie wszedł, zwykłe spory pod pretekstem sztuki mięsa wszczęły się natychmiast. - Kochany Pawełku - rzekł pan Antoni całując go w głowę - siadaj izajadaj, co na placu, to nieprzyjaciel: sztukamięsa dobra, przybyłeś na nią w samą porę. - Zacznij od bulionu, będzie jeszcze dla ciebie - przerwała matka. - Do czego mu bulion, gorąco tak... aby kawał mięsa. - Dlaczegóż nie ma zacząć od bulionu, kiedy jest - stale powtórzyła matka. - A kiedy ja wiem, że nie lubi bulionu - odparł ojciec tupiąc nogą. - To kompozycja jegomości, żeby na swoim postawić - zawołała jejmość perząc się - wiecznie bo się musisz sprzeciwiać. - Kochana Kaziu - przerwał ojciec - gdybyś ty przypadkiem zaprosiła go na sztukę mięsa, byłabyś utrzymywała, że od niej zacząć najzdrowiej, bo w skwar oblewać się bulionem, nie wiedzieć do czego; ale że ja to powiedziałem... - Jegomość mi życie trujesz tą swoją sprzecznością! - WPani mi go też nie słodzisz swoim charakterem. Paweł tymczasem, choć przywykły do tej wojny trzydziestoletniej, nie wiedział, co z sobą począć, nie śmiejąc ani usiąść, ani się brać do bulionu i sztukimięsa. Państwo Antoniostwo stali naprzeciw siebie i kłótnia ciągnęła się dalej, coraz bardziej rozgrzewając. - WPan mi stanąłeś kością w gardle ze swoim uporem. - WPani mi obrzydłaś ze swoją manią kobiecą kłótni nieustannej. - Dziękuję za ten komplement. - A to i ja. - Kara Pana Boga z tą kobietą! - Nasłanie z tym starym gderą. Pomiarkowali się przecie, że nie w porę zachwycił ich ten wybuch, i obrócili się do Pawła, który stał na mękach, głodny, pożerając oczyma tylko bulion i sztukę mięsa. - Niech sobie je, co sam chce. - Niech je, co chce. Odezwali się jednocześnie. - Siadaj, Pawełku, i mów nam o sobie, o żonie, o Peci , o Hieronimie, co się tam u was dzieje? - Mów, mów - dodał ojciec - nie zawadzi ci co poradzić w gospodarstwie, ja stary wyga, a ty nietęgi gospodarz podobno; opowiedz no mi, co tam u ciebie? Paweł wziął się do makaronu, jeszcze nie będącego w sporze, co jakoś pogodziło małżonków, a razem do opowiadania o kasztelanicu, o odwiedzinach Hieronimowej w Strumieniu, o powieści pana Samuela i wszystkim, co się dotykało tego interesu. Pan Antoni przysunął się aż do niego, żeby słyszeć lepiej, tabaki zażywał, na żonę z ukosa poglądał, nogą potupywał; widać było na licu jego radość, którą w starości skrzepłej lada nadzieja obudza. Jejmość milcząco słuchała, z powagą ręce założywszy na piersiach; miała nawet skłonność przeczyć tym nadziejom widząc, że mąż się ich chwytał, a razem dlatego, że spadek nie pochodził z Judzkich, ale z Zawilskich, co ją niejako upokarzało - wszakże wstrzymywała się. Gdy pan Paweł skończył, razem się prawie ozwali oboje: - Na wierzbie gruszki! - szepnęła jejmość. - Chwała Bogu, będziecie bogaci! - rzekł pan Antoni. - Nie spuszczajcie się na to! - dodała matka. - Jakbym widział, że to ich nie minie! - przerwał ojciec i zaraz odwrócił się, ruszając ramionami, do żony. - Co? Jejmości już i to nie w smak? - A jakże mi ma smakować, że się Paweł, zamiast pilnować gospodarstwa, durzy takimi banialukami? - Dlaczegoż to jejmość banialukami zowiesz? - podchwycił ojciec - chyba już znowu mnie za przekorę? - Ale, panie Antoni, to jasno, że się kasztelanic ożeni, a jeśli cozapisze komu, to żonie lub zausznikom; tak bywa zawsze. W końcu go jeszcze okradną. - Choćby i okradli, juściż ma dwa tysiące dusz, tych mu nie wezmą. - Wymogą zapisy. - Waćpani chcesz wszystko widzieć najgorzej. - Waćpan całe życie bałamuciłeś się niedorzecznościami i takeśmy stracili majątek. Nie było dla pana Antoniego dotkliwszej i przykrzejszej wymówki nad przypisywanie mu straty majątku; porwał się na te słowa jak oparzony, poskoczył, uderzył się w piersi i zawołał: - Na rany Chrystusowe! cóżem ja stracił? Com stracił? Czy jejmościne kiepskie pięćdziesiąt tysięcy? Zostawiłem dzieciom wieś i mam chleba kawałek na starość, gdybyś mi go jeszcze piołunem nie zaprawiała... Nie mogąc dotrwać, jejmość także powstała, ruszyła ramionami: - Ja waści nie przegadam, zostańcież się sobie z Pawłem; ja jednak miałam iść do horodniczynej, to pójdę, zejdę ci z oczu, bo z sobą do ładu nie trafim. Ruszyła się staruszka, ale gdy wychodziła, pan Antoni, kłócąc się jeszcze z nią we drzwiach, najtroskliwiej wyniósł parasolik i posłał za jejmością dziewczynę dla bezpieczeństwa od psów sąsiedzkich. Zostali się z synem, który korzystając z okoliczności przysunął sobie sztukę mięsa, a pan Antoni, któremu do gawędy nieczęsto tak szczęśliwa trafiła się gradka, chwycił syna, przysunął się do niego i począł długi traktat, przypuszczając wszystko, co się tylko przypuszczać mogło, i rozwiązując z góry trudności, ile ich było. Stanęło na tym, żeby pan Paweł jechał do stryja Piotra i ostatecznie z nim się jeszcze naradził dla obmyślenia, kogo wypadnie posłać do Strumienia w pomoc panu Samuelowi. O dzieciach Józefa ani mowy nie było przy wyliczaniu familii. Michał, będący w wojsku, stał ze swoim pułkiem w orenburgskiej guberni. Jaś znajdował się u źródła i dobrze go pilnował, a mąż Antoniny, Sobocki, za najniebezpieczniejszego uważany był sprzymierzeńca; nadmienił o nim Paweł, a ojciec usta mu zamknął. - O Sobockim - rzekł - ani słowa! To łotr spod ciemnej gwiazdy, oberwaniec spod szubienicy. Kara Boża spokrewniła z nami tego mechesiuka! Waćpan nie masz pojęcia, jaki to człowiek; większego już łotra nie wyobrażam sobie: birbant, hulaka, wisielec i matacz! matacz! Przy tym Jasiek musi już z nim być w zmowie, bo i to podobno dobra stuczka... Ledwie tych wyrazów domawiał, gdy na progu ukazała się blada, przystojna, zmęczonych rysów twarzy, zsiniałych oczów, skromnie ubrana młoda kobieta. Wyraz jej opowiadał dobitnie niespokojów pełne, ciężkie, wrzawliwe życie. Była to właśnie pani Sobocka, która stryjenkę, panią Antoniową, przyszła odwiedzić. Blondynka, miłych i niedawno jeszcze pięknych rysów, walką nieustanną, doznanymi gwałtownymi uczuciami, chorobą może tak miała znużoną twarz, jak gdyby o dziesięć przynajmniej lat starszą była niż w istocie. Wstyd starł się z tego czoła, w które wbijały się codzienne wszelkiego rodzaju bezwstydy mężowskie; ruchy straciły bojaźliwy wdzięk niewieści, w boju przybrała postać męską i okryła się czymś szorstkim, niemiłym, gwałtownym. Każdy jej ruch, spojrzenie, wyraz dowodził, że nie przywykłą była spotykać ani przyjaznego wejrzenia, ani łagodnego słowa; w każdym szukała nieprzyjaciela i zaczepki. Otworzyła drzwi nagle, spojrzała śmiało i skinęła głową ojcu i synowi. - Jak się masz, Pawle? - spytała - a ty tu co robisz? - Tylko com przyjechał do ojca. - Tak, poczciwe Pawlisko, odwiedził nas - rzekł łykając i ukośnie nań rzucając wejrzenie ojciec, przelękniony jeszcze, czy go niepodsłuchała Antosia, choć wiedział, jak z mężem była; ale kłótnia kłótnią, a męża się broni zawsze, choćby był największy łotr, tak jak się tuli, choć bolącą, część ciała swego. - Długo tu bawisz? - zapytała Antosia. - Tylko przenocuję! - rzekł Paweł. - A nie będzieszże u nas? - spytała prosząc. - Nie wiem doprawdy - odparł zmięszany trochę Paweł - krótko bardzo bawię, w domu gorące gospodarstwo. - To źle, że wy o nas zapominacie! - śmiało ku niemu przystępując, ale zniżonym głosem odezwała się kobieta. - Mój mąż, wiecie, jaki... cierpię i za to, że stronicie ode mnie, może byście potrafili podnieść go podając mu rękę. A przy tym zdałby się wam jako przyjaciel... bo niebezpieczny wrogiem! o wierzcie mi! wierzcie! Stary ojciec przerwał jej, prosząc, aby zamilkła. - No, no, cocho, sza! nie gniewaj się i nie strasz, przyjdziemy do was z Pawłem, przyjdziemy! - Czekam więc z herbatą. - A stryjenki nie ma? - Wyszła tylko co do horodniczynej. - No, to i ja tam zabiegnę - ale na herbatę czekam i do męża, do sądu, poślę z nowiną. Będzie wam rad, bardzo rad. To mówiąc pocałowała w ramię stryja, uśmiechnęła się Pawłowi, który na ręku jej złożył dowód przywiązania do dawnych zwyczajów - i wyszła. Ojciec i syn spojrzeli po sobie. - A co? - zapytał ojciec - złapała nas! Gotowa była słyszeć! - E! nie! - O! nie ręcz... trzeba do nich pójść, trzeba pójść, to darmo; choć to okropny człowiek, ale musim go oszczędzać. Dowiemy się też może, co on myśli o kasztelanicu, może się co zgada. - Jeśli się on do tego wmiesza, o! to kaszy narobi! Jego w interesie papierowym nie zjemy; to najsławniejszy kruczkotwórca i matacz, jaki jest pod słońcem. Długo jeszcze trwała rozmowa między ojcem a synem, aż gdy się miało ku wieczorowi, za powrotem jejmości, z którą natychmiast w progu skłócił się pan Antoni o horodniczynę, wybrali się na wieczór do państwa Sobockich. Soboccy mieszkali na trzeciej uliczce, tak że do nich przez całe miasteczko przechodzić było potrzeba, ale wieczór trafił się piękny i piesza przechadzka nie zastraszała państwa Antoniostwa, którzy z ukochanym synem radzi się byli pokazać w miasteczku. IX Jeśli kto nie lubi wielkiego miasta i dziwi się tym, co w nim żyją, można się przynajmniej o to upodobanie posprzeczać; ale w małym miasteczku, jestem pewien, żyją tylko ludzie za ciężkie grzechy swoje, czyściec odbywając na ziemi. Wystawcie sobie zbiegowisko wszystkich mierności, wszelakich żądz i pragnień, wszystkich nędz i wszelkiej chciwości; mrowisko ludzi, których niewiele różnią fizjognomie moralne i cielesne, pełne ruchu jednostajnego i bez celu, pełne wrzawy o słomkę, raczej bezmyślnej, a co dzień jednej, zawiści - ile niedostatków; kłótni - ile nudy; nieprzyjaźni - ile znajomych; a to wszystko obleczone brudnymi ścianami lichych domków , zamknięte uliczkami ciasnymi, wśród wyziewów błota, wśród smrodliwego żydostwa, wśród gawiedzi głodnej, czyhającej na pastwę z papierem i piórem w ręku, chciwej razem i dumnej , gotowej sprzedać się za grosz, ale w dodatku wymagającej szacunku, na który nie zasługuje. Każdy ruch, każde słowo człowieka rozchodzi się tu jak w próżni echo szerokie; wszyscy się znają, wszyscy na siebie patrzą, nie można być chwili samotnym ani tęsknym, ani wesołym , żeby twego uczucia nie wzięto na tortury dla dowiedzenia się - czemu. Takie życie może być udziałem tych tylko, co albo chcą cierpliwość swą podnieść do wysokiego stopnia lub całkiem ją utracić. - Państwo Antoniostwo żyli przecie w tym skwarze i ścisku; ale starzy, niewiele dotykali tych, co ich otaczali, zresztą, kłótnia ciągła z sobą nad wszystko ich zajmowała. Nie bez tego, żeby i oni nie byli śledzeni i nie zarobili sobie najniewinniej na nieprzyjaciół, bo pierwszy z nich był już pan Sobocki. Ciekawą tę postać musimy bliżej dać poznać czytelnikom , nim do domku jego wejdziemy. Sobocki, jużeśmy nadmienili, był - jak ogłos powszechny twierdził - synem wychrzty podobno; ojciec jego pijaczyna i łotr na maleńką stopę, całe życie strawił na prześladowaniu tych, z których łona wyszedł, był bowiem kwartalnym w miasteczku i niepospolicie íydom dokuczał zdzierając ich i niepokojąc. Człowiek ten, żadnego nie mając pojęcia o wychowaniu, dać go swojemu dziecku nie mógł. Było ich kilkoro rodzeństwa, ale ze wszystkich sprytem i żywością odznaczał się Mateuszek. W istocie, natura obdarzyła go nadzwyczajną bystrością pojęcia, ale mu nic nie dała, co by ten dar dla ludzi użytecznym uczynić mogło. Owszem, Mateuszek za rana nie miał serca i nic go w nim nie wyrobiło później; oddany prędko sam sobie, nie kierowany przez nikogo prócz losu, umocnił się w dziwnym pojęciu świata i życia ze strony najgorszej, w bezwstydzie i zupełnym zaparciu wszelkiego szlachetniejszego uczucia. Sumienie tak w nim twardym snem spało, że nawet nie domyślał się, jak dalece zszedł z drogi lepszej. Ubogim dzieckiem w szkołach, wyrostkiem w domu, nareście chłopakiem sporym w kancelarii, zastanawiał wszystkich niezwykłym sprytem, pochlebiającą uniżonością dla starszych (dla słabszych bowiem miał tylko szyderstwo i korzystał bez litości z prawa mocniejszego) - gotowością na wszelkie posługi, byleby za nie mógł coś zyskać. Serce jego - nietknięte nigdy, bo i rodziców stracił wcześnie, i ubodzy krewni matki nie dali mu dobrego przykładu, stwardniało zupełnie i na wieki; wybuchnęły namiętności, rozjaśniał rozum praktyczny, uczucie nie wyrosło już, zwiędłe przed rozkwitnieniem i zgniecione na zawsze. Dzieckiem, całym jego usiłowaniem było wydzierać zabawki, wyłudzać oszukaństwem przysmaki lub dręczyć tych, co się na nim pomścić nie mogli; mężczyzną, zachował ten sam tryb w dalszym życiu, zmieniając tylko sferę działania. Nic go nie kosztował podstęp, zdrada, niewdzięczność, spodlenie, byleby z nich miał korzyść jaką, byleby mu się opłaciły. Pragnienie wzniesienia się nie tyle w nim wypływało z ambicji, co z nienasyconej żądzy pieniędzy, tych narzędzi nasycenia. Namiętny był bowiem dziko, gwałtownie, głodno jak zwierzę, a że w ubogim życiu niewiele mógł skosztować, pragnął potężnie wszystkiego. Wdrapawszy się do kancelarii odarty, niemal bosy, posługując wszystkim w początku, doszedł do naczelnika wydziału mnóstwem podłości, dla których zliczenia potrzeba by odrzucić wstręt, jaki wzbudzają. Począł od cichego donoszenia na swych towarzyszów, spychał ich koleją z miejsc, które po nich odziedziczał; wszędzie za pieniądze robił, co żądano, a sobie podobnych i mniej może winnych wystawiał na sztych, by zgubić, jeśli mu zawadzali, zastraszyć, jeśli mu byli potrzebni. W sprawach zrozpaczonych nie było nad niego, bo znał wszystkich, co pieniądze brali, i z nimi na współ robił interesa; ale biada temu, co się dostał w jego szpony. Nie kończyło się na jednym datku: za nim szły dodatki, strachy dla wyłudzenia coraz więcej, niespodziane koszta nadzwyczajne, niebezpieczeństwa mniemane, których uniknienie sowicie się opłacało, usta, które zamykać było potrzeba, księgi, których nie można było otworzyć, chyba złotym kluczem, itd, itd., a klient płacił bez końca, póki tylko darty być mógł. Bywały interesa, które przez całe lata podsycały pustą zawsze kieszeń pana Mateusza, a kilku złotych nie wartały; ale umysł jego, bogaty w coraz nowe idee, znajdował w nich co chwila inną stronę do wyciskania sokówpożywnych. Szydził potem niemiłosiernie przy butelce z towarzyszami z tych, których odzierał; czasem się z nich w oczy naśmiewał, pewien, że i na drugi raz bez niego się nie obejdą, a o pomoc swoją targował się tak bezwstydnie, tak ciężko jak o najpoczciwszą pracę. Postępował tak nie tylko z bogatym, ale i z najuboższym nawet, bo nie miał i nie pojmował litości, a szlachtę, co w łapciach o żebranym niemal chlebie przychodziła po swe dowody rodowitości, darł najniemiłosierniej, gubiąc potem, bo całymi latami w rękę ich papierów nie wziął, za każdym o nie dowiadywaniem się każąc płacić na nowo, a dokumentami zaklejając szyby na zimę. Pod pozorem wydobywania potrzebnych papierów brał od tych nieszczęśliwych sumy bajeczne, które szły na najniegodziwszą hulankę. Jeśli sam nie mógł tych korzyści ciągnąć z kogo, rad był przynajmniej podsunąć drugiemu sposób odarcia klienta i dobry koleżka znosił towarzyszom i znajomym wszystkie wieści, które mogły ich kieszenie podsycić, zostawując sobie albo podział dochodu lub w potrzebie wydanie potajemnej roboty przed starszyzną. Dość też było spojrzeć na niego, by w nim napiętnowaną podłość i wygasłe uczucia a rozbujane namiętności wyczytać. Rysy jego twarzy, postawa, ruch miały coś tak bezwstydnego, że w nieznajomych nawet wzbudzał obawę o ohydę. Mały, suchy, blady, poszpecony ospą, nieustannie kaszlący, z włosem na łbie, który nigdy przeczesać się nie dawał, z usty do uśmiechu szyderskiego wykręconymi, wyglądał jak uosobienie złości i zawiści, chciwości i rozpusty. Przywykły do mrugania i znaków potajemnych, którymi wobec klientów znosił się z towarzyszami i ofiary swych szachrajstw w pole wywodził, przymrużał często jedno oko, a usta w przeciwną stronę pociągał z ohydnym grymasem. Z wyższymi od siebie uniżony był do upodlenia, ze słabszymi dumny do impertynencji, a każdy, którego się nie obawiał i z którego nic wziąć nie mógł, był dla pań niższym i nieprzyjacielem. íycie pana Mateusza upływało po większej części za stołem kancelaryjskim lub w cukierniach, kawiarniach, winiarniach i najbrudniejszych jamkach miasteczka; najmniej w domu. Wódka i karty zdawały się głównym celem jego życia - resztę miał za niepotrzebny dodatek. Spełniając powierzchownie obrzędy religijne - dla oka zwierzchników - uczucia wiary nie miał najmniejszego i do swej podłości wyrobił sobie potrzebne ateuszostwo. Dziwnym się może wydawać, że takiego łotra cierpiano; ale nie zawsze oddalić można, kogo się chce, a pan Mateusz tak się umiał starszym podlizywać, tak im posługiwał, tak czynił się potrzebnym, tak udawał doskonale przed nimi cichego baranka, że się niczego nie domyślając bronić go byli gotowi. W domu od dawna nie było już pokoju i zgody - z żoną kłótnia nieustanna, swary do bitw dochodzące - dla niej i dla dziecka zarówno był obojętny; przychodził późno, wychodził rano i rzadko w dzień zajrzał, chyba że miał powód bójki, której nie tylko nie unikał, ale się szukać jej zdawał. Biedna kobieta była męczennicą; ale za to życie psując ją i oswajając ze wszelką szkaradą wyrabiało w niej siły do oporu, gwałtowność charakteru, męstwo nadniewieście, w ostatku już potrzebę namiętności i walki. Gdy poza domem lały się strumieniem ruble na karty i wino, w domu często grosza na mięso nie było, a za każdy zaciągniony dłużek znieść musiała srogie wymówki. Soboccy mieszkali w maleńkim domku, będącym już własnością kancelisty, na ustronnej uliczce w końcu miasta; otaczał go lichy sadek i dziedzińczyk brudny a ciasny. Sień, podwórze , wszystko tu mówiło o nieładzie wewnętrznym - brudno było, opuszczono, zaniedbano. Dworek miał tylko okienek czworo, a że osiadł w ziemię, wchodziło się do sieni jak do lochu po kilku chwiejących wschodkach. Na ten raz,mając przyjmować krewnych żony, których posądzał, że nim trochę pogardzali, pan Sobocki postanowił wystąpić, i wystąpił. Poprzymiatano, powylepiano naprędce odrapane ściany, co było widocznie świeżą robotą, wysypano ścieżkę piaskiem i oświecono pokoik, w którym zwykle stos papierów zalegał jeden stolik, a zrzucony płaszcz drugi. Teraz serwety okrywały oblazłe z politury meble, firanki otrzęsione były z pyłu, a ogromny samowar zawczasu wrzał w kącie. Pożyczono brakujących przyborów herbacianych u pana sekretarza i innych towarzyszów pana Mateusza; toteż łyżeczki były różnego kalibru i cery, szklanki rozmaitych wzrostów i tuszy, a taca nad wszelkie podobieństwo doprawdy nowiuteńka. Do występu należały sucharki i grzanki przyniesione z cukierni i sześć butelek szampańskiego - bez którego, jak wiadomo, nie ma parady i przyjęcia - stojących w kominie i świecących białymi główkami. Pan Mateusz czekając na gości w wicemundurze, z rękami w kieszeni, to znów ogryzając zapalczywie paznokcie (był to jego nałóg, gdy czekał lub niecierpliwił się i gniewał - a czasem ogryzał je aż do krwi), chodził żywo po izdebce. Zobaczysz - mówił do żony krzątającej się w drugim pokoju i układającej ciasteczka - że gotowi jeszcze nie przyjść, choć się czekać kazali. To dumna ta twoja familia! Gołe a pyszne! Do mnie, do piszczyka, nie bardzo im się chce. E! żeby mi no Pan Bóg dał w moje łapki ich wziąć kiedy, toby skakali! Oj! oj! dusiłbym, dusił jak cytrynę... Ale poczekajmy; nie bez tego, żeby nie wyrósł im jaki interes, przyjdzie kryska na Matyska, dopiero zobaczymy! - Ale poczekajże! bądź cierpliwy, jeszcze przyjdą, dali słowo! - Przyjdą, nie przyjdą! - zawołał Mateusz gryząc do krwi palce - to mi wszystko jedno! - i rzucił klątwę, której powtórzyć niepodobna, tak była szkaradną. - Idą! idą! - wpadła służąca zadyszana - idą! - A przecie idą - rzekł rumieniąc się i spiesząc do drzwi, ale w progu wstrzymał się i żonę idącą nie puścił. - Czekaj - zawołał - nie wychodź przeciwko nim; cóż to za figury! Trzeba umieć swoją godność utrzymać; kto by powiedział, że mi wielką łaskę robią! - Ale, mój Mateuszu, to stary stryj i stryjenka! - Choćby i dziadunio, to nie pójdziesz! - wrzasnął zamykając jej drzwi przed nosem. Kobieta zaczerwieniła się cała i ujęła w boki. - Słuchaj! - rzekła groźno - gdyby nie to, że nie chcę teraz kłótni robić, postawiłabym na swoim i zrobiłabym, jak chcę - ale ci tego nie daruję! - Strasznie się też ciebie boję! - odparł szydząc Sobocki i drzwi puścił. - Idź zresztą, kiedy ci się tak zachciało, ale ja krokiem się nie ruszę. Goście już byli w sieni; Antosia zaraz wybiegła naprzeciw nich, a mąż jej został w pokoju, cały zaperzony i nadęty, chodząc żywo; gdy się ukazali w progu Antoniostwo, powitał ich dość kwaśno, niegrzecznym prawie ukłonem, i z miną urazy rzekł: - Przecież państwo łaskawi na nasz domek ubogi - prosiemy, prosiemy... niech też państwo siadają. Antosia, widząc to, cała była czerwona z gniewu i boleści. - Niesprawiedliwy waćpań jesteś! - rzekł powoli stary zbliżając się grzecznie do gospodarza, gdy ten coraz się cofał, chmurny i nasrożony - często my tu bywamy, ale jegomości w domu nie zastać! - Co pan chce! my schniemy za pracą! człowiek nie ma wolnego momentu - zawołał Sobocki nieco udobruchany. - Ha! każdy musi pracować! - odezwał się pan Paweł. - Ale nad naszą robotę nie ma, szelma jestem, ani gorszej, ani paskudniejszej; wolałbym jak turemnicy ulicę zamiatać! - rozgadał się ze zwykłymi żalami pan Mateusz. - Siedź za stołem cały boży dzień, ślęcz, kawęcz, a często kawałka chleba braknie, jak Boga kocham. - Tego to nie widać u pana - rzekł postrzegłszy w kącie szampana pan Antoni i wskazując wyraźną sprzeczność mowy i uczynku. Zarumienił się Sobocki z trochą dumy i machnął ręką. - Kiedy się - rzekł z powagą - takich gości przyjmuje, człowiek chętnie ostatnie odda; wiem ja, jak kogo traktować! - Ale mój mości dobrodzieju - odparł pan Antoni, dosłownie biorąc żale poprzedzające - tuś zupełnie chybił. Do czego to dla nas; na co ten koszt! Czy tośmy nie swoi? Zaperzył się znowu kancelista, rozgniewany, że go z własnej winy zepchnięto na tak niski szczebel, gdy właśnie chciał grać rolę inną, i zakrywając sobą wino szampańskie zawołał do żony: - A cóż herbata? Dawajcie herbatę! Goście usiedli, rozmowa się przerwała, a tuż i pan sekretarz, zaproszony w dodatku do swoich łyżeczek, i ktoś jeszcze z urzędników weszli patetycznie zacierając czuby i z wysoka stawiąc nogi. Te figury, jeden czerwononosy, wielki drągal, drugi - maleńki, do szczura podobny człowieczek, usiadły obok Zawilskich i powszechniejsza wytoczyła się rozprawa o powiatowych i gubernialnych wypadkach, zmianach urzędników, przyjeździe gubernatorów itp. Służąca, już gotowa z herbatą, wniosła nareście ten napój w różnokalibrowych naczyńkach, a za nią sama Antosia ciasta, rum i śmietankę. Jadło ożywiło i skleiło jakoś niespójne w początku towarzystwo, tylko Sobocki, zły zawsze i nadęty, chodził i mruczał, z ukosa poglądając na stryja i Pawła. Godzina tak zeszła, a że urzędnicy byli tylko wezwani dla parady i czasu nie mieli, wnet po herbacie odkorkowano szampana, ponalewano go w pożyczane kieliszki i poczęło się oblewanie tym trunkiem nieodzownym każdej uczty. Po czym dygnitarze, zaszczyciwszy swoją bytnością Sobockiego, który ich aż za bramę śmiejąc się i dworując przeprowadzał, odeszli, a familia została sam na sam. Teraz pan Mateusz, wsparty odwiedzinami wysokich figur sądowych, jeszcze bardziej z góry poglądał na swoich krewnych. Pan Paweł bardzo chciał się dopytać, czy przez Jasia nie ma szwagier jakich wiadomości tyczących się kasztelanica i czy tam nie zamierzają co około niego, ale rozmowa nie mogła wpaść na ten przedmiot, a sam jej, dla wielu przyczyn, w tę stronę kierować nie mógł, bo się obawiał domyślności Sobockiego. Trwało to do dziewiątej godziny; rozmawiano o wszystkim, wreszcie coś ktoś szepnął z przypadku o kasztelanicu, podobno Antosia, i Sobocki ucha nastawiwszy w środku pokoju stanął. - A! kasztelanic! - rzekł - i to ciekawa figura! a mnie aż żal tego Jaśka, że on tam przy nim wisząc schnie! to, słyszę, sknera nadzwyczajny! - Podobno! podobno! my go prawie nie znamy - przecedził przez zęby pan Paweł. - Już ja to wiem dobrze - mówił chodząc wielkimi krokami po izbie gospodarz - skąpiec, a co dziw, mówią, że w interesach źle - źle. - Któż to panu mówił? - Jaś! Ojciec i syn spojrzeli po sobie znacząco - to widoczne kłamstwo Jasia o kasztelanicu lub zmowa z Sobockim nie było bez znaczenia i odkrywało jakieś na dal zamiary. - Majątek znaczny - dodał Sobocki - ale podatków nawet regularnie nie wnoszą! Jakkolwiek bądź, to zawsze stamtąd coś na moją żonę kapnąć musi i powinno! - dorzucił mierząc badającym wejrzeniem stryja i pana Pawła. - A jakże! - rzekł spuszczając oczy na tabakierkę pan Antoni - oczewiście, jeśli tam faworyci wprzód nie myślą i nie zatachlują, co jest. - Faworyci? Kto? Juściż nie Jaś, bo to dobre cielątko. - A! uchowaj Boże, żebym go posądzał - przerwał stary podchwytując się - ale panna Aniela i ten kamerdyner Termiński. - Ta! żebym ja wiedział - rzekł, stając i poczynając gryźć palce znowu, z wejrzeniem żmij na swoich gości - żebym ja wiedział, że mnie się to na co zda, że tak wezmę na przykład jaką wieś porządną i ten psi chleb będę mógł porzucić, tobym ja dał rady faworytom!! Panna Aniela - począł wygadywać się pod wpływem szampana - to tutejsza podobno mieszczanka; ciotka jej, Robowa, tutaj mieszka; można by ją o co pociągnąć do sądu, oddać na nadzór, do miasta sprowadzić i nie pozwolić wyjeżdżać; stary by o niej zapomniał. Co się tycze Termińskiego, to albo zagraniczny człowiek... albo odnodworec... jeśli za paszportem, można by dla jakiej nieformalności odesłać go na miejsce pierwszego pobytu, a z odnodworcem też łatwo. O! - dodał klaskając usty i mrugając okiem a krzywiąc usta - na wszystko są sposoby!! I widać, jak był dumny ze swego sprytu, bo spojrzał po zdumionych gościach, jakby do nich mówił: "A co? Myślicie, żem nie chwat? Zjadłbym ja was wszystkich w kaszy!" Na starym panu Antonim i Pawle wyrazy te zrobiły zarówno przykre wrażenie; dreszcz im przebiegł po plecach, ale pokryli śmiechem niezręcznym przestrach i gorycz, której doznali; zdawali się tylko podziwiać wysoki talent pana Sobockiego. Ten się poczynał rozgadywać bez miary. - Co to? na wszystko jest sposób, byle głowa - rzekł siadając i rozwaliwszy się z dumą na krześle. - Nie takie to my interesa robili nieraz! Ale mnie się to na nic nie przyda! Taka już dola moja, żeby ciężko pracować i w niedostatku zginąć. - Przyjmże dobrą radę od stryja - wystąpił pan Antoni - ta praca cię widać tam męczy, że ją sobie często wynagradzasz zbytkiem - bądź oszczędniejszy. - Ot i dziś, po co było tracić na szampana? - Diabli ich bierz, te kilkanaście rubli - krzyknął zacierając czuprynę Sobocki - co to, ja fortunę bym z nich zrobił? - Ziarnko do ziarnka. - U mnie tak - dodał pan Mateusz - albo wiele, albo nic - co mam sobie jeszcze żałować? Oczy mu zabłysły krwawo i straszno; stojąca za nim żona wzdrygnęła się i westchnęła, on ciągnął dalej: - Pal diabli kutwienie, aby wesoło przebyć chwilę... u mnie ręce a głowa to moja fortuna! Rozmarzony, począł dziwnie bredzić. Znać było w tej, rozprzężonej napojem, myśli łachmany codziennych marzeń, dzikich, samolubnych, zwierzęcych i strasznych, bo żadnym nie wstrzymanych hamulcem. Stary, który słuchał smutnie tych wynurzeń, spuścił głowę na piersi, a Paweł, nie wiedząc co począć, czy śmiać się, czy potakiwać, siedział jak na mękach. Pani Antoniowa, wyprostowana, jeszcze bardziej niż kiedy wzgardliwa, zdawała się okiem wyrzucać mężowi, że ich tu przyprowadził; wtem spojrzała na Antosię stojącą za krzesłem Mateusza i w blasku świec postrzegła dwie łzy, które biedna kobieta usiłowała pokryć uśmiechem wymuszonym - ujrzała to i wzdrygnęła się. Godzina dziesiąta wybiła, wszyscy się żegnać ruszyli. - A pan stąd do domu? - spytał Sobocki Pawła. - Ja, nie wiem, może jeszcze zajrzę do siostry. - A! do Rohoży! - Tak jest. - Proszę się Tekli kłaniać ode mnie - dodała szybko Antosia zapobiegając, żeby się mąż więcej nie wygadywał. Sobocki ukłonił się poważnie, wszyscy wyszli. Za bramą dopiero, dobrze podszedłszy ulicą, pan Antoni, odwróciwszy się i nikogo nie widząc za sobą, odezwał się: - O! cóż to za los tej biednej Antosi! I co to za człowiek! Nikt nie odpowiedział. - Módlmy się za nią - dodał starzec - oni źle skończą! Ten człowiek mnie przeraża... Pani Antoniowa, choć rada się była z mężem posprzeczać, nie miała się o co zaczepić; nikt też przeczyć nie mógł, zamyśleni poszli powolnie przez puste uliczki do domu. Poza nimi, u Sobockich, głuchy hałas słychać było. Część druga I Ażeby się puścić w drogę ku Rohoży, jak zamierzał pan Paweł, potrzeba było bardzo pilnego interesu lub wielkiego przywiązania. Paweł ani jednego, ani drugiego nie miał na głowie ni w sercu; postanowił jednak skierować swą podróż do Zrębów , pana Piotra Zawilskiego (jednego ze stryjów swoich), do Rohoży, dla zobaczenia się z siostrą i pomiarkowania ze stanu majątkowego ímury o łatwości, z jaką mu przyjdzie układać się z nim, jeśliby spadek po kasztelanicu pewniejszym się okazał. Coraz bowiem silniej rozwijała się w nim ta myśl spekulowania na dziedzictwie po stryju i posiądzeniu go w znacznej części, jeżeli nie w całości... Myśl tak podżegana chciwością, gdy raz w swe szpony chwyci serce człowieka, niełatwo mu się z nich wydrzeć; opiera się jej długo, zawstydzony, w końcu ulega bezsilny. Tak było z panem Pawłem, którego pierwsze z bratem i siostrą układy pomyślne do dalszych tego rodzaju zaprawiły próbek. Miliony kasztelanica ponętnie przed oczyma jego się przesuwały, a wśród marzeń o nich niekiedy tylko straszna postać Sobockiego, z piórem za uchem, ogryzającego paznokcie i gwałtownie dopominającego się swej schedy, dreszczem go przejmowała. Wszyscy mu się zdawali do układów łatwi, prócz tego ubóstwem i rozpustą rozdrażnionego człowieka, który gotów był po trupach iść do pieniędzy, aby je jutro najbrudniej przetrwonić. W takich najróżnorodniejszych myślach o całej rodzinie swojej, której charaktery, skłonności, potrzeby i usposobienia rozbierał pan Paweł - przebywał on powoli szkaradną ku Rohoży drogę... Wkrótce z gościńca lichego i krętego zmieniła się ona w coś, co w języku nie ma nazwiska. Chyba burzą wyłożone szerokie pasy amerykańskich puszcz dać mogą wyobrażenie o kraju i drodze, jakie w tej chwili przejeżdżał nasz podróżny. Było to coś wspaniałego jak pustynia, mówiącego do duszy wielkim milczeniem przestrzeni nie zaludnionych, dzikiego i smutnego jak śmierć. Okolica przybrała pozór nieskończonego smętarza, a krzyże w niej, bez wsi i siedzib, same tylko rozdroży strzegąc, z podrzuconymi u stóp kupami chrustu, oznajmującymi mogiły, jeszcze więcej piętnowały jej fizjognomię żałobną. Jechać było potrzeba wertepami niesłychanymi lub jednym niemal brodem, który na chwilkę przerwany, znów się ciągnął stajami, milami, przerzynając to błota niezmierzone okiem, to lasy wyniszczone i smętne. Nigdzie wsi, nigdzie chaty, nigdzie karczemki nad drogą, długą jak oczekiwanie; żaden głos nie przerywa ciszy, żadna istota prócz kurka i wiewiórki nie ukaże się podróżnemu. Kraj niezamieszkały, opuszczony, niepłodny, wyklęty, poetyczniejszej wyobraźni przypomniałby był przechadzki Danta z Wirgilim. Kilka razy błądził pan Paweł, pomimo że znał te drogi, bo łatwo się było puścić inną brodu gałęzią, inną ścieżynką; wreszcie na nocleg przyciągnął późnym wieczorem do jednej karczmy, która jego podróż na dwoje dzieląc mogła służyć za miejsce wytchnienia w tej utrapionej drodze. Stała ona przy wsi Samą zwanej, w rozległych błotach i lasach zaszytej, nad wielkim jeziorem, na piasczystym wybrzeżu. Stąd jeszcze do Rohoży było takich samych jak z miasteczka mil sześć, ale daleko gorszej i przepaścistszej jeszcze drogi. Sama, ze swymi chatami ciemnymi, na piasku rozrzuconymi; z wysokimi krzyżami, cerkiewką czarną, ogromną karczmą, okolona lasami, oddzielona od ludzi, wydawała się jak osada dzikich i miała coś jej pozoru. Lud nawet tutaj inne miał obyczaje, inny strój, inną fizjognomię - w kobietach uderzały ubiory głów na wysokich łubach opięte, dymem okopcone i czarne, włosy rozczochrane i odzież dziwnie niechlujna; mężczyźni mieli smutne twarze wygnańców, kołtuny, i jakby im tu ciężar życia gorzej niż gdzie indziej dolegał, spuszczali obrzemienione nim głowy. Trzeba było tego spokoju i bezpieczeństwa, jakie w naszym kraju panuje, gdzie lud rzadko nadzwyczaj do rozbojów się rzuca, żeby bezpiecznie zanocować wśród takiej osady. Ale od wieków, pomimo ubóstwa wieśniaków żyjących ze sprzedaży wiunów, suchej ryby, kół i grzybów - owoców lasu i wody - nikt tu nie słyszał o napadzie, nikt nie poskarżył o kradzież. Nocą sam jeden mogłeś przebywać te puszcze zaklęte i chyba wilcze jasne oczy nastraszyłyby cię w drodze. Karczma, na uboczu trochę stojąca, niegdyś porządna, ale teraz cała zajęta przez íydów, bo raz w rok ledwie tu kto zajechał, przedstawiała znany bardzo obraz izraelskiego pomieszczenia. Nie brakło ani starych íydów, ani młodych bachurów, ani belfera bladego i naucznego, ani brudów i rupieci, które tak malowniczą a tak niewygodną karczmą naszą czynią. Zdziwił się pan Paweł, postrzegłszy w progu sieni na podwórzu siedzącego podróżnego, którego wózek widać było w głębi zajazdu... a przypatrzywszy mu się bacznie, wesoło uderzył się po bokach. - A! to dziadunio! - zawołał uśmiechając się. Tak nazwany dziadunio był to sobie krzepki, czerstwy, okrągłej twarzy, rumianego lica, siwiuteńkich już włosów staruszek w szaraczkowej kapocie, w takichże spodniach i butach kozłowych do kolan. Miał w ręku kij prosty dębowy, a podpasany był skórzanym pasem z kaletką. Twarz jego miała szczególny, oryginalny wyraz rubasznej odwagi, spokoju i wesela, coś podobnego do starego Demokryta lub do bajecznego Diogenesa, którego postać wieki powoli tworzyły. Nim się przywitają, bo oto już wstaje stary i śmieje się kiwając głową do pana Pawła, wołając: "Góra z górą się nie zejdzie..." - my powiedzmy słówko o dziaduniu. Był to pan Dymitr Palucki, niegdyś dworak księżnej pani wojewodzicowej Mścisławskiej, stary jak grzyb człowiek, a żwawy i zdrów jak młodzieniec; nie darmo go dziaduniem zwano, bo był rodzonym bratem Zawilskiej kasztelanowej, panów Zawilskich matki. Człowiek ten z dzieciństwa miał coś w sobie dziwakowatego i starość go z tego nie wyleczyła. Chciano z niego zrobić porządnego obywatela, to jest dać mu majątek, urząd, zajęcie, kąt, tytuł - ale się to nigdy do niego nie przyjęło. Służył trochę wojskowo w brygadzie wielkopolskiej, zwano go nawet panem namiestnikiem, bo kilka tygodni urząd ten sprawował; ale to było pierwsze i ostatnie jego zobowiązanie się. Postrzegłszy, że pan hetman wojska używa do spraw sejmikowych, zakręcił nosem i podał się o abszyt. Resztę życia, zupełnie niezależny, spędził najoryginalniej w świecie. Z większego majątku, który nie wiedzieć jak stracił, została mu się sumka niewielka, ulokowana u Potockich na piątym procencie, z której żył nic u nikogo nie prosząc, a że nadzwyczaj mało dla siebie potrzebował, bo się najprostszymi rzeczami obchodził, jeszcze mu z niej starczyło i na ciche dobre uczynki - które rozdzielał na pozór kapryśnie i najdziwaczniej. Nie mając domu, kąta i stałego przyparzyska nigdzie, mieszkiwał często w miasteczku, w klasztorze, najzwyklej z zakonnikami chór i jutrznie odprawując i kontentując się refektarskim jadłem, lub u krewnych Zawilskich i Pobiałów. Lubiano go wszędzie, bo był wesół i niezawadny, nie potrzebował wiele, a że dziwaczył, to mu i dla wieku jego, i dla wielkiej i znacznej poczciwości wybaczano. Długi czas przeżywszy w Rusi, nabył zwyczaju powtarzania przysłowiów ludu, z którymi bardzo mu było do twarzy, a miał ich zawsze pełne kieszenie. Weredyk niepohamowany, palił w oczy każdemu gorzką prawdę, byle się nadarzyła zręczność, a gdy się kto pogniewał - śmiejąc się i ruszając ramionami, kończył zawsze jednym: Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad. [Kiedy moje nie w smak, to ja ze swoim nazad (objaśnienia przysłów, zwrotów ukraińskich i białoruskich pochodzą od autora)]. Zresztą, nie mogąc nigdzie długo miejsca zagrzać, żeby mu gdzie najlepiej było, po niejakim czasie wyruszał dalej i jechał, gdzie go oczy niosły. Do tych nieustannych podróży miał jednego silnego szkapę, wózek zielono malowany i tłomoczek - nic więcej. Sługi nie potrzebował - dowodząc zawsze, że my im, nie oni nam posługują, i mimo wieku doskonale się bez niego obchodził. - Góra z górą! - zawołał wstając - a wszak to pan Paweł! I gdzieżeś ty się u licha puścił, chłopcze, za ptasim mlekiem, śpiewającym drzewem, wodą żywiącą czy zaklętą księżniczką? a to... czasu żniw! Dobre pijanici i krapla (Dobra pijakowi i kropla) - rad jestem, że cię choć tu spotkałem. - A! kochanego dziadunia - powtórzył pan Paweł rozstawując ręce do uścisku. - Ale cóż tu dziadunio robi? - Zachciałeś - choczby hirsze, aby insze (Choćby gorzej, byle inaczej), ja się to już tak całe życie włóczę; a ty? - A ja! - z niejakim wahaniem odparł pan Paweł, widocznie zbierając się na niegotową odpowiedź - ja... jadę do siostry. - Jać to i bez ciebie wiem - rzekł pan Dymitr - bo gdzie indziej nie prowadzi ta droga, tylko do Rohoży i do piekła - ale po co? Chleb iż, a prawdu riż (Chleb jedz, prawdę rżnij). Tu właśnie był sęk, bo o projektach, ile ich było, wcale nie miał ochoty mówić pan Paweł, zmieszał się jak nieprzywykły do matactwa i śmiejąc się odparł powoli: - Ot, stęskniłem się do nich, a że w domu nie tak bardzo byłem zajęty - wybrałem się. Dziadunio głową potrząsł i palcem na nosie pogroził panu Pawłowi. - O, że kłamiesz, to kłamiesz, duszeńko - rzekł śmiejąc się także - ale - jak sobi choczesz (Sobie chcesz). Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad (Kiedy moje nie w smak, to ja ze swoim nazad). Pytać się więcej nie będę; powiem ci tylko, serdeńko, że kiedy kto nie może powiedzieć, co myśli, to albo źle myśli i wstyda się, albo nie dowierza... Ale Bóg z tobą. - A jakże tam zdrowie twoje, żonki, dziecka waszego i poczciwego mego Hieronima (Hieronim był ulubieńcem starego i do niego z całej rodziny najwięcej przywiązał się Dymitr). - Jak zdrowie Hieronima i jego drobiu... a Antoniostwo czy zawsze koty drą? Siadaj i gadaj, a nie kłam, kiedy możesz. Pan Paweł zarumieniony usiadł obok starego na kłodzie, kazał koniom do karczmy zajść i wesoła rozpoczęła się gawędka. - A dziadunio skąd? - Oczewiście z Rohoży; skądże się tędy jedzie? Siedziałem u nich długo - sim lit i pamiati nit (Siedem lat w pamięci nie ma). - Co! Zapewne ze trzy dni! - rozśmiał się Paweł. - A gdzie tam! kilka tygodni czy coś - nareszcie sumienie mnie ruszyło, że ich tak długo objadam, wyjechałem, hde oczy nesut (Gdzie oczy poniosą). Ale to, powiem waszeci, droga zaklęta... - E! Dziadunio już do każdej przywykł, bo w jego życiu więcej podobno podróży niż pobytu; nigdzie długo miejsca nie zagrzeje... - No! to prawda, kochanku - tri dni zachodu, a deń prażniku (Trzy dni przygotowań, a dzień święta), ale to tak całe życie ludzkie, mospaneńku; więcej zachodu niż prażników, a i po tych to cię jeszczegłowa boli! No, mów no, jak się tam macie? Jak się wam powodzi, i o kochanym Hieronimie. - Wszyscy dzięki Bogu zdrowi, ojciec, matka, moi, i Hieronim także. - Ale jak tam temu biedakowi się powodzi, bo to coś oni jak to małżeństwo. - Ożenysia, ne żurysia, pijde ty rukoju; żinka pijde za borszczom, a ty za mukoju (Ożeń się, nie turbuj się, pójdzie ci ręką; żona pójdzie za kwasem, a ty mąką). Niebożęta ubodzy bardzo, a dzieci kupa. - Prawda! nie wiem, czemu to przypisać - obojętnie odrzekł Paweł - równeśmy schedy wzięli, a pan Hieronim dziś o trzech chłopkach, a o czworgu dzieci. I nie wiedzieć jak, boć nie przehulał i pracował; jam sobie prędzej trochę pozwolił, żona mnie też nie bardzo zbogaciła, a dziś on stracił, ja we dwoje prawie przyrobiłem. - Pribud' szczastie, rozum bude!! (Przybądź szczęście, rozum będzie) - odparł stary wzdychając - ty masz, on nie ma szczęścia - ot, cały sekret. Ale Bóg go może pocieszyć, bo wart... Ciężkież to życie nie jemu jednemu , wszystkim; ubóstwo nie tak straszne, jak się zdaje... Wowk ne takij łychij, jak strasznyj (Wilk nie tak zły, jak straszny), toż i z ubóstwem, mój Pawle. - Zastanęż siostrę? - spytał Paweł chcąc rozmowę odwrócić. - Ba! a gdzież by się podziała - z Rohoży jedna tylko droga i tę oni nieczęsto przebywają. Siedzą w domu cicho i dość im siebie, a generałowa bawi ich opowiadaniem, które nawet dzieci na pamięć umieją. Tak gawędząc do późna z dziaduniem, weselej, niż się spodziewał, przebył wieczór pan Paweł; stary go macał z różnych stron, żeby się coś o celu podróży podejrzanym dowiedzieć. - Mój Pawełku - rzekł na koniec, wejrzenie rzucając nań znaczące - a co słychać o kasztelanicu? Wszak to tam miała być Hieronimowa? Tym pytaniem z nagła rzuconym tak się zmieszał pan Paweł, że się aż zarumienił; widoczne to na twarzy niedouczonego jeszcze spekulanta stropienie nie uszło oka starca; ruszył ramionami, szepnął po cichu do siebie, pewnie jakieś przysłowie, i począł dalej: - Nie słyszałeś, czy jeździła i z czym powróciła? Mnie się coś zdaje - ne bude z tej kozy miasa (Z tej kozy mięsa nie będzie). Utaić się nie było podobna; zresztą, byłby się stary gdzie indziej dowiedział i pan Paweł rad nierad, wiele rzeczy z lekka tylko natrącając, powiedział po trosze, jak było. Stary patrzał na niego jak w tęczę, myślał, zachmurzył się, gdy przyszło do poselstwa pana Samuela, o którym nadmienić wypadło. - Hody - rzekł - wże wse znaju (Starczy, wszystko już wiem), nawet po co ty się telepiesz po brodach do Rohoży. Ne bude z toj kużni hroszy (Nie będzie z tej kuźni pieniędzy), kochanku... ty już coś spekulujesz! I myślisz... Za tym Boże, chto koho zmoże (Za tym Bóg, kto kogo zmógł). Ale wy, wiele was jest, nie znacie kasztelanica, jak ja jego od dzieciństwa znam... wiem ja lepiej od was całe jego życie! Myślicie go ułowić, a on was wszystkich oszuka! Nadijawsia did na obid, ta poszow spaty ne iwszy (Spodziewał się dziad obiadu, poszedł spać głodny); nie rachujcie na jego skarby, bo się oszukacie. Pan Paweł stanął zmieszany, stary się rozśmiał: - Kto sije, toj sia nadije (Kto sieje, ten się spodziewa) - dodał - jak sobie chcecie, a co mnie do tego? Widzę przez skórę, że są projekta, ale daremne. - Ale, dziaduniu - przerwał po namyśle pan Paweł - co tu się taić; naturalnie, że każdy z nas chciałby mieć więcej, mnie i Hieronimowi by się zdało - to nic dziwnego! - A nade wszystko waszeci! nieprawdaż? Oj! oj! Panie Pawle, waści Bóg stworzył na spekulacje, ale to nieciekawy chleb! I nie twoje głowy na to potrzeba. Kołyś ne pyroh, ne pyrożysia (Kiedyś nie pieróg, nieudawaj pieroga). Tobie, widzę, się marzy wcześnie z siostrą się ułożyć i zbyć ją psim swędem, bratu zatkać gębę byle czym; z resztą familii siako tako, a samemu zagarnąć, ile można... - Ale, dziaduniu! - zaprotestował mocno pomieszany pan Paweł. - Co to za ale! Czy to ja waści nie znam? a z Hieronimem o posag Teklusi jak to było? On ci go zapłacił, nieborak, a tyś z niego sianem wykręcił, nieprawdaż? Koły nie wykinuw, to wypchaw [Nie wyrzucił, ale wypchnął (nie kijem, to pałką)]; a jemu zawsze krzywda! Pan Paweł oczy spuścił. - A! to moje szczęście! - odparł powoli. - Pamiętaj no tylko waszeć na to, że skupy zbiraje, a czort kałytku szyje (skąpy zbiera, a diabeł worek szyje). Jest prawda i drugie przysłowie: że skupy ne hłupy (skąpy niegłupi), ba! ale jest i trzecie: Za tym Boże, chto koho zmoże! - które raczej grozi, niż pociesza; i czwarte: Ot tobi, Hapko, knysz [Ot, tobie Hapko, knysz (masz babo placek)], które święty Piotr powie może niejednemu na tamtym świecie, jak się będzie dobijał do raju. - Ale skądże, u Boga - przestraszony zawołał Paweł - o moich myślach, które mi w głowie nie postały, może pan Dymitr tak wiedzieć? - A! wże (już) pan - podchwycił stary śmiejąc się - w Wuło Skąd! ot! żartowałem - kiedy chcesz, i po wszystkim - nie posądzam cię wcale; żebyś ty był - brat sobi rad (brat sobie rad). Paweł z zaperzenia i gniewu niemal przeszedł w zamyślenie, ale pozostał chmurny i niespokojny. Dziadunio zmienił rozmowę; widać było jednak z jego wzroku i pofałdowanego czoła, że się czegoś namyślał, jakby chciał rozbić mgłę, którą miał przed sobą. Już po wieczerzy pan Paweł, którego to niepokoiło, z czym się stary Dymitr wygadał jakby mimowolnie, że lepiej nad wszystkich zna przeszłe życie kasztelanica, usiłował na próżno zwrócić ku temu przedmiotowi obojętną rozmowę, ale na pierwszy wyraz, który mógł do niej prowadzić, dziadunio z uśmiechem przenikliwym mu przerwał: - Widzę, kochanku, że chciałbyś co wiedzieć o kasztelanicu? Oj! panie Pawle. Kołyś ne pip, ne ubirajsia w rizy (Kiedyś nie ksiądz, nie wkładaj sutanny) - co tobie porywać się na niego! íaden z was nie da mu rady! za to ręczę. Myślicie, jak sobie po nim skórę zabezpieczyć, ale nie wasza to głowa zrobić! Jedź waść do pana Piotra, poradź się z nim, to uczciwy człowiek i głowa dobra; niech on wezwie co lepszego z naszych, nie mijając Pobiałów, bo i to krew nasza, a Tomasz tęgi chłopiec - dopiero możecie co obmyślić - choć i tak - Ne skuby, poki ne złowisz (Nie skub, aż złapiesz), wątpię, żeby z tego co było. Waść sam i Hieronim poczciwy nic nie zrobicie; i jegomość darmo sobie głowy nie łam spekulacjami! Kasztelanica nie znacie, on by was wszystkich przedał; długo by o tym mówić - i nie wszystko mam ochotę. - W dziesięciu go nie zmożecie ani siłą, ani chytrością, kiedy sobie co postanowi. Ot tak! a teraz spać! - dodał wstając i idąc do swojego wózka. - Chocz ne pyszno, ale zatyszno (Nie wspaniale, a wygodnie) - rzekł oglądając się po karczmie - dobranoc waści! dobranoc. íyczenie to było próżne, bo panu Pawłowi słowa te nadto pomieszały szyk jego projektów, żeby mógł smaczno zasnąć. Pan Dymitr układł się spać w swoim wózku, Paweł w sianie, i tak krótką noc letnią przebyli. Nazajutrz rano, po grzanym piwku, stary sam sobie konia założył, drogę przeżegnał, kilką jeszcze przysłowiami Pawła pobłogosławił i udał się w swoją stronę, zmierzając, jak mówił, ku Horoszkom, do Hieronima. Nigdy pan Paweł z tym swoim krewnym bardzo serdecznie nie był, bo go to mocno dojmowało, że Hieronim w jego sercu pierwsze miał miejsce. Nimby przyszła owa zawołana sukcesja po kasztelanicu, zdałaby się, myślał, i sumka Dymitra, którego posądzono, że ją powolnąoszczędnością podwoić musiał, i liczono do czterdziestu lub pięćdziesięciu tysięcy; panu Pawłowi, rozłakomionemu na grosze, już i tego żal było. Przeczuwał, że mu to Hieronim podchwycić może, i powoli jadąc dalej, zbity z rachuby na spadek kasztelanica, układał sobie projekt prawnego poszukiwania funduszów po dziaduniu, jako po rodzonym babki bracie, jeśliby je kto przed nim zagarnął. Tak między dwoma sperandami kołysany, jechał dalej nie w najlepszym humorze nasz podróżny, coraz puściejszym, jeśli być może, krajem. Pola tylko były częstsze - ale jakie pola! piasek poprzesypywany w zagony, rzadziutkim zbożem porosły, nad drogą smutne dziewanny, gdzieniegdzie wśród zagonów stara sosna i barć na niej, pamiątka po wykarczowanym lesie, a w dali, czarnym pasem dokoła, puszcze i puszcze. Niekiedy wśród tych pól wpadł wózek w rozjeżdżony dół i ciągnął się brodem pół mili, aż nareście w dali, wieczorem, ukazało się Rohoże. Oku znużonemu widokiem pustyni każda osada wyda się piękną, bo oznajmuje ludzi - tej nie brakło na pewnym wdzięku i charakterze smutno-poważnym. Dwór wyglądał już z dala, ogromnym wieńcem zielonych drzew spleciony, z cerkwią trzykopulną, w tym stylu właściwym starym Wołynia i Ukrainy drewnianym budowom tego rodzaju, któren tyle ma wdzięku - z zabudowaniami szeroko i zamaszysto rozrzuconymi, po których znać było, że tu ani ziemi, ani drzewa nie brakło. Wieś ogromna sunęła się daleko po płaszczyźnie i nikła za drzewami, które ją maiły. środkiem widać było płynący strumień przez mokrą i kępiastą łąkę, pod dworem zebrany wielki staw, trzciną i sitowiem zarosły. Smutne to było jak okolica, która do tego miejsca przygotowywała, ale poważne i wielkich rozmiarów. Paweł wjechał nareście w wioskę i ciągnął się nią do unudzenia; była bowiem niezmiernie długa i rozsiadła się sobie wygodnie, dzieląc na kilka części porzuconymi wśród zabudowań, niedogodnymi gruntu szmatami. Chaty były jak w Samej czarne, drewniane, z trąbami na dachach i plecionymi dymnikami, ale porządniejsze i większe. W pośrodku stała karczma, co w potrzebie objąć mogła połowę ludności, z bierwion sosnowych sklecona, wyglądała z frontu na austerię, a w środku była po prostu brudną jak wszystkie inne. Nareszcie ukazał się dwór, ze staroświeckimi jodłami wysadzonym ogrodem - drewniany, długi, niepozorny, a tak w drzewa zasunięty, tak zaciszno stojący, iż wejrzawszy nań, od razu poczuć musiałeś spokój i ciszę, której mieszkający tu używali. Równie stary lamus, oficyna potężna i mnóstwo różnych przybudówek otaczało go jak dworzanie pana. Dziedziniec wychodzący bokiem na staw tak był obszerny jak wszystko w Rohożach - ale około niego nie znać było starania o upiększenie - czysto tylko i bardzo po prostu. Stado psów różnego wieku, szerści i wzrostu powitało przejeżdżającego, od bramy wiodąc do ganku, a że gość był rzadkim zjawiskiem, co żyło, wyskoczyło naprzeciw niemu ze wszystkich dworu kryjówek: gospodarz dysponujący robociznę, pani dysponująca wieczerzę, pani Pachniewiczowa z tabakierką w ręku i generałem na ustach dzieci z biczykami i zabawkami, słudzy - każdy z godłem swego zajęcia - jeden z talerzem, drugi z karafką, trzeci ze szczypcami od samowara, czwarty z rondlem, a kuchty i dziewczęta z kurą nie oskubaną i żelazkiem od prasowania. Psy ujadały zajadle, wiodąc pana Pawła, a gdy wysiadł, oskoczyły go powitaniami razem ze ímurą, siostrą i dziećmi. ímura, eks-kapitan od jazdy, służył bowiem w huzarach, był słusznego wzrostu i niedawno jeszcze mógł uchodzić za bardzo pięknego mężczyznę - ciemnej płci, włosów i oczu, ogorzały w postawie, w ruchu, w głosie rozkazującym wydawał się z przywyknieniem do służby, której ślady zostały w nim na zawsze; dom także dowodził, że miłość porządku wyniósł z wojska, bo nadzwyczajna czystość i ład panowały wszędzie. Włos porzadły na głowie, początki łysiny, zęby po drodze życiapogubione, odjęły mu wiele męskiego wdzięku, którym mógł dawniej się odznaczać; zostały wszakże przy resztkach młodości siły nią nie zużyte jeszcze, choć po huzarsku szastał nimi. Czarne jego oko, nadzwyczaj błyszczące, brew często marszcząca się i ściągająca groźnie na pozór, nos orli, z rozdętymi nozdrzami, tłumaczyły żywą w nim jeszcze grę uczucia i gwałtowne poruszenia duszy, co się hamować nie zwykła. Miał na sobie krótką, z huzarska zrobioną taratatkę, spodnie obcisłe i buty gospodarsko-myśliwskie, nie strojno, ale czysto i opięto wyglądając. Wszystkim jego zmianom humoru i twarzy towarzyszyło niemiłosierne targanie, zwijanie i układanie wąsów, które ciągle miał w ręku, poprawiając je co chwila. Po tych wąsach poznawali domowi, co czuł i jakich był usposobień pan ímura; żona nawet, posłuszne i łagodne stworzenie, często do niego z prośbą przychodząc, wprzód na jego wąsy niżeli w oczy mu spozierała. Stan ich był doskonałym zwierciadłem stanu duszy pana kapitana. Tekla była istotą łagodną, cichą, powolną, pracowitą, pełną uczucia i całą duszą kobietą. Piękne jeszcze, niebieskie jej oczy błyszczały wśród owalu twarzy doskonałego zarysu, nosek i usta kształtne całość tworzyły wdzięczną, uśmiechnioną łagodnie i miłą. Trochę znużenia, trochę w licu żółtości, przymknienie powiek, lekkie ust zaciśnienie, mówiły o wieku Tekli, której kształtna kibić nic jeszcze ze swej dawnej nie straciła zgrabności. Wyraz ogólny, panujący, fizjognomii jej był pełen niewyczerpanej cierpliwości i dobroci. Wiele też obu tych cnót położenie jej wymagało. Pan ímura, jedynak, niegdyś pieszczoch losu, nie zwykły do ulegania, przekonany, że wszystko przywidzeniom i kaprysom mężczyzny uginać się było powinno - wziął żonę umyślnie ubogą, bo wiedział może, iż inna życia by z nim nie zniosła, tak chwilami bywało ciężkie, tak często buchał z niego gniew bezprzyczynny, tak żelazna wola wywierała się bez względu na wrażenie, jakie czyniła na otaczających. Tekla kochała męża, a Bóg ją obdarzył skarbem wytrwania i łagodności niewyczerpanym; znosiła więc te chwile czarne z poddaniem się i pokorą dziecięcia. Nie probując go poprawić nawet, usiłowała rozbroić dobrocią i często się to jej udawało. Matka rozpadająca się nad dziećmi, gospodyni w domu niespracowana, pocieszała się pracą i przywiązaniem, gdy ją zbyt wzruszył i zmartwił jaki gniewny wybuch mężowski. ímura najczęściej po tej burzy sam przepraszał żonę, łajał siebie, zaklinał się, że raz ostatni tak poddał pasji, ale nazajutrz robił toż samo. Najlepszym jednak dowodem nieszkodliwościowych tych wybuchów było, że go ludzie mimo popędliwości kochali i większa ich część życie by dała za pana. Jak żywy do gniewu, tak był szparki do dobrego i nagradzał po królewsku; prawda, że niekiedy karał srodze, ale sprawiedliwie. Drżało, co żyło, na jego skinienie, lecz uśmiech rozpromieniał wszystkich. íycie kapitana upływało nadzwyczaj jednostajnie, powolnie, ustronnie, wśród łowów, gospodarki, towarzystwa domowych, czasem rzadkiej rozrywki w karty, do których na szczęście towarzyszów tu nie miał, bo grałby zapamiętale. Książkę rzadko wziął w rękę, bo i czasu na to nie stawało, i ochoty mu brakło; bardzo znudzony, bawił się czasem kalendarzem, literaturą nieszkodliwą fabryki berdyczowskiej. Obok dwojga ímurów stała pani generałowa Pachniewiczowa, siostra starsza gospodarza, wysoka, sucha, czarna, imponującego oblicza kobieta. Jej twarz, opalona, pomarszczona, sfałdowana, oko oprawne w powiekę wypukłą, nos orli jak u brata, broda spiczasta i postawa generalska nie potrzebowały komentarza o charakterze. Nieco tej gwałtowności, którą się brat odznaczał, miała i ona w udziale, ale u niej lepiej hamowana, nie objawiała się nagłymi wybuchami; przerodziła się w upór tylko i chęć działając, wywiera, pani generałowa nad bratem i co było w domu panowała - i za to ją uroczyście nienawidzono.Kwaśna, cierpka, zawsze wszystkiemu nierada, podejrzliwa, gderliwa, dojadała bez miłosierdzia otaczającym, którzy ją znosili jak plagę egipską - ale że miała swą dobrą stronę, czasem - i gdy się jej kto zasłużył pokorą - pomagała silnie, byli tacy, co umiejąc jej użyć, zdobyli się i na przywiązanie ku niej. Wieleż to charakterów podobnych, ciężkich w pożyciu, a w gruncie dobrych, zatruwa życie, choć wzbudza szacunek? Taką właśnie była pani generałowa, której panowanie w Rohoży byłoby nie do zniesienia, gdyby nie to, że serdecznie kochała dzieci, przywiązana była do rodziców i wśród gderania, kłótni, wymówek, dąsów każdemu pomagała na przekór drugim. Ona utrzymywała, podczas częstych wycieczek z domu kapitana, rygor i porządek między ludźmi, władała wielką częścią gospodarstwa kobiecego, które Tekla chętnie na ręce jej zdawała; oprócz tego w nieporozumieniach małżeńskich - do których Tekla nigdy sama powodu nie dała - generałowa ułatwiała zgodę, wręcz bratu i bratowej mówiąc słowa prawdy, co jej dogadzało, bo mogła pogderać. Sama w najściślejszej żyła przyjaźni z Teklą, którą kierowała, prostowała, nauczała nieustannie, nudziła bez miary, ale prawdziwie kochała przy tym; z bratem, pomimo przywiązania i wdzięczności, jakie miała dla niego, czasem przychodziło do okropnych kłótni. Przełamana, generałowa rozpłakała się, to był sygnał przeproszenia. ímura, zobaczywszy łzy, klękał i prosił o przebaczenie, na czym się wszystko regularnie kończyło. Pani Pachniewiczowa, której mąż, niegdy major, potem podpułkownik w ułanach, wreszcie pułkownikiem zabity w kampanii tureckiej, stracił posag cały, po jego śmierci ze swoją małą pensyjką wdowią przyjechała do brata i u niego osiadła. Nie mając dzieci, przybrała sobie braterskie, a w tym odludziu i ciszy, po sto razy opowiadając wypadki swojego życia, pewna była zawsze powolnego ucha towarzystwa, nadużywając w tym niekiedy jego cierpliwości. Dwoje dzieci, stary kapelan, ksiądz Mosiewicz, niemal ślepy, który w oddalonym o mil cztery najszkaradnej drogi od parafii mszę w kapliczce odprawiał, resztę zaś czasu muzyką się zabawiał i dzieci na klawikordzie uczył - składali ostatek nielicznej gromadki. Wszystko to, ile ich było, wytoczyło się w ganek na powitanie gościa - tu wrzawa ludzi, hałas dzieci, szczekanie psów, śmiech donośny pana ímury, razem otoczyły pana Pawła, który nie wiedział, co z sobą począć, tak nagłe przejście z ciszy pustynnej do gwaru tego odurzyło go na chwilę. Szczęściem, siostra przybiegła go pierwsza ucałować, ímura ścisnął jego rękę, pani generałowa podała mu swoje wychudłe palce do uroczystego przywitania, podług starej metody, a ksiądz Mosiewicz, wypytawszy się, kto przyjechał, skłonił się z cichym: "Upadam do nóg!" Dzieci tymczasem chórem wołały: - Wujaszek! wujaszek! Tylko co dziadunio wyjechał, a oto i wujaszek. Jak się masz, wujaszku! Wszyscy wtoczyli się wreszcie do pokoju, serdecznie witając i dziękując gościowi; bo ímura i jego rodzina dla tych dróg szkaradnych i kraju, co go od reszty świata oddzielił - niezmiernie rzadko widując ludzi, każdego przyjmował jak zbawcę od nudów i wszystkim był wdzięczen jak za łaskę za odwiedziny Rohoży. Na ten raz jednak ujrzał pan Paweł, nie bez niepokoju i zdziwienia, pomimo wesołości na twarzy szwagra jakiś przelotny cień nieukontentowania, na wstępie mu niezwykły... Co temu była za przyczyna, ani się śmiał domyślać; wziął to za chmurkę po burzy domowej, po sporze małżeńskim. Z pierwszych słów jednak przekonał się zaraz, że ímura coś osobiście czuł do niego i zimniejszym okazywał się niż kiedy, z intencją wyraźną. Rozmowa w początku toczyła się dosyć obojętna, aż gdy o wszystkichi o wszystko wypytywać poczęto, wypadło nadmienić i o Hieronimie, o podróży żony jego do kasztelanica, o której zresztą już pan ímura pokazał się wprzód uwiadomiony, ukośnie spojrzał na pana Pawła gospodarz i rzekł: - Biedny Hieronim, biedny Hieronim! To użalenie nie w smak poszło Pawłowi. - Ale mówcież o kasztelanicu - dodał ímura - ja tam o waszę tę sukcesję niewiele dbam, choćby mi się także dla dzieci przydała; ale mi chodzi najbardziej o Hieronima, jemu to najgwałtowniej potrzebne. Coraz bardziej tym nastającym ubolewaniem nad losem brata uczuł się dotknięty pan Paweł, a widząc, że to są pokryte jakieś wymówki, rzekł z cicha: - Ale, kochany szwagrze, cóżeśmy temu winni, że Hieronim traci i traci? - Alboż mówiłem, żeśmy winni? - zapytał ímura spoglądając na siostrę. Generałowa zażyła tabaki, zacinając usta i z lekka potrząsając głową, a Tekla spuściła oczy. - Mów o kasztelanicu - rzekł ímura - to ciekawa historia; cóż tam o nim słychać? Wszyscy się zsunęli; Paweł począł ostrożnie, ale gdy przyszło do majątku, wziął się na potrzebny fortel i niedowierzanie w wielką jego fortunę okazywać począł. - Te sukcesje - rzekł - to zwykle wielkie bańki mydlane; kłopotu może być wiele, a korzyści mało: majątek na oko duży, ale kto tam wie dokładniej, co na nim jest. Skąpstwo nawet jego, co sobie nie zwykł na nic żałować, dowodzi nie najlepszych interesów... ímura przerwał gorąco: - E! to bałamuctwo, bracie! Któż ci to tego nagadał? Wszyscy wiedzą, że to człowiek milionowy i kapitalista! - świeżo przecie i Hieronimowa wróciła od niego z niczym, i Sobocki, którego żony brat tam siedzi, toż samo przede mną utrzymywał, że nie tak bogaty, jak ludzie sądzą. - Sobocki! - pokręcił głową kapitan - jam nie bardzo tęgi do papieru i rachunku, bo wszelkie sprawy przywykłem szablą i słowem kończyć - ale na Sobockiego spojrzawszy czuję, że to szelma. On ci to mówił nie bez celu... o! frant! Pan Paweł uczuł, że się zarumienił. - Puszczają fusa - dodał ímura - żeby sami by to sobie przywłaszczyli jakim sposobem, a nas uśpili... nie wierz temu - lisy! lisy! Nie można już było nie wspomnieć o panu Samuelu i jego żądaniu; zaczął więc Paweł i o tym, przyznając się już, po pierwszym niepowodzeniu w kłamstwie, że do niego jechał po radę. - Róbcie sobie, co chcecie - po namyśle odparł kapitan - to do mnie nie należy; jam do waszej familii tylko przyczepiony, gdy będzie co brać, to mi dacie, a radzić wam, nie moja rzecz. Teklusiu, każ podawać samowar i pluńmy na te interesa. A teraz, panie Pawle, mów mi, co użąłeś i jak u ciebie gospodarstwo idzie? Wielki ciężar spadł z serca panu Pawłowi; widział bowiem ze wszystkiego, że tu jak zawsze łatwa będzie sprawa ze szwagrem, i zbył się rozmowy przykrej, w której - że dosyć nieszczęśliwie pokłamywał, nie dorozumiewał, a jeszcze go to kosztowało, bo był nieprzywykły - rad ją był jak najprędzej skończyć. Pani Pachniewiczowa, którą bolało, że na tak długo od niej oderwaną została uwaga, odchrząknęła, podała tabaczki przybyłemu i poczęła w bardzo oklepany sposób: - W roku 1815, mój mąż, były generał... miał brać spadek po litewskim Pachniewiczu, bogatym obywatelu w Mińskiem... Otóż powiem asińdziejowi... - Nie wziął! - przerwał brat... - to już Paweł słyszał. - Jak to? czyż mu to opowiadałam? - zdziwiona i kwaśno spoglądająca na obu spytała generałowa z wyrzutem bratu widocznym. - A! czyż raz, kochana siostro. - Widzę tedy, że pamięć tracę. Nadeszła Tekla, poczynając rozporządzać herbatą, którą wnoszono; ale generałowa, nieukontentowana, pomściła się na niej, odsuwając ją od pełnienia obowiązków gospodyni. - Ty, moja kochana Teklusiu, lepiej zapewne jak ja potrafisz brata zabawić, a ja lepiej może urządzę herbatę... Wiesz, że śp. nieboszczyk cesarz Aleksander, anioł dobroci, gdym miała szczęście przyjmować go u siebie w Tule, nie mógł się mojej herbaty odchwalić, choć przyznam się, że nie była droższa nad pięć rubli, bo innej podówczas nie miałam. Ale wszystko zależy od sposobu zrobienia... Wracając do nieboszczyka, jakiż to był miły, jaki miły człowiek, co za wdzięk w mowie, w ruchu, w spojrzeniu, jaka ujmująca dla wszystkich grzeczność! Uwierzycie też, że mnie... w rękę pocałował! - Samowar kipi! - przerwał brat, nieustannie siostrę w ten sposób drażniący. Odeszła wreście pani Pachniewiczowa, kwaśne i gniewne tylko na brata rzucając spojrzenie. Reszta wieczora zeszła na rozmowie długiej o gospodarstwie, łowach, domu, dzieciach i familii. ímura, jak to z początku już uważał pan Paweł, choć grzeczny, zimny był, a nawet szczypiący niekiedy. Wejrzenie tylko Tekli zdawało się go wstrzymywać od jakiegoś wybuchu. Generałowa po kilkakroć rozpoczynała swe opowiadania o kampanii tureckiej, o pobycie w Tule, o spadku po Pachniewiczach mińskich, o swej podróży do Odessy itd., ale jej brat nigdy nic porządnie dokończyć nie dał, przypominając, że to już słyszeli. Bawiono się tak do dziesiątej, a powtarzane ziewanie kapitana, który zwykł był kłaść się o dziewiątej punktualnie, jeśli w karty nie grał, rozespanie dzieci, przyzwyczajonych do snu wczesnego, i głośne "dobranoc" księdza Mosiewicza oznajmiły nieco niespokojnemu Pawłowi, że czas pójść naprzeciw, do wyznaczonego pokoju. Po pożegnaniu ímura wziął za czapkę i przygotował się go odprowadzić. - Tobie późno już, moje serce - odezwała się Tekla - ja bratu pokój jego pokażę. - Nie, ty idź spać z dziećmi; ja na chwilę z nim pójdę, mamy z sobą do pomówienia. - To jutro by może! - błagała żona chwytając męża za rękę. - Lepiej dziś, jutro już będziemy wolni. Wejrzeniem tylko usiłowała jeszcze uprosić męża, ale daremnie. Pan Paweł niespokojny poszedł z nim, oglądając się na biedną i widocznie niespokojną siostrę. Takie jest nawyknienie Poleszuków do ognia, że w pokoju pana Pawła, pomimo lata, zastali już w kominie płonącą ogromną olchę. ímura milczący stanął przy kominie i grzał się machinalnie, nałogowie, zdając się oczekiwać na rozejście się ludzi. Gdy sługa się wyniósł, wyjrzał za nim, wyprostował się jak struna i podszedł do pana Pawła z twarzą, którą gotowość do rozpoczęcia ważnej rozmowy zwiastowała. - Wiesz, mój Pawle - rzekł - że ja lubię wszystko kończyć po żołniersku; u mnie - co w sercu, to na języku, jestem gorączka... - No? ale cóż możesz mieć do mnie? - z nieśmiałym wejrzeniem i uśmiechem rzekł Paweł, usiłując nie podlewać oliwy do ogniska. - Miałem cię i mam jeszcze za uczciwego człowieka - ciągnął dalej ímura - ale mi się musisz wytłumaczyć z tego, co zrobiłeś z Hieronimem. - Ja? z Hieronimem? a cóżem ja mógł z nim zrobić? - Posłuchaj naprzód, potem się wytłomaczysz. Wiesz, żem ci posagTekli tak jak darował cały, bom z niego skwitował nic prawie nie wziąwszy... Czyś ty myślał, że ja to dla ciebie tylko zrobiłem? - A dla kogoż? - spytał Paweł zacinając się. - Juściż pozwól, że wybierając z dwóch uczyniłbym to raczej dla uboższego z was, a jeśli nie, to przynajmniej dla obu. Hieronim ma dzieci czworo, a ty jedno, on swoje stracił, a tyś od niego większą część jego schedy nabył. Pan Paweł się namarszczył. - Mój bracie - rzekł - za twoją... powolność bardzo ci wdzięczen byłem i jestem, ale czyżeś mi mówił, że to uczyniłeś dla nas obu? - Zdawało mi się, że tego i mówić nie potrzeba. - A któż ci zresztą powiedział, żem to sobie sam przywłaszczył? - A! u stu katów! tego mi nie zaprzeczysz! - gwałtownie zagrzmiał ímura. - Dziadunio to wie najlepiej; rozmówcie się z nim, on mi to mówił. - Ale czy dziadunio wie, jakem ja od Hieronima nabywał? Oczy pana Pawła z wielkiego strachu zaszły mgłą fałszu - chciwość zagłuszała w nim sumienie; powoli, powoli uznawał niezbędną potrzebę wykłamania się, bo mu się chciało w dodatku za poczciwego uchodzić; czuł jeszcze, że nim był być powinien. - Jak to? jakżeś nabywał? - zapytał ímura. - Nabyłem drogo i nie chcąc ani upokarzać Hieronima, ani się z nim przed światem chwalić (choć dziś muszę, kiedy mi takie czynisz zarzuty) - potajemnie, nieznacznie wynagrodziłem go umyślnie, wynagrodziłem sumiennie. Ale to wór dziurawy... traci i traci, a jaż temu co winien? - skromnie dokończył Paweł i spuścił głowę, źle udając smutek. - A! jeśli tak! - przerwał ímura gorąco - daruj! daruj! Niech cię uściskam. Poczciwy jesteś i delikatny... takich ludzi lubię! Hej, Tomek - zawołał do sługi nadchodzącego - szampana... wypijemy twoje zdrowie, Pawle, i przepraszam cię za moje głupie niedowierzanie. Dziadunio wszystkiemu winien: poczciwe człeczysko, ale zgorzkł na starość i wszędzie widzi złe tylko! Paweł - rad, że się tak łatwo wykręcił - uśmiechnął się, przyrzekając w duchu, że nieprędko znowu do Rohoży zawita. - Czyż ty nie znasz jeszcze dziadunia - odpowiedział - i Hieronima... Jeden traci do ostatka, drugi plecie, co mu ślina do gęby przyniesie, a w dodatku oba mnie nie lubią; ale to długo by o tym mówić. - O! ja jeden wiem, jak mi Hieronima żal - ale na to rady nie ma; to człowiek zginiony i dzieci pogubi. - Cóż, pije? W karty gra? Hula czy próżnuje? Wagabundus, kobieciarz czy co u licha? - Właśnie że nic z tego, ale jakiś w tym inkluz, że się go nic nie trzyma. Między nami mówiąc, coś musi być ukrytego... gdybyś mu miliony dał, to je nie wiedzieć jak straci... wyraźny palec Boży czy co... - Szczerze bo mi go żal - westchnął kapitan - no! pomyślimy o tym potem; daruj mi, Pawle - i twoje zdrowie! Szampan wystrzelił głośno i główka Tekli ukazała się zza drzwi uchylonych. - Oj! kochanie, już butelki!... będzie ci to szkodzić! - Spać! spać! - zawołał kapitan. - Dobranoc! Wtem pokazała się i pani generałowa, straszna jak widmo, z rozpuszczonym siwym włosem i okularami w ręku, rezerwowy korpus Tekli. - A! co to, to ślicznie! - E! i pani tu! - A! i ja tu... nieboszczyk mój mąż... - Pił także szampańskie - przerwał ímura - co jest, to jest, a butelkę wysuszym. - A wiesz, że ci to na noc szkodzi. - Tylko jednę - prosił ímura - pod słowem! - Dosyć by było pół! - odezwała się generałowa. ímura cierpiał, cierpiał, aż nareszcie wstał i podszedł ku drzwiom. - A! idźcież, baby, do trzystu diabłów! - krzyknął - bo was powypędzać każę! Tekla uciekła, generałowa śmiało wystąpiła do boju, posuwając się w środek izby. - A! to już tak. - A kiedy tak, to co? - zapytał brat marszcząc się. - To pójdę spać - urwała Pachniewiczowa - ale jutro się, rozmówimy. - O! jutro, jak sobie chcesz; tylko mi dziś daj pokój. Dobranoc, lubko, i drzwi zamykaj! Kapitan, trochę rozjątrzony, posłał zaraz po trzy jeszcze butelki, na złość babom, jak mówił, i pili do drugiej wesoło, bo Paweł lubił hulankę i nie mając już interesu na karku, zręcznie się do czasu wywinąwszy, chętnie placu dotrzymywał szwagrowi. II W Rohoży niedługo zabawił nasz podróżny; spieszył z poselstwem do stryja, ostatek nadziei swoich zawiesiwszy do rozmówienia się z nim. Wmówił łatwo szwagrowi, że Hieronim wcale pokrzywdzony nie był. Dobroduszny i poczciwy ímura wszystkiemu uwierzył i poił zapamiętale pana Pawła usiłując go w ten sposób za chwilową swą żywość i podejrzenie przeprosić. Pawłowi zaś nie tyle jeszcze było pilno do Piotra, ile się obawiał ímury, któremu śmiało w oczy spojrzeć ostatek nie dopalonego wstydu nie dawał. Trzeciego więc dnia zaszła nejtyczanka, wśród opowiadania przy śniadaniu pani generałowej o kampanii tureckiej, o generale Dybiczu i dziwnej śmierci jej męża, na próżno wszyscy usiłowali wstrzymać jeszcze gościa choćby na dzień jeden. Tekla, żeby go widzieć, ímura, żeby go poić, generałowa, żeby mu opowiadać, bo domowi wszystko już słyszeli; pan Paweł, wyżegnany najserdeczniej i wyprawiony z ogromnymi, po staroświecku, zapasami, które się nazajutrz popsuć miały, odjechał. Do Zrębów pana Piotra było mil dziesięć; wyrachował sobie podróżny, że drugiego dnia ku wieczorowi tam stanie. Ale co innego tu było dojechać, a co innego do Rohoży. Nim zajedziemy do Zrębów i bliżej przypatrzymy się panu Piotrowi Zawilskiemu, chcielibyśmy, żeby czytelnicy nasi przypomnieli sobie , cośmy im o nim w statystyce familii Zawilskich powiedzieli; jest to niezbędnie potrzebne do wyrozumienia obrazu, który im mamy przedstawić. Pan Piotr, wskutek ożenienia i życia w wyższym towarzystwie, całkiem na innej był stopie. Jako stryja i powszechnie szanowanego ze swego charakteru człowieka, należało go powitać, choć bliskiemu krewnemu, przebrawszy się we frak i o przyzwoitej godzinie. Pan Paweł w dodatku nie oswojony z państwem, jak je nazywał, stryjowskim, bał się go dosyć i okrutnie skrobał w głowę na samą myśl przebycia tam dni kilku. Dom to był nie w rodzaju tych, do których przywykł uczęszczać: w nim muzyka, kwiaty, książki składały zabawę; rozmowa nawet chodziła ścieżkami, którymi trudno było za nią zdążyć panu Pawłowi; czuł z góry, że mu tam będzie ciężko i nudno. Toteż w miarę zbliżania się do Zrębów coraz posępniał podróżny i nieledwie miał ochotę się zawrócić. Jemu takie towarzystwo jak ímury - kielich, hulka, poufała gawędka, dobrze tłustością podlana. W potrzebie hołupiec naprędce - w to graj! - ale cicha, spokojna zabawa w pięknym salonie, wśród przedmiotów, których wdzięku i wartości pojąć nie mógł, była strasznie trudnym zadaniem. Zręby stały w pośrodku dóbr państwa Piotrów, nad brzegiem spławnej rzeki, jednej z tych arteryj Wołynia, którymi płynie handel, pieniądze i życie. Była to rezydencja niemal wspaniała, murowany dom piętrowy, ogród nad brzegiem rzeki, pomysłu Miklera, wkoło przepyszne budowy gospodarskie, młyny, browary, krupiarnie, owczarnie - murowane, nietylko wygodne, ale piękne. Samo miejsce było prześliczne, z dala można je było wziąć za miasteczko, tak świeciło świeżymi murami, tak pięknie błyszczał nad nim kościołek wdzięczny i kształtny, kapliczka i nowa wspaniała cerkiew na wzgórzu - kilka karczem, różne gospodarskie budynki, porozrzucane umiejętnie, ubierały, wielkie dając wyobrażenie o smaku i troskliwości dziedziców. Długą ulicą, w końcu której stał ów dwór, dojeżdżało się ku niemu; w prawo i w lewo poza cienistymi kasztanami i lipami stały porządne domki oficjalistów i rezydentów, uśmiechnięte ogródkami kwiatowymi i tak ukryte w zieleni, jakby sprzed oka uciekały umyślnie. Wielka murowana brama, na której leżały dwa, w Pełczy wyrobione z piaskowca, lwy kolosalne, wiodła na dziedziniec pomarańczowymi drzewami, laurami i granatami w lecie ostawiony. Wszystko aż do oficyn miało fizjognomię świeżą, czystą i wesołą; tu i owdzie przeglądała wyraźniej myśl upiększenia, dokonana zręcznie i bez przesady. Ganek jak zwykle podtrzymywały cztery olbrzymie kolumny, stanowiące facjatę pospolitą, ale nie rażącą. Poza domem prześliczny ogród, rozrosły i cienisty, na pochyłości ku rzece sadzony, sprowadzał aż ku jej wodom, kilka razy zakręcającym się wśród parku i tworzącym malownicze zakończenie. Poza rzeką widać było w całej swej krasie i przepychu najpiękniejszy krajobraz Wołynia. Nie opodal od dworu w jednym miejscu była wysepka szczęśliwie rzucona wśród wody, a do niej prowadził murowany, wdzięcznego wzoru mostek, gdzie wpośród topoli, brzóz i złotych wierzb stał wysoki żelazny krzyż i ławka pod nim. Taki to wszystko razem wzięte miało pozór dostatku i państwa że pan Paweł, którego szlachecka zamożność drobno się , strasznie i licho wydawała przy Zrębach, uczuł nieco zazdrości, a wielce zakłopotał, jak się tu potrafi znaleźć. Był on parę razy u stryja, ale zawsze nie sam, w towarzystwie, na wielkich balach i zabawach, gdzie łatwo zginąć w tłumie; teraz musiał się z nim i rodziną spotkać sam na sam, oko w oko. Wprzódy przebrawszy się w karczmie, gdzie się dowiedział, że wszyscy są w domu, nawet Stanisław już z uniwersytetu na zawsze powrócił - Paweł, śmiało nadrabiając miną, kazał zajechać przed ganek i wszedł, a raczej wpadł, udając zupełną pewność siebie, naprzód do kawiarni zamiast do salonu, potem już, gdy mu drzwi pokazano, z większą jeszcze fantazją i śmiałością otworzył drzwi do pokoju, w którym cała rodzina właśnie zgromadzona była za wielkim stołem przy owocach i herbacie. śliczny to był widok tego okrągłego stolika, wkoło którego, wedle porównania Pisma świętego, jak oliwki dojrzałe, siedziały hoże dzieci przy poważnych rodzicach. Nic tu nie psuło miłego wrażenia, jakie czyniło to gronko rodziny, uśmiechnione szczęściem, którego doznawało. Pokój, którego okna wychodziły na ogród i rzekę, był skromny, ale miły, cały ubrany w kwiaty pielęgnowane ręką kobiet, zastawiony krosienkami, zarzucony książkami i robotami. Dwa stoły, w dwóch przeciwległych jego końcach, kilkanaście krzeseł, dwie kanapy i dwa wielkie obrazy Suchodolskiego, wyobrażające Jana III pod Wiedniem i Władysława Jagiełłę pod Grunwaldem, zdobiły go tylko. Przy jednym z tych stołów, w chwili wejścia pana Pawła, siedzieli wszyscy. Na czele podstarzały już, ale wspaniałej i narodowego typu twarzy mężczyzna, którego niebieskie oczy, słodyczy pełne usta kształtne i wyrazem dobroci namaszczone, wszystkie rysy, regularne i pogodą jaśniejące, od razu za serce chwytały. Wysoki, silny, rumiany i zdrów, w siwych włosach za wcześnie posrebrzonych, wyglądał jakby się przebrał, tak malinowy rumieniec zdrowia kwitł na jego policzkach, tak rzeźwo błyskało oko nie zmarnowanym życiem. Wyraz otwartości, wesela, pokoju panował tej pięknej twarzy; rzekłbyś, stary portret pradziadów, wyjęty z ramy i ożywiony czarodzieja tchnieniem. Obok - równie piękna, bladawej, ale marmurowej białości twarzy, pociągłych rysów, z piwnym okiem spozierającym na świat jakoś tęskno i niespokojnie a łagodnie, siedziała czarno i skromnie ubrana kobieta, patrząc i napatrzeć się nie mogąc ulubionych dzieci. Jej postać, wyraz, charakter miały coś idealnego - wszystko w niej wyjawiało namiętną matkę, co nie żyje - tylko dziećmi, nie myśli - tylko o nich. W spojrzeniu tęsknym wdzięku pokornego słowa czytałeś wielką, serdeczną, płonącą pobożność chrześcianki. Przy nich kwitły trzy córki prześliczne - różowe, uśmiechnione, zręczne, wesolutkie a tak dziwnie dopełniające wdziękiem każdej właściwym obrazu całości, że się zdawało, jakby je malarz wydumał chcąc pokazać jedyną piękność w trzech jej objawach różnych, na wspólnej łodydze wykwitłych. Staś, cienki, wysmukły blondynek, podobny do panienek i jak panienka skromny, młody, ale z wybitniejszym piętnem woli na twarzy bardziej męskiej, to koło zamykał. Zaraz za nim, widocznie już obcy, młody człowiek siedział z uszanowaniem nieoswojonego chłopaka, który się boi salonu i nie wie, jak w nim usiąść. Był to ubogi towarzysz uniwersytecki Stasia, Ksawery P..., którego Zawilski przybrał sobie za przyjaciela i przywiózł z sobą na wakacje. Nie było w tym najmniejszego niebezpieczeństwa dla sióstr Stasia, bo pan Ksawery miał pozór młodego niedźwiadka, niezgrabność starego pedanta i zaprzątnięty był sobą jak młodzik, który, dźwigając swą przyszłość na ramionach, o niej tylko duma. Poczciwa jego fizjognomia brzydka była jak maskaron brązowy, ale się do niej łatwo było przyzwyczaić, bo wyrażała duszę szlachetną. Panny się nim doskonale bawiły, chociaż od nich do swoich greckich książek uciekał, kierując się na hellenistę przebojem i czytając właśnie dialogi Platona, z których najtrudniejszy w tej chwili głowę mu piłował. Wśród śmiechu młodzieży nie posłyszano, jak zaturkotała bryczka pana Pawła, i postrzeżono go dopiero, gdy sztywny jak norymberska lalka, nakrochmalony jak stary kołnierzyk parafialnego eleganta, wszedł nadymając się i pokrywając usilnie strach, który go przejmował. Pan Piotr pierwszy się zerwał, popatrzył chwilę i poznawszy go, zawołał: - A! to Paweł! jakże się masz? jak się masz, kochany gościu? Wszyscy się odwrócili, nie bez wyrazu lekkiego zniecierpliwienia, jak gdy wśród najswobodniejszej, płynącej potokiem zabawy wpadnie w nią nowy żywioł, któren towarzystwo przyswoić musi i wcielić, pracując, by ten przybysz stał się jego własnością, co nie zawsze łatwo przychodzi. íal było rozmowy - chłód wionął od pana Pawła, ale grzecznie i serdecznie go przyjęto. Wszyscy starali się jak najprędzej wprowadzić go na swój tor - na drogę, którą myśl ich biegła - ale tu znalazła się przeszkoda. Cały świat pojęć i myśli różnych ich dzielił - był to przychodzień z innego kraju, z innej strefy. Pan Piotr, który to pierwszy postrzegł, a raczej się tego domyślił, odwiódł zaraz Pawła nieco na stronę od stolika i stosowniejszą, pospolitą, oklepaną, szlachecką, nie potrzebującą żadnego wysiłku myśli jął z nim wieść rozmowę. Gronko dzieci i matka rozbiegli się w ogród, na ganek. Pan Ksawery poszedł do swego Platona, a Staś uczuł potrzebę połączyć się z ojcem i poznać bliżej stryjecznego brata, którego prawie nie widział. Długo tak mówili nie wiedzieć o czym, bo Paweł nie śmiał ex abrupto poczynać o rzeczy, choć rad był skończyć i wyrwać się co najrychlej od stryja, który mu niezmiernie imponował, powagą swą i wyższością niemile jakoś upokarzając przywykłego do dawania sobie tonów w okolicy Horoszek. Pan Piotr mówił o rzeczach obojętnych i wszelkim zaczepionym przedmiocie z łatwością, jaką mają ludzie do różnego rodzaju towarzystwa przywykli i giętkim obdarzeni umysłem; Staś żywo szeptał, jak chłopak, któremu nie braknie myśli ni słowa, w którym wszystko gra żywo i na wierzch się wyrywa - oba niezmiernie uprzejmi. Po chwili i pani Piotrowa przyszła się do nich przyłączyć, a przy niej rozmowa nie zmieniła toku i wiła się bitym szlakiem ogólników, po których połowa ludzi wygodnie się przechadzać lubi. Gospodyni miała w tym cel pospieszając w pomoc mężowi - obdarzona wielkim uczuciem, pragnęła zawsze wobec krewnych mężowskich pokazać się szczerze dla nich przyjazną, bo w istocie taką być chciała, a oziębłością najmniejszą obawiała się przykrość zrobić mężowi. Pan Paweł, obsypany grzecznościami bez liku, cały tak wieczór przesiedział dosyć zmęczony, uśmiechając się, choć nudy go wyciągały na torturach, starając się utrzymać na wysokości rodziny pana Piotra, nie rozumiejąc prawie, co wkoło niego mówiono, obawiając się strzelić jakiego bąka, półsłówkiem i minami wykręcając od wszelkiego stanowczego wyrokowania. Szczęściem, udało mu się wyjść z tego obronną ręką, choćniepospolicie znużył się wysiłkiem, i gdy przyszedł do pięknych pokojów, które mu troskliwa Maria wyznaczyć kazała, rzucił się na łóżko jak po najcięższej pańszczyźnie. Dano mu na wieczór "Obrazy" Chodźki, spytawszy, czy ma co czytać, wziął je niby chętnie, żeby okazać, że czytuje, ale przyszedłszy do siebie rzucił o stół ani myśląc dotknąć, patrząc tylko osowiałym wzrokiem, jakby się pytał: "Co u licha w książce być może?" Nazajutrz rano, jak kwiat rosą obmyty, świeży i orzeźwiony spoczynkiem, wszedł do niego stryj, z laską, która mu już towarzyszyła po całym gospodarstwie, i z serdeczną troskliwością począł go dopytywać, jak się ma, jak spał, czy mu było wygodnie itp. Pan Paweł na wszelki nie przewidziany wypadek zrobił sobie ból głowy, wyrachowawszy, że go ten w wielu rzeczach będzie mógł wymówić, a bał się całego długiego dnia, który miał przed sobą, sądząc, że po szlachecku przyjdzie mu siedzieć ćwieczkiem na kanapie od poranku do nocy. Pan Bóg go skarał za niepotrzebne kłamstwo, bo wpadłszy w dom poczciwych ludzi, troskliwych o każdego, uprzedzających i grzecznych, musiał pokutować cały dzień za głowę swoją, na rosole zamiast barszczu; bez wina i bez najsmaczniejszych potraw, które mu przed nosem obnoszono mijając go, dla swej choroby, z którą się z rana pochwalił. Byli sam na sam. - Pan Piotr, który się od razu domyślał, że krewniak nie darmo go odwiedził i coś do niego mieć musiał, umyślnie tak przyszedł, aby swobodniej mógł się wygadać. Rozpoczęła się tedy rozmowa; Paweł namienił o kasztelanicu, powiedział, co Samuel polecił Hieronimowej, oddał ukłony od ojca i prosił o radę. Stary słuchał cierpliwie, ale bez najmniejszego zdziwienia, spuścił tylko oczy i myślał. - Wiesz, kochany panie Pawle - rzekł po chwili milczenia - smutne to są historie; wiedziałem o tym wszystkim wprost od mego kochanego Samuela, który nie spuszczając się widać na Hieronima, obszernie o tym w tych dniach pisał. Ale cóż tu radzić; mnie więcej trapi sposób życia kasztelanica, jego rozwiązła i zimna starość - jego niepojęta bezbożność i ten kał, w którym żyje, niż to, co utracić możemy... Dla nas tu chodzi o trochę mienia, dla niego o całą przyszłość. Pan Paweł osłupiał, nic nie mogąc zrozumieć. "O, to! - pomyślał w duchu. - Czy kazanie, czy co? a co nam do jego duszy? byle zostawił majątek..." Stary po chwili mówił dalej: - I ja także, jak mój kochany Samuel, widzę potrzebę, żeby się familia zbliżyła do niego, żeby go otoczyła troskliwością, przywiązaniem, dobrą radą, ale w innej myśli. Mnie ta resztka żywota w takiej rozpuście, w tych brzydkich nałogach, oburza i niepokoi... "Diabeł go wie, co on plecie! - mówił ciągle w duchu pan Paweł. - To chyba hipokryta i..." - ale stryj mu myśl przerwał. - Potrzeba go wyrwać z tej niewoli, w której gnije, potrzeba go koniecznie oswobodzić - nie dla naszego tylko, ale dla jego własnego dobra. - Już to, co się tycze sposobu życia - rzekł nareście odważając się wystąpić Paweł - to mi się zdaje, że kto do dziewięćdziesiąt lat tak przeżył, nie potrafi się już na starość przemienić. Ale szkoda, dla nas zwłaszcza ubogich, tego co słusznie na nas spaść by powinno, a co nam trutnie i pochlebcy wyrwą. Pan Piotr uśmiechnął się. - Wiele widziałem na świecie - rzekł - ale mi się nie zdarzyło nigdy spotkać bogatego krewniaka, na którego spadek wcześnie ostrzą zęby, żeby figla swoim następcom nie wyrządził... - To by dla nas ubogich - z przyciskiem powtórnie wymówił Paweł - było bardzo ciężkie. Pan Piotr zdawał się powoli wchodzić w nieprzepartą myśl bratanka. - Zapewne - rzekł - i tego szkoda, co mieć możecie, zwłaszcza poczciwy Samuel, który się tak frasuje o los rotmistrza. Samuel myśli, widzę, że trzeba by się nam wszystkim zebrać, poradzić, kogoś wybrać i w pomoc mu wysłać. Bardzo by to dobrze było, ale powiedz mi, czy można familię zwoływać? Rozejdzie się to między ludźmi, dojdzie do kasztelanica, obrazi go i od nas jeszcze bardziej odepchnie; zausznicy wystawią mu to jako chciwość przedwczesną i zohydzą nas w jego oczach. Familia nasza tak rozrzucona, tak różnorodna... to niepodobna! - Więc niech stryj sam poradzi. - Nie jestem od tego, żeby nie pomówić o tym z krewnymi, ale ich zwoływać, konsylium robić takie, to do niczego nie prowadzi. Chciałbym tylko Samuela. - Pan Samuel nie może wyjechać ze Strumienia, mówił to bratowej. - A więc pomówimy z Pobiałami. - Stryj więc uważa - zagadnął ścinając usta Paweł - że i oni... należeć będą... - A powiedzże mi, jak należeć nie mają - oburzył się pan Piotr. - Jeśli to ma spadać na nas, to i na nich równym prawem. Nie pytam o pisane prawo, ale o to uczucie sprawiedliwości, które jest w sercu każdego człowieka! A gdyby na nas co spadło, odsądziłżebyś od tego, co by ci Bóg dał niezapracowane i daremne - siostrę twoją, Teklę? Pan Paweł się zmieszał. - Ale to widzi stryj - dorzucił - zapewne, gdy jednak - prawo... bo żyjemy - pod prawem!... Zmarszczył się starzec poważny i ujął go za rękę. - Mój Pawle - rzekł - bracia i siostry w prawie ludzkim mogą brać nierówno, bo w tym podziale wchodzi uwaga o społeczeństwo, względem którego my mężczyźni mamy najcięższe obowiązki poświęcenia - ale to po rodzicach; a taki spadek, niespodziany dar Boży, możnaż inaczej podzielić jak równo? Dałożby ci spać sumienie? Nie dokończył. Paweł spuścił głowę, zawstydził się i poprawił. - Ja też wcale nie jestem tej myśli - odrzekł śpiesznie - pytam tylko, by się upewnić, że to, co ja czuję, prawo potwierdzić może. - Prawo jest dla nieprawych - odparł pan Piotr - dla nas dość sumienia. Niech się do niego zwracają, komu Bóg nie wyrył w sercu nieśmiertelnych praw swoich; ci biedni po ludzkie, pisane, nędzne i słabe niech się uciekają; my się bez nich w takich sprawach obejdziemy. - Wezwać więc potrzeba Pobiałów - dławiąc się, cicho poddał Paweł chcąc co rychlej rozmowę skończyć. - To są ludzie zacni i rozumni - z nimi się zetkniemy i coś uradzim, żeby pana Samuela uspokoić. Dzieci Józefa rady dać nie mogą, bo sami jej, biedaki, potrzebują; was wszystkich ty przedstawiasz; ja siebie i Samuela, a więc nam tylko Pobiałów brakować będzie. Posłuchaj, dziś piątek, zabawisz u mnie przez sobotę, ja poślę ich prosić na wieczorek, który damy w pasiece w niedzielę, gdzie i tak być mieli. W ten sposób cichuteńko się sprawim. Wszak musisz znać Pobiałów? - Bardzo mało. - Dwóch ich tylko, Tomasz i August przyjadą, bo Józef biedaczysko nie rusza się z domu... ale tych dwóch dosyć będzie. - Nie lepiejże, żebyśmy do nich pojechali? - spytał Paweł, któremu siedzenie w Zrębach nie bardzo się uśmiechało. - Jak chcesz, ale to coś będzie widoczniej, a na cóż ściągać oczy i wzbudzać gadania? Pierzmy swoje brudy po kryjomu. - Ja bo w tym nic brudnego nie widzę - zawołał Paweł. - Ani ja, bobym w taką sprawę ręki nie umoczył - rzekł Piotr z uczuciem godności - ale powiem ci szczerze, zda mi się zawsze, żetakie niemal podstępne ubieganie się za nędznym groszem czegoś niechwalebne, nieczyste... Robię to dla Samuela, że mu nie odmawiam; zresztą pocieszam się tym, że jeśli starca od łajdaków i intrygantów, z rąk niepoczciwych wybawię, może go, choć późno, tknie sumienie i życie odmieni. - W to trudno uwierzyć. - Trudno, ale są przykłady; człek ku starości widzi jaśniej nagość życia, marność jego zabiegów i celów, tęsknota go ogarnie niezmierzona, nienasycona, na nią tylko lekarstwem... Bóg. Pan Paweł nie był wcale bezbożnik; chodził on i jeździł do kościoła, spowiadał się, pościł czasem i miał pozór katolika; ale nigdy nie uczuł potrzeby oświecić się w wierze ani się wiele o to troszczył, jak tam drudzy z nią lub bez niej żyją. Był to człowiek z liczby u nas najpospolitszych, co obojętnością najwięcej grzeszą, nie będąc ani za, ani przeciw religii, a których właśnie nawrócenie najcięższe, bo do przeciwnika wiary, który na czymś przekonanie opiera, przemówić można argumentem, do obojętnego nie trafi niczym. Tu potrzeba łaski. Zdziwił się Paweł słysząc pobożne wyrazy stryja i całkiem pojąć ich nie mógł; dla niego praktyka życia była rzeczą zupełnie od religii oddzielną - westchnął jednak dla akompaniamentu i zmilkł. Pan Piotr wstał. - A zatem, zatrzymuję cię, Pawle - u nas porządek dnia taki: o dwunastej się schodzimy wszyscy, potem o pół do drugiej obiad; po obiedzie wraca każdy do siebie lub ma do wyboru przechadzkę, konia, bilard, książkę, zajęcie, jakie sobie obierze... do herbaty. Od herbaty bowiem są cały wieczór razem do wieczerzy i rozejścia. Zatem wolny jesteś do południa... Chodź po ogrodzie, każ sobie podać konia, zaprząc, co ci się podoba, wszystko na twoje rozkazy, a jeśliby cię nazbyt głowa bolała, dysponuj, żeby ci tu obiad przynieśli, i nie wychodź. - Teraz spocznij, przyślę ci kilka książek do wyboru. Po wyjściu pana Piotra Paweł pozostał chwilę, nie umiejąc sobie zdać sprawy dokładnej z tego, co słyszał. Z rozporządzenia dnia dosyć był rad, ale z interwałami nie wiedział, co zrobić, bo czytać nie mógł. "Licho mi nadało tu na trzy dni zostać! - mówił w duchu - to ciężka przeprawa! Czym ci ludzie żyją! Jakby tu dłużej posiedzieć przyszło, przysięgam Bogu, żebym zdechł". O godzinie obiedniej Staś przybiegł do pana Pawła, a ten na wypadek wszelki zawsze jeszcze z bólem głowy wszedł do salonu, gdzie go uprzejmie, z użaleniem nad chorobą, przywitała pani Piotrowa usiłując mu okazać, jak pragnęła, żeby mu w ich domu co najlepiej i najzdrowiej było; powitały panienki, które z powołania, jak wszystkie Polki, będąc lekarkami, starały się namówić jedna na rumianek, druga na ocet, trzecia na wodę. Pan Paweł, którego głowa była zupełnie wolna, ale żołądek dopominał się posiłku po przejażdżce, był w wielkim kłopocie, bo i przy obiedzie poczciwi krewni zbyt go pilnowali, tak że głodny wstał od stołu i doprawdy już poczynał chwytać się za głowę. Panny rozbiegły się do roboty, do gry. Staś także poszedł do swoich koni, a pani Piotrowa usiadłszy z panem Pawłem, spojrzawszy za córkami, westchnęła i poczęła powoli zwykłe swe żale na ciężkie teraźniejsze dla panien czasy. Słuchając bardzo uważnie, pan Paweł żadnej tu rady dać nie mógł; szczęściem, pan Piotr przybył i uprowadził go z sobą dla obejrzenia gospodarstwa, stada i fabryk. Tak jakoś przeszedł dzień do wieczora. Wieczorem wszyscy przeglądali albumy i ryciny, rysowali, grali, śpiewali, a pan Paweł nie mógł nic z tego zrozumieć; i drugi uczeń świeżo z uniwersytetu, chory na Platona, stał także osowiały, myśląc zapewne o jakim trudniejszym miejscu dialogów. Piątek jakoś się skończył, pozostawała sobota; ale choć coraz potężniej znudzony, Paweł tym kosztem się lepiej oswajał z domem, poznawał jego obyczaje, umiał już sobie dać radę. Poznawszy się na niebezpieczeństwie chwalenia z bólem głowy, nazajutrz zaręczył, że jest zdrów, przyznał się, że jest głodny, i jadł za dwa dni, co bardzo pocieszyło wszystkich, podsuwających mu, co było najlepszego i najsmaczniejszego. W niedzielę miał być, jak wiemy, wieczorek w pasiece; wszystkie tego rodzaju zabawy biedna matka dla córek obmyślała, wabiąc ku nim ochoczą młodzież i ze zbytniej o ich los gorliwości nieustannie przemyśliwając tylko, za kogo by je wydać. Dwadzieścia i dwa lata najstarszej nie wychodziły jej z pamięci; mówiła o nich przez sen (na jawie nigdy). Wieczorek i podwieczorek dawano dla odmiany w pasiece, która była znacznie odległą od dworu i nad drugim brzegiem rzeki położoną, tak że do niej najwygodniej wodą było płynąć. Brzeg miał być smolnymi beczkami oświecony aż do miejsca zabawy, które miało sławę jednego z najpiękniejszych w okolicy. Około południa zaczęli się zjeżdżać goście i pierwszy prawie przybył pan August Pobiała z familią. Prześliczna wiedeńska kareta, zaprzężona piątką siwoszów w czarnych angielskich szorach, z wielkim smakiem ubrani ludzie, w wytwornej a nie bijącej w oczy liberii - przywieźli państwa Augustów. Pan Paweł znów się bardzo zmieszał podając rękę podżyłemu mężczyźnie, który wyglądał na arcyksięcia austriackiego, taki był majestatyczny, tak dumnie grzeczny, tak wielki pan, mimo niezręcznie przybranej pokory. August, łysy już, ale jeszcze piękny mężczyzna, mógł mieć blisko lat pięćdziesięciu, prezentował się wspaniale, ubrany był niezmiernie świeżo i wykwintnie, a ton, który przybierał, przypominał uprzedzającą grzeczność wielkich panów, co na niej jak na jedwabnym sznurku z daleka od siebie wszystkich trzymają, zbliżać się im nie dając i mówiąc co chwila: "Jestem grzeczny, bo szanuję siebie, ale znaj, kpie, żeśmy sobie nierówni". W rozmowie, uśmiechniony nieco, pochlebny, nieustannie przypominający swoje małe mienie i położenie szlacheckie, jakby to wątpliwości podpadało, pan August poniżał się, by się podwyższyć, zaręczał, by myślano, że nie mówi prawdy. Pani Augustowa nie miała tego pozoru co mąż; choć strojna, choć wyświeżona, ale wszystko to na niej leżało jakby cudze, jak pożyczone, a francuszczyzna, z którą do męża się odzywała, nie była w najlepszym gatunku. Można ją było porównać do tego, co się między herbatami nazywa u nas brodzką. Mąż też troskliwy o czystość języka, któremu hołdował, podszeptywał jej nieustannie wyrażenia wyszukane, a ona je najdziwaczniej wykręcała. Mała, chuda, dosyć czarna i wcale nieładna, a bardzo napuszona, aby się dostroić do tonu męża, w ubiorze swym i mowie była jak w kajdanach. Co to całe życie udawać! Całe życie kłamać! Kłaść do ludzi twarz nie swoją, brać od nich mowę pożyczaną, łamać głowę, by ich oszukać, i nie mieć nawet tej pociechy, żeby się to udawało! Z nimi przyjechała tylko dziesięcioletnia córeczka i siostra Augusta, panna Domicella. Wspomnieliśmy już i o niej, i o jej tajemniczym, dobrowolnym wyrzeczeniu się zmiany stanu; tu tylko dodamy, że skromnie ubrana, strojna we wdzięk nieopisany, w jakiś łagodny smutek i wesołość smętną, szczególnym pociągała urokiem, gasząc na chwilę świeższe, ale mniej myślą głęboką, mniej geniuszu jakiegoś znamieniem nacechowane panny Piotrówny. Wśród nich wyglądała jak natchniona Korynna, której by entuzjazm wieszczy przelał się w cichy, pietyczny smutek i omglone głęboką myślą marzenie. Z oczu jej, z ust, ze słowa i wejrzenia tryskała myśl promieniami, których ciepło czuli mimowolnie otaczający. August i jego żona powitali Pawła, jako krewnego, nadzwyczaj uprzejmie, może aż nadto grzecznie, ale wcale nie przybliżając się do niego; jednak parafianina naszego, który wszelką oznakę brał za dobrąmonetę, grzeczność ta Pobiałów wielce chwyciła za serce. Zaraz za nimi przyjechał śliczną nejtyczanką, czterema końmi karymi pan Tomasz Pobiała, ów wędrowiec i miły hulaka, bez którego nie było zabawy, nie było obiadu, tańca, wieczoru ani gry w sąsiedztwie. Tomasz był piękny w swoim rodzaju, jak siostra, ale więcej na nim wiek i namiętości znać było; twarz prześlicznych rysów straciła już świeżość, zwiędła i poczynała nieznacznie ściągać się i marszczyć; oko obwiodło się obwódką ciemniejszą blask jego przygasał; tylko usta pozostały wdzięczne i przyjacielsko uśmiechnięte. Wytworniś, lekki, zgrabny, w ruchach był jeszcze tak młody, jakby ledwie trzydziestu lat dochodził. Zaledwie wpadł, ledwie się przywitał, rzucił kapelusz i rękawiczki - panny go zaraz obstąpiły, Staś go pochwycił, wszyscy oblegli, żeby układał, obmyślał, pomagał do urządzenia wieczornej zabawy. Pan Tomasz ochoczo wziął się do złożenia wielkiej rady z pięknymi panienkami, bo dla nich był zawsze niesłychanie grzeczny, a pani Piotrowa mimowolnie zaczęła myśleć o stopniu pokrewieństwa i zgodności roku 22 z rokiem niewiadomym pana Tomasza, bo już go po trosze z Józią swoją swatała; ile razy ku niej się zbliżył, ucho matczyne, serce, oczy biegły ku nim, by rozeznać, odgadnąć, co tam mówili ze sobą; usiłowała wybadać stan ich serc z wejrzeń, ruchów, drżała, modliła się, łączyła i rozpędzała. O, biedne macierzyństwa walki i niepokoje! Po Pobiałach sypnęli się inni goście; różnobarwny ten tłum, co przybywa na zawołanie do otwartego domu, często, by wywieźć plotkę zabójczą, myśl zjadliwą, niechęć tylko i gniew za przyjazny uścisk dłoni. Młodzi i starzy, różnego stanu bracia szlachta zajęli salonik w Zrębach, a że wieczór obiecywał się prześliczny, pogodny baty zaszły i nie czekając nocy a smolne beczki zachowując do oświecenia powrotu - wszyscy ruszyli do pasieki. Pana Pawła zabrali z sobą Staś i Tomasz - reszta towarzystwa rozsiadła się na dywanami wysłanych łodziach i przy dźwięku umyślnie sprowadzonej muzyki, która powoli poprzedzała płynących, puścili się z biegiem wody. Widok był zachwycający, bo rzeka wśród wzgórzów, na osłonionych nimi, zielonych łąkach płynąca, wiła się srebrnym pasem i coraz to odsłaniała najprześliczniejsze widoki na dalekie budowy, dworki, kościółki, gaje, stawy i błonia. Im bardziej zbliżali się do pasieki, tym las więcej zaczął zalegać brzegi, aż w końcu opasał je cienistym sklepieniem. W dali, w głębiach zieleni sunęły się wody czyste, a w nich przeglądały ponachylane brzozy, dęby i osiki. Leśne łąki, czyste jak trawnik parku, migały koło płynących, to znów gąszcze ciemniejsze. Wśród tego tła kilka łodzi strojnych w kobiety, w kwiaty, otoczonych muzyką rozlewającą się w czystym, spokojnym powietrzu letniego wieczora - tworzyło obraz uroczy. Niestety! Pan Paweł się na nim nie poznał; on stękał i ziewał w głębi duszy, nie pojmując tego rodzaju przyjemności. Wśród gaju ukazała się wreszcie pasieka - było to skromne nazwanie ogrodu który sam pan Piotr założył i przyozdobił, a że przy nim mieściły się ule i chata starego Pawła-pasiecznika, ochrzczono prześliczny ten kątek mianem, które się nie dozwalało domyśleć wdzięku, jaki się w nim ukrywał. W istocie, natura tyle tu przygotowała, że trudno było się oprzeć chętce wspomożenia jej nieco; kilka kształtnych wzgórzów zielonych, odwiecznymi pokrytych dębami, strumień pośrodkiem płynący i wpadający do rzeki, piękne drzewa i dalekie widoki na sine przecięcia lasów, wpośród których z zieloną łąką szła rzeka, widna w wielkiej odległości - to było przygotowanie. Ale z zielonych łąk porobiono trawniki, pod dębami zasadzono kwiaty i krzewy, rzeczkę przecięły mostki murowane i drewniane, szeroka altana, słomą pokryta, sparta na słupach dębowych,z kory nie obranych, chata prześlicznie w schodki, galeryjki i okapy szerokie ubrana, obrosła bluszczami i chmielem - stanowiły główne ozdoby. Wszyscy, co tu nie byli jeszcze, jednogłośnie wykrzyknęli zobaczywszy tę cudną ustroń: - A! jakże tu ładnie! Pan Paweł nawet podniósł się na łódce, zagapił szukając piękności, której nie widział, i o mało czółna nie wywrócił, a w duszy rzekł tylko sobie: "Jeżeli stryjaszek na takie rzeczy traci majątek, niedaleko zajedzie! Co to kosztować musiało!" Wtem wysiadać poczęto i wszyscy biegiem, z wesołym śmiechem rozsypując się po ścieżkach piaskiem wysypanych, po miękkich trawnikach, pospieszali ku altanie, pod którą trzy ładne gosposie miały rozdawać herbatę już przygotowaną. Słońce zachodzące za lasem gorącymi promieniami swymi ozłacało gdzieniegdzie ogród, pasieki i pejzaż w tej chwili rozkoszne fantazje Watteau przypominające. Brakło tylko tych Faunów i Hermesów, które francuski mistrz stawił w tego rodzaju utworach, a natomiast na wzgórzu wznosił się, staraniem pani Piotrowej postawiony, krzyż dębowy z korą, w górze wieńcem z tarniny opleciony, w dole wijącymi się różami okryty, pod nim była ławka kamienna - z niej widok na rzekę ginącą w oddaleniu. Ten krzyż przypominał wśród wesela i zabawy Boga, przyszłość i ciernie macierzyńskiego żywota. Nie będziemy opisywali wieczora, który upłynął wśród najweselszej zabawy. W ciągu niej ileż to razy serce Marii uderzyło za córkami, zwijającymi się w tańcu ochoczym, ile razy cicho pomodliła się, żeby je Bóg wdziękiem i szczęściem obdarzył! Młodzież była wesoła, czas prześliczny, humory wyborne, nikt nie mieszał zabawy. Tomasz dowodził mężczyznami, Józia pannami komenderowała, Maria przewodniczyła odpoczywającym matkom, które z nią po cichu o losie dzieci gwarzyły, Staś swawolił jak świeżo z ławki uniwersyteckiej odwiązany ptaszek, czujący swobodę swoją; a studiujący Platona pan Ksawery patrzał z panem Pawłem i nie pojmował, żeby się tak można zajmować gorąco tańcem, tak ochoczo trzpiotać, gdy wydanie bizantyńskie "Timajos peri psychas kosmo kai physios" leży przed człowiekiem i słodką wabi go trudnością jak zalotnym okiem, wyzywając wszystkich sił jego umysłu. Jemu tak spieszno było przejść do Parmenidesa jak innym do mazura, a Pawłowi do domu. Pan Paweł chodził poważnie, nudził się uroczyście, ziewał, próbował sobie kogo wyszukać do pary; wybrany został przez grzeczną Józię do figury w mazurze, z okrutnym wystąpił hołupcem, a nie mógł się wszakże w tej gorącej strefie zaaklimatyzować. Był on jak koń, którego pierwszy raz do powozu zaprzęgną. Nie mógł nic wprawdzie zarzucić towarzystwu, bo wszyscy okazywali mu grzeczność uprzedzającą, poufałość familijną (wyjąwszy nadętego pana Augusta); pamiętano o nim ciągle, nie uchybiono mu w niczym, ale co krok otarł się o coś, czego nie rozumiał, i znajdował ciągle wkoło siebie tak inne cale myśli, żądania, uczucia, przyjemności, iż zaczynał wątpić, kto z dwojga lepiej i prawdziwiej określił sobie życie - on czy oni. Jakoś w ustępach zabawy pan Piotr z nim, Augustem i Tomaszem, którego na chwilę pannom wyrwano, zeszli się i siedli na ławie pod dębem. Tu naturalnie wszczęła się rozmowa o kasztelanicu; ale krzątania, gwar, muzyka nie dały jej się rozwinąć, choć pan Paweł szczerze pragnął wszystko co najprędzej skończyć i jak świt ruszyć do domu, pana Tomasza pochwycono do kontredansa, August poszedł na ecarte, grę dystyngowaną; nie było sposobu nic zrobić, trzeba się było zgodzić z wolą przeznaczenia i oswoić z perspektywą zostania dnia jednego jeszcze z Pobiałami i Piotrem w Zrębach. Jak skoro zapadł wieczór i słońce znikło, natychmiast, na znakdany przez Stasia, wokoło altany, na dębach, na mostkach zajaśniały tysiączne światła kolorowe. Lampy zawieszone na drzewach miały kształty owoców jakichś idealnych i wisiały jak owe złote i rubinowe jabłka w czarnoksięskim tysiąca nocy ogrodzie. Krzyż nawet ubrał się w białe światełka i odbijał w wodzie - jasny, wielki, potężny, czysty - godłem zwycięstwa nad śmiercią, nad ciałem i cierpieniem. Cała pasieka gorzała w tysiącach tych świateł misternie porozrzucanych, a gwiaździsta noc letnia przypatrywała się z góry tej uciesze chwilowej, po której wkrótce miały zostać żale, wspomnienia i dymiące lamp knoty. Około drugiej dano wieczerzę pod altaną; zaszły baty, usiadła muzyka nieznużona i całe towarzystwo, parami poloneza idąc, siadło powracać ku Zrębom. Brzegi rzeki ostawione były beczkami smolnymi i stosami łuczywa, które doskonale oświecały wody, a nawet bliższe zarośla. Drzewa, jak ze złota ulane, rysowały się na ciemnym tle swymi pięknymi, rodzimymi kształty, których ludzka nie tknęła ręka. Gdy wypłynęli z lasu, ukazał się dwór w Zrębach równie oświetlony i z dala salonik otwarty, pełen świec, oczekujący na gości. Wielu jednak zaraz się rozjechało, wielu uczuło znużonych, zatrzymano ich na noc i zabawa po skończeniu poloneza, który się zamknął w salonie, w ciszę i spoczynek przeszła. Siedząc w swoim pokoiku, z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku, długo, długo poczciwa matka przypominała swoich córek słowa, ruchy, uśmiechy, liczyła, co kto do nich powiedział, jak kto był z nimi, potem modliła się, aż marzenie przerwało modlitwę... Pan Paweł poszedł spać tak rozziewany, że nawet swemu chłopcu, który chciał opowiadać zakulisowe przygotowania tych cudów, nie rzekłszy słowa, ledwie się doniósł do łóżka i jak zabity chrapnął. Nazajutrz, rano dosyć, wszyscy się zebrali w pokoju pana Pawła; pan August w rannym paltociku, Tomasz w węgierce, Piotr w codziennym swoim surducie, z nieodstępną towarzyszką - laską. August miał popielaty, ranny kapelusz, laskę z przepyszną, ze słoniowej kości wyrobioną gałką, rękawiczki duńskie i kamasze. Siedli, a że wszyscy już wiedzieli, o czym potrzeba było radzić, pan Piotr rozpoczął wykładem rzeczy, niejako treścią sprawy, która zajmować ich miała. - Mało znacie wszyscy kasztelanica - rzekł - choć i ja nie lepiej, ale od Samuela więcej wiem o nim niżeli panowie. Istotnie, położenie jego zwrócić powinno uwagę całej familii, nie żebyśmy swobodę jego krępować chcieli, ale że istotnie dla niego samego jest grożące, gdyż i duszy... Pan Tomasz przerwał: - Podobno już tej duszy nie poradzimy. - Niemiło jest jednak - dodał dowcipnie pan August, który lubił dowcipkować - kiedy tak bliskiego krewnego diabli biorą. - Daj pokój żartom, prezesie - (pan August był jakimś prezesem kiedyś) odezwał się pan Piotr. - Razem tedy ze wszech miar radzić nam potrzeba. Ci, co go otaczają, oprócz Samuela, który tam nic nie znaczy, są to pochlebcy i zausznicy, czyhają nań i podają mu rękę do wszystkiego złego. Biedny Samuel, któremu o los rotmistrza chodzi i, po prostu mówiąc, o zagrożony spadek - wzywa nas w posiłek. - Ale - jeśli to istotnie spadek tak wielki? - zapytał August. Pan Paweł chciał go już zmniejszyć i skrzywił się był nawet, robiąc w tym celu potrzebne preludium miną, gdy mu pan Piotr przerwał. - O jednym tylko wiemy z pewnością, to jest o tym, co ma w ziemi - dwa tysiące dusz wołyńskich, to najmniej półtrzecia miliona, po dzisiejszej cenie; długów ani grosza. Intraty się podobno w kufrze bez procentów kapitalizują; mówią o jakimś zamkniętym szczelnie pokoju,ale to wszystko rzeczy niepewne. - Choćby tylko te półtrzecia milionka - przerwał pan August - dla nas biednej szlachty (było to upodobane wyrażenie prezesa) smaczna gratka; nieprawda, panie Pawle? - Ale dziadunio by na to powiedział - dodał pan Tomasz - sławny buben za horami (głośny bęben za górami). - Juściż majątek ziemski nie ulega wątpliwości. - No! pozwalamy, pozwalamy! Concedo! - z intencją dowcipu odparł pan August. - I ja! - szepnął pan Tomasz. - I ja! - cicho a kwaśno dołożył Paweł widząc, że lepiej wiedzą o wszystkim, niż myślał. - Położenie kasztelanica - mówił dalej pan Piotr - jest dziwne; stary kawaler... - O! o starych kawalerach wara! - wyrzekł poważnie pan Tomasz - ja tu ich reprezentuję; ze mną mieć można do czynienia. - Bądź spokojny, to nie twoja jeszcze kategoria, on ma lat dziewięćdziesiąt... słaby a truchlejący o życie i zdrowie, wiedzie z zegarkiem w ręku godzinę po godzinie, niańczony przez faworyta, swego kamerdynera, i... trzeba i to wyznać ze wstydem, przez jakąś tam faworytę... - Stary fanfaronuje! - dodał August. - Zabytek to wieku, mości panowie - ciągnął dalej pan Piotr - wieku, w którym wszystkie wady i słabości liczyły się za przymioty, gdzie do dobrego tonu należało wbrew iść prawu Bożemu, zwyczajom poczciwym. Koniec końcem, jest tam ów kamerdyner, jakaś faworyta i podobno Jasiek, Józefa syn, który umiał stać się potrzebnym, tylko swój robiąc interes przy kasztelanicu i o sobie pamiętając, zresztą, niewiele tam mogą wszyscy, bo kasztelanic jest twardy i uparty, ale z dnia na dzień słabnąć musi, ulega coraz więcej i da się do reszty okiełznać. Pan Samuel, który sam reprezentuje familią, gwałtu woła o pomocnika, poczciwego a zdatnego człowieka, który by ofiarował się na zniesienie wiele, a na wydźwignienie i kasztelanica, i naszej sprawy z rąk oprawców. - Dixi! - rzekł z westchnieniem kończąc pan Piotr. - Słuchawi - odpowiedział szybko pan August, bojąc się, żeby go z ujmą godności ktoś w radzie nie uprzedził - i widzę bardzo potrzebę posiłków dla pana Samuela, ale dajcież człowieka! - To kwestia! - jak mówi Shakespeare - o sukcesji także - dołożył pan Tomasz. Paweł spojrzał po nich wzrokiem osowiałym. - Potrzeba człowieka zdatnego, sprytnego i poczciwego, co by się poświęcił dla familii, zatem przywiązanego do niej. To warunki ciężkie, bo się potrzeba całkiem zaprząc, oddać... Naprzód uczynić się pokornym, stać się kasztelanicowi potrzebnym, trochę mu dogadzać i pochlebiać, by się nie dać wypchnąć intrygantom, nie zrazić oziębłością. - Diabla sprawa! - rzekł pan Tomasz - nie widzę na to kandydata. - A ja go w tej chwili dopiero postrzegłem - rzekł pan August wstając. - No któż? kto? - wszyscy spytali razem. - A ty, Tomaszu! - Co? ja? - wykrzyknął zmięszany - a dajcież mi pokój! Co sobie myślisz, panie bracie? Sprytu daleko mniej, niż potrzeba, a cierpliwości ani odrobinę. - Czego ty z siebie nie zrobisz, gdy zechcesz! - kręcąc głową, dodał pan August. Paweł mruczał w sposób potwierdzający, bo nie mógł inaczej, ale był całym rzeczy obrotem zniechęcony okrutnie; bał się, żeby Pobiałowie na swoję korzyść nie opieczętowali starego; nie dowierzający, poczynał się już srożyć. - Mój Auguście - rzekł powoli Tomasz - ty wiesz, że ja lubię swobodę, zabawy, grę, że jestem stary hulaka - jednym słowem, a chcesz mnie pchnąć w tę otchłań dlatego, żeby twoje dzieci miały za to jakie pół miliona więcej. Paweł w tym półmilionie, wyrzeczonym nawiasem już zoczył rachunek i poczynał po cichu kontrolować nadzieje, czy nie były za wielkie i zbyt przesadzone kosztem reszty rodziny. - A czemu i nie twoje też dzieci? - odparł brat. - Bo ich nie mam i mieć nie będę - stanowczo rzekł pan Tomasz - żenić się nie myślę. "To zmienia rachunek" - pomyślał w duchu Paweł. - Ale my cię ożenim! - zawołał August. - Ani ja, ani ty, ani on, ani my, ani wy, ani oni. - No! ale przypuszczając poświęcenie zupełnie bezkorzystne, czyż ty i do tego nie jesteś zdolny? - zapytał August. Pan Piotr milczał, ale nie zdawał się przeciwny. - Zbyt już pochlebnie o takim szaławile sądzisz - dodał jakoś smutniej Tomasz - wprawdzie dosyć się nabrykało, czas by coś w życiu zrobić, ale na poczciwość, nie czuję się na siłach... zresztą. - Gdybyś przyjął tę misję - powolnie odezwał się Piotr - ręczę, że cała by ci rodzina była najwdzięczniejszą, bo nad ciebie nie mamy nikogo poczciwszego i zdolniejszego. - Ale dajcie mi pokój! to napaść! - zawołał Tomasz. Paweł nie chcąc być ostatnim i narazić się na wypadek elekcji przyszłemu potentatowi - zawołał także: - A któż tu, jeśli nie pan! - Ja także nikogo nie widzę! Na honor! to jeden sposób! - Jeszcze słowo, a każę zaprzęgać i uciekać! - krzyknął pan Tomasz. - Dajcież mi święty spokój! To napaść niepojęta! Zlitujcie się, mnie, człowieka swobodnego jak ptak, lubiącego się włóczyć, zaprząc do takiej roboty, gdzie się zagryźć i zaziewać można - to nie litość - to barbarzyństwo! - Ano, to dajże zastępcę, wymyśl kogo innego - rzekł razem Piotr i August, a Paweł zbliżył się także z niewyraźnym tych słów powtarzaniem na ustach. - Gotów jestem razem z wami radzić, myśleć, ale podejmować się!... - Dawaj zastępcę! - Pozwólcież się namyślić... Mnie się zdaje, że Jasia wezwać, z Jasiem się rozmówić, on już tam jest. - Pan Samuel byłby go wskazał, gdyby to się na co zdało - rzekł Piotr - on już zepsuty przez kasztelanica i o sobie tylko myśleć może! - To pewna - potwierdził pan Paweł - że na niego nic rachować nie można. - No, to szukajcie panowie sami innych kandydatów! jużci, żem ja nie jedynak na świecie. Zadumali się wszyscy, ale po chwili pan August, usiłujący utrzymać się przy swoim, wyrzekł z powagą: - Kochany bracie, na honor, ma foi - to nieuchronne; albo zdać się na wolę Bożą i stracić ten spadek, który jednakże jest rzeczą ładną, a ty tę stratę wszystkich na sumieniu mieć będziesz, albo się poświęcić dobrowolnie i ochotnie, dla nas; bo jakkolwiek bądź, to nie są żarty, to rzecz wielkiej wagi. Nie mamy nikogo, jeśli ty nie przyjmiesz. - To pewno! to pewno! - szeptał Paweł zły, ale uśmiechający się. Tomasz się zamyślił, wziął za kapelusz i wychodząc szybko odezwał: - Ja bym tam nic nie zrobił, a zmarłbym z tego więzienia i nudów; dajcie mi pokój i po wszystkim! Pozostali ciągnęli dalej naradę, a pan August usiłował swój wniosek wymotywować i usiadł jak mówca, rozparłszy się, w ten sposóbrzecz prowadząc: - Widzę, że poczciwy Tomasz gotów się nawet na mnie pogniewać, ale ja nad niego nie widzę nikogo. To człowiek z sercem i z głową, z gotowością do poświęceń największą. Jeśli nam odmówi, zginęliśmy, otwarcie to przepowiadam. Znam Tomasza od dzieciństwa; prawda że się na świecie roztrzpiotał, ale w nim jest fundament wielki. Jego roztargnienie ma pozór raczej dobrowolnego zadurzania się, niż potrzeby zabawy z temperamentu pochodzącej. - A tyż, panie Pawle, nie miałbyś nam tam kogo naraić? - Ja? prawdziwie, nie widzę - z familii naszej znam po trosze prawie wszystkich, ale to nie lada zadanie. Rotmistrz poczciwy, do niczego, o mnie ani myśleć; mój brat, Hieronim, dobre człeczysko, ale to nie jego rzecz. Jaś sam o sobie myśli, Michał hulaka, Sobocki najniegodniejszy człowiek, pan Samuel sam nie wystarczy, a stryjowi Piotrowi nikt by tego nie śmiał, zaproponować. - Mnie by można śmiało zaproponować, ale co innego - odpowiedział pan Piotr - oto pojechać, wziąć starca na ustęp, powiedzieć mu słowa prawdy i usiłować go namówić, dotknąć, oświecić - takie posłannictwo chętnie bym przyjął. - To by była próba daremna! - rzekł pan August. - Ale może ją samo sumienie nakazuje. - Jeśli tak myślicie, czemuż nie? zróbcie... - dodał August. - A nie pomogę ja, wówczas siądziemy wszyscy na pana Tomasza, musi nam dopomóc. - Ja go przez Domcię, która ma nad nim wielką władzę i przewagę, skłonię do tego - cicho dodał pan August. Paweł zamilkł, co miał mówić, smutnie spuścił głowę, pozostał na boku, gęby już nie miał z czym otworzyć - wszystkie jego projekta stopniały jak śnieżek wiosenny. - A zatem, plan taki: - odezwał się pan Piotr - ja jadę ze słowem prawdy i refleksji do starego; wiem, że to nie pomoże, i niewiele na to rachuję, ale obowiązek, do którego się poczuwam, spełnię; potem pan Tomasz niech rusza i pracuje. To rzekłszy, pan Piotr zabierał się do wyjścia. - Zgoda! zgoda! - także biorąc kapelusz zawołał pan August - nie ma co przeciw temu powiedzieć ani co lepszego wymyślić, ale to wszystko razem czy się na co przyda? - ciszej po wyjściu pana Piotra zapytał Pawła. - Nie wiem - odparł cicho i skromnie, w duchu zgryziony i upokorzony, że tu nic nie stanowił i nic nie znaczył, Paweł. - A jakże się waćpanu dobrodziejowi zdaje? - zapytał pan August. - O ile wiem i domyślać się mogę, bytność stryja widzi mi się daremną. - I ja tak myślę! - tajemniczo szepnął po cichu pan August. - Tomasz to co innego! Na tym rozeszła się pierwsza rada familijna, ale w ciągu dnia projekta różne były ciągle na stole i kilkakroć jeszcze je rozbierano; a że w istocie nad Tomasza nie było nikogo, co by się mógł podjąć ciężkiej misji przy kasztelanicu, wszyscy naglili, żeby ją przyjął. On się silnie opierał, nie chcąc drogiej poświęcić swobody dla niepewnej posługi, a, prawdę powiedziawszy, niewiele dbając i nie bardzo potrzebując tego spadku. Ale tak się nań nasadzili August, Piotr, pani Piotrowa, która w tym widziała córek swoich posagi, że ku wieczorowi, choć posępny, już się nie sprzeciwiając, milczał. Zauważali wszyscy, że oboje z siostrą usunęli się w kącik salonu i długo tam rozmawiali z sobą. Tomasz był smutny nad swój zwyczaj i zamyślony. Paweł dożywał ostatniego dnia pobytu w Zrębach, rad, że z nich nazajutrz uciecze; ani go wesołość tego wieńca panienek, tej rodziny tak serdecznie połączonej, zgodnej, miłej i wdzięcznej poruszyć i przywiązać mogła. Skwaszony domowym pożyciem swoim, przywykły dorozrywek innego rodzaju i tonu, chodził wśród tych nowych znajomości sztywny, nudny i znudzony. Próżno go pan Piotr starał się rozbudzić, oswoić, przybliżyć; pracowały nad tym i panny i Staś, i pani Piotrowa - spełzły na niczym poczciwe ich zabiegi. Niepospolite bo też kwasy zebrały się na dnie niedawno jeszcze nadziejami przepełnionego serca pana Pawła - wyjeżdżał odmalowawszy sobie wcale inaczej sprawę spadkową, a gdzie zajrzał, zbijano go z projektów, spędzano z drogi, począwszy od Sobockiego, co go zastraszył, ímury, który go powitał wymówką tym boleśniejszą, że sprawiedliwą, aż do pana Piotra, który nie dając mu przewodniczyć, sam objął kierunek interesu, i panów Augusta i Tomasza, w jego oczach godzących już widocznie na pochwycenie sukcesji z jego krzywdą. Słowem, wszyscy przyczynili się do upokorzenia go, zepchnięcia w kąt i popsucia mu humoru, bo i dziadunio, spotkany na drodze, także go nie pocieszył. Pożegnał więc wieczorem pana Piotra, jego rodzinę i Pobiałów, w zamiarze ruszenia prościejszą drogą, mijając Rohoże, wprost już do domu. Rozstano się z nim, jak powitano, serdecznie, przyjacielsko i tak go opatrzono na drogę jak w Rohoży. Pani Piotrowa pamiętała tak dalece o chmurnym kuzynku męża, że mu nawet wódki kolońskiej nalała we flaszeczkę, od bolu głowy, choć bigos daleko był potrzebniejszy od niej panu Pawłowi. Było też dość bułek, pieczystego, sucharków, bulionu w bryce podróżnego. Staś i pan Piotr oświadczyli mu na wyjezdnym, że jadąc do Strumienia, do kasztelanica, odwiedzą pana Pawła i Hieronima, ażeby młody wychodzący na świat krewniak poznał swoją rodzinę, a za co naturalnie Paweł jak najpokorniej dziękując, zawiązał sobie węzełek; ażeby w miasteczku kupić, co potrzeba, do kuchni i piwnicy, bo odwiedziny te miały wkrótce nastąpić. III Powrót pana Pawła do domu, jak cała droga, nie był bardzo wesoły. Trzeba się było wyspowiadać przed żoną z uronionych nadziei, a Julia nie miała cierpliwości. Wstyd też było samemu sobie tylu zawodów. Przejeżdżając mimo dworku Hieronima, postrzegł w ganku pan Paweł dziadunia Dymitra, siedzącego na ławeczce, kiwnął głową, bo mu to humor jeszcze gorzej popsuło, i ruszył dalej. Szczęściem, żony w domu nie zastał i od pierwszego ognia na przyjezdnym był wolny, bo jejmość na żądanie Petry, przez pannę Hiacynthę pilnie poparte, pojechała o milę na przegląd dywizji ułanów, nadzwyczaj ustrojona, resztki także swej piękności wywożąc na pokaz. Pan Paweł nie poszedł do brata, brat nie przyszedł do niego, a nazajutrz dopiero przybyła jejmość. - A cóż, Pawełku? - spytała - dobrze ci poszło? Bo my tośmy się doskonale bawiły! Do mnie szczególniej przyczepił się jakiś major, ale bardzo miły człowiek, mówi nawet po francusku. Mówże no, co było z tobą? - Niech ich tam wszyscy diabli wezmą! - odpowiedział z góry pan Paweł. - A co? źle? - Najgorzej. - Ale możeż to być? - Tak jest, nic nie zrobiłem dla nas. Już pokazuje się, że na tę sukcesję wszyscy zęby ostrzą. - Czy tak! ano i my też, spodziewam się, w kaszy się zjeść nie damy! - zawołała jejmość czerwieniejąc. Panna Hiacyntha dodała: - Co za chciwość tego złota! - i westchnęła czule, odgarniając suchą ręką przyprawne włosy, które szczelnie zasłaniały skroń pomarszczoną i zwiędłe policzki. - No! ale gadajże, co to jest? - Ale cała historia! - odrzekł Paweł - chodźmy no do pokoju. Jejmość weszła zdyszana i rzuciła się na najbliższą kanapę. - Wiesz, że stąd pojechałem do ojca, byłem zaproszony do Sobockich na herbatę, otóż i on, pewny jestem, już coś z Jasiem machinuje; tachlują, bo kłamią i mówią, że kasztelanic nie jest tak bogaty, jak się wydaje. To nie bez kozery. - O! łajdaki! patrzajcie! chcieliby wszystko wziąć sami. - Zdradziectwo czarne! - dodała, zawsze coś swego wcisnąć pragnąca, panna Hiacyntha. - To raz, ale to nic jeszcze. - Na drodze do Rohoży spotykam dziadunia. - A on tu jest podobno. - Wiem, i zajechał do Hieronimów. - Niełaskaw coś na nas! - z przyciskiem wymówiła pani - ale chwała Bogu, że omija, bo to gbur nieznośny... Ostatnią razą śmiał mi powiedzieć, że jestem stara... - Można rzec stanowczo - wtrąciła panna Hiacyntha - że to jest nieokrzesany starzec. - Aż tu pan Dymitr na mnie. - Za co? - A! za Hieronima. - Z jakiego powodu? - Zechciałaś! że on ubogi, a ja bogatszy. - A niechby nie tracił i z tą flądrą się nie żenił! - wykrzyknęła Julia. - Z osobą bez żadnego wychowania i delikatności, która sama około drobiu chodzi! - szepnęła panna Hiacyntha. - W Rohoży z tymże do mnie ímura, że ja z tego posagu Teklinego, co on mi darował - odstąpił - chcę mówić, nie dałem połowy Hieronimowi, jakoby to on nie zrobił dla mnie, ale dla nas obu. - A! to już gałgan! - zakrzyknęła Julia porywczo - słyszana to rzecz; a za cóż byś ty się trudził, jeździł, kłopotał? Zyskał, to zyskał i kwita; temu trutniowi i szeląga dać nie warto, bo jego kwoczka mu straci, żeby swoje dziatki w kokardy poupinać. - Musiałem mu wreszcie wystawić, że ja i tak na tych traktatach z Hieronimem wiele straciłem z własnego, więcej niż... - Co za niewdzięczność ludzi! jaka losu sprzeczność! - wykrzyknęła Hiacyntha. - Ale przybywam wreszcie do Zrębów. O, o! tu po pańsku: pałace, bale, iluminacje, tańce, awantury; ale ludzie grzeczni - nawet bardzo grzeczni. - To chytrość, żeby lepiej oszukać! - odezwała się żona. - Ponętne sieci chciwości i zdrady! - znów echem wtórowała panna. - Nie wchodzę w to, ale grzeczni. Nuż tedy do rady i zaraz pan Piotr wszystko wziął w garść. A ja na boku zostałem. Zwołał Pobiałów. Pobiałowie sobie radzi zgarnąć i zaraz proponują Tomasza, żeby go posłać do kasztelanica. O! uważaj tylko dobrze! - Widocznie zmowa! - Pan Tomasz niby to się wzdryga, niby nie chce, opiera, nie może, ale ja to wszystko widziałem, jak było - udawanie! udawanie! figle! Tylko nie wypadało mi nic mówić, nic - bo ja tam sam, a ich kupa i przy nich siła, więc sza - milczę. - Dalejże co? - Dalej, filut bo i pan Piotr udaje kaznodzieję, prawi o duszy, a myśli pewnie o worku... gada trzy po trzy... i oświadcza, że naprzód sam pojedzie do Strumienia i spróbuje sił swoich na kasztelanicu, a jeżeli go do lepszych sentymentów nie namówi... wówczas wystąpi pan Tomasz. Otóż uważasz... chce widocznie spróbować stary, czy jemu się nie uda co dla siebie, a my trzy córki ogromne i syna. Zresztą on itak pan, całą gębą pan. - Nienasycona żądza złota! - westchnęła Hiacyntha. - Co za dusze czarne, państwu chcą przeszkodzić! - Niech ich tam diabli wezmą! - stuknęła pięścią w stół Julia - myślą, że my już tak głupi i dobroduszni, że się damy lada czym zbyć! O, o! nie! poczekacie ruski miesiąc! Będzie potrzeba procesu, no - to proces! Pan Paweł spojrzał na żonę i pomiarkował, że za daleko zajechał, chcąc zwalić winę swej nieszczęśliwej wyprawy na ludzi. Gniewne jej usposobienie kazało mu się lękać, by za przybyciem obiecanym pana Piotra Julia zbyt źle bogatego i wiele znaczącego u ludzi stryja nie przyjęła; począł się więc cofać powoli. - Juściż znowu - rzekł - tak dalece... bo widzisz, moja duszko... oni nie są tak źli. - A! ty ich już myślisz bronić, dobra duszo! Porzuć to, porzuć - przerwała Julia - ja ich wszystkich znam; ja wiem, co tą są bogaci krewni. Mój ojciec, Mizner, miał krewnego, prawie że krewnego w Inflantach, bo się nazywał tak jak my, tylko że był baronem. Otóż jeździł raz aż do niego, do tych Inflant - prawda, że nie wiedział, w jakim stopniu byli pokrewieństwa - ale co myślisz? Wyprawili go z kwitkiem, jeszcze nawet, co na podróż stracił ojciec, i tego mu nie wrócili, choć ten Mizner bogaty był jak Kreza - (tak nieboszczyka Krezusa nazywała zwykle Julia). - Prawdziwie - dodała w sposób komentariusza panna Hiacyntha - ci panowie to są bryły kamieni; rzekłbyś, że złoto, które ich szczęście stanowi, natury im swojej zimnej i twardej udziela! Wyrzekłszy to poetyczne porównanie spojrzała zwycięsko, ale któż miał ja okazać potrzebne współczucie, gdy wszyscy tak byli zajęci sprawą familijną? Poszło więc i utonęło w zapomnienia fali szczytne formą i myślą porównanie guwernantki. - W końcu - rzekł mąż - pan Piotr tak łaskaw, że przyrzekł nas wkrótce z synem odwiedzić; będzie tu w tym tygodniu , jadąc do Strumienia. Powiedział mi nawet, że chce syna zaprezentować i polecić familii - to są jego własne słowa. Już to, że grzeczny, to prawda. Synek, chłopiec jak z igły... Kto to wie! Spojrzał nieznacznie na Petrę; panna Hiacyntha uśmiechnęła się, palcem suchym i podobnym do gałązki chrustu pociągając po nosie spiczastym. Petra udała, że nie rozumie, ale roztrzpiotanie jej nagłe dowodziło, że to nie popsuło humoru dziewczęcia. Julia zamyśliła się, spojrzała w zwierciadło - i kto wie, jakie dumy, jakie myśli przeleciały przez głowę dawnej piękności, jeszcze w swoje wdzięki pokładającej wiarę. - Ale to trzeba wystąpić - odezwała się trochę udobruchana - bo to państwo przywykło licho wie do czego - kaszy im nie dać ani pierogów. - Właśnie o to i mnie głowa boli - ale niektóre rzeczy przywiozłem z sobą. - Prawdziwie, przyznać należy, iż pan jesteś nieporównanej prezencji umysłu - pochwaliła panna Hiacyntha - ale czyś pan nie zapomniał gałki muszkatołowej, pieprzu i musztardy? - Dlaczego? - spytał pan Paweł. - Zaraz to panu wytłomaczę - z gestem pełnym pretensji, zwracając uwagę na siebie i sybilijnym poczynając głosem, odezwała się guwernantka. Julia, przywykła jej wierzyć, obróciła się uważnie i poczęła słuchać. - Wiem to z pewnością, z największą pewnością - z przyciskiem wymówiła - że wielcy panowie, do których rzędu chce się liczyć pan Piotr, w swej kuchni, dla pobudzenia zmysłu zniszczonego rozpustą potrzebują nieustannych przypraw mocnych, na których cały ich stół spoczywa. Pieprze, gałki, musztardy to ich chleb powszedni. Pan Paweł oczy wytrzeszczył. - Oni to łyżkami jedzą! - zawołała Hiacyntha - to rzecz pewna! - Ale, proszęż pani - rzekł pan Paweł - ja tam kilka dni u nich siedziałem i na baliku jednym byłem, a tego nie uważałem. - Pan byłeś zaprzątniony, roztargniony, zgryziony; jego usta, iż tak rzekę, i podniebienie dzieliły preokupację ducha - tak! ducha! - i nic dziwnego, że w tym stanie byłbyś pan zjadł, cokolwiek podobało się im podać, i nic byś nie wiedział. Paweł przypomniawszy sobie jakąś potrawkę z ostrym sosem i truflami, które starannie wypluwał, wiedząc przy tym, że starej panny nie przekona, umilkł dając się skonwinkować. Postanowione więc zostało, że dla okazania swej znajomości obyczajów wielkiego świata dobrze pana Piotra opieprzyć wypadnie. Julia tymczasem już się i domem, i Petrą troszczyła, żeby się to wszystko jak najlepiej pokazać mogło, i nagle, wśród zamyślenia głębokiego, padając na kanapę, parsknęła śmiechem. Panna Hiacyntha palcem okulbaczyła nos i parsknęła także, nie wiedząc jeszcze, czego się śmieje. - A! na myśl mi to przyszło - odezwała się Julia - wszak oni będą pewnie choć na chwilę i u Hieronimów - jak też ta nieznośna kwoczka da sobie radę. Bo to ani wie, jak przyjąć, ugościć, i da im kluski! cha! cha! oto będzie śliczne przyjęcie! Mrę doprawdy ze śmiechu! a, a! jakżebym rada widzieć jej konfuzją! Guwernantka uśmiechnęła się powtórnie. - Istotnie - odezwała się - ci ludzie, nie stworzeni do społeczności wyższej... mogą być wielce skłopotani... wypadłoby może dać im znać wcześnie. - O! nie! nie! właśnie że nie! - podchwyciła Julia - sza! cicho! zobaczemy, jak się stropią, o! to będzie przedziwne. Co oni im dadzą i jak oni ich napoją i nakarmią. Zobaczycie, że do nas przyślą po talerze i łyżeczki - po wszystko. Ale że nie dam, to klnę się, dosyć miałam dla nich pobłażania. Chcą być nam równi, zobaczemy! Paweł milczał kwaśny, a dwie kobiety rozpoczęły długą naradę nad firankami, domem od dawna opuszczonym, ubiorem panny Petry, wystawą jej wdzięków i talentów, kuchnią pieprzną i tysiącem szczegółów, bo, niestety, zapowiedziane odwiedziny miały przypaść w ciągu tygodnia, a gdy tyle jest do zrobienia, czas tak leci. Wysłano tegoż dnia dwóch posłańców po robione kwiatki, po wstążki, tiule, po przyprawy do potraw i dla Petry. Głowy się tak paliły, że panna Hiacyntha zajęła się zaraz robieniem sobie świeżego stroika, w którym jeszcze dziwniej miała być podobną do tych poczwar, które gotyccy rzeźbiarze rozrzucali na sklepieniach i słupach starych katedr; Julia ściskała gorset, a Petra moczyła rączki, żeby były bardzo białe. IV W maleńkim domku pana Hieronima, pod słomianą strzechą ubóstwa poczciwego, które się kłamanym nie chciało okrywać blaskiem, panował spokój, przerywany chyba troską o to jutro, które zanadto chrześcian dręczy. W tym niepokoju o chleb powszedni jest w nas coś jeszcze pogańskiego człowieka. Cóż tu brakło do zupełnego szczęścia, wśród zgody, pokoju, miłości, wśród hożo i wesoło rozwijających się dzieci? Chyba majętności, co by to jutro złocąc, troskę o nie zsunęła z czoła rodziców. Hieronim rozumniejszy był w tym od żony, a nade wszystko odważniejszy; mało kto, jak on, potrafiłby wytrwać nieugięty, niezłomny, nie zniecierpliwiony tysiącem drobnych ukłuć losu, które się może srożej swą nieustannością czuć dają niż wielkie klęski. Z uśmiechem przyjmował krzyże, pocieszał żonę i szedł pracować, a gdy biedna kobieta - co sobie nieustannie i swojemu zamążpójściuprzypisywała wszystkie biedy spadające na Hieronima - płakała, on ją nieraz pocieszał i krzepił tymi słowy: - Spojrzyj na rozum chłopa, a zawstydzisz się. Wobec Boga taki on człowiek, jak i my; czy on się trapi dziećmi, sobą? Robi, co może, i wesoło dźwiga brzemię, jakie mu Bóg wyznaczył. Myślisz, że w innych stanach nie ma żądzy, nie ma chuci i niepokoju jak u nas? mylisz się - każde chce więcej, a do prawdziwego szczęścia wyżej potrzeba tylko patrzeć umysłem, a sercem niżej, by siebie najnieszczęśliwszym nie nazywać. Pani Hieronimowa, przejęta czcią dla odwagi i charakteru męża, osuszała łzy i szła ze swojej strony pracować, wspierana i wyręczana przez piękną Zosię, która główką i ręką wyprzedzała rodziców, chcąc im ulżyć ciężaru, o którym więcej słyszała, niżeli go doświadczyła. Młodość nierychło poczuwa chłód życia, bo żyje ciepłem, które w sobie nosi. Wszystko jeszcze uśmiechało się Zosi, która lichego dworku rodziców byłaby za pałac nie zamieniła. Od dziecka ona pojęła położenie swoje, ukochała je i ochotnie poświęciła się na ofiarę rodzicom, postanawiając żyć dla nich, im służyć i nigdy o sobie nie myśleć. Proste to było, ale anielskiej dobroci dziewczę, bo z piersi matki, z ust ojca wyssała naukę miłości i ofiary. Bóg też ją napiętnował wdziękiem i powagą nad lata; nieraz już pani Pawłowa, patrząc na nią i na swoją Petrę, rozżarzała się potajemnym gniewem, widząc, jak przy prostocie jej i wdzięku gasła wychowanka wymownej panny Hiacynthy, skrzywiona, kwaśna i zepsuta za wcześnie. W cichym dworku Zosia była matką, sługą, siostrą, poradą i pomocnikiem - wszystkim, czego niedostawało rodzicom i jedną tylko, ostatnią chwilę wieczorną miała na modlitwę, której dusza jej pragnęła jak pokarmu, bez której więdła jak jej podobne kwiatki bez rosy poranku. Kochali ją państwo Hieronimostwo jak pierworodne swe dziecię, ale poczciwa Zosia zawsze dowody łaski, uczucia, przywiązania zlewała na rodzeństwo, nie chcąc innej nagrody dla siebie prócz uczucia, jakie w nią wlewało spełnienie tajnej swej myśli. Od dwóch prawie tygodni bawił we dworku Hieronimostwa stary dziadunio, a raz tylko poszedł do państwa Pawłów, co ich niezmiernie bolało. Wiedziała Julia o kapitaliku staruszka, pragnęła go bardzo przywabić i zniewolić, żeby go dla Petry zapisał; byłby to posażek gotowy. Myśl ta jednak wcale im nie szła w wykonaniu. Stary nie taił się, że wolał Hieronimów, najdłużej zawsze w ich domku bawił, z nim gospodarzył, chodził, rozmawiał, chłopców mu uczył czytać, pisać, rachować i ruskich przysłowiów, które oni po cichu powtarzali; domyślano się nawet, że i pieniędzmi musiał biednym krewnym dopomagać. W kilka dni po powrocie pana Pawła siedzieli wszyscy przy wieczerzy wczesnej we dworku Hieronimostwa, a Zośka koło nich, szczebiocząc, dreptała i służyła, to pieszcząc dziadunia, to wreszcie wyręczając matkę, to schylając się, upominając i pilnując braci, gdy zaturkotało. Ale zaturkotało straszliwie! Inaczej słychać wóz idący z pola, inaczej księdza proboszcza i wielki kocz, grzmiący po wyschłej ziemi. Pan Hieronim poznał turkot powozu i struchlał; żona jego załamała ręce - kocz wiedeński, czterema prześlicznymi zaprzężony końmi, zatrzymał się w ich dziedzińczyku, na którym ledwie się mógł obrócić. - Zginęłam! - zawołała - kluski! Ktoś przyjechał. - Kostusiu! Kostusiu! - powstając rzekł pan Hieronim - co ci jest, czego się lękasz? Najbogatszego pana przyjąć się nie wstydzę, czym mam, dla nikogo nie wystąpię nad możność, bo to głupstwo. Kogo Bóg dał, przyjmiemy, czym Bóg dał, bądź spokojna. - Czom chata bohata, tom i rada - ne żurysia - jakoś to bude (Czym chata bogata, tym rada - nie frasuj się, jakoś to będzie). Drzwi się otworzyły, wszedł pan Piotr, a za nim Staś; Hieronim pośpieszył naprzeciw stryja z uczuciem i uszanowaniem, dziadunio wyciągnął ku nim ręce wesoły: - A witajcież witajcież! - O, to mi goście! - Jakże moja chata szczęśliwa! - Jak się masz, dziaduniu? - Hliań na wyd, ta zdorowlia ne pytaj (Spójrz na twarz, o zdrowie nie pytaj). Hieronimowa aż przysiadła nieboraczka, całując ręce pana Piotra, ale jako gospodyni nie wytrzymała i na samym wstępie zawołała: - A! Stryju dobrodzieju, czymże my, niebożęta, takich gości przyjmiemy! - Otóż na samym wstępie wam zapowiadam - rzekł pan Piotr wesoło - że co Bóg dał, to mi dobre. Prawda, dziaduniu, wszak ty mnie znasz? - Oj, oj! jakij jechaw, takij zdybaw (jaki jechał, taki spotkał). - Jam biedy kosztował - mówił dalej pan Piotr - i do wszystkiegom przywykł. Staś - potrzeba, żeby się hartował. Dajcie mi kątek w szopce, bo to lato, miskę krupniku a dłoń poczciwą... i kwita! Nie bójcie się, ja nie pan, a on nie panicz; choć może więcej trochę mamy, aleśmy wasi bracia i tak dobrze łamoczem chleb razowy jak pytlowy... Więc, kochana pani, proszę mi bez żadnych występów - i jeśli mnie nie podstawicie w szopce na sianie, to się pogniewam i pojadę. Jeśli mnie kochacie, to mnie posłuchacie. Pan Hieronim chciał się z czymś odezwać, ale mu Piotr nie pozwolił. - Widzicie - rzekł - żem nie zajechał do Pawła, bo wiem, że będzie ze mną robił ceregiele, a ja tego nie lubię. Ale jeżeli mnie nie postawicie w szopie i zobaczę najmniejsze przybory, to jutro ruszam. Słowo honoru, Hieronimie, że mnie przyjmiesz jak krewnego? Hieronim pocałował stryja w ramię, spojrzał na żonę i okiem dodał jej otuchy. Zośka już była wybiegła, ale nim wyskoczyła, w samych drzwiach, śliczne jej oczy spotkały się z żywym wzrokiem Stasia. Biedne dziewczę zarumieniło się, jakby je ranił pocisk niespodziany, niepojęty... a chłopiec stanął wryty i ręką tylko powiódł po czole, jakby sen od niego odgarniał. Zdarzyło się wam kiedy w życiu ujrzeć twarz po raz pierwszy, a dobrze znajomą; skąd? ze snów wieszczych, z marzeń przedświatowych, z kolebki nicości? z nadziei żywota? - nie wiem. Twarz ta pociąga nas jak braterska, zadziwia jak zjawisko, przeraża jak widmo, witasz w niej znajomość, a nie śmiesz wyciągnąć ręki wątpiąc, czy cię poznano. O! są w życiu tajemnice niezbędne, niezgadnione węzły, których żadne nie dojrzało oko, nici przez światów szereg łączą dwie istoty, a zerwać ich nic nie może. Któż ten fenomen życia serc wytłomaczył? Jestli jaka formułka i na to w filozofii nowej? To spotkanie we drzwiach było czymś niepojętnym dla obojga i oboje oblało wstydem, przejęło niepokojem. Staś ustawicznie się oglądał, Zosia drżała na myśl powrócenia do izdebki, sama nie wiedząc czemu; stała w sieni, przypominała, po co szła, i przypomnieć nie umiała, nareszcie, jakby ochłonąwszy, przeżegnała się na odegnanie tego uroku, w prostocie ducha tak to sobie tłumacząc, i powoli, zadumana, poszła do ludzi. Tymczasem w pokoiku krzątali się gospodarze; Hieronimowa łamała ręce i ścierała pyły, gdzie ich nie było, Hieronim krzesła przysuwał siedzącym, dziadunio zaś, wesół i przytomny, wziąwszy na się urząd wicegospodarza, dysponował i bawił. Sypałyż się przysłowia! sypały! W mgnieniu oka, zaledwie ów kocz, co takie sprawił zamieszanie, odszedł do stajenki i zatoczył się po odprzężeniu koni do stodółki, bo na taki powóz nie było wozowni stosownej, już u państwa Pawłówwiedziano o dostojnym gościu. Tam od dwóch dni gotowali pieprze i czyścili brudny dziedziniec, i glansowali samowary, i ogórkową wodą umywali Petrę... a Piotr, niewdzięczny pan Piotr, zajechał wprost do Hieronimów! - To omyłka! to jakieś niepojęte bałamuctwo! - chodząc żywo po pokoju wołała Julia. - Idź, śpiesz, Pawle, idźże, proś, prowadź. Gdzież to podobna, żeby on tam stał? Smród, ciasnota, dzieciska, a cóż mu dadzą jeść? Idźże, idź! Oczewiście omylili się i nie wiedząc, co zrobić, zostali; ale nas posądzić, że my w takiej chałupie mieszkamy, to także taktu nie dowodzi! - Istotnie, to coś myślą niedoścignionego - dodała żywo panna Hiacyntha. - Panu pozostaje naprawić ten błąd, to uchybienie i iść prosić pod swój gościnny dach; my tu resztę tymczasem przygotujemy. I pospieszyła po kadzidło, którym salon zapowietrzyć czuła się w obowiązku. Paweł porwał za czapkę i przez płoty, przełazy, rowy, dalej na prost, do dworku. Wszedł, gdy pan Piotr i Staś zajadali kluski ze słoniną, które stały na stole; ujrzał to i uśmiech tryumfu wykwitł na ustach jego. A! a! u niego robiono właśnie bitą śmietankę, w którą panna Hiacyntha tyle włożyła karuku, że ją wykrochmaliła jak kołnierzyk i trzymała się sztywna jak autorka tego arcydzieła. - A! stryja dobrodzieja! - Jak się masz, Pawełku, jak się masz! Otóż jestem, widzisz, słowny, nieprawda? - Ale czemuż stryj dobrodziej nie łaskaw do mnie? - Poczekaj no, przyjdzie kolej i na ciebie! - Bo tu - dodał pan Paweł - u brata i ciasnota, i dzieci... - Ale bardzo mi będzie dobrze - rzekł pan Piotr - wyśmienicie; jużeśmy się urządzili... a jutro, jeśli pozwolisz, zapraszamy się na obiadek do ciebie. Tu był sęk; wypadało prosić dziadunia razem, Hieronimostwo oboje itd., a Paweł nie miał w tym względzie wyraźnej od żony instrukcji, załatał się więc uśmiechem i powitaniami gorącymi, pomyślawszy, że z zaprosinami Julii dla reszty towarzystwa przyjść może i później. - Siadajże, bracie - rzekł Hieronim. - Doprawdy - odezwał się nalegając Paweł - gdyby stryj był łaskaw główną kwaterę u mnie sobie obrać... w obszerniejszym domu... byłoby lepiej. íona moja już wszystko przygotowała... - Na co ci mam kłopot robić, kiedy już tu jestem; dziękuję i odkładam na drugi raz. - Nie odbierajże nam tak drogiego gościa - cicho rzekł Hieronim. - Dosyt z Liacha kurki (Dosyć z Lacha kurczęcia) - odezwał się nareście dziadunio - kontentuj się waść obiadem, panie Pawle, i zostaw Hieronimowi stryja. Paweł ucichł, ale mu było kwaśno; nie wiedział, jak tu z tym do żony powrócić. Owa bita śmietanka, owe kadzidło stracone, a loki Petry, które się tam tak starannie rozwijały, a oświecenie salonu! Wszystko to niechybnie musiało zły humor wywołać, sprowadzić burzę i rozbić się o łysiejącą głowę męża! "Co ona powie! - myślał - co ona powie!" - Truchlał, ale usiadł. Wszczęła się jakoś raźniejsza rozmowa; podano resztę wieczerzy. Pan Piotr jadł smaczno. Staś po młodemu, i oba wstali dziękując gospodyni, która się płoniła i przepraszała. Staś nawet najniepotrzebniej w świecie podziękował i Zosi. Ta się zarumieniła także i pod pozorem szukania kluczów uciekła. Otarłszy usta Piotr przeżegnał się po katolicku i siadając opodal rzekł: - Jak mi Bóg miły, dawnom już tak smacznej nie jadł wieczerzy. "Cóż by to on powiedział na naszą śmietankę? - pomyślał w duchu Paweł. - Niewdzięczny człowiek! dobrze mu tak! niech się oblizuje pokluskach". Zabawiwszy blisko godziny, widząc, że tu nic nie zrobi, Paweł powrócił do domu wolnym krokiem, naokoło, z wielkimi medytacjami. Tam czekano nań, wysyłano, i gdy się pokazał, przez wszystkie drzwi rozległy się głosy: - Idą! idą! idzie! Petra poprawiła loki wstrząśnieniem głowy, którego się nauczyła od jednej panny z íytomierza przybyłej. Hiacyntha pociągnęła mitenki i wyprostowała nos, któren zawsze miała w podejrzeniu, że się trochę na bok trzymał; Julia podniosła głowę usiłując ją na grubej szyi ułożyć do równowagi... zakadzono szybko i wszedł... solo pan Paweł. - No! a oni? - A oni tam nocują! - cicho odparł mąż. - Jak to, nocują? - zawołali wszyscy - gdzie? co? jak? - A nocują! - żałośnie powtórzył Paweł. - No! a wieczerza? - Już oni i jedli. - Co? cóż oni tam mogli jeść? - Kluski i krupnik! - A to przedziwne! przedziwne! kluski, krupnik! - śmiejąc się złośliwie krzyknęła Julia - powtórzże, jak to było? Jedli? jedli kluski i krupnik, czyż to być może? - Tak jest, jak ci powiadam; zajechał, roztasował się, jadł, co mu dali, jeszcze chwalił, że smaczne, i nocuje tam, a jutro do nas zaprosił się na obiad. Julia zacięła usta i spojrzały na siebie porozumiewając się z panną Hiacynthą. - Po krupniczku, naturalnie, niewielkie tam miał nadzieje na obiad? Dopiero pokażemy, co umiemy!... I uśmiechały się obie, szeptając i naradzając się cicho. Hiacyntha dodała głośniej: - A ja mówię, że w tym coś jest! intrygi! intrygi! - Mniejsza o to! nie dbam, nie dbam! - przerwała Julia i owszem! - kwaśno i złośliwie a szybko dodała - niech dniują nocują, jedzą, piją u tego zagrodowego szlachcica (tak nazywała Hieronima), a pewno mu szczęścia nie pozazdroszczę. - Ale, moja lubko - jutro wystąpim! - O! to się rozumie! - Czy nie wypadałoby wszystkich prosić? - Naturalnie, alboż?... - Ale ja nie śmiałem. - O! jakiż z ciebie... - No! to pójdę. - Poślij tylko. - No, to poślę zaraz. Hiacyntha poważnie wstrzymała Julię za rękę. - Niech się pani zastanowi... to są intrygi. - Może to być, ale ja nimi gardzę. Niepodobna opisać, jak po tym zawodzie bolały głowy tych pań, kucharza i sługi, którzy najwięcej za zły humor państwa odpokutowali. Paweł wykręcił się od swojej duszyczki pod pozorem dyspozycji i uciekł do trzeciego pokoju, cicho fajkę paląc i powtarzając sobie pod nosem: - Poczekajcie, poczekajcie, jutro zobaczycie! Julia chodziła z Hiacynthą po salonie, śmiejąc się gniewliwie. - Ciekawam, bardzo ciekawa, jak ich ta nędzota przyjmie... bo to gołe, głupie, nie wie, nie umie... żadnego wychowania... - To są nieociosane kłody! - zapominając na chwilę o doborze wyrazów, dodała guwernantka. - Cóż to to? to z tym gadać nie można. A co jedzą? A jakie mieszkanie? ślicznie wpadli, ale dobrze im tak! Nie pojmuję! - Powiadam pani, to są czarne intrygi. - Nie wiem, ale się to wszystko odkryje. - Widzę to, poczynam się domyślać, że wszyscy Pawła nie lubią... wolą Hieronima - pochlebca. - Pani! taką jest zawsze niesprawiedliwość ludzka. - A Hieronim - rzekła wyraziście - niewart jego pięty! - Nie ujmuję nikomu - potwierdziła towarzyszka - ale widzą ich, nikt by nie wysnuł wniosku, że to są rodzeni jednego łona potomkowie! Julia, już do tych wyrażeń przywykła, zrozumiała, że to miało znaczyć: rodzeni bracia, i ruszyła tylko ramionami, potwierdzając zdanie. - Trzeba wystąpić z obiadem. - Byle im pieprzno tylko! - rzekła swoją myśl ciągle forytując Hiacyntha. - Ale zmiłuj się, słodko też i tłusto. - Tłusto, pozwalam, ale bardzo pieprzno, bardzo pieprzno! Nawet o zupie czytałam pewnej, zdaje mi się, że się nazywa żółwią, w jednym francuskim romansie - która bywa tak zapieprzona, że od niej usta tracą swą powłokę. To właśnie jadło pańskie i w najlepszym tonie. - A srebra wszystkie, aż do cukierniczki. - To się rozumie... a pieprz podać też potrzeba w trzech gatunkach na stół, żeby sobie mogli jeszcze dosypywać. ťyżkami go, słyszę, jedzą. Niech znają, że i tu wiedzą ich zwyczaje. - Ale cóż będzie ze śmietanką? - O! o nią nie mam najlżejszej obawy - zawołała z gestem teatralnym guwernantka - tyle w jej wnętrze wlałam rybiego wycisku, że do jutra utrzymać się musi. - Pewna też jesteś, że nie zwodnieje? - A zimna pieczara? - Co takiego? - spytała zrozumieć nie mogąc Julia. - Po prostu - lodownia, tam jej nocleg przeznaczym. Gdy się te ważne śmietankowe odbywają obrady, my zajrzymy jeszcze do domku sąsiedniego, gdzie wesoła toczy się rozmowa, gdzie już gospodarz, gospodyni i dzieci oswoiły się z przybyłymi gośćmi. Hieronim bowiem, acz mniej otarty w świecie, daleko był śmielszy, naturalniejszy, swobodniejszy od Pawła. To łatwo pojąć; krochmalem, który ludzi robi sztywnymi, jest próżność obawiająca się ciągle upokorzenia. Kto zamiast niej ma uznanie swej godności tylko i spokój duszy, ten wszędzie będzie jako u siebie. Prostota jest jedną z cech poczciwości; wymuszenie kryje najczęściej obłudę i nieszczerość. Nie są to prawa bez wyjątku, ale postrzeżenie to często się bardzo w praktyce życia potwierdza. Hieronim, po chwili rozwagi, Hieronimowa, kilką ośmielona słowy, byli wkrótce ze stryjem i braciszkiem jak ze swymi, jak z dawna i poufale znajomymi. Dzieci nawet łatwo się oswoiły z poczciwym i łagodnym panem Piotrem, którego twarz poważna a słodyczy pełna malowała piękną duszę. Dziadunio chodził po pokoju ręce w tył założywszy, a niekiedy z radości to głową potrząsał, to rzucił dobitnym przysłowiem. Staś, krążąc od krzesła do krzesła, nieznacznie zbliżał się do Zosi, której serce biło, nie wiedziała, czemu i po co? W chwili kiedy pierwsze miał do niej powiedzieć słowo i pracowicie go wyszukiwał, ruszyli się wszyscy na dany przez pana Piotra znak do odejścia i spoczynku. Staś wziął smutnie za czapkę i spojrzał, znowu się spotkały ich oczy, znowu doznali wrażenia. Ale nikt tego nie mógł uważać, bo kto żył, zajęty był wyprowadzeniem i przeprowadzaniem pana Piotra, którego wiedziono ze świecami, z latarniami. Zosia tylko została w ganku, cicho powiedziawszy dobranoc dziaduniowi. Staś odwrócił się po swoją należność, uprzedzając Zosię: - Dobranoc. - Dobranoc panu. To panu wiele było znaczące, nie śmiała mu powiedzieć inaczej, dlaczego? nie wiedziała, ale Stasiowi wielce widać chodziło o poufalsze nazwanie. - Przepraszam - rzekł zdobywając się na śmiałość i patrząc w jej śliczne, przestraszone oczki - ponieważ memu ojcu mówisz: dziaduniu, powinnaś mnie nazywać stryjaszkiem, nieprawdaż? - A! może; więc dobranoc... stryjowi. - Dobranoc mojej synowicy. I tak się rozstali, a Staś odchodząc obejrzał się jeszcze kilka razy ku gankowi, w którym stała piękna Zosia, poglądając na ten uroczysty pochód do śpichlerza. Nie w szopie bowiem, ale w porządnym, nowym lamusiku Hieronim stryja umieścił. Było to coś na kształt litewskiego świronka, bardzo schludna budowelka, na to święto przyozdobiona, oczyszczona, wyświeżona tak, że na wcale wygodną wyglądała izbę. Nietrudno było opróżnić szpichlerzyk, bo na przednówku stał pustką, kilka tylko z niego nasypek i bodni wyniesiono, wyjęto deski stanowiące zasieki; a słupy pozostałe nie zawadzały i nie szpeciły. ściany wybił sam pan Hieronim resztką starych makat i dywaników, które mu się po ojcu ze szczątków dawnej zamożności dostały. Wniesiono parę łóżek, wysłano matami podłogę, dodano stoły i krzesła i zdawało się, że im tam być powinno, o ile być może, wygodnie. Piotr aż nadto był rad z kątka i jeszcze wymawiał, że się zbytecznie dla niego kłopotano, gdy oboje gospodarstwo zaglądali do posłania i próbowali, czy nie wieje. - Dajcież pokój - zawołał Piotr - nie frasujcie się; wiecie, żem się nie urodził bogatym, nie wychował miękko, biedę znałem i dobrze ją pamiętam, a Stasia, Boże niech uchowaj, na nowomodnego gagatka wystrychnąć! niech się hartuje, bo nie wie, co go czeka. Z tym się rozstali, odeszli gospodarstwo, a dziadunio jeszcze przyzostał. Staruszek był widocznie z czegoś bardzo rad i zdawał tryumfować; spojrzał na drzwi, gdy odchodzili, i poczekawszy, żeby go usłyszeć nie mogli, odezwał się do pana Piotra: - A co? nie mówiłem, że to ludzie złoci, serca brylantowe; oni, dzieci, choć do rany przyłożyć! A dobre to, a cierpliwe, a biedne i ubogie. - Bóg tylko jeden wie, jak! Sam pracuje gdyby wół, ona się nie oszczędza. Zośka to aniołek, słowem, ja tu na nich patrząc to się sercem raduję, a oczyma płaczę. Ale co im z mojej pochwały! Chwalba soroczki ne dast (Z pochwały nie uszyjesz koszuli). - No, ale wytłumaczże mi, jakim sposobem ten poczciwy, rządny i pracowity Hieronim tyle stracił? Paweł hula, a ma, ten horuje - i nic. - Szczasływomu szczastje! (Szczęśliwemu dola!) - westchnął dziadunio - przyznam ci się, braciszku, że to i dla mnie było, a poniekąd i jest, zagadką, choć głowę łamię nad jej odgadnieniem. Wiele rzeczy jest niepojętych, wiele się daje zrozumieć. Hieronimowi się nie wiedzie, to pierwsza: Prybud', szczastje, roum bude (Przybądź, szczęście, rozum się znajdzie), po wtóre: o czym i żona, i żywa dusza nie wie, bo to największy sekret, pono go brat serdecznie okpił; po trzecie: Hieronim ubogi, biedny, ostatni kawał chleba, ostatnią odzież z pleców biedniejszemu dać gotów. Panu Piotrowi łza się w oczach zakręciła, otarł ją szybko i nieznacznie. - A spytajże go - mówił dalej Dymitr - to ci się nie przyzna, jak do grzechu. Pawełek dobre człecze, ale przy nim to miedź przy złocie. Długo żyję, mosanie, a na takich ludzi nie trafiłem. A jaki to niewidomy wpływ - dodał żywiej rozgadując się stary - wywierają na otaczających: patrzaj! żona, dzieci, niechaj jeszcze, ale słudzy ich, ludzie, to wszystko zdaje się z innego materiału, wszystko serdeczne, słodkie, grzeczne, poczciwe. - O! kochasz bo ich, dziaduniu! - O! bo warci, panie Pietrze! Koły liubisz, liubi duże, a ne liubisz, ne żartujże (Kiedy kochasz, kochaj mocno, jak nie kochasz, to nie żartuj), powiada przysłowie i dalibóg dobrze. - Ja się temu bynajmniej nie sprzeciwiam, bo i ja czuję do nich słabość. Dziadunio uścisnął pana Piotra i rozśmiał się. - A widzisz! - rzekł i ciszej szepnął: - I pomożesz? ty i ja? prawda? - Nie - ja sam - rzekł pan Piotr. - O! o! brat sobi rad! a toż dlaczego? - Bo ty nie masz, dziaduniu, czym szafować, tobie i tak ledwo staje. - To mnie wiedzieć: hliady sebe, bude z tebe (patrzaj siebie, będzie z ciebie); ja, stary egoista, nie dam się skrzywdzić! Chłopców im do szkół oddamy i, o co najgorzej podobno boli głowa Hieronima - do dekretu Zawilskich go przyłączysz, bo pan Paweł siebie wścibił, a o bracie zapomniał; chcieli od niego za to dwa tysiące, których nie ma. Sobocki niby miał robić interes, ale to także ne daj Boże z Iwana pana (nie daj Boże z chłopa pana), a co dopiero kiedy z Moszka? Nastraszyli go trudnościami, metrykami, chcieli odrzeć, diabeł wie za co... niechże się nie uda. Wiem, że o to Hieronimowi głowa schnie, a grosza nie mają. Już chciał iść służyć i podobno trwa w tej myśli. Pan Piotr ruszył ramionami. - Dopóki żyję, do tego nie dopuszczę! odsunąłem się od nich, straciłem ich z oczów; Hieronim milczał, moja wina, żem się nie dowiadywał i do tego stopnia doszło, a większa Antoniego, że mi znać nie dał. - Da się naprawić - rzekł dziadunio - że biedy trochę skosztowali, to nie szkodzi. Jak po głodzie, lepiej potem trochę szczęścia smakuje; ale w czym sęk, żeby to zrobić wszystko tak chytro mudro (chytro mądrze), tak zręcznie, żeby Hieronim nie miał nam nawet za co dziękować! O tym pomyślimy! Niechby też i jemu polżało na świecie, bo Pawłowi dobrze się dzieje. ťeżeń leżyt', a Boh dla neho doliu derżyt (Leniuch leży, Bóg mu dolę gotuje), niechajby i Hieronim nie miał powodu powtarzać, że: Odnomu na trysoczci priadetsia, a druhomu i woroteńco ne chocze (Jednemu trzaseczka przędzie, a drugiemu i wrzeciono nie będzie). O! tak, tak! pomożemy! Ale czas bo wam: dobranoc, a więc... Dziadunio zatarł ręce raźnie, nigdy go jeszcze nie widziano w takim humorze, ożywiało go to, że i dobrze miał zrobić, i to jeszcze z figielkiem jakimś. Nic go bowiem nie rozweselało nad figiel, dobra prawda, powiedziana komu w oczy lub zwycięstwo poczciwych a cichych, nad którymi zwykł był rozciągać opiekę. Dał więc dobranoc i śpiewając: Ne chody, Hryciu (Nie chodź, Grzesiu) - wyszedł do swojej izdebki. V Nazajutrz niezmierny był rozruch w dworze u państwa Pawłów, a co panna Hiacyntha miała do czynienia, wypowiedzieć trudno; wzięła bowiem na siebie część herkulesową, kuchenną. Julia się na tym zupełnie nie znała; jadła smaczno i wiele, ale zadysponować wydać, w poddać kucharzowi myśl szczęśliwą i nową nie potrafiła. Petra miała to także za coś bardzo parafiańskiego, żeby się kuchnią zajmować, siedziała od rana przed zwierciadełkiem, czesała i upinała włosy, patrzyła się sobie w twarzyczkę, którą niestety nic nie zdobiło oprócz wdzięku młodości, a i ten wdzięk gasiła wyuczona wymuszoność, minka przybrana mutatis mutandis od panny Hiacynthy, chód pożyczany i zupełne wyrzeczenie się swobodnych, instynktowych natury natchnień. Julia sobąnie mniej jak córka zajęta była; dawna jej piękność zawsze niepokoiła ją jeszcze, ciągle się sobie przypatrując znajdowała, że trochę tylko utyła, ale nie przypuszczała, żeby mogła choć odrobinę zbrzydnąć - miała się jeszcze za ową dawną Wenus poleską, za którą tłumami biegała młodzież wołając: - Julio! boska Julio! błagamy cię choć o wejrzenie! Niekiedy spojrzała na córkę i w duszy po cichuteńku mówiła: "Petra jest przystojna, ale daleko jej do mnie". I przychodziło jej na myśl, żeby Stasia niewinnie wciągnąć oczyma swymi w sieć, która dla Petry zastawioną być miała. Myśl była czysta, a cel tak macierzyński!... Nie wiem, czy z tego, czy z innego powodu Julia stroiła się niezmiernie, sznurowała do mdłości i gdyby jeszcze piękną być mogła, pewnie tyle starań byłoby jakiś wypracowało skutek. Niestety! suknie pękały, a kibić owa urocza, giętka, trzcinowa, kibić dziewicza latek osiemnastu nie chciała i nie chciała powrócić! Rozporządziwszy wszystko w kuchni, wydawszy ze spiżarni moc pieprzu i goryczy wszelkiego rodzaju, w mocnym przekonaniu, że nic pańskiemu podniebieniu nad ten przysmak pożądańszym być nie może, i panna Hiacyntha pomyślała o dziewiczych swych wdziękach strojąc się na najstraszniejsze czupiradło, jakie kiedykolwiek ręce ludzkie ze stworzenia Bożego zrobiły. Bez tych przyborów i strojów była sobie brzydką starą panną i nic więcej; wyświeżona i ubrana do twarzy (jak mówiła), wyglądała tak śmiesznie, że ją obok chińskich, porcelanowych bałwanków postawić było można na półce. Tego dnia jeszcze przesadzała się w wykwintnej toalecie i oblewała wonnościami z ambry i kolońskolubarskiej wódki złożonymi; usta zesznurowała tak, że jej buzia zdawała się ciągle wabić... kanarki, a oczy wznosiła w niebo, wzywając zapewne pomsty na tych, co się na niej dotąd poznać nie umieli. Gdy się to dzieje we dworze, a pan Paweł w brudnym szlafroku, użyty do ścierania pyłów i robienia porządków, krząta się, pocąc i nie mając czasu ogolić brody dziesięciodniowej, w kuchni okropne, przerażające gotują się i smażą - wypadki. Kucharz państwa Pawłów, o którym tu wzmiankę uczynić musimy z powodu ważnej roli, jaką gra przy tym pamiętnym obiedzie, był to starowina, niegdyś dominikański kopcidym, niezmiernie zarozumiały, z powodu że raz użyty był jako kuchta przy rondlach, gdy gotowano obiad na przyjęcie metropolity Cieciszowskiego, miał lat dobrze sześćdziesiąt a nieszczęśliwy nałóg zakrapiania się wódką. Dyspozycja panny Hiacynthy tak mu w głowie utkwiła, tak go odurzyła, tak zrozpaczyła, że choć jej ciągle po swojemu powtarzał: - Ale proszę panienki nie turbować się, ja to wiem wszystko, ja to wiem... już to będzie legularnie - stracił jednak przytomność zupełnie i potrzebną odwagę. Zaledwie odeszła, podparł się na stolnicy wałkiem, podumał, podniósł do góry dolną wargę, zwykle spuszczoną, i namyśliwszy się, ruszył - do karczmy. Nie miał on nic innego na celu, jak tylko dodać sobie entuzjazmu, pomysłu, męstwa jednym jakim kieliszkiem; ale w grze i przy kieliszku miara trudna; desperacja ogartywała go coraz większa, pieprzne potrawy coraz dziwaczniej piętrzyły się po mózgu i począł pić, ale pić, jak to kucharze umieją, gdy ich napadnie giez kieliszka. W dworze tedy stroi się, kto żyw. Panna Hiacyntha, spokojna, że będzie pieprzno, ubiera się i perfumuje, gdy o wpół do dwunastej dają jej znać, że ogień na kuchni wygasł, a kucharza Ignasia (zwano go tak, choć był siwy) już pijaniuteńkiego, słaniającego się, nieprzytomnego prowadzą z karczmy we czterech do kuchni, pod ciupasem. Gdyby był piorun uderzył w dom, większej by nie narobił trwogi - wszyscy wylecieli, jak stali. Petra w spódniczce krochmalonej, Julia w gorsecie tylko, pan Paweł z nadmydloną brodą, łamiąc ręce. Ignaś był pijany jak sztof: pół do dwunastej biło, a o obiedzie ani słychu - wszystko to z powodu pieprzu, który go do desperacji przywiódł. Julia w pierwszym nierozważnym zapędzie rozpaczy wpadła naHiacynthę, że stróżów w tak ważnym dniu Ignasiowi nie dodała, a guwernantka, ręką zakrywszy oczy, z wolna osunęła się w ganku i omdlała wołając: - Boże! Ty widzisz, czym na ten cios zasłużyła! W najpilniejszej chwili, kiedy trzeba było obmyślić, co się z obiadem stanie, Hiacynthę też i ratować, i przebłagać musiano, pióra smalić i przepraszać. Nie żartem bowiem, choć to nie raz pierwszy, słusznie się czując obrażoną, prosiła stanowczo o konie i zabierała się natychmiast opuścić niewdzięcznych. Okropny powstał zamęt; Julia, nie mając już na kogo, wszystko teraz zrzuciła na męża i z ułagodzoną jakoś panną Hiacynthą wpadły na osłupiałego pana Pawła, że on stróża nie postawił, że w karczmie zakazu zapomniał i o niczym w tak krytycznych chwilach, gdy o godność i sławę domu chodziło, nie pomyślał. To jednak nie gotowało obiadu - Ignasia oblewano zimną wodą; on klął i łajał; dwunasta się zbliżała! Paweł, przywiedziony do ostateczności, wystąpił z radą, aby kucharki od Hieronimostwa pożyczyć. Nie było w istocie innego ratunku, ale co za upokorzająca konieczność! Hiacyntha i Julia wolałyby były same gotować, gdyby się to z ich godnością zgadzało. Tonący brzytwy się chwyta: posłano ze wstydem, za który obiecywano sobie Hieronimom odpłacić, po kucharkę, choć Julia przysięgła, że ją to do grobu wepchnie; otrzeźwiono nieco Ignasia; Paweł, zawsze nie ogolony, z wyschłym już na brodzie mydłem, poszedł do kuchni, panie uciekły kończyć ubranie, bo chwila stanowcza się zbliżała. Szatan jakiś uwziął się wszystkie im łamać szyki; ledwie z ganku zeszły, pan Piotr, Staś, dziadunio, Hieronimowie i młodsza ich córka (bo chłopców z Zofią zostawiła matka, żeby się nie naprzykrzyć) weszli w dziedziniec. Paweł golił się właśnie w kuchni, pozarzynał, pokaleczył, łajał, klął, a do gości nie było komu wyjść. W salonie - pustki. Za żadne pieniądze ani Julia, ani Hiacyntha, ani Petra nie byłyby się ukazały, dopóki nie doprowadziły strojów swoich do ostatniej szpilki epilogującej. Goście chodzili sobie tymczasem z kąta w kąt, mając czas przypatrywać się świeżym śladom ścierki i szczotki, widocznym jeszcze na pierworodnym brudzie domu. Nareście w całym blasku niebieskiej sukni, różowych wstążek, łańcuszków, pierścieni i kolczyków, jak Juno majestatyczna, wtoczyła się Julia, zapinając na tłustej rączce ostatnią bransoletę, dla dania sobie pewnego tonu. Za nią weszła Petra, z minką podyktowaną przez matkę i nauczycielkę, kwaśną i pogardliwą, którą ją bardzo do złego mopsika czyniła podobną. Za nimi sztywna, koścista, pomarańczowo ubrana, pąsowo pozasznurowywana, biało ponawieszana, zielono popstrzona Hiacyntha, z flakonikiem ogromnym na palcu. Pan Piotr, oddajmy mu tę sprawiedliwość, nie rozśmiał się, ale za Stasia nie ręczę. Przymrużone, łzawo tkliwe oczy Julii szukały go już, spotkały, strzeliły i - chybiły. Panna Hiacyntha rewidowała tymczasem młodzika od stóp do głów i znalazła go dość dobrze. Petra, która najwięcej do góry w sufit zdawała się poglądać, nie chcąc ani na ludzi śmiało, ani w podłogę tchórzliwie utkwić oczów i obserwując ostatki pajęczyn gdzieniegdzie snujących się jak lekkie obłoczki po burzy - w zwierciadle tylko obejrzała pastwę sobie przeznaczoną. Staś był tak zręczny, ładny, świeży, młody i tyle serca było w jego twarzy, że nawet Petrze podobać się musiał. Usiedli, rozmowa wnet się rozpoczęła, pan Paweł, wchodzący nareście w granatowym fraku, już ją znalazł naprowadzoną na smutną katastrofę poranka, którą Julia w ten sposób malowała: - Nie wystawi sobie stryj dobrodziej, ile dzisiaj miałam zmartwienia, tak drogich a rzadkich spodziewając się gości. Aleprawdziwie, żeby tego raz na zawsze uniknąć, co mi tak zgubnie działa na te nieszczęśliwe nerwy moje (westchnienie z głębi duszy), muszę, mego męża prosić, żeby tego człowieka, co się stał mojej choroby przyczyną (czuję, że to odchoruję) - odprawił. Jest to wprawdzie stary sługa mojej familii, którego kocham, ale dzisiejsze nie do darowania. - Cóż zrobił? co zrobił? - spytał po cichu pan Piotr. Dziadunio, jako sąsiad od niejakiego czasu, świadom natury i charakterów ludzi, dodał cicho: - Pewnie się upił! Julia udała, że nie słyszała. - Ten człowiek - dodała - stracił niegdyś jedynego i bardzo ukochanego syna (Ignaś nigdy nie był żonaty) - i po tej stracie została mu rozpacz, która się niekiedy objawia prawie szałem. Dziś właśnie rano zrobił nam scenę - i obiad... - O! to najmniejsza rzecz - rzekł pan Piotr śmiejąc się - niech się pani tym przynajmniej nie frasuje; myśmy wcale niewybredni, zjemy cokolwiek bądź. - świadkiem mój wczorajszy krupnik i kluski - cicho dodała Hieronimowa. - Które były przedziwne! - odwracając się ku niej rzekł pan Piotr. - Ale ja, co bym była chciała okazać moim przyjęciem - mówiła dalej Julia - ile nam jest drogą pamięć stryja... i jak... - Gdyby to z obcym, więcej byś pani mogła się kłopotać, ale między nami, zlituj się pani, czy to się godzi taką drobnostką frasować. - Jestem prawdziwie w rozpaczy! Paweł i Hiacyntha co chwilę wychodzili, słudzy nakrywali do stołu, przyniesiono tymczasem śniadanie. Piotr zapewniał, że na jednym śniadaniu nawet chętnie by poprzestał. Ale tak być nie mogło, musiano podać koniecznie ową śmietankę, która stała w lodowni, oczekując dnia zwycięstwa. Tymczasem matka oczyma manewrowała ku Stasiowi, a Petrę nieznacznie też, niby trafunkiem podsuwała ku niemu. Ona ciągle się krzywiąc, jakby ją wcale nie obchodzili otaczający, niekiedy potrząsała głową po żytomiersku, niby dla odgarnienia włosów, ale w istocie dla nadania sobie minki, którą uważała za bardzo modną. Hiacyntha, cokolwiek odpocząwszy, puściła się w retorykę zadziwiającą doborem i kolorytem wyrażeń. Staś, który, nie mając złego serca, śmieszek był trochę - jak każdy młody, dusił się szynką, dławił chlebem, żeby nie parsknąć jej w oczy, tak na ten występ dziwne frazesy dobywały się z ust słodko ściągnionych nauczycielki. Wybiły po kolei: pierwsza i druga, i trzecia; waza mignęła swoją białą czapką pod oknami, niesiono ją w triumfie, z procesją ruszyli wszyscy do stołu. Gotowała Basia państwa Hieronimów, która spełniała, co jej kazano, i nie żałowała pieprzu, gotował pijany Ignaś, który dosypywał także goryczy, i co się z tych połączonych usiłowań obojga zrobiło, może chyba odpowiedzieć, kto kosztował. To pewna, że przy największej usilności, łyżki zupy nikt przełknąć nie potrafił - zdawała się gotowanym w płomieniu żarem. Każdy się zakrztusił, zrobił z tą łyżką, co mógł, ale drugiej już nie wziął nawet. Domowi pootwierali usta i chłodzili je. Podali sztukamięsę - toż samo; oskrobana jednak przeszła przez gardło. Cały obiad był w tym rodzaju. Zostawała na pociechę i ochłodę śmietanka owa, która z nudów, zamknięta sama jedna w lodowni, zwodniała i osiadła. Hiacyntha dostała bicia serca i wstała od stołu. Pan Paweł poił tymczasem kielichem szampana powiatowej fabryki. Wypił zdrowie pana Piotra. Rozniesiono ptysiowe obwarzaneczki, z jednej strony przysmalone, z drugiej nie dopieczone, i wszyscy wstali od stołu prosząc o wodę po pieprzu, który wnętrzności i język palił.Pan Piotr utrzymywał po cichu, że obiad był gorzki jak rozpacz nieszczęśliwego ojca; dziadunio klął po prostu i zaraz na bok wziąwszy Pawła, rzekł mu do ucha: - Kołyś ne pop, ne ubyrajsia w ryzy! (Kiedyś nie ksiądz, to nie bierz sutanny.) Co, ty oszalał, panie Pawle? - A cóż się stało? - A tożci ty nas potruł swoim pańskim obiadem. Czy ty myślisz, że oni wse szczo chrin, taj łożkoju? (co chrzan, to łyżką). Co tobie takiego? - Paweł obiema rękami wziął się za czupryny resztę. - Ten kucharz... - A to niechby była gospodyni misę dobrych klusek zwarzyła; chleb, ta woda, ne ma hołoda (chleb i woda, nie ma głodu), a tyś nas poczęstował, że w brzuchu ogień piekielny... - Panna Hiacyntha zaręczyła nam, że panowie samym niemal pieprzem żyją. - To wściekła jakaś baba! - splunął Dymitr i ruszył ramionami. Dano kawę (szczęściem bez pieprzu), podano za nią, zwyczajem pańskim, według porady guwernantki, likwory dubieńskiej fabryki zamiast chasse-cafe i jakoś obiad się powoli zapominał. Przyszły fajki, wino rozchmurzyło czoła. Julia tylko i Petra nie były wesołe, bo Stasia ani ukąsić; nie spojrzał, nie przysunął się, nie odpowiedział wzrokiem na wejrzenia. " To lalka!" - mówiła w duchu starsza. "To student!" - pogardliwie dumała Petra. Hiacyntha westchnęła tylko, zręcznie otworzyła fortepian i myślała pochwalić się walcami, których na dnia tego intencję wyuczyła się Petra. Był to Strauss niby, grany jak na złej szejnekatarynce. Staś, który grał wcale ładnie, zobaczywszy fortepian , skoczył ku niemu nie myśląc o niczym, żeby się w ten sposób od przecudnej rozmowy wywinąć... siadł, spróbował i począł, grać. Dość było go usłyszeć, żeby już Petra i Hiacyntha o popisach nie myślały. - Petrę zabolała głowa, guwernantce znów wróciły palpitacje; matka spojrzała na niego jak na zbrodniarza i sucho rzekła: - A, jak pan Stanisław gra pięknie! Piotr naturalnie nic nie odpowiedział, a Staś grał jak szalony. Nigdy może muzyka nie była gorzej przyjęta. Wstał nareszcie i chciał pójść prosić panny, żeby grała, ale ta miała tyle taktu, że się nie ośmieliła ze swoim walcem wystąpić. - Ja tak mało gram! - odpowiedziała. - Ale pani lubi muzykę - rzekł Staś, sam tu zaczynając od pani. - Ona! - podchwytując zawołała Hiacyntha - ona to geniusz melodii! to harmonii splot! ale na wsi tak trudno się oddać muzyce! wszystkiego braknie. - Gdyby tylko nut - rzekł Staś - tymi bym łatwo mógł służyć; mam co miesiąc najświeższe, jeśli pani pozwoli... Petra spojrzała nieco udobruchana ofiarą i niezgrabnie uśmiechając się skinęła głową, odrzucając loki po żytomiersku. - Na wsi - mówiła dalej, usiłując się popisać z wymową Hiacyntha - wszystko otacza zawad tysiące. Uwierzy pan, poczta najbliższa o kilka mil odległa... żyjemy na pustyni! westchnęła. Staś nie miał co odpowiedzieć, zmieszany, zaciął usta. - Ale człowiek - odchrząknąwszy mówiła dalej panna - przywyka do tej uroczystej ciszy i bawi się z naturą, której serce jego echem względnym odpowiada! Julia, nie tracąc czasu, sypała wejrzeniami, które dodane do pieprzu mogłyby spalić na węgiel nieszczęśliwego, gdyby o lat dwadzieścia mogła je antydatować. Teraz już nie paliły, były bo blade; zimne błyski burzy jesiennej. Paweł ubawiał stryja opowiadając mu o gospodarstwie; dziadunio chodził, popijał wodę i cicho powtarzał: - Hodi tobi, wołe, koły tebe korowa kołe (Biada tobie, wole, gdy cię krowa kole). Zatrzymano jeszcze na herbatę, w którą szczęściem nie było sposobu nasypać nic gorzkiego, ale staraniem Hiacynthy podano jednakże pieprz przy szynce, którą ona zadyktowała do herbaty. Stary dziadunio aż się wzdrygnął na widok tej pamiętnej przyprawy, z powodu której dzień ten Staś nazywał dniem pieprzonym. Na wieczerzę powrócili do Hieronimów, gdzie ich znowu prosty, wieśniaczy, zdrowy i niewymyślony czekał posiłek. Dziadunio cały wieczór się wściekał. Staś pękał ze śmiechu, cugle sobie puściwszy, Piotr tylko obu miarkował i poważnie był zamyślony. My na chwilę jeszcze zajrzymy do salonu Pawłów po odejściu gości. Wszyscy stoją w milczeniu; nareście Julia, jak zwykle, pierwsza zabiera głos: - No! mieliśmy też tych gości! - Nic tak szczególnego! - dodała Petra. Julia się uśmiechnęła i pocałowała ją w czoło. Prawdę rzekłszy, nie było za co. - O! dowcipnisio ty moja! Ale dajmy pokój, na co ich krytykować. Pan Piotr człowiek poważny, grzeczny; syn - chłystek! studencik! tak się wyrwał z tym swoim graniem jakby z czym osobliwym. To tylko dowodzi brak wychowania, a gra nawet nie wiedzieć po jakiemu... Hiacyntha ruszyła ramionami. - Jest hołdownikiem nowej szkoły... Słyszałam o niej... bije z góry w klawisze... wiem to... ale psuje fortepian, ucho... i serce! - dodała z westchnieniem. Nikt tego aforyzmu nie uważał. - Staś - mówiła Julia - trzpiot, dzieciak! Nie jest nawet tak ładny, jak mówiono. Juściż, niebrzydki, ale... - Ale zmiłuj się! - przerwał Paweł. - Pozwólże, ja się przecie na tym znam - prosty sobie, przystojny pastuszek... żadnej dystynkcji w manierach. - Nade wszystko nic czułego, nic sympatycznego, nic, co by chwytało za serce i przyciągało ku niemu - przemówiła guwernantka. - Niewykształcony! - dodała Julia ruszając ramionami - surowe to, dzikie jakieś! o, to nie mąż dla Petry! nie! Paweł, z dobrze otworzoną gębą, słuchał. - E! serce - rzekł - gdyby się tylko starał, dalibyśmy ją jemu! - Otóż nie - żywo odparła Julia. - Myślisz, że dla jego bogactwa? Ja dla Petry chcę czegoś więcej. Hiacyntha dokończyła: - Tak! serca dla serca, duszy, co by uderzyła o duszę, tej zgody uczuć, tej harmoniii dźwięków wewnętrznych, co wyżej wszelkiego złota się ceni! - Gdyby był bogaty jak Kreza, tobym go nie chciała - zawołała Julia stanowczo - dla mojej Peci więcej, żądam! Petra chodziła zadumana, ramionami tylko czasem ruszając; gryzła w ustach kwiatek wychwycony z bukietu, a co myślała? Bóg tylko jeden wie i panna Hiacyntha druga, ja odgadnąć nie umiem. VI Swobodnie, wesoło i szybko przeleciał wieczór u Hieronimostwa. Oboje gospodarstwo coraz się bardziej z dobrym panem Piotrem i jego wielkością oswajali. W początku uszanowanie dla niego nie dozwalało im się zbliżyć poufalej; teraz przywiązanie, rosnące w miarę, jak go poznawali bliżej, zlewało się z szacunkiem, nie straszył ich już, ale pociągał ku sobie. Dziadunio Dymitr usilnie nad tym zbliżeniem i skutecznie pracował. Stary złośliwie nawet niekiedy poglądał na Stasia i Zosię, zdaje się zgadywał, co tam po cichu wykluwało się w młodych sercach i w młodych oczach obojga. Umyślnie jednak nie pokazywał posobie, że się tego dopatrzył, a raczej odgadł, co się święci. Było to bowiem jeszcze tak delikatne uczucie jak trawka, co na wiosnę pierwsze listki puszcza, a lada mrozek, lada szron ją zwarzy. I rosło z niczego, jak ta trawka, z szybkością chwil pierwszych wszelkiej istoty i wszelkiego uczucia. Każde pomnażało ją wejrzenie, każde słowo rozrzewniało, każdy dzień dla niej był wiekiem w wypadki obfitym, a wczoraj wiecznością, przebytą razem, i rękojmią przyszłości, którą wiekuistą mieć chcieli. Oni już wieczór myśleli, co będzie, gdy się rozjechać, rozdzielić i nie widzieć zmuszą losy. W Zosi to uczucie bojaźliwsze i słabsze, niepojęte dla niej samej, napełniając ją strachem rosło, choć się broniła; w Stasiu gwałtowniej już i po męsku się rozwijało, gotując do walki, wyzywając jej wcześnie. - Staś wiedział, co się działo w jego sercu, znał z ludzi, jeśli nie z siebie, czarowny niepokój i uroczą żądzę, która nim raz pierwszy miotała. Jak tylko mógł, przysiadł się do Zosi, która niespokojnie pytające wejrzenie rzucała na matkę, i rozpoczął rozmowę. Szła trudno, nic w niej nie było, a tyle w niej posieli pamiątek i magnetycznie udzielili sobie myśli, dla ucha otaczających ludzi nieodgadnionych! Trudno by było powtórzyć tę rozmowę, utkaną z przerwanych słów, zimnych na papierze, gorących w ustach i sercu. Wśród niej ośmieliła się powoli Zosia, rozwiązały się jej usta i skończyli, jak brat i siostra, uśmiechem serdecznym, słowy poufałymi. Staś kochał już jak szalony i przysięgał w duszy, że się nie ożeni - chyba z Zosią; jej serce rozkosznie było wzruszone, rozkołysane i łzy nieproszone dobywały się z oczów. Późno już podano wieczerzę, przy której nielitościwy dziadunio dobrze się jeszcze nażartował z obiadu państwa Pawłów i ich domu, choć mu nikt, przez uczucie przyzwoitości, przy bracie pomagać nie chciał. Staś tylko po cichu szepnął dziaduniowi, że dzień ten pod nazwiskiem dnia pieprzowego zachowa światu w przyszłych pamiętnikach, które w pięćdziesiątym roku życia ma zacząć pisać. Wieczerza już się skończyła, gdy na znak porozumienia, oczyma dany przez pana Piotra, dziadunio nagle rozpoczął; - Ale, ale - rzekł - panie Hieronimie, jest tu prośba do ciebie. O tobi gadka (O tobie mowa). - Do mnie? Od kogo? - Zaśmiał się pan Hieronim. - A cóż ja dla kogo uczynić mogę? - Wystaw sobie, waćpan - rzekł dziadunio serio - wszak to pan Piotr z waścinej przyczyny ma niepospolity kłopot. - Z mojej? z naszej? - porwali się razem Hieronimostwo. - Ale tak jest! Posłuchajcie tylko! - zawołał dziadunio. Ludzie jesteście nieświadomi wielu rzeczy, bo żyjecie na wsi. Netylko świtu, szczo w wikni... (Nie tyle tylko światła, co w oknie...). Myślicie, asaństwo, tylko o gospodarstwie, o dzieciach, a z waszej przyczyny drugim bieda. Ot! panu Piotrowi nie chce heroldia potwierdzić szlachectwa, dla braku metryk waszej linii... - Jak to? - A tak! Wywody powinny obejmować cały ród, takie jest prawo, a że wy ślamazarnie koło tego chodziliście i zapomnieli o swoim szlachectwie, i jemu nieborakowi wszystko wstrzymano. Ani smerty, ani popustu! (Ani śmierci, ani odpuszczenia!). Trzymają go tak za nogę. Hieronimostwo osłupieli; jakoś dziwna trochę logika Dymitra pomieścić się im w głowie nie mogła. - Długo by wam to było tłumaczyć. Daj Boże wse znaty, a ne wseho probowaty (Daj Boże wszystko znać, nie wszystkiego próbować). - rzekł niby gniewny, że go nie chcą zrozumieć, dziadek - ale zmiłujcież się, dostarczcież mu potrzebnych papierów! Nie chciał wam sam dokuczać; ja za niego proszę, niechaj się to raz skończy! Albo wiszajte, albo puskajte! (Albo wieszaj, albo puszczaj!) - W istocie - rzekł poważnie, potwierdzając, pan Piotr - bardzo mi o ten interes chodzi; rad bym widzieć jego koniec. - Ale - odpowiedział Hieronim z frasunkiem - ja byłem już zrobił staranie o przyłączenie się, bo brat Paweł o mnie zapomniał; tylko, przyznam się stryjowi, grosza mi na to nie stało. - Do czegóż tu grosz! - ofuknął dziadunio. - Pan Piotr i grosza za was więcej nie da, ale trzeba mu was przyłączyć, bo jego w tym interes, nie wasz. Swoja sermiażka ne tiażka (Własna siermiężka nie ciężka). A macież te papiery? - Papiery są jeszcze u mnie, bo mi ich Sobocki bez dwóch tysięcy złotych podjąć się nie chciał - rzekł Hieronim. - To łotr, to mudrahel ten Sobocki! - zawołał dziadunio. - Ne ide jemu o najdok, ale o skosztunok! (Nie chodzi mu o znalezienie ale, o skosztowanie!) Pan Piotr jeszcze wam za te papiery koszta powróci, bo powtarzam, że to jemu potrzebne! hę? rozumiecie? Już mnie o to dwa dni prosi, żebym u was wykołatał. A i wam też to nie zaszkodzi; przy cudzym ogniu i wasza pieczeń się upiecze. W hurti i kasza zistsja (W hurcie i kasza się zje). Hieronim spoglądał zdziwiony. - Takie prawo! - dodał Piotr serio - istotnie długo by to było tłumaczyć, ale tak jest, tak jest... to nowe urządzenie... wszyscy muszą iść razem... Pawłowie i inni potwierdzeni, a dla waszych papierów będzie i musi być zwłoka, dlatego o nie proszę. Dziadunio przybrał fizjognomią bardzo serio i przynaglał burcząc; Hieronimowie spojrzeli po sobie z zadziwieniem i radością. - A toć to dla mnie największa łaska - rzekł Hieronim wstając - jam się tak o los dzieci troskał. - Boś nie wiedział - żywo przerwał dziadunio - że pan Piotr musi ci ich przyłączyć, choćby nie chciał; w tym jego interes. Jeszcze mu łaskę zrobicie tymi papierami bo się nieboraczysko także o to nastękał. - Aleby to była niesprawiedliwość - przerwał gospodarz - żebyśmy korzystając... - A! ty nic nie rozumiesz! - ofuknął go dziadunio. - On swoje; pop w dzwin, a czort w sołomianik! (Ksiądz w dzwon, a diabeł w słomianki!) Tu chodzi nie o was, ale o pana Piotra! a tobie nie wiedzieć jaka niesprawiedliwość się roi. To interes nie twój! Skaczy, wraże, jak pan każe, i po wsimu! (Skacz, wrogu, jak pan każe!) - W istocie, w istocie - przerwał pan Piotr - dajcie mi tylko papiery, to rzecz dla mnie pilna; wielką mi zrobicie przysługę. Hieronim spoglądał jeszcze, nie dowierzał, ale poważne, a nawet surowe i chmurne twarze starych, poczciwych kłamców nie dozwalały mu się domyślać podejścia; w duszy tylko Panu Bogu dziękował, że jego interes tak się zszedł ze stryjowskim. - Chwała Bogu - rzekł - że się to tak składa! Papiery są gotowe. - I dasz mi je jutro? - spytał pan Piotr. - A! czemuż nie, z największą wdzięcznością! To dla mnie wielkie szczęście! - Więcej dla mnie - rzekł pan Piotr unikając podziękowań - a teraz mówmy o czym innym - dodał po chwili namysłu. Co myślisz z dziećmi, panie Hieronimie, z synami zwłaszcza; czas by o nich podumać. Spojrzeli po sobie rodzice i zarumienili się. - Szczerze, kochany stryju - rzekł po namyśle ojciec - tu nie ma co obwijać w bawełnę. Ja jestem dosyć ubogi, myślę ich do początkowej szkółki oddać do ťucka i uczyć, póki mnie na to stanie. - Ale cóż to się oni tam nauczą w tym ťucku biednym - odparł pan Piotr - czemu się nie staracie umieścić ich gdzie na funduszu jakim, to by was nic nie kosztowało, a mieliby wychowanie staranniejsze. Tego wyrazu fundusz nie zrozumiał dobrze ani mąż, ani żona;popatrzyli, zamilkli. - A masz WPan racją! - zawołał nagle dziadunio. - íe też to mnie nigdy na myśl nie przyszło! Wszak to waćpan, panie Piotrze, jesteś podobno jakiegoś funduszu kuratorem i zawiadowcą w íytkowie? A ma to być piękny fundusz... na kilku czy kilkunastu (przypominam sobie) chłopców? hę? Tu druga bajeczka, ułożona wcześnie pomiędzy spiskowymi dla oszczędzenia Hieronimostwu wdzięczności i wywinienia się do zbytnich podziękowań, poczęła wychodzić na jaw równie niezręcznie, ale równie szczęśliwie jak pierwsza. Hieronimostwo oboje niewiele wiedzieli, co się na świecie działo, form jego i praw nie bardzo znali, na wsi zasiedzieli, wierzyli dobrodusznie, zwłaszcza gdy dwoje ust tak zacnych ludzi jak pan Piotr i dziadunio poczynały ich upewniać. - Prawda - odpowiedział pan Piotr - że właśnie mam w mojej dyspozycji dwa miejsca w funduszu Puciatów, z którymi nie wiem, co zrobić; wziąłbym chętnie twoich chłopców, panie Hieronimie, gdybyś mi ich dał, dla zapełnienia tych miejsc, za które Bogu i ludziom odpowiedzialny jestem. - A to miejsce dobre - rzekł spiesznie dziadunio - warunki, słyszałem, także, że chłopców biorą, wychowują na koszcie funduszu aż do uniwersytetu, utrzymują na stypendiach w czasie nauk uniwersyteckich... - Posyłają jeszcze za granicę dla dalszego usposobienia - dodał pan Piotr nie wahając się - jeżeli okażą się zdatni. - Pry hotowoj kołody dobre ohoń kłasty (Przy gotowej kłodzie, wygodnie ognia nałożyć) - dodał dziadunio - doskonała rzecz. - Jak to? - spytał zdziwiony pan Hieronim. - Któż to mógł zrobić taki zakład? Kiedy? Ja o tym nic nie słyszałem. - Wielka rzecz! - przerwał dziadunio. - Moja chata z kraju, nyczoho ne znaju (Moja chata z końca, o niczym nie wiem). Ale wszyscy o tym wiedzą! To długa historia, a nawet dosyć ciekawa - począł, chodząc, żywo opowiadać następującą naprędce skleconą powiastkę: - Był sobie, będzie temu lat dwieście, niejaki pan Puciata, żonaty, jeśli się nie mylę, z księżniczką Giedrojciówną, bo i sam coś tam z kniaziów wychodził. Otóż, trzeba waści wiedzieć, Bóg im dał czternaścioro dzieci, Tandem tedy pan Puciata, któremu było markotno, że mu się ojcowizna rozdrobni na tyle głów, a dzieci z panów na szlachtę zejdą, niejeden raz szemrał na zbyteczne błogosławieństwo Boskie. Z zadurnoj hołowy i noham łycho! (Zadurzona głowa, to i nogom bieda!) Czasem ze złego słowa wiele niedobrego pójść może. Pewnego razu, nie wiem tam, z jakiego powodu - ciszej rzekł dziadunio oglądając się na siedzącą Zośkę - wyrwało mu się z ust, do żony mówiąc: "Dzieci! dzieci! łatwiej o dziecię niżeli o cielę!" Trzeba bowiem wiedzieć, że istotnie w tym zakącie, w którym mieszkali państwo Puciatowie, o cielęcinę było niełatwo, a stary lubił cielęcą pieczeń. W złą godzinę wymówił jakoś te słowa, bo w tydzień, panie i żona, i czternaścioro dzieci mu wymarły. Ot tobi, Hapko, knysz! (Ot tobie, Hapko, knysz!) Na pogrzebie stała wysoka trumna matki, a wkoło, rzędem, czternaście trumienek dzieci, razem z nią idących, z woli Bożej, do grobu. Pan Puciata jakoś tego zrazu nie wziął bardzo do serca, ożenił się raz, ożenił drugi, ale więcej już nie miał potomstwa, tak że i ta linia familii zeszła na nim. Otóż, w starości, gdy mu dogryzało sumienie, stawszy się bardzo pobożnym i dobroczynnym, umierając zostawił znaczny fundusz na wychowanie czternastu chłopców. - Aleśmy doprawdy nigdy o tym nie słyszeli! - zawołał pan Hieronim. - O, wielka rzecz! a o czymże wy wiecie, moi poczciwi domatorowie - zaczął dziadunio - siedzicie jak kury pod strzechą, a chcecie wiedzieć o funduszu Puciatów! - zaśmiał się nieznacznie. - Ne tylko świtu, szczo w wikni! (Nie tyle tylko światła, co w oknie!) Pan Piotr z niemym poklaskiem przyjął tak lekko i łatwo utworzoną naprędce historyjkę funduszu, którego na świecie nie było. - Otóż tedy - mówił dalej dziadunio - gdybyście chcieli, toby wam łatwo wziął pan Piotr synów na fundusz Puciatów. - Jak to, gdybyśmy chcieli? - zawołali państwo Hieronimowie, nie śmiejąc jeszcze oddać się radości, która im tak niespodzianie przychodziła - a! to by była dla nas tak wielka łaska i opatrzność Boża! - A zaraz łaska! zaraz łaska! - podchwycił staruszek. Otóż żadna łaska, pan Piotr właśnie sobie głowę łamie, kogo by tam umieścić; a tu jak raz takich dwóch tęgich chłopaków spotyka! Nie taka to wielka rzecz! Ne tak sia barzdo dije, jak sia barzdo howoryt. (Nie tak bardzo się robi, jak się bardzo mówi). - W istocie, to dla mnie jedyna zręczność! Ale tam być muszą jakieś trudności, jakieś formy - przerwał pan Hieronim z pewnym niedowierzaniem - boćby się to wszyscy cisnęli. - Radab dusza do raju, ta hrichi ne puksajut. (Rada by dusza do raju, ale grzechy nie puszczają.) Zapewne! ale nie bardzo kto wie o tym funduszu. To rzecz sekretna, zakryta, utajona - cicho szepnął dziadunio. - Są tam i warunki różne, ale to wszystko w ręku pana Piotra, a jemu w to graj, że waszych chłopców zabierze! Głowę sobie łamał, żeby jakich uczciwych znaleźć dzieciaków. Oboje rodzice, jakby razem jedną wzruszeni myślą, rzucili się ku panu Piotrowi, chcąc mu upaść do nóg; matka miała łzy w oczach, ojciec drżał cały, ale stryj powstał żywo i uchylił się. - O! tylko mi proszę nie dziękować - rzekł broniąc się - nie ma za co! Po wakacjach przyślę i jak swoich zabiorę chłopców. Jam rad, żem sobie ich znalazł, bo mi właśnie potrzeba było poczciwych i pilnych, a takimi dzieci wasze być muszą. Więc chwała Bogu - i bez żadnych próżnych wdzięczności; to Puciatów, nie moje, nie ma za co dziękować... zmiłujcie się! Chcieli jednak Hieronimostwo uściskać poczciwego pana Piotra, ale ten zagadał ich czym innym. - Jedziemy tedy - rzekł - wszyscy a wszyscy do Strumienia... przypadają właśnie urodziny kasztelanica i wskutek umowy z całą familią, chcemy w ten dzień dać mu dowód pamięci i zbliżyć się do niego. Będziemy wszyscy u niego; może stary wzruszy się tym dowodem pamięci, może się zmiękczy i rozczuli, może kto z nas lepiej mu do serca przypadnie i potrafi dla niego zastąpić faworytów. Paweł z nami także, a ty, panie Hieronimie? - Ja? - rzekł skłopotany widocznie wieśniak - ja, kochany stryju... a jaż tam po co? - Ho! a po co my wszyscy? Przypomnieć mu się. - íona moja była niedawno w Strumieniu. Powiem szczerze stryjowi: nie lubię tłumnych zgromadzeń, znaleźć się na nich nie umiem; nie jestem do nich stworzony - i nie chce mi się tam jechać! Hieronim nie mógł się przyznać, że od dawna nie miał porządnego fraka, a najświeższy był jego ślubny, dosyć już śmieszny, choć czysto zachowany. - Jak to? to byś ty sam jeden nie był na urodzinach? - spytał pan Piotr. - Nie będę - rzekł poglądając na żonę Hieronim. - Nie - nie będę! Bogiem a prawdą, brak mi i sukni, i przyborów do wizyt, ja tam nie bardzo potrzebny, stryjowi tak ze mną jak beze mnie, a czas dla gospodarzy gorący - zostanę w domu. Piotr i dziadunio nie chcieli go przynaglać. - Więc jak ci się widzi - rzekł stryj - nie namawiam, ale będzie tam cała a cała familia nasza, którąśmy okólnikiem obesłali, jedne wici za troje... My, Pobiałowie, Paweł, ímura, ojciec wasz, nawet Soboccy oboje, do nogi, ile nas jest, jak na rewię jedziemy. - A ja sobie zostanę - rzekł po cichu pan Hieronim. - Doprawdy, co bym ja tam robił, a w domu bym się opuścił. - E! jakbym to się i ja został - odezwał się wstając z krzesła Staś, dotąd milczący - wszak u kasztelanica raz już z ojcem byłem. - Kto? i ty? - zostać? gdzie? - A tutaj! - podchwycił Staś - co ja tam będę robił, kochany ojcze? My byśmy tu sobie z Hieronimem gospodarowali, polowali, odpocząłbym w tej ciszy, a powracając ojciec by mnie zabrał. - No? i skądże ci ta myśl - spytał ojciec nie dorozumiewający się niczego. Dziadunio odwrócił się w kątek i udając, że zażywa tabakę i kicha, parsknął ze śmiechu, tak go to ucieszyło, że się jego domysły potwierdzały. - Skąd mi ta myśl? - odpowiedział Staś, zawsze śmiało i wesoło, nie chcę ani skłamać, ani prawdy całej powiedzieć. - Ot, jakoś mi tu dobrze, cicho! Chciałbym sobie spocząć przy Hieronimie... Lubię tak namiętnie botanikę, lasy tutejsze cudnych ziół w sobie krocie ukrywać muszą. " Jeden kwiatek szczególniej! - rzekł w duchu dziadunio. - Durnyj jak worona, a chytryj jak łys. (Głupi jak wrona, a chytry jak lis.) Jakie dzieciątko sprytne!" - Ależ, mój Stasieńku, to w istocie dziwna rzecz - rzekł ojciec - że ci się tak nagle zachciało herboryzować po Polesiu; ale i Hieronimostwu dokuczysz długą wizytą, i rad bym cię dorosłego drugi raz kasztelanicowi przedstawić. - E! co tam po mnie stryjowi! ja jeszcze młokos! będę się nudził, będę się musiał na tej familijnej rewii wyprężać i ziewać, a tu sobie pochodzę ze strzelbą na ramieniu po lasach, po polach i spocznę rozkosznie. Doprawdy, ojcze! Ojciec spojrzał na gospodarzy. Oni oboje tak się zdawali radzi tej myśli i tak pokornie a serdecznie zbliżali się prosić pana Piotra, że nim wymówili słowo, już szczerą ich chęć z oczów wyczytać było można. - O! kochany stryju - rzekł Hieronim - bylibyśmy ze Stasia kochanego... z pana Stanisława - poprawił się. - Jeśli się poprawiasz, to nie zostanę - rzekł Staś. - Bylibyśmy tak szczęśliwi. - Ale to szałaput! dom wam do góry nogami przewróci. - Nie boim się o to i niewielki żal będzie starej klitki - dodał śmiejąc się Hieronim. - Niech stryj to dla nas zrobi. - A! całym sercem - rzekł pan Piotr - tylko mi go nie popsujcie pieszczotami. - Pieścić się nie dam - zawołał rozweselony młody chłopak - ale to bujać będę po polach i lasach! - Szczęśliwy wiek! szczęśliwy! - cicho westchnął pan Piotr. - Dobre szality, koły prystupaje (Dobrze to szaleć, kiedy jest ochota!) - szepnął dziadunio, śmiech zdradziecki tamując. - Niechaj zostanie, niechaj zostanie - rzekł głośno - wieczorami dojdzie sobie na lekcję retoryki do państwa Pawłów, zabawi się z Piotrusią (tak ją zwał, zawsze z wielkim umartwieniem matki), zagra im na fortepianie... - Niechaj zostanie! - dodał ojciec całując chłopca w czoło. - U kasztelanica może być powtórnie, powróciwszy z zagranicy. - Jeśli kasztelanic dożyje - szepnął Dymitr. - Boh chocz ne skoren, ale łuczen (Bóg nieskory, ale silny). - Ale to już jedenasta przeszło! - porywając się zakrzyknął Piotr. - Spać! spać! Oni nie przywykli tak długo wysiadywać. - No! panowie! dobranoc i w nogi - zawołał dziadunio. - Dość i tak im czasu zmarnowaliśmy. Buwajteż zdrowy! Wszyscy się ruszyli; a Staś, szczęśliwy i roztrzpiotany swoimszczęściem, już chciał dać uroczyście dobranoc synowicy swej, gdy obejrzawszy się nie znalazł jej na miejscu. Zosia, ledwie dosłyszawszy, że Staś zostać miał z nimi, sama nie wiedząc czego, przelękła się i uciekła. VII My teraz powrócimy do Strumienia, gdzie nic się nie zmieniło powierzchownie od czasu, gdyśmy stąd z panią Hieronimową wyjeżdżali. Zawsze to ten sam dwór, będący pod wszechwładnym poruszeniem zegarka, smutny, wyregulowany, milczący, zawsze w nim też same twarze zmęczone, blade lub zimne i posępne. O jednej godzinie wstaje kasztelanic, wchodzi Termiński, zwołują pannę Anielę, podadzą do stołu, grają w warcaby, czytają, łechcą pięty staremu i idą do snu... U obiadu wiecznie też same postacie na tych samych miejscach siedzą, rozmowa prawie jedna i jedne przytomnych wejrzenia. Rotmistrz zajada, Samuel patrząc nań wzdycha ciężko, Aniela się krzywi, Jaś na nią zezem pogląda, Bulwa milczy lub z respektem odpowiada, że wszystko się dzieje wedle rozkazu jaśnie pana. A kasztelanic, zawiędły starzec, oderwany szczątek innej epoki, obcy ruchowi i życiu, co go otacza, dożywa reszty dni zmarnowanych, zatrutych w niepokoju o życie i jego utrzymanie, w przekonaniu, że nakręcając je wedle zegara, jak zegaru chód - potrafi przedłużać bez końca. Dzień urodzin kasztelanica ledwie był komu wiadomy, nie wiem nawet, czy on sam o nim pamiętał, to pewno, że go w Strumieniu nie obchodzono nigdy. Z rana wstawszy wedle zwyczaju rozruszać się miał powoli do życia starzec, gdy Termiński wpadł do niego z miną, która bez słów mówiła, że się coś stało nadzwyczajnego. Kasztelanic postrzegł to i nim kamerdyner miał czas usta otworzyć, wyciągnął rękę wołając: - Cicho! milcz! widzę już, że cię język świerzbi, ale póki śniadanie nie przejdzie, wara mi z doniesieniami głupimi! Kamerdyner począł sprzątać i wyszedł po chwili, słowa się nie odezwawszy. Kasztelanic usiadł, ale niezwyczajny ruch i stukot powozów w dziedzińcu począł go już niepokoić. Nie chodziło mu tak bardzo o to, co się stało, ale o to, że - co się stało, pomiesza mu porządek i cały dzień zepsuć może. "Głupi! - rzekł w duchu - wleciał jak utrapieniec, gęba wywrócona, słowo na czole! Dość, że wiem, iż coś jest, i strawność przewrócona... po całym dniu!... Będę musiał wziąć pigułki lub eliksir Cagliostra, którego tak oszczędzam. No! kto wie, czy nie lepiej wiedzieć od razu, co tam takiego, bo niespokój gorszy jest dla żołądka nad wszystko. Czynność się przenosi do głowy, a żołądek źle odbywa swoją powinność... Trzeba tego głupca zawołać". To mówiąc zadzwonił, Termiński wszedł natychmiast, ale bardziej jeszcze widocznie zmieszany niż wprzódy. - No trutniu! - rzekł stary - wiedz to raz na zawsze, że kiedy ci natura dała taką głupią twarz, że się na niej maluje, co tylko zaświdruje w środku, to nie pokazuj się z nią w zakazanych godzinach. To nauka na potem; teraz, kiedyś się już przez pół wygadał, kończże, bo i tak czuję, że mi czekolada kamienieje w żołądku! Cóż się tam stało? - Ale nic się nie stało, jaśnie panie - odparł ruszając z lekka ramionami Termiński. - Jak to nic, już przecie i ja mam uszy, że coś huczy na dziedzińcu; gadajże, nie bądź błaznem! - Jaśnie pan każe? - spytał kamerdyner. - A cóż mam robić, mów! - Prawdziwie, nie wiem, od kogo zacząć. - A! to jest tam tego dużo? - spytał usta zacinając stary. - O! przeklęty dzień! popsuje mi cały tydzień... Jedna zła strawność rujnuje żołądek na długo, nim wejdzie w karby! ano, gadajże! - Coś dziwnego doprawdy! Jakiś zajazd umówiony! wszak cała pańska familia dzisiaj się tu, słyszę, zjedzie. - Co? familia? - z gniewnym i złośliwym uśmiechem krzyknął stary. - A! j'y suis, te urodziny! furfanty! Gdybym był ubogi, noga by ich nie postała u mnie, uciekaliby jak od zapowietrzonego - fetują moje miliony... Termiński uśmiechem tę prawdę potwierdził. - No! a dużo tego tam jest! - spytał kasztelanic niecierpliwie rwąc szlafrok. - Albożem mógł ich policzyć; jedzie to, a jedzie jak ćma. Suną się powozy, powoziki i obdarte bryczki, aż strach; mówili mi wyraźnie, że mają być tu wszyscy... - A! to dobrze, to dobrze! - z ukrytą złością, straszną, bo udanym ubraną uśmiechem, odrzekł szambelan. - I co ci to szkodzi, trutniu... Dać im obiad na sto osób, najlepsze wina, najpiękniejszy serwis, przyjąć ich jako królów... Ja ich wyściskam, wycałuję... wyślinię, wykomplementuję, wypłaczę się nawet, jeśli tego będzie potrzeba. No, a takiż rozjadą się kiedyś... z kwitkiem! - przydał szydersko. W Termińskim dusza rosła. - To pewna - dodał - że w tym tłumie nie ma i jednego, co by jaśnie pana tak kochał jak jego wierni słudzy. Stary, nie postrzeżony, mrugnął tylko brwiami, jakby mówił: "O, o! znamy się i na tym!" Kamerdyner kończył: - Co jaśnie pan rozkaże? - Co każę! mówiłem ci, przyjęcie jak najsutsze... długo nie zabawią, a trzeba im pokazać, co mogę, żeby lepiej ślinka pociekła! Obiad na sto osób, jeśli trzeba, szampana dać na początek pierwszy numer, potem dońskie, jak się udoją, karteczki im wystarczą, smaku nie złapią. Wszak są karteczki wcześnie ponaklejane. Srebra na stół, co nogi strzymają... wielka liberia... pokoje dla tych, co zażądają... Salon otworzyć... Kto spyta o mnie, powiedzieć, żem chory i nie mogę wyjść, aż o swojej godzinie. Ale... moje śniadanie dać na osobnej tacy, wnieść je, przede mną postawić i szepnąć, że to dla mnie, żeby się nikt ruszyć nie ważył. Dla reszty dać osobno toż samo.. . ale sery i kawior mogą być pośledniejsze, rozumiesz... a kto tam jest? czy i pan Piotr? - Jest i on. - I Pobiałowie. - Całą czeredą, ile ich Bóg dał! - O, o! i kulawy! - Aha, i kulawy nawet. - A Józefa dzieci...? siostra Jaśka... - Nie tylko ona, ale i brat Michał... oficer. - Chwała Bogu, wrócił - szydersko szepnął kasztelanic. - I Paweł? - I pan Paweł jest... - Co do nogi, widzę, muszą być wszyscy; a tenże pan Hieronim, co to go jeszcze nie znam? - Nie ma go, jaśnie panie. - No, to choć żona być musi? - I jej nie ma! - Zapewne złymi końmi się wloką, to się przypóźnili... ale nie chybią. - Ludzie Pawła mówili, słyszę, że nie będą... bom się o każdego dowiadywał. Stary tylko głową pokiwał. - A dziadunio znalazł się? - O! ten jest od rana... - No! ten ich zabawi przysłowiami. - íycie swoim trybem, tylko Karasiński obiad niech przerobi, nich sobie, co chce, z nim uczyni, ale żeby mi było o mojej godzinie punkt! jak zawsze; To powiedziawszy starzec zagryzł wargi i głęboko się zamyslił, twarz jego malowała gniew wewnętrzny, niecierpliwość i chorobliwe rozdrażnienie. Pokaszliwał, spluwał, bacznie poglądając na każde splunięcie, i siedział tak, pilnując godzin, w swoim pokoju, a dziedziniec huczał od powozów, i dom cały, oficyny zajmowali już przybyli goście. Spojrzmy i na nich. Towarzystwo zebrane w salonie kasztelanica tym szczególniej uderzało, że je składały rzadko do siebie zbliżające się żywioły, z różnych społeczeństwa szeregów pochodzące, które tu myśl jedna (z małym wyjątkiem) i związek krwi ściągnęły. Od Sobockiego począwszy, który na sobie nosił niezatarte piętno swego pochodzenia, wychowania i obyczajów klasy, do której należał, w którym łatwo poznać było urzędnika, co do swego stołu i pióra prosto wlecze się do cukierni i szynczków, a od hulanki do papierów - przez ile to stopni przejść trzeba było, żeby dojść do pana Augusta, do Piotra, z których pierwszy uderzał majestatyczną powierzchownością i elegancją, drugi wspaniałością, jaką daje twarzy wyraz poczciwej i uspokojonej duszy. Obok Sobockiego, który trzymał się dumnie, usiłując stać na równi ze wszystkimi, i co chwila z niecierpliwością palce ogryzał, domyślając się, że mu ktoś chybi - był Jasiek, spoglądający spode łba na przytomnych, na pozór pokorny, bo wyuczony swej służby i udawania, wewnątrz zżymający się na to, co go otaczało. Trzymali się szwagrowie razem, bo kancelista nie miał tu nikogo bliżej znajomego nad niego. Dalej stał równie niespokojny i prawie niezgrabny pan Paweł, który się też nadymał, chcąc, co mu niedostawało w powierzchowności, dosztukować miną gęstą; ale co chwila mina ta zmieniała się rzadziała wobec imponujących mu mimowolnie panów Piotra i Augusta. Wśród stojących i chodzących jeden tylko siedział; był to kaleka, Józef Pobiała, którego bracia namówili, że się ruszył choć o kulach do Strumienia. Cierpienie całego życia, zgryzienie, które z niego wynikło, malowały się na zżółkłej twarzy człowieka niestarego jeszcze, ale widocznie zmęczonego życiem. Stękał on i tu, oglądając się niedowierzliwie, zdając wyrzucać sobie, że się dał namówić na tę podróż, bo go już niepokoiło gospodarstwo i wymyślone straty, które pod swoją niebytność miał ponieść. Trochę dalej stał wesoło rozmawiający Tomasz Pobiała, wystrojony, ożywiony, zdający się nic nie widzieć, a każdym wejrzeniem upatrujący coś uczącego o domu i jego właścicielu; August ze swoją minką pańską sparty od niechcenia na konsoli i powtarzający: "My, biedni szlachta". Samuel trochę niespokojny o skutek zjazdu. Rotmistrz doskonale obojętny, ale rozweselony gośćmi, słowem, cała rodzina męska kasztelanica. Nawet Michał, brat Jaśka, uwolniony od służby na kilka miesięcy, przybył z Sobockim, u którego spędzał swój urlop. Był to słuszny, przystojny i młody jeszcze mężczyzna, z którego twarzy widać było, że nie żałując życiem szafował. Kiedy nim szafują bogaci, których rozpusta swą ceną i gatunkiem broni od tego, co grozi prostej, brudnej, karczemnej, których jest komu ostrzegać - nie tyle ją znać na nich; na uboższym widniejsze są ślady wszystkich namiętności, które lada rynsztokiem nasycił, prędsza kara; jakby ich Bóg ostrzegał, że się pilniej od innych szanować powinni. Francuzi mają przysłowie, że szlachectwo obowiązuje (noblesse oblige); ja bym rzekł, że obowiązuje ubóstwo; trzeba je znosić jak dar Boży; szlachetnie, surowo, godnie. Michał, którego nic nie strzegło od zepsucia; ani wychowanie, anizasady, ani oko rodzicielskie, nosił na sobie ślady nieporządnie spędzonych najpiękniejszych chwil młodości. Twarz jego krwią nabiegła, jak zwykle u ludzi, co jakiegokolwiek bądź rodzaju popełniają ekscesa, czerwona, oczy łzawe, usta nabrzękłe, głowa podłysiała smutne robiły wrażenie przy wielkiej młodości, jeszcze widnej w krzepkiej i silnej postawie. Był to widocznie hulaka dobrego serca, niewielkich zdolności; nie myślący o jutrze, nie dbający o koniec awanturniczej swojej pielgrzymki. Towarzystwo, zgromadzone może po raz pierwszy w takim komplecie, ciekawie, acz ostrożnie przypatrywało się sobie, z trudnością łącząc w całość, którą niepodobieństwem czyniły dzielące ich różnice wychowania i usposobień. Wśród gwaru Samuel i Piotr zbliżyli się ku sobie i cicha rozmowa toczyła się między nimi we drzwiach ganku na ogród - a oczy wszystkich starały się ją zbadać na próżno. Piotr dumał zasmucony - Samuel odpowiadał mu westchnieniami. - Straciłem już wszelką nadzieję - mówił zakończając obraz - kasztelanic jest zgubiony, a my, cośmy na nim budowali nadzieje, także. Tak Pan Bóg chciwość karze, choć klnę się poczciwością, żem dla siebie nic nie żądał. - To mówiąc stary, ze łzami w oczach, nie zważając na badające wejrzenia otaczających, podniósł ręce do góry i mówił dalej: - To człowiek niepojęty, nieodgadniony; grzeczny, jak już dziś nikt nie zadaje sobie pracy być dla wszystkich, ale grzeczny z nałogu tylko; wolę ma żelazną i serce żelazne także. Nic pierwszej złamać, nic drugiego dotknąć nie może. Celem dla niego przedłużyć to życie, nad które innego nie widzi i nie przeczuwa. Wszyscy, wszyscy, powiadam ci, zawiodą się na nim. Tych, co mu są na coś potrzebni, uwodzi; tych, których narazić nie chce, głaszcze; wszystkim śmiejąc się obiecuje, ale nikogo nie kocha. - Kochany bracie - rzekł pan Piotr - chociaż ty lepiej go znasz i możesz sądzić o nim, protestuję... Możeś go sobie za czarno odmalował. Nie pojmuję starości takiej, w której chociażby skutkiem zesłabienia nie przybyło trochę serca i uczucia. Człowiek potrzebuje do czegoś się przywiązać, przyczepić... - Nie, bracie, nie taki jak on; mylisz się! Człowiek, co dawniej kochał, a później się zepsuł, może i musi w starości mieć reminiscencje uczucia, ale nie kasztelanic, który całe życie spędził lodem i kończy zamarzły. - Więc myślisz, że na próżno bym próbował przemówić do niego? - spytał smutnie pan Piotr. - Na próżno, to pewna; ale chcecie, to probujcie. - Juściż, pewnie nie cofnę się, choćbym miał narazić. - Jak chcesz! - ruszając ramionami rzekł Samuel. - Groch to będzie na ścianę. - Mówmy o czym innym, bracie. Cóż faworyci? jak sądzisz, czy lepiej stoją w jego sercu od nas? Czy ten skandal domowy, ta Aniela, nie da się usunąć? Samuel wstrząsł się przymuszonym, gorzkim śmiechem. - Czy - mówił dalej pan Piotr - nie dałaby się w nim choć iskierka uczucia religijnego wyrobić? Wszak ci ta w najtwardszych nawet odzywa się wobec zbliżającej śmierci. - Naprzód, śmierć w jego przekonaniu o sto mil jeszcze od niego; po wtóre, uczucie religijne zgasło, przeparte całego życia niewiarą, umyślnie w sobie podżeganą. Co się tycze Anieli, odpędzisz ją, będzie druga. Termiński dostarczy. - Nie sądzisz, żeby się z nią mógł ożenić? - Nie - rzekł Samuel - to pewna, że dotąd o tym nie myśli, i to pewne, że ją gotów łudzić nadzieją, ale z nim niełatwo! o, o! trzeba go znać! - A tenże Termiński? - I to wielki frant, ale co on może zrobić; chyba tempore opportuno go okraść, nie licząc zapisu, na który rachuje. - A Jaś? - Jasia i diabeł nie spenetruje, miałem go długo za biedne, przybite i nieznaczące stworzenie; teraz się go obawiać poczynam. Okropny to przykład wpływu, jaki wywiera zepsucie. Patrzę nań i śledzę go... wymodelował się na stryju, wyjąwszy, że - jako młody - zuchwalszy i więcej przedsiębiorczy. Jest to zatajone wilczę, ciche, potulne, udające pieska, ale zabierające się owce dusić przy pierwszej zręczności. - O, bracie, bracie! żółcią ci zaszedł świat; okropnie widzisz wszystko! To się nie godzi! - Cożem winien, że wszystko tak czarne - odparł z westchnieniem pan Samuel - patrzę, widzę, a często powiem nadto, bo serce boli... Nie uwierzysz, jak psuje los tego nieszczęśliwego, zgubionego na wieki Jaśka, ale mogęż dlatego nie widzieć, że idzie do zguby? Kasztelanic odpowie przed Bogiem za niego... Przykład, rozmowy, książki rozbudziły w tym malcu wszystkie złe namiętności... chce używać, chce posiąść... chce mieć... nie wiem jaką ceną... środków pewnie wybierać nie będzie. - Samuelu, ty się trujesz goryczą, która cię zalewa... - Daj Boże, by to tylko ta gorycz przeze mnie mówiła! westchnął stary i umilkł. W drugim końcu salonu Sobocki, gryząc palce, cicho z Jasiem szeptał. - Familijka się zebrała - mówił szydersko - o, chciwce, chciwce! Wszystko to opływa w dostatkach... a czyha na grosz jak żebrak! A popatrzcie, jak się dmą! Ten pan August, jeśli to nie gubernatorska mina, rzekłbyś, że najmniej radca tajny... i z gwiazdą. Jaś się uśmiechnął równie złośliwie, jakby mówił: "Zjedzą licha!" - A żeby który choć zbliżył się, choć dobre słówko powiedział - ciągnął dalej Sobocki - a toć jestem ich krewny; co, u sto diabłów, nie wyprę się Antosi... a patrz, jak wilczo oglądają mnie spode łbów. Jasiek, wyuczony dyplomacji, bojąc się podsłuchania, milczał uśmiechając się tylko, ale uśmiech jego był tak niewinny, żebyś go z dala wziął za prostą, młodą wesołość, wywołaną jakimś żarcikiem. Sobocki pociągał atłasowej kamizelki, umyślnie na ten dzień naprędce uszytej, kwiecistej i błyszczącej, i truł się swoją dumą, którą wszystko obrażało, nawet to, co jej dotykać nie mogło. Dokuczało mu, co kto mówił, jątrzyło milczenie, szukał przycinku w obojętnych słowach, zaczepki lub poniżenia w ruchu najniewinniejszym. Do południa nikt się nie pokazał; tylko Termiński w wielkim stroju odświętnym, czarno, w trzewikach i pończochach, przyszedł oznajmić, że dla niedyspozycji kasztelanic nie może się ukazać szanownym gościom aż o swej zwykłej godzinie, prosząc, aby rozkazywali, jak im się podoba, i pytając, czym służyć można. Czas zbiegł szybko na rozmowach i przeglądaniu się wzajemnym, szeptach, myślach i domysłach. Komuś obcemu mimowolnie zjazd ten byłby nastręczył myśl obrazu spadkobierców przybyłych na otwarcie testamentu, tak chciwie biegały oczy, tak zawistnie mierzyli się wzrokiem, tak zazdrosne uczucia miotały piersiami prawie wszystkich przytomnych. Nareście wybiła godzina i drzwi od pokoju kasztelanica powoli się otworzyły; wszedł solenizant, na którym choroby wcale znać nie było, bo się umyślnie na przekor swoim sukcesorom wyświeżył, odmłodził, żeby im psikusa wyrządzić. Szambelan znał wszystkie tajemnice obfitego w tym względzie XVIII wieku, który cudów dokazywał podnosząc na chwilę, kosztem życia, ruiny ludzkie zniszczone rozpustą, zużyte używaniem. Nie wiem, co tam z sobą uczynił w swoim gabinecie, jakich użył środków na odzyskanie jeśli nie sił, to ich pozoru i barwy zdrowia; ale w tej chwili był to o lat dziesięć i więcej cofnięty, krzepki, rzeźwy irumiany dworak Stanisława Augusta. Twarz jego - zwykle, gdy z rana wstawał z łóżka, zwiędłą i trupią - kolorował lekki, naturalny rumieniec, płeć była biała i przejrzysta jak u młodej dzieweczki, oczy świeciły i grały szyderskim wyrazem, cała postawa miała coś w sobie naprężonego, sztywnego, ale jeszcze silnego i rzeźwego. Pan Samuel, Jasiek, domowi nawet zdumieli się spojrzawszy nań, tak dalece to był inny, niecodzienny ich kasztelanic, tak mu energii, wyrazu i żywota przybyło. Kto mu je wlał, jakim sposobem? to było tajemnicą niezbadaną starca, a Termiński nawet flaszeczki, z której czerpał, nie znał i o niej nie wiedział. Na wielkie wypadki umiał on tak odmładzać się na chwilę. Wszedł z uśmiechem, wystrojony, wesoły, pogodny; kto go widział przed godziną w czepku, skulonego, chudego i bezsilnego w krześle sypialni, nie byłby go poznał teraz. Strój odpowiadał fizjognomii i był najwytworniejszy; składał się z aksamitnego ciemnofioletowego fraka, takichże spodni z brylantowymi u podwiązek spięciami, czarnych pończoch, trzewików z kameryzowanymi klamrami, żabotów koronkowych brabanckich, przepysznych, szpilką kosztowną z ogromnym brylantem spiętych, i palców obładowanych bogatymi różnego rodzaju pierścionkami. Pan Samuel cofnął się, jakby widmo ujrzał, wszyscy stanęli osłupieni, kasztelanic postąpił ku gościom z uśmiechem dworaka, zręcznie, wesoło, zamaszysto. Z kolei witał ich wszystkich tak grzecznie, tak uprzejmie, tak niemal czule, że pan Piotr, łatwy do oszukania, obwiniał w sercu Samuela o sąd niebaczny i stronny. Dla każdego miał słówko pochlebne, wszystkich razem potrafił skupić w grono, wiążąc ich to zapytaniami, to odpowiedzią i czarując doskonale odegraną uprzejmością, której przymusu i nieszczerości nic nie zdradzało. Zaraz za nim wniesiono wykwintne śniadanie i zastawiono nim stoły, a kasztelanic wkoło tac ustawiwszy swych gości, dopiero mrugnął, by mu jego zwykłe podano przysmaki, i na boku zasiadł oddzielnie, w obawie, żeby go kto nie odjadł. Najporządniej w świecie ułatwił się, obyczajem codziennym oczyścił tacę i talerzyki, po czym skinął i drzwi do sali jadalnej otworzyły się na oścież. Termiński, w białych rękawiczkach, z serwetą na ręku, oznajmił głosem poważnym: - Dano do stołu... Widok sali obiadowej i zastawy stołów był wspaniały, choć nie w ten sposób wytworny jak dzisiaj; wszystko tu jeszcze wiek XVIII przypominało, ale uderzało przepychem, na który nikt tak szeroko ust i oczów chciwych nie otworzył jak Sobocki, nie mogący pojąć tak wielkiego zbytku, tak dla siebie nowych bogactw. Stół zastawiony był w podkowę i cały pokryty przepysznymi srebrami, które wyobrażały bóstwa Olimpu, ulubione ostatnim latom XVIII wieku. Bogowie trzymali naczynia porcelanowe i szklane, oprawne w srebro, unosząc w nich kwiaty, owoce, desery i przyprawy. Rzęd tych figur srebrnych, gęsto ustawionych, przeplatanych długim szeregiem niesłychanie pięknych figurynek z saskiej porcelany, opierał się na leżących środkiem obrusa taflach zwierciadlanych, oprawnych w srebro, w których odbijały się kształtne postacie, zieloność, owoce ułożone umiejętnie w koszach i błyszczące kryształy. Bufet w końcu sali wystąpił także z całym wytworem swoim, jaśniejąc ogromem sreber okazałych. Na środku naczynie do kawy wyobrażało Atlasa unoszącego świat na ramionach. Na umyślnych mahoniowych kółkach stała tu także wielka srebrna beczka ze złoconymi obręczami, jakby zaręczając, że się napoju przebrać nie może. W istocie była próżną, ale cały kąt pokoju zalegała gromada różnokształtnych butelek, długich, niskich, pękatych, czarnych, jasnych, z karteczkami i bez kartek, z pleśnią starości lub błyszczącą powierzchownością świeżego przybylca. Dokoła salę ubierały wazonypomarańczowych, granatowych i cytrynowych drzew. Goście usiedli na miejscach wskazanych i wytworny obiad, arcydzieło Karasińskiego, przygotowane z pomocą konserw, soków i różnych gotowych przypraw, rozpoczął się uroczyście. Chwilę przed nim weszła Antosia, żona Sobockiego, najniesmaczniej a najtroskliwiej przystrojona, jedyna w całym towarzystwie kobieta. Kasztelanic z uprzedzającą grzecznością szambelańską podał jej rękę do stołu i posadził na pierwszym miejscu. Sobocki podrósł, chociaż jemu w końcu stołu dostało się siedzenie, na przyczepku, z rotmistrzem i Jasiem. Bulwa i panna Aniela, nie pokazali się; wyglądał tylko rządca z kredensu, gdzie był użyty, z często wstającym Jasiem, do dozoru półmisków. Kasztelanic, rozsadziwszy gości, rzuciwszy z uśmieszkiem okiem po stole, wziął się do jadła. Obiad poszedł zwykłą obiadów koleją i był, o ile tylko mógł na wsi, najwystawniejszy, ze wszystkim, czego wymagała forma najwykwintniejsza. W końcu wzniosły się toasty. Gdy wniesiono hałaśnie zdrowie amfitriona kasztelanica, powstał, ale w podziękowaniu jego, w uśmiechu, który je ubierał, badacz byłby dostrzegł coś szyderskiego i złośliwego. Zdrowia potem wrzawliwie mnożyć się zaczęły, pijatyka przeniosła się do salonu, a kasztelanic, nie chybiając zwyczajom swym na chwilę, spojrzawszy na zegarek, wymknął się na swoje miejsce w fotelu. Tu podano mu kawę i likwory; posiedział chwilę bez warcabów i zdrzemnął się nawet pomimo szumu. Kielichy krążyły jeszcze, a już po krótkim spoczynku gospodarz powstał, otworzył drzwi i zniknął gościom do wieczora. - Panie Samuelu - zawołał podbiegając Piotr - co to jest? poszedł! a kiedyż go zobaczę, żeby się z nim rozmówić? - Przyjdzie wieczorem dopiero. - Kiedyż go złapię we cztery oczy, żeby pogadać przecie? - O, co tego, to nie wiem! Trzeba na to szczególnej protekcji Termińskiego, żeby dał audiencją prywatną w swoim pokoju; ale to będzie posłuchanie podsłuchiwane, przestrzegam. Jeśli na nie rachować nie myślisz, chwytaj pierwszą lepszą chwilę dziś wieczorem... bo się druga może nie nadarzy. Do wieczora goście pili, palili tytuń na ganku i żywą, bo trochę pijaną, wiedli gawędę w sali jadalnej. Gdy kasztelanic wszedł o swojej godzinie, oznajmiono panu Piotrowi, a ten, słuchając rady brata, pośpieszył się ku niemu przecisnąć. Przysunął się do pana Stanisława, spojrzał mu w oczy, jakby przez nie chciał zajrzeć w głąb duszy, i, jak wszyscy ludzie poczciwi, skłonny do wierzenia raczej w dobre niż złe, począł z niejakim rozrzewnieniem i usposobieniem braterskim: - Jakże to miło, kochany bracie, zobaczyć się tak po wielu latach oddalenia... bośmy to o sobie, można powiedzieć, pozapominali, żyjąc w dalekich od siebie kątach. - Jam temu niewiele winien - z uśmiechem odparł kasztelanic słodziuchno - wiesz, że wyjeżdżać nie mogę; czemuż mnie częściej nie odwiedzacie? - Prawdęż mam powiedzieć? - spytał pan Piotr, zupełnie ujęty odpowiedzią - O! i owszem, kochany Piotrze - rzekł nieco kwaśniej kasztelanic, który prawdy nie lubił, ale chciał dnia tego odegrać rolę zamierzoną do końca. - My cię znamy z tej strony, że nas i ludzi obcych w ogólności niewiele potrzebujesz, więc ci narzucać się nieradzi... Dzisiaj poczciwy powód dowiedzenia ci pamięci i przywiązania naszego wyjątkowo tak tłumnie zgromadził... Chcielibyśmy, pragnęli, żebyś nas nie uważał za obojętnych... - Za obojętnych! - dwuznacznie kiwając głową odparł szambelan - przepraszam. Pan Piotr mówił dalej, rozczulając się widocznie: - A my szczerze, jak brata cię kochamy i - bolejemy nad tobą - dodał smutniej i ciszej. - Jak to? bolejecie? - nadzwyczaj niby zadziwiony spytał pan Stanisław. - Alboż nie mamy powodu i prawa? Choć starszemu bratu, pozwól myśl moją odkryć śmiało, otwarcie i wystąpić z radą. Wiek twój może ją czyni zbyteczną, ale ją serce dyktuje. - Dziękuję - rzekł sucho kasztelanic, udając uśmiech zachęcający do mówienia - mów, mów śmiało. - Pozwalasz, więc ci się całkiem otworzę, kochany bracie... Twoja starość nas martwi, my byśmy cię inaczej chcieli widzieć dla twojego szczęścia... - Ja się nie skarżę. - Ale cierpisz, cierpieć musisz... twoje życie nie zgadza się z wiekiem. Serce, może zrażone czym, odsuwa się od swoich - a nawet... od Boga, o którym w młodości myśleć się nie przywykło - był to czas niewiary! Tyś temu nie winien! Ale za cóż obcy mają być bliżsi nad nas? a często niegodni? - Bracie - rzekł sucho kasztelanic, nie wychodząc z grzeczności form, ale je przesadzając, w miarę jak gniew go burzył - wierzę, że to, co mówisz, dyktuje ci serce, ale to są wyrazy tak ostre... tak dotkliwe... - Jak ostry, jak dotkliwy ból, co je dyktuje - odważnie podchwycił brat, biorąc w ciepłe swe dłonie zimną, alabastrową rękę starego dworaka. - Co mówię, to mówię szczerze i z serca... Nie żyjesz wedle Boga, żyjesz wedle namiętności! wszak byś już uczuć powinien, że to cię zaspokoić nie może? że wiara i cicha starość w modlitwie, uspokojeniu, rozmyślaniu zdolna tylko uszczęśliwić... Kasztelanic wiele musiał pracować nad sobą, żeby na to odpowiedzieć, jak chciał, jak mu z jego rachuby wypadało; widać było w błyskach oka, we wstrząśnieniu poskromionym, w brwiach szybko ściągniętych i na gwałtownie potem rozpogodzonym siłą woli czole, że myśl jakaś - nie uczucie chwili - dyktowała mu obrachowaną, zdradliwą odpowiedź. Westchnął naprzód głęboko. - Dajmy temu pokój, bracie - odezwał się z wyrazem tęsknoty doskonale udanym - jam moją młodość może za daleko przeciągnął; ale któż ci powiada, że jej nie skończę lada chwila? że nie tęsknię także za tym, czego mi braknie, a nie brzydzę się tym, co mam i czego się trzymam tylko z nałogu? To delikatna materia, nawet dla braci... Wiary nikt nie wleje musem; ona przychodzi z nieba, nie od ludzi... i przyjść może, gdy jej godzina wybije. Piotr doskonale uwierzył w te słowa starca, wyrzeczone z mimiką szczerości, i prawie się uspokoił nimi, ciesząc, że Samuel tak się omylił! - Ale - dodał po cichu - gdybyś, nim przyjdzie ta chwila szczęśliwa, przysposobił się do niej innym życiem? - Jam stary rozpustnik, stary nałogowiec - rzekł naiwnie, niby z szczerą pokorą jakąś kasztelanic - dajcie mi samemu sobą kierować... siła nic nie może nade mną, wszystkom przywykł czerpać z siebie. Kto wie! Kto wie, może o czym mówicie, bliższym jest, niż się wam zdaje! Pan Piotr, nadzwyczaj zdumiony i tonem, i słowy, które usłyszał, już chciał roztkliwiony ściskać go, dziękować mu i nalegać, gdy część towarzystwa wsunęła się do pokoju i przerwała rozmowę, z widoczną szambelana radością. Kto inny, przebieglejszy, podejrzliwszy, nie tak z dobrego serca łatwowierny jak pan Piotr, byłby w czasie rozmowy nie dał się uwieść słowem, tylko na pozbycie się wymówionym - on doskonale wywieść się dał w pole, zatarł ręce i powstał uradowany, właśnie gdy sarkastycznym wejrzeniem litości i stłumionego gniewu mierzył go bratstarszy, winszując sobie, że tak zręcznie potrafił go odegnać nadzieją. Pełen tedy radości, z dobrą, jak sądził, nowiną, Piotr posunął się żywo ku Samuelowi, który z daleka widział początek rozprawy i domyślał się niemal, jak się to skończy - chwycił brata za rękę i rzekł mu wesoło na ucho: - Samuelku kochany! dzięki Bogu, przekonany jestem, żeś się srodze omylił... on ma serce... wyznał mi, że znudzony jest swoim rodzajem życia, że wygląda tylko chwili nawrócenia swego, a tę gawiedź odepchnie... I... zobaczysz, wszystko dobrze będzie. Samuel nic nie odpowiedział, ruszył tylko ramionami powolnie, spojrzał w oczy Piotrowi i nie miał siły wyrzec słowa, tak był poruszony. Piotr widocznym niedowierzaniem prawie się uraził. - Zmiłuj się, Samuelu! widzę, jakbyś wątpił o tym, co mówię? - Nie! ale o tym, co ci powiedziano, bardzo wątpię, czy prawda. Staś, żeby się ciebie pozbyć prędzej, skłamał skruchę, westchnął i żartuje w duchu z twojej łatwiej wiary. Piotr przychodził już do gniewu. - Bracie - zawołał - a godziż się to tak posądzać! - Nie chcę się z tobą spierać - rzekł Samuel smutnie - zobaczysz później... - Ale to by było niegodziwe; szkaradne kłamstwo! to by było ostateczne zepsucie! - Nie gniewaj się, panie Piotrze; na wszystko, co chcesz, pozwalam - zobaczysz później, kto miał słuszność. Bracia pierwszy raz od lat kilkudziesięciu, po krótkiej rozmowie, rozeszli się nie bardzo z siebie radzi, oba się obwiniali o łatwowierność i surowość. Wieczór zszedł na grze i rozmowach, podsycanych winem coraz to gorszym, i trwał do godziny, w której swoim obyczajem kasztelanic zwykł był odchodzić do sypialni. Nie uchybił on ani sekundy dla gości i pożegnawszy ich niezmiernie grzecznie, z uśmiechem na ustach, usunął się na spoczynek. Goście też zabawiwszy małą chwilkę do swoich pokojów rozchodzić się i rozjeżdżać zaczęli. Tak się skończył ten pamiętny dzień urodzin pana Stanisława, raz pierwszy i ostatni z takim przepychem obchodzony w Strumieniu. Większe były jego skutki, niżeli z pogodnej i pozornie wesołej fizjognomii tej uroczystości wnosić można. Wszystko, co otaczało bliżej kasztelanica i rachowało na niego, na słabość starca i majątek, zdający się łatwą pastwą, poruszone zostało tym przypomnieniem się familii bezdzietnemu bratu i stryjowi. Jaś, Aniela, Termiński, zadrżał, bo wszystko troje rachowali na spadek całkowity lub częściowy. Zjazd był widocznie uradzony między wszystkimi, bo nie mogli trafem się tak zebrać, a połowa ich nawet o dniu urodzin nie wiedziała. Był więc już spisek jakiś, jakaś zmowa potajemna, oczy wszystkich dotąd obojętnych musiały się zwrócić na Strumień. Trzeba było spieszyć, uprzedzić ich i starca opanować. Tę myśl w faworytach obudził zjazd familijny. Jaś nie na samym opierał się domyśle, wiedział bowiem nieco o podróży pana Pawła, o jego wyprawach, naradach, o zamiarach pana Piotra i obiecywał sobie wiadomość tę na korzyść swoją obrócić, gdyż domyślał się, że wszystko to mógł zrobić Samuel. Późno w nocy August Pobiała, Tomasz, Piotr, Józef, Samuel, Antoni, dziadunio zeszli się w pokoju kulawego dla rozmówienia się o wrażeniach dnia tego i postanowienia, co dalej czynić wypadało. I ta schadzka nie uszła badawczego oka Jaśka; chociaż podsłuchać ich nie mógł, ale schwycił na uczynku i zapisał to sobie na przypadek potrzeby. Piotr pierwszy po cichu zagaił zgromadzenie tymi słowy: - Dzięki tedy Bogu, kochani moi - rzekł - nie sprawdzają się smutne wróżby pana Samuela... mówiłem z kasztelanicem; widocznie jest znużony, zmęczony swym życiem; czuje już, jak mi wyznał, tęsknotę do Boga, do wiary opuszczonej za długo... To grunt, za tym pójdzie poprawa życia, a za nią wszystko najlepsze. - To, co mówisz, kochany bracie - spokojnie odparł Samuel - dowodzi tylko, żeś go dawno stracił z oczów i że cię łatwo oszukał. Co do mnie, stoję przy swoim. Tu potrzeba kogoś, co by lepsze miał oczy i większą zręczność nade mnie starego; intrygi się rozpoczną, bo do nich się wszyscy stroją... Staś nie porzuci swego rodzaju życia, bo w nic - ani w Boga, ani w szatana - nie wierzy, i my stracim majątek, a co gorzej, człowieka zgubim. Może wpływ codzienny uczciwego człowieka, silniejszego nade mnie, mógłby na niego poskutkować. - Jak to? utrzymujesz jeszcze, że mógł tak bezwstydnie skłamać? Samuel się rozśmiał boleśnie. - Ani wątpię - rzekł - wszystko ci przyrzecze, a nic nie dotrzyma. Piotr smutny, urażony, umilkł. - Bracie Samuelu - odezwał się Antoni, chętny do gawędy - ty to już podobno zanadto wszystko widzisz czarno; czemu to ma być niepodobnym, żeby zatęskniwszy do Boga powrócił? - Niech i tak będzie, niech i tak będzie - trochę niecierpliwiąc się odrzekł Samuel - na tym kończę, ale pamiętajcie, żem przestrzegał, żem prosił! Umywam ręce i milczę odtąd do końca. To mówiąc, smutny usunął się na bok, podparł na ręku i zamilkł w istocie. - Nie pozostaje nam więc nic - rzekł August dowcipnie - nad spokojne czekanie zmiłowania Bożego nad grzesznikiem. - I niech go tu Samuel tak ogląda jak dotąd - odezwał się pan Piotr - a w razie czegoś zagrażającego da nam znać. Dodać mu teraz zaraz drugiego stróża, jak projektowano, biłoby w oczy zanadto, on sam by się na tym mimo farby nie omylił, to by go mogło nawet rozjątrzyć. Jestem pewien, że już usposobiony do powrotu ku Bogu i wierze; módlmy się i czekajmy. - To ze wszystkiego najlepiej - śmiejąc się dodał pan Tomasz zacierając ręce - przyznam się, że po mnie już ciarki chodziły na samą myśl, że będę na tę wartę wykomenderowany; powszednich dni musi tu być diable nudno. - Ja o tym wiem trochę - odezwał się Samuel - a siedzę dla was i dla siebie; może by warto, żeby mnie kto z posterunku zluzował. - A! a! otóż i racja tych strachów, których nam napędziłeś przez panią Hieronimową - rzekł Piotr - chce się odpocząć... i nie dziwuję. - Ba! alboż mój siwy włos nie daje mi do tego prawa? - Toć prawda - przerwał dziadunio - ale kto lepiej i stosowniej tu od ciebie siedzieć może Obibrawsia hrybem, taj liź w kisz (Kiedyś grzyb, leź w kosz). Jeśli się usuniesz, któż cię zastąpi? będzie to doprawdy miało minę straży, która się zluzowała. Ty to sobie stojąc na miejscu nie bijesz w oczy. Kasztelanica nie niecierpliwisz, jakby może kto drugi potrafił, na przykład ja... Ej! Bracie Samuelu, sużeno, padł los na ciebie, odsłuży ci to familia... a cóż robić, musisz zostać... jakeś zaczął, tak i kończ. Wid napasty ne propasty (Od napaści nie przepadniesz!) nic ci się nie stanie! Samuel westchnął ciężko, pomimo dodawanej przez dziadunia otuchy. - Pańszczyzna bo to - rzekł - pańszczyzna! Oj, mój miły Boże! Patrzeć na sprośne życie, milczeć a wzdrygać się widząc dokoła rozstawione sieci, ani na nie co zaradzić, ani o nich, oznajmić. - Czemu? - Bo jutro ci, których bym wydał, potrzebniejsi i milsi odemnie, wyparliby mnie z tego stanowiska. Chcecie - więc zostaję, ale za nicnie odpowiadam. - Ale cóż tu, u kata, stać się może? - zapytał pan Tomasz, któremu swoboda jego milsza była nad wszelkie bogactw nadzieje. - Co się stać może, to ja wam wyliczę - rzekł Samuela nawet zaręczam, że się tak stanie! albo stary, podgłupiawszy pod koniec, ożeni się z panną Anielą i jej wszystko zapisze, a nam zostawi figę; albo co pofałszują, a my z kwitkiem pójdziemy znowu; w dodatku - umrze, jak żył, bez skruchy, żalu, śmiejąc się i drwiąc z nas i ze wszystkiego. - Przyznam się - przerwał pan Tomasz - że ja na apostoła wiele zdolności w sobie nie czuję; jeśli go trzeba nawracać tylko, najlepiej by sprowadzić kapucyna; może by grając w mariasza i pijąc z nim, trochę go zreflektował - ale i to kwestia! - Nawrócenie to kwestia inna - odparł pan Samuel przy swoim stojąc - kto by był tak zręczny, żeby od niego te pijawki poodrywał, tym samym uczyniłby go skłonniejszym do nawrócenia. Od jednego czy od drugiego poczynając, jedno ciągnie za sobą drugie, a oboje pilne. - Ale zmiłujcie się - swoją znowu myśl chcąc utrzymać odezwał się pan Piotr - te się rzeczy nie robią gwałtem i nagle... na to potrzeba czasu! Oświadczył się, że już czuje pociąg do zmiany życia... dajcie temu zbawiennemu natchnieniu spokojnie dojrzewać. - Tak! tak! - zawołali w kilku, ziewając. - Summa summarum - dokończył Tomasz - redukując to, co się powiedziało, wnioskuję, że nic nie pozostaje do czynienia w tej chwili nad polecenie kasztelanica opiece Boskiej, pan Samuel obejmuje straż główną, a my raniuteńko każemy konie zaprzęgać i drała do domu. Na tym się główna część rozmowy skończyła i powoli krewni wszyscy do swoich mieszkań rozchodzić się zaczęli, znużeni, obojętni, nic nie postanowiwszy i przekonawszy się, że nic postanowić nie można. VIII Z daleka dotąd tylko widzieliśmy Jasia, a typ ten między innymi zasługuje na bliższe obejrzenie! daliśmy dawniej rys życia jego rodziców i okazali członków rodziny, z tych można już osądzić, jak zaniedbane było wychowanie Jasia, jak tu wiele zły los przykład w chłopcu, którego nic nie broniło przeciwko niemu samemu, uczynić mogły. Jaś młodo dostał się do kasztelanica, który zeń zrobił sobie dogodne narzędzie, nie troszcząc się o to wcale, jaką to dla niego zgotuje przyszłość. Głównie wychowanie Jasia zasadzało się na przyzwyczajeniu go do posług, które wymierzał i regulował zegar, pan w Strumieniu wszechwładny. Kasztelanic kazał go douczyć czytać i pisać dla siebie tylko, żeby mu mógł deklamować sprośne wiersze i głupie romanse, robić z nich wyciągi miejsc najszkaradniejszych, gdyż ogromne foliały priapejów składał sobie starzec ze szczególną ciekawością, czerpiąc z pisarzy XVIII wieku, co w nich było najwyuzdańszego. Ani też pomyślał starzec, jakie na młodym umyśle uczyni wrażenie nie tylko przykład życia jego, ale te ciągle nasuwające się i namiętności za wcześnie rozbudzające obrazy swawolne, dowcipkowania bezwstydne, naigrywania się ze świętości, z wiary wszelkiej i wstydu. Ten wyskok doktryn XVIII wieku, który tu padał na ziemię całkiem nieuprawną i niczym wprzód nie zasianą, miał najdziksze wydać na niej owoce. Myśl młoda zeschła i pełznąć poczęła po ziemi, a serce bić przestając zamarło jak niepotrzebny organ w nieszczęśliwym wychowańcu. Jaś najstraszliwiej na wiek swój został zepsuty i nic nie może dać pojęcia zniszczenia, jakiemu uległ, ciągle oddychając tym zatrutym powietrzem, które go otaczało. Nic przeciwko temu wpływowi nie działało, nic mu nie stawiło tamy; odsuniony od świata, żadnej zdrowszej myśli, żadnego pokarmu posilnego nie mógł pochwycić - wiądłnie wiedząc, że ginie, nie domyślając się, jak inne otacza go życie poza kołem tego dworu i codziennych stosunków. Zamknięty w sobie, ostro i bez serca traktowany przez stryja, który się nim posługiwał i cenił tylko jak sługę, Jaś w upokorzeniu swym wyrabiał siłę ogromną oporu i przedsięwzięcia; przymuszony udawać, nauczył się kłamstwa, przywykł do fałszu, a patrząc na kasztelanica, którego myśli i uczucia miał zgadywać, od niego panowania nad sobą i dogadzania sobie pierwsze wziął lekcje. Wszystkie nieczyste namiętności, których apologią pod formą tak ułudną zawierają dzieła XVIII wieku, poczynały się w nim burzyć, odzywać i wołać nasycenia. Nie było złego instynktu, co by się w nim nie rozwinął, złej myśli, co by się już nie wykłuwała, a co dobrego zasiała w nim dłoń Boża, to spało obumarłe i marniało niczyją nie obudzone ręką. Najstraszliwszy z egoizmów, egoizm młody i namiętny, miotał mu sercem jeszcze nie nasyconym... stawał się dla niego prawem życia. Nie wyuczony widzieć co innego nad siebie, podżegany nie napasionymi żądzami, Jaś wszystkiego chciał i nie czuł w sobie żadnej tamy pragnienia. Nie rozeznawał złych od dobrych środków, nie miał pojęcia cnoty; był pewien, że istotną mądrością i celem życia każdego jest w walce ze światem i ludźmi wywalczyć sobie jak najwięcej siłą, obłudą, upokorzeniem, fałszem, byle zręcznie. Nie powiem, żeby w tym zgangrenowaniu serca nie było i dobrych uczuć, i poruszeń litości, i szlachetniejszych czasem natchnień - ale nie podsycane, nie ożywione, gasły wśród ruchu i wrzawy ciągle podrastających namiętności. Jaś z tymi usposobieniami tym był niebezpieczniejszy, że go natura uposażyła bystrym pojęciem, instynktową trafnością do ludzi, przeczuciem ich słabości, a wychowanie nagięło do kłamania postawą, oczyma, ruchem, mową, czynem. W wieku, gdy się najbardziej pragnie zwierzenia, przyjaciół, podziału serca, on już był doszedł do tego, że z nikim nie mówił szczerze, obawiał się wszystkich, wszystko w sobie zamykał i nie chciał wynurzyć przed nikim; a z bojaźni, by go kto nie odgadł, ułożył sobie postawę, mowę, wejrzenie najprzeciwniejsze temu, co snuł i czuł w sobie. Takim był ten nieszczęśliwy chłopiec, a winien to był wychowaniu kasztelanica, widokowi jego życia, zbytków, dostatków, na które poglądać mógł tylko, gdyż stryj zaledwie najpilniejsze jego potrzeby opędzał i nic mu nie dawał, co musiało naturalnie wzbudzać w nim pragnienie bezmierne wszystkich, niedostępnych dla niego, życia nasyceń i rozkoszy. Jaś wiedział, że kiedyś może część dostatków kasztelanica jemu się także dostanie, ale im dłużej miał na to czekać, tym mu się to mniejszym wydawało, chciał wszystkiego i głowę łamał, jak by do tego przyjść. Wkrótce po przybyciu panny Anieli na miejsce jej poprzedniczki do Strumienia, niezbyt jeszcze oswojona ze swym położeniem ochmistrzyni oglądała się, kogo by sobie wziąć w pomoc, żeby jej godziny nie tak smutno i ciężko upływały. Rachowała, że zmuszona poświęcić się dla starca, winna sobie była za to jakieś wynagrodzenie; ale Jasia jeszcze nie było, a Termiński nadto był rozumny, by w podobne wchodził stosunki, do tego miał swoje dawniejsze, często zmieniane znajomości. Przybył Jaś, młodziutki, głupiutki, przelękły, nieokrzesany, i Aniela raczyła rzucić okiem na niego, oczekując jednak, by sobie podrósł i oswoił się. Tymczasem dosyć czule się nim opiekowała. Jaś wkrótce wykształcił się bardzo i aż do zbytku, a panna Aniela, obrachowawszy wszystko, nawet późniejsze ożenienie, zbliżyła się ku niemu. Ale już chłopiec, który także umiał rachować, pamiętając świeże sieroctwo i nędzę, wyraźnie i niezręcznie oparł się wszelkim przyjaznym związkom z ulubienicą stryja. To mu śmiertelną, nieprzebłagalną zrobiło z niej nieprzyjaciółkę na zawsze. Odtąd on i ona nie widywali się, tylko przy stole, a choć nikt o niczym nie wiedział, choć Jaś podwójnie był uprzedzający i grzeczny, złość panny Anieli nie dała się rozbroić: przysięgła zemstę. Zemsta jednak odłożoną została na później; Aniela spodziewała się być coraz silniejszą i na chwilę potęgi przekazała spłat tego długu upokorzenia. Nie zapominała jednak o nim wcale. Kilką dniami przed urodzinami Jaś, który widział dobrze, co się wkoło niego działo, dowiedział się także o przejażdżce pana Pawła po familii, domyślał się jakichś machinacyj i żywo postanowił działać ze swojej strony. Sam czuł się jeszcze bezsilnym, wahał w wyborze sprzymierzeńca; chciał go mieć jak najprędzej, by przystąpić do czynu. Ni mniej, ni więcej, chciał wyłudzić cały spadek po kasztelanicu. Jak? sam nie wiedział i o to mu nie szło - wybór współpracownika miał stanowić o środkach. Wieczorem w sam dzień zjazdu, o którym mówiliśmy, Jaś, niespokojny bardzo, w swojej ubogiej izdebce w końcu oficyn chodził z twarzą rozognioną i okiem płomienistym. Miotał nim strach i niecierpliwość; lękał się, żeby mu nie wydarto jakimkolwiek sposobem tego, co już za swoje uważał; nie wiedział, jak temu zapobiec, a chciał działać co najprędzej. Izdebka, w której stał, była prawdziwą dziurą, najlichszą ze wszystkich w oficynie. Termiński nawet miał daleko lepsze dwa pokoje dla siebie; Jasiowi dano jeden, wprost z podwórza się otwierający, zimny, ciasny i brudny. Jedno okienko tylko z niego wychodziło na śmietnisk pełne podwórko kuchenne, choć przez zabrudzone szyby nic widać nie było. Podłoga dawno nie zamiatana, grubo narosła błotem zaschłym i popiołem od fajek, pełna była narości i gruzów; niektóre jej deski odstawały do góry, inne, wygniłe, wpadały w ziemię, a drewniane kołki, którymi była przytwierdzona, sterczały, czyniąc przejście kilku kroków zadaniem prawdziwie niebezpiecznym. Jaś tylko machinalnie , z nałogu, wywiązywał się z niego zwycięsko, bo każdy kołek i dziurę ominąć umiał. Kominek, zamurowany od dawna, bo zawsze dymiący, trochę pieca, gdyż druga, większa jego połowa kryła się w sąsiedniej gościnnej izbie, ogrzewało tę klitkę. ściany jej pobielane dawniej, dziś z tynku i pobiały obleciałe, wystawiały plamistą dziwacznie porysowaną powierzchnię. W kącie stało łóżeczko, nie pomalowane nawet, wyrób prostego cieśli, na wysokich kołyszące się nogach, licho pokryte, wyleżane, wąskie, krótkie i niewygodne. Tuż przy nim stał równie lichy stolik, zarzucony gratami bez imienia ibarwy, między którymi tylko rozeznać było można kałamarz, lichtarz, rękawiczkę podartą i porcelanową fajkę. Reszta była stosem szarym zrzynek, obłamków i pyłu. Przed stolikiem krzesło, z drewnianymi w poręczu i siedzeniu szczeblami, czarno niegdyś bejcowane, wyszczerbione, jedyne w izdebce, stało bokiem i krzywo. Przy wolnej ścianie sofa odarta i słomą świecąca, ze skórzaną starą poduszką, zdawała się rozbitą i na nic zdatną, bo dwie jej nogi skruszone były i koniec leżał na podłodze. Zresztą dzbanek, miska prosta, trochę odzienia na sofie i kołkach strzelbina jakaś - oto wszystko, co Jaś posiadał. Smutno tu było zajrzeć, tak z nieładu izby wyglądał charakter mieszkańca, co ją ani chciał, ani umiał czysto i porządnie utrzymać. Nikt zresztą nie dbał, aby mu było piękniej i lepiej, i żywe oko nie zajrzało do niej. Jaś siedział, ręce sparł na kolanach i twarz ukrył w dłoniach , zamyślony gorączkowo; rzucał się niekiedy, wstawał i siadał znowu - gwałtowny bój się w nim odbywał. Dwie myśli szarpały go - kogo miał wybrać na sprzymierzeńca - Anielę, którą tak niebacznie odepchnął, czy Sobockiego, w którym upatrywał silną, ale niebezpieczną pomoc. Z Anielą był panem siebie i położenia; z Sobockim zmieniał się tylko w narzędzie. Poznał się na nim i obawiał go, ale mu był potrzebny. - Spróbują naprzód z Anielą - rzekł żywo i wyszedł. Pokój panny Anieli, a lepiej jej apartamencik, dzieliło tylko przejście od mieszkania kasztelanica. Było to gniazdko tak świeże i ładne, jak barłóg Jasia ohydny. Trzy izdebki składające pomieszkanie miały wprawdzie belki zamiast sufitów i podłogę tylko, ale je pani ubrać i upięknić potrafiła tak, że się ich nie spostrzegało. Czysto tu było, świeżo, biało, przyćmiono i rozkosznie. Podłogę, dla odebrania jej tego nazwiska, pomalowano i powoskowano, świeciła się jak szkło; meble były skromne, ale połyskujące, w oknach muślinowe firanki, zręcznie pozawieszane , spadały wśród zielonych etażerek, na których najpiękniejsze oranżerii kwiaty co dzień rozstawiali ogrodnicy. ťóżko w ostatnim pokoiku, z dywanikiem, makatą pawilonem, toaletą, uśmiechało się wdziękiem dziewiczych białych pościeli. We wszystkim przebijało się wiele smaku, wiele wrodzonego kobiecie uczucia piękności. W istocie, Aniela nigdzie nic nie widziała, a doskonale domyślała się, jak co być powinno. Nic tu napuszonego, nic błyskotliwego - odgadła bowiem nawet, najtrudniejszy do odgadnienia - wdzięk prostoty. Gdy wszedł Jaś, Aniela siedziała widocznie w niemniej ciężkich jak on pogrążona myślach: oko jej tylko tłumaczyło niepokój, niepewność i jakąś pobudzoną żądzę... w półmroku była jeszcze tak piękną! Podniosła głowę dumnie, jak zawsze, zobaczyła przybyłego, który tu nigdy nie wchodził, a z twarzy jego i własnych uczuć odgadła, po co przyszedł. Szyderski uśmiech zwycięstwa przebiegł nieznacznie po wąskich jej usteczkach, wstała - gotowa pastwić się grzecznie. - A! cóż to za przypadek sprowadza tu pana Jana? Jaś zagryzł wargi, oczy mu płonęły, ale panował nad sobą. - íaden przypadek - odrzekł - ale ważny i wielki interes. - Ja i interes, jakiż mieć możemy z sobą związek? - spytała Aniela, ciągle udając, że nic nie rozumie. - Większy, niż się pani zdaje - żywo rzekł Jaś - pozwolisz mi pani mówić od razu, szczerze i bez przygotowań? - Ale cóż to być może? - odgrywając zdziwienie pytała ochmistrzyni. - To rzecz bardzo prosta: przychodzę tylko pani spytać, czy chcesz być ze mną, czy przeciwko mnie? - Cóż to ma znaczyć? - Pani mnie rozumiesz, to nie potrzebuje tłomaczenia. - Ale ja bo jestem strasznie tępa. - Proszę nie żartować. - Dlaczego nie żartować? - Bo tu może nie jest chwila do żartów. - Dla pana... ale dla mnie? Jaś się zarumienił z gniewu. - Więc pani, jeszcze raz: ze mną czy przeciwko mnie? - No? a gdy ani jedno, ani drugie - z dumą odezwała się kobieta - z panem nie chcę, przeciw panu może nie śmiem , a może nie raczę... - A więc? - Niech pan to sobie dokończy. Co my możemy mieć wspólnego - dodała po chwili namysłu - nic! nigdy nic... Pan jesteś tu jako krewny - ja jestem sługą - chyba myślałbyś mi pan ofiarować? - Właśnie - podchwycił Jaś - wszystko do podziału między nami. Aniela potrząsła głową wzgardliwie. - Ja nic nie chcę, tylko spokoju - odpowiedziała z udaną obojętnością - nic... nikogo... Odwróciła się od niego i odeszła kilka kroków. - To pani ostatnie słowo? - Najostatniejsze. - A więc wypowiedzenie wojny? - E! zlituj się pan - zaśmiała się - któż wojuje z kobietą? Kto wojuje z dzieckiem? Ja wojny nie myślę rozpoczynać ani nawet się bronić; jako kobieta ustąpię zawsze. "Ten zbytek szyderskiej pokory - pomyślał chłopak - dowodzi wielką pewność wygranej... próbujmy jeszcze". - Panno Anielo - dodał - był czas... - A! przypominasz mi pan czas, o którym byłabym zapomniała, mojego poświęcenia, a pańskiej niewdzięczności; gorzej, gorzej, bo... nie chcę tego pamiętać, ażebym mogła przebaczyć... - Ale cożem winien? - Winieneś, żeś śmiał pomyśleć, jakobym raptem pokochała chłystka, co ledwie z pieluch się wywinął, i raczyłeś odepchnąć mnie, gdy w sercu miałam tylko litość i przyjaźń. - Do tej się jeszcze odzywam! - Już jej nie ma, nie ma, nie ma - zajadle, tryumfując, zawołała kobieta - między nami nic więcej, zapomnienie, obojętność... - Pani się ze mną obchodzisz jak z występnym... - Porachuj się pan z sumieniem. - Ono mi nic nie wyrzuca. - Bo go pan może nie masz. - Jeszcze raz, panno Anielo, wyciągam dłoń i proszę... - Schowaj pan dłoń dla innej i nie proś, bo to się na nic nie przyda... Jaś uczuł nareszcie niejaką dumę. Spojrzał, uśmiechnął się, ukłonił w milczeniu i wyszedł. Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Aniela usiadła znowu, zamyślona głęboko, zdawała się ze strachem rozbierać to, co pod wpływem uczucia zrobiła. Aby jej niepokój i całą tę scenę wytłomaczyć sobie, dość przypomnieć, co ją poprzedziło. W chwili, gdy się goście rozeszli, Termiński, równie niespokojny jak Jaś i Aniela, miotany obawą jakąś, postanowił także działać i działać szybko na korzyść swoją. Myślał o tym od dawna, ale stanowczą decyzję winien był tej chwili, która go panicznym jakimś przejęła strachem. Sam przez się nic on więcej nie mógł uczynić, chyba wyrobić sobie zapis i powiększyć go podchwyceniem grosza, którego najlepiej wiedział, gdzie szukać; potrzebował pomocy czyjejś, bo chciał zyskać daleko więcej, a ta nieszczęśliwa bezdzietnego majętność podsycała chucie wszystkich, zdawając się im bezpańską i nie należną nikomu. Termiński nie miał wyboru; jedynym jego narzędziem mogła być Aniela. - Mogę ją z tym starym ożenić - rzekł - ale potrzeba , żeby mi za to zapłaciła. Myśl tę, od dawna osnutą, postanowił zaraz przywieść do skutku, unikając skutków, jakie za sobą pociągnąć mogły zabiegi familii. Wszedł godzinę może przed Jasiem do pokoju Anieli, z którą był na stopie poufałej i protektorskiej. Wszystko mu będąc winna, obawiała go się, słuchała i starała wszelkimi sposoby przypodobać. Wszedł i gdy ta spieszyła już przeciwko niemu, sądząc, że coś pilnego dla kasztelanica potrzeba, skinął i zaprowadził ją tajemniczo do alkowy. - Dwa słowa - rzekł - panno Anielo; tu widocznie źle koło nas, potrzeba sobie radzić... nie ma co drzemać, familia ostro się myśli brać do naszego staruszka, sądząc, że łatwo starych przyjaciół i sługi wierne rozpędzi, a sama wszystko pochwyci... Ale słudzy też nie głupi czekać, aż ich miotłą pożegna! Trzeba radzić, trzeba radzić! Waćpanna z nim beze mnie nic nie dokażesz... - Jak to? - rumieniąc się spytała panna Aniela. - Nie potrzebuję obwijać... Waćpanna nie byłabyś od tego, żeby się z nią ożenił? - Ja? - No! na co to te ceregiele? chcesz tego, to pewna, nie zawadzi grosiwo potem zagarnąć... Kto by to tego sobie nie życzył? No! otóż panna sama tego nie dokażesz... to także frant, i kuty! Ja tylko jeden mogę powoli do tego nakłonić kasztelanica. - Sumienie by mu to nakazywało - cicho szepnęła panna Aniela. - E! ba, o sumieniu nie gadajmy - rzekł Termiński podcierając czuprynę do góry na wzór pana - on tam może go nie ma albo schował na ostatnią godzinę... a zresztą, co to gadać o sumieniu... Nie był on pierwszym. - Ale był ostatnim! - śmiało odparła Aniela. - No! o tym potem! - odezwał się Termiński kładąc ręce w kieszenie. - Panie Termiński, czy to się godzi? - płoniąc się zawołała kobieta. - Ale sza! sza! ja przychodzę w dobrej chęci... zaraz to waćpanna uznasz. Ot tak, w dwóch słowach: ja zrobię to, że się ożeni, familii fimfa, ale co mnie za to? - Cóż ja mam, żebym mogła czym rozporządzać? - Ba! dziś to, czym pani rozporządzać możesz - rozśmiał się stary wyga - dla mnie obojętna; ale poszedłszy za mąż, dostanie pani, jeśli nie cały zapis fortuny, co prawie pewne, bo mu nasadzim notariusza na kark, jak będzie miał konać, a mam gotowego i dobrego, to przynajmniej część znaczną... Cóż ja tedy wezmę? - Mów waćpan sam swoje warunki - cicho i cieniutko odpowiedziała Aniela - ja się z góry na nie zgadzam. - Za tę grzeczność grzecznością płacę, targować się nie będę, nie chcę wiele; będziesz pani mieć miliony, a pewnie krocie, ja nie żądam nad pięć tysięcy... dukatów. - Zgoda. - Teraz chodzi o pewność! ludzie jesteśmy! - Jakąż ja mogę dać pewność, jeśli mi pan nie wierzysz? - Ba! - zamyślił się pan Termiński - to prawda... Do ostatniej chwili w mojej być może mocy rozerwać ślub, gdybym tylko o onym pułkowniku napomknął. (Tu panna Aniela zarumieniła się i żywo chustkę podniosła, jakby nią oczy chciała zakryć). A zatem, gdy przyjdzie do formalności, wprzódy zapis , potem ślub nastąpi, a między jednym, a drugim mój oblig, prosty sobie oblig. - Jak pan zechcesz. - Zatem interes nasz wspólny - jeden... ale milczeć! Już od jutra, nie czekając, poczynam. Będą tu i drudzy coś robić? Jaś sobie,krewni może sobie, ale to wszystko w łeb weźmie, bo oczy mam dobre i nos niezły. Nim się co zasnuje, rozerwę. Jasia się nie boję; pan Samuel baba, wzdycha, ale nadto poczciwy, żeby nam co popsuł, będzie tylko narzekał. Nie boimy się tedy nikogo. Panna Aniela ze swojej strony bądź smutną, na dany przeze mnie znak wybieraj się z domu dla strachu; powoli będę szturm przypuszczał? Proszę na to się zważać, jeśli mi wypadnie burczeć i grać rolę nieprzyjaciela... - Jak to? nieprzyjaciela? - O tak; inaczej oboje byśmy się zgubili. Znam starego, znam! Będę ja tak pracował, że go zapędzę, gdzie on ani myśli. Już to tylko mnie zostawcie... zrobimy, co zechcemy!... ale czasu nie mam; do zobaczenia... cicho! cicho! To mówiąc ukłonił się nisko i dodał: - Dobranoc jaśnie pani! - Zgoda! na wszystko! - radośnie zawołała Aniela wyprowadzając go z alkowy - i bardzo dziękuję... Gdy wyszedł, wzdęła się dumą, podniosła głowę, spojrzała w zwierciadło, a w duchu rzekła do siebie: "Przecież i ja skosztuję świata! I ja będę miała panowania i swobody chwilę! Ja! ja!" Z tego zwycięskiego pienia przed bitwą gdy poczęła snuć dumny i nadzieje, nadszedł Jaś właśnie, którego, jak przyjęła, widzieliśmy. Młody chłopiec biegł gniewny do swojej izdebki, układając, co ma począć, by swego dopiął celu i pomścił się razem; czuł, że Aniela była silną, kiedy odrzuciła przymierze; chciał się uzbroić co najrychlej i pokonać ją. Nie pozostawał mu nikt, tylko jeden Sobocki; ten wiele mógł, wiele umiał; straszny był wszystkim, ale i Jaś go się lękał. Nie bez obawy postanowił zbliżyć się do tego ostatniego sprzymierzeńca, którego nadzwyczajna zręczność i nadzwyczajna przewrotność zastraszała. Nie było żadnej rękojmi, że go nie zdradzi, nie wyda, nie porzuci, nie zgnębi, gdy tylko potrzebować tego będzie; ale nie było wyboru. Jaś, uczuwszy zimno w kościach jak każdy, co raz pierwszy na coś większego się porywa, poszedł do pokoiku siostry i szwagra. Sobocki już leżał w przepysznym tyftykowym szlafroku na łóżku i z długiego cybucha z ogromnym bursztynem, umyślnie kupionego na te odwiedziny razem ze szlafrokiem, kurzył tytuń w nadziei, że ktoś przyjdzie, choć tęsknił za brudnym piórkiem , które z krótką fajeczką stało w kącie. íona jego poczynała się rozbierać, a rozmowa nie bardzo widać była ożywiona między małżeństwem, bo oboje odwróceni od siebie milczeli, gdy się Jaś we drzwiach pokazał. - A, a! dobry wieczór ci, braciszku! - zawołał zrywając się Sobocki. - No! a co tam słychać? - Nic, idziemy spać wszyscy - odrzekł Jaś - ale nim się pospiemy, nie chciałbyś ze mną pogadać? Mam cię trochę popytać, trochę pomówić. - No! a tu... - A! tu bo... - mrugnął na Sobockiego pokazując siostrę. - Ale ja bez butów. Antosia się odwróciła: - Cóż to za sekreta, Jaśku? - íadne sekreta, at!... - Może go jeszcze pić poprowadzisz - odezwała się trochę gniewnie - on już i tak, aż mi było wstyd, dopił się przy wieczerzy maderą i węgrzynem... - Cicho byś była, małpo, przepraszam brata, a co ci do tego? Była to mała próbka obejścia się delikatnego z żoną pana Mateusza. - Słyszysz, Jasiu, to mój chleb codzienny! Jaś ruszył tylko ramionami... - Ale gdzie go prowadzisz? - W ogród trochę. - Jasiu, może gdzie niepotrzebnie... - Ale bądź spokojna, Antosiu, nic mu się nie stanie. - O! bo ja was znam! Sobocki rozśmiał się głośno: - No! chodźmy, Jaśku, a jej co do tego? śpij, babo, i pilnuj swego nosa! To mówiąc, wdziawszy buty i fez nowiuteńki także dla dokompletowania szlafroka, Sobocki wysunął się z Jasiem w milczeniu, prosto w ulicę ogrodową. Gdy byli na murawie, koło której żaden krzaczek nie mógł słuchacza ukrywać, Jaś odwrócił się do zaciekawionego dosyć Sobockiego i tak mówić począł dosyć obojętnie, usiłując rozmowę naprowadzić nieznacznie na to, czego potrzebował: - No, bracie, widziałeś teraz oczyma własnymi naszego stryja bogacza; cóż ty na to mówisz? - Co mówię! Co mówię - wykrzyknął fajkę z ust wyrywając Sobocki - że to bajka z tysiąca nocy te jego bogactwa! A to, do milion set diabłów, za jedne te srebra, co pokazywali u stołu , można by piękny kupić mająteczek! Ot! szelma, szczęśliwy! Czego jemu braknie! Gdyby chciał, piłby od rana do wieczora szampańskie, porter i dromadera, i... co ja wiem! Co by mu na myśl przyszło! Szczęśliwy człowiek! a słyszę, choć stary, i kobiecięta lubi. - Czego on nie lubi - rzekł Jaś - to bieda, że sił nie ma. - Otóż to i bieda, a gdzie siły są, nie ma za co ich użyć! ot co, do trzysta diabłów - westchnął Sobocki - o! szelma stryjaszek, chciałbym ja być w jego skórze. - Prawda? Dom porządny? - Co to porządny! - animując się zawołał Mateusz - to książęcy, to prawie królewski występ. Dziś, ręczę, żeśmy wypili i zjedli na jakie trzysta rubli. - O! więcej, bracie, więcej! - A widzisz! To pan, ha! A my patrzym na to jego państwo i ślinkę łykamy. - To, co tu widzisz, nic jeszcze, panie Mateuszu - rzekł Jaś idąc powoli do celu - ja nie głoszę przed nikim, co on ma, bo na co ich rozłakomiać; i tak już szaleją, żeby to połknąć... ale tak między nami, bracie, majątek majątkiem, srebra to głupstwo, ale grube pieniądze są w gotówce... i klejnoty wielkiej wartości... Widziałem u niego ze dwadzieścia pierścieniów różnych, z których najgorszy zapłacony by być mógł pięćset dukatów. - No i proszę cię, skąd ten człowiek przyszedł do takich pieniędzy? Juściż się ich nie dorobił uczciwie... ani odziedziczył... w tym coś jest. Jaś udał dzieciaka i bardzo czułego brata; niby się zwierzał, ale to tylko powiedział, co chciał, jak gdyby mu mimo woli się wyrywało. - Ja się coś domyślam. - No! a cóż takiego? - Ale to - tylko tobie powiem. - Powiedz tylko mnie, masz rację, tylko mnie - chciwie dopytywał Sobocki. - On to wszystko gdzieś po świecie w karty powygrywał. - A! sto tysięcy czartów! Otóż to, mówią, w karty nie grać! patrzcie ot! co to karty dają... ale onże w karty nie gra? - Teraz już nie gra, musiał sobie słowo dać czy, nie wiem, tam co zresztą... raz tylko na dzień gra ze mną partią w warcaby. Ale to pewno, że grywał grubo i ogrywał... poszczęściło się i przestał. - Ja zawsze mówię - odpowiedział Sobocki machając ręką - że jeśli którędy ma do człowieka przyjść szczęście, to chyba - przez karty... to pewna. Ot, patrzajcie... milionowy chłop... z ósemki i asa! To szelma! W ten sposób wywoływał Mateusz, Jaś dał mu się nawyklinać i nawykrzykiwać do woli, potem przerwał: - śliczny majątek; sam klucz Strumieński wart parę milionów i więcej może, drugie dwa, kto wie: to, co jest w tym domu... to piękna fortuna. - O! kto by ją miał... żeby ją tak w moje rączki!... - smakując zawołał Sobocki - pokazałbym ja, co to żyć! Pojechałbym do íytkowa i dopiero dom otworzył! íytków naturalnie był ideałem kancelisty; o większym mieście marzyć nie śmiał jeszcze, to mogło przyjść dopiero później. - No! - śmiejąc się odpowiedział Jasiek - toć to w części i na nas spadnie... to jest, na Michasia, na mnie i na twoją żonę po równi. - Ba! ba! kiedy to co będzie i co tam nam kapnie z rąk bogatszych krewnych, kto to wie! Choć zjedzą licha, żebym im dał powąchać grosza, póki mnie mego nie oddadzą do szeląga... mam ja sposoby, choćby w íytkowie, choćby i dalej poszło, to im kurtę skroję! Ale co to gadać! Kiedy to jeszcze będzie! A potem, najszczęśliwiej biorąc, weźmiemy na nas troje piątą część. Gdyby tego było ogólnie milionów trzy, to kilkakroć na nas wszystkich, po sto kilkadziesiąt na głowę. No! co to? Głupstwo! Dla mnie gryzipiórka i to pieniądze, ale nie fortuna! At! folwark kupić i biedę klepać, a mnie się na wsi gnić nie chce; ja tego nie lubię! Sobocki, pod wpływem napoju jeszcze całkiem nie wywietrzałego z głowy, wywnętrzał się bardzo, jak widzim, i obficie paplał, Jaś dawał mu się wygadywać. - Ot, co się dzieje z fortunami! - wołał dalej Mateusz - widzisz, jaka to ogromna, kolosalna ta stryjowska, a jak ją rozchwycim, ledwie szlacheckie porobią się schedki. Rotmistrz będzie najszczęśliwszy, bo rodzeństwa nie ma, sam swoją część capnie. Bestyja rotmistrz! - Jeszcze to wszystko na wierzbie gruszki - odparł Jaś z westchnieniem. - Kto to wie; nuż się stary ożeni... - Co? - cofnął się Sobocki - zrobić by mógł tę podłość? - Ba! czemuż nie! stary! Podejdą, zmuszą, znudzą... - No! a tyś tu od czego albo ja w miasteczku? Tę flądrę kazałbym zamknąć do turmy. Ale co ty pleciesz! po cóż by się żenił, kiedy i tak przy nim siedzi? - O! o, ona gotowa udawać, jak już próbowała, że chce wyjechać! Termiński, widzi mi się, będzie jej pomagał. Jeśliby stary dał się do tego przynukać, nasze wszystko stracone; a przynajmniej nie weźmiemy tyle, ile sobie rachujem. Sobocki się burzył. - Tego głupstwa nie zrobi - rzekł - na to są sposoby, żeby nie zrobił. Jaś tego tylko czekał, żeby szwagier z intencją pomocy się oświadczył; stanął więc naprzeciw niego i rzekł po cichu: - Bo prawdą a Bogiem, nam by o sobie potrzeba pamiętać, bracie... tu wszyscy nas nieprzyjaciele, każdy by rad nam zaszkodzić... Aniela by mnie w łyżce wody utopiła. Termiński mnie nienawidzi... a nasi krewni? - Oj, te żółtobrzuchy! pankowie! grzecznisie! - zawołał Sobocki - tych to jestem pewny, że gdyby mogli, z gęby nam by wyjęli. - Nikt słowa nie powie za nami, wszyscy przeciwko nam: trzeba by o sobie pomyśleć i wziąć się za ręce. - A co myślisz, Jasiu - szepnął po cichu, uderzony tą myślą, Mateusz - przypadkiem podobno powiedziałeś wielką rzecz... gdybyśmy się we dwóch wzięli za ręce... kto to wie, co by można zrobić? - Przynajmniej od krzywdy się obronim. - Jeszcze by nas i na dobrego figla dla drugich stało - rozśmiał się Sobocki. - Ty tu pod bokiem jego ciągle, ja w miasteczku, bez którego żaden się interes i interesik nie obejdzie... moglibyśmywiele, gdybyś miał rozum... - Ale cóż ty myślisz, bracie? - Ba! co ja myślę! nie wiem, czy tobie powiedzieć... - Dlaczegoż nie? - Boś ty młokos jeszcze. - Bądź o mnie spokojny, ja nie popsuję sprawy - to moja własna... - Aleś ty może skrupulat? - odezwał się kancelista. - Ja? - spytał ruszając ramionami Jaś. - Ja? - Otóż, bo to widzisz - dodał rozpalając się myślą swoją Sobocki - my wedle praw, choćbyśmy wzięli tę część naszą... co to znaczy? a możemy zabrać wszystko... Jaś udał, że nie zrozumiał; chciał być głupszy, żeby mu więcej zaufał szwagier. - A tak! wszystko! Albo to by było bardzo co złego? albo to czyje? Stryja! Albo to on by nie mógł nam samym zapisać! wszak to dorobkowe? z kart przyszło! Co familii do tego, nie ojcowizna! nie macierzyste! Testament byłby formalny! Jak ty myślisz - spytał - czy on zrobi testament? - Tego to nie wiem - rzekł Jaś, powoli cedząc i namyślając się, co ma powiedzieć - trudno tego człowieka poznać. Boi się śmierci i zdaje się nie dbać, co potem będzie... jemu to wszystko jedno, kto weźmie, nikogo tak dalece nie kocha, a po trosze kpi ze wszystkich. - Masz ty jego pismo jakie? - spytał Sobocki. - Jak to? jakie? - Jakie bądź, ale z podpisem, list, kwitek. - A na cóż się to przydało? - naiwnie spytał Jaś. Sobocki spojrzał na niego, jak gdyby mówił: "O, jakiż głupi!" - Mógłbym mieć - dodał po namyśle Jaś - i list, i podpis. Sobocki zawahał się z odkryciem swego wniosku. - A wiesz ty - rzekł - gdzie on chowa swoje papiery? - Zapewne muszą być w tym pokoju, do którego nikt nie chodzi. - W jakim? - Czyżeś o nim nie słyszał? - Ale nic. - Stryj ma pokój jeden taki, do którego prócz niego nikt nie wchodzi; okna wysokie, zakratowane, od drzwi zawsze klucz przy nim. Pół dnia tam siedzi i nie wiadomo, co robi... papiery tam być muszą. Sobocki się namyślił. - Ha! - rzekł - można by i tej tajemnicy dojść... gdyby tak mały donosik kto zrobił... że tam jest co zakazanego... książki, papiery, broń... albo że tam robi fałszywe asygnaty, co strasznie czyni podobnym jego fortuna tak nagła i z niczego... zrewidowano by, co tam jest, do świstka, i dowiedzielibyśmy się... Jaś aż się wzdrygnął. - Zmiłuj się, do czegóż to wszystko! - zawołał. - E! to się tylko tak mówi, gdyby z interesu wypadło dowiedzieć się, co tam jest. - Tam najpewniej muszą być pieniądze, które tak lubi - rzekł Jaś. - No! to i testament tam być może. - Gdyby był! - A myślisz, że nie będzie? - Nie sądzę... bo wcale nie dba, co z nami będzie po nim. - To by lepiej było. - Jak to lepiej? - Słuchaj Jaś, tyś niegłupi - rzekł raptem Sobocki stając - tylko nic nie rozumiesz interesów. Co tu długo gadać! Jakby on testamentu nie zrobił, czy to by było tak co złego, żebyśmy go sobie zrobili? Wszak to i tak nasze, ci bogacze nie potrzebują... wówczas mielibyśmy okrągło po milioniku. - A nużby poznano fałsz? - Ba! ba! - rozśmiał się Sobocki z dziwną miną. - Czy to takie głupie rzeczy się robią, a dziesięciu biegłych nie pozna, że to się fabrykuje. Więcej my szlachty zrobili od nieboszczyka Stanisława Augusta. Jak u nas zapieką dokument, to i diabeł nie wywącha. Sam kasztelanic by się do niego mógł przyznać. Już to ja w tym, że gdyby się napisało, tobym się nie powstydził ani podpisu, ani pieczątek. Podpisalibyśmy i żywych, i nieboszczyków, jak się należy. Jaś dumał i zdawał się bardzo zdziwiony, choć z góry przewidział, co mu może powiedzieć Sobocki; nie chciał jednak być pierwszym do projektu. - A! a! - rzekł - dobry to by był figiel tym panom, co to się tu tak zlecieli zajrzeć w oczy stryjowi, czy długo jeszcze pociągnie, a chapnąć, co zostawi. Ale to wszystko niełatwe. - A tyś chciał, żeby ci łatwo przyszedł milionik? - Ale bo to można i w Sybir pójść, i miliona nie mieć! - Za takie rzeczy nie - rzekł Sobocki poważnie - za małe kradzieże to się trafia, ale gdzie chodzi o miliony, to się robi porządnie i przezornie. Gdybym ja był na twoim miejscu, zrobiłbym to tak gładko, że nikt by się nie domyślił! To zresztą głupstwo! Albo to co dziwnego, że nam zapisze, najuboższym z familii? To po prostu kaprys, a on kapryśny! A w ostatku - pal ich diabli, niech gadają, co chcą, niech mówią, żeśmy pofałszowali, byle się udało. Testament tylko podrzucić, jakby stary dochodził i krzyżyka liznął... ot i cały interes. - A nuż się w przypadku znajdzie drugi? - Prawda! to by było głupio! Ale od czegóż u ciebie głowa na karku? Tyś powinien wiedzieć, czy zrobi testament, czy nie, podkraść się, wyśledzić, wypatrzyć, wychwycić, podłożyć. To twoja rzecz, a moja resztę zrobić. Jaś udawał głęboko zamyślonego. - Słuchaj no - odezwał się do Sobockiego - co będzie, to będzie; my we dwóch sobie pomagajmy, ja tu na straży, ty w odwodzie z pomocą w miasteczku... nikomu, nawet Michasiowi, ani słowa... Testament niech będzie w pogotowiu! - W pogotowiu! Albo to ci się zdaje, że taki testamencik to jak zapaśne koło do wozu, co się na rynku kupi i telepie z tyłu? To rzecz i trudna, i droga... tysiąc rubelków... może dwa... pewnie nie mniej. Ja go wystroić wystroję, ale jak już rzecz będzie pewna. - A więc - rzekł Jaś - między nami ręka! - Ręka rękę myje, a noga nogę... zdradza! - rozśmiał się pan Mateusz - bądź spokojny! Tylko jeśli zapotrzebujesz testamentu, wcześnie dostarcz wyciski pieczątek jego, listów, podpisów... i pomyśl, kogo można nieboszczyka za świadków podpisać. - A jeśliby tu mnie znowu bruździł Termiński - dodał Jaś - prześladowała Aniela albo kto z krewnych dokuczył, a potrzeba by usunąć... w tym twoja głowa. - Tylko mi daj znać, to nic łatwiejszego. Donosik... śledztwo... wezmą ich do miasteczka... w mieście pod nadzorem choćby rok siedzieć mogą... potem, jeśli się nic nie pokaże, zapłacą za grzywnę... i koniec. Jaś tylko ślinkę połknął, w milczeniu i ciemności podali sobie ręce dwaj godni współpracownicy, Sobocki zatarł włosa i rozśmiał się półgłosem. - Milionik! do licha! byłoby za co hulnąć choć w íytkowie. Oj! to bym sobie hulnął do kroćset diabłów... szampana. Cremant! a dziewczęta! zobaczyłbyś, co bym ja miał! - Szwagrze! protestuję przeciwko temu, co wspomniałeś - a Antosia? - No! co ty chcesz? żebym koło niej całe życie wisiał? íona jesttylko dla dzieci, dla domu, a kto by u licha z jedną cały wiek wytrzymał! Zobaczysz sam, jak się ożenisz, jaka to przejadająca się potrawa! Jaś machnął ręką. Sobocki w zapale marzenia mówił dalej: - A co myślisz? owściekaliby się ci pankowie ze złości. Ot, to bym im figla pokazał, im, co teraz patrzą na mnie jak na raroga i półgębkiem do mnie gadają. E! trząsłbym íytkowem, trząsł! aj! Ale dość! Nie trzeba się darmo rozpalać! - Słusznie mówisz - rzekł Jaś spokojny i zimny - późno już, rozejdźmy się, a powtórzymy sobie, co postanowiono. - Nie potrzeba powtarzać - przerwał Sobocki - mam ja głowę niczego, byle tylko było jej na co użyć; zrobim, nie powstydzim się. Anielę zapakujem, gdzie zechcesz, Termińskiego także łatwo złapać, albo cudzy człowiek, albo jednodworzec, albo być może omyłka. A co do testamentu, już ja w tym! tak ci go napiszę, że i diabeł nie zwącha fabryki. - Chodźmyż do domu, a każdy z osobna - szepnął weselej Jaś, dopiąwszy celu - nie trzeba, żeby się kto, spotkawszy nas razem, domyślał, co się święci. Dobranoc! Taki był koniec narady, której skutki wkrótce zobaczymy. Część trzecia I Kasztelanic, mimo wzruszeń dnia tego, w niczym przeciwko ustanowionemu porządkowi nie zgrzeszył, cofnął się o swojej godzinie do sypialni, rozebrał, położył i kazał rozcierać; ale choć pracował nad uspokojeniem siebie, wrzawa niezwykła, wysiłek w rozmowie, jakieś wzruszenie mimowolnie doznane, które bardzo się zbliżało do utajonego gniewu, osłabiły go i widocznie znużyły nad miarę. Ku wieczorowi już, chociaż przy świecach nie bardzo kto mógł dostrzec zmiany na twarzy jego, gospodarz znacznie podupadł. świeżość pozorna i nadrobiona rzeźwość, z którą wystąpił rano, opuściły go rychło, stał się ociężały, postarzał w oczach. Jak gdyby tylko sztucznemu jakiemuś podtrzymującemu środkowi winien był trochę siły chwilowej - starzec wszedłszy do sypialni już był zwiędłym i zużytym grzybem. Twarz jego, naciągniona, opadała w fałdy, niszczyła się, oczy gasły, częste ziewanie zdradzało cierpienie nerwowe, wyraźniej jeszcze objawiające się dreszczem. Powiódł okiem po pokoju i usiadłszy na krześle, w które ciało jego wpadło i osunęło się bezsilnie, wyciągnął rękę do stojącego tuż dzwonka. Na pierwszy słaby dźwięk jego Termiński po cichu, ostrożnie, jak wąż wsunął się do pokoju na palcach; doświadczenie bowiem nauczyło go, że trzeba było chodzić jak najostrożniej, gdy stary cierpiał cokolwiek, każdy szelest go niecierpliwił. Wszedł kamerdyner nie otwierając, zda się, drzwi, nie dotykając podłogi, nie czyniąc najmniejszego hałasu, rzekłbyś, niecielesne jakieś zjawisko. Twarz jego tylko martwa zdradzała w tej chwili żywą, czującą istotę; baczne oko wyczytać na niej mogło ziemskie namiętności, podłość posunioną do najostateczniejszego poniżenia, chciwość niecierpliwą i ciekawość gorącą. Kasztelanic, z głową spuszczoną na piersi, nie patrząc na niego, podał mu obie ręce. To znaczyło, że trzeba go było rozebrać. Trudno sobie wystawić, jak zręcznie, jak wprawnie, jak cudownie prawie Termiński zsunął z niego suknie nie zdejmując go z krzesła i uwolnił od wszystkiego, co na sobie miał we dnie. Nie potrzebował on nawet zmieniać pozycji i raz tylko uniesiony nieco na rękach sługi, znalazłsię w szlafroku. Termiński milczał i patrzał; cieszyło go to, co widział i zgadywał - kochani krewni zmęczyli, znudzili, rozdrażnili starego... tego pragnął. Westchnął: było to preludium rozmowy. - A! cóż to za dzień straszny! - odezwał się wpatrując w pana i badając, czy mu mówić pozwolą (głos jego nie raził ucha; zniżony był, jednostajny i płynął jak mruczenie niewinnego wiatru) - co to za najazd! jakie utrapienie! O nas to mniejsza, mniejsza o wydatek - dodał - ale... - Mniejsza wasanu! - odezwał się stary - ba! nie dziwię się, ale wieleż wydudlili? - Około czerdziestu butelek, jeśli się nie mylę. - A co zjedli! - mruknął kasztelanic - tysiąc rzeczy przedziwnych, które bym ja był sam zjeść powinien. Strasburgski pasztet dobrze nadszarpany... uważałem. - To prawda, ale to nic w porównaniu, jak jasnego pana znudzili. Gdybym był mógł, tobym ich poprzepędzał. - O! dobrze byś zrobił - rzekł kasztelanic - ale niechaj siedzą, niech jedzą... tyle tego... Termiński te wyrazy pamiętne, usłyszawszy i zapisawszy sobie z radością, pochwycił i mówił dalej: - Boć to, jaśnie panie, nie co innego jak ta obrzydła chciwość ich prowadzi... śni się im już sukcesja... ale nie wiedzą, kto z brzegu. Masz pan więcej sił od nich. Kasztelanic się uśmiechnął. - Sił! diabła tam... ale rozumu to pewna, bo ich gospodarnie używam. - Otóż to jest - dodał Termiński - toć to jedno. Ja z panną Anielą cały dzień tylkośmy przemyśliwali nad jaśnie panem, a gryźli się, że oni tam nam tak j. pana namęczą. Bo to nie darmo taki zjazd, to jakiś spisek. - O! o! jaki dyplomata! - cicho rzekł stary. Termiński się uśmiechnął i zawiązując głowę kasztelanicowi, ciągnął dalej: - Nie ręczę, żeby to nie był spisek na życie. - O! o! - A cóż! myślą sobie, pan przywykł do spokojności, jak tak poczną utrudzać, to zamęczą. - E! e! na taki wymysł makiawelski ich nie stało - odparł szambelan - wąchali tylko, czy trupem nie śmierdzę; alem im pokazał, że nie jestem tak zgrzybiałym, jak myślą... niech mi dadzą pokój. - Ja i panna Aniela... - A! a! czemuż to Aniela nie wyszła - zapytał stary chmurno - to kaprysy niepotrzebne... Lubię, żeby ludzie widzieli, że mi przecie jeszcze i ładna kobietka nie obojętna... Anielą się przecież pochwalić można... niczego i znaleźć się umie. - Ale bo jaśnie pan nie wyobraża sobie - rzekł Termiński - jak to jest kobieta wstydliwa, skromna i łatwo się trwożąca; schowała się dziś aż za firanki, żeby jej nikt nie widział. - Hm! - uśmiechnął się stary - myślałby kto, Termiński, żeście sobie słowo dali wzajemnie się wychwalać. - Ja, jaśnie panie! ja! - zawołał sługa - szczerze powiedziawszy, gdyby nie przywiązanie jaśnie pana do niej, co mi ją szanować każe, nie bardzo bym był za panną Anielą; wolałbym dla jaśnie pana co młodszego, żywszego, bo to dla dojrzałego człowieka lepiej przypada, ale co prawda to prawda, Aniela to rzadki klejnot, bo żeby się tak przywiązać... - Oj! oj! do kogo? - A! Jaśnie panie, to się już nie godzi. - Ba! Jakiś ty dziś czuły, Termiński; co ci to jest? Termiński zmieszał się, uciął i zamilkł. - Ano! gadaj bo - rzekł po chwili stary - mnie to nic nie szkodzi, że bredzisz - lubię i przywykłem wieczorem słuchać twojego głosu, to mnie trochę usypia... gadaj! gadaj! - Jaśnie pan znowu w żart obróci. - No! to ci korona z głowy nie spadnie? - spytał stary szydersko. - Cóż tedy twoja panna Aniela? - Nic, tylko co prawda, to prawda, że to najwierniej do pana przywiązana istota. - Ha! naturalnie po tobie! - zaśmiał się kasztelanic - nie żałujże i sobie. Termiński znów z tropu zbity stanął. - Pan ciągle żartuje. - Ale bo któż widział o sobie zapominać! - To pewna, że i z tych krewnych żaden lepiej pana od nas nie kocha - kończył zawsze cichutko kamerdyner - ale gdyby mi było wolno szczerze mówić, panna Aniela, jeśli nie bardziej, to przynajmniej inaczej kocha pana i zapewne po kobiecemu, więc gwałtowniej ode mnie. Kasztelanic stłumił uśmiech gorzki. "W tym coś jest - rzekł do siebie - krewni napędzili im Piotra, już się powąchali. Myśli mi ją swatać! O! jakiż głupi! jaki głupi!" Głośno jednak nic nie rzekł stary, tylko stłumionym uśmiechem powitał pochwałę. Termiński, widząc, że mu się nie wiedzie, urwał i począł słać łóżko, z nieporównaną sztuką przebijając puchówki i poduszki , tak by najmniejszego nie zrobić hałasu, na chwilę nie zapomniał się i nie stąpił głośniej, a w pół kwadransa posłanie było gotowe. Natenczas ujął starego pod ręce i z lekka przesadził go na łóżko. Stary długo zwykle usnąć nie mógł, było więc w porządku dniowym, że gdy się położył, Termiński przywoływał panny Anieli, która siadała przy nogach jego i siedziała, dopóki sen nadchodzący nie zwołał znowu Termińskiego, mającego dopomóc uśpieniu nacieraniem i łechtaniem. ťóżko starego sybaryty było może najlepszym dowodem, że cały cel jego życia na wypieszczeniu ciała polegał. Było to stare, nadzwyczaj obszerne łoże, niskie, wiszące na pasach, które wytężyć lub opuścić było można lekkim palca pociśnieniem; obszerny pawilon okrywał je dokoła. Niewielki stoliczek pod nim ukryty mieścił wodę i czego tylko mógł w nocy zażądać. Lampka za umbrelką paliła się w nogach, a dzwonka pas z kółkiem, oszytym w sukno, ukryty był w posłaniu tak, że trąceniem nogi leżący mógł przywołać służbę. Ułożenie i kształty poduszek były budową ściśle obrachowaną i bardzo misterną; pokrycie wreście, z kilku oddzielnych składające się kap i kołder, tak urządzono, żeby je leżący mógł łatwo zastosować do stopnia ciepła, jakiego potrzebował. W głębi, w ścianie, przy której stało łoże, długie, na pozór niepotrzebne, mieściło się zwierciadło. Gdy stary utonął w puchu, a spod kołder tylko bladożółta głowa jego, straszliwa znużeniem, z obwisłą wargą, na wierzch się wydobyła, Termiński otuliwszy go wyszedł i prawie w tejże chwili drzwiami od swoich pokojów wsunęła się na palcach panna Aniela. Rysy jej nie okazywały ani znużenia, ani wstrętu, ani żadnego silniejszego uczucia, tylko jakiś smutek przybrany po nich się rozlewał; strój miała na sobie wieczorny, wolny, obszerny, lekki, pokrywający zręczną jej kibić; głowa była odkryta i we włosy ubrana. śmiało i bez wahania wprost zbliżyła się do łóżka starca, którego oczy zabłysły, i usiadła na nim, milcząca. - A! musisz pan być okrutnie zmęczony - zaczęła po chwili dobierając także najłagodniejszego głosu - nie potrzeba panu czego? - Nic, nic, Anielusiu, tylko trochę się odegrzać patrząc na ciebie, popieścić z tobą... to mnie ukołysze i uśpi. - To mówiąc tak okropnie uśmiechnął się wyciągając swą białą rękę, zimną i suchą, ku Anieli, że ta, gdyby nie siła, jaką miała nad sobą, byłaby się cofnęłaz przestrachu i obrzydzenia. Uśmiech zmuszony nagrodził ruch jej mimowolny, którego starzec nie postrzegł... wysunęła rękę i podała ją rozpustnikowi, który do ust ją przyciągnąwszy pocałował. O! gdybym mógł odmalować ten obrzydliwy całus trupa, w którym chorobliwy zawrzał płomień - całus szatana, w którym nie było szału miłości ani jej wdzięku, tylko żądza piekielna, upojenie szkaradne, samolubne, ohydne... Od pierwszego pocałunku te o nektaru boskiego poety, od tych dwóch lutni zgodnego dzwięku, co się zlewa w jedną całość - do namiętnego dotknienia, co ma zmarłe zmysły rozbudzić, ileż to przejść musi człowiek stopni, nim tak spadnie, że w suchej łupinie szuka rozkoszy ostatka, wysysa próżno nektar, co go upajał. Ten pocałunek sam już był grzechem. Wzdrygnęła się wewnątrz kobieta, ale uśmiechnęła po wierzchu; westchnienie aktorki wyrwało się z jej ust, które obrzydliwość krzywiła, a uśmiech pokrywał. - O, jak mi pana było żal dzisiaj! - zawołała niby z uczuciem.- Ta zgraja ten szum, tyle ciekawych oczu... i to uczucie, jakim napawać musiała chciwość dziedziców - znużyć pana i zniecierpliwić musiały okropnie. - A! a! - kaszlnął stary - trochem się to ja zmęczył, ale wiecie, jakiego doznałem najwięcej uczucia - rzekł pochylając się ku niej, tak że głową dotykał sukni. - Jakiegoż proszę? o! to ciekawe. - Uczucia zaspokojonej zemsty... wszystkich ich z kwitkiem odprawię, choć w szyscy pójdą z nadzieją. Uśmiechnąłem się im ślicznie... ale zjedzą diabła! - Stary zgrzytnął zębami. - Głupi! głupi! Oczy mu błysły czymś piekielnym. Aniela uśmiechała się tylko; ta nowina tak dla niej była pożądaną! Jeśli oni szli z kwitkiem, ktoś przecie musiał z tego korzystać, czemużby nie ona? - Zasłużyli bo na to natrętni ludzie - dodała - to wyraźny spisek! - O! spisek i ślicznie im się udał. Piotruś, niewinny robaczek szydził szambelan - podjął się, widzę, parlamentować... Doskonale! Chce mnie nawrócić, jaż tak bardzo jestem pobożny do ślicznych oczek Anieli! Głupcy! głupcy! - powtarzał z cicha ze złością. - I skąd im ta śmiałość wdzierać się w cudze sprawy? - A! zachciałaś, panno Anielo - pieniądze zawsze cudów dokazują, gdy się ich bardzo zechce; każdy myśli o nawracaniu, sądząc, że może pobożny pokutnik przez wdzięczność zapisze co apostołowi! podli! podli! - Co za nikczemność! - Dość tego - urwał stary - dość, mówmy o czym weselszym, czemuś to nie przyszła do stołu? Aniela zarumieniła się nagle jak piętnastoletnie dziewczę, co jej jeszcze dosyć łatwo przychodziło w potrzebie; spojrzała błagająco na starca i ciszej szepnęła: - A, panie! możnaż po mnie tego wymagać... w tym tłumie! Myślisz pan, że ta biedna sierota, dlatego żeś ją kupił, już ci i wstyd sprzedała, i nie ma czucia, nie zna swego położenia. A, któż wie serca ludzkie! w najzepsutszym jest może iskra, z której coś dobrego rozpalić się może... Myślisz pan, że Aniela jest ostatnią z ostatnich... mylisz się, przywiązałam się do ciebie serdecznie, namiętnie, boś ty był pierwszym, coś mnie przygarnął, alem ci nie poświęciła reszty wstydu... - Pierwszym? - podchwycił ironicznie nieporuszony, nielitościwy kasztelanic. Aniela porwała się: - Wątpisz pan o tym? - Siadaj no tylko i oddaj rękę; niech będzie, że nie wątpię, ale co się tycze namiętności, przywiązania!! - Myślisz pan, że bez niej wytrwałabym w tym położeniu, spodleniu, gdy wszędzie tyle, a może więcej znalazłabym, co tutaj? Stary zamyślił się, zdawał się na wpół wierzyć, na wpół rachować. Aniela sądziła, że go już dotknęła - raptem parsknął śmiechem. - Anielko, kochanie - rzekł - przysuń się no bliżej, a mów ciszej... Kiedy mnie tak namiętnie kochasz, to dobrze, rywalki nie znajdziesz... masz mnie całego - wszystkie kości i trochę skóry. Ta okropna odpowiedź zmięszała na chwilę kobietę, ale z przytomnością niezwyczajną grała dalej rolę swoją; z westchnieniem podniosła oczy na starca i odezwała powolnie: - Ludzie są niewdzięczni! o! niewdzięczni, nie wierzą przywiązaniu, nie wierzą sercu, wszędzie szukają interesu... - Bo wszędzie jest interes tylko, otwarcie lub skrycie - odpowiedział kasztelanic - nie wierzą przywiązaniu, bo każde przywiązanie zdradza, nie wierzą sercu, bo serce to kawałek mięsa, przez które się krew sączy... nie wierzą, bo kłamstwo jest wszędzie. - Kłamstwo prędzej czy później daje się poznać - odpowiedziała kobieta - a nie wszystko, o! nie wszystko kłamie. Pan należysz do tych ludzi, których świat okrutnie doświadczyć musiał, gdy wszelką im odebrał wiarę - to okropne! Kasztelanic skrzywił się boleśnie, rozpaczliwie prawie, oko mu błysło zapalone, ale rychło poskromił wzruszenie i dodał: - To trudno! trzeba mnie przyjąć, jakim jestem, bo innym nie będę. - Ale co za męka dla tych, którzy go prawdziwie kochają! - Niech nie kochają! - zaśmiał się starzec. - Jak to? - spytała Aniela. - Niech tylko udają kochanie, to daleko taniej ich kosztować będzie, niech robią, co ja chcę, i nie krzywią mi się pod nosem... a zresztą to mi wszystko jedno... Aniela z przestrachem prawie spojrzała na tego trupa, który przy niej leżał, i zamilkła ulegając chłodowi wiejącemu z ust jego. Nie ustąpiła jednak od myśli raz powziętej; znać było w jej zaciśnionych ustach, w rzucie oka bystrym i śmiałym, że spodziewała się przemóc kasztelanica i przebojem wejść do zamkniętego serca, które starość bezsilna otworzyć jej miała. Uchylmy ten obraz szkaradny, któren nie bez wstrętu skreślić byliśmy zmuszeni... II Znijdziem teraz w jaśniejszy wejrzeć kątek, na uśmiechnięte, spokojne w Horoszkach ustronie, na dziedzińczyk i ogródek Hieronimostwa, gdzie poczciwa praca słodzi sobie znój rezygnacją i nadzieją w Bogu. Tu kilka dni różowych, pamiętnych spłynęły Stasiowi, z daleka, jak na obrazek cudowny, spoglądającemu na Zosię. Staś, jak każdy prawdziwie rozkochany, zostałby na nią patrzeć tylko, nie śmiejąc, nie myśląc się nawet przybliżać. Ta pierwsza miłość jego życia była jeszcze prawdziwą, anielską, niewinną, sielankową, z której, niestety! śmieją się później często ci, co nad nią płakali. Biedne i rozkoszne życia chwile! Ich przeznaczeniem otworzyć serce człowieka, podnieść go, uszlachetnić, zbohaterować, rzucić w świat ideałów; tej chwili owocem często bywa żywot cały, z niej się rodzą poeci, rycerze, artyści, z niej także wylęgają się podli i nikczemni. Jest to szał porankowy ze snu nicości budzącego się człowieka, który marzy rozkosznie, by, otrzeźwiony później, snom się swoim urągał. Ale wartaż jawa późniejsza tych marzeń pierwocin? Staś był niezepsutym dzieckiem; pierwsze w nim serca rozbudzeniebyło popędem szlachetnym, poetycznym, uczyniło go natchnionym, podniosło w świat nieznany. Unikał jednak wylania się ze swym uczuciem na zewnątrz, bo instynkt szlachetny nie dozwalał mu objawić tego, czego trwania i siły nie był pewnym. Domyślał się, że miłość wypróbować się powinna, nim będzie miała prawo odezwać się za sobą. Ale tyle jest rozkoszy w sercu młodziana, zajętym, oblanym tym uczuciem, tak ono ze wszystkimi męczarniami wystarcza samo sobie! Tak w myślach i dumach płyną chwile uroczo, strzelisto...! Staś chodził na polowania z Hieronimem, latał po polach niby się ucząc gospodarki i herboryzując, wieczorem dopiero najczęściej powracał do ubogiego domku i tu chwil kilka szybko ulatujących spędzał z przelękłą, strwożoną a wzruszoną Zosią. Krótkie to były chwile, ale mgnienie jedno oka na tak długo nasyca tę miłość, co z drobnego ziarnka umie wysnuć światy! Dość mu było spojrzenia, słówka, ruchu, jednego nic, by tym niczym wyżyć, by sobie z tych niców, jak ptaszę, co gniazdko z puchów buduje, zlepić cały gmach wspomnień i szczęścia. Piękna bo piękna jest niepokalana młodość, gdy z nią, z tym skarbem Bożej ręki, wychodzi na świat człowiek, którego dziewictwa nie skaził oddech zatruty, nie zbrukało dotknięcie starych i zamarzłych ludzi; piękna i wielka, i silna jest młodość , a żaden wiek jej potędze nie zrówna. Ozłaca, zolbrzymia wszystko, czego dotknie, tworzy z niczego, kruszy rzeczywistość twardą, tratuje nogami zwyciężoną, podściela ją i depcze... a na jej gruzach piętrzy złote stropy swoje i aniołami zaludnia. Mój Boże! mój Boże! dlaczego nie ma dwóch młodości przynajmniej, na początku i na życia końcu? Jakby po ciężkiej próbie środka żywota człek spieszył do jego ostatka, jakby się ochłodził w tej kąpieli, jakby orzeźwił do niebios!... A! ale jakby mu stokroć ciężej umierać było! Prawda! prawda! nie trzeba nam dwóch młodości, na szczęście dość miejsca w jednej, na zaludnienie wspomnieniami wystarcza, a gdy się zakrwawi, i tej jednej odboleć trudno! Staś i Zosia byli, rzec można, ideałem dziewiczej pary; oboje tak czyści, oboje tak piękni, tak od pierwszego wejrzenia należeli do siebie, że choć Zosia ani wiedziała w prostocie ducha, że kocha, już jej myśl rozstania jak całun czarny migała przed oczyma. I pocieszała się powtarzając sobie: - Zobaczę go znowu! - Ale sama nie wierzyła swym słowom i łzy płynęły po jej twarzyczce. Były w tych trzech dniach, jak w życiu każdego człowieka, długie godziny, ale dni piorunem minęły; zadrżał Staś przypomniawszy, że ojciec ma wrócić co chwila. Zosia krzątała się, jak zawsze, przy pracy; w milczeniu, z tym uśmiechem pół smutku, pół wesela, który jest kwiatem cnoty niewieściej, który zamyka w sobie rezygnację, nadzieję, spokój i miłość. Cały jej dzień upływał na modlitwie i pracy, co za modlitwę stała. Wyręczała matkę, oszczędzała kłopotu ojcu; a odpoczynkiem była przelotna chwila, w której klękała przed Ukrzyżowanym. Teraz jednak praca i modlitwa nie potrafiły zająć ją całą, stawała często zamyślona i pytała się siebie z niejakim przestrachem: "Co to się stało, że serce jej biło, że nie tak była spokojną, nie tak jak dawniej wesołą?" Nie śmiała zapytać matki, a nie pojmowała, co się z nią działo. Ani Staś do niej, ani ona nie śmiała się zbliżyć do niego. Szukali się oczyma, witali skinieniem, rozumieli milczący... Staś przy niej był wesół, rozmowny i widocznie usiłował się podobać , choć ta zalotność, na którą się składały miłość i miłość własna , nie na wiele była przydatną. Tu już pierwsze wejrzenie zrobiło wszystko. W domu nikt nie postrzegł skłonności dwojga młodych. Hieronim nie miał czasu myśleć o tym, matka nie mogła nic podobnego przypuścić. Ale nigdzie jak u państwa Pawłów pobyt Stasia nie zrobił większego wrażenia. Jak się tylko dowiedzieli, że miał pozostać (bowiedzieli wszystko zawsze), osnuły się różne projekta. Julia chciała pociągnąć ku sobie młodzieńca i zwabić go do Petry; Petra nie zdawała się temu przeciwną, a przyjemna i wymowna panna Hiacyntha podawała środki ku temu. Ale dzień upływał, a Stasia ani złapać; użyto podstępów i otwartych zaprosin, od których wyłamać się nie mogąc, poszedł Staś markotny, zabawił chwilę, udał ból głowy i uciekł. Julia, która nie wierzyła w bole głowy w ogólności, a szczególniej w bole głów młodych, chyba po dowiedzionym uderzeniu o ścianę z towarzyszeniem dobitnego sińca - znaczącego zrobiła marsa. Hiacyntha milczała, Petra się dąsała, ale Staś tymczasem uciekł. Szpiegi donieśli, że wesołą potem wiódł w ganku rozmowę z państwem Hieronimostwem i Zosią; Julia zagryzła usta i zapłoniła się od gniewu. - Co on tam robić może? - zawołała przy córce - chyba, chłopczyk rozumny, bałamuci tę kluczniczkę Zosię! Rozumiem! myśli, że to nic za sobą nie ciągnie! - I w duchu dodała: "Głupi, co mu to z tego przyjdzie! nie sądziłam, by do tego był skłonny, tak na pozór zimny!" Potem skończyła głośno: - Trzeba by jeszcze spróbować! Ale wszystkie próby były nadaremne; wychodzono na przechadzki umyślnie, by się spotkać ze Stasiem, dla miłości jego zbliżono się nawet do Hieronimostwa, zapraszano ich; - wszystko się nie udawało. Julia byłaby się wściekła z gniewu , gdyby jej do ostatka nie podtrzymywała nadzieja, która nareście zupełnie zawiodła. Zachowała ją jednak, choć zwiędłą i zeschłą, na później. Tych dni kilka miały w sercu Stasia pozostać pamiętnymi na zawsze - były to dni uroczyste, dni święte jego życia. Takich kilka ma z nas każdy; przeżył je najuboższy i schował do swej podróżnej sakwy pielgrzyma, schował żywymi kwiaty; by je wyjąć później zeschłą trawą. Ostatniego wieczora, nie wiem jakim przypadkiem, dwoje dzieci pozostali sami w ganku; Hieronim na chwilę odszedł, Hieronimowa z okna, przez które patrzała, usunęła się, wywołana przez swoich chłopców. Staś stał oparty o słup ganku i wlepił wymowne oczy w Zosię. Zosia nie śmiała uciec, choć wielką miała ochotę, bo jako gospodyni bawiła gościa, ale rumieniec żywy pokrył jej śliczną twarzyczkę aniołka i wejrzenie załzawione upadło ze strachem na ziemię; tak obawiało się wygadać z wielką tajemnicą, tak było pewne, że mówić musi. Stała zmięszana, skłopotana, przebierając w ręku nieodstępne kluczyki i różowymi paluszkami wiążąc i rozwiązując ich węzeł. śliczna tak była w jasnej swej sukience, która osłaniała jej kibić i wyrażała ją liniami dziwnej prostoty, przypominającymi Flaxmanowskie rysunki do poezji Hezjoda. Karczek jej biały wygiął się jak szyja łabędzia, krew oblewała twarzyczkę, czoło i ramiona, drżała cała, a usta nieme uśmiechały się z przywyknienia do łagodnego uśmiechu, bo w sercu była nieopisana trwoga. Staś, śmielszy myślą, choć sercem tchórz jak ona, wybierał się coś powiedzieć wielkiego, czułego, pięknego i słowa zdawały mu się jak farby malarzowi, który spojrzał na słońce. Słońcem jego było własne serce i przy jego uczuciu bladły wyrazy, czerniały myśli i rozsypywały się w proch. Nareście, gdy szelest wewnątrz domu nastraszył go przerwaniem tej chwili nieopłaconej, serce zabiło gwałtowniej i otworzyło usta. - Kochana moja kuzynko - rzekł wzdychając - wszak to mój ojciec dziś pewnie nadjedzie; nie uwierzysz, jak mi żal będzie ciche Horoszki porzucić, tak mi tu z wami było dobrze, tak miło! - A! mój Boże! - odezwała się Zosia nieśmiało - na cóż mówić te grzeczności, czyż my nie wiemy, że tam kuzynkowi lepiej w domu; bo tam mama i siostry... - Ale nigdzie, nigdzie, proszę wierzyć, nie było i nie będzie milepiej jak tutaj! - Bo pan Stanisław grzeczny! - odezwała się Zosia po cichu. - Ja? ale ja wcale nie jestem grzeczny - żywo odparł Staś - dałem tego dowody u państwa Pawłów, można mi tedy wierzyć. To nie prosta grzeczność, to wyraz uczucia. - Doprawdy! cóż panu odpowiem za nas wszystkich, chyba podziękuję tylko. - O! nie! nie, proszę mi powiedzieć, że Staś pojechawszy przypomni się kiedy, że nie będzie jak pospolity gość, o którym, ledwie odjechał, zapomina się jutro... bo ja... ja nigdy tych kilku dni nie zapomnę. - Ale i my, i my! - odpowiedziała Zosia (instynktem my mówiąc zamiast ja wyraźniejszego. My mówiło w potrzebie za wszystkich, a ja znaczyć miało dla Stasia). - Hieronim, bratowa i ty, kuzyneczko, i ty? - podchwycił Staś zbliżając się nieco. - I ja! i ja! - naiwnie, ale ciszej odpowiedziała mu podnosząc oczy. O! w oczach całe jest życie! Usta je wyrzec mogą, piersi wyrazić westchnieniem, ale co usta, co piersi przy wzroku, tym promieniu wewnętrznego światła, który wprost płynie z serca!! Wzrok jest światłem duszy... to emanacja samego żywota. Wzrok mają tylko ludzie. Zwierzęta widzą, patrzeć my umiemy tylko. O ile mowa nasza przewyższa głos niemy zwierzęcia, o tyle wzrok nasz góruje nad zwierzęcym wejrzeniem. Tam jest tylko namiętność, u nas gra myśl sama. Zosia spojrzała i nie mówili już więcej. Staś cicho tylko szepnął jej jeszcze: - A więc, mam drogą obietnicę, że o mnie nie zapomnisz? Ona nic już nie odpowiedziała, nie mogła, głos zawiązł w piersi... weszła matka. Staś zasiadł na ławce dumać, bo Zosia szybko znikła z ganku - zestarzał w chwili, tak gorąco patrzał w przyszłość, w której obok siebie chciał widzieć Zosię. Widząc go tak srodze zadumanym, jak tylko młody i starzec dumać umieją, jeden, że chce życie zwyciężyć, drugi, że myślą tylko żyje już cały - usunęła się dyskretnie pani Hieronimowa, a młody chłopiec został sam z sobą. "O! ja ją kocham na wieki! - zawołał w myśli. - Czuję, że to nie chwilowy szał, że to coś, co musi być wiecznym. Bez niej nie rozumiem życia; ona będzie moją! Ale wieki, wieki czekać mi na to potrzeba... A! będę czekał! A ona? - Tu się zatrzymał. I ona czekać mnie będzie! - rzekł w pierwszej chwili, ale rozwaga smutniejsze mu przyniosła przypuszczenia. - Ona! tak śliczna, tak niewinna, tak dobra i pracowita! ją pochwycą, ledwie dojrzewającą ktoś porwie przede mną. Powiedziałbym ojcu - nie! ojciec mój śmiać się będzie, poczekam jeszcze, nie mam dziś prawa odezwać się; później nie będę się taił". I bił się z myślami, aż ostatnia zabłysła mu różowa, jasna , szczęśliwa. Klasnął w ręce i poskoczył z ławki. "Ja jadę za granicę, więc mnie nikt nie posądzi, żebym to robił dla siebie. Czyżby rodzice nie mogli wziąć Zosi do sióstr moich? One by ją uczyły, one by jej dały z serdeczną radością wszystko, czego w oczach ludzi braknąć jej może. Ja ją tak kocham, jak ona dziś jest, ja ją tak wolę nawet... to ideał raju, to Ewa, nim się wąż ukazał, Ewa Miltona, śpiąca snem niewinności, dzieło czyste Bożej ręki, co dopiero oczy otwierać poczyna ku światłu dziennemu, tchnąc jeszcze Stwórcą, z którego wyszła dłoni... Ale potrzeba, by nikt nie miał prawa powiedzieć jej: Tyś niższa ode mnie w czymkolwiek. Trzeba tego aniołka oprawić w złote ramki, w których mu będzie tak ciasno! Rodzice moi wziąć by ją mogli - powiem o tym ojcu, on to zrobi! oni pozwolą! To myśl jedyna, wybrana,złota! pocałowałbym siebie za nią, gdybym mógł". I poskoczył do góry jak student wypuszczony z ławki szkolnej, gdy pan Hieronim ukazał się z uśmiechem na ustach. - Co to ci, Stasiu? - A! nic! krew mną rzuciła! - rzekł rumieniąc się młody chłopak. - Jak to? tak po dniu cię rzuca? - roześmiał się starszy. - Bywa to! Czasem w miejscu ustać nie mogę i tak mnie coś świerzbi w pięty, że muszę poskoczyć. Zdaje mi się nawet, że taniec musieli wynaleźć tacy jak ja młokosy w celu ukrycia podobnych mimowolnych rzutów. Hieronim rozśmiał się z tej nakręconej teorii; usiedli, wtem - o cudo! Hieronim aż zdrętwiał prawie: w dziedzińcu ukazała się cała czereda Pawłów, wprost i najwyraźniej dążąca ku dworkowi, którego od dawna nie odwiedzała. Gospodarz patrzał i oczom swoim nie wierzył, powstał i poleciał po żonę. Staś odwrócił się i skrzywił - pani Pawłowa mocno wysznurowana, Petra z minką kwaskowatą i Hiacyntha wyczupurzona i oblana wonnościami, nabalsamowana cała - z wolna zbliżały się ku gankowi. Przestraszeni i zdumieni tą wizytą tak niespodziewaną, Hieronimowie oboje czekali na nią z należną gościnnością w progu, podeszli nawet, by uczcić bratowę, która z wyrazem źle ukrytej niechęci i wyższości zbliżała się ku nim. - Przyszliśmy bratowę - (ten wyraz Julia wymówiła cichuteńko) - odwiedzić. Dobry wieczór! Nasz gość - dodała z przyciskiem - tak o nas zapomina, że my sami go szukać musiemy. Staś nisko i arcypoważnie się ukłonił. Hiacyntha dodała: - Jakże panu w tej sielskiej zaciszy? - Co pani? - spytał młody chłopiec, otwierając oczy ogromne i udając, że nie rozumie lub może nie zrozumiawszy w istocie. - Jak pan się czuje w tej sielskiej zaciszy? - powtórzyła panna Hiacyntha z uśmiechem, który by szatana odstraszył. - Ja! a! nadzwyczaj szczęśliwym! - żywo odpowiedział młody chłopiec. - A! nawet szczęśliwym! - z przekąsem przerwała Julia siadając w ganku, choć ją usilnie proszono do pokoju - ten wyraz mówi wiele... - W moim przekonaniu tylko to, co powinien. - Może więcej, niż powinien by mówić! bo się nie wszystko mówi! - rzekła znów Julia szydersko prawie. - Owszem, pani - płomieniem oblany rzekł Staś - wszystko się mówi, gdy się nic złego nie myśli. Odpowiedź była niezmiernie ostra, ale uleciała nie zrozumiana i rozmowa, zerwana umyślnie, poczęła się w inny sposób. - Pan na nas niełaskaw - mówiła Julia - a podobno już powrót papy bliski, nie będziemy więc i my mieli szczęścia pocieszyć się bliższą jego znajomością? - O! bo Staś - przerwał łagodząc Hieronim - najbliższą znajomość zabiera z zającami w polu i kwiatkami, które zbiera i suszy. - Jak to? - przerwała Hiacyntha - pan dla ulgi cierpiącej ludzkości... zbierasz i suszysz zioła? - Nie ze wszystkim - odpowiedział uśmiechając się Staś - bo rumianku i mięty nie suszę, ale bawię się herboryzacją... to jest nauką o roślinach. - Wdzięczne to! urocze zajęcie! - odparła panna czując się poniekąd obowiązaną do utrzymania rozmowy, gdyż się miała za najmędrszą z całego grona - zajęcie tak stosowne dla młodości, która jest sama kwiatem! - Znałem profesora bardzo okularowego, który mu się z zapałem oddawał - rzekł Staś oburzony, że go spychają do kurteczki i krezki, z której dawno wyszedł. - Tak? ale jestli co wdzięczniejszego - rzekła panna nie dając się zbić - nad to połączenie młodości z kwiatami? Jedno tak do drugiego podobne! - W istocie - podchwycił Staś - oboje więdnieją tak prędko! Nie było to bez intencji, ale intencja poszła nie schwycona w morze zapomnienia, a panna Hiacyntha, zwiędnienia nie biorąc do siebie, mówiła dalej: - Myśl trafna; zapiszę ją w sztambuchu swoim, w którym notuję wszystko, co posłyszę pięknego. Tę zdobycz będę panu winna. - A! pani! - zawołał Staś - proszę na mój karb nie kłaść tej myśli, bobym mógł uchodzić za złodzieja. Jest to myśl, którą przynajmniej tysiąc pisarzy ukradło u tysiąca innych, a pierwszym jej autorem musiał być niezawodnie stary Adam, jeśli w jesieni kiedy zebrało mu się na zły humor... Wszyscy się rozśmieli, Julia tylko nie, bo była nierada kierunkowi rozmowy już odbiegającej od obecnych spraw i teraźniejszości, w której kółku lubiła ją trzymać. - Co tam państwo mówicie o kwiatkach - poczęła - mówcie lepiej o ludziach. Jakże się wieś podoba panu i nasze proste życie? - Pani wie, że i ja jestem wieśniak! - Ale nie, tyle lat spędziłeś pan w mieście! - Tęskniąc za wsią. - Ale tu - z przyciskiem dodała Julia - jesteś pan już w sercu wsi; jest to - co najbardziej być może wiejskiego. - W sercu wsi! - szepnęła Hiacyntha - co za wyrażenie szczęśliwe! - O! o! i serce wsi bardzo mi się podobało! - odpowiedział Staś. - A pan się nie znudził bez fortepiana, książek, muzyki i tańców? - Tańców zupełnie nie lubię, książki mam z sobą, a bez fortepiana przywykłem się często obchodzić. W dodatku miałem strzelbę i ciągle tak miłe towarzystwo. - Aleś pan z niego mało korzystał, kiedy - jak pan Hieronim powiada - kwiatki i zające składały zwyczajną jego kompanię. - Kwiatki i zające były tylko rozrywką, boć bym przez te trzy dni i państwa zanudził, siedząc im ciągle na głowie. "Na głowie! - pomyślała Hiacyntha - to wyrażenie nieszlachetne, obraz nieprzyzwoity nawet! Brak wychowania widoczny" - My się na to przynajmniej skarżyć nie możemy - rzekła Julia z przekąsem. Staś spuścił oczy, uczuł się winnym, udał nawet, że nie dosłyszał; wtem zaturkotało opodal na drodze, wszyscy zwrócili oczy, ujrzano szybko ku dworowi Pawłów jadącą znajomą nejtyczankę żółtą gospodarza, a na niej rozparty, a raczej wpółleżący jechał spiesznie mąż Julii. Przejeżdżając mimo pokornego dworku Hieronimów, spojrzał i z podziwieniem poznał w ganku żonę, córkę i Hiacynthę. Widok to był dla niego zdumiewający, zdało mu się w początku, że się zmylił, przetarł oczy, kazał jechać powolniej, nareszcie, nie mogąc wytrwać, stanął przed bramą i pieszo wszedł w dziedzińczyk. Oczy go nie zwodziły: żona, córka były u Hieronimów. "Cóż się to stało? - pomyślał - one, co tak ich nie cierpią serdecznie... to coś doprawdy dziwnego... Ale ba! - dodał w myśli - tam jest Staś! Rozumiem wszystko. - I rozśmiał się - Kuta baba! Kuta!" powtarzał w duchu, ciesząc się przebiegłością żony. W tej chwili jednak kuta baba bardzo nie w swoim była humorze, powitała męża zimno, Staś, któremu Paweł zwiastował powrót ojca, także smutno bardzo nań spojrzał i westchnął po cichu, reszta towarzystwa przyjęła go ceremonialnie. - A ojciec mój? - spytał nieśmiało Stanisław. - Dziś tu będzie niezawodnie! - odparł pan Paweł. Zły humor gościa nie uszedł wprawnego oka Julii; powstała żywo, pożegnała skinieniem głowy pogardliwym przytomnych i pospieszyła z mężem dodomu. III Dziwnie słabi są ludzie; miłość własna tyle ma władzy nad nimi, że często najrozumniejszym odbiera moc zdrowego sądu o uczynkach i tym, co się ich samych dotycze. O drugich wyrokują trafnie, o ich obrotach umieją wyrzec zimno i sprawiedliwie; gdy przyjdzie do siebie samych, mylą się najzupełniej, a jeśli sumienie podpowie im szczerą prawdę, to miłość własna tyle ma do zarzucenia, tak uśmierza i łagodzi wyraz sumienia, że w końcu przerobi je na swój kopyt. Nigdy może w znacznej gromadce ludzi różnych ta prawda tak jasno na wierzch nie wyszła jak teraz, gdy się wszyscy poczęli ze Strumienia rozjeżdżać. Przyjął ich wszystkich zarówno grzecznie, uprzejmie, dworacko kasztelanic, dla każdego znalazł słówko pochlebne, każdemu coś powiedział miłego, nikomu jednak wyraźnego nie okazał pierwszeństwa. A choć się żaden z tego nie chwalił, wszyscy, każdy z osobna, wywieźli to pocieszające przekonanie, że kasztelanic szczególniej łaskawe zwrócił na nich oko. Nawet najrozsądniejsi od tego uprzedzenia nie byli wolni, tak stary dworak umiał ich zmamić przemawiając do wszechwładnej miłości własnej. Jeden tylko dziadunio, którego przecież kasztelanic ze szczególnym przyjmował szacunkiem, rubasznie mu ciągle odpowiadał, nie dał się ugłaskać i założył do wózka starą szkapę, jasno widząc, że się te wszystkie zabiegi na nic nie przydadzą. Ale dziadunio znowu był z tych ludzi, którzy z obawy, by nie widzieli rzeczy zbyt dobrze, zawsze je widzą nadto czarno. Dziadunio znał ludzi i tak się lękał fałszu, tak kochał prawdę, że ją nawet samemu sobie umiał w potrzebie powiedzieć, co najrzadsza. Wielu drugim powie surowo, co im należy, ale nie sobie. Dziadunio właśnie był jednym z tych rzadkich ludzi, co z sobą samymi nie wchodzą w kompromisa i sądzą się bez litości. On też jeden wyjechał ze Strumienia widząc jasno, jak szły rzeczy, i nie uwodząc się wcale. Reszta, pobywszy z sobą na osobności, rozmyśliwszy się o przyjęciu, rozważywszy każde słowo kasztelanica i stosunek jego do siebie, najdziwniej się łudziła. Najrozsądniejszy pan Piotr uległ także tej zarazie i wyjeżdżając tak mówił do siebie: "Biedny Samuel zbyt czarno go sobie maluje, zresztą i to prawda, że nie przed każdym człowiek się gotów odkryć. Czułem jednak, że co mi mówił, mówił szczerze, z serca... Widzę i ledwie nie boleję nad tym, że ten człowiek wyraźnie ma szczególną do mnie sympatią... dlatego nikomu, jeno mnie się zwierzył ze swoich cierpień dusznych. Mam jakiś wpływ na niego. Boję się, by w swym testamencie nadto nie pomyślał o mnie... byłoby to prawdziwe nieszczęście, bo nie chciałbym skrzywdzić familii... Nie mylę się, szczególniejszy widziałem pociąg jego ku mnie... a jak to przyszło nagle, niespodzianie! Biedne człeczysko, nie miał może dotąd nikogo, przed kim się odważył wyspowiadać z prawdą, ku której serce go pociąga... " I pan Piotr mówił sobie dalej: "Nie mogę tych stosunków przerywać, może też będę tak szczęśliwy, że go całkowicie nawrócę, że wesprę i uwolnię od tej zgrai pijawek, co go otacza... Poznał się na moim sercu! Biedny człowiek! żal mi go szczerze! Wiek go zepsuł, serce naprawić może". Ten sam temat z różnymi wariacjami obrabiali niemal wszyscy wyjeżdżający ze Strumienia, każdy po swojemu. August Pobiała uśmiechał się w głębi kocza i marzył także: "To człowiek dobrego towarzystwa, znać na nim, że bywał na dworach, otarty... pojęliśmy się oba, zrozumieli zaraz; uważałem, jak za każdym daniem zwracał się do mnie, niby mojego zdania żądając o potrawach. Miły, wcale miły starzec, trochę zepsuty! no! wiek XVIIIzafarbował go, i cóż dziwnego. Dwór Stanisławowski, Warszawa, Francja jak go nie miały podpsuć? Zdaje mi się, że ze wszystkich na mnie szczególniej, wyłączniej uważał. U stołu ciągle był do mnie zwrócony, pytał, rozpytywał o familią, zagadywał kilka razy, przyciągał... Prawdziwie śmiesznie by było, żebym go tak sobie wejrzeniem magnetycznie pozyskał... ale to mi się już trafiało. A! a! nie gniewałbym się! Choć familia naturalnie by krzyczała. Juściż, jeśli ma komu obojętnemu zostawić, lepiej, żeby krewnemu zapisał... Wybierze kogoś , z kim sympatyzuje! Człowiek z gustem!" Pan Tomasz, który jechał obok, trochę rachował na swój dowcip. - Nie mam wątpliwości - mówił - żem się staremu podobał. śmiał się, aż za boki biorąc, z każdego konceptu, mrugał na mnie, stary filut! A! a! i sam nie głupi, jeszcze ostry dowcipek w nim jest. íal mi moich braci, że go sobie pozyskać nie umieli , ale widzę, że z nas trzech najwięcej szansy dla mnie. Cha! cha! gdyby mi zapisał wszystko, toć i to dla nich! Ożenić się już nie ożenię... (westchnął czegoś), alebym trochę pohulał, a reszta dla Augusta i Józefa. Józef też, choć gderliwy, choć kaszlący i milczący, miał pretensyjkę do podobania się. - Magnat! - mówił jadąc i klnąc trząską drogę - magnat co się zowie, ale zbyt już hula! Jest tam nieco rachunku i widać ład, ale po co dla swoich, dla familii ten występ? Liczyłem butelki szampana, wypili kilkadziesiąt, minimum tysiączek złotych, a rocznego procentu złotych pięćdziesiąt! Ale dobry człek i choć tak występuje czasem, jednak ostro się, słyszę, trzyma z pieniędzmi... Jest ład! Jest! Szczególna rzecz, ale my we dwóch zgodzilibyśmy się najlepiej, uważałem to z jego mowy: lubi porządek i oszczędność. Jakem mu mówił o moim gospodarstwie , to mu się oczy świeciły. íeby tak mnie zapisał Strumień, zobaczyłby, co bym z niego w lat dziesięć zrobił i ile by kapitału leżało. A, a! myślę, kto wie, gotów to zrobić, bośmy się coś bardzo pokochali. Pan Antoni także, na wózku jadąc, śpiewał piosenkę podobną: "E, e! nie tak czarny diabeł, jak go malują. Kasztelanic ma serce, ma... Kto go niewart, nie zobaczy; ale ze mną był, już się poskarżyć nie mogę, prawdziwie serdecznie, nawet mi delikatnie dał do zrozumienia, że mnie nad innych preferuje. Byłaby fimfa Samuelkowi tęga, żeby nam wszystko walnął! Ale ba! krzywdy jego nie chcę, dałbym mu część... część pewną.. tak... jakąś cząstkę... cząsteczkę na złagodzenie bólu, reszta dzieciom. Alebym im jeszcze pogospodarował na większym i pokazał, co umiem. Daj mu Boże zdrowie, kasztelanicowi, ale człowiek, co się na ludziach zna! ta, ba!" Nie będziemy powtarzali reszty tych piosenek, które zresztą nadzwyczaj grzeczne i układne przyjęcie kasztelanica wywołało - wszystkie tam były podobne, wszyscy - aż do Sobockiego, który posądzał kasztelanica, że na żonę jego rzucił nieobojętnym okiem - łudzili się nadziejami, bawili orzechami pustymi. Skutkiem tego było, że wszyscy po odwiedzinach pamiętnych poczęli przemyśliwać, jak by utrzymać i powiększyć pozyskany sentyment kasztelanica i afekt jego tym sobie pomnożyć. ťamali głowę, czym by przypodobać się mogli, i każdy wedle usposobienia usiłował przypominać się jakimś datkiem lub posługą. Kasztelanic niczego się bardziej nie lękał, niczym bardziej nie brzydził jak listami, na które odpisywać musiał, przerywającymi spokojny i uregulowany byt jego. Gdy zaraz potem zaczęły płynąć sarny, szczupaki, owoce, przysmaki i podarki różne od krewnych, a za każdy dziękować przyszło, a każdemu coś odpisać, stary o mało się nie wściekł. Zważywszy jednak, że gniew i zniecierpliwienie niebezpieczną policholią wywołać mogą, że niepolitycznym byłoby obrażać tych, którzy się dla niego na grzeczność zmagali, zaciął tylko usta, zasadził Jasia do smażonych responsów i uzbroiwszy się wytrwałością, przebywał już te nasłania, tak ciężkiedla siebie, ze stoicką rezygnacją. Jaś bacznie ciągle wpatrywał się w stryja i chwytał ledwie dostrzeżone na twarzy jego błyski gniewu i rozjątrzenia - w duchu myślał z nich korzystać. Termiński także, w interesie panny Anieli, chciał na nich coś zbudować, gdyż i przed nim nie mogły się ukryć starca gniew i niecierpliwość. Oba jednak zapaśnicy milczeli, dając czas uczuciu, żeby się w duszy starca rozrosło i zakorzeniło. Tymczasem panna Aniela co dzień była czulsza, smutniejsza i troskliwsza, Termiński, coraz gorliwszy w usługach, powoli, gdy tylko mógł, rzucał słówko za swoją protegowaną. Kasztelanic te słówka dotąd w milczeniu połykał i ani się zżymnął - Aniela i jej adwokat byli najlepszych nadziei, nie tając przed sobą, że to powoli iść musi. Jaś patrzał, czekał i doczekał się tego, że potrafił zręcznie podchwycić rozmowę spiskowych. Był już na drodze, klasnął w ręce... - "Wygrana moja!" - rzekł do siebie! Począł rachować nad swój wiek bystro i trafnie. "Stary stryj znudzi się ich naleganiem. Aniela mu się sprzykrzy, Termiński mu doje klepiąc jedno a jedno. Naówczas schwycę porę i wyforuję oboje, potrzeba mi tylko mieć drugą Anielę na podstawkę i drugiego Termińskiego na przypadek - i o to warto by się wcześnie postarać. Za pierwszym syknieniem starego na nich, muszę ich mieć gotowych pod ręką. Aniela, chwała Bogu! sama sobie interesa psuje, on chce wesołości, ona go karmi sentymentem, w któren on nie wierzy. Wszystko dobrze, cicho! czekajmy!" Niecierpliwie jednak Jaś czekał, badał, wypatrywał chwili, gdy wybuchnie znudzenie i niecierpliwość stryjowska. Wiedział on z góry, że przed nim stary się nie poskarży, ale postanowił sam śmiało wywołać wyznanie, gdy pora na nie przyjdzie. Gdy tak czyha, Aniela i Termiński pracują, ciągle się łudząc nadzieją, że się ta praca ich na coś przydać może. Kilka miesięcy panna przychodziła ciągle z jedną mową, czułą, kamerdyner przy każdej zręczności rzucił słówko za nią, kasztelanic tylko brwi podnosił, usta mu drżały konwulsyjnie - ale milczał. Termiński rachował na słabość i dobijał, ale wśród dzieła postrzegać zaczął, że pan coraz dla niego zimniejszym się stawał. Widział to już i Jaś, radując się w milczeniu, że tak dobrze wszystko naprzód rozrachował. Jednego wieczora, po skwarnym dniu ostatków lata, kasztelanic siedział w fotelu, ciężko dysząc i nie mogąc znieść upału , którego wieczór, przepowiadający burzę, nie zmniejszał. Termiński zwijał się koło niego szczebiocząc. - Jaśnie pan uważał, jak panna Aniela mizernieje - rzekł cicho. - Mizernieje - powtórzył stary - tak, i starzeje, co nie na awantaż. - Tego nie uważałem - rzekł Termiński - owszem, zdaje mi się, że dziwnie się trzyma... nawet to zmizerowanie uczyniło ją więcej zajmującą... O! smutna i cierpiąca; mówiła mi, że chciałaby pojechać poradzić się, do familii. - Doktora tu można sprowadzić - rzekł stary. - Nie wiem zresztą, co to za projekta; mówiła tylko, że chciałaby pojechać. - Czemuż mi nic o tym sama nie mówiła? - Nie śmie! A mnie z płaczem już od kilku dni nagli, żebym pana o to prosił - i ma powód słuszny. - Powód? Cóż nowego? - Nie śmiem mówić, bo mi zakazała, żeby j. pana nie zmartwić, ale w istocie ważny powód. - No! to nie bądźże głupi, nie strasz mnie, rękawiczek nie kładnij, a mów od razu. Termiński, jak człowiek, co chce szeroką przeskoczyć przepaść i obawia się upadku, zawahał się. - Nie bądźże błaznem, a gadaj - powtórzył stary żywo - to mnie nudzi! - A więc! - wzdychając rzekł Termiński - kiedy jaśnie pan każe, to muszę, ale to historia! Gdybym był mógł przewidzieć, co się stanie, nigdy bym nie narażał jaśnie pana na to... - Ale cóż się tam, u kaduka, stało? - Gdyby tylko pan się nie gniewał, a pozwolił mi opowiedzieć... - Słyszałeś, że nie tylko pozwalam, ale każę; gadaj i nie męcz! - zawołał kasztelanic. - Rzecz się ma tak - odezwał się jąkając trochę sługa - że panna Aniela, o czym ja zresztą nie wiedziałem, ma brata. - Choćby dwóch, a cóż to ma mi szkodzić? - rzekł stary. - Jaśnie pan pozwoli mi skończyć; brata tego jeszcze w dzieciństwie oddano do kadetów i tak zginął z oczów familii , że niemal o nim zapomnieli. Teraz licho mu nadało powrócić; złe języki, słyszę, doniosły mu coś o siostrze... naturalnie, że go to obeszło mocno... - Ba, ba! już i brat z komedii! Stary koncept - rzekł z przymuszonym uśmiechem szambelan - no, i cóż? Zapewne chce co utargować? - A! Jaśnie panie, to dziś podobno pułkownik i człek bogaty; on grozi cale czym innym... chce zmusić procesem do ożenienia... przynajmniej tak się odgraża. Staremu oczy krwią zaszły, ale od śmiechu parsknął. - Termiński! - zawołał - i ty temu wierzysz, a myślisz, że ja dam wiarę? - Ale to prawda, jaśnie panie, to najistotniejsza prawda! Panna Aniela truchleje na wspomnienie brata, boi się jakiej awantury, myśli uciekać. Stary głową pokiwał: - A! - rzekł - cóż ty myślisz o tym, Termiński? - Co ja myślę? - rzekł, oburącz chwytając ostatek odwagi, sługa. - Czy j. pan przywiązany jesteś do panny Anieli, czy nie, w tym kwestia, czy bez niej się obejść możesz? Kasztelanic spojrzał na niego spod oka, skrzywił usta. - To pytanie zuchwałe - rzekł powoli. - Przywiązany! ha! ha! Człek się i do fotelu przywiązuje nałogiem. W moim wieku zmiana, choć się jej czasem zachce, niebezpieczna, zbyt irytuje, zbyt pobudza, wycieńcza. Póki się człowiek przyzwyczai, dopóki pozna, oswoi, czas się drogi traci; nie chciałbym nikogo zmieniać przy sobie... ale... - Ale co, jaśnie panie? - Ale cóż mam począć z tym bratem, kiedy taki zuch! - Jaśnie panie - z westchnieniem rzekł Termiński grając rolę poważnego doradcy. - Gdzie pan znajdzie tyle przywiązania, tyle serca, tyle poczciwości, taką łagodność i charakter jak panny Anieli - to trudno! To perła! Uczciwa, pobożna! - Nie chwalże jej tak, Termiński; będę myślał, że ci co za to obiecano... Sługa się zaczerwienił i oburzył niezmiernie. - A! jaśnie pan nie znasz sług swoich! godziż się takim słowem ich kaleczyć? - No, no! dalej, do czego szedłeś? - Mam wszystko powiedzieć? - Rąbaj, śmiało. - Na miejscu jaśnie pana - wyrzucił Termiński jak z procy... - ja bym się z nią ożenił... Kasztelanic nieznacznie się uśmiechnął, ruszył ramionami , dobył tabakierki. - Umhu! - rzekł - i ja bym to zrobił, gdybym był na twoim miejscu... Termiński zbladł. - A nawet - dodał stary - to projekt niczego. Gdy się z nią ożenisz, brat nic powiedzieć nie będzie mógł; honor będzie ocalony. - Ale panna Aniela nie zechce pójść za mnie... - nagle pomiarkował się Termiński. - Wątpię przynajmniej - dodał - bardzo wątpię, a z mojej strony to by była ofiara... - Wszak ty mnie tak kochasz, Terminsiu - szydząc wyraźnie rzekł kasztelanic - mógłżebyś nie chcieć się ożenić z tą, którą mnie swatasz? - Jaśnie panie, co to mówić - wikłał się kamerdyner - to by było zbyt jawne... to by było... - To by było doskonałe, i wilk syty, i koza cała, a w testamencie znalazłby się posażek dla obojga. - A! jaśnie panie - wzdychając z głębi piersi zawołał Termiński - spodziewamy się setnych lat dla jaśnie pana; na testament serce nie pozwala się oglądać... - Ba! wolałbyś żywca? - rzekł kasztelanic. - Co to o tym mówić, wysokie progi na moje nogi - odparł Termiński. - Panna Aniela na mnie i nie patrzy - ona szlachcianka, brat pułkownik, dobrego rodu, a ja, wyznawszy prawdę, at! Ale czemuby jaśnie pan nie pomyślał o tym, co ja mówię? - Ja!! a to tyś - widzę - zwariował, Termiński? - zawołał stary odwracając się. - Co ci to? - Jak to, jaśnie panie? jak to? - niespokojnie zapytał sługa widząc, że poszedł złą drogą. - Chcesz mnie, widzę, gwałtem żenić? - Alboż co, jaśnie panie? - Z panną Anielą? - Ja! ja mówię tylko, co myślę... to moja wina... Zresztą co mnie do tego. Jeśli się temu jakoś nie zaradzi, ona pewnie wyjedzie... Stary słowa już nie rzekł, Termiński, niespokojnie go badając oczyma, pokręcił się chwilkę jeszcze i wysunął zakłopotany. "Ha! - rzekł do siebie w sieni - to pierwszy szturm, nie dziw, że odparty! Powoli się może z tą myślą oswoić. Ale prawdę mówiąc, nie najlepiej to poszło! Ostrożnie potrzeba, ostrożnie". Coś szmyrgnęło w ciemnym korytarzu, Termiński się obejrzał, nie było nikogo. "To pies - pomyślał - ale jak się tu zakradł do zamczystej sieni?" Nie był to pies jednak, ale Jasiek, który od niejakiego czasu codziennie pode drzwiami sypialni rozmów Termińskiego podsłuchiwał. Zręcznie wysunął się na podwórze, a kto by był ujrzał bladą twarz jego, ożywioną jakimś uczuciem dziwnym, poznałby, że się w głowie chłopca wielkie gotowały zamiary. Jaś poleciał do swojej ubogiej izdebki z zaciśnionymi usty, z bijącym sercem, zacierając ręce, dodając sobie odwagi, cicho coś szepcząc do siebie. Całą noc biegał jak nieprzytomny, obrachowując, zastanawiając się, licząc, a słowa, które się z ust jego wyrywały, dowodziły, że wielka odbywała się w nim walka. Nade dniem dopiero, ukołysany jakąś nadzieją, rzucił się nie rozbierając na swój barłóg i gorączkowym snem spoczął na chwilę. W pokoju pana Termińskiego nie lepsza noc była - sługa z brwią namarszczoną, ze spuszczoną głową, z założonymi w tył rękami chodził i dumał posępnie. Czuł on, że się porwał na rzecz wielką, może przedwcześnie, ale kość była rzucona, cofnąć się niepodobna - strach przejmował chwilami, dreszcz przebiegał, czarne mary snuły się przed oczyma. Całą jego nadzieją była słabość kasztelanica, niedołęstwo, w które samolubstwo go wpędziło, nałogowe przywiązanie równie do ludzi, jak do godzin. Ilekroć uląkł się, powtarzał sobie po cichu: - Ba, ba! a jak by się on obszedł beze mnie? A kto mu pościeli? Kto go położy? To być nie może! nie może! Ożeni się czy nie, a ja zostanę na miejscu. Nie ma się co obawiać! ále spał i kasztelanic po rozmowie z panną Anielą, w której, wskutek spisku, także ów bajeczny brat jej, pan pułkownik, wystąpił. Widział on doskonale osnowę roboty, zamiary i środki , był pewien, że się nie da nieostrożnym intrygantom, ale go trapiła myśl, że mu roboty te pokój zatrują, życie zmięszają i krew żywiej popędzą. Potrzeba było walczyć, a kasztelanic na bój taki ostatka sił żałował. Przewracał się więc całą niemal noc, niespokojny, a we śnie łając Termińskiego, Anielę i Jasia, zmęczył się marami. Jak skoro zaświtał ranek, Jaś zniknął ze swej izdebki i we dworze nigdzie go nie było widać. Termiński miał go za zbyt nieznaczące stworzenie, by kroki jego śledzić, i nie zwrócił na to uwagi. Tymczasem Jasiek zasiadł na strychu dworu, wkradłszy się tam o świcie przez składy, od których klucze bywały mu powierzane, i szukał tej części sufitu, która odpowiadała zamkniętej, tajemniczej izbie kasztelanica. Szczęściem dla niego w starym dworze nie wszystkie pokoje miały sufity narzucane, w bocznych było tylko stolowanie z tarcic, wyklejone papierem, i takie właśnie okrywało pokój szambelana, w którym zwykł był kilka godzin dnia, zamknięty, przepędzać. Jaś potrzebował się upewnić, co zawiera ten pokój i co w nim robi kasztelanic, zasiadł więc na strychu, rozpatrzył się dobrze w położeniu, rozrachował szerokość i długość, odrzucił trochę gliny, dobrał się do tarcic i począł po cichu świdrować dziurę w suficie. Robota, którą potrzeba było prowadzić bardzo ostrożnie, szła niełatwo na zawiędłym drzewie; ale po półgodzinnym dłubaniu zaświtał promyk przez wykręconą dziurkę i Jaś chciwie do niej oko przyłożył. Nic widać nie było jeszcze, musiał ją rozszerzać, musiał rozrobić ukośnie, co niemało zabrało mu czasu, ale nareście pożądany otrzymał skutek. Oko jego, drżące niepokojem i ciekawością, przylgnęło do tego otworu, któren teraz odkrywał mu już tajemnicę dla wszystkich dotąd osłonioną i nieodgadniętą. Pokój, w którym kasztelanic zamknięty część dnia samotnie przepędzał, miał dwoje okien od podwórza zakratowanych. Jedno z nich zabite było okiennicą na zawsze, drugie od dołu grubą zasłonione firanką i wpółprzezroczystym zapuszczane storem. Jaś ujrzał w półmroku kilka naprzód szaf i kufrów zamkniętych, dokoła ścian ustawionych. W pośrodku był wielki stół, zasłany suknem zielonym, a przed nim wygodny fotel i krzesło. Na stole leżały rzędami stosy kart, taliami poukładane bardzo porządnie, kilka arkuszy papieru i marki jakieś. Na ścianach cztery wielkie obrazy w przepysznych ramach złoconych przedstawiały, o ile mógł dojrzeć, nagie jakieś postacie w rozmaitych położeniach... Zresztą nic tu nie zwracało uwagi, a Jasia najbardziej zajęły karty - których celu i potrzeby nie mógł zrozumieć, bo kasztelanic nigdy w nic nie grywał - i papiery jakieś z kałamarzem i piórami w drugim końcu stołu. Długie godziny samotne, które tu przepędzał kasztelanic, jeszcze dla niego były tajemnicą. A że mu wielce zależało na dowiedzeniu się, jak ich i na co używa, postanowił zatrzymać się, doczekać jego przyjścia i wypatrzeć , co tu robił. Wcześnie więc oko przyłożywszy do dziurki, starając najmniejszego nie zrobić szelestu, układł się na górze i czekał. Godziny szły nadzwyczaj powolnie i już Jasiek niecierpliwić się poczynał, gdy usłyszał klucz chodzący w zamku, skrzypiące drzwi i nie bez drżenia ujrzał kasztelanica wsuwającego się powolnie do pokoju... Twarz jego była zmęczona, zbladła, oko nabrzękłe, postawa malująca utrudzenie. Wszedłszy zaryglował się natychmiast, postąpił kilka kroków powolnie, zamyślony, spojrzał na zegarek i przybliżywszy się do stolika przerzucił naprzód papiery jakieś, które zdawały się rachunkamizapisane. Jaś oddech i życie w sobie wstrzymywał, jak mógł, cały będąc okiem, cały wejrzeniem. Chwilę trwał przegląd papierów powolny; kasztelanic poszedł do jednej z szafek, za której otwarciem ukazały się w niej stosy kart, książki i różne drobne buteleczki; wziął parę talij, obejrzał bacznie i zasiadł z nimi w fotelu. Tego wszystkiego dotąd Jaś nic zrozumieć nie mógł - stary począł karty sortować, mieszać, przygotowywać, wreście spójrzał na próżne krzesełko, jak gdyby na nim kogo widział (stało ono z boku), i począł grę dziwną. Rzucił karty na trzy dzieląc je kupki, z krwią zimną, z uwagą wielką, ale bez oznaki najmniejszego wrażenia; niekiedy tylko okiem na próżne krzesło skinął, zastanowił się chwilę i znowu ciągnął. Gdy się talia skończyła, zaczął coś pisać kredą, wziął inne karty i znowu rzucał, znów rachował, zastanawiał się, zdawał coraz rozogniać, ożywiać, nawet uśmiechnął parę razy i w przestankach zatarł ręce. Jaśkowi zdawało się to wszystko niezmiernie do szaleństwa podobnym i całej tej roboty tajemniczej z kartami zrozumieć i wytłumaczyć sobie nie mógł. Tymczasem jednostajne to zajęcie przeciągało się coraz dłużej, bez żadnej zmiany, i znużony chłopiec z trudnością wytrwać mógł w położeniu, na którym go w początku utrzymywała ciekawość. Kasztelanic grał z próżnym owym krzesełkiem, pisał , mazał, ciągnął i nie było temu końca. Głos bijącego z dala zegara obudził go nareszcie: podniósł głowę, położył talię, spojrzał na swego nieodstępnego bregueta i szybko dokończył talii. Potem zdawał się pilno jakiś robić rachunek, odsunął karty i skierował się ku drzwiom, coś zapisawszy na papierze. Wszystko to, co tu widział, było dla Jasia niezbadaną tajemnicą, a czego najbardziej pragnął, tego wyśledzić nie potrafił. Co się zawierać mogło w szafach i kufrach, co były za papiery na stole, czy gdzie nie leżał przygotowany testament? Tego nie wybadał, a nawet domyślić się nie umiał. Gdy drzwi za kasztelanicem się zamknęły, Jaś powstał szybko, zatknął otwór zrobiony, narzucił go gliną i starym drzewem , a sam pospiesznie zbiegł do składów, przez które przemknął się do sieni i nie postrzeżony uciekł do swej izdebki. O zwykłej godzinie, poprzedzając kasztelanica, synowiec już był w salonie i odpowiadał na jego pytania codzienne, wpatrując się w twarz zgrzybiałą i znużoną, na której czytał ślady niepokoju. - Chciałbym stryja dobrodzieja prosić - rzekł, pokornie całując go w rękę - o pozwolenie na parę dni do miasteczka... - Po co? - spytał kasztelanic. - Jestem trochę niezdrów; prosił mnie przy tym Sobocki , żebym ich odwiedził. - Z Sobockim bardzo się wdawać nie życzę - rzekł stary wpatrując się w Jaśka - to łajdak - a doktora nie zdajesz mi się potrzebować. - Chciałbym się z siostrą zobaczyć - dodał chłopiec. - Wiem, że to wszystko kłamstwo - spokojnie przerwał stryj - prawdy mi nie powiesz, ja jej na ten raz odgadnąć nie mogę, ale pamiętaj, że jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz... Jedź na dni trzy i powracaj... Jaś w rękę go pocałował, nie próbując nawet się tłumaczyć. Przy stole kasztelanic rzucił słowo wyprostowanemu panu Bulwie o koniach dla Jaśka i rozdysponował sam, jakimi go posłać miano. Termiński i Aniela spojrzeli po sobie znacząco! Odjeżdżający Jasiek dosyć im był na rękę, bo choć się go nie lękali , zawadzał. Ale po namyśle głębszym pierwsza Aniela pomiarkowała, że ten wyjazd może nie być obojętny i ukrywać jakieś zamiary. Myśl ta przelotnie tylko mignęła jej i innymi zagłuszona, w natłoku ich znikła. Przy poobiednich warcabach kasztelanic, nim począł drzemać, przypomniał jeszcze Jaśkowi, żeby jak najprędzej powracał, najmniejsze bowiem złamanie porządku dziennego, do którego potrzebnym był młody chłopak, już go niemile dotykało. Ku wieczorowi zaprzężono bryczkę, cicho zabiegły konie przed oficynę i Jaś, otulony płaszczykiem, z oczyma iskrzącymi radością jakąś i niepokojem, nakazawszy jechać żywo, pospieszył do miasteczka... IV Tymczasem pod niebytność Jasia nowe poczęto przypuszczać szturmy, zawsze do nich owego bajecznego używając pułkownika, którego dosyć żywo i trafnie malowano starcowi, tak że choć w niego nie wierzył w początku, wpadł już na myśl, że wynajdą jakiego zawadiakę, którego nasadzić nań mogą. Aniela pracowała udanym strachem, sentymentami, łzami, uczuciem, do ostatka niecierpliwiącymi starca, ukrywającego jednak uczucie, które nim miotało, Termiński powoli starał się w niego wlewać strach, grożąc zaburzeniem i rozstrojeniem całej pracowicie usnutej budowy regularnego życia. Kasztelanic obojgu opierał się jedyną swą bronią, szyderstwem, ale już ta codzienna walka, ten niepokój nieustanny poczynały go niecierpliwić do niewytrwania. Z każdą godziną zwiększał się gromadzący gniew, od którego wybuchu wstrzymywał tylko egoizm, przerażający starca odmianą żywota, a więc cierpieniem, a więc skróceniem tego życia, które rozmierzał i wyważał, po odrobinie je czerpiąc, by na dłużej stało. Termiński, ośmielony pozorną martwością pana, jego milczeniem, choć widział zniecierpliwienie, miarkując, że było nieuchronne, coraz się go mniej obawiał i zapalczywie docierał. Kasztelanic odwracał napaści, zawsze z nich żartując tylko i puszczając mimo siebie. Ale co chwila napady były gorętsze i nieznośniejsze, ów wymarzony pułkownik wyrastał na rzeczywistość, zbliżał się, groził, pisał, nacierał. Aniela wchodziła zalana łzami i doskonale odgrywając wszystkie uczucia, które ukazać potrzebowała, męczyła starca co dzień okrutniej. Toteż twarz jego nosiła już ślady walki, do której nieprzywykły, znieść jej nie umiał ani odwrócić. Widział jak na dłoni, co z nim i dlaczego robiono, a na odparcie tych szturmów miał tylko broń jedną, zimne szyderstwo, niewiarę i daleką groźbę. Serce jego nie byłoby płakało za nikim, ale nałóg samolubny wiązał go do tych katów, dla których ani szacunku, ani przywiązania nie miał. I oni też nie mieli nad nim litości, choć pozornie otaczali przesadzonymi oznakami współczucia. Termiński wpatrywał się w zbladłą i uwiędłą twarz starego, śledząc w niej postępów znużenia i wyglądając, rychło się podda utrapiony starzec. Kierował on Anielą, dyktował jej każde słowo, wskazywał, co mówić miała i co robić. Po wyjeździe Jaśka, nazajutrz rano, Termiński, który na wszystko się ośmielony ważył, wpadł do sypialni okazując fizjognomią przestrach i jakieś rozjątrzenie nadzwyczajne. Kasztelanic postrzegł to od razu, ale odwrócił oczy przewidując scenę, której chciał uniknąć. Sługa widząc, że kasztelanic na niego nie pogląda, umyślnie nie czekając dłużej, począł mówić: - Jaśnie pan zapewne się domyśla... - Nic się nie domyślam... - Tak jestem wzruszony... - Rób swoje, rób swoje - wyciągając ręce do szlafroka odparł starzec. - Ale, bo... tracę prawdziwie przytomność... - Staraj się ją złapać, bo coraz mi służysz gorzej. - Człowiek nie jest panem siebie. - A powinien nim być! - Gdyby jaśnie pan wiedział... - A może nie potrzebuję wiedzieć... - Ale bo to rzecz nieobojętna - nalegał Termiński - tu potrzeba radzić. - Cóż się stało u kaduka? - grzmiącym głosem, niezwyczajnym, zawołał starzec podnosząc z gniewem głowę. Termiński, który w życiu głosu takiego nie słyszał jeszcze, struchlał, zadrżał, ale widząc, że od odwagi jego zależeć możewszystko, ciągnął dalej: - Panna Aniela będzie musiała wyjechać. - Cóż tam znowu? - Co? ten przeklęty pułkownik grozi jej, że tu przyjedzie i zrobi awanturę. - A! to znowu pułkownik! - uśmiechnął się złośliwie stary... - Cóż tak strasznego? czegożeś się tak przeląkł, Termiński? Damy mu rady przecie. - Ale jak, jaśnie panie? Co począć? - Poczekaj tylko dni parę, zobaczysz, znajdzie się rada na wszystko, nawet na pułkownika. Głos starca, gdy to mówił, znacznie był złagodniał, uśmiech nawet, którego wyrazu nie rozumiał kamerdyner, przebiegał usta; pomyślał więc, że stary zgodzi się nareście na wszystko dla kupienia sobie spokoju. - Ale jakaż rada, proszę jaśnie pana? - spytał ciszej. - Jaka rada! ba! bardzo bo jesteś ciekawy! Poczekaj ino trochę, a zobaczysz, że niezła i taka może, której się nie spodziewasz, poczekaj... Kasztelanic wciąż się uśmiechał, ale uśmiech jego był złośliwy i gorzki. - Pułkownik grozi, że tu przybędzie... - Możecie go tam wstrzymać jaki dzień - nie tym, to owym - rzekł kasztelanic - nieprawdaż? - Ja nie wiem - wczoraj list odebrała panna Aniela i służąca mi mówiła, że dziś całą noc płakała i lamentowała, a rano sama prosiła mnie, żebym o tym doniósł jaśnie panu... - Powiedzże jej, niech odpisze, niech parę dni przewlecze, tydzień, gdy można, a na wszystko poradzim... rozumiesz? - Rozumiem - odparł Termiński nalegając znowu - ale jakże się poradzi? - Mówiłem ci, że do zbytku jesteś ciekawy - rzekł stary - a ja nie lubię się spowiadać nikomu. Rób, co mówię, i basta. - O! boby też to była wielka dla jaśnie pana strata - dodał kamerdyner szybko - gdyby się trzeba było rozstać z osobą takich zalet jak panna Aniela. Trudno takiej drugiej, trudno! - To mi co dzień powtarzasz, umiem na pamięć... darmo gębę studzisz... - Jak nie mam powtarzać, co myślę? - Gadaj sobie po cichu, kiedy cię język świerzbi... - To mówiąc, ubrany, zasiadł do czekolady. Gdy to się dzieje w Strumieniu, Jaś spieszy do miasteczka z równie śmiałym jak Termińskiego i Anieli przedsięwzięciem. Przez czas jakiś dobrze się przypatrzył ich obrotom i wrażeniu, które czyniły na starcu, postrzegł jego zniecierpliwienie, obrachował, że wkrótce ostatnim szturmem zgubić się muszą. Zdało mu się, że wszystko teraz pochwycić będzie mógł, gdy tylko zechce. Myśl, którą powziął, była zuchwałą w istocie i tylko niedoświadczenie Jasia a zepsucie jego usprawiedliwić ją mogło. Przewidując chwilę, w której kasztelanic odepchnąć będzie musiał Termińskiego i Anielę, chciał zawczasu przysposobić dla nich godnych zastępców, których by był całkiem pewnym. Tej myśli nie chciał się jednak zwierzyć Sobockiemu, nie całkiem mu ufając i pozornie tylko działając z nim razem. Teraz otwierać się zdawało pole zrobienia czegoś samemu przez się. Na miejsce kamerdynera i ulubienicy chciał wsadzić ze swej ręki, posłuszne sobie i nie mogące mu szkodzić stworzenia. Sprawę testamentową oddzielił od tej, na wszelki tylko wypadek podrobiony przygotowując dokument. Dojeżdżał więc do miasteczka wielce zajęty trudnością zadania, nie wiedząc, jak mu podołać bez pomocy ludzi, obawiając się jej z drugiej strony, snując wnioski najdziwniejsze, alez mocnym postanowieniem dokonania, co zamyślił. Na młode chłopię, ubogie, bez doświadczenia i bez wychowania, były to zamiary olbrzymie, charakter, a raczej siła woli potężna im odpowiadała; podżegało prócz tego zepsucie i chciwość, w dali ukazując jako nagrodę bogactwo i świat im posłuszny pod stopami zwycięzcy. W tych myślach wyjechał do miasteczka Jasiek z rozognioną twarzą, rozmarzoną głową i niespokojnie bijącym sercem. Był to wieczór jesienny, chmurny, wilgotny, smutny, a wiatr, nad miasteczkiem kłęby dymów unoszący, najdziwniejszą wonią napełniał powietrze. Dzwony odzywały się z różnych stron na Anioł Pański jęcząco i smutnie, drogą wlokły się z trochą słomy i pijanym ludem wozy powracające z targu; szli pieszo śpiewając mieszczanie napili także, żołnierze, jakieś kobiety nad miarę wesołe; przelatywały bryczki brzęczące dzwonkami szlei, słowem, ogarniał powoli przybywającego hałas miasteczka i jego życie, tak różne od porządnego, wiejskiego, powszedniego trybu. Zaledwie zjechał z mostów i grobli wiodących ku przedmieściom i zapuścił się w błotniste uliczki wąskie, íydostwo czarne i brudne jęło go otaczać i naciskać. - Jaśnie panie! wielmożny panie! niech pan zajedzie! niech pan każe zajechać - O! tu! o! tu! Tu staje pan marszałek! Tu zajeżdża pan sędzia! Stancja frontowa! - poczęli krzyczeć íydki uwijając się i łapiąc za bryczkę. - W mieście wszystko zajęte! - wołali inni. Tak przeprowadzony między pierwszym rzędem domów zajezdnych, w których oknach płonęły na znak niezajęcia świeczki łojowe - Jasiek nie wiedział spełna, dokąd się udać i co ze sobą zrobić, gdy nagle dało się słyszeć: - Stój! stój! Chrypliwy, śmiejący się głos je wymówił i postać jakaś, trudna do rozpoznania o mroku, zbliżyła się do wózka. Był to Sobocki, pod dobrą datą powracający z szynku, zwanego winiarnią, do domu, w towarzystwie dwóch godnych koleżków. - Jak się masz, Janie? - A! to ty! - Cóż to? Nie poznałeś mnie? - Ale jakżem miał poznać po nocy? - Co ty tu robisz? - Jak widzisz, za interesem przybyłem do miasteczka. - Nie do mnie? - szepnął Sobocki. - Trochę i do ciebie - odparł Jaś - ale o tym potem. - Ba! ty, widzę, czując ode mnie winko, myślisz, żem nietrzeźwy! O! niewierna istoto! Daj ci Boże zawsze taką jak moja przytomność! Człowiek dopiero ma najwięcej rozumu, jak go trochę podleje. - Ale to nie o to chodzi! Powiedz naprzód, dokąd mi radzisz zajechać? - A! do Arona! dobry dom i nie odrą jak u innych, ja tam do ciebie przyjdę się rozmówić; albo odsyłaj konie, a idź do mnie. Jaś, schwytany tak, wcale nie był rad wypadkowi, chciał on naprzód sam postarać się o najpotrzebniejszych mu zastępców Anieli i Termińskiego, a potem dopiero zobaczyć się z Sobockim; ale projekt był złamany, bo go szwagier odstąpić nie chciał, trzeba było zmienić plany. Odesłał więc konie do owego Arona, a sam pieszo poszedł z Sobockim do znajomego nam dworku. W oknach jego jeszcze nie było światła i na dziedzińcu panowała cisza smętna, tylko z miasteczka dochodziły do tego kątka odgłosy wrzawy, dźwięk dzwonków i głuchy turkot wozów; przed dworkiem, na dwóch kupkach cegieł niewykwintnie położonych i brusie, który za rodzaj ławki służył, siedziała Antosia z dzieckiem na kolanach, sama jedna, smutna jak ten opuszczony dworek, we łzach cała, z piersią dyszącą gniewem i rozpaczą prawie. Sobocki już trzy dni pił bez ustanku, chwilami tylko zaglądając do domu, by się z żoną ujadać - brakło chleba, brakło drew na kuchnię, sługi pouciekały, Antosia została samą i w głowie jej się przewracało. Widząc zbliżających się z mężem gości, których z daleka poznać nie mogła, porwała się biedna kobieta z ławki i uciekła do domu zatrzaskując drzwi za sobą; Sobocki śmiał się dziko. - Zjesz kroćset diabłów! - mówił po cichu do siebie - taki ja cię nagnę na swoje i oduczę borukania się ze mną. Nie na tom ja ciebie wziął, żebym przed tobą tańcował, ale żebyś ty mi skakała. I do stu tysięcy czartów! będziesz mi skakać, jak zagram. To mruczący wpadł z krzykiem do dworku, wołając zaraz od progu: - Hejże, światła! Samowar! Jest tam kto? Antosia! Ale nikt się nie odezwał. Pijani towarzysze tymczasem popadali w prawo i w lewo, na kanapy i krzesła, podśpiewując, wtórując gospodarzowi i ziewając głośno. Jaś przypatrywał się nieśmiało od progu. Sobocki widząc, że nikt mu nie odpowiada, ze złością podszedł do trzeciego pokoju, w którym się zamknęła żona, i począł bić w drzwi zamknięte. - Cóż to jest? Co to ma znaczyć? - wołał. - Idź spać, gdzieś się upił! - odpowiedział głos zza drzwi - a daj mnie spocząć i dziecięciu... - Otwieraj! - Nie otworzę... - Drzwi każę wyłamać... - Rób, co chcesz, ale jeśli mnie doprowadzisz do ostatka... nie odpowiadam za nic! Raz i drugi stuknął ręką i nogą we drzwi rozzłoszczony pisarek, ale widząc, że im nie podoła, dał pokój i powrócił przeklinając. - Co tu robić? - rzekł do Jaśka - twoja godna siostrzyczka tak się ślicznie, jak widzisz, ze mną obchodzi... dom pustką, ani ognia, ani wody... Niechże ją wszyscy diabli wezmą, rozprawim się kiedy indziej, proszę cię z sobą do starego Nysona... Jaś nie wiedział, co zrobić, spuścił głowę i obrócił się ku drzwiom, tymczasem Sobocki, od jednego do drugiego chodząc, łapał towarzyszów już po części drzymiących w mroku i wyciągał ich z sobą. Ci, rozmarzeni trunkiem, niedobrze wiedząc, co się z nimi działo, bijąc się w ciemności o piece i węgły wychodzili omackiem nieprzytomni. - Cała gromadka wytoczyła się nareście nie bez trudności na podwórze. Ze wszystkich Sobocki, pomimo że miał głowę dobrze zalaną, najwięcej okazywał siły i panowania nad sobą, bo śmiejąc się jednych podtrzymywał, drugich złośliwie popychał, a wszystkimi kierował. - Trzeba te kury spać pokłaść - rzekł do Jasia - musiemy z sobą pomówić sam na sam, a choćby nas podsłuchiwać nie byli w stanie, jednak zawsze lepiej być ostrożnym. To mówiąc, towarzyszów swoich zagarnąwszy jak mógł, wyszedł z nimi w uliczkę i na chwilę opuściwszy Jaśka, zajął się rozkwaterowaniem opojów, którzy co chwila gorzej rozmarzali się. Spotkani íydzi dopomagali mu do tego i wkrótce zostali szwagrowie sam na sam. Sobocki, acz cięty, acz widocznie wesół nad miarę, miał jednak całą swoją przytomność; chwycił Jasia pod rękę i kierując się z nim ku staremu miastu do winiarni, nie opodal zajezdnego domu Arona będącej, począł go usilnie rozpytywać. - Tyś darmo nie przyjechał - rzekł natarczywie - coś jest, gadajże mi, co tam? Czy stary gorzej? czy myślisz, że pora mu zrobić testamencik? jak ci się zdaje, czy on zapisze co? no! mów, a otwarcie! Właśnie otwarcie najmniej miał ochoty mówić Jasiek i myślał, co powiedzieć; nie chciał bowiem wspomnieć o tym, co go sprowadzało do miasteczka, a czuł, że bez Sobockiego nic nie zrobi i, co gorzej,ukryć się przed nim nie potrafi. - Ja - rzekł trochę zająkując się i udając, jak dawniej począł, gapiątko - ja sobie tu tak przyjechałem tylko, pilnego nic nie ma, a co się tycze testamentu... - No, no! otóż to! mów, co się tycze testamentu, czy pora go ulepić? - Albo ja wiem! - A z czymże przyjechałeś? mów, bracie, my z tobą ręka w rękę... otwarcie; nie rób daremnie sekretów. - Ty wiesz, że żadnych sekretów dla ciebie nie mam; chciałem się tylko poradzić z tobą, co dalej począć. Stary coraz się więcej poddaje Anieli, Termińskiemu. - No, to ich zasekwestrujemy. - Narobią krzyku! - Niech krzyczą; gorzej, gdyby się stary pogniewał, domyśliwszy, skąd to poszło. Jak myślisz? Jaś milczał ważąc jeszcze, czy mówić, czy się taić, widząc niebezpieczeństwo pierwszego, niepodobieństwo drugiego; szczęściem, wchodzili w tej chwili do winiarni Nysona i miał czas w przerwie rozmowy głębiej się z sobą naradzić. Ciekawa to była ta winiarnia małego miasteczka, miejsce schadzek całej niegdyś palestry, która za kołnierz nieprzywykła była wylewać, dziś sądowych i kancelistów. Dom, choć w rynku, niepozorny, stary, ciasny, ale sławny lochami, nad którymi stał, zawierał kilka izdebek na przemiany przez przyjezdnych i przez pijanych zajmowanych. Winiarnia bowiem była razem domem zajezdnym. Kiedy brakło gości ze wsi, wszystkie izdebki stały otworem dla miejskich amatorów węgrzyna, którzy w razie przybycia ich, wynosili się z kieliszkami i butelkami na tyły, do coraz lichszych, betami przyozdobionych klitek, zostawiając tylko po sobie plamy po stołach i kwaskowate zapachy maślaczu. Utrzymanie winiarni wcale nie było wytworne; prócz zegarów, które od dawna nie szły, kilku stołów potrzebujących podpórek, kanapy włosieniem wybitej, a dalej idąc ku tyłom, coraz większej ilości żydowskich pościeli, sprzętów i wyziewów - nie było nic więcej. Dom na ten wieczór właśnie był pusty, wszystkie stancyjki stały otworem, od ulicy paliły się łojowe świeczki z długimi knotami, a gosposia, maleńka, czarniawa, żywa i uśmiechnięta íydowica, zapraszała bardzo pana Sobockiego do frontowego pokoju. On jednak dla przyczyn sobie zapewne wiadomych, bojąc się być wyrugowanym lub podsłuchanym, zabrał się z Jasiem dobrowolnie do najdalszej izdebki, zwykle dla ekonomów przyjeżdżających po sprawunki i na postój przeznaczonej. Kazał przynieść butelkę węgrzyna na złotych dziesięć i zasiadł ze swoim gościem u stoliczka z warcabnicą, na prostym zydlu drewnianym. Posługacz, z uśmiechem poglądający na Jasia, którego miał za niewinną jakąś ofiarę Sobockiego, zdziwiony tym, że kancelista częstował, wniósł wino, ser holenderski i bułki. Sobocki obejrzał drzwi, przekonał się, że nikt ich podsłuchać nie może, i przysunąwszy się do Jasia nalał naprzód dwa kieliszki, zmuszając szwagra, by swój wychylił za jego zdrowie. Nastąpił drugi i trzeci rychło, nie dając odetchnąć ni przemówić Jasiowi, który był głodny i zmęczony. - Sobocki nie wprzód począł egzaminować szwagra, aż go podpoił, co nie przyszło trudno, bo Jaś, nieprzywykły pić, a na czczo prawie, podchmielił się, nim postrzegł, że to go spotkać może. Sobocki lał jak w beczkę, zajadał serem i kazawszy robić herbatę, do której przyniesiono butelkę rumu, tak się wreszcie odezwał do szwagra: - No, Jasiu kochanie, terazże mi powiedz szczerze, co ty myślisz? Co robić nam trzeba? Jaś, skutkiem konieczności trochę, trochę skutkiem wychylonegonapoju, myślał tylko, od czego zacząć, postanowiwszy najszczerzej się wyspowiadać. Drżał on, używając Sobockiego, ale tłumaczył się przed sobą tym, że się bez niego nie obejdzie. - O! to cała historia! - zawołał rzucając oczyma dokoła - posłuchaj tylko uważnie, a potem poradzimy się. Te słowa wyrzeczone były tak odmiennie, tak dobitnie malowały przebiegłość młodego chłopca, taki spryt błyskał mu z oczów, że Sobocki, który go zawsze widywał gapowatym, wstrząsł się tajemnie, mówiąc w duchu: "O! chciał mnie podejść! poczekaj, oddam ci sowicie tę chętkę! Po pijanemu wyciągnę z niego, co zechcę... Mam go w ręku". - Gadajże - rzekł głośno, przysuwając się - nikt nie słucha; co tam nowego? - W dwóch słowach - odparł Jaś. - Ten matacz, Termiński, zrobił widocznie jakiś układ z Anielą; dokuczają staremu, chcąc go doprowadzić do tego, żeby się z nią ożenił. Zdaje mi się, że kasztelanicowi oboje tak dojedli, iżby się ich rad pozbył, gdyby tylko można. - A cóż mu trudnego? - Widzisz, stary niewolnikiem jest nałogów, a kto mu tych państwa zastąpi! Gdyby tak... - Jaś się zaciął i spojrzał. Sobocki myśl odgadł. - Gdyby, mówisz zapewne, znaleźli się inni na ich miejsce - o, o to łatwo! - Nie tak, jak ci się zdaje; stary zmiany nie lubi, trzeba mu wyuczonego, jak Termiński, sługi i drugiej Anieli. Gdyby sprytnego znaleźć człowieka, ja bym go służby nauczył, a kobieta, jeśli się znajdzie zdatna na miejsce Anieli, to jej uczyć nie będzie potrzeba... Sobocki się rozśmiał; patrzał w oczy Jasiowi i dziwił się temu, co w nim odkrywał. - Po toś przyjechał? - spytał. - Tak, z tobą się poradzić, czy nie można by... - O! można, sługę już mam... - Jak to? - I zaraz ci go pokażę, zobaczysz, lepszego ani żądać, co się tycze panny, o tym jutro pomyślemy. No! ale testament? pisze on? - Tego dotąd dojść nie mogłem - rzekł Jaś - wiem tylko, że w swoim pokoju zamknięty godzinami, nic innego nie robi, tylko sam z sobą... gra w karty... - Jak to? sam z sobą? - zakrzyknął Sobocki. - Tak jest! Bóg go wie, czemu nie grywa z nikim; ale widać nałogu pozbyć się nie mógł i sam z sobą co dzień kilka godzin musi diabłować. Kancelista śmiał się na całe gardło. - A to półwariata! - zawołał - można by mu tego dowieść i jako szalonego zamknąć do bonifratrów; ale co by nam z tego przyszło? - To pewna, że nic - odparł Jaś - lepiej go swoimi otoczyć... Wiem, że Termiński i Aniela straszą starego jakimś pułkownikiem, niby bratem panny, który powrócił z wojska i za honor siostry chce się ująć, zmuszając kasztelanica do ożenienia. Wszystko to wierutna bajka, bo, o ile wiem, Aniela brata nie ma, a gdyby go miała, nie mógłby wyjść na pułkownika; potrzeba mi formalnego świadectwa, że Aniela była jedynaczką... - Dobrze! dobrze! sprytnyś! - zacierając ręce zawołał Sobocki. - świadectwo będzie, wyjmę ci posiemiejny spisek! (spis familijny) - No! a co więcej? - spytał korzystając z usposobienia do wywnętrzeń Jasia szwagier. - Ba! alboż to mało! wyszukać następców dla tych państwa to nie fraszka! - Dla mnie łatwiej niż dla ciebie - odpowiedział Sobocki - mogę ci zaręczyć, że sam z tym rady byś sobie nie dał, nikogo nie znając... Dobrześ zrobił znosząc się ze mną. Jaś zrozumiał przymówkę, Sobocki bowiem dawał mu uczuć, że nie zaraz i dopiero po pijanemu mu się zwierzył; pochwycił więc zaraz: - Albożbym to ja bez ciebie co zrobił? - zawołał z uśmiechem. - Beze mnie i nie powinieneś, i nie możesz - zawołał kancelista - nie masz stosunków, nie znasz sposobów, choćbyś coś wymyślił, nie będziesz wiedział, jak dokonać. - Zapewne, zapewne - popijając mruknął młody chłopak - ja to wiem! ja to wiem! - Ot, zaraz zobaczysz, jakiego ci nastręczę Termińskiego! - rzekł zacierając ręce. - Ciekawym, doprawdy! - Hej, Myszures! - krzyknął Sobocki - Myszures! - i począł bębnić o stół. Wpadł íydek, przestraszony nagłością wezwania. - Co wielmożny pan każe? - rzekł mrugając okiem po próżnych butelkach. - Ty znasz Puślikowskiego? - Nu! a kto go nie zna! - zawołał Myszures - a na co panu Puślikowski? - Na co? to mnie wiedzieć; poszukaj mi go i przyprowadź! - Jak to? Po nocy? Tak zaraz? - Zaraz, po nocy! - A gdzie ja go znajdę? - Gdzie? W piekle czy w szynczku, gdzie ci się podoba, byleś znalazł, weźmiesz za to dwa złote. íydek poskrobał się, podrzucił jarmułkę i wyszedł. - Ale cóż to za Puślikowski? - spytał Jaś zdziwiony. - To bardzo ciekawe stworzenie - odpowiedział popijając Sobocki. - Wystaw sobie człowieka, który od dziecka po wielkich dworach sługiwał i ostatni był u książąt B... w ...yńcu. Stary książę tak się przywiązał do niego, że mu dwadzieścia tysięcy zapisał. Ale cóż to zapis, zwłaszcza gdy głodni dziedzice nie bardzo mają ochotę zapłacić? Puślikowskiego nie lubili, bo ich do starego księcia nie puszczał, często nawet drzwi przed nosem niegrzecznie im zamknął, uwzięli się na niego, by mu nie oddać legatu. A że byli naturalnymi spadkobiercami, a testament zawierał same rozporządzenia im szkodliwe, zarzucili mu nieformalność. Puślikowski, który sobie trochę grosza uciułał, uwziął się wyprocesować sumkę. Piąty już rok żyje w miasteczku, wyciera kąty w kancelariach, ostatki traci i skąd zarwie dwuzłotówkę, puszcza na papier stemplowy. Póki miał pieniądze, nieźleśmy go doili, teraz goły - bo nic nie można mu było zrobić. Z tamtej strony płacą, a on niemal żebrze... Nie stracił jednak nadziei i siedzi w miasteczku, a że umie grać na skrzypeczce, zarabia sobie muzyką, żeby od gęby odejmując żywić kancelarie! O! o! przedziwny człowiek. - Z tego, co mówisz, miarkuję tylko - rzekł Jaś - że mu piątej klepki brakuje, kiedy się porwał na proces z B..., a mnie potrzeba człowieka zwinnego i niegłupiego. - Bo się też mylisz bardzo, sądząc, że głupi - odezwał się Sobocki. - Każdy człowiek ma swoją słabość, a broń Boże się na czym uprze, choćby najwięcej na tym tracił, będzie się odegrywał do ostatka. Puślikowski dla nas perła droga; drugiego takiego nie znaleźć - przywykł do starych, bo kołysał księcia, który w ostatnich latach gorzej wrzoda był niedotykalny; zna służbę, trzeźwy i przebiegły... Zobaczysz. W jeden dzień go ułożysz, jak zechcesz. - Ha! zobaczym twojego Puślikowskiego - rzekł Jaś - ale myślże i o drugim. - O! to sęk - zadumany, popijając mruknął Sobocki - ale nie desperuję! - Tu trzeba, panie szwagrze, i twarzyczki, i dowcipu, i maniery nie lada, jak panny Anieli, tonu lepszego - słowem, nie wielkiejpoczciwości, bo o tej nie ma co mówić na taki biorąc obowiązek, a, powierzchowności uczciwej, co rzadko z sobą chodzi. - Znajdzie się to wszystko! Znajdzie! - mówił kancelista zapalając fajkę. - A długo tu możesz zabawić? - Najdalej dni dwa, trzy... - Będzie czasu dosyć! nie ma się czym turbować; dobrze, żem Puślikowskiego wymyślił; Aniela jutro będzie, niech no podumam... Ale pomówmy o testamencie - zagadnął Sobocki. Tych słów domawiał, gdy drzwiczki się otworzyły i íydek wprowadził jakąś postać, w mroku jeszcze niewidoczną. Jaś porwał się z krzesła, domyślając Puślikowskiego, i żywo podbiegł ku przybyłemu. Był to mężczyzna lat może czterdziestu, wcale pięknej postawy i szlachetnej twarzy, rysów regularnych, bystrych oczu piwnych i podniosłego czoła. Na skroni podłysiały, na wybladłym licu znać było troskę, która go jadła, z którą dniował i nocował, a razem męstwo z nią walczyło niezłamane. W istocie, niepospolitej potrzeba było odwagi, by z możnymi panami bić się o chleba kawałek, któren mieli siłę mu wydrzeć, a on nie miał siły obronić. Puślikowski tak pięknych był rysów i przystojnej fizjognomii, że strój ubogi wydawał się na nim jak przebranie, bo i postawa, i układ nie zgadzały się z nim wcale. Obok Jaśka wybladłego, obok Sobockiego, z najeżonym włosem i pokrzywioną twarzą, człowiek ten niemal idealnym zdawał się typem. Smutnie widzieć było na nim wyszarzane do nitki i połatane odzienie, opięte jednak starannie i czysto. Surdut, oliwkowy niegdyś, zachodził mu pod szyję, na której była resztka czarnej, dziurawej chustki; buty i reszta sukni kilkoletnie zużycie okazywały... Pomimo tego stroju, pomimo położenia swego wszedł śmiało, skłonił się pokornie, ale bez poniżenia, i rzuciwszy okiem po przytomnych, czekał wiadomości, na co go sprowadzono, z pewnym uczuciem godności. - Słuchaj, Puślikowski - zawołał Sobocki przystępując do niego wyprawiwszy íydka - chcesz ty wygrać swój proces? - A! wielmożny panie! - składając ręce odezwał się z westchnieniem sługa - toć to mojego życia cel jeden; a cóż bym ja chciał więcej! - No! to go wygrać możesz! Puślikowski wyraźnie się nastroszył i zafrasował, przewidując, że mu ciężkie podyktują warunki. - Ale byka za jędyka; potrzeba, żebyś i ty mnie coś zrobił. - Cóż ja mogę panu zrobić? - z przestrachem poglądając na obu spytał przybyły. - Pójdziesz w służbę dobrą, spokojną i nie darmo do starego i grymaśnego człowieka, dla którego szukają właśnie kogoś, a ja za to wezmę twój interes i dam ci na piśmie zaręczenie, że go w pół roku przeprowadzę... - Do kogo? do kogo? w służbę! - zawołał Puślikowski - a jakże ja się mogę z miasta oddalić! - Do kogo, to ci powiem później, co od ciebie chcemy, dowiesz się także, namyśl się tylko, czy się na to zgodzisz, a z góry sobie powiedz, że inaczej przepadł twój interes. Puślikowski głęboko westchnął, głowa mu opadła na piersi, zamyślił się i zamilkł. Zdawał się dumać i ciężko, widać, mu było rozstać się z życiem, które wiódł, dla nowej pracy, może bezkorzystnej. - Nędzę cierpisz - rzekł Sobocki nalegając - sprawy nie wygrasz, czas tracisz, nie lepiejże sprawę oddać w moje ręce, a ja ci za wygraną ręczę, i samemu pójść w dobrą służbę, może nawet na niedługo?... - Dość bo już miałem służby - smutnie odezwał się Puślikowski - człek się przywiązuje, o sobie zapomina i zostaje potem bez chleba kawałka. Zresztą i siły już nie po temu, a tam niemałych potrzeba... Wostatku, jak to, panie, tak proces opuścić? Biedny człowiek już się był zrósł z tą swoją sprawą, dla której tyle poświęcił. - Służba, która ci się trafia, niedaleko - odparł Sobocki dowiadywać się będziesz mógł; zresztą, ja ci dam zaręczenie, że się zajmę i że wygram. - A możeż to być? - z niedowierzaniem spytał ubogi. - Jak ja zechcę, wszystko być może! - rzekł kancelista z pewną dumą - o co chodzi zresztą, kiedy daję na piśmie zaręczenie? Przez cały czas tej rozmowy Jaś śledził i badał człowieka i coraz go widział stosowniejszym do miejsca, które mu przeznaczyli - powierzchowność była nad spodziewanie, chodziło tylko o przekonanie się, jakie miał usposobienie i zdatność. O tych Jaś osądzić nie umiał, czekając z bliższym badaniem, ażeby mu Sobocki ułatwił największą trudność i nakłonił kandydata do przyjęcia służby. Puślikowski zdawał się niepewny i więcej wzbraniał, niż spieszył, znać doświadczenie nauczyło go nie dowierzać. Mina jego głębokie zamyślenie i nieledwie strapienie malowała. Sobocki wciąż nalegał. - Ha! - rzekł wreście wezwany podnosząc głowę - proszę mi dać do jutra czasu, żebym się rozmyślił; w służbę iść nie chciałem, głowa zajęta czym innym; potrzeba się wprzódy dobrze naradzić z sobą. - Pamiętajże - dodał mu Sobocki na ucho cicho, odprawiając go - że od tego twoja sprawa zależeć będzie... Długo jeszcze trwała rozmowa między szwagrami, którzy do nocy pili herbatę, zajadali i badali się wzajemnie. Sobocki mocno był tym uderzony, że Jaś mu w początku nie pokazał się, czym był w istocie, i dla niego udawał głupowatego - oburzyła go ta chętka oszukania: zapisał ją sobie, żeby za nią zapłacić. Nie pokazał jednak bynajmniej bratu żony, że się na tym poznał. O testamencie mowy nie było, nic pewnego nie postanowiono jeszcze, ale Jaś skłaniał się na przygotowanie go, by w razie potrzeby mógł być podrzucony; zdawało mu się bowiem, i nie bez przyczyny, że charakter kasztelanica nie dozwala przypuszczać wczesnego obmyślenia testamentu. Późno już Sobocki odprowadził Jasia do izdebki jego u Arona i pożegnawszy powrócił do domu, by tam nową z żoną odegrać scenę. Pomimo niezmiernej ilości rozmaitego trunku, którą pochłonął, kancelista był prawie zupełnie przytomny i idąc uśmiechał się nadziejom, co ponad nim wzlatywały. Jaś tymczasem wielkimi krokami mierzył swoją stancyjkę, niespokojny, że się wygadał i zdał na łaskę człowieka, którego w duszy najmocniej się lękał. Wspólnictwo czyniło go niewolnikiem Sobockiego, a podołać mu chytrością nie czuł w sobie odwagi i siły. Uspokajał się rozmaicie, cieszył, ale lekarstwa nie działały wcale; sen uleciał, strach owładnął i ze dniem dopiero zasnął, nie rozebrany rzuciwszy się na posłanie. Obudziło go silne do drzwi stukanie, był to Sobocki, któremu godzina spoczynku wystarczyła, który od dawna był już na nogach i z papierami pod pachą spieszył pokazać się w kancelarii, by się od niej pod jakim pozorem na resztę dnia uwolnić. - A co ty, śpiochu, leżysz? - zawołał spoglądając ciekawie na Jaśka, który mu otwierał zaspany, w pomiętym i zwalanym odzieniu. - Kładłeś się, widzę, nie rozebrawszy nawet? - To skutek twojego przyjęcia zbyt gościnnego - rzekł Jaś usiłując znowu po trzeźwemu odegrywać rolę głuptaska, tak aby spryt spadł na trunek. - Przyjdzie tu zaraz Puślikowski - szybko dodał Sobocki - rób z nim, co chcesz, ja go już zupełnie skłoniłem do przyjęcia służby, powiesz mu, do czego ma się wcześnie przygotować; mnie spieszno do kancelarii i w drugie jeszcze miejsce, bo podobno i naurząd Anieli już kogoś mamy... - Jak to? już i to zrobione? - rzekł zdumiony Jasiek. - Ze mną tak - czwaniąc się trochę odparł kancelista, z ukosa spojrzawszy na Jaśka... - i prędko, i dobrze!... do zobaczenia. - To mówiąc wymknął się z uśmiechem zadowolenia. Jaś został w rozmysłach głębokich, w których go zachwycił wchodzący z pokorą i bojaźliwym wejrzeniem Puślikowski. Zmierzyli się oczyma, a młody chłopak przez powłokę smutku i cierpienia, okrywającą twarz sługi, dojrzał teraz na niej wyraźniej roztropność i dobroć. O ostatnią najmniej mu chodziło, bo chciał tylko cierpliwości i zręczności od swojego kandydata. - Czekam na pańskie rozkazy! - odezwał się Puślikowski z westchnieniem rezygnacji... - Więc waćpan wiesz już zapewne, u kogo służyć będziesz? - rzekł Jaś. - Nic a nic. - A zatem, słuchaj i dobrze pomnij, co mówić będę; zapłatę otrzymasz dobrą, może wynagrodzenie w przyszłości, ale pierwszym warunkiem - posłuszeństwo mnie, wierność i spełnienie rozkazów na skinienie. - To ja panu mam służyć? - Nie mnie, ale stryjowi memu. Jest to starzec przywykły do najregularniejszego porządku, nie tylko godziny, kwadransa, ale minuty i sekundy chybić u niego nie można. íycie jego porządkuje i rządzi nim zegarek... Puślikowski słuchał uważnie, a Jaś rozpoczął najdrobnostkowsze opisanie całego trybu bytu kasztelanica, od pierwszej godziny przebudzenia do ostatniej chwili przed spoczynkiem, nic nie opuszczając, powtarzając obficie i usiłując tak nauczyć nowego sługę, aby na wszelki wypadek był zupełnie gotów. W czasie tej mozolnej instrukcji, która dosyć długo trwała, Puślikowski rozjaśniał twarz nieco i nie zastraszył się bynajmniej trudnością służby, która go czekała. - Pojąłeśże? - spytał Jaś - i będziesz pamiętał? - Pan mi to jeszcze raz z łaski swojej powtórzy - odparł, pokornie kłaniając się, sługa - potem ja opowiem panu, co spamiętam, i będę gotów, jestem pewny siebie, choć w tej chwili. Dobrego też miałem nauczyciela w księciu B... nieboszczyku, niech Bóg świeci nad jego duszą! - dodał. - Fraszka to stryj pański, u którego wszystko pewne i niezmienne, a na każdą rzecz jest reguła; u księcia pana dzień do dnia wcale nie był podobny! Biedak borykał się ze swoją starością, która go zaskoczyła niespodzianie! Co godzina to nowina, trzeba było zgadywać co chwila, co sekunda z miny, ze stanu zdrowia, czy książę pan zechce być młodym, czy starym dnia tego, szaleć czy stękać, przyjmować czy odpędzać ludzi. Tam to była robota! A tu, panie, żadna sztuka wyuczyć się swoich godzin! Jaś się uśmiechnął z radością; nauka szła dalej i z nadzwyczajną swoją pociechą około południa był pewien, że Puślikowski doskonale Termińskiego zastąpi. Nadszedł też i Sobocki, bez papierów, z twarzą już rozognioną śniadaniem obfitym i jakąś radością wewnętrzną, rzucił się na krzesło, potarł włosów, zagryzł palce i krzyknął: - A cóż! kontent jesteś z mego Puślikowskiego? - Bardzo! Puślikowski się nisko ukłonił. - Teraz - rzekł Jaś - na przypadek, potrzeba go oporządzić, żeby był gotów na pierwsze skinienie moje, i niech czeka. Sobocki dobył sakiewki, pomyślał, porachował i jako zadatek dał kilka rubli odchodzącemu, mówiąc: - Pójdziesz do krawca Abramka, niech ci miarę weźmie na suknieporządne... Po chwili sami z Jasiem zostali, który pałał ciekawością do wiedzenia się czego o drugim zastępcy, o kandydacie na pannę Anielę. - Wspomniałeś mi - rzekł - o jakiejś pani czy pannie... - Właśnie chcę cię do niej zaprowadzić - odpowiedział Sobocki - bo jużem się z nią widział i coś jej napomknął o tym... Ale ty znasz lepiej gust stryja, powiesz mi, czy umiałem wybrać. - Naprzód, jestże to co przyzwoitego? - O! ba! spodziewam się! - zawołał kancelarzysta - tak dalece, że aż nadto nosa zadziera. - Zmiłuj się, któż to taki? co to za jedna? - Kobieta czy diabeł, z pewnością powiedzieć nie mogę - rzekł po chwili Sobocki - ale to pewna, że jak żyję, anim widział podobnej, anim sobie wyobrażał, żeby pod słońcem była. Skąd to wyszło, nie wiem i nikt dotąd nie doszedł, ale wychowana jak księżniczka, piękna jak królewna (boć wszystkie one muszą być ładne), a sprytna jak íydówka, kiedy chce utargować. Lat temu będzie trzy jakiś generał, jadący do Warszawy z tą panią, rozchorował się tutaj i umarł. Została tedy, bo krewni jacyś przypytali się po nim do sukcesji, tak że grosza, słyszę, przy duszy jej nie zostawili i nie było czym opłacić na stancji, bo z jakiegoś wielkiego gniewu obrali ją nawet do fantów. Od tego czasu żyje ta jejmość tu na bruku, w porządnym domku, z czego i jak, nie wiadomo; przyjmuje ogrom młodzieży, trzpiocze się, czasem podbałamuca studentów i starych wisusów, od wszystkich musi coś wydurzyć; a wesoła, a pewna siebie! Zobaczysz! Co się tycze wychowania, talentów i znalezienia się, daleko pannie Anieli do niej; twarz, jakby miała lat dwadzieścia kilka, choć dużo podobno więcej pamięta, a sprytna jak brzytwa... - O, o! żeby tylko nie była nazbyt znowu przebiegła, boby nas wszystkich mogła daleko zapędzić? - zapytał Jaś niespokojny. - A! to trzeba w istocie rozważyć! bo jej dowierzać nie można, kogo zechce - usidli, jaką chce - odegra rolę... i co zechce - to dokaże, zwłaszcza ze starym rozpustnikiem jak stryjaszek dobrodziej. - No, ale czyżby się podjęła na wieś, do takiej pustyni, na wieczne nudy jechać? - Są bo widzisz okoliczności różne, które ją do tego zmuszą - rzekł Sobocki - coraz jej tu gorzej się wiedzie; brak ludzi, co jest - to hołysze, uważałem, że koło niej kręto bardzo i coraz ciaśniej. Tymczasem buziaczek może odkwitnąć, trzeba o sobie myśleć... - Wspomniałeś jej co o tym? - Tak, trochę napomknąłem. - I cóż? - Odpowiedziała ni to, ni owo, ale ją mam w ręku, to pewna... - No! przyznać ci muszę, że z ciebie człowiek jedyny - odparł Jaś - jeśli się tu tak uda jak z Puślikowskim, wart jesteś orderu... - E! co mi tam order, byle pieniądze - zawołał Sobocki. - Te, zdaje się, że przyjdą! - mruknął Jaś - chodźmy zobaczyć twoją panią, jakże się nazywa? - Bóg wie, znają tu ją pod nazwiskiem pani Fryze... Zobaczymy tylko, która godzina, bo nam się kazała stawić na dwunastą... dochodzi... możemy ruszać. To mówiąc, z domu Arona powiódł Sobocki Jasia na jedną z bocznych, ale najczyściejszych uliczek. Tu, przyparty do starych, opustoszonych murów dawnego zamku, stał domek z ogródkiem, maluteczki, nienowy, ale wesołą mający fizjognomią, bo go otaczała zieloność i drzewa. Sztachety oddzielały maleńką przestrzeń, zajętą kwiatkami nie bardzo wykwintnymi, ale pielęgnowanymi starannie; domek miał minę uczciwego mieszkania urzędnika lub właściciela. W jego okienkach z dala misterne widać było firaneczki, wazoniki i pieska, który w szyby patrząc wartował. Pusto tu było i cicho. Weszli przez maleńką sionkę, czystą, umiecioną i utrzymaną z widocznym staraniem. Z tej do pokoju zakrawającego na salonik, ciemnawego, nie bardzo przystrojonego, w którym ubóstwo kłóciło się z pretensją wytworności. Meble były tych oklepanych kształtów, właściwych miejscu, które zobaczysz wszędzie, aż do zajezdnych domostw, kanapa do nich podobna, ale pokrycie smakowne, choć tanie, nieco je podnosiło. Pod oknem stał lichy fortepianik, a na półce były graciki , między którymi niektóre kosztownością zastanawiały. Na wielkim, okrągłym stole, okrytym wypłowiałą, ale drogą makatą, stał bukiecik przywiędły. Smutno tu było czegoś, ponuro, bo wszędzie przez szpary kłamanej elegancji wyglądało piszczące ubóstwo. Ale dywanik wyściełał drogę do drugiego pokoju i poduszki, haftowane suto, zdobiły niewykwintne siedzenia. Obejrzeli się ledwie przybyli, gdy, nie dając im czasu do rozmysłu i wniosków, ukazała się pani domu... Jaś ciekawie oczy w nią wlepił i stanął osłupiały. Wyobraźcie sobie państwo, co ją znacie, loretkę paryską zmuszoną do życia w jednym z naszych najlichszych miasteczek, upadłą, zgnębioną, przygniecioną położeniem, a usiłującą miną nadrobić i nie dać się zwyciężyć ani poprawić nieszczęściu. Pani Fryze była tak śliczna, tak urocza, jak gdyby piękniejsza dusza mieszkała w tej postaci, na wzór dla malarza, na ideał dla kochanka stworzonej. íycie przeszło po niej, jak wieki płyną po marmurowych Grecji posągach, nie nadwerężywszy jej wdzięku, nie odjąwszy jej promieniejącej piękności, nie zgasiwszy ognia , co z oczu jej strzelał dziś jeszcze. Słuszna, wysmukła, cienka i zręczna, wyszła w ubraniu ułożonym z największym kobiecym mistrzostwem. Miała prostą płócienną sukienkę, ale ta leżała na niej jak ulana, biały kołnierzyk i jedną za całą ozdobę bransoletę, ostatek może dawnej zamożności, przepysznej roboty, ze starożytną kameą. Na głowę nie włożyła czepka, włosy zaczesane gładko, a warkocz, gdyby go rozpuściła, byłby ją okrył jak płaszcz królewski. Włos ten miał rzadką barwę czarnokruczą, łuki brwi zdawały się zarysowane tuszem, a oczy spod nich szafirowe, prześliczne, patrzały niesłychane przybierając wyrazy i jak kameleon wszystkie biorąc barwy uczucia. Biała płeć, przepyszne ramiona, ręce malutkie, starannie okryte ciasną rękawiczką, dopełniały obrazu tej całości, która zdumiała tak Jasia, że w ustach mowa mu zamarła ze strachu i podziwu. Spodziewał się on czegoś bardzo pospolitego; znalazł, co nie marzył, i prawie się przeląkł. Pani Fryze, ledwie okiem spojrzawszy po gościach, wskazała im krzesła, a sama rzuciła się na kanapę. Rozmowa, przez nią poprowadzona, poszła z największą łatwością po przedmiotach, które, nie będąc oklepane, były jednak wszystkim dostępne. O treść podobną tak łatwo w małym miasteczku! W ciągu jej Jaś, który się mało mieszał do żywych rozpraw o sąsiadach miejskich owych państwa, ciągle z oka nie spuszczał zachwycającej gospodyni. Nie pojmował dotąd, jak Sobocki potrafi się odważyć mówić z nią o tym, co ich tutaj przywiodło. Ze swej strony pani Fryze, nie okazując wcale, że się wpatruje w Jasia, egzaminowała go bacznie i dziwiła się pewnie, co może znaczyć u niej tak niepoczesny wysłaniec. Odkryła w nim wprawdzie przebiegłość, skrytość i zepsucie, ale ubogi strój ją zraził i minka niechętna dostatecznie to okazywała. Po chwili Sobocki spojrzał na zegarek, przypomniał sobie jakiś interes i pochwycił kapelusz. - Ja tu zaraz powrócę - rzekł szybko - zostawiam pod opieką pani mego szwagierka, proszę mi go tylko nie zbałamucić. A Jasiowi szepnął: - śmiało rozmów się o wszystkim, we troje to nie idzie; zagodzinę powrócę. Jaś usiadł zmieszany, nie wiedząc od czego począć, ale ledwie się drzwi zamknęły za Sobockim, przysunęła się ku niemu pani Fryze, do reszty dobiła go wzrokiem swoim i sama, widząc jego nieprzytomność, zaczęła: - Niechże mi pan powie - słodziuchnym odezwała się głoskiem - któż to jest ten stryj pański? Trochę słyszałam o nim, ale rada bym wiedzieć więcej! Powiedziała to tak po prostu, nie zmięszana, nie zarumieniona, że Jaś języka w gębie zapomniał. Pierwszy raz w życiu znalazł się wobec tak zachwycającej kobiety, pierwszy raz uczuł siłę wzroku, który zna, co może, i umie spętać, gdy zechce; krew zawrzała w nim i wszystkie namiętności, wywołane przykładem, mową, osamotnieniem gorącym, zburzyły się w nim gwałtownie. Jaś nie był panem siebie, w głowie mu się mięszało, serce biło w piersi, myśli rozpierzchłe leciały wściekle jak chmury na burzę; pani Fryze spostrzegła to widać , rada była wrażeniu znamionującemu jej zwycięstwo i powtórzyła nalegając: - Któż to jest stryj pański, ten kasztelanic Zawilski? Zadanie było trudne, a Jaś, nieprzytomny, źle się z niego wywiązał i choć mu pomagała kobieta, niedobrze zdał sprawę z zamiarów, które go sprowadziły, ale domyślność pani Fryze dopełniła, czego brakło. Uśmiechała się ona zmieszaniu młodego chłopca, zgadywała i podchwytywała myśli jego, które bojaźliwie wyrażał, wyjaśniała je sama zadziwionemu i choć Jaś niewiele jej potrafił powiedzieć, domyśliła się wszystkiego, nawet namiętności, którą wzbudziła w pośle. W istocie, szatan to być musiał ta kobieta - oko jej zabłysło jakimś ogniem straszliwym, niepokonanym, strzeliło jakąś potężną nadzieją i po chwili zasunęło się mgłą łzawą, smutkiem kapryśnym, zamyśleniem dziwacznym... Cały tam świat dumań , szybko jak błyskawice przelatujących, musiał się zmieścić między jednym a drugim wejrzeniem. Wstała milcząca, spuściła głowę, przeszła się po pokoiku, któren szyderczym teraz objęła wzrokiem, i zbliżyła się do zdziwionego Jasia wracając do zalotności powszedniej, z którą go powitała. - Prawdziwie - odezwała się - ze wszystkich wypadków mojego życia, bogatego w wypadki, to może najdziwniejszy. To mi daje miarę mojego upadku! Na co zeszła biedna Eliza! - wpół serio, wpół żartem zawołała łamiąc ręce... - ale są okoliczności - spojrzała dwuznacznie - w których się wiele robi! - Mogę się więc spodziewać? - spytał Jaś. - íe pojadę na ochmistrzynię do waszego kasztelanica - dorzuciła szybko - a tak, tak! muszę! Wolę to, niż gnić w tym małym, przemierzłym miasteczku, gdzie żyję wśród szui i gdzie mnie sądzą ludzie po sobie... Bądź pan spokojny, ze starym, kapryśnym rozpustnikiem dam sobie rady; nie boję się go wcale , nie będę mu płakać i scen czułych odegrywać, ale go śmiechem i szyderstwem dobiję... Zresztą, tu! tam! niżej czy wyżej! gorzej czy lepiej! - zakrzyknęła z jakimś dziwnym wyrazem - byle skończyć, byle żyć, póki wątku staje, i dograć tej głupiej komedii do końca. To mówiąc ruszyła ramionami; Jaś nic nie rozumiejąc spoglądał na nią ciągle zdumiony i coraz bardziej wdziękiem tej oryginalnej postaci przejęty. Nie wiem, czy ta rozmowa tak dziwna, czy przykre położenie kobiety, czy wspomnienia jakie rozdrażniły mocno panią Fryze; była widocznie podnieconą, rumieniec tryskał jej z twarzy, ruchy szybkie, rzuty oka ogniste, oddech przyspieszony dowodziły niezwykłego stanu duszy. Na przemiany to uśmiech, to wyraz bólu i dzikiego szyderstwa prześlizgał się po jej ustach, a słowa towarzyszące im plątały się dziwaczną tkaniną niezrozumiałych utyskiwań i odgróżek. - Nieprawdaż - mówiła - że to los godzien zazdrości!Ochmistrzynią u stuletniego starca, co kocha z rzędu wszystkie swoje ochmistrzynie dla rozrywki! Cha! cha! cha! to wyborne! Godnam była tego końca! śliczny wieniec życia! Tak być musiało! tak być powinno! A! musi być miły stryjaszek? nieprawdaż? Ruszyła ramionami. - Pani Eliza Fryze ochmistrzynią! A juściż, to lepsze niż pani Eliza w małej mieścinie nie wiedzieć czego siedząca i po co? którą palcami pokazują jako kochankę wszystkich, co u niej raz byli!! To lepiej... A więc, jadę do tego Strumienia! Jaś przerwał mowę kilką słowy. - Nie prędzej - rzekł - aż dam znać i przyślę po panią, to jest, gdy wszystko gotowe będzie na jej przyjęcie. Uśmiechnęła się dziwnie. - Wierzcie mi, niecierpliwie czekać będę, to coś nowego w życiu, któremu tak brak zajęcia i nowości - to bardzo ciekawe dla mnie i zabawne; pragnę, żeby to było jak najprędzej... - I ja się o to starać będę... - A więc umowa zawarta! - zawołała klaskając w ręce - to wybornie! to wybornie! I śmiała się do rozpuku. Wtem nadszedł, lisim okiem mierząc ich oboje, Sobocki, pani Fryze poskoczyła przeciwko niemu. - Dobiliśmy targu - odezwała się śmiejąc ciągle - jadę do Strumienia na klucznicę! - No, to i dobrze! - rzekł kancelista - spodziewam się, że wszystkim z tym dobrze będzie. - A mnie? - spytała kobieta nagle - i mnie, myślisz, panie Sobocki? - Dlaczegóż nie - odparł cynicznie przybyły - spokojny i dostatni kawałek chleba. - Zapewne - robiąc minkę śmieszną, piszczącym głosem staruszki odezwała się pani Fryze - kawałek chleba z miłosierdzia! dla mnie i to dobre! O, jak to pociesznie! jak to pociesznie! - dodała okręcając się po pokoju. Tych słów domówiwszy rzuciła się na kanapę, zakryła oczy, zamilkła, a gdy dłoń po chwili podniosła i obejrzała się, zdając nie wiedzieć, co się z nią działo - oczy jej były dziwnie czerwone. Wszystkie jej ruchy, miny, wyrazy, nagłe zmiany głosu i twarzy były dla Jasia zagadką; ale ta istota kapryśna, dzika, niepohamowana zrobiła jednak na nim wrażenie tak silne, że gdy pożegnawszy ją wyszli z małego domku, uczuł się jakby pijanym. świat mu się kręcił i tańcował wkoło, a z każdej strony, kątka zdawały się nań patrzeć te czarodziejskie oczy szafirowe, z których tryskał gniew, uśmiech, miłość i smutek, jak gdyby w duszy, co się nimi tłumaczyła, wszystkiego było do brzegów... - A co, albo nie śliczna i nie miła kobietka? - spytał poklaskując Sobocki i zaglądając w oczy Jasiowi - a co? nieprawdaż? - śliczna, to prawda - odpowiedział po chwili zapytany - ale dziwne stworzenie! Boję się o starego, żeby go kaprysami nie zamęczyła. - Strach to próżny - rzekł Sobocki - potrafi z siebie zrobić, co zechce, byle chciała! Bądź spokojny; to główna, że przyrzekła pojechać! A zatem, panie Janie, mamy już na miejsce Termińskiego doskonałego kamerdynera, na miejsce nudnej panny Anieli ochmistrzynię i - dodał, wyjmując papier z kieszeni - świadectwo urzędowe, że żadnego brata nigdy panna Aniela nie miała, ani przyrodniego, ani stryjecznego nawet. Teraz możesz jechać i działać, a ja tu tymczasem - rzekł spoglądając z ukosa - wszak przygotuję testamencik? - Tak! ty przygotuj testament! - szepnął roztargniony Jaś - a ja postaram się o resztę... - I fortunka nasza! - krzyknął kancelista podskakując, choć byli na ulicy. - Dopieroż zahulamy! V Gdy się te intrygi knują w miasteczku, w Strumieniu pozostawieni spiskowi spieszą z dobiciem swego, rachując na słabość kasztelanica, na jego osamotnienie i starość do nałogów przyrosłą. Pan Samuel patrzy i nic nie widzi, doświadcza tylko złych humorów, czuje zwiększającą się obojętność ku sobie, skwaszenie starca i swoją wobec tego bezsilność. Rotmistrz je i poluje, poluje i zajada. Kasztelanic chodzi chmurniejszy niż kiedy, żółty, zestarzały, zdając się zbierać na wielki jakiś krok, na który zdobyć mu się ciężko. Nieraz już westchnął, głowę spuścił i w chwili swej drzemki codziennej głęboko się zamyślił. Na dobitkę jeszcze krewni poczęli, przypominając się staremu krewnemu swemu, obsyłać go coraz częściej darami, nawiedzać listami, nudzić komplementami i do reszty zrażać ku sobie natrętnością, w której on widział tylko dowody chciwości. Niejeden list zdarty został ze złości próżno hamowanej, niejedno przekleństwo i straszliwy błysk oczów przywitały ofiarę mozolnie przysposobioną i obmyślaną. Starzec jednak tyle miał mocy nad sobą, że każdemu odpisywał grzecznie, uprzejmie i nieledwie czynił nadzieję wdzięczności. W tych trzech dniach, w ciągu których nie było Jasia do pisania odpowiedzi, przyszło sześć listów, a na nie pod dyktą kasztelanica odpisywał pan Samuel, rad, że go przecie do czegoś użyto. Rotmistrz to wszystko krzywo pozakopertowywał, popieczętował plamisto i posłańce odjechali z nadziejami. Ostatniego wieczora uprzedzającego powrót Jasia Termiński , który go się już co chwila spodziewał i choć nie lękał, ale jakoś strzegł instynktowo, czując w nim nieprzyjaciela, przypuścił najformalniejszy atak do starca. Wszedł niosąc pogróżkę przybycia pułkownika, który sam miał zjechać dla upomnienia się o honor siostry swojej. Kasztelanic zniósł straszliwą groźbę zaciąwszy usta i odesłał po odpowiedź do jutra. Po Termińskim we łzach cała przywlokła się panna Aniela zapowiadając rozstanie i wynurzając swe żale, że ją okoliczności do takiego kroku zmuszają. Kasztelanic wysłuchał dosyć cierpliwie mowy, popatrzał na łzy z ciekawością dziecięcia, co je po raz pierwszy widzi, westchnął nawet, nie wiem z jakiego powodu, ale na wszystkie zaklęcia, narzekania, strachy i napady martwym się okazał. Twarz jego, zmieniona, wywrócona, straszna, tyle już miała wyrazu zniecierpliwienia i gniewu wydobywającego się na wierzch mimowolnie, że spiskowi oboje ścierpli tego wieczora , spostrzegłszy za późno, jak fałszywą i do niczego nie wiodącą wzięli się drogą. Ale oboje za daleko byli już zaszli, by się zwrócić - choć nie wiedzieli, co począć. Gdy stary, znękany trzymaniem się na wodzach, usnął nareście - czy sen udał dla pozbycia się swych prześladowców, Termiński pobiegł niespokojny do pokojów panny Anieli. Znalazł ją nie rozebraną i chodzącą żywo z wyrazem niepokoju po pierwszej izdebce. Spojrzeli sobie w oczy i odgadli się wzajemnie. - A! źle, panno Anielo! - zawołał Termiński trąc czuprynę i wykrzywiając usta - przez pannę ja mogę stracić wszystko, com długą służbą sobie zarobił... - Przeze mnie! - zawołała obrażona i rozjątrzona kobieta - co to jest? czy prosiłam pana, żebyś się mną opiekował? To ja raczej wymawiać mu bym mogła, żeś mnie zaplątał w niepotrzebne kłopoty! Kasztelanic nadto ma przebiegłości, żeby się dał tak wziąść! to dzieciństwo! - Tak! a czemużeś waćpanna nie mówiła mi tego wprzódy? - zapytał kamerdyner. - Tu nie ma co robić sobie wyrzutów! - zawołała Aniela - potrzeba radzić, źle jest! - Ja to widzę, że źle... ale już się nie pora cofnąć! - zamyślony odezwał się mężczyzna, dumając tylko, jakby się pozbyć Anieli i poświęcając ją, siebie ocalić. - Potrzeba radzić! - powtórzyła gniewnie kobieta, która chciała już w duszy wyznać wszystko kasztelanicowi i zwalić winę całą na Termińskiego. Spojrzeli sobie w oczy i ledwie nie przeczuli, że się zdradzić pragnęli. - Kasztelanic jest, jak nigdy nie był - zawołał Termiński - to pewna. Znam go dawno, a nigdym takim nie widział, gotów dla spokojności na wszystko! - I ja to widzę! - No! to radźże waćpanna! - Radź waćpan, jakeś radził sam i robił od początku, ja umywam od tego ręce... Sama byłabym go może doprowadziła do ożenienia powoli, waćpan wszystko popsułeś pośpiechem. - Nie ja pewnie! ale waćpanna swymi niedorzecznymi łzami! trzeba było to robić na wesoło, nie na beksliwo... a byłoby dobrze... Oboje tak wymawiali sobie wzajemnie winę wspólną, gdy turkot wózka, który już po północy przywiózł Jasia do oficyn, wstrząsł Termińskim i znaglił go do powrotu. Rozeszli się kwaśno z myślami zdrady, z gniewem ku sobie, z niepokojem trudnym do ukołysania. Nazajutrz, w porze obiadowej zwyczajnej, Jaś, kwadransem jak zwykle poprzedzając kasztelanica, wszedł do salonu, a na twarzy jego nic nie oznaczało wielkiego zaprzątnienia i niebezpiecznych zamiarów. Wejrzenie wcześnie do kłamstwa przyuczonego chłopaka zimne było i nie zmieszane ani nadzieją, ani strachem. Kasztelanic ukazał się po chwili, zmieniony, żółty i zmierzył okiem ciekawym Jaśka, który go pokornie powitał całując białą jego i suchą rękę. - A nie hulałeś tam acan z Sobockim? - spytał kasztelanic. - Nie - rzekł Jaś - radziłem się lekarza i siedziałem z siostrą. - Cóż tam słychać w tej powiatowej dziurze? - rzekł po chwili stary oglądając się już na śniadanie, które wnoszono. - Nic, cicho, stryju dobrodzieju - odpowiedział Jaś - drogi już jesienne, ludzi mało i pustka gorsza niż kiedy. - Hm! - chrząknął kasztelanic, zbierając się do śniadania, i na tym skończyła się rozmowa. Nie pora była ją przedłużać, bo pan Samuel i rotmistrz, pilnując się obiadowej godziny, otworzyli drzwi i razem weszli do sali. Obiad przeszedł w złowrogim milczeniu, panna Aniela stawiła się do stołu, ale na nią ani spojrzał kasztelanic, ani zagadał do Termińskiego; kilka razy ukradkiem obejrzała się ona na Jasia , który spokojnie oczy miał wlepione w swój talerz i udawał skromnego, niewinnego chłopaczka. Bulwa, polityk i wielki znawca ludzi, choćby o to go nikt z brzucha i facjaty nie posądził, czuł jakieś zmiany w powietrzu, przewidywał katastrofy i siedział jak na szpilkach, nie wiedząc, skąd piorun uderzy, a lękając się, żeby guza nie oberwał. Pan Samuel równie był milczący jak wszyscy, i - co mu się często zdarzało, żeby snu potem bratu nie przerywać, wysunął się w czasie ustawiania warcabów, a rotmistrz korzystał z otwarcia drzwi i drapnął za nim. Bulwa, nie spytany o nic, odprawiony skinieniem umknął zamyślony, tak że przy grze rozpoczynającej się machinalnie już nikogo nie było. Tę właśnie chwilę obrał Jasiek do zadania śmiertelnego ciosu spiskowym, posunął pierwszą figurę, podniósł głowę, zbladł jak chusta,bo wiedział, co ważył, i rozpoczął: - Stryj dobrodziej czy, uchowaj Boże, nie cierpiący? bo go widzę od tych kilku dni zmienionym? Jakkolwiek cicho i ostrożnie wymówione były te wyrazy, że gra powinna się była odbywać w milczeniu, a kasztelanic przywykł do posłuszeństwa Jasia, uderzyło go to śmiałe odezwanie się; cały się wzdrygnął, oczy wzniósł blade i spytał: - Od kiedyż to się mówi przy grze? - Ja bo mam bardzo ważne powody do mówienia - odparł cichuteńkim, tak wymierzonym głosem, by go spod drzwi dosłyszeć nie było można, Jaś - mam coś oznajmić stryjowi dobrodziejowi, a że nie trafia mi się w innej chwili sposobność... - Ale cóż to jest? - groźno zapytał kasztelanic. - Wielka śmiałość moja, za którą naprzód przebłagać mi potrzeba - odparł Jasiek żywo, korzystając z chwili gry - ale może stryj dobrym chęciom wybaczy... - Co to za plątanina? co to za nowa komplikacja! - z gniewem wewnętrznym i oczyma błyszczącymi mówił stary - chcesz, bym i ciebie wypędził? - Chcę, byś stryj dobrodziej, owszem, był oswobodzony... - Co, od kogo? - Proszę o chwilę tylko... - Mów, ale pamiętaj, co mówić będziesz... - Jestem młody, ale dojrzałem wcześnie - zawołał Jaś posuwając wciąż machinalnie figury, które kasztelanic zabierał , równie bezmyślnie grając - widzę, co się koło mnie dzieje, i żal mi stryja, rzuconego na łup intrygantom. - A! - uśmiechnął się stary przerywając grę. - Termiński i Aniela są w spisku, słyszałem ich zmowy, obiecanych ma sto tysięcy, jeśli wyrobi, że się stryj z nią ożeni. Wiem, że straszą jakimś tam pułkownikiem, oto jest dowód - wydobył z kieszeni papier - że panna Aniela nigdy nie miała rodzeństwa... Kasztelanic wyciągnął rękę po papier, twarz jego była jeszcze chmurna, oczy kłuły wejrzeniem bezlitosnym. Nic jednak nie rzekł, tylko szydersko i niespokojnie razem wpatrywał się w Jasia, który drżąc mówił dalej: - Zdawało mi się, że ocalić stryja z rąk tych intrygantów , co mu spokoju nie dają, było moim obowiązkiem. - Obowiązkiem! - pomruknął kasztelanic - wszyscy aż do dzieci muszą się mną opiekować! Na honor, to bardzo zabawne! I cóż dalej, panie Janie? - Zdało mi się, że po tym, co się stało, i panna Aniela, i Termiński nie mogą, nie powinni tu dłużej pozostać - kończył Jaś odważnie. - śmiało! śmiało! - pomrukiwał kasztelanic - no, więc cóż? - Pomyślałem jednak, że bez usług trudno się będzie obejść stryjowi, że należało przygotować im następców! - I po toś jeździł do miasteczka? - szydersko spytał stary... - Tak jest, mam kamerdynera, za którego ręczę, że zastąpi i przewyższy dawnego w najtroskliwszej usłudze... - Cóż to za jeden? - ciekawie, po cichu już, zapytał starzec uśmiechając się dziwnie - to by był dobry figiel! - Służył on u księcia B... do śmierci jego; niezmiernie zręczny i bardzo poczciwy człowiek! - O! i poczciwy nawet! - uśmiechnął się stryj. - Sądzisz jak dziecko! Cóż dowodzi poczciwości? Czy dziury na łokciach? - Mam także kogoś na miejsce panny Anieli... Kasztelanic podniósł się z krzesła, wyprężył, oczyma ogromnymi zmierzył Jaśka i widocznie zdziwiony, usiadł powoli, zamyślając się. Z tego opanowania i wrażenia, jakie widocznie wywarł na starcu,korzystając Jasiek kończył: - Jak tylko stryj rozkażesz, można będzie posłać konie do miasteczka i sprowadzić zastępców. Kasztelanic milczał, głowa jego pochyliła się na piersi, myślał głęboko i długo. Jaś drżał oczekując odpowiedzi. Po strasznej a długiej chwili milczenia kasztelanic z uśmiechem starego satyra zmrużonymi oczkami spojrzał na skłopotanego synowca. - No! - rzekł - trzeba ci oddać sprawiedliwość: masz odwagę i wiele sprytu... nie darmoś mój chleb jadł! Wszystko to dobrze! Zobaczemy, co z tego być może, ale życzę ci, bądź ostrożny, w niebezpieczną się grę wdałeś. Szczęściem trafiłeś na dobrą chwilę... - Com zrobił, to pewnie z przywiązania do stryja - przebąknął młody chłopak. - A, ba! dajże mi pokój - uśmiechnął się niedowierzająco kasztelanic - tym mnie nie obałamucisz... Masz nadzieję, że coś zrobił, wypłacić ci się powinno; chcesz się pomścić na sługach , co tobą pomiatali... to rozumiem, a co się tycze przywiązania, dajmy temu pokój... ja się na to nie biorę... długo żyłem! Znam ludzi dobrze! Do starych kości trudno, żeby się kto przywiązał!! Jaś nie nalegał. - Wiele odwagi! wiele odwagi! - dodał kasztelanic powoli i jakby do siebie - to zabawna rzecz! Zobaczemy! zobaczemy! miej wszystko w pogotowiu. Zobaczym! może coś być z tego. Spodziewam się jednak, żeś acan nie zobowiązał się względem tych ludzi? íeś im nic nie obiecał? íeś nie przyrzekł formalnie i nie zgodziłeś ich na moją kieszeń? - Wszystko to zostaje w mocy i woli stryja! - dodał Jaś. - Ja tylko ich wyszukałem. Na tym skończyła się partia, która i tak chwilę dłużej trwała , niż była powinna; obawiał się młody chłopak, by Termiński zmowy nie zwietrzył, i gdy kasztelanic, uśmiechnięty nieco, ale zamyślony razem, wychodził do swoich pokojów, Jaś się wysunął, jak zwykł był, do izdebki w oficynie. Nie wiem, jakim szczęściem ważna rozmowa między kasztelanicem a synowcem nie została podsłuchaną, Termiński nie domyślał się jeszcze niczego, niespokojny dumał tylko, jakby albo swego dokonać, albo się cofnąć w porę. To jednak trudnym było; - za daleko zaszedł; zbyt widocznym byłoby kłamstwo i podejście, zbyt upokarzające odstąpienie; szukał jakiegoś środka i znaleźć go nie mógł. Znał on nadto kasztelanica, by przypuszczał, że się lada czym da mu wykłamać; zdawało mu się, że pierwsza bajka o pułkowniku była dobrze osnutą, przekonywał się dziś, że nie posłużyła na nic; trudniejszym jeszcze wydawało mu się zadanie wyplątania z niej teraz. Chodził więc niespokojny i zafrasowany, przeklinając w duchu pannę Anielę, a panna Aniela oddawała mu to z nawiązką. Nadszedł wieczór po dniu spędzonym zwykłym trybem i nie bez obawy Termiński wsunął się do sypialni kasztelanica, który, jakby na przekór jemu, zdawał się weselszy i swobodniejszy. Postanowił, po rozmysłach wielu, dobijać do ostatka zamierzonego dzieła, a gdyby kasztelanic okazał mu nareście groźną twarz i niepokonane serce, cofnąć się zasłaniając panną Anielą, na którą wszystko miał zrzucić. Aniela ze swej strony prawie podobny usnuła projekt, zamierzając pozbyć się Termińskiego wyznaniem, że on ją na to, co robiła, namówił. Dobry humor kasztelanica, który łatwo było poznać Termińskiemu po najmniejszym starca ruchu a nieledwie po zwierzchniej postawie, trochę go zniespokoił; zbliżył się śmiało i począł milczącego rozbierać. - Cóż tam słychać o pułkowniku? - spytał po chwili stary z widocznym bardzo szyderstwem, sam pierwszy zaczepiając. - O pułkowniku! - niespokojnie rzekł Termiński, zdziwiony wspomnieniem, którego zwykle unikał stary - ja nic nie wiem nowego,może co ma panna Aniela? - Juściż, gdyby miała, pierwszy byś o tym wiedział jako wierny jej konfident - podchwycił stary - a zatem, nic nowego? - Dosyć dawnej z nim biedy! - rzekł Terminski - jak uważam, to się musi na tym skończyć, że panna Aniela, jakkolwiek przywiązana do jaśnie pana, bedzie przymuszona go opuścić. - A waćpan jako jej przyjaciel i doradzca - zimno dorzucił kasztelanic obwijając się szlafrokiem - zapewne za nią pójdziesz? - Ja? - zmieszał się sługa. - Tak sądzę! tak przeczuwam! tak się domyślam! - na różne trzy głosy żartobliwie odezwał się szambelan. Termiński zastygł ze strachu; ale myśl nieszczęśliwa, myśl , że nikt go zastąpić nie potrafi przy starcu, który długimi laty przywykł do niego, dodała mu zuchwalstwa. - Jeślim już jaśnie panu niepotrzebny... - odezwał się śmiało... Kasztelanic spojrzał na niego zimnym, mściwym okiem. - Jakżeś to zgadł! - rzekł chłodno. Pomimo strachu, który uczuł, Termiński jeszcze nie wyobrażał sobie, żeby do czegoś przyjść mogło, bo ufał zawsze, że go nikt zastąpić nie potrafi, nie domyślał się grożącego niebezpieczeństwa; odwrócił jednak rozmowę. - Czy jaśnie pan położy się? mam zawołać panny Anieli? - Swoim porządkiem! swoim porządkiem - rzekł kasztelanic - powinieneś go się był nauczyć. Wedle tego porządku dzwonek dał znać pannie Anieli o jej godzinie; Termiński poukładawszy wszystko usunął się, a ochmistrzyni weszła, jak od dni kilku była zwykła, ze smutną twarzą i wyrazem niespokojności. Jej także zdawało się, że nikt [jej] zastąpić nie potrafi przy starcu zużytym, nałogowym i obawiającym się najmniejszej zmiany, która życia więcej trochę, niżeli zamierzał, wyczerpać mogła. Nie będziemy opisywali tej sceny, która się powtórzyła u łoża kasztelanica, była ona dalszym ciągiem dawnych, ich rozwinieniem i dopełnieniem. Stary wysłuchał żalów, łez i gróźb z zupełnie zimną krwią i zwykłym szyderstwem, nie odzywając się prawie lub przerywając tylko wynurzenia kojącym półsłówkiem. Ranna narada z Jasiem wzięła skutek, postanowił uwolnić się od napastników, którzy widocznie na słabość jego rachowali, i znosił ostatek prześladowania z obojętnością człowieka, co sobie obmyślił skuteczne na nie lekarstwo. Nazajutrz, zaledwie przebudzony, kasztelanic rozkazał zawołać do siebie Bulwy. Nie była to godzina zwykła i Termiński niespokojny poleciał nie mogąc się domyślić, co to znaczyć miało. Bulwa, schwycony w łóżku, gdyż po preferansie, którego lubił , wysypiał się wygodnie, ledwie miał czas wdziać na siebie węgierkę i przestraszony poleciał do dworu. Zastał pana siedzącego w krześle, spokojnego, z wypogodzonym czołem i wyrazem silnego jakiegoś postanowienia na twarzy. Stanął u drzwi oglądając się niespokojnie. - Waćpan chcesz zapewne ostać się na swoim miejscu? - spytał go zimno kasztelanic - nie życzyłbyś sobie stracić go? - Jak to, jaśnie panie? - wybełkotał struchlały Bulwa - jak żonę i dzieci moje kocham... jak pragnę zbawienia... ja... o niczym nie wiem i nic winien nie jestem... - Alboż cię obwiniam? - powolnie począł stary zażywając tabaki - pytam się tylko, czy chcesz na swoim miejscu być dłużej? - Całe moje życie, wedle rozkazu... - szybko zawołał Bulwa - gotów jestem i pragnę służyć jaśnie panu. - Koniec końcem, chcesz mój chleb jeść, to słuchajże mnie - rzekł starzec - i spełnij święcie, co ci będzie rozkazano, nie oglądając się na nic. Ciarki chodziły po skórze pana Bulwy, który aprendował, że sięcoś bardzo ważnego stać musi, i drżał cały. - Rozkażesz waćpan zaprząc konie, upakować rzeczy i odwieźć naprzód pannę Anielę do miasteczka... Ta nowina tak była niesłychaną, że rządcy zdawało się w początku, jakby się przesłyszał, postrzegł to z jego twarzy kasztelanic i powtórzył: - Panna Aniela wyjedzie najdalej o trzy kwadranse na trzecią, tak żeby jednym dniem u siebie w domu stanąć mogła. - Wedle rozkazu! - szepnął zdumiony Bulwa. - Spytasz się waćpan także Termińskiego, dokąd życzy być odesłanym, gdyż i on odjeżdża. Termińskiemu daje się czasu do jutra na przygotowania do podróży. Słyszysz waćpan? Zapytanie to nie było bez przyczyny, rządca bowiem, którego ścisłe stosunki łączyły z kamerdynerem, mający w nim protektora i osobistego przyjaciela, nie wierzył uszom i osłupiał, nie mogąc znaleźć słowa. - Ale, jaśnie panie! - odważył się wybąknąć. - Tu nie ma żadnego ale - szybko zawołał kasztelanic - jest mój rozkaz i zostanie spełniony. Termiński zapewne wyjeżdżać nie zechce, będzie szukał powodu zostania, może pomyśli się tu ukryć do czasu; otóż masz waćpan wiedzieć, że jeśli na to pozwolisz lub dopomożesz temu, tracisz miejsce... Rozumiesz waćpan? - Wedle rozkazu! - odparł swoim zwykłym przysłowiem pan Bulwa, przelękły do najwyższego stopnia, lecz nie mogący pojąć, co tak wielkie i nagłe zmiany spowodować mogło. - Konie także mieć proszę w pogotowiu - dodał stary - jeśli ich zapotrzebuję, do powoziku i do bryczki. - Wedle rozkazu! - cichuteńko rzekł Bulwa. - Teraz wiesz już waćpan wszystko - dodał kasztelanic - co wiedzieć potrzeba, idź i żeby mi to było spełnione. - Wedle rozkazu! - jeszcze raz powtórzył rządca, nie mogący znaleźć klamki we drzwiach, tak był zdziwiony i przelękły - idę i zajmę się natychmiast. Kasztelanic uśmiechnął się tylko z jego bojaźni i zadzwonił. Ale nikt nie przyszedł na głos ten, gdyż Termiński właśnie się w sieniach od Bulwy dowiadywał o swoim nieszczęściu. W pierwszej chwili uderzyło go ono jak piorun, stracił mowę, zdrętwiał, nie zrozumiał, ale rozpacz sama dodała mu odwagi; powiedział sobie, że to są tylko postrachy, że stary obejść się bez niego nie potrafi - postanowił ani się tłumacząc, ani prosząc wybierać, pewien, że zostanie odwołany. W drugim końcu domu równe wrażenie uczyniły rozkazy kasztelanica na pannie Anieli, której o nich także oznajmił Bulwa. Ale tu łzy i gniew razem się zbiegły, rozpacz i złość; wypędzenie z domu ostatnie wywracało nadzieje. Rachowała wprawdzie na nałogowe przywiązanie kasztelanica, jak Termiński, znając jego nawyknienie do osób mu potrzebnych, nie spuszczając się jednak całkiem na skutek odjazdu, postanowiła spróbować, czy go odwrócić nie potrafi. Dzwonek drżał jeszcze w ręku starca, gdy z przewróconą twarzą, z zapłakanymi oczyma, w rannym stroju, ukazała się na progu jego pokoju panna Aniela. Wyraz oczów, który ją spotkał, mógł jej odjąć wszelką nadzieję - był bowiem szyderski , zimny i odpychający. Postanowiła jednak wszelkich użyć środków na odwrócenie ciosu, który ją uderzał. - Co pani rozkażesz? - suchym swym głosem zapytał odwracając się ku niej starzec. - Pan Bulwa... - nie mogąc dokończyć wyjąknęła Aniela. - Pan Bulwa spełnił mój rozkaz - odrzekł kasztelanic zimno - nie chcę pani dłużej narażać na prześladowanie jej familii , na wymówki brata; życzyłaś sobie kilkakroć powrócić do domu, żądanie jej spełni się dzisiaj. - Panie! godziż się to! - płacząc odpowiedziała kobieta. - Co? czy się godzi? - podchwycił starzec nieubłagany - czy się godzi męczyć, znęcać się, podchodzić i oszukiwać? - mogę spytać z mojej strony. - Oszukiwać? - Tak! tak! Masz pani dowód, że ten ukochany brat nigdy na świecie nie był... Wiele łez kłamanych darowałem - intrygi , co mi spokojność zakłóca, nie mogę. Darujesz pani - dodał , dotkliwie znęcając się - że wcale do ożenienia ochoty nie mam, a że to było jej celem - lepiej się rozstać, by darmo dziecinnymi nadziejami nie uwodzić. Pan Bulwa ma rozkaz obrachować , opłacić i dziś jeszcze wrócić panią ukochanej familii i troskliwemu o honor jej bratu. Te przykre żarty, które odejmowały wszelką nadzieję zmiany wyroku pannie Anieli, przyprowadziły ją do wściekłości prawie. Zza łez rozśmiała się szydząc. - Myślisz pan, że bardzo stoję o to, żeby tu gnić przy nim? - ofuknęła go żywo. - A więc pojadę, tak, pojadę natychmiast! Wiem, kto to wszystko zrobił, godny synowiec jego przywiózł ten papier, któren pan Sobocki mu dostarczyć musiał. W dobre, o! w dobre dostaniesz się pan ręce! - dodała z przymuszonym śmiechem. Kasztelanic, od dawna odwykły od wrażeń silniejszych, uczuł, że te wyrazy wzruszyły go do głębi; wspomnienie Sobockiego, którego się lękał, groźba Anieli dotknęły go żywiej, niż się spodziewać było można. - Porwał się drżący z krzesła. - Wszyscy tu są w moich rękach! - zawołał. - Ja nie będę w niczyich! Idź waćpanna i wynoś się stąd. - O! z największą ochotą! íegnam pana! - trzaskając drzwiami krzyknęła panna Aniela. - íyczę mu szczęścia! Adieu! adieu! Drzwi się zamknęły, kasztelanic upadł na krzesło i głowę opuścił na rękę - w duszy jego dziwnie się kręciły myśli. Przedstawiały mu się wszystkie cierpienia, które go czekały z tych zmian, na jakie się odważył. Osamotnienie grożące, nowi ludzie, nowe twarze, co chwila nowe wzruszenia, nowe może powody niecierpliwości i nowy życia szafunek! "Ha! - mówił w duchu - podobno jak młokos nieuważny rzuciłem kość pospiesznie; co to będzie, co to będzie! W moim wieku otaczać się nieznajomymi, przywykać do nich, uczyć ich! to wielka głupota! Ale są korzyści, są niezaprzeczone korzyści! Będą mi się zasługiwać! Muszą być ostrożni. Termiński i Aniela byli już niebezpieczni dla mnie: chcieli opanować, odważyli się pomyśleć, żem bezsilny starzec, z którym zrobią, co zechcą. Musiałem tak skończyć. Jaś nie jest niebezpieczniejszy od nich! - Odepchnę go, gdy zechcę, gdy się odważy przewodzić i zapragnie także rej wodzić. Ciężko mi tylko będzie przetrwać pierwszą chwilę..." Obejrzał się, dobył zegarka i brew mu się zmarszczyła. - Godziny zmięszane - rzekł - porządek wywrócony! Co to będzie! co to będzie! Jak te dni przebyć w takim zamęcie? Wiele to się życia wyszafuje na to! Gdy kasztelanic duma tak, dręczy się i dzwoni chcąc kogo dowołać, Jaś pogląda do oficyn na zamięszanie, które wywołał; spodziewał się trochę tych skutków, ale nie sądził, żeby tak szybko nastąpić miały. Wieść o wyjeździe Anieli i Termińskiego zastała go nie przygotowanym, ale duchem zerwał się z łóżka i pchnął posłańca do Sobockiego, oznajmiając mu, by nie czekając więcej przysłał na wieczór Puślikowskiego i panią Fryze. Bulwa, który z wykrzyków i przekleństw obojga odjeżdżających domyślił się, kto tej kaszy nawarzył, chcąc sobie zaskarbić łaski nowego faworyta, pobiegł natychmiast do oficyny. Ukazanie się jego w biednej izdebce Jasia, w której dotąd noga jego nie postała, miało wielkie dla niego znaczenie. Rządca, trochę skłopotany tym, że się nigdy nie domyślał wziętości, jaką miał Jaśotrzymać, i nie zaskarbił sobie za wcześnie jego względów pokorą i posłuszeństwem, postanowił spłacić swoją omyłkę. - Przyszedłem się spytać - odezwał się zmięszany i uniżony - czy pan co nie rozkaże? - Ja? - rzekł Jaś. - Ja? - Bo to ja zawsze - pospiesznie podchwycił Bulwa - zawsze wyglądałem chwili, żeby być panu użytecznym; ale wiadomo, jaka to była niewola z Termińskim... Chwała Bogu, żeśmy się go pozbyli... Jaś się uśmiechnął. - Ja tu - rzekł pokornie - nic nie mam do rozkazania, panie Bulwo; jeden kasztelanic, stryj, rozporządza. Trzeba jego rozkazy spełniać i nic więcej. - Ale może by co? - Nie, nic, nic - odparł Jaś. - Pan, widzę, nie ma we mnie ufności? - Mało się znamy, jak się lepiej poznamy... teraz spiesz pan spełnić, co kasztelanic mu polecił... "O! o! - wychodząc rzekł do siebie rządca - kuty! zręczny! dobrego będziemy mieli pana! Trzeba go koniecznie złapać! Bez tego mogę wylecieć! To, widzę, nie żarty!" I nie nałożywszy nawet czapki pobiegł na folwark. Tymczasem w całym dworze zamięszanie było niesłychane, słudzy latali, szeptali, nowina niespodziana krążyła z ust do ust, zdawało się, że świat na swej osi w inną się stronę poruszył. Chłopiec pana Samuela przybiegł do niego z wieścią tą, właśnie gdy z rotmistrzem wzdychali i stękali na swoje położenie. - Wszak to pannę Anielę i Termińskiego, słyszę, wywożą! - krzyknął wpadając na próg. - Co? dokąd? śni ci się czy co - spytał pan Samuel. - Ale, jak Boga kocham, prawda! Cały dwór do góry nogami! Kasztelanica ubiera Paweł, Termiński się pakuje, panna Aniela, słyszę, płacze, przeklina i szklankami ciska. Bulwa lata jak oparzony... w stajni zadysponowano konie do koczobryka i do wózka... Samuel i rotmistrz spojrzeli po sobie. - Cóż to się stało? To jakaś rewolucja! - rzekł stary zapinając kapotę - trzeba się pójść dowiedzieć! Wtem stanął zamyślony w pośrodku pokoju. "Jaś jeździł do miasteczka - rzekł w duchu do siebie - to jego robota! ale to tylko początek! Wyprawił dziś jednych, jutro, odważniejszy, wypędzi i nas. Trzeba mu tu być samym, to niechybna..." - Rotmistrzu! - odezwał się - nie ruszaj się z kąta, siedź cicho, nie mieszaj do niczego, mogliby cię wplątać w co i ja sam pójdę, się dowiem i rozpytam. To mówiąc pochwycił czapkę pan Samuel i wysunął się szybkim krokiem z pokoju. W dziedzińcu obejrzawszy się, nie mógł już wątpić, że to, co chłopiec oznajmił, było prawdą. Zwykle spokojne podwórze przedstawiało obraz niezwyczajny: wynoszono tłumoki, ludzie latali, krzyżowały się rozkazy, kupkami zbierali się ciekawi rozprawiając o dziwnym, niepojętym wypadku. Właśnie w chwili gdy pan Samuel wyszedł nie wiedząc jeszcze, gdzie się uda, nadbiegł Jaś spieszący do dworu i spotkał się z nim oko w oko. - Dzień dobry ci, Jaśku - zapytał stary niespokojnie - powiedzże mi, co tu się dzieje? Jakieś, widzę, zamięszanie, ktoś odjeżdża? co to jest? Ludzie bajki jakieś plotą... Jaś zarumienił się, uśmiechnął nieznacznie. - Właśnie i ja się o tym dowiaduję - rzekł udając naiwność - mówił mi Bulwa, że Aniela i Termiński wyjeżdżają oboje. Ale nic nie wiem, co to się stało? - Jak to? ty nic nie wiesz? - Stryj wie, że kasztelanic nie zwykł do porady brać nikogo, skądżebym miał o tym wiedzieć? Muszę lecieć, żeby się rozpytać, a może tam mnie zapotrzebują... To mówiąc pospieszył biegiem do dworu; pan Samuel pozostał sam, zadumany. - Ha! - rzekł - niedługoż i nam tu popasać! To niezawodnie robota Jasia, ani wątpić! Dziś im, jutro nam, wcześnie się trzeba upakować! Smutny powrócił do oficyn i zastał obojętnego rotmistrza zajętego przy kominie starannym oczyszczaniem fajki i cybucha. - Wszystko prawda - rzekł - ale to podobno nie koniec na tym! dostanie się i nam, Jaś to zrobić musiał. Widziałem go przed chwilą, udaje niewiniątko! A co poczniemy, jeśli nas stąd wyrugują? - spytał syna. - Co? - uśmiechając się obojętnie zawsze i podnosząc głowę, na której twarzy nie było wyrazu najmniejszej troski , [rzekł] rotmistrz - pójdziemy gdzie indziej biedę klepać; nie juściż tu raj! - Oj, nie! - odparł ojciec - ale czyściec przynajmniej! uśmiechnął się boleśnie. - Gdzie indziej może być piekło... - Znajdziemy kątek, a niewieleć nam potrzeba! O, i pan Piotr nas przyjmie! - Ale nadzieje! nadzieje! tu się na to gotuje, widzę - żywo dorzucił pan Samuel - że nam wszystko sprzed nosa pochwycą. - Chcesz ojciec, bym Jasiowi uszy poobcinał? - zapytał syn, który nigdzie innej rady nie widział, tylko to jedno na wszystko miał lekarstwo. - A! dajże pokój, na Boga, panie Wincenty! - zakrzyknął Samuel - co ci w głowie, na co się to przyda! Siedźmy, milczmy i do niczego się nie mieszajmy... co Bóg do, to da! VI We dwadzieścia cztery godzin potem zaszła nadzwyczajna zmiana we dworze strumieńskim, a na miejscu wygnanych Termińskiego i Anieli osiadła pani Fryze i Puślikowski. Nie wiadomo, jak przyjął pierwszy raz do siebie przystępujących, na wiarę Jasia wyboru sprowadzonych, kasztelanic: to pewna, że nazajutrz wyszedł orzeźwiony, odmłodniały, w wyśmienitym humorze i nie dozwalając najmniejszej czynić wzmianki ani sam wspominając o tym, co zaszło, urządził swój dzień jak najściślej wedle dawnego trybu. Na Puślikowskim znać było wielce pracę Jasia, który go tak wcześnie o najdrobniejszych nawyknieniach starca uwiadomił, że zręczny i znający służbę dworak nie zawahał się na chwilę, nie szukał nic, nie pomylił się w niczym. Kasztelanic zdumiony, że nie poczuł odjazdu Termińskiego, spoglądał i milczał, nie chcąc się wydawać z radością, jaką mu to sprawiało. Punkt o południowej godzinie drzwi się otworzyły, zastał już u drzwi Jasia, pokornego, skromnego, cichego jak przedtem i nie chlubiącego się wcale swoim tryumfem. íe jeszcze nikogo nie było prócz nich dwóch, kasztelanic podając mu rękę do pocałowania uszczypnął go w twarz, co było oznaką wielkiej łaski, i rzekł po cichu: - Spisałeś się acan bardzo gracko, ale jednakże nie życzę ci często podobnych próbować przedsięwzięć... mogłoby to być niebezpiecznym... Ale na ten raz udało się bardzo dobrze, winszuję waści, Jaśku... Jasiek się skłonił pokornie. - Jeślim co zrobił, to pewnie w najlepszej chęci dla stryja dobrodzieja... - Szeroko o tym Dawid pisał - odparł stary usta wykrzywiając - waści się chciało zemścić, był rachuneczek... no, ale się i mnie przy tym coś upiekło. Powiedzże mi, kto ci u kata te dwie figury wyswatał? - Przypadek - rzekł Jaś skromnie. - Ten niegłupi przypadek coś mi pachnie Sobockim, a łotra tego się boję i waści się strzec radzę. Pani Fryze przyzwoita kobieta... to osobliwszy trafunek. Uśmiechnął się stary z zadowoleniem. Wniesiono śniadanie; wszedł i pan Samuel z rotmistrzem, oba po naradzie postanowiwszy dopóty o niczym nie wspominać, póki by sam kasztelanic tego przedmiotu nie zaczepił. Stary powitał ich zwykłym porządkiem, począł przy śniadaniu rozmowę o pogodzie i jak gdyby nigdy nic nie odezwał się o tych, co ubyli, ani o tych, co przybyli. Z niecierpliwością wyglądał rotmistrz i ojciec jego otwarcia drzwi do sali jadalnej dla zobaczenia pani Fryze, której dotąd spotkać nie mogli; nareście Puślikowski, wystrojony i zręczny, otworzył drzwi i oznajmił, że zupa była na stole. W głębi pokoju malowały się już ciekawym oczom dwie postacie - pana Bulwy, niezmiernie wyprężonego i przestraszonego ostatnią rewolucją pałacową, i ślicznej pani Fryze. Dla pana Samuela, dla rotmistrza, a nawet dla Jasia było to nowe zjawisko i uroczo zastępowało kwaśną pannę Anielę. Kasztelanic wdzięcznie bardzo ukłonił się jej z dworskim przymileniem. Jaś poglądał na nią zdumiały, nie widząc w niej nic dawnego, prócz piękności, która zdała się podniesioną ubiorem, tym, co ją otaczało, i silną wolą okazania się piękną. Była też nią niezaprzeczenie, a strój skromny, lecz zręcznie dobrany, krasił jeszcze wdzięk naturalny tej zagadkowej istoty. Wyraz jej twarzy był łagodny, skromny, ale na dnie jego jakaś, nie dostrzeżona wielu, uwięzła prószynka szyderstwa. Oczy jej biegły żywo, zdając się liczyć, poznawać, chwytać wszystko, co otaczało. Pan Samuel i rotmistrz skłonili się nowo przybyłej z daleka. Kasztelanic dał znak siadania i wszyscy zabrali miejsca swoje. Pomimo wyłącznego zajęcia jedzeniem stary kilka razy oderwał się od niego, by spojrzeć na piękną panią Fryze; zaczepił ją w rozmowie i znalazł gotową do odpowiedzi, dowcipną i wesołą. Jaś jak w tęczę patrzał także na nią i zapomniawszy, że ludzie widzieć mogą wrażenie, jakie na nim czyniła, cały się oddał rozkoszy zatapiania we wdziękach, które od pierwszej chwili do głębi go poruszyły. Ona zdawała się nie uważać ani ciekawości nieznajomych, ani zajęcia Jasia, ani uśmiechów kasztelanica, ani ją przejmowało położenie dziwne, dwuznaczne w tym domu; na twarz jej nie wystąpił rumieniec, głos nie zadrżał; swobodna zupełnie, pani siebie, była jak w domu znajomym, jak gdyby w swoim żywiole. Pod koniec obiadu smutno spuścił głowę pan Samuel; przeczuwał on, że tak zręczna istota sprzymierzona z Jaśkiem wszystkim owładnąć musi. Czuł niebezpieczeństwo, ale co na nie radzić było? Wezwana już raz familia nic dopomóc nie potrafiła, możnaż się było drugi raz do niej udawać! "Zostawmy to woli Bożej - rzekł w duchu - co ma być, niech się stanie! Ja tu na to nie doktór!" I z uczuciem smutku, które powiększała jeszcze dziwna obojętność na wszystko pana rotmistrza, nie umiejącego podzielać ani obawy, ani zaprzątnień ojcowskich, pan Samuel cofnął się zaraz po obiedzie do oficyny. Jaś pozostał sam na sam z kasztelanicem, a najlepszym dowodem jego zadowolenia i uspokojenia było, że starzec, wedle obyczaju, ledwie wygrawszy partię usnął. Nazajutrz i dni następnych, rzekłbyś, że się nic nie zmieniło w starym dworze, tak ślicznie wszystko powróciło do swojego porządku. Jeden tylko Jaś nie uspokoił się wcale, spełnił bowiem dotąd część tylko zadania, a reszta pozostała najwięcej go niepokoiła. Chodziło mu o odsunięcie całej rodziny kasztelanica i do tego zmierzał, by sam przy nim pozostał, a najwięcej niepokoił go na załodze siedzący pan Samuel i rotmistrz. Ale potrzeba było czekać porydo ich oddalenia. Wszystko jednak szło jak najpomyślniej dla Jaśka, który wkrótce upatrzył chwilę sposobną, by przemówić. Obsyłano nieustannie kasztelanica podarunkami i listami, które go w najwyższym stopniu niecierpliwiły. Raz tedy, gdy na jedno z pism podobnych wypadło odpisywać, Jasiek, zebrawszy się na odwagę, tak począł: - Uważam, że stryja dobrodzieja dosyć męczy to ciągłe przypominanie się kuzynków. - Masz waćpan racją - odpowiedział zażywając tabakę kasztelanic - ale cóż począć? Do pieniędzy lgnie wszystko, trudno się od tego odczepić! - Byłby sposób - rzekł Jaś pisząc. - Hm! waćpan i na to masz sposoby? - Ja! stryju dobrodzieju - tylko myśląc o tym, wydumałem, kto temu wszystkiemu przyczyną, ale... - Miej waćpan zwyczaj kończyć, kiedy zaczynasz - zawołał kasztelanic - mów. - Prawdziwie, nie śmiem, nie godzi się może. - Patrzcie! Jaki skrupulant. Powinieneś wiedzieć, że w te ceregiele nie wierzę, świerzbi cię, mów, jeśli co niegłupiego. Któż temu winien? - A któż jeśli nie stryj Samuel, co to pierwszy do Strumienia drogę pokazał - rzekł śmiało Jasiek. - Wiem z pewnością, że on to hałasu narobił u familii i wszystkich tu na urodziny sprowadził. - Jak to? Wiesz o tym pewnie! - zawołał kasztelanic, któremu brat od dawna zawadzał, rad z powodu, żeby się go przyzwoicie pozbyć. - Wiem wszystko, jak to było - kończył chłopiec chwytając zręczność. - Jak tu była pani Hieronimowa, przez nią oznajmił familii, co się tu dzieje, zawezwał ich wszystkich na radę, żeby stryja dobrodzieja obsadzić stróżami... Potem się gdzieś tam zbierali, rozprawiali i nareście aż do Strumienia przyjechali... - I pan Piotr prawił mi kazanie! - mruknął kasztelanic uśmiechając się - Ale wieszże pewnie, że to robota brata Samuela? - Wiem o tym najdowodniej - odparł Jaś. - Mógłbym powtórzyć nawet niektóre ich wieczorne rozmowy tu w Strumieniu. Chodzi im bardzo, żeby się stryjowski majątek w obce ręce nie dostał... - I tak zawczasu, za życia, bezwstydnie już sobie go pilnują, już nim rozporządzają, ażeby mi się przypodobać, to mnie obsedują listami i kiepskimi swymi prezencikami... Ale to zdrada ze strony pana Samuela, któremu dałem dach i przytułek... naprowadzić ich na mnie... Jaś nie odezwał się więcej, rzucił węgiel, podpalił, a sam się przychował. Kasztelanic tymczasem myśl i wiadomostkę schwyconą na wszystkie strony obracał. Dotąd nie miał powodu, zaczepki, żeby się zbyć nieprzyjemnego świadka, choć mocno tego pragnął; nie znajdował pretekstu do zerwania z familią; tu mu się doskonała trafiała zręczność, postanowił ją pochwycić i z niej skorzystać. Dzień czy dwa upłynęły na układaniu planu i na ostatku , uzbroiwszy się w odwagę i zimną krew, które miał postawić przeciw powadze i uczuciu brata, kasztelanic dnia jednego przed obiadem, w niezwyczajnej porze, posłał Puślikowskiego po pana Samuela. Starego coś tknęło, spojrzał na rotmistrza, westchnął. - A co! - rzekł - pewnie i dla nas przyszła pora manatki pozbierać! Gotujmy się, panie Wincenty. Rotmistrz nie dowierzając ramionami ruszył. Pan Samuel zastał brata chodzącego żywo po swoim sypialnym pokoju; twarz jego wyrażała niby gniew, którego w istocie nie miał, i oburzenie udane. Jak tylko zobaczył na progu pana Samuela, stanął i odezwał się: - A godzi się to, panie bracie! A godzi się to? - Co? co? - Co? ślicznych się dowiaduję rzeczy, zaprawdę! Mógłżem się tego po wasindzieju spodziewać? - Ale cóż jest, u Boga? - Co jest? Jam was przyjął i przytulił, a wy przeciwko mnie spiski knujecie, familię gromadzicie, chcecie wziąć w kuratelę, żeby majątek zagarnąć! Któż jeśli nie waćpan, panie bracie, przez Hieronimowę spędzaliście całą familię, żeby o mnie, starcu, radzić i obsadzić mnie stróżami? alboż nie? Zaprzeczcie, kiedy możecie? Pan Samuel wzruszył lekko ramionami. - Nie zapieram się, co prawda! Ale nie tak to było, jak mówicie, panie bracie. - Jak było, nie wchodzę, dość, że było - przerwał kasztelanic. - Chodzi wam o spadek po mnie: wiedzcie, że z niego nie dostaniecie prószynki! - O tym dawnośmy wiedzieli - odparł Samuel z pokorą - nie nowina, panie bracie; ale pozwólcie mi się oczyścić z potwarzy rzuconej na mnie, przez kogo, nie wiem, choć się domyślam. - Nazywacie to potwarzą? - Nie było w tym kroku nic ci uwłaczającego. - Tak! tylko stróżów mi chcieliście dodać i opanować starca... - Pozwól, kiedyśmy na tę drażliwą materią wpadli, panie bracie - odezwał się Samuel - niech ci całą prawdę powiem... - íadnej prawdy nie potrzebuję od waszeci, panie bracie. - Jak chcecie... - Proszę tylko, żebym był wolny od szpiegostwa w domu, od znanych mi uczuć familii, która nie o dobru moim myśli, ale o majątku... - Tak! doskonały powód pozbycia się mnie! - rzekł Samuel - niech i tak będzie, pójdziemy, ja i syn, dziś jeszcze... zostaniesz sam, jak chcesz, ale pamiętajcie, bracie, pamiętajcie, kim się obsadziliście i kto z wami zostaje. - Cóż to? macie mnie za zdziecinniałe stworzenie, co nianiek potrzebuje i lada komu da sobą powodować! - ofuknął się kasztelanic. - Nikt w życiu mną nie rządził i rządzić nie będzie! Pan Samuel nie rzekł więcej słowa, smutnie skłonił się z uczuciem prawdziwym, więcej zgryziony niż rozgniewany, i na progu odezwał się uroczyście tylko: - A więc, żegnam cię, panie Stanisławie... noga moja nie postanie więcej w tym domu, z którego mnie sromotnie wypędzasz - przebaczam ci to. Na tym świecie nie zobaczymy się więcej: do zobaczenia na innym. Stary stanął, spojrzał i z litością się uśmiechnął. - Kłaniajże się ode mnie panu Piotrowi! - dodał - i szczęśliwej drogi! Drzwi się zamknęły powolnie; ze spuszczoną głową, przygnębiony swym nieszczęściem, powolnie powlókł się wygnany do oficyny. Rotmistrz czekał na niego w ganku paląc fajkę; postrzegłszy ojca, po wyrazie jego twarzy, po postawie poznał, że się coś złego stać musiało: rozgniewał się tylko, zacisnął pięść i chciał lecieć uszy poobrywać Jasiowi, któremu przypisywał to wszystko. - A co? - spytał z daleka. - To, com wywróżył - rzekł stary z rezygnacją - jesteśmy wypędzeni, wypowiedziano nam schronienie, kazano się wyrzec wszelkich nadziei. I kropli wody więcej tu w usta nie wezmę! - dodał starzec z dumą, która na twarz jego wystąpiła - zwiążemy węzełki nasze i pójdziemy stąd jednej chwili. - Gdzież ten łajdak, żebym mu... Nie miał czasu dokończyć rotmistrz, schwycony silną dłonią ojca. - Wara mi od wszelkiej zemsty, panie Wincenty - rzekł poważnie - pod błogosławieństwem zakazuję słowa, mrugnienia... Bóg się pomści za nas! - Ale ja bym go stłukł na gorzkie jabłko! - I popełniłbyś nierozsądny występek - przerwał ojciec. - Wszystko dobrze zważywszy, jest to największa przysługa, jaką nam mógł synowczyk wyrządzić; dość mamy tego z powszednim chlebem codziennie połykanego upokorzenia. Mnie tylko miłość ojcowska, gotowa na ofiary, ciebie niesłychana obojętność mogły w tym piekle utrzymać. Dość na Boga! Więcej ubogich żyje na świecie, a żyją jakoś! I nam Bóg dopomoże! To mówiąc pan Samuel wszedł z rotmistrzem do zajmowanej przez siebie izdebki i począł natychmiast pakować węzełek swój niewielki, rozkazawszy synowi podobnie się przygotować. Widać, że śledzono ich kroki, gdyż Bulwa przysłał z zapytaniem, kiedy rozkażą dać sobie konie. Ale pan Samuel odpowiedział, że żadnych koni nie potrzebuje i nie chce. W pół godziny po rozmowie z kasztelanicem Jaś zza węgła domu, nie ukazując się sam, widział starego stryja, który z rotmistrzem pieszo do najbliższej wsi odchodził nie obejrzawszy się nawet na czarny dwór strumieński. Postrzegł to i kasztelanic przez okno swego pokoju, uśmiechnął się, ale przykro mu się, widać, zrobiło, bo zawołać kazał Bulwę i natychmiast wysłał konie, które kijem odpędził rotmistrz. Tak tedy Jaś, pan placu, sam na sam pozostał z szambelanem. Puślikowski, acz uczciwy człowiek, a może dlatego właśnie , że poczciwy, był mu posłusznym i wiernym; pani Fryze trzymała go zalotnością na więzach, ale nie przypuszczała do zbytniej poufałości. Z nią Jaś rad by był spędzać dnie całe, ale zręcznie odprawiany odchodził z coraz większą namiętnością. Inna dla kasztelanica, wobec którego wyraźnie przybierała jak najprzyzwoitszą postawę i mowę, śmiała i kapryśna z Jasiem, niepojęta dla nikogo, kobieta ta poczęła wkrótce po swoim przybyciu zawładywać całym domem. Umiała przemówić do każdego, ująć, nastraszyć, przymilić się, wybadać i wcieliwszy się szybko w to, co ją otaczało, stała się ośrodkiem, ogniskiem, ku któremu zwrócone były oczy wszystkich. Sam niepokonany dotąd, kasztelanic ze wstydem obawiał się już być zwyciężonym przez nią. Czuła i troskliwa dla niego, powolnie potrafiła go doprowadzić do namiętności rozpustnej, gwałtownej jak stare ognie, silnej, niepohamowanej, którą odpychała przybierając ton i powagę kobiety nieszczęściem strąconej nisko, ale umiejącej się szanować. Co dzień wzrastało to pragnienie, gorzał silniej starzec i co dzień zbywała go szyderstwem, zimną niewiarą lub zadziwieniem kobieta, która własną bronią starca z nim walczyła. Jakkolwiek podobała się kasztelanicowi, nie był z nią tak swobodny jak z Anielą, z której narzekań szydził i z sentymentalności żartował, pani Fryze wpół żartem, wpół poważnie, czasem nawet z pokorą przybraną, wskazywała mu nieustannie przedział, jaki rozdzielał ją, sługę, od pana. Ten nowy żywioł w życiu kasztelanica z jednej strony wlał w nie jakieś zajęcie, coś świeżego i ponętnego, ale z drugiej strony działał nań w sposób niezwykły, rozdrażniający, i powoli wyczerpywał dotąd zaszanowane siły. Postrzegał się starzec, że nie miał spokoju, jaki mu dawniej dawało nałogowe nawyknienie, że nowość niszczyła go, a nie umiał ani się z nią oswoić, ani ją odepchnąć. Postanawiał sobie co dzień wyzwolić się z więzów przyzwoitości, przeskoczyć zapory, które mu kładła pokorna duma tej kobiety, nagiąć ją do swych obyczajów, z których w początku chwilową tylko zrobił ofiarę; ale w jej przytomności, onieśmielony, odkładał potem do jutra i tak się to ciągnęło coraz dalej a dalej. Tymczasem zmiana w życiu, wprzód regularnym nawet w nadużyciach, zaczęła coraz silniej działać na starca. Co dzień podupadał gorzej, starzał się raptowniej i nie uszłooczu Jasia, że stryj, choć się nie przyznaje, choć walczy, musi przypłacić zdrowiem katastrofę domową. Twarz jego traciła świeżości reszty, nawet w chwilach południowych nie ożywiając się już jak dawniej; oczy miały ogień gorączkowy, przerażający momentami, to znów gasnący nagle. Nawet ręka, dotąd pulchna i biała, chudnąć poczęła i czernieć. Niekiedy kasztelanic czując upadek musiał się widocznie podsycać swymi tajemniczymi eliksirami, bo wychodził z rumieńcem na twarzy wypieszczonym, z zaognioną cerą, ale skutek tych specyfików trwał bardzo króciuchno, a po nich następowało gorsze jeszcze z sił opadnienie. Przyczyny moralne przykładały się także silnie do pogorszenia stanu kasztelanica. Człowiek ten zybt dobrze znał złą stronę świata i ludzi, by nie ocenił tego, co się wkoło niego działo. Jaś ze swą przebiegłością cichą, z pokorą udaną, z intryganctwem zręcznym niepokoił go coraz bardziej. Kasztelanic poczynał się go obawiać, a to uczucie strachu było razem dowodem słabości. Otoczony ludźmi podsadzonymi z ręki jego, osamotniony więcej niż kiedy przez oddalenie się pana Samuela i rotmistrza i usunięcie familii, rozdrażnionej tym wygnaniem, pozostał sam na sam z chłopakiem, którego uczył się co dzień lepiej. Okoliczność jedna przejęła go większą jeszcze bojaźnią i dała mu wielce do myślenia. Jaś spostrzegając upadek na siłach stryja, wzmagającą się jakąś wewnętrzną chorobę i trawiące go zniszczenie, począł nareście myśleć o testamencie. Potrzebował się wprzódy doskonale wywiedzieć i przekonać, czy kasztelanic zamyśla o nim lub nie, mógł bowiem zamiast dopomóc sobie - zaszkodzić. Odsunięcie familii całej, posługi, które oddał stryjowi w ostatnich czasach, codzienne około niego starania budziły w nim nadzieję, że kasztelanic wszystko, co ma, zapisać mu może. Mylił się w tym bardzo, ale miłość własna zawsze zaślepia. íeby się więc przekonać , czy myśli o testamencie, i nie porywać się na robienie niepotrzebnego, co by go musiał pozbawić części fortuny, może mu w całości przeznaczonej, Jaś usadowił się na strychu w godzinach, które kasztelanic spędzał w swoim zamkniętym pokoju , i każdy ruch starca najpilniej postrzegał. Ale pomimo najuważniejszego badania nie odkrył nic mogącego naprowadzić na jaki domysł o testamencie. Starzec przychodził zwykle o swojej godzinie, przewracał jakieś papiery, siadał do kart, grał zapamiętale, zapisywał zapewne gry wypadek i powracał do sypialni. Niekiedy kładł coś i wyjmował z szafek, rozpatrywał w kufrach, układał, ale oko Jasia nie mogło dopatrzeć zajęcia celu, i zrozumieć znaczenia. Te śledcze zasadzki, z zupełną teraz swobodą dokonywane, trwały ciągle i nie ustawały na chwilę. Jaś co dzień mocniej gruntował się w przekonaniu, że testamentu nie ma i być nie może, że potrzeba go przygotować i wezwać Sobockiego znowu na pomoc do dzieła. Zebrał więc powoli odcisk pieczątki, wzory pisma i podpisu, nawet próbki stylu w kilku listach i z nimi chciał się udać do miasteczka, czekając tylko chwili dogodnej. Tymczasem kasztelanic co dzień zdawał się gorzej a gorzej, nie skarżył się, ale niknął i niszczał w oczach. Doktorów nie lubiąc i nie wierząc w medycynę leczył się swymi eliksirami, pigułkami, tajemniczymi jakimiś lekarstwy i wszystko przypisując wyniszczeniu, jadł ogromnie, czym się dobijał jeszcze. Im gorzej się czuł, tym więcej niecierpliwiąc, chwytając przez siebie wymyślonych środków, myśląc, że się ratuje, rychlej jeszcze stan swój pogarszał. Cierpienie z niepokoju przychodzące, obawa, która się z nim łączyła, dotąd zaoszczędzone wyczerpując siły, przyśpieszały kres życiu, które trzymało się na włosku do czasu. Pierwsza cegiełka wyjęta ze sklepienia tego miała je obalić na ziemię. Jaś przygotował się już jechać do miasteczka dla postarania o testament i trafem zaniedbał dnia jednego swoich postrzegań z sufitu. Tegoż dnia właśnie kasztelanic wszedłszy do swego pokoju, długo po nim chodził zamyślony, czując się coraz gorzej; oczy jego błądziły z miejsca w miejsce bez celu... Nagle padły w zaciemniony kątek sufitu, w którym zrobiony był otwór. Dziurka ta, jakkolwiek nieznaczna i mała z wierzchu, że kilka razy nieuważnie poprawianą była, wyraźniejszą się ukazywała od strony pokoju niż z góry. Wisiały od niej drzazgi, widać było na podłodze pod spodem trociny i drzewa kawałki upadłe. Kasztelanic spojrzał, pobladł, zadrżał, przybliżył się żywo i usta mu się zacięły. Popatrzał w górę dla zbadania, czy nie zwierzę jakie ten otwór zrobiło; wlazł na kufer blisko stojący, żeby się lepiej przypatrzyć, wziął w ręce szczątki wiórów i poznawszy w nich rękę ludzką oblał się zimnym potem. Nie potrzebował się długo zastanawiać nad tym, kto mógł go szpiegować; odgadł Jasia od razu i strach, którego już doznawał , przejął go głębiej jeszcze. Właśnie gdy przybrawszy twarz jak najobojętniejszą i wesołą nawet wychodził o swej godzinie do salki, Jaś przybył także z zamiarem wyproszenia się do miasteczka. Na pierwsze słowo, które o tym powiedział młody chłopak, kasztelanic podejrzliwy, rozdrażniony, domyślił się prawie wszystkiego; rodzajem jasnowidzenia chorobliwego postrzegł jak na dłoni, co zuchwały młokos osnuł. Ale nie pokazał po sobie nic wcale; spojrzał mu w oczy badawczo, pomyślał, już miał wybuchnąć i wstrzymał się. Uśmiech tylko szyderski, szatański , złośliwy skrzywił mu usta blade i wpadłe. - A jedź waćpan - rzekł - jedź, kiedy chcesz, możesz nawet sobie jaki dzień zabawić, to cię rozerwie. Młodemu trzeba dystrakcji... Jaś nie domyślił się wcale, ile ironii i jaka groźba była w tych wyrazach; które wziął za dobrą monetę. Ucieszony pozwoleniem, zaraz po obiedzie posłał po konie do Bulwy, upakował się szybko i po partii warcabów odjechał. Kasztelanic nie zdrzemnąwszy się, choć udawał, że spał, odszedł do swojego pokoju w stanie rozdrażnienia niesłychanym. Gniew, niecierpliwość, choroba wzmagająca się miotały nim na przemiany. íycie owo regularne dni dawnych zatrute zostało i, jak koło machiny wyrzucone ze swego miejsca, kręciło się w dziwacznych kręgach ostatkiem sił już tylko. Jak skoro Jaś odjechał, zadzwonił stary na Puślikowskiego. - Zawołać mi Bulwy - rzekł żywo - natychmiast! Rządca zdyszany, przelękły jak zawsze, bo się obawiał wszystkiego, a najbardziej rozkazów pańskich w niezwyczajnej godzinie, przyleciał do dworu natychmiast, stanął w progu i wyszepnął cicho swoje zwykłe: - Wedle rozkazu! - Co to mi asan mówiłeś wczoraj, że się tam nie możesz porozumieć z proboszczem o dziesięcinę? - zapytał nagle kasztelanic. Strumień bowiem, dawniej do dóbr ordynackich należący, opłacał w naturze lub pieniądzach dziesięcinę do kościoła parafialnego, jak wiele dotąd dóbr na Wołyniu. - To, jaśnie panie - odparł Bulwa - rzecz taka, że ksiądz proboszcz nie chce brać pieniędzy, żąda odebrać w snopie, bo powiada, że mu w tym roku na zapomogę dla ludzi potrzeba. - Już też dosyć tych dziwactw ze strony proboszcza - odezwał się kasztelanic - ja sam z nim muszę skończyć interes. Co rok to nowina. To pieniędzy żąda, to ziarna, to snopa! Niechże raz zawrę umowę stałą z tym klechą... - Jeśli jaśnie pan rozkaże - szepnął Bulwa, który w tym miał swój rachunek - ja bym pojechał i ułatwił wszystko. - Nie, nie! Muszę temu jegomości powiedzieć słowa prawdy! Dosyćtego! dosyć!... - To mówiąc chodził żywo stary i zdawał się mocno zagniewany. - Cóż jaśnie pan rozkaże? - zapytał rządca. - Co? Oto, jedź mi waćpan zaraz do niego. Słyszysz waćpan, zaraz... - Wedle rozkazu... - Nic mu ani wspominaj o dziesięcinie; powiedz tylko, że się z nim widzieć chcę, niech przyjedzie do mnie... - Jak to, jaśnie panie, tak zaraz? - Natychmiast, i prosić, żeby przybył dziś jeszcze... Ten interes krew mi psuje, chcę go jak najprędzej zbyć z głowy... - A jeśliby proboszcza nie było? - zapytał Bulwa. - Waćpana rzecz, żeby był, słyszysz! - Wedle rozkazu! - skłonił się Bulwa, poskrobał w głowę i po cichu wyszedł. - Jednak to dziwna rzecz - rzekł do siebie w progu - co to się panu zamarzyło. Samemu robić interes z proboszczem? Czyby się dowiedział o tych dziesięcinach? Wątpię! Nigdy jak żyw nie widział księdza Bakałowskiego, księży nie cierpi! To coś niepojętego! Ale nie ma co! Potrzeba słuchać! Niech licho weźmie, co by się tam na proboszczu dało utargować, trzeba słuchać! to nie ma co! I pędem pospieszył Bulwa na folwark kazawszy po drodze zaprzęgać konie co najprędzej. Tymczasem kasztelanic wszedł do swojego pokoju, zamknął się w nim, zaryglował i przeciągnął pobyt nad zwykłą godzinę. Późnym wieczorem dopiero posłuszny Bulwa przywiózł księdza Bakałowskiego, o którym słówko, nim wejdzie. Proboszcz ten wcale nie był pospolitym człowiekiem - ale natura obdarzyła go charakterem i temperamentem, które się ze stanem jego najmniej zgadzały. íywy, gorączka, pełen szlachetności i najpiękniejszych uczuć, aby się w kapłańskim charakterze utrzymać, musiał z sobą nieustanną staczać walkę. Często zamiast nawracać pokorą i słowem łagodnym, wielką miał ochotę po starodawnemu użyć dyscypliny i kunicy. Grzech oburzał go zarówno jako chrześcijanina i człowieka, a człowiek przemagał czasem kapłana. Nie nowina też mu było dobrze wyłajać w konfesjonale. Znał on do siebie tę wadę prędkości, jak mógł, się hamował, odpokutowywał umyślnym upokorzeniem porywy swej żywości, jednak całkiem ujarzmić jej nie mógł. Z drugiej strony, ksiądz Bakałowski miał najlepsze serce, gotowość na ofiary niezwyczajną i wszelkie przechodzącą granice, pojmował stanowisko kapłana z całą jego wielkością i ważnością i spełniał posłannictwo swe z zaparciem siebie zupełnym. Ta walka z gorączką wewnętrzną, ze starym Adamem, nadawała szczególne piętno całemu jego życiu i czyniła je może piękniejszym jeszcze, bo wytrzymałością w boju jaśniejącym. Pchnięty do stanu kapłańskiego obrzydzeniem świata wewnętrznym, ksiądz Bakałowski, gdyby był został na świecie, byłby stokroć nieszczęśliwszy jeszcze, boby go charakter narażał na niewysłowione przykrości, jakich doznają ludzie chcący poprawić braci, a nie mający prawa do tego. - Był to mężczyzna lat może pięćdziesięciu, zdrów, silny, trochę otyły, rumianej do zbytku twarzy, w której czarne ogniste oczy chodziły na tle oliwkowym. Niewysokie czoło, brwi gęsto zarosłe, nos cienki i kształtny, usta piękne i często na przekór gniewom wewnętrznym uśmiechnięte tworzyły całość uderzającą wybitnością. Od częstego marszczenia czoło pofałdowało mu się poprzecznie gęściej, niż było powinno w tym wieku, co twarzy nadawało charakter surowy. Postawa, ruchy miały coś w sobie żołnierskiego prawie, ale ciągle poskramianego serdeczną pokorą, która usiłowała podbić wychodzącą na wierzch samorzutność. Ubrany bardzo skromnie, wszedł ksiądz Bakałowski na salę z tąpewnością, jaka kapłanowi przystała, nie ulękniony wcale tym, co o kasztelanicu, którego nigdy na oczy nie widział, mówiono. Z tego, co słyszał o nim, miał naturalnie wstręt do człowieka, który się Boga zaparł i zdawał w duszę własną nie wierzyć, ale zawczasu całą drogę przekonywał się, że nie powinien mu go okazywać, a dla dobra jego wiecznego jak najłagodniej z nim poczynać. Wiedział ks. Bakałowski, że chodziło tylko o dziesięciny, ale w Bogu miał nadzieję, że mówiąc o nich zbawienne jakie ziarno rzuci, którego wzrostowi sam wiek do grobu zbliżony pomoże. Z tymi myślami, szepcząc modlitewkę, którą na pohamowanie swej żywości zwykł był odmawiać, wszedł proboszcz do pokoju i sam w nim zostawszy ciekawie się obejrzał. Kasztelanica nie było jeszcze. Po chwili drzwi boczne skrzypnęły i gospodarz się ukazał. Kapłan skłonił się z lekka, badające rzucając wejrzenie na tę postać, na której więcej niż kiedy malowało się znużenie żywotem, wyczerpanie sił, rozjątrzenie jakieś i niezaspokojenie właściwe tym, co nigdy nie spojrzeli wyżej nad ziemski swój byt. Kasztelanic nawzajem zmierzył go wzrokiem ciekawym, śledczym i po chwili wyciągnął białą swą rękę do powitania. Pomimo wewnętrznych utrapień i zgryzoty starzec wobec nieznajomego człowieka potrafił się zdobyć na dworactwo i wyszukaną grzeczność zimną, do której form całe życie przywykł. Usta jego przywdziały ów uśmieszek od gości, oczy wesołość odświętną, a czoło usiłowało rozjaśnić. - Bardzo się cieszę, że waćpana dobrodzieja, choć późno , poznaję! - rzekł kasztelanic - tylem o nim dobrego słyszał, że prawdziwie pragnąłem zbliżyć się ku niemu od dawna. Ale starość, zadomowienie... Proboszcz się tylko skłonił. - Bardzo panu dobrodziejowi dziękuję za pochlebne słówko... - Darujesz mi pan, żem go tak wezwał, ale zdrowie moje... - Miło mi zawsze służyć moim parafianom - odparł ks. Bakałowski - jest to moim obowiązkiem. A tu podobno i interes dziesięcin - dodał ciszej. - Tak! interes dziesięciny... - obejrzał się stary dokoła niepokojnie, przysunął z krzesełkiem do księdza, zdawał namyślać jeszcze chwilę, twarz jego zmieniła się dziwnie. - Prawdę powiedziawszy, nie o to mi chodziło, inny jest powód wezwania jego do mnie. - Inny? - spytał z rozjaśnionymi oczyma proboszcz, domyślając się za wcześnie nawrócenia grzesznika, którego z duszy pragnął. - W każdym razie jestem na usługi waćpana dobrodzieja. Starzec zdawał się jeszcze z wyjawieniem całej swej myśli wstrzymywać; nareście, jakby mu na to wielkiej potrzeba było odwagi, wyrzekł z wyrazem silnego postanowienia: - Chciej mnie waćpan dobrodziej wysłuchać cierpliwie. íyłem długo na świecie i poznałem świat dobrze, nie potrzebuję dodawać, że mi w tej chwili obrzydł jak smrodliwa kałuża. - To uczucie chrześcijańskie... - przerwał proboszcz. - Nie! nie! - zawołał szambelan z uśmiechem goryczy pełnym - nie mam wiary, nie jestem do tyla słaby, żebym w niej szukał pociechy. - Waćpan dobrodziej nazywasz to słabością? - spytał oburzając się ksiądz. - Ja to widzę i nazywam po swojemu, księże proboszczu, proszę mi darować, ale tu nam ciężko się zgodzić będzie. Jestem wychowańcem wieku, który młot i siekierę przyłożył do pnia chrześcijańskiego dębu i obalił go... - Jak to obalił? - krzyknął ks. Bakałowski porywając się z miejsca; ale poskromiwszy zaraz, zarumieniony, usiadł spokojniej, szepcząc swoją modlitewkę. - Tak jest? przesądy zniszczone zostały, ciemności rozproszone, a czysta tylko może moralność jakaś ostała się z nieforemnej tkaninydawnych wieków. Jestem synem XVIII stulecia , księże proboszczu, i w nic nie wierzę. - A czegoż pan chcesz ode mnie zwierzając mi się z tym? - zawołał znowu trochę żywiej proboszcz. - Zaraz przyjdziemy do tego - spokojnie rzekł kasztelanic. - Widok świata utwierdził mnie długimi laty w przekonaniach , które wyssałem z młodości; gdyby nim Bóg jaki rządził, nie szłoby to tak szkaradnie... Ludzie mi obrzydli, nie mam dla nich szacunku, nie mogę mieć miłości, używam ich jak narzędzia i brzydzę się nimi. Są to zwierzęta, którym się zachciało udawać jakichś aniołów, a spod których skrzydeł zawsze się szerść bydlęca jeży. Słuchał ksiądz Bakałowski ze zdumieniem i nie wiedział już, co począć. - Wszystko, co mnie w życiu otaczało - ciągnął dalej stary z widocznym gniewem wewnętrznym - ukazało mi naturę ludzką z najgorszej strony. Wszędzie miłość własna jedynym bodźcem czynności, zdrada narzędziem, nasycenie celem; wszystko dobre kłamane, wszelkie zło prawdziwe. Takim widziałem świat do końca, takim go widzę jeszcze. Drwię z niego i z ludzi; żyję dla siebie, jak oni, i nie mam nikogo ukochanego sercem... Obojętni mi wszyscy, z tą tylko różnicą, że jednych trochę więcej nienawidzę od drugich... Ta dziwna i straszna spowiedź wielkie, widać, wrażenie zrobiła na księdzu, który ledwie się mógł utrzymać słuchając jej z oburzeniem, z politowaniem razem i gniewem. - Jeśli te uczucia dotrwały w panu do końca - odezwał się nareście - jeśli pan nie czujesz potrzeby zmiany, nie przeczuwasz innego świata nad ten, w którym się dobrowolnie zamknąłeś - cóż do tego kapłanowi? Nie nasza rzecz patrzeć na rany, których nam goić nie dopuszczają. - Wiedz, mój księżuniu - z uśmiechem dodał kasztelanic - że to, co ranami nazywasz, jest normalnym stanem człowieka, co głębiej w serce świata tego wniknął - wasze zdrowie jest odurzeniem. Ale mniejsza o to; ani ja was, ani wy mnie nie nawrócicie, darmo o tym i myśleć. - A czegóż tu zostałem wezwany? - spytał dosyć kwaśno proboszcz - słuchać mi tego nie przystało... - I ja też więcej spowiadać się nie myślę - rzekł kasztelanic - to był tylko wstęp do rzeczy. Otaczający mnie ludzie całe życie zdradzali mnie, zdradzają do ostatka... Nie chcę, by śmierć, która kiedyś przyjść musi, była dla nich zwycięstwem... Chcę być panem mojej woli do końca. Widzę chciwość, łakomstwo, występek nawet, czyhające na moje mienie z zajadłością obrzydliwą; wściekam się i milczę, bom otoczony siecią, w którą mnie starość, bezsilniejsza co dzień, wplątała. Liczą, co mam, pilnują, zabiegają, cieszą się zawczasu moim spadkiem... nie pozwolę, by się ich pragnienia spełniły. Nie mogę w domu być pewnym żadnego kątka, żadnej kryjówki... słowem, powierzę panu, jako duchownemu, jako obcemu, który w tej sprawie nic zyskać ani stracić nie możesz, moją wolę ostatnią... Kończył kasztelanic z wyraźnym wysileniem, dobył z zanadrza opieczętowanego papieru i wręczył go proboszczowi, który z przyjęciem jego nieco się zawahał. - Dziękuję panu za ufność - rzekł powolnie - obowiązkiem moim jest na nią odpowiedzieć skłaniając się do woli pana, chociaż wyznam mu szczerze, że uczucia, które natchnęły to pismo, uczucia niechrześcijańskie, przykrym mi czynią krok, w którym udział mam jakiś. - Nie grajmy, księżuniu, komedii - słabszym głosem odezwał się kasztelanic, zmordowany widocznie - ja w te sentymenta nie wierzę... - A jakżeś pan żył? - z przestrachem odezwał się ks. Bakałowski. - Jak? - coraz ciszej mówił szydząc gospodarz - z dnia na dzień,oszukaństwo oszukaństwem płacąc, słowa słowami, niewiarę niewiarą, a samolubstwo cudze egoizmem moim... - Ale dziś, u życia schyłku, które niech Bóg przedłuża - poprawił się proboszcz - nie czujeszże pan czczości tego żywota, potrzeby zmiany? Kasztelanic się uśmiechnął. - Cha! cha! dajmy temu pokój! Dajmy pokój - zawołał - już mnie nie nawrócisz! Całe moje staranie: życie jeszcze przedłużyć, o ile można, wyciągnąć, nażyć się, a potem (machnął ręką) niech sobie wilcy trawę jedzą! Ksiądz się wzdrygnął, łza litości zmoczyła mu powiekę; chciał znaleźć przystęp do tego stwardniałego serca, do tej duszy zamkniętej i nie umiał go wyszukać. One były jak skamieniała ślimacza skorupa, którą rozbić można, otworzyć niepodobna. Chwila milczenia nastąpiła po tej łzie i wyznaniach. Starzec spojrzał na księdza, spostrzegł błyszczącą w powiekach jego kroplę, owoc litości chrześcijańskiej, i zdumiał się, i zadumał. Ale wprędce uśmiech stary, niedowiarstwa, szyderstwa, chłodu, pokazał się na zbladłych jego ustach. - A! a! - rzekł cicho - jaki by to był dla jegomości tryumf nawrócenie takiego jak ja grzesznika! nieprawdaż? Byłoby się czym pochlubić. Proboszcz wstał aż z krzesła, dźwignięty gniewem, któren ledwie pohamować potrafił. - O, o! nie gniewajże się, mój dobrodzieju - rzekł kasztelanic - nie chciałem cię obrazić! Ale nie myśl o mojej duszy - dodał gorzko - bo ja w te błazeństwa nigdy nie uwierzę... Nie było sposobu nie tylko nawracać, ale nawet mówić z tym człowiekiem; ksiądz Bakałowski z żalem to postrzegł, pożałował nawet, że przyjął testament, któren natchnęła nienawiść ku ludziom, jednakże obawiając się, by gorszego coś jeszcze nie zrobił kasztelanic, zatrzymał go uznając tylko potrzebę spytania: - Chociaż to do mnie nic nie należy, jak tam pan dobrodziej rozporządzasz tym, co mu Bóg dał - jednakże widząc jego uczucia, niepodobna, żebym nie zapytał, co zawiera ta karta, którą mam powierzoną? Nie mogę być pośrednikiem do uczynku, co by miał w sobie charakter niechrześciański... Kasztelanic spojrzał mu w oczy trochę niecierpliwie i prawie gniewnie. - Cóż chcesz, księże? íebym na kościoły i szpitale rozpisał majątek? Tego tam nie ma, to pewna, ale też i nic tak bardzo wszetecznego, jak myślisz... - Pan mi na to dajesz słowo? - spytał kapłan poważnie. - Słowo! - odparł kasztelanic - wstydzić się nie będziesz miał powodu... śmiać się tylko mogą ludzie, a niektórzy wściekać! Zamilkli, Bulwa, który już czatował, żeby się bez niego interes o dziesięcinę nie traktował, pokazał się ostrożnie ze drzwi od jadalnej sali, którędy zwykł był zawsze wchodzić, gdy kasztelanic siedział w bawialnym pokoju. Ujrzawszy go, starzec podniósł głowę i nagle zmienił rozmowę. - Tak tedy o dziesięcinę skończyliśmy! - rzekł głośno - stanie się, jak waćpan dobrodziej życzysz sobie... - Bardzo panu dziękuję... - Skonwinkowałeś mnie, asindziej - kończył szambelan, widocznie dla Bulwy to mówiąc - nie miałem racji - proszę mi darować! A więc, jakie są ostateczne żądania jego? - Prosiłbym o zboże - odpowiedział ksiądz - muszę ludzi karmić. - Słyszysz waść, panie Bulwa, dostawić proszę... - Ja sam przyślę po nią... - Taki jest zwyczaj - przerwał rządca. - A więc stosownie do zwyczaju - podchwycił stary - tym lepiej, kwity od ks. proboszcza będą mi wszystkie złożone... Idź waćpan.... Kwaśno trochę odprawiony, wyszedł rządca kiwając głową, zwłaszcza na to składanie kwitów, które nie dozwalało nic z dziesięciny na swój pożytek obrócić. A miał ten chwalebny zwyczaj zacny pan Bulwa, że na najdrobniejszej rzeczy, mało - wiele, zawsze coś musiał zarobić. Było to już u niego prawidłem, żeby nie gardzić najmniejszym przybyszem i bodaj garść wsypać do kieszeni, aby tylko nie złamać raz przyjętej zasady. Nie dziw, że składanie kwitków podobać mu się nie mogło. Po odejściu niepotrzebnego świadka przerwana rozmowa już się nie skleiła, gdzie ją przybycie jego złamało. Kasztelanic wrócił do swej roli grzecznego gospodarza i przywykłego do wykwintnego dworactwa Stanisławowskiego szambelana. Lice jego uspokojeniem trochę się ożywiło, odzyskało nieco swobody i dowcipu. Ksiądz, patrząc na niego ze zdumieniem, ledwie w nim mógł poznać rozpaczającego przed chwilą niedowiarka, który bluźnił przeciwko Bogu. Z innej strony przedstawiał mu się teraz kasztelanic usiłując i wyższość swego umysłu, i ukształcenie pokazać. Oboje to jednak żadnego nie uczyniło wrażenia na proboszczu, w którym uczucie litości dla nieszczęśliwego przeważało nad innymi. Miał jeszcze przytomne świeże rany, które przed nim odkrył, i okropnością ich się wzdrygał. Wesołość starca, jego dowcip smutno, dziwnie obijały się o uszy kapłana, w których tętniły jeszcze bolesne wyznania chorej duszy. Po godzinie rozmowy, gdy się przekonali oba, że jeden nie potrafi oddziałać na drugiego, kasztelanic pierwszy wstał, by księdza pożegnać - dziękując mu za przybycie. - Przyjmij waćpan dobrodziej serdeczne dzięki ode mnie - rzekł stary - spodziewam się pożyć jeszcze; kto wie tam, który z nas z brzegu; jednak na wypadek wszelki dodaję przestrogę, że mój testament nie ma być czytany, tylko w ogólnym zgromadzeniu całej mojej familii... Mogą być starania o pochwycenie go z rąk waszych, lecz proszę, byście nikomu, nawet urzędnikom, nie powierzali... - Spełnię żądanie, jeśli żyć będę - odparł ks. Bakałowski wstając - ale pozwólcie nawzajem pożegnać się życzeniem. Bodajby Bóg dał wam, choć późno, poznać prawdziwe światło wiary chrystusowej i poczuć w sobie nieśmiertelną duszę... Modlić się będę na waszą intencją... Rozśmiał się kasztelanic. - A, a! - rzekł - stracone to modlitwy, księżuniu! Z mlekiem wyssałem niewiarę, nie pora się przerabiać... - Pora! Zawsze pora! - Dla słabych - odparł stary dumnie - ale we mnie dusza silna i nieulękniona, nie obawiam się nicości, która mnie czeka... - Niech wam Bóg ześle upamiętanie! - dorzucił proboszcz, spiesząc odejść, aby nie słuchać przykrych, niewiarą tchnących wyznań starca. - Niech Bóg was pocieszy i nawróci! Zwyczajnym tylko uśmiechem pożegnał go kasztelanic, odwrócił się niedbale i z pewnym ukontentowaniem z odniesionego zwycięstwa wszedł do swojego pokoju. My odwróćmy się na chwilę od niego i pospieszmy za Jaśkiem, który się do miasteczka dla narady z Sobockim popędził. Nie bez drżenia wewnętrznego i strachu zdobył on się na krok, którego następności dobrze obrachować nie mógł, ale czuł, że straszne być musiały. Wyobraźnia nastręczała mu więzienie, wygnanie, upokorzenie i kary haniebne; ale z drugiej strony widział przyszłość tak świetną, tak wielką, tak gorącą, że dla niej gotów był na największe ofiary. íycie dla niego nie mogło być czym innym, tylko użyciem; celu nie miał w nim nad nasycenie, nie drgało w nim serce, nie podnosiła się dusza, wszystko było obojętnym krom tego złota, za które świat chciał kupić. Pomimo więc wahania i strachu, które najwięcej pochodziły stąd, że się musiał wiązać z Sobockim, którego się lękał i nie mógł mu wierzyć,brnął dalej Jasiek powtarzając tylko, że się udać musi. Przybywszy do miasteczka pobiegł zaraz do domku kancelisty, ale go zastał próżnym, stróż tylko drwa rąbał na progu. Antosi nie było, ani dziecka, ani sługi, a Sobocki gdzieś hulał. - Gdzie jest pan? - spytał starego chłopa z fajeczką w zębach, powoli kolącego drzewo i niewielką mającego ochotę wdawać się w rozmowę. - A kto go wie? - mruknął najemnik. - A pani? - nacierał Jasiek. - Jaka pani? - Tutejsza przecie. - Ja tu pani nie widziałem... - Wszak tu mieszka Sobocki? - Musi być... Sobacki czy Sobocki... a zresztą, popytajcie sąsiadów, bo ja nietutejszy. Jaś nie wiedział, gdzie się objaśnić lepiej, gdy zobaczył z zakasanymi rękoma stojącą z drugiej strony parkanu czerwoną służącę, która zdawała się wyzywać go oczyma do pogadanki; obrócił się ku niej: - Nie wiecie, moja kochana, gdzie Sobocki? - Któż go tam wie, gdzie lata, rzadko on w domu - odparła szybko bardzo paplając kobieta. - My tu, widzi pan, mieszkamy obok, to się to człowiek patrzy na wszystko, choćby oczy zapluszczył... Ale on bardzo w domu rzadki... - A żona! - To pan nie wie? - Nic nie wiem. Kobieta pokiwała głową. - A to, proszę pana - zaczęła zbliżając się i niemal na płot włażąc - jak zaczął z nią historie wyrabiać, jak zaczął ją, mówią, i bić, i łajać, i chleba czasem brakło, jak mówiła kucharka, co niedawno odstała, tak nareście biedna kobieta wyniosła się od niego i nie wiadomo dokąd... jak w wodę wpadła... Co się jej naszukali, co napytali, naobwoływali... ani słychu... - I z dziecięciem? - spytał Jaś, poruszony nieco. - A z dziecięciem, proszę pana; słyszę nawet, nic nie wzięła z domu, tylko maleńki węzełek... Jaś nie chciał badać dłużej, spuścił głowę, wyszedł z dziedzińca i udał się do winiarni spodziewając tam zastać Sobockiego. Po drodze rozmyślał, co począć, ucieczka bowiem siostry jego bardzo zmieniała postać rzeczy; zapis, który tak obchodził męża, mógł na niego tylko przez nią spadać; Jasiowi też przykro trochę było mieć do czynienia z człowiekiem, który Antosię zmusił do ucieczki z domu, do ostatniej zapewne nędzy... Jakkolwiek ogołocony z uczuć szlachetniejszych, których nie miał wzoru, nie uczuł potrzeby, nie pojmował w życiu roli, zachował, że tak powiem, zwierzęce jakieś przywiązanie do bliższej rodziny. Lata pierwsze z nią spędzone niedostatku, boleści wspólnych, wiązały sieroty. Mimowolnie oburzał się na Sobockiego i wahał, co począć z testamentem - ale nie było wyboru, przez niego mógł być tylko zrobiony, on stanowił całą ich przyszłość, potrzeba było widzieć się z kancelistą. W winiarni nie zastał go tym razem; powiedziano mu, że musiał być w sądzie, poszedł więc do zamku. W ogromnej izbie, zastawionej stołami, które obsiedli dokoła gryzipiórki różnego wzrostu, wieku i kalibru, pełnej wyziewów papieru zbutwiałego, atramentu i błota, zasypanej zrzynkami piór i podartymi brulionami, Jaś, na którego natychmiast cała kancelaria chciwie obróciła oczy, znalazł nareście szwagra. Sobocki, widać niezmiernie zajęty, siedział w kącie nad foliałemprotokółów; przed nim leżał papier stemplowy. Schylony, skurczony, z przymrużonym okiem, pisał, a pióro jego szalonym pędem biegło po białej karcie. Straszny był przy tym zajęciu, twarz miał zżółkłą, oczy zaognione, włos rozstrzępiony, usta jak wśród snu, wpółotwarte machinalnie i zaślinione, drgały tylko niekiedy krwi biciem; - a sprawa, którą obrabiał, tak go w tej chwili zajmowała, że otwarcie drzwi, głos znajomy, targania współtowarzyszów obudzić go w początku nie mogły. Dopiero gdy Jaś przystąpił bliżej, gdy się odezwał po raz drugi i trzeci, gdy go dotknął, Sobocki chmurną podniósł głowę ku niemu. Zobaczywszy szwagra wyszedł powoli z osłupienia, w którym zostawał, ale nic nie rzekł, tylko mu dał znak ręką, żeby poczekał, i sam znów się złamawszy we dwoje, pisał dalej. Trwało to chwilę, a kancelaria cała uśmiechała się ze nienawidzonego Sobockiego i drwić poczynała z przybysza, gdy nagle rzucił Sobocki pióro opodal, zatrzasnął księgę, zmiął papiery i zsunął je, powstał, chwycił czapkę, narzucił płaszcz i wyleciał ciągnąc za sobą Jaśka. Za nimi cichy, stłumiony wybuch śmiechu tylko przeleciał po zimnej, smutnej izbie pisarzy. W dziedzińcu, jakby się do reszty opamiętał, Sobocki stanął, spojrzał Jasiowi w oczy. - Wiesz? - spytał go krótko. - Co takiego? - A ta Antosia kochana - wasza Antosia! ślicznego mi figla spłatała! Uciekła bestia! co powiesz? jak w wodę! - Kiedyś już sam o tym zaczął - odparł Jaś chmurno - to ci powiem otwarcie, że się jej nie dziwuję; źle się z nią obchodziłeś, bracie, źle! - A cóżeś ty chciał, żebym ja przed nią tańcował na paluszkach! íebym jej komplementa prawił? - Brakło jej wszystkiego, a najwięcej przywiązania z twojej strony i... - No, no! dość tego, widzę, że bierzesz jej obronę... a to wściekła kobieta! Nigdy mi w najmniejszej rzeczy ulec nie chciała! Ale licho ją bierz, ja ją odkryję i dopiero pokażę, co umiem, jak się znów w moje ręce popadnie! Bez grosza daleko pójść nie mogła! - To pewna, że jeśli ją znajdziesz - żywo odpowiedział Jaś - ja jej więcej krzywdy zrobić nie dam... - Cóż ty myślisz, że mnie nastraszysz? - śmiejąc się, zapytał zbladły Sobocki. - Straszyć nie myślę - rzekł młody chłopiec - ale znajdzie się sposób i na ciebie... - Przyjechałeś mi robić wymówki? - zawołał kancelista, odstępując krokiem. - Nie, bo dopiero w miasteczku dowiedziałem się o tym... i mocno mnie to obeszło. - Tak! boś młokos - odparł Sobocki - bo tego nie rozumiesz, jak się z kobietą obchodzić potrzeba, żeby mieć pokój w domu! - A miałeśże ty pokój? - To co innego! To nie kobieta, to szalone stworzenie, któremu by nikt rady nie dał. Już dość powiedzieć, że byle na swoim postanowić, wolała uciec bez grosza z domu i wałęsać się po świecie. - To twoja wina! Sobocki ruszył ramionami. - Dałbyś pokój - rzekł - to nie twój interes! Gadaj, z czym przyjechałeś? Jaś się zastanowił. Trochę papierów przygotowanych wyglądało mu zza surduta niedobrze zapiętego; Sobocki dawno je postrzegł i zwąchał, co znaczyły. - Wszak to testament? - dodał szybko. Jaś milczał jeszcze. - Darmo byś kłamał - odparł Sobocki - przyjechałeś po to; kasztelanic ma się co dnia gorzej... to wiem. - Tak, ale cóż ci przyjdzie z testamentu, kiedy Antosia uciekła? - A co to ma jedno do drugiego? - Zapis musi być dla niej! - rzekł Jaś. Uśmiechnął się pisarek. - A zapewne - rzekł - ale mnie się przyzna opieka i rozporządzanie jej funduszem, właśnie z powodu ucieczki jej. Chmurno Jaś spojrzał, ubodła go przyszłość siostry. Sobocki tymczasem zagadywał zręcznie: - A masz ty papiery potrzebne? - Mam, ale wprzód ułożyć się nam potrzeba, jak napiszemy... ja tej opieki twojej nie chcę. - No, to i testamentu nie będzie - gorąco krzyknął Sobocki. - Co to ty myślisz; ja wam darmo będę piekł pieczeń? Muszę płacić, starać się, ryzykować na śledztwa, uchowaj Boże jakiego doniesienia, i potem kłaniać się wam jeszcze... o! co z tego, to nic nie będzie! - Chodźmy stąd, bo na nas patrzą - odparł Jaś - ułożymy punkta, umówimy się gdzie indziej. I pociągnął go za sobą ku winiarni. Sobocki wciąż był chmurny i zamyślony. Wszedłszy, posłał zaraz po wino, ale nim rozpoczęli rozmowę i układy, twarz jego nagle skutkiem jakiejś wewnętrznej myśli rozjaśniła się, wypogodziła, oko błysnęło, zatarł ręce i siadł przy szwagrze inny zupełnie. Jaś przypisywał to zbliżającej się butelce, przy której zaraz cicha zawiązała się rozprawa. Z wielkim podziwieniem młodego chłopca, który się spodziewał oporu od szwagra, wszystko poszło jak po maśle. Przyjął on ochotnie punkta podane sobie; trochę się tylko jakby dla formy posprzeczał o opiekę i szafunek schedy żony i w tym nawet uległ bratu wymawiając sobie tylko jakiś mało znaczący legat. - Terazże - rzekł kończąc - pokaż mi swoje dokumenta, może czego braknąć będzie? - zaczął chciwą wyciągać rękę. Jaś dobył papiery, odcisk pieczątki wyraźny, podpisy i notaty. - Wszystko to obejrzał szybko Sobocki raz i drugi, podumał i schował do kieszeni. - Zrobimy porządnie i jak chcesz - rzekł - ale tego z palca nie wyłamać, potrzeba pieczątkę robić, i to nie tu, ale o mil kilkadziesiąt, trzeba wynaleźć przed rokiem zmarłych świadków i stary papier. Pojedziesz do domu, a ja ci gotową rzecz przyślę. Jaś, nie zastanowiwszy się, spytał tylko, czy to rychło być może, bo kasztelanic ostatkiem gonił. - Pospieszym, pospieszym! - rzekł Sobocki. - Już ja nie zmarudzę, za tydzień to będzie, przyjedź sam! - Ja nie mogę, stary nierychło mnie puści od siebie... posyłać taką rzecz także niebezpiecznie... - No, to ja ci sam przywiozę! - Chyba tak, żeby cię nikt we dworze nie widział - rzekł Jaś. - Staniesz w karczmie niby przyjezdny, przyjdziesz do mojego mieszkania... i to w nocy... - Dobrze, dobrze! damy sobie rady - zagadał Sobocki - a teraz zapijmy sprawę. I nalał kieliszki, z którymi w ręku przesiedzieli do nocy. Podpiwszy kancelista co chwila poczynał narzekać na żonę, znać mu jej ucieczka srodze dolegała, ale Jaś nie dawał się wynurzyć i przerywał broniąc siostry... Nocą już się rozeszli, bo Sobocki miał jeszcze kończyć robotę, którą, pomimo upojenia, do rana potrzebował przygotować. Jaś padł na łóżko i usnął. Nazajutrz, po śniadaniu obfitym, młody chłopiec, nie mając już corobić w miasteczku, a niespokojny i przemyślający o pięknych oczach pani Fryze, siadł na bryczkę i popędził do Strumienia. Przybył jeszcze, nim kasztelanic odszedł do sypialni, i spieszył mu się zameldować, ale zląkł się wejrzenia, które go na wstępie spotkało. Starzec uśmiechnął się tak mściwie, tak szydersko, jak gdyby wiedział, co się knuło, i pewien był, że z tego nic nie będzie. - A cóż? - spytał - jeździło się asindziejowi nieźle? - Bardzo dobrze... - Tandem, jak się ma przyjaciel, pan Sobocki? Jaś zadrżał, ale się nie zmieszał. - To niegodny człowiek - odparł z uczuciem - przywiódł do tego Antosię, że od niego uciec musiała... - Ps, ps, co mi asan mówisz! Uciekła! A to jej do licha dojeść musiał. I dokądże to? Może to jakiś romansik? - Nie wiadomo dokąd, poszła z dzieckiem. Wszyscy mówią, że niegodziwie się z nią obchodził. Jaś umyślnie nastawał, jak widzimy, na Sobockiego, żeby się stryjowi, który go nie lubił, przypochlebić i wszelkie domysły wspólnictwa z nim obalić. - O! bo też szubienica mu patrzy z oczów, temu łotrowi - dodał szambelan - a kto z kim przestaje, takim się staje, pamiętaj waść, panie Janie.. To mówiąc, stary wziął za klamkę od swego pokoju i ze znaczącym na Jasia wejrzeniem wyszedł powoli. Część czwarta I W sypialni kasztelanica paliły się dwie świece woskowe na stoliku, starzec siedział w krześle zamyślony, nie w zwykłym stroju wieczornym i czepku, ale w przepysznym szlafroku z litej wschodniej materii, znać już nie nowym, ale jeszcze bardzo pokaźnym; włos jego, starannie zaczesany, bielał od lekko narzuconego pudru; w całej postawie i przybraniu wydawała się jakaś zalotność, która dziwnie sprzeciwiała się wybladłemu licu, wpadłym policzkom, oczom zgasłym i zgrzybiałości, jaka teraz ogarniała nagle starego dworaka Stanisławowskiego. Kilka miesięcy wywarły na nim skutek lat kilku. Zdarza się to często, że wstrzymana jakby starość nagle potem opanowuje tych, co się jej oprzeć potrafili; lekka choroba, zmartwienie, wzruszenie, czasem drobna na pozór okoliczność sprowadza ją z sobą. Naówczas, ledwie dotknęła człowieka, z każdym dniem robi olbrzymie postępy, wszystko pęka, rozsypuje się, niszczy, co godzina opada z sił nieszczęśliwy, gaśnie, zamiera i w ostatku z życiem rozstaje, nie opamiętawszy, jak mu przyszedł ten zgon piorunowy. Tak właśnie działo się z kasztelanicem, któremu przybycie pani Fryze zadawało ten cios śmiertelny; rozdrażniony, schnął w oczach, pasował się z życiem, podbudzał je wszelkimi sposoby i środki, którymi je myślał utrzymać, a te przygubiały go jeszcze. Czuł on tę zmianę w sobie, ale nie przypuszczał, żeby mu groziła; przywykły sam się leczyć zawsze, oczekiwał od jutra polepszenia i nie tracił nadziei. Otaczający go już widzieli na licu jego wyryty palec śmierci, gdy on jeszcze dalekie osnuwał zamiary. Tego dnia gorzej był niż kiedy, krew rzucała mu się do głowy, w piersiach czuł brak oddechu i ciężkość kamienną, oczy zasłaniały się chwilami tą błyskotliwą chorobną ciemnością, po której jakby grobowejaśnieją świec płomyki; zimno i gorąco przebiegało po zdrętwiałym jego ciele, usta paliła gorączka, a myśl nawet, zawsze przytomna dotąd, zdawała się znużona ustawać, co chwilę snem ołowianym przerywana. We dnie, nawet przy obiedzie, który dawniej całą jego przytomność wyzywał, zasypiał kilka razy, niespokojnie poglądając, czy tego kto nie widzi, i usiłując ukryć się przed oczyma przytomnych ze wzrastającą słabością. W tej chwili kasztelanic oczekiwał pani Fryze, która zwykła była o tej godzinie przynosić mu lemoniadę, strój jego dowodził, jak mu jeszcze chodziło o to, by się w jej oczach co najlepiej pokazać. Niespokojnie zwrócił kilkakroć oczy ku drzwiom do jej pokojów wiodącym i chciał już chwycić za dzwonek, stojący na brzegu stolika, gdy z lekka roztwarła się szafka i piękna ochmistrzyni ukazała się na progu ze szklanką na maleńkiej tacce srebrnej. Ani Hebe piękniejszą być nie mogła i nie dziw, że widok tego wdzięcznego zjawiska zdrętwiałego starca zelektryzował. Podniosła się głowa, uśmiechnęły usta, zadrżała dłoń. Pani Fryze w białej muślinowej sukni, z włosami od niechcenia w wielki warkocz splątanymi wsunęła się na palcach wejrzeniem ognistym drażniąc nieszczęśliwego starca... Postawiła tackę przed nim i właśnie gdy ją za śliczną, maluchną, białą rączkę chciał chwycić, usunęła się na bok żywo. - A, moja królowo! - zawołał słabym i z trudnością dobywającym się głosem szambelan - jakże jesteś okrutna! - Ja! okrutna! - śmiejąc się, sparta opodal na stoliczku, odparła kobieta - powiedz pan raczej: zbyt posłuszna... Wszak nie powinna bym przychodzić tu o tej porze, kiedy, jak widzę, widok mój zawsze pana zbyt niepokoi... zapewne wspomnieniem - i uśmiechnęła się znacząco. - Dajże mi pokój, asińdźka, z tym wspomnieniem - z nieukontentowaniem odpowiedział kasztelanic - co za wspomnienie! - Juściż, nie mogę przypuścić, byś pan tak rychło starych przyjaciół zabywał! - Przyjaciół! - szydersko rzekł szambelan. - A choćby i przyjaciółek! - dodała pani Fryze. - No, no! dajmy temu pokój, królowo - wdzięcząc się i modląc rzekł starzec - chodź lepiej, zbliż się i daj mi choć tę śliczną rączkę ucałować. Kobieta spojrzała na swoje ręce. - Doprawdy - rzekła - nie są bo tak piękne. I to mówiąc pokazywała je na wszystkie strony, obracając to różowymi dłoniami, to bieluchną i pulchną powierzchnią. Oczy starca wlepiały się w nie z wyrazem satyra, chciał się podnieść, ażeby zbliżyć ku niej, i nogi mu odmówiły posługi, upadł bezsilny. Tylko zimny pot wysilenia okrył zbielałą, martwą skroń jego. Smutno skrzywiły się uśmiechem jakiejś litości usta kobiety, westchnęła, zakryła twarz na chwilę, otrzęsła się z jakiegoś wspomnienia czy myśli i znów przybrała minkę wesołą. Szambelan był przelękły... pochylił się na fotel i zdawał liczyć bicia serca, które żywo gnało ostatkiem życia. Ochłonął przecie, podniósł się, uśmiechnął, zasępił, walczył z sobą widocznie. - Czy zawsze myślisz tak pani być skąpą dla mnie? - zapytał. - O, o! na pańskie lata i tego, co masz, zanadto, powinien byś oczy zakrywać! gdzież to kto widział żeby w tym wieku jeszcze myśleć o kochaniu... - Serce nie starzeje! - rzekł kasztelanic galancko. - A miałżeś pan je kiedy? - spytała pani Fryze. - O! już żarty! - Dowiedziona rzecz, że na noc żarty niewinne robią skutek chłodzący i lekko narkotyczny! - żywo, śmiejąc się, odpowiedziałakobieta. - Nie na mnie przynajmniej! - chmurno rzekł stary. - Pan je lubisz, gdy sam szafujesz nimi, nieprawdaż? nie cierpisz, gdy drudzy? - To być może; nie taję się z tym, że jestem egoistą, gdy drudzy lubią grać komedię poświęceń... - Nie biorę tego do siebie - przerwała pani Fryze. - Wszak nigdy nie mówięc o poświęceniach, nieprawdaż? - I poświęcić się też nie chcesz? - Nie mam wielkiej ochoty, przynajmniej w tej chwili. - No! tylko rączkę, tylko raz rączkę pocałować! - prosił kasztelanic. - Nie warto tego, nie warto! To ręka sługi! - Warta berła! - Chcesz mnie pan wziąć pochlebstwem? Przestrzegam, że się to nie uda. Tylem ich w życiu słyszała, że na mnie najmniejszego skutku nie robią. - A cóż na pani robi skutek? - Naturalnie młodość i miłość! wdzięk i uczucie! Kasztelanic się zachmurzył. - A więcej? - dodał. - Doprawdy, chyba nic. - Nic, nic... - Nawet to, co wszystkich ludzi pociąga? Złoto, mienie... dary... Pani Fryze spojrzała figlarnie, zalotnie w same oczy starcowi, aż zadrżał, pomyślała niby uważnie, jak gdyby sama siebie jeszcze nie znając badała, i powoli odezwała się: - Złoto, dary! Maszże pan tyle złota, żeby kupić serce? - Serce! - uśmiechnął się stary szydząc. - No, choćby wolę! - odparła kobieta. - A jak myślicie, wieleż by go na to potrzeba? Niewytłumaczone jakieś uczucie poruszyło tajemniczą kobietą; rzekłbyś, że raj przesunął się przed jej oczyma, tak rozjaśniły się jej oczy, tak cała rozpromieniała jakąś nadzieją. - Potrzeba by go wiele! - o, i wiele! Tyle, ile dwojgu ludziom na całe życie szczęścia, zapomnienia, zapłaty za cierpienie , za upokorzenia, za kał, w którym żyli, i błoto, którego dotknęli... Starzec, z tych słów wyrzeczonych nadzwyczaj gwałtownie, dosłyszał tylko i zrozumiał "wiele"; - i powtórzył pytanie: - Wiele? - O! rachować nie umiem! - spadając z jakichś marzeń zawołała smutnie kobieta. - Ja będę rachmistrzem - rzekł starzec. - Liczmy na złoto, królowo... Ona milczała posępnie, prawie rozpaczliwie. - Tysiąc? - ciągnął dalej kasztelanic. - O! próżna byłaby rachuba! - przerwała mu pani Fryze - nie wszystko i nie wszystkich kupić można! - To zależy od ceny! - cynicznie rzekł znowu stary. - Tysiąc za pocałowanie twej rączki... - Jak panu łatwo liczyć tysiące! A ludzie mówią, że trudno, bardzo trudno rozstać się z nimi... Kasztelanic spojrzał na nią gniewnie. - Powiedzże mi pani - zawołał zmieniając głos, aż kobieta wzdrygnęła się z przestrachu - do czego ta cała komedia, po co te ze mną ceremonie? Roli kochanka grać nie umiem... - Ja też jej nie wymagam - dumnie odpowiedziała pani Fryze, okryta rumieńcem cała. - Służę panu, bom sługa, i życzę dobrej nocy, bo godzina snu wybiła, a godziny zapomnieć się nie godzi dla kapryśnej kobiety. To mówiąc zakręciła się zwinnie, lekko, jakby chciała jeszcze starca podrażnić, otworzyła drzwi, spojrzała zza nich na niego z wyrazem litości i szyderstwa razem i znikła. Kasztelanic pobladł z gniewu, zatrząsł się, zaciął usta, chciał powstać, nie mógł, zdrętwienie dziwne od nóg szło mu do serca powolnie, ręce okryły się potem zimnym, oczy zasłoniły siecią czarną, język skołowaciał w ustach... Chciał krzyknąć, nie miał głosu, chciał odetchnąć, zabrakło powietrza, poruszyć się, żelazne ściskały go pęta... Nagle jakby uderzenie młota uczuł na głowie, konwulsyjnie zadrżał i spadł z krzesła... Dusza grzeszna już była przed sądem Bożym niosąc żywot swój cały - łupiny tylko suche - z tego dnia pracy straconego... Straszny był widok tego pokoju, w którym wszystko jeszcze przypominało życie, gdy w nim śmierć już mieszkała... Cisza była w domu całym... Służba drzemiąca czekała rozkazów pana, co się już nie miał przebudzić; Puślikowski przysłuchiwał się dzwonkowi i dopilnować go nie mógł, świece płonęły na stoliku powolnie, zegar wybijał kwadranse i godziny nie liczone - a szelest kobiecej sukni, co znikła przed chwilą za drzwiczkami, jeszcze, zdaje się, przebiegał powietrze. Z tego życia czczego została garść ziemi, którą już toczył robak powolnego zniszczenia, trochę uczuć obudzonych nią po świecie, co wkrótce miał ich zapomnieć - trochę wspomnień, zapracowanych mozolnie a ciężkich jak przekleństwa, i - nic więcej. Dusza musiała, upokorzona swą niewolą, wyrwać się z tej powłoki, co ją w tak ciężkie i sromotne okuła kajdany - wzleciała oczyścić się może, może umrzeć na wieki ze wstydu i zgryzoty... Pierwszym, co wszedł do pokoju kasztelanica, był Puślikowski, który ostrożnie drzwi uchylił, późną usłyszawszy godzinę, i obaczywszy leżącego starca krzyku narobił. W jednej chwili co żyło w domu porwało się na nogi, zamieszanie, wrzask, wołanie o ratunek, wrzawa straszna powstała dokoła... doszły aż do oficyny, gdzie Jaś spokojnie swoje nadzieje rozrachowywał. - Kasztelanic nie żyje! Pan umarł! - krzyczeli ludzie rozbiegając się po dziedzińcu i po wsi. W początku, nie zrozumiawszy wrzasku, który ją dochodził, pani Fryze, trefiąca na noc włosy przed zwierciadłem, wpadła na myśl, że się pali, i nieprzytomna wbiegła do pokoju kasztelanica. Widok, jaki tu spotkała, przeraził ją piorunowo - stanęła, osłupiałym potoczyła wzrokiem, okropny krzyk wyrwał się z jej piersi, rzuciła się nazad do drzwi i poczęła uciekać... Jak obłąkana przebiegła dziedziniec, puściła się drogą i wśród nocy biegnąc bez kierunku, świeciła długo białą swą suknią, póki nie znikła w ciemnościach. Jaś tymczasem zdyszany leciał już ku dworowi, nie wiedząc sam, co począć, bo testamentu w ręku jeszcze nie miał, i śmierć ta nie tyle go przerażała, ile nieprzygotowanie i to, co pociągnąć miała za sobą. On już rachował, układał, spieszył, żeby z niej korzystać. Wszakże widok tego nagłego przejścia z życia do śmierci i to nieczułe dziecię poruszył - jakiś przestrach go ogarnął, wzdrygnął się na progu, zastanowił i wahał z wnijściem do pokoju, w którym już, zdaje się, słychać było kadzidła pogrzebowe. Poza nim skupiony dwór cały stał, nie śmiejąc przestąpić progu, z ciekawością i bojaźnią. Jasiowi najwięcej chodziło o wczesne opanowanie klucza do tajemniczego pokoju stryja, który kasztelanic zwykle przy sobie nosił; przyszedł mu na myśl w tej chwili, wzdrygnął się jednak na to, żeby go martwemu wydzierać. W miarę jak się z widokiem tym oswajał wszakże, konieczność posiadania klucza coraz mu się okazywała widoczniejszą, skinął na Puślikowskiego, żeby drzwi zamknął, i zostawszy z nim sam na sam wobec trupa - zbliżył się po ów klucz od skarbcu. Sługa poglądał na to z jakimś rozmysłem poważnym, nie rozumiejącznaczenia. Nie bez drżenia ręka synowca dotknęła zwłok nieboszczyka, które musiała poruszyć, by ów klucz wyszukać... Znalazł się w zastygłej dłoni kasztelanica, instynktowo pochwycony zapewne w chwili zgonu, ale palce trzymały silnie... Jaś rozdjął je, oburącz chwyciwszy, i nie bez wstrętu wyrwał zimne żelazo, które zaraz schował skrzętnie. Obejrzał się potem po pokoju, jak gdyby szukał, co chwycić jeszcze, gdy Puślikowski odezwał się z zimną krwią doświadczonego: - Nieboszczyka potrzeba wynieść gdzie indziej, a pokoje opieczętować... - Opieczętować? - spytał Jaś z rodzajem obłąkania. - Tak jest, przy świadkach; inaczej wszyscy odpowiedzialni być mogą, jeśli co zginie. Jaś zamyślił się, chciał zaraz iść do pokoju zamkniętego i chwycić z niego, co było można. Posunął się krokiem ku drzwiom. - Dokąd to, proszę pana? - spytał Puślikowski. - A tobie co do tego? - odparł dumnie młody chłopak. - Mnie? - prostując się rzekł sługa - mnie najbardziej do tego, żeby wszystko było w całości i nie tknięte, bo sługę najprędzej posądzą, a mnie moja poczciwa sława droga! - Ale ja jestem dziedzicem... - To być może - odparł pokornie, ale stale Puślikowski - więc panu wszystko jedno, dziś czy jutro objąć... - Co to jest? - ofuknął się Jaś - ty mi myślisz prawa tu przepisywać? - Prawo nie ja przepisuję - rzekł powolnie nie zmieszany kamerdyner - prawo jest samo sobą, a że pan go nie znasz... to nie jego wina... to się z wiekiem nabywa... Po chwili zastanowienia Jaś odstąpił ode drzwi, rozkazał wynosić ciało stryja i zapowiedział, że opieczętują jego pokoje. Ludzie przyszli, martwe zwłoki w pobliskiej sali złożone zostały, a Puślikowski, nie spuszczając z oka Jaśka, wezwawszy Bulwy natychmiast pokojów nieboszczyka drzwi i okna popieczętował... Ledwie się to stało, gdy chłopak Jasia zawołał go do oficyn... z powodu przybycia jakiegoś nieznajomego. Chociaż we dworze wiele do czynienia pozostawało, domyślając się jednak przyjazdu Sobockiego i testamentu, Jasiek pośpieszył do oficyny. W jego pokoiku na sofie leżał świszcząc kancelista, zdając się pomimo nowiny, jaka go spotkała na progu, w najlepszym humorze, na którego rozjaśnienie wpływała niemało kminkówka, dająca się czuć po całej stancyjce. Jaś wleciał przerażony, obłąkany prawie. - A co? kaput! - powitał go Sobocki. - Poszedł stryjaszek na ciepłe piwko do Abrahama? - Nie czas żartować! - ofuknął go szwagier. - E! bo też ja nie z żartami przybyłem, jak myślisz! - odparł gość siadając. - Potrzeba radzić i robić. Wiesz, czy jest testament? - Nic nie wiem, ten bestia Puślikowski... - Co? skarżysz się na niego? - A jakże! gdyby nie on, byłbym dotąd o wszystkim wiedział! Mam klucz od pokoju kasztelanica, ale mi do niego wejść nie dał i dopilnował, że wszystko opieczętowano... - Jak to? Puślikowski... - On! Ale gdzież masz testament? Sobocki uderzył się po bocznej kieszeni surduta. - Dawajże mi go, niech przeczytam... - Opieczętowany - zimno odparł kancelista. - A! to najmniejsza, mam prawdziwą pieczątkę, to ją przyłożym na nowo... - Ale pieczęci świadków? - A tych ty musisz mieć formy? - Albom ja głupi wozić je z sobą i chować? - zaśmiał się Sobocki. - A na cóż ci czytać? Testament napisany, jak chciałeś! - Na co? bo ci nie wierzę! - odparł Jaś szybko. - Niegłupi jesteś - rzekł chłodno kancelista - ale albo potrzeba było mi z góry powiedzieć, tobym był nie pieczętował, albo całkiem nie mówić po czasie. - Jak to po czasie? - A bo rozpieczętowawszy testament, możemy nim sobie fajkę zapalić! Jaś osłupiał - nie miał on wiary w Sobockiego, lękał się go i nie wiedział, co począć. - Dajesz mi słowo - spytał po chwili - że tak napisany, jakeśmy się z sobą umówili? - Po co to pytać? - odparł szydersko przybyły. - Za późno! Jeśli nie wierzysz, rób, co chcesz, ja sobie dam rady. I rozparł się na sofie, zapalając powoli cygaro. Ciężka była w tej sprawie decyzja, ale Jaś zmiarkował wreszcie, że więcej mógł zyskać z Sobockim niż bez niego i że zaufanie było koniecznością. - Ha! - rzekł - daruj mi chwilę wahania, ale bo widzisz, gdzie chodzi o miliony, trudno tak zaufać, można się złakomić. Na wspomnienie o milionach oczy Sobockiego piekielnym ogniem zabłysły, wykrzywił się do uśmiechu. - Ale gdzież położysz testament - spytał - kiedy wszystko opieczętowane? - Daj mi go tylko, a o ulokowanie się nie frasuj - odpowiedział młody chłopiec. - Będzie, gdzie być powinien. - Nie chcesz więc znowu zwierzyć mi się? - Nie będę się, owszem, taił - rzekł Jaś - w średnim pokoju, pomiędzy sypialnym a salką bawialną stoi biurko kasztelanica, od którego klucz mam już od wczoraj przypadkiem; w nim są wszystkie papiery jego, tam się i testament znaleźć powinien. - śpieszże go tam złożyć - dodał kancelista szybko - śmierć nagła stryja sprowadzi tu sądowych, policją i formalne pieczęcie, którym i biuro nie ujdzie, potrzeba, żeby testament znalazł się pod nimi. Mnie tu długo, zwłaszcza w takiej chwili, popasać nie wypada ani się bardzo pokazywać; muszę powracać do miasteczka nocą. - Ale poradźże mi wprzód, co mam zrobić? - zapytał Jaś. - Natychmiast pójść nieznacznie, omackiem i testament włożyć na miejsce - rzekł Sobocki - nie tracąc czasu dać znać urzędownie o śmierci nagłej do sądu, rozesłać do całej familii wiadomość. - Po co? - spytał Jaś. - Właśnie dlatego, że nie ma po co, to trzeba ich tu sprowadzić - śmiejąc się szydersko, rzekł Sobocki - alboż ty wiesz, co jest w testamencie? - Prawda! - Trzeba ci odegrać rolę do końca, jak należy... wezwiesz i mnie, a raczej Antosię. - Ale... znalazłeś ją? - Gdzie tam, ani słychu! Może dopiero dowiedziawszy się o testamencie powróci do mnie. To mówiąc Sobocki wdział palto i płaszcz, zapalił drugie cygaro, oddał testament Jasiowi, a sam, ścisnąwszy go za rękę, po cichu wymknął się za drzwi. Jaś podumał chwilę patrząc na tajemnicze pismo obwarowane pieczęciami, które los jego zawierało w sobie; wielką miał chętkę je otworzyć, ale niepodobieństwo wstrzymało ciekawość; ukrył je w zanadrzu i pobiegł do dworu zamknąć w biurze kasztelanica. Puślikowski, który się krzątał około domowego porządku i ciała, nie dojrzał, jak Jasiek wcisnął się do pokoju, otworzył biuro, odsunąłszufladę i rzucił w nią testament. To dopiero spełniwszy młody chłopak przypomniał sobie panią Fryze i pospieszył do jej pokoju... ale w nim nie znalazł nikogo. Nikt nie widział, kiedy i dokąd wyszła, co się z nią stało... Ta wiadomość przejęła go żywo, dziwne podejrzenia zbudziły się w głowie, która wszystko przypuścić była gotowa, bo sama do wszystkiego była zdolną. Poleciał do Puślikowskiego. - Co się stało z panią Fryze? - Chwilą przed śmiercią kasztelanica była u niego, słyszałem, jak wyszła - odpowiedział sługa - nierychło potem dał się słyszeć stukot, który, jak teraz wnoszę, musiał znaczyć upadnięcie ciała. - Nie było słychać żadnego krzyku? - íadnego. Jaś się głęboko zamyślił i dwóch ludzi wysłał szukać zbiegłej, którą teraz więcej niż kiedy pragnął mieć w ręku. II W Horoszkach wiele się rzeczy zmieniło od czasu, gdyśmy je widzieli w chwili bytności pana Piotra; odwiedziny te były dla Hieronimostwa stanowcze. Dwóch synów wziął im stryj, ażeby ich kosztem swoim umieścić w najlepszej szkole, jaką znalazł, pod najtroskliwszą opieką. Staś w powrocie do Zrębów ciągle ojca męczył swoim uwielbieniem wszystkiego w powszechności, co widział w Horoszkach, szczególniej się unosząc nad śliczną Zośką, która go oczarowała. W końcu razem jakoś i o swojej podróży za granicę, i o Zośce mówić zaczął, nagle jakby czyniąc wniosek, żeby się siostry zajęły wychowaniem Zośki. Pan Piotr łagodnie uśmiechnął się na to. - Ale, moje serce - rzekł do niego - Zośka już poczynać wychowania nie może, bo to dla niej za późno... - O! mój ojcze, dla niej roku dosyć, żeby prześcignęła te, co od lat kilku ją wyprzedziły! - Widzę, żeś w szczególniejszej dla niej admiracji - odparł ojciec. Staś się zarumienił. - Ale, mój ojcze, nie byłożby to dobrze, żeby Józia, Maria i Horcia, które doprawdy nie mają się czym w domu zająć, wzięły ubogą kuzynkę i pomogły jej wychowaniu? - Myślisz, widzę Stasiu - przerwał pan Piotr - że Zośce czegoś więcej potrzeba nad to, co już nabyła? w tym się mocno mylisz. Dla ubogiej jak ona szlachcianeczki, która nie będzie miała posagu lub bardzo maleńki tylko, wychowanie piękniejsze byłoby prawdziwą klęską. Z nią się ożenić nie może, chyba ubogi jak ona, temu przede wszystkim potrzebna będzie żona rządna, gospodyni i kobieta, co by mu darmo chleba nie jadła. Z fortepianu, śpiewu i francuszczyzny rychlej by skwitował, niżby się za nimi upędzał; to by nawet pretendentów odstraszyć mogło i być jej zawadą do losu. - Dlaczegóż ojciec nie przypuszcza, żeby się z nią ktoś bogatszy mógł ożenić? - zapytał Staś spuszczając oczy. - Dlatego że nie zwykłem nigdy rachować na przypadki, ale przyszłość skrutując, liczę na to, co zwyklejsze... taka kalkulacja najmniej myli. - Może ja nie mam słuszności, ale mi się zdaje, że Zośka stworzona jest na coś lepszego niżeli klucznicowanie - markotno szepnął Staś. - Zresztą - dodał ojciec - nie wiem i wątpię, żeby rodzice chcieli ją oddać; ona jest matce pomocą wielką w domu, pociechą ojcu; to, co by się nam zdawało dla nich dobrodziejstwem, im mogłoby ciążyć jak tyrania! Mamyż prawo narzucać im swoje projekta? - Ale może by oni temu byli radzi? - Bardzo wątpię! - Co do mnie, ja mój wniosek muszę siostrom i mamie przedłożyć, może się one go chwycą. - Ale cóż cię tak los Zośki obchodzi? - Tak żal mi tej dziewczynki, że się to na wsi zmarnuje... - Bardzoś młody, Stasiu - odpowiedział z westchnieniem pan Piotr. - Kto wie jeszcze na jakim stopniu społeczności ludzie lepiej celowi swemu odpowiadają? Czy tam, gdzie niewiasta jest wystrojoną lalką z rozdrażnionymi uczuciami, rozognionym sercem i wyobraźnią, czy gdzie ją kształcą na poważną a pracowitą życia towarzyszkę? Kto wie, czy trochę więcej umieć, trochę więcej chcieć - a mniej może czuć w istocie i mniej znajdować szczęścia w rzeczywistości jest dobrem dla kobiety i dla tych, których ona los dzieli... Niżej od nas stoją dziś staroświeckie matron typy, które nowa cywilizacja francuska zepchnęła - może by nam nie wyciągać tych, co tam stanęli losem, ale się ku nim zbliżyć lepiej? To, co ty żądasz dla poczciwej Zośki, niewiele by się jej przydało, a wszystko odjąć mogło; wystaw ją sobie wracającą do ubogiego domu z rozkołysaną główką, z żądzą zabawy i wytworu, co ona tam pocznie? Staś się zadumał. - Ale, mój ojcze - rzekł po chwili - ja bo nie widzę konieczności, żeby Zośka w tym stanie całe życie pozostać miała. Tak śliczniuchna, tak poczciwa, tak miła, niepodobna, żeby się nie podobała komuś, co potrafi ją ocenić, a zdaje mi się, że w tym kole, co ją otacza, takiego kogoś nie znajdzie. Jakkolwiek Staś udawał zupełnie obojętnego, nie uszło uwagi ojca, że go Zośka do zbytku obchodziła; wolał jednak przezornie nie pokazać po sobie, że się czegokolwiek domyślał, i przed żoną nawet nic o tym nie wspomniał. Powróciwszy do Zrębów Staś intrygant udał się ze swoją myślą do sióstr i matki, począł od malowania im w najwdzięczniejszych barwach ubogiego dworku i miłej rodziny Hieronimostwa, a nietrudno mu było ze wszystkich potworzyć ideały. Matka, przywykła widzieć świat przez oczy ubóstwianych dzieci, a osobliwie Stasia, rozkochała się w Horoszkach. Józefa, Maria i Horcia poklaskiwały myśli brata, żeby Zośkę zabrać do Zrębów, i już wcześnie tak ułożyły między sobą, że z kolei byłyby ją uczyły tego, co każda z nich umiała najlepiej. A jak marzyły! jak się radowały z tej nowej przyjaciółki, towarzyszki, z tego nowego żywiołu w domu, który by nadał jakiś cel ich zajęciom i pracy znaczenie. Matka, choć podzielała uczucia córek i syna, zręcznie przez siostry więcej niż wprost działającego, zastanawiała się jednak nad jedną tylko rzeczą. Staś i pan Piotr jednozgodnie świadczyli o nadzwyczajnej piękności Zosi; jakkolwiek śliczne były trzy córki Marii, ona się obawiała piękniejszej towarzyszki, co by ich wdzięki zgasiła. Przede wszystkim matka lękała się wprowadzić do domu kuzynki, co by mogła odwrócić młodzież ku sobie mimowolnie, chociażby nie była zalotną. To jedno tylko wstrzymywało ją tylko od zażądania Zosi. P. Piotr także kilką swoimi uwagami dał jej nieco do myślenia. Ale Staś pracował po cichu, a że sam wyjeżdżał za granicę i nie mógł być posądzony, żeby to uczynił dla zbliżenia jej do siebie; gorliwiej jeszcze siostry podbudzał i dokazał tego, że w końcu pani Piotrowa z Józią, Marią i Hortensją postanowiły pojechać do Hieronimostwa. Nie chcę opisywać szczegółowie tych odwiedzin, które państwa Pawłów oboje omal nie przyprawiły o żółtaczkę; była wprawdzie pani Piotrowa i u nich chwilowo, z ceremonialną wizytą po obiedzie, ale dowiedziawszy się, że dni kilka bawi u Hieronimów i że Zosię bierze, tylko że nie poszaleli z zazdrości. Zosia podobała się niezmiernie prostotą swoją matce Stasia, dla niej i jej córek był to typ nie znany, prześliczny, coś w sobie anielskiego mający. Piękność nawet Zosi, która w oczach uprzedzonej matki nie tak sięwielką zdała, jak ją opisywano, nie stanęła na przeszkodzie projektom poddanym przez Stasia. Hieronimostwo ani się spodziewali nic podobnego, gdy trzeciego dnia, chodząc po małym ogródku z matką, pani Piotrowa powiedziała jej, że ma do niej wielką prośbę. Zdziwiło to Konstancją, a serce jej zabiło żywo, gdy się dowiedziała, o co chodzi. ťzy zakręciły się jej w oczach, wdzięczność przeszyła duszę, ale sama nie wiedziała, co postanowić, i odwołała się do męża. Panny tymczasem buntowały Zosię, jak mogły, ale to szło im ciężko, dzika trochę dziecina, co nie miała w życiu przyjaciółki, której Petra dumna nigdy nie oddała ukłonu nawet, nie odważyła się w początku przystać do tych ślicznych kuzynek, które ją tak wabiły do siebie. Gdy się dowiedziała o projekcie, zakrzyknęła, że matki i ojca opuścić nie może, łzy nawet potoczyły się z jej oczek. Wieczorem oboje małżonkowie zeszli się radzić, a że dla Zosi był to los prawie taka opieka - nie mogli odmówić dla niej. Boleśnie było matce odłączać się od swej drogiej pomocnicy, smutno myślał ojciec, jak opustoszeje domek, gdy srebrny jej głosek w nim się odzywać nie będzie; ale wszystko poświęcali ochotnie dla przyszłości dziecięcia! Jeszcze radzili smutni nad sobą, już uradziwszy o Zosi, gdy ona weszła do ich pokoiku i upadła im do nóg. - Ojcze, matko - odezwała się - nie oddawajcie mnie nigdzie - zawołała po cichu, ledwie dosłyszalnym głosem. - Ja wiem, o czym myślicie... ale ja nie chcę was opuścić, nigdy! nigdy! - Moje dziecię drogie - odezwała się matka chwytając ją w objęcia drżące - czyż ty pomyśleć mogłaś, żebyśmy chętnie z tobą się rozstali? Z naszej strony to ofiara, ale ofiara dla twojej przyszłości! - A kiedy ja innej nie chcę, tylko żyć przy was i służyć wam zawsze... - To być nie może - przerwał ojciec - my nie wieczni, Zosiu, i ty nie możesz żyć tylko dla nas... - Tylko dla was! tylko dla was! - łkając odezwała się Zosia. Długo, długo potrzeba ją było namawiać i niemal zmusić, żeby się choć na czas krótki pozwoliła zabrać do Zrębów. Czułe zabiegi Józi i Marii, przyjaźń serdeczniejsza Horci, najmłodszej, rozkaz rodziców skłoniły ją nareszcie. Ale odjechała smutna, płacząca i gdy jej z oczów znikł ten domek, którego progu nie opuszczała nigdy jeszcze, jakaś tęsknota opanowała ją, ścisnęła serce i już nie rzuciła na chwilę. Z macierzyńską troskliwością chodzili koło niej wszyscy; zabawiano ją, były momenta uśmiechu, ale myśl o rodzicach tkwiła w niej tak żywo, że co dzień przy modlitwie strumieniem łez się zalewała. Najdrobniejsza pamiątka, stare sukienki, zeschłe kwiatki, wszystko, co je przypominało Horoszki, było dla niej relikwią. A! ale i bez niej tam ciężko wytrwać było. Chłopcy polecieli wesoło do szkół, Zośka odjechała do Zrębów, zostało jedno tylko dziewczę przy matce i to, osierocone, posmutniało. Bez tego dziecinnego szczebiotu, bez hałasu ich, rodzicom było jak w pustce. Oboje sposępnieli kryjąc wzajemnie przed sobą dojmującą im boleść. I nikogo, nikogo im tak żal nie było, nikogo tyle nie brakło co Zośki - w każdym kątku coś ją przypominało: głos jej brzmiał w uszach wśród milczenia, uśmiech krążył przed oczyma i wywoływał łzy. Nawet ludzie otaczający Hieronimostwo, Hapka wierna, wzdychali i stękali po panience, krzywili się nie pojmując, po co ją rodzice oddali w cudze ręce. Smutno, doprawdy smutno było w Horoszkach. Są bo istoty promieniejące życiem, co wkoło siebie rozlewają je, bez których ciemno i chłodno, a taką była Zośka, której uśmiech wystarczał na rozpogodzenie wszystkich twarzy, bo w uśmiechu jaśniała anielska, piękna duszyczka, pełna miłości, pokory, prostoty, dojrzała modlitwą a pracą. Bytność pani Piotrowej, zabranie Zosi niesłychanie oburzyły Pawłów, którzy po cichu zazdroszcząc braterstwu, głośno z nich się śmieli i szydzili, a opieka, jakiej doznali świeżo, do reszty poróżniła ich z sobą. Dwór i domek już się nie łączyły z sobą, a tysiące drobnostek zajątrzały braci. - Co, ja - mówiła żywo Pawłowa do męża - gdybym była najuboższa, słowo honoru! nie rozposażałabym tak dzieci na cudzą łaskę, za oczy oddając! - Serce matki! Serce matki! - czule dodała panna Hiacyntha. - Tak jest - podchwyciła Julia - ta kobieta nie ma serca... Wolałabym nędzę największą niż wyrzeczenie się dziecka... A zresztą, czego tam to czupiradło nauczą? Jeszcze się śliczniej uśmiechać i wdzięczyć? Ona to i tak dość dobrze umiała! O, o! czemu nasza Petra tak się nie podoba każdemu, bo umie swoją godność utrzymać! Obejrzała się matka, wszyscy poklaskiwali, nawet pan Paweł dodał: - ále to się wszystko skończy! Zobaczycie państwo! Uważałem już, że Stasiek poczynał bałamucić Zosię tutaj, do reszty ją rozromansuje w Zrębach i... nie ręczę, do czego to przyjdzie! - chrząknął. - A że się żenić nie pozwolą, to nie! Rozmowa ciągnęła się tak długo i niemal co dzień z jakiegoś powodu przypominano Hieronimostwo, żeby sobie z nich szydzić i urągać ich biedzie. Paweł nawet na chwilę był zapomniał o kasztelanicu i spadku oczekiwanym, zajęty powodzeniem brata, które go niemal gryzło, przypisywał on to opiece dziadunia i niewiele się mylił. Stary pan Antoni, któremu Paweł pierwszy oznajmił o wszystkim, odezwał się radując wielce z umieszczenia synów Hieronima i córki, to było powodem pani Antoniowej do utrzymywania, iż zrobiono najgorzej oddając wnuki na cudze ręce. Swoim zwyczajem Antoniostwo pokłócili się o to żywo i trwał spór tak długo, aż coś nowego dostarczyło do niego świeżego materiału. Zosia tymczasem, pojętna, potulna, zaskarbiła sobie serce wszystkich, pan Piotr nawet, co się najtężej bronił, uprzedzony przeciwko niej, bo ją posądził mimowolnie o trochę zalotności, wkrótce tak się uczuł schwycony za serce, że aż sobie wyrzucał, iż ją niemal na równi z własnymi dziećmi kochał. Co się tycze Marii, ta zlała na nią uczucia matki, w które tak bogato uposażone było poczciwe jej serce, a panny byłyby popsuły Zośkę pieszczotami, gdyby anioła zepsuć można. Wszystko to wszakże nie rozweselało wygnanki, która uśmiech kładła na usta jak sukienkę, żeby z nim wdzięczniej pokazać się tym, dla których czuła przywiązanie - ale w sercu chowała smutek i nieuleczoną tęsknotę za swoim domkiem, za swymi bliższymi. Dostatek, co ją otaczał, przyjemności, którymi ją rozerwać się starano, zabawy, wytchnienie po ciężkiej pracy, co tylko było nowego dla niej w Zrębach, nie przylegało do serca. Czarny chleba kawałek, schwytany ukradkiem, prosta jakaś potrawa, dom przypominająca, słówko czasem w rozmowie wywoływały łzę, zawsze gotową wytrysnąć z pełnego łez serca. To życie nowe zdawało się jej obcym, nie swoim, nienaturalnym, z rozkoszą byłaby się do dawnego wróciła, a każdy sen okazywał jej dworek w Horoszkach i stare jego, szumiące drzewa, i drobnych rozmiarów ogródek, gdzieś z daleka swe gałęzie wyciągający aż ku niej. Budziła się wzruszona, rozpłakana i przypominała, że nie jest w domu, że nierychło do swej spokojnej, ukochanej zaciszy powróci. Nauki szły z zabawą razem, żywo, łatwo; i nie dziw, Zosia chciała co prędzej pochwycić je, by z nimi nazad uciec do ojca i matki. Staś tylko kilka dni przebył w Zrębach z Zosią razem, a że o to szło bardzo, żeby nie dostrzeżono jego uczuć, ukrył się z nimi tak skrzętnie, iż baczniejsze oczy byłyby w tym przymusie obojętności dopatrzyły się przywiązania. Nareszcie opuścił dom rodzicielski ztowarzyszem swym razem, wiozącym pod pachą nieodstępne rozmowy Platona, i puścił się w podróż po Europie, mającą dopełnić wstępu do życia praktycznego, a poprzedzić wnijście jego w życie samoistniejsze obowiązków i odpowiedzialności. III Wróćmy się teraz do pana Samuela, któregośmy opuścili razem z rotmistrzem, wychodzącego pieszo ze Strumienia, nie wiedzącego, dokąd się udać, ale z silną wolą niepowrócenia już nigdy do kasztelanica. Szedł on tak w ponurym milczeniu, z głową schyloną, aż do pierwszej wioski, a że pieszo nie zwykł był podróżować i uczucie zalegało mu piersi, musiał tu zaraz spocząć pod krzyżem, usiadłszy na ziemi. Syn z najzimniejszą krwią znosił tę niedolę, nie śmiał dum przerwać staremu ojcu, ale sam palił fajkę obojętny i nieraz chwytał za dubeltówkę przymierzając się do przelatujących ptaków. Obaczywszy ojca tak osłabionym i znużonym pan rotmistrz pomyślał o najęciu podwody i po cichu zapytał Samuela, dokąd się udać życzy. - Gdziekolwiek, gdziekolwiek! - odparł z goryczą stary - byle głowę przytulić w jakim kącie, gdziebyśmy nie byli na łasce niczyjej. Moja pansyjka, waścin grosz maleńki na chleb i tytoń wystarczą; kapota dosłuży mi do trumny... dość tego - obejdziem się bez łaski cudzej i chleba cudzego! Będziemy cierpieć godnie i milczeć, jak na nas przystało. - Ależ, ojcze dobrodzieju - odparł rotmistrz, któremu zupełnie wybór miejsca był obojętnym - może by wygodniej nam gdzieś mogło być u krewnych? - Daj mi pokój z familią i krewnymi! - obruszył się żywo stary - nie chcę ich znać, nie chcę ich łaski, nikogo! nikogo! Pojadę do miasteczka, osiądę przy kościele... - A zatem - odezwał się syn - najmę furę do najbliższego miasteczka... - Tak! dokąd chcesz, byle kąt, byle chata! Rotmistrz poszedł na wieś i wkrótce powrócił z najętym chłopkiem, który wóz dobrze słomą i sianem wypchawszy, cztery dzielne koniki popędzał. Pan Samuel, uśmiechając się ze swej niedoli, siadł z synem na furę i tak ruszyli, ze Strumienia uciekając. Ale że i dzień był krótki, i wiele czasu stracono na wyszukanie koni, i droga jesienna była rozbłocona, nie mogli tego dnia dojechać na miejsce. Przed mrokiem samym rotmistrz ujrzał z dala na drodze wózek, któren dzielny koń ciągnął powoli po błocie; poznał siedzącego na nim dziadunia, który otuliwszy się burką i lejce rzuciwszy, na ogromnym różańcu modląc się, ciągnął po swojemu gdzieś w daleką wędrówkę do świeżego kąta. - Wszak to pan Dymitr Palucki? - odezwał się wychylając i przypatrując. - A to on - rzekł pan Samuel. - Dalibóg on!... - Dziadunio! on, on niezawodnie. - Stój! stój! Zajęty modlitwą, nierychło obejrzał się dziadunio na mijającą go furę, a poznawszy pana Samuela, zastanowiwszy się, nie wprzód rozpoczął rozmowę, aż modlitwę skończył. Dopiero różaniec do torbeczki borsuczej, która w nogach spoczywała, włożywszy, stary raźnie z wózka zeskoczył. - Jak się macie - rzekł - i co tu porabiacie... - A dziadunio tak dokąd? - spytał rotmistrz. - Ja, ot, jadę na odpust do Kustynia... trzeba za stare grzechy pokutować - odpowiedział pan Dymitr. - Koza ne chocze na torh, a jeje wedut (Nie chce się kozie na targ, ale ją wiodą...), tak i mnie do bernardynów grzechy moje, boć to nie rozkosz odpust tłumny staremu. Potem chcę wstąpić, choć z drogi, do mojego towarzysza w kawalerii, Paciorkowskiego, a potem... Bóg to wie. Znacie moje przysłowie, choczby hirsze, aby insze (choćby gorzej, a inaczej). Ale was dokąd to chłop wiezie? - A! - westchnął pan Samuel - nam istotnie inaczej i gorzej, bo nie wiemy, dokąd jedziemy i po co... Los gna w świat, gdzie kąta nie mamy! - Co wam się stało? - żywo spytał pan Palucki. - Ot, po prostu mówiąc - rzekł z uśmiechem pan Samuel - braciszek kasztelanic wypowiedział nam dom swój z namowy poczciwego Jaśka! Jedziemy więc wprost przed siebie... i zapewne do miasteczka, bo mi już cudzy chleb dojadł! - No, no! a gadajcież - zawołał dziadunio - co się stało, jak się to zrobiło? Zmiłujcie się... Oszalał kasztelanic... durny, aż sia krutyt (głupi, aż się kręci...), a to ślicznie mi się spisał! - Tylko że to długo by o tym mówić - z westchnieniem odpowiedział pan Samuel - a tu się ciemni i nam noclegu szukać potrzeba, i dziaduniowi także. - Ale poczekajcie no, poczekajcie - zafrasowany przerwał staruszek - musiemy pogadać, naradzić się, styjte, nie ryżte (stójcie, nie rżnijcie...), nie spieszcie no się! - Nierad bym, ale noc. - No! czekajcież - siadając żwawo na swój wózek i zwracając go w miejscu, krzyknął pan Dymitr - kudy pańska łaja, tudy i suczka moja (gdzie pańska zgraja, tam i suczka moja...), pojadę i ja z waszeciami... minąłem stąd karczemkę schludną niedaleko, bom myślał do znajomego proboszcza się dobić, ale dla was muszę zawrócić i będziemy sobie przez wieczór razem perebendiowali (baraszkowali...), ruszajcie za mną... Nikt tak jak pan Samuel nie był rad temu spotkaniu z wesołym staruszkiem, bo też do poczciwej rady nie było nad niego, a w strapieniu dobrze i chwilę wesołą utargować. W dobre pół godziny stanęli u wrót porządnej gospody traktowej, w której świecący ogień ciepły nocleg zapowiadał. Podróżni nasi wysiedli, znaleźli izbę wcale niezłą; fura i wózek stanęły wygodnie w sieni i dziadunio zajął się naprzód poznoszeniem swoich tłumoczków, opatrzeniem konia i uporządkowaniem koło wózka. Próżno go namawiano, żeby się dał w tym chłopakowi wyręczyć; mruknął tylko - Ne spuskajsia, Hryciu, na durnyciu (Nie spuszczaj się, Hryciu, na darmochy...), i póty nie odszedł, aż swojego dokończył. Raźno potem wszedł zacierając ręce do stancji i odezwał się do pana Samuela, który podparty siedział w zamyśleniu. - Nim co będzie - tilko zysku, szczo w pysku (tyle zysku, co w pysku...), trzeba pomyśleć o jedzeniu, ja, co po drogach raz w raz się włóczę, a sam sobie rady dawać muszę, bo żydowskiego nie tknę, umiem trochę warzyć... Jak się wam zdaje, nie nastawić by krupniku na wieczerzę? Tu sobie ślicznie na kominku nałożymy, a ja się kucharzem obieram i gawędząc szumować będę. - Byle chleba kawał - odparł pan Samuel. Rotmistrz sięuśmiechnął. - Syty hołodnoho ne znaje (Syty głodnego nie rozumie), że waści smutek nasycił - rzekł pan Dymitr - to nie racja; ale ja z rotmistrzem jedlibyśmy przetrząsłszy się. - Ależ tu nic nie dostać! - Aby chtiti, można znajty muki na ruki (Byle chcieć, można znaleźć mąkę na ręce), poszukajmy, wytrzęsiemy - zaśmiał się dziadunio - i w woreczku podróżnym nie bez tego, żeby coś nie było... To mówiąc wyszedł podśpiewując, kazał ognia podłożyć i zakasawszy rękawy, podpiąwszy poły, sam wypłukawszy garnek, zajął się krupnikiem, na który mięso było w wózku, krupy i słonina, a włoszczyzna u szynkarki... Tymczasem napili się wódki i zakąsili wędzoną kiełbasą. Dziadunio grubą kłodę, leżącą pod piecem, wytoczył sobie przed kominek, usiadł na niej, łyżkę wziął w rękę i odwrócił się do chmurno i milcząco zadumanego pana Samuela. - Boh znaje, szczo robyt! (Wie Bóg, co robi!), panie bracie; dajcie pokój temu pogrążeniu, to się na nic nie zdało... Czasom z kwasom, poroju z wodoju (Czasem z kwasem, niekiedy z wodą), różnie to bywa po świecie; trzeba wszystko znieść , albo to życie długie? No, powiedzcież mi, co się u licha stało w Strumieniu? Czy do reszty kasztelanic skrutywsia? (zwariował) - Zaszły w istocie zmiany wielkie - przysuwając się począł Samuel - takie, których nikt niedawno przypuścić nie mógł , a przyczyn ich nawet dotąd odgadnąć trudno. Zdaje się, że Jaś wszystko zrobił... - Ne ma rodu bez wyrodu (Nie ma rodu bez wyrodka) - szepnął stary - a to coś osobliwego ten waścin Jasiek, bo to, z pozwoleniem... mleko pod nosem, a już trzęsie, a jeszcze kim - kasztelanicem, co się dotąd nikomu nie dawał! - Tak to przecież jest - odparł Samuel - młody, ale serce stare, a podłość niewidziana; potrafił się przypochlebić, podlizać i robi, co chce. Wystaw pan sobie, że panna Aniela i Termiński oddaleni zostali. Dziadunio w ręce plasnął: - Nadijaw sia did na obid, ta poszow spaty ne iwszy (Czekał dziad na obiad, poszedł spać nie jadłszy) - i poszli z kwitem? Chwała Bogu. Spotka to i Jasia; ale cóż miał do nich? Boć to potrzeba było wielkiej rzeczy, żeby ich wypchnąć. - Jak się to stało, nikt nie wie - ciągnął Samuel - alem ja zaraz pomiarkował, że i nam tym bardziej niedługo popasać , kiedy faworyci idą z domu. Tak się i stało. Kasztelanic zawołał mnie do siebie, począł wymawiać, że ja na niego familię buntuję, że go w kuratelę brać myślę i tym podobnie; wreszcie dom mi wypowiedział. Rozumie się, żem sobie do dwóch mówić nie dał i piechotą ruszyłem, gdzie oczy poniosą. - Ale dokądże przecie? - zapytał dziadunio. - Ja myślę, że nigdzie - tylko do pana Piotra ruszycie zapewne? - Ani do Piotra, ani do Pawła! - krzyknął porywając się Samuel - dosyć mam familii i dość dla pana Wincentego najadłem się kwasu i goryczy myśląc, że mu jaką przyszłość wymodlę... Nie chce Bóg, wola Jego święta, a już cudzych kątów wycierać nie myślę... jadę do miasteczka i tam siądziemy... Dziadunio spojrzał po izbie, zakłopotany trochę, przysunął się z kłódką razem, którą jak piórko dźwignął, do pana Samuela i szepnął mu na ucho: - Ot, tak szczerze, wyspowiadaj mi się - a co waść masz? Pry hotowoj kofodi, dobre ohoń kłasty (Do gotowej kłody dobrze ognia przykładać), łatwo z niewielkiego grosza wyżyć gdziekolwiek, ale samemu... Powiedz mi otwarcie. - Co mam? - rzekł pan Samuel - osiemset złotych moich, drugich tyle prawie rotmistrza, i wszystko! - Półtora tysiąca! ha! wyżyć to można, aleś waść stary, rotmistrz ni do pracy, ni do głodu, obaście dosyć przywykli do przysmaków, dowygódek i nie umiecie się oszczędzać. Zresztą i wiek już waścin, panie Samuelu, nie po temu. Radziłbym wam z tym groszem przytulić się gdzie do swoich, inaczej bude sim piatnic w odnu nedeliu (siedem piątków w tygodniu), głód zajrzy często, a staremu borukać się z nim trudno. Potem darmo sobie mówić - terpi tiło, majesz szczoś chotiło (cierp ciało, masz, coś chciało). Zła rada i zła duma waścina; nie potrzeba winić całej familii za grzech tego dziwaka; panu Piotrowi kąt dla was i chleb nie zaciąży, a wam to oboje, kiedy je darmo dostaniecie, wiele zaoszczędzi... Jedźcie do pana Piotra. - Nie! nie! - odparł pan Samuel stanowczo - mam dosyć cudzego chleba, wolę już głód; na to mnie nie namówicie. I porwał się ze stołka, poglądając zaczerwienionymi oczyma to na dziadunia, który swój krupnik szumował i przysalał, to na syna, co fajkę nakładając zdawał się z zupełną obojętnością słuchać tej całej rozprawy i posłusznie czekać, co ojciec postanowi. Rozmowa trwała dosyć długo, przed i po jedzeniu, które pan Dymitr, sam urządziwszy, zastawił i smaczno też zajadał. Pan Samuel ani go skosztował, ale syn za to przysiadł się szczelnie i dobrą miskę wypróżnił pomimo strapienia. A że do gawędy nie był skory i nie było co więcej robić, wyręczając dziadunia poszedł do koni, przy których nawet nocować się ofiarował. Starzy zostali sami; dziadunio usiadł znowu przy kominku i usiłując rozerwać smutnego wygnańca począł mu niemal całe swoje rozpowiadać życie. To jednak nie dość jeszcze żywo obchodziło strapionego starca i dziadunio, w szczerej chęci rozbicia ciężkich dum jego, próbował z różnych beczek - ale się mu nie wiodło. Nareszcie wpadli na rozmowę o kasztelanicu. - Czy znaszże waść dobrze życie jego i początek tej ogromnej dziś fortuny? - zapytał dziadunio. - Tyle wiem, co i wszyscy - odparł pan Samuel - że był na dworze króla nieboszczyka, że potem gdzieś wędrował, że w karteczki grywał i nagle, nie wiedzieć jak, przyszedł do majętności. - No, to waść tak, jakbyś nic nie wiedział - zawołał z widoczną radością pan Dymitr. - A któż wie więcej? - Kto? Ja... - Skądże, proszę? - Et! nie pytaj asindziej: spotkałem się z nim w życiu razy kilka, schodziłem się z ludźmi, co go lepiej od nas znali, i wiem jego przeszłe życie tak prawie jak swoje... - A! to musi być ciekawa historia! - przerwał stając Samuel - boć żeby się człowiek stał tym, czym on jest, nie przez lada koleje przejść musiał. - Nikt też nas tu nie podsłucha, bo i rotmistrz, widzę, póty nam towarzystwa dotrzymywał, póki krupnik był w kominku - doty Lach mutyw, doki ne naiwsia (póty Lach szumiał, aż się najadł); mogę więc ci powtórzyć, co o nim wiem - odezwał się dziadunio podniecając ogień. - Ale może byś asindziej zasnął? - Gdzie mnie tam sen w głowie! - odpowiedział stary - zwykle nierano zasypiam, a co dziś, to i do białego dnia pewnie mi się powieki nie zamkną. - A ja na to jak na lato, byle gadać - śmiejąc się dodał dziadunio - choć to: brechniu świt perejdesz, ale sia nazad ne wernesz (plotką świat przejdziesz, ale nie powrócisz). No, ale łgać nie myślę. Słuchajże, asindziej. Musisz to już wiedzieć, że nasz pan Stanisław wychował się, można powiedzieć, na królewskim dworze, bo młodziusieńko się tam dostał przez protekcją wojewodzicowej Mścisławskiej. A był to dwór ciekawy i miasto nie lada, i społeczność osobliwsza. Dzieliliśmy się wówczas w istocie nie na te drobne stronnictwa, o których prawią ludzie i pisze historia, ale na dwie tylko wielkie iprzeciwne partie. Jedna część kraju, wierna tradycji dziadów, religii, obyczajowi i przeszłości, chwytała je, rozpaczliwie broniąc i czując, że w nich było życie; druga, omamiona nowymi żywioły, które przynosił wiatr z Zachodu, szalała dziwnym bezrozumem zwierzęcym, za ponętną niby reformą wszystkiego, począwszy od wiary aż do obyczaju, który wprost z niej wypływa, choć dla ślepych nie bardzo to widoczne. I jak to zawsze bywa, że kto małpuje, ten przesadza, co nie płynęło z nas samych, a przychodziło nam od obcych, u nas się jeszcze wykrzywiało cudaczniej. Chciano przesadzić w reformach tych, co je poczęli. Wszyscy starali się co najprędzej, ni mniej ni więcej, wywrócić zupełnie to, co było, wybierając się potem dopiero kiedyś pomyśleć, co na miejscu zburzonego postawić wypadnie. Nigdy ludzkość nie budowała tak ochoczo, jak naówczas wywracała i niszczyła; nie było nawet tego ferworu przy budowie wieży Babel. Dobre szality kofy prystupaje (Dobrze szaleć, gdy ochota bierze); szalało też, co żyło, a nieszczęściem i król się wybrał, bo doskonale wiek swój przedstawiając, był, jeśli nie słowem, to czynem i przykładem, przywódzcą gubiącej nas reformy. Drwiono z wiary wszelakiej po francusku, filozofowano z niemiecka, z angielska przerabiano się na materialistów i ludzi praktycznych, a po włosku rozpustowano... stare cnoty swojskie poszły w kąt i pochowały się po szlacheckich dworkach pod słomiane strzechy. Durnomu i Boh prostyt (Głupiemu i Bóg przebaczy), mówią, ale nie wiem, czy tym, co szaleli owego czasu, Bóg zechce przebaczyć, bo rozumu im nie brakło, ale statku. A filozofować kieliszkiem, umizgami i dowcipnym językiem rzecz łatwa i wesoła! Tandem, i szalano właśnie najzamaszyściej, gdy nasz kasztelanic dostał się na dwór królewski. W korpusie paziów wygodne było stanowisko do wyuczenia się wszystkiego złego. Za krzesłem królewskim stojąc na dowcipnych czwartkach, na świetnych wieczorach, przysłuchiwali się biskupom, co szydzili z zakonników, zapominając, że wady, z których się urągali, były powszechne ludzkie, a cnoty, na które nie patrzyli, właściwymi instytucji powierzonej ich opiece; za królem Jegomością jeździli paziowie do kochanic i faworyt pańskich, napatrywali się miłostek łatwych, zdrad codziennych, zaparcia wszelkiego uczucia i wstydu; uczyli się grać jak ci wielcy panowie, co z Ponińskim szaleli niepoczciwie zarobionym złotem, pić jak generałowie królewskiego dworu, a drwić, jak drwili obcy i swoi ze wszystkiego, począwszy od ubioru krajowego aż do ludu i modlitwy. Jakij monastyr, taka miłostyna (Jaki klasztor, taka jałmużna) - czegóż się tam mieli dobrego nauczyć? Za młodu więc skorupka nawrzała wszystkim, co z niej przez resztę życia cuchnąć miało. Ostatecznym wypadkiem całej owej, zbieranej po kątach zaśmieconych, filozofii ówczesnej było - sobie i dla siebie. I było to logicznym, bo ta pseudofilozofia stawała przeciwko chrześcijaństwu, które mówiło - ofiarą, poświęceniem dla bliźnich. Jak dudy nastroit, tak dudy hrajut (Jak dudy nastroisz, tak grają), nastroili więc kasztelanica do swego tonu i gdy wyszedł z korpusu, już całe życie następne niósł z sobą w zarodku. Zasmakowało mu to, trzymał się więc Warszawy i towarzystwa, którego upodobania i sposób myślenia podzielał. Piękny, młody, niegłupi, z tytulikiem po ojcu, faworyt króla, który go lubił dla dowcipu nic nie oszczędzającego, u magnatów dobrze widziany, że w karty grywał ochoczo i śmiało, przez karty w stosunkach z nimi, wiódł sobie byt do zazdrości, gdyby innego nie było! gdyby takie życie nie wiodło, do czego zawsze prowadzi zapomnienie o duszy. We dnie spało się, i wywczasowało po nocnych hulankach; przebudziwszy, ziewnąwszy, wyszarmantowawszy pieszczone ciałko ruszał fircyk pokazać ząbki w mieście, odwiedzić znajomych, błysnąć mundurem na królewskich pokojach, jeśli do nich miał przystęp. W tym przelociełapało się czasem zaproszenia na obiady, wieczorki, wieczerze i tańce, chwytało ploteczki miejskie, kto kogo porzucił, kto do kogo przystał, kto się z kim u zielonego stolika przemówił lub dla pięknych oczek rąbał itd. Następował obiad, często z pijatyką przedłużający się do nocy lub ustępujący miejsca innemu zebraniu. Dopieroż nadchodząca noc, której my prostaczkowie używamy na spoczynek, ich budziła do szatańskich szałów. Rzekłbyś, że diabli piekło ze stolicy sobie zrobili, tak wrzała hałasem namiętności. Kasztelanic długi czas w żadne nie wdawał się miłostki, przebiegał od jednej do drugiej, do żadnej nie przywiązał stalej - karty go zajmowały najwięcej; czas trawił po domach, gdzie najszaleniej grywano. A miał ten talent, że się nigdy ociąć nie dawał i zawsze prawie na końcu wstawał wygrany. Z kobietami grzeczny, ale chłodny, sądził i brał - jak wszyscy naówczas - lekko ceniąc i widząc w nich zabawkę bez kon sekwencji. Nie można powiedzieć, żeby Stanisławowskiego dworu kobiety nie dały powodu do takiego sądu: bo nigdy i nigdzie więcej nie było zgorszenia, rozwodów ohydnych, związków bezwstydnie jawnych, zwierzęco chwilowych. Panie latały od jednego do drugiego, zamężne mieniały się kochankami, puszczały na rozpustę przypominającą Mesaliny i Julie. Było w tym i winy mężczyzn, ale było i ich własnej. Przyszły też do takiego poniżenia, że je w ostatku ceniono tylko jak chwilowej rozrywki narzędzia. Kasztelanic nie miał kochanki jak wszyscy, rozrywał się przypadkowymi umizgami i awanturkami miłosnymi, ale do nikogo sercem się nie przywiązał. Trwało to dosyć długo. Nareście licho mu nadało zobaczyć gdzieś z bliska ówczesnego teatru aktorkę, którą naówczas nazywano Księżną, może z powodu, że synowiec królewski pierwszy był w jej łaskach. Było to śliczne dziewczę, ale w czasach kiedy u góry zepsucie się rozszerzało jak gangrena, miarkuj asindziej, co się musiało dziać w dole, gdzie działał przykład, a wstyd nie wstrzymywał. - Owa Księżna była to łotrzyca, jakiej świat nie widział, bez czci i wiary, bez sumienia i wstydu. A spojrzawszy na nią, rzekłbyś, że tylko co wyszła zza kraty klasztornej, taką to uczciwą miała minkę. Pozór skromny, oczki w dół, rumieniec, gdyby u dziecka, na zawołanie , łzy co chwila na powiekach, byle potrzeba - świeżutka, młodziutka, caceczko, a hultaj ostatni. Naszemu kasztelanicowi na biedę potrzeba było, żeby zobaczywszy ją zakochał się w niej jak szalony. Uczuł dla niej taką namiętność, że na czas porzuciwszy nawet karty, nie wstydząc się, nie oglądając na ludzi latał za Księżną tą od rana do nocy. W całej Warszawie nie mówiono, tylko o tym, bo był sławny ze swej obojętności, a popadł teraz w takie ręce, z których cało niełatwo się było wydobyć. Jejmościanka na to jak na lato, podsycała ogień jeszcze; kasztelanic, że miał do zwalczania magnatów, co tam koło niej skakali, pnetsia jak żaba do husiaty (piął się jak żaba do gąsięcia). Co wygrał w karty, to poszło na Księżnę. A jak go zaraz umiała oplątać, że zupełnie głowę stracił, gdyby dzieciak. Na czas jakiś poodsadzał od niej i książąt, i panów, i dawniejszych jej ulubieńców, stracił się do grosza, zadłużył, naraził na drwiny, a gdy już myślał, że sam panuje w sercu i w domu, usłużni przyjaciele dowiedli mu czarno na białym, że ze czterema przynajmniej z nich powinien się był pojedynkować. Kurowali go tak jak mogli z tej choroby, ale darmo. Pierwsza miłość, z poczciwym uczuciem dla czystej istoty, często ulegnie potem rzeczywistości, która rozwiewa ideały, ale taki szał wiedzie do niesłychanych namiętności wybuchów. Słowem, tak się oplątał nasz kasztelanic, że pomimo oczewistej zdrady, mimo szyderstwa ludzi, nie wytrwał bez Księżnej i tygodnia. Dziewczyna znała swoją siłę i śmiała się z oszukiwanego, a zakochanego, do rozpuku, bo nie pojmowała innego przywiązania nad to chwilowe, którym frymarczyła. Namiętność panaStanisława, co miała ostygnąć z czasem, to jeszcze, drażniona, wzrastała bez końca, tak że gdyby była chciała, byłby się z nią ożenił... Ledwie nie ledwie przyjaciele go odwiedli. Chcieli go też leczyć swoim sposobem, dowodząc, że ne odyn pes Hrywko (niejeden pies Grywko), wyszukując nowych amorów, ale kasztelanic powracał cichaczem do swojej Leokadii. Te miłostki przeciągały się przez cały czas pobytu jego w Warszawie, a Księżna taką miała nad nim władzę, powiadają, że byłby dla niej w ogień skoczył. Dość powiedzieć, że dla tej łotrzycy miał siedem pojedynków i kilkakroć sto tysięcy wygranych na nią stracił. Musiał grać, boby nie miał czym dogodzić nieustannym jej dziwactwom. Bywało, pod dobry humor garściami dukaty wyrzucała na ulicę, bawiąc się i śmiejąc, że się o nie bili ulicznicy i żebractwo. Kasztelanic tyle tylko przy kartach siedział, ile musiał, a co mu czasu zbyło, u Leokadii ciągle. Chodził za nią do teatru, woził się z nią po spacerach, szpiegował ją, kłócił się co dzień, i było czego, a w końcu zawsze, jak mu zaczęła płakać, narzekać, krzyczeć, odegrywać komedie, grozić, że go porzuci, tak w oczach go zdradzając, zawsze kończyła na tym, że, u nóg jej leżąc, przepraszał. Pasja szalona kasztelanica dla tego drapichrusta uczyniła go w końcu śmiesznym i dobrze mu kieszeni naddarła, a co zdrowia i spokojności kosztowała go Księżna, to Bóg wie jeden. Wtem zamięszało się w kraju i w stolicy, wybuchły wypadki niespodziane dla tych, co w swoim się kółku tylko rozglądali, mnostwo osób poczęło uciekać. Nasz kasztelanic trzymał się jeszcze i byłby może dopytał biedy, gdyby jego ulubienica z jakimś zagranicznym dyplomatą nie drapnęła w czułej parze. Niedługo myśląc, pan Stanisław, sprzedawszy, co miał, naprędce zebrawszy trochę grosza, pogonił za nią w świat, choć dobrze nie wiedział, gdzie jej szukać... Puścił się tak na azard. Z rozpaczy, nie mogąc nie tylko wyszukać, ale nawet dowiedzieć się o pannie Leokadii, która jak w wodę wpadła, kasztelanic rzucił się znowu do gry szalonej. Grał ciągle, ogromnie i tak ze stolicy do stolicy, od wód do wód przejeżdżał bohaterując na zielonych stolikach pod imieniem kawalera de Wola... Tak się bowiem nazwał od wioski, którą Zawilscy mieli dawniej w Poznańskiem. íe był bardzo układny, prezencji pięknej, przytomny, dworak, poszło mu jak z płatka i gdy my tu po nim płakali myśląc, że propaw jak pes w jarmarok (przepadł jak pies na jarmarku), on tam coraz świetniejszej dobijał się kariery. Przewędrował tak za swoją Dulcyneą całą Europę, w najpierwszych grywając towarzystwach, sypiąc tysiącami dukatów i tysiącami ich zgarniając. Była to chwila w Europie, w której dobrze się działo politurowanym awanturnikom, jak Cagliostro, St. Germain i tylu innych, przyjmowano cudzoziemców nie dopytując, kto byli, a jeśli pokazywali się honeste, sypali złotem i mieli maniery wielkiego świata, zapraszano ich na królewskie dwory. Tak się też powiodło naszemu kawalerowi de Wola, który na złość swemu strapieniu pocieszać się musiał wygraną, a Bóg wie, czego nie wygrywał. Bywały wypadki, że krom pieniędzy konie, powozy, brylanty, precjoza, domy i posiadłości stawili mu na kartę młodzi panicze i przegrywali. Toteż w miarę jak się kieszeń ładowała, wszystko, co otaczało kasztelanica, przybierało odpowiednią jego bogactwu powierzchowność. Miał dwór, sługi, powozy, liberią, a w miastach, w których bawił, dom otwarty na wielką stopę... Przyjaciół było rojem. Nie wiem, którego tam roku tej wędrówki Leokadia się zjawiła, znać dowąchała się, że kasztelanic pobogaciał, i bezwstydnie powróciła do niego, a on z najzimniejszą krwią ją przyjął. Potrafiła mu się tak wytłumaczyć, tak uniewinnić, że omal nad jej dolą nie płakał. Ale we dwa miesiące, zabrawszy mu co kosztowniejsze brylanty i grosz, który pochwycić mogła, uciekła z jego służącym, młodym chłopakiem, Francuzem. - Kasztelanic uczuł to mocno, chorował nawetniebezpiecznie, ale wyszedłszy z gniewu i słabości, życie dalej wiódł po swojemu. Wiele, mospanie, tajemnic jest na świecie, ba! kolib to ślipyj oczy maw! (ba! żeby to ślepy miał oczy!) wiele by się rzeczy zrozumiało, których po naszemu ani sposobu. Ot, i w tym życiu kasztelanica jest ciekawa historia jednej twarzy tej szalonej Leokadii. Wasindziej nieraz musiałeś uważać, że twarze ludzkie są jak magnesy; niektóre pociągają ku sobie, inne odpychają... są i takie, których sile niepojętej oprzeć się niepodobna. Często uśmiech człowieka spotkanego przypadkowo, chwilowie, tkwi nam w oczach życie całe; często tęsknimy jak za przyjacielem za kimś, co raz mignął przed nami... Bywa, że jedno wejrzenie wzrusza, rodzi namiętność i stwarza nieprzezwyciężony pociąg. Taką musiała być dla kasztelanica ta przeklęta Leokadia; bo w Niemczech, słyszę, zakochał się był w jakiejś córce szewca, dlatego tylko, że kubek w kubek do tamtej była podobna. Niemka uboga, skromna, ale śliczna, już miała wyjść za naszego kawalera, bo ją do tego cała rodzina zmuszała widząc, jak los sobie i im zrobi, gdy się pokazało, że tam jakiś czeladnik pana majstra już był wybranym przez nią, nim cudzoziemiec przypłynął. Ta zdrada, gdyż doskonale przed nim tajono miłostki, których miał się stać pokrywką, napełniła goryczą serce kasztelanica. Odwiedli go jakoś od Niemki, pojechał dalej. Odtąd może to, co widział na dworze króla, i to, czego doświadczył, napoiło go niewiarą we wszelkie uczucie; wyrzekł się miłości dla miłostek łatwych i począł żyć, tylko by używać Karty były jedyną jego zabawą, zajęciem, celem i sposobem utrzymania, reszta godzin zbywających liczyła się wszelkimi przyjemnościami, które za pieniądze nabyć można. Chleb uberaje, kto jeho maje (Chleb ubiera, kto go ma). Ale takie życie musiało wyrodzić przesycenie, zobojętnienie na wszystko i szyderstwo ze wszystkiego; najpodlejszą stronę ludzkości skazany był ciągle oglądać kasztelanic. Gdzież bowiem człowiek ze wszystkimi swymi wadami, z całą swoją słabością dobitniej się maluje jak przy kartach, przy grze, która wywleka z niego, co gdzie jest czarnego i smrodliwego? Co godzina też, bogacąc się, kasztelanic stawał się straszniejszym sceptykiem i wkrótce świat cały zaszedł mu tą barwą brudu, która zaciągnęła jego oczy. - Z zupełną obojętnością przejeżdżał z miejsca na miejsce, bo go żadne nie przywiązywało; żegnał się z ludźmi bez żalu, witał bez pociechy, a w każdej stronie, w każdym człowieku szukał tylko swojej przyjemności i korzyści. Wlokło to się dosyć długo, tak że gdy do kraju powrócił, już pierwszą młodość styrawszy marnie, z nałogami nabytymi i pozyskanymi skarbami, ani go widok swoich poruszył, ani uczucia dobył z zastygłego serca. Na ziemi własnej ciągnął dalej poczęte gdzie indziej życie. Czasy były po temu; grano szalenie wszędzie i gry publiczne nie zostały jeszcze zakazane, a że u nas smakuje wszystko, co za granicą słychać, kasztelanic w wielką wszedł modę. Jego wczesna starość duszy i serca wabiła młodzież, co go rada była naśladować, a do tyla co on czucia i wstydu pozbyć się nie umiała. Kobiety także przyciągał ku sobie zimny egoista, którego rozpłomienić było zwycięstwem; ale o twardą pierś rozbijały się najpłomienistsze wejrzenia. Już naówczas krewniaczek nasz, młodszy tylko nieco, był moralnie tym, czym go dzisiaj widzimy, i wyrobił w sobie chłód ten, dworszczyzną pokrywając szyderstwo, obojętnoscią znudzenie, co go trawiło. Widziałeś o asindzie panie Samuelu w przejeździe do Kijowa, możesz coś powiedzieć. - Widziałem ci go i mogą poświadczyć - odpowiedział zadumany starzec - że się od tej pory nic a nic nie odmienił, przynajmniej na dobre. - Czyja dusza czosnyku ne iła, ne bude smerdyła (Czyja dusza czosnku nie jadła, śmierdzieć nie będzie) - przerwał żywo dziadunio -musiał się na takiego przerobić, wiodąc życie po temu; cudem by było inaczej. Ale waśćże wiesz, że jeszcze mu się raz w owym Kijowie odezwała ta Leokadia przeklęta, choć miał naówczas jakąś Włoszkę, którą z sobą woził. - Włoszkę widziałem; wcale była nieszpetna... - Niedługo się nią pocieszył - mówił dalej pan Dymitr - miał takie szczęście, że go każda zdradzić musiała. śpiewaczkę mu zaraz w tydzień odmówił jakiś cudzoziemiec, który bardzo piękny głos lubił, gdy z pięknych ust wychodził... Kasztelanic, słyszę, pokiwał tylko głową i rozśmiał się, pojedynku nie było. Ale wystaw sobie, asindziej, co to, jak się człowieka jaka bieda uczepi. Bida bidu rodyt, a bidu czort (Bieda rodzi biedę, a ją szatan). Jedną tylko stronę miał słabą kasztelanic: byle mu gdzie mignęła twarzyczka do owej Leokadii podobna, głowę tracił. W Kijowie, zaraz po ucieczce owej śpiewaczki, która go, jak zazwyczaj, pod jakimś pretekstem obrała z klejnocików uchodząc - zobaczył znowu coś przypominającego swoją pierwszą miłość. Była to, mówią, kubek w kubek owa Księżna, gdyby rodzona siostra, tylko młodsza; ale na ten raz... Cyganka. Cyganie owi całą bandą przywędrowali z Koszy na kontrakty popisywać się tańcami, śpiewem i frymarczyć ładnymi twarzyczkami. Była to widoczna ręka boga w tych nieszczęsnych namiętnościach, które skazywały człowieka bez uczucia na upodlenia i męczarnie. Niech sobie kto, co chce, mówi - dodał z głębokim przekonaniem dziadunio - ja długo patrząc na świat widzę na nim, nie czekając późniejszego wymiaru sprawiedliwości, tak wszystko wyważone i wyrachowane, że każdy ma, na co zasłużył. Jak ty robysz, tak i chodysz (Jak pracujesz, tak chodzisz). Dosyć uważnie popatrzeć, żeby się o tym przekonać. W każdym uczynku już jest nasienie nagrody lub kary. W splocie niepojętym społeczności, w zetknięciach tej ogromnej machiny towarzyskiej, każde kółko cierpi, co powinno, i zadaje cierpienia, na które drudzy zasłużyli. - Każdy z nas jest własnym katem i dobroczyńcą, bo Bóg tak obrachował, że nic nie idzie darmo, nic nie minie płazem... Kasztelanic tedy zaplątał się znowu i nuż szaleć za Cyganką... Już ją chciał kupić u rodziców, którzy za nią nie więcej szczęściem chcieli jak pięć tysięcy dukatów, gdy się nawinął jakiś kniaź i sprzed nosa mu ją dmuchnął... Na próżno biegał stary nasz dworak: ani przystępu, ani sposobu, w dodatku tamten ją uwiózł gdzieś w niedopytane strony. Jakkolwiek niemłody, zużyty i obojętny, kasztelanic odchorował to trzecie spotkanie z niebezpieczną dla siebie twarzą. Miał, słyszę, gorączkę, w której bredząc bluźnił, aż włosy stawały na głowie. Zaledwie powstawszy z łóżka począł, gdyby odrodzony i odrętwiały, grać znowu jak przedtem. Znajomi tylko uważali, że zapalczywiej jeszcze się puszczał, a ilekroć usta otworzył, bolesne z nich leciały szyderstwa. Jednego wieczora gra była u generała W..., sławnego bogacza i rozrzutnika, który już ze sześć fortun przez okno wyrzucił , przeszastał miliony i nie mógł swego szczęścia wyczerpać. Zaledwie jeden spadek zjadł i wypił a zmarnował, drugi mu w samą porę po jakiej ciotce lub wuju przychodził i generał znowu hulał, znów tracił. Był to człowiek prawdziwie fenomenalny, bo na jego czole nigdy troska, nigdy zmarszczek nie postał. Tak wierzył w swój los, że się nigdy nie zafrasował niczym, jak drudzy, i śmiał się z tego, co innych przeraża. Ta ufność dziwnie też wypadkami całego życia się usprawiedliwiała. Nie było rodzaju niebezpieczeństwa, na które by się dobrowolnie nie naraził , z którego by obronną ręką nie wyszedł. Szlachetnego charakteru, dobroczynny do zupełnego zapomnienia o sobie, słuchający zawsze pierwszego swego wrażenia, bez oglądania się na jego skutki, generał W... był typem narodowym w swoim rodzaju. Miał wady wszystkie złego wychowania i rozpieszczenia, ale przy nich coś rycerskiego, dobroduszność dziecinną i zuchwalstwo szczęśliwych. Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że nawet ubóstwa, do którego najmniej przywykł, wcalesię nie zdawał obawiać i na nie pracował, choć go się dorobić nie mógł. Kasztelanic, zaproszony na wieczór do generała W..., poszedł z innymi, z tym kwaśnym humorem, z tym usposobieniem szyderskim, które od niejakiego czasu go nie opuszczało. - Gości było mnóstwo, zasiedli do stolików. Ale, jak to niesie przysłowie, i neboja wouki idiat (i nie bojącego się jedzą wilcy), niezwyciężonego naszego gracza, który zasiadł do gry z postanowieniem nauczenia rozumu otaczających, zaczęło zaraz w początku niepomału skubać. Zdawało mu się, że to przejść powinno, nie zbywało na zimnej krwi, więc czekając lepszej szansy, powoli nie ustępował i ciągnął grę dalej. Ale coraz to mu szło gorzej. Generał W..., dla którego to było rzeczą niezwyczajną, wygrywał a wygrywał, kasztelanic płacił a płacił. Zachmurzyło mu się czoło, kilkakroć zapragnął stawkę powiększyć, by zarazem stratę odzyskać, ale się wstrzymywał. Dano wieczerzę, pan Stanisław kilka tysięcy dukatów przegrawszy wstał z innymi, zaczęli z niego żartować - milczał. Po godzinie spoczynku przy butelkach, podochoceni, znowu rozpoczęli grę, kasztelanic, którego trunek może rozmarzył i szyderstwa rozdrażniły, przeciwko prawidłom i swojemu zwyczajowi zaraz w początku stawkę powiększył... szczęście mu nie dopisało... Oklask powszechny i śmiechy towarzyszyły zwycięskiej karcie generała. Kasztelanic coraz bardziej się przegraną rozżarzał. Wzrok jego się zapalał, usta ściskały, ręce drżeć zaczynały do tego ognia, który wyradza walka z losem rozpaczliwa. Przy nim siedział jedyny gracz spokojny, cichy, milczący, który w ciągu wieczora ani razu się nie uśmiechnął z jego niepowodzenia. Był to staruszek żółty jak cytryna, suchy, maleńki, zapięty pod szyję czarnym frakiem, na którym błyszczały jakieś zagraniczne ordery; skurczony, wlepiony w swoje i sąsiedzkie karty, zaledwie okazywał wejrzeniem, że gra ta jakiekolwiek wrażenie na nim robiła. Od czasu jednak jak kasztelanic przegrywać zaczął, przywiązał się szczególnie do kart i z oka ich nie spuszczał. Kilka razy, nim stawka przegrała, okazywał jakby przeczucie losu, który ją spotka, i z lekka zasyczał. Pan Stanisław podwajał stawki, szalał i stawiał ostatki. Generał W... wygrał był już przeszło pół miliona, spoważniał bardzo i choć go męczył ten zapalczywy bój, dotrzymał placu. Wszyscy rzucili poniterki, wlepiając oczy w kupę złota leżącą na stole, która rosła ogromnie; dwaj zapaśnicy zostali przeciw sobie sami jedni, tylko staruszek ów, stawiający po dukacie, a łamiący do piętnastu i trzydziestu, powoli, sobie nie przerywając, kupkę wygranych dukatów gromadził, zdając się grać na pewno, tak niechybnie każda jego stawka wygrywała. Kilka razy obejrzał się na niego kasztelanic, mimowolnie dostrzegł, jak los, co mu był przeciwny, sprzyjał nieznajomemu staruszkowi, i gniew go już na sąsiada porywał. Generał najogromniejsze stawki wytrzymywał z bohaterską stałością i obojętnością największą, otaczający go w głos mu radzili, żeby i zabastował, i zatrzymał, co mu los na znanym graczu dał zysku; ale rady te obijały się o jego uszy nie dochodząc przekonania. W przeciągu kilku godzin, wszystko, co gotowymi pieniędzmi miał w domu, kasztelanic całą swą przyszłość przegrał i odsunął generałowi W..., począł stawiać brylanty, pierścienie, powozy, konie i wszelkie kosztowności, których miał niezmierne mnóstwo. Generał, nie patrząc nawet, w jakiej cenie były stawiane, przyjmował, choć przyjaciele sykali, i wkrótce kupa dukatów pokryła się świecidełkami, co drugie tyle warte być mogły. Szczesływomu szczastje (Szczęśliwemu szczęście) - szło mu i szło... Kasztelanic rozpaczliwie szalał, coraz pijańszy przegraną, postanowiwszy, jeśli się nie zmieni szansa, w łeb sobie strzelić wychodząc; wtem, gdy już ostatnie tysiąc dukatów miał stawić, staruszek nieznacznie łokciem go trącił. Odwrócił się przegrywający kwaśno, szukając tylko powodu dokłótni, ale gdy już ją miał rozpocząć, usłyszał kilka słów złą francuszczyzną: - Daj mi pan słowo honoru, że odtąd grać nie będziesz... - A to panu na co? - odparł gorzko kasztelanic. - Dam panu sposób odegrania się, jeśli mi dasz słowo... Przegrany ruszył ramionami nie dowierzając... - Do czego to wszystko - odparł - pan wiesz, ile przegrałem? - Liczyłem i wiem... Staw pan tysiąc dukatów na... ale daj mi wprzód słowo. - Słowo tedy! Nie będę grał, chyba z sobą! - śmiejąc się rzekł kasztelanic - na jaką kartę mam stawić? - Tysiąc dukatów na dwójkę i łam się pan au meme, do ostatka... śmiało! a o słowie pamiętaj! - dodał, nieznacznie grożąc staruszek. Kasztelanic chwycił się rady jak tonący brzytwy, postawił ostatek na dwójkę; wygrała... obejrzał się, staruszka już nie było , pośpieszył, obawiając się, żeby generał nie bastował, załamać parol. Przeszedł... W kilku kartach szczęśliwy gracz, oprzytomniawszy i nabrawszy otuchy, odzyskał część swej fortuny. Generał, co by miał poprzestać na zyskanym, zapalił się z kolei i trzymał dalej. Kasztelanic karta po karcie wygrywał, odebrał wszystko swoje, dziesięć tysięcy dukatów chwycił u gospodarza, i dzień biały świtał, gdy rzuciwszy o podłogę poniterki, głośno wyrzekł słowo honoru, że odtąd grać nie będzie. Wstając z krzesła ledwie się mógł utrzymać na nogach, tak go ta noc jedna złamała i zbiła; - obrócił się szukając doradźcy swego, by mu podziękować; usiłował o niego dopytać gości, ale nikt - począwszy od gospodarza - nie wiedział, kto to był. Adiutant feldmarszałka S..., który chwilę tylko bawił w początku wieczora, wprowadził go z sobą, ale generał W... w tłumie nie zapamiętał nazwiska, jakie mu powiedział. Starzec nieznajomy był zupełnie, a ten, co go rekomendował, wprost od wieczerzy wyjechał na Kaukaz. Nie było sposobu dopytać o staruszka, któren i w mieście był obcym. Różnie się domyślano; niektórzy mówili, że był to starszy jakiejś loży masońskiej, inni, że dyplomata zagraniczny, inni, że bogaty Anglik podróżujący, ale mu nawet podziękować nie mógł kasztelanic... bo go więcej nie zobaczył. Dziwna rzecz, że odtąd słowa danego dotrzymał, przerażony zapewne przyszłością, jaką mu co chwila grozić mogła przegrana, może odkrytą w sobie namiętnością, która z równą siłą, rozdrażniona, wybuchnąć mogła drugi raz i pozbawić tych bogactw , na których opierał rachuby swego egoizmu; więcej nie dotknął karty. Na tych samych kontraktach wystawione były na sprzedaż dobra Strumień, kasztelanic kupił je za bezcen i na wsi osiadł , resztę wiecie lepiej może ode mnie - dodał Dymitr wstając z kłódki - Ryba w wodi, ta isty hodi (Ryba w wodzie, dosyć jeść), nie ma co mówić więcej. - Ależ bo i tego dosyć - przerwał z uwagą słuchający Samuel - dosyć, żeby się człowieka nauczyć! Co za życie! Nikogo nie kochał nigdy, nikt się do niego nie przywiązał. Jedyna namiętność, którą o trochę serca posądzić można, okazuje się w nim być prostym zwierzęcym szałem. A jaka ostrożność w całym życiu i oględność na jutro! Rzuca nawet karty, gdy się przekonał, że nad sobą nie panuje mając je w ręku. Jest to uosobiony egoizm, mości panie. - Tak! tak! - rozpościerając swoją burkę na ziemi, zawołał dziadunio - i jemu nie ma co wzdychać z nami: kołyb toj rozum na peredi, szczo potom na zadi najdetsia (gdyby ten rozum z przodu, co się znajdzie z tyłu). Dobrze sobie po ludzku życie obrachował, nikogo nie kochać, żeby po nikim nie płakać , nikomu nie dać, żeby trzymać przy sobie nadzieję, w nikogo nie wierzyć, żeby się nie zawieść. Szkoda, że takie rachuby najczęściej ślepy traf zawodzi! Zobaczemy, codalej będzie! A tymczasem spać! Hadka za moriom, smert' za płeczyma (Gadka za morzem, a śmierć za plecami). Kury pieją, musi być coś około północy, chocz ne pyszno, ale zatyszno (choć nie pyszno, to zaciszno). Dobranoc waści, panie Samuelu. Pan Samuel wzdychając się położył i nie wiem, czy zasnął. Dziadunio, pomodliwszy się krótko a gorąco, bo dłuższe swoje tercjarskie pacierze w drodze był odmówił, legł, obwinął się burką i smaczno zachrapał. O świcie już godzinki śpiewać po cichu zaczął, ale nie chcąc obudzić sąsiada, poszedł z nimi przed karczmę, przerwał sen rotmistrzowi i chodząc od konia do izby, karmiąc swojego przyjaciela i przygotowując śniadanie, wymodlił się dobrze. Było tam i godzinek dwoje, boć do N. Panny jedne, a do Opatrzności drugie, i litanij kilka, od loretańskiej począwszy, i koronek dosyć; a wszystko to nie usty tylko, nie z nałogu pobożnego odmawiał stary, ale z przejęciem, z namaszczeniem i myślą wzniesioną do Boga. A wybierał same dawne modlitwy, którym w oczach jego przydawały ceny wspomnienia, że tymiż samymi słowy wołali do Boga w utrapieniu i dziękczynieniach ojcowie umarli. Nareście obudził się i pan Samuel i wyszedł z izby smutny, skurczony, zestarzały, a rozweselona twarz dziadunia, który od Boga wracał zawsze z jaśniejszym obliczem, spotkała go na progu. - Co waszeć taki smutny a smutny? - zaśmiał się stary - odpędź waszeć frasunek, nechaj jeho czort na hłyboku nese, nad syrotoju Boh z kalitoju! (niech go licho niesie na głębinę, nad sierotą Bóg z mieszkiem!) Ot, pomyślemy o śniadaniu. Rotmistrz już diablo ziewa i musi chcieć jeść, kazałem piwa zagrzać. Choć to może będzie ne tylko pywa, kilko diwa (nie tyle piwa, co dziwa), ale zawsze ogrzejemy się trochę. A jakby się nam kto zaswatał do naszego śniadańka , to powiemy mu także ruskim przysłowiem: ne bywszy kuma, ne pytaj pywa (kiedyś nie kuma, nie domawiaj się o piwo), jest go, ile ściśle potrzeba dla nas. Ale jakżeś waszeć przez noc postanowił, dokąd jedziesz? - dodał wchodząc do izby i wzywając za sobą gospodynię z garnuszkiem i szklankami. - A! do miasteczka! - No, to pozwólże sobie powiedzieć - szparko dorzucił stary - że to upór nie do rzeczy. Masz waść rozum, a dobrowolnie wołasz utrapienia! Waści potrzeba wsi, spokoju, a dla pana rotmistrza zajęcia; próżnowanie nie do rzeczy. Aby chotity, można najty muki na ruki (Aby chcieć, znajdzie się mąka na ręce). U pana Piotra i cichy kąt, i pracę dla syna wasindziej znajdziesz... ot, moja rada! i dalipan dobra! trzeba słuchać... Zresztą: Liudej sia rad, a swój rozum maj (Ludzi się radź, a swój rozum miej). Chwilę jeszcze pogawędziwszy i widząc, że nie przekona zamyślonego pana Samuela, który zbyt ciężko był w serce zraniony, żeby rychło ku swoim znowu się zwrócił, dziadunio poszedł sobie konia zaprząc, mrucząc coś jeszcze pod nosem , a Samuel posłał także po furkę. Jakkolwiek przybity swoim wygnaniem, a bardziej jeszcze utratą nadziei dla rotmistrza, starzec wesołymi przypowieściami i pełną otuchy rozmową dziadunia uczuł się nieco pokrzepionym. Ze wszystkich wyrazów pobożnego włóczęgi biła wiara głęboka w Opatrzność i jakiś spokój, który w starości, gdy świat opuści człowieka, jedno tylko spojrzenie w niebo dać może... Rozjechali się ścisnąwszy dłonie w milczeniu. Dziadunio siadł na swój wózek i dobywszy różańca posunął dalej w drogę, z uśmiechem smutnym spojrzawszy na Samuela i rotmistrza, którzy swój wóz ku miasteczku skierowali. IV Pan Antoni Zawilski (ojciec Pawła i Hieronima) siedział sam na sam w izdebce znajomego nam dworku, a nie mając nic do czynienia, bo jejmości nie było i spór wiekuisty, co ich życie stanowił, przerwać się musiał, turbował się o swoją Kasię, która z powrotem się opóźniała. Już nawet w niepokoju coraz wzrastającym wynajdywał powody do nowej kłótni, którą obiecywał sobie rozpocząć, byleby jejmość ukazała się na progu, i układał program za wcześnie. - To kobieta - mówił do siebie - która się uparła, żeby mnie zawsze do niecierpliwości doprowadzić: nawet kiedy jej nie ma, to się na nią gniewać muszę. Poszła na godzinę, bawi dwie! Cóż mam myśleć! Uchowaj Boże, choroba! przypadek! To oszaleć potrzeba! O! powiem jej! powiem, byleby powróciła! szczerą prawdę! jak się należy! niech sobie nie drwi ze mnie! O! tak! o tak! I już miał począć wymówki, usłyszawszy otwierające się drzwi, gdy w progu ukazał się niespodzianie ímura, zięć pana Antoniego. Starzec rad mu był niezmiernie, bo go kochał bardzo i brakło mu towarzystwa, a gadać lubił; ímura zaś chętnie przyjmował jego rady gospodarskie, co też niemało pozyskiwało mu serce teścia. Niezwyczajny jednak wyraz pomięszania jakiegoś, niespokojności na twarzy przybyłego zaraz uderzył pana Antoniego. - Jak się masz! Jak się masz, kochanku... ale cóż ci u licha jest! - dodał czmychając - czegoś masz minę pomięszaną... co ci to? - Ale nic, ojcze kochany - odparł dawny wojskowy - to tak z drogi, ze zmęczenia może. - Ba! ba! ja w twarzy czytam jak w drukowanej książce, coś jest! Czyś się czasem nie dowiedział czego złego, uchowaj Boże , może co o Pawle... o Hieronimie albo o mojej babie... albo u ciebie czy się co nie stało? gadaj bo! gadaj! Przyciśnięty, ímura się zmięszał, ale wypierać począł. - Ale proszę wierzyć - rzekł - że mi nic nie jest... - Ano! jak nic to nic! Możeś chory - zawołał pan Antoni - każę ci zrobić rumianku. Już to doświadczyłem, że nie ma jak poczciwy nasz rumianek na odpędzenie wszelkiej choroby, bo niech sobie, co chcą, gadają, każde choróbsko pochodzi z żołądka - to gospodarz - a rumianek tam poreguluje. ímura niecierpliwie głowę rzucił. - Jam zdrów, kochany ojcze... - No! to może ci herbaty, albo kieliszek wina, z drogi... - A! wina tobym prosił - rzekł zięć - na to zgoda. Zawołał służącej stary, przeklinając ciągle i burcząc na żonę, która nie nadchodziła; podano butelkę nadpoczętą, ale starannie zakorkowaną, i teść przysiadł się do zięcia w nadziei, że się nagada. Ale ímura był, choć zwykle gadatliwy i gorączka, jakby go kto przybił, zamyślony, ponury i wzdychający. - Cóż to waści jest - odezwał się tupiąc nogą starzec - nie w swoim jesteś sztosie... nie kłam mi darmo i lepiej się wyspowiadaj. Na próżno chciał się jeszcze zapierać ímura, czuł bowiem sam, że mu się to nie uda, a natura jego nie dozwalała mu nic utaić w sobie. Był jak przezroczysta woda, w której na dnie widać najmniejszy kamyczek, rzucony ręką swawolnego chłopięcia. - Ot, powiem - odszpuntowując się nareszcie, zawołał gorąco - póki mamy nie ma, że mi się dziś dziwna rzecz trafiła! - Także mi i gadaj - przysuwając się, chciwie rzekł starzec - cóż ci się trafiło? W istocie, jejmości nie ma, ale jak powróci , dobrze jej uszy naciągnę... - Spotkałem pod miastem wariatkę... - rzekł ímura. - Wariatkę! - wytrzeszczając oczy spytał pan Antoni - alboż to co dziwnego? - Tak... ale to była kobieta, którą znałem w innym stanie, w najświetniejszym losie, młodą, piękną, wesołą... - Co chcesz - odparł wzdychając pan Antoni - dziwnie się plecie na Bożym świecie... - O! prawda, że dziwnie - podchwycił ímura z wyrazem smutku - biedna kobieta! biedna kobieta... - Ale któż to taki? - spytał teść smakując wino powoli i niewiele się zajmując losem nieszczęśliwej, nad którą tak ubolewał zięć jego. - Jest to niejaka pani Fryze... - A! czy nie ta, co tu w miasteczku mieszkała? - pochwycił żywiej nieco stary podnosząc głowę. - Taż sama, ale to moja dawna znajomość - rzekł zięć - jeszczem był w wojsku, kiedy się z nią ożenił magnat tego nazwiska... chociaż inni mówili, że to ożenienie było jakieś potajemne , a drudzy mu całkiem zaprzeczali. Był to dobrze już stary człowiek, a ona młoda i prześliczna! - Ba, ba! widziałem ci ją, ale - czmychnął pan Antoni - coś nieosobliwie o niej mówiono. - A! bo też całe życie z dziwną nieopatrznością dawała powody do obmowy i posądzeń swoją śmiałością, obchodzeniem się prawie zalotnym, niekiedy płochym nawet. Ale to wszystko było tylko pozornym podobno; bo ta kobieta miała w sercu wielkie przywiązanie, któremu poświęciła całe życie swoje. - Coś ja tego całego romansu nie rozumiem dobrze - rzekł stary obojętnie - mów bo asińdziej wyraźniej, jak to było. - Kiedym jeszcze był w wojsku - ciągnął dalej ímura - słyszeliśmy wiele o całym tym wypadku. Pani Fryze była bardzo dobrze i starannie wychowaną córką jedyną doktora, który ją młodo odumarł. Została na opiece wątłej jakichś krewnych, którzy z litości ją do domu przyjęli; pokochała się, słyszę, w jakimś młodym człowieku, z którym stosunki, mające się zawrzeć małżeństwem, trwały lat kilka. Tymczasem kochanek ów zaplątał się w jakąś nieszczęśliwą sprawę i oddany został pod sąd. Jeden generał Fryze, sławny kobieciarz, choć niemłody już człowiek, mógł go uratować. Przywiązanie jej było tak szalone, że mu siebie, sławę swoją i całą poświęciła przyszłość - oddała się generałowi, obiecującemu z nią ożenić, ażeby uratować kochanka. Wybawiła go wprawdzie, ale ten ze wzgardą ją później opuścił. Nie wiem, czy skutkiem doznanego zawodu, czy że życie jej ze starcem było okrutną męczarnią przy rozpłomienionym sercu i tęsknocie, stała się tak dziwaczną, tak roztrzepaną, tak szyderską i zalotną, jak gdyby pragnęła ściągnąć na siebie najzjadliwsze posądzenia. Zdawało się, że każdego pragnęła rozkochać, jakby chciała miłością inną wynagrodzić sobie utraconą... O! szaleli też za nią, latali, a ona do szałów pomagała wejrzeniem, słowem i gdy ją doszły potwarze, które na nią rzucano potem, śmiała się do rozpuku... Jednakże w jej całym życiu, oprócz najdziwniejszej lekkości, która o najnieporządniejsze życie posądzać dozwalała, nie było nic, co by istotnie dowieść mogło, że była winną. Stary pokiwał głową. - Adwokatujesz asindziej - rzekł - ale ja i teraz powiem, że tej pani Fryze nie rozumiem. W istocie, nie od dziś musiała być wariatką i przeszłe jej życie coś na szaleństwo zakrawa. A toż wiesz, że tu w miasteczku dom jej słynął za najszkaradniejszy?... Mówiono o niej okropności. W ostatku musiałeś słyszeć, że po odpędzeniu panny Anieli wziął ją był kasztelanic , brat mój, do siebie - to dosyć powiedzieć! - Co? - porwał się ímura - była u kasztelanica? - A była - rzekł zimno pan Antoni - zawieźli ją tam, słyszę... Gdzieżeś ją spotkał? musiała uciec ze Strumienia... - Spotkałem ją na grobli przed miasteczkiem, biegnącą w jednej sukni, z rozpuszczonymi włosami i wyraźnie pomięszaną... - Nie zatrzymałeś jej?, nie spytałeś, co się jej stało? - Owszem! owszem! ofiarowałem się nawet odwieźć ją, gdzieby chciała, alem się słowa rozsądnego dopytać nie mógł. Poczęła się śmiać, opowiadać mi o swoim pierwszym kochanku , o starym generale, licho wie o czym... - I gdzież poszła? - Zdaje się, że miała tyle przytomności, iż do swojego domku, który tu najmuje, trafiła. - Ale mnie waćpan niespokoisz tym, bo się w Strumieniu cóś stać musiało, kiedy ona stamtąd uszła... To nie bez kozery... - Biedna kobieta - ze szczególnym uczuciem powtórzył ímura - a taka piękna! I tak skończyć marnie. - Najczęściej piękne marnie kończą! - odparł pan Antoni. Wtem na progu ukazała się pani Antoniowa i stary, zapomniawszy o wszystkim, poskoczył ku niej z gorącą wymówką. - A to mnie jejmość chcesz żywcem umęczyć - zawołał... - czy to się godzi! Na godzinę poszłaś asińdźka, na godzinę! a bawisz pół dnia, ja w niespokoju, w utrapieniu włosy z głowy drę... íebyś była choć przysłała, dała znać... To nieludzko! to nieludzko! Stanęła jejmość chwilę, wyprostowana i zmieszana nieco wybuchem gniewu niespodziewanym, ale rychło odzyskała przytomność i gotowość do walki. - A ślicznieś waćpan był o mnie niespokojny! - odezwała się witając ímurę - toż mogłeś przysłać dowiedzieć się o mnie do znajomych?... Nie było to tak trudno... Ale tobie byle się kłócić tylko. - Jest! już wymówka! A waćpani byle mnie zrobić na przekór! - Panie, daj mi cierpliwości! - odezwał się ręce składając pan Antoni. - Trzeba ci z oczów zejść - ofuknęła się żona - bo nie dojdę ładu; ale nim pójdę, muszę przecie oznajmić, choć mnie nie po mężowsku przywitałeś, coś, co cię bardzo obchodzić będzie. - Jakaś plotka miejska... - Najpewniejsza wiadomość... umarł kasztelanic... - Ale co? nie mówiłem - zakrzyknął pan Antoni klasnąwszy w ręce - przeczuwałem! Ale to pewno? - Najpewniej; widziałam Sobockiego, któremu Jaś dał znać, i do sądu przysłali oznajmienie. - A to nam chwili nie tracąc jechać tam potrzeba - zrywając się chyżo, dodał mąż - bo Jasiek i Sobocki licha nawarzą... Trzeba być, gdy sąd zjedzie, bo i tak okradną faworyci... ímuro , kochanie - coraz goręcej począł stary - posyłaj lub lepiej sam biegnij po konie... trzeba sztafetę pchnąć do pana Piotra i do Pobiałów, spieszyć na miejsce... W tej chwili przez półotwarte drzwi pokazała się dziko, szydersko uśmiechniona, a bardziej wykrzywiona twarz Sobockiego, który wchodził podsłuchując; jejmość mrugnęła na męża, tyłem do drzwi stojącego... - Do nóg upadam - chrypiącym głosikiem odezwał się kancelista - widzę, że państwo dobrodzieje już wiedzą o smutnym wypadku... Pan Antoni się odwrócił. - Jak się waćpan masz? - Przybyłem właśnie naradzić się, co tu począć? Kasztelanic nagle umarł! - Nagle, powiadasz? - Z wieczora jeszcze był zupełnie zdrów, wesoło dosyć się bawił, miał się kłaść, siedział w krześle; wtem apopleksja, coś, nie wiem - upadł i skonał. - Straszna śmierć! - odezwał się pan Antoni zamyślając... - Ale może by ratunek... - Nim przybył doktór, ducha nie było; zapewne, smutne to dla nas - westchnął Sobocki - ale żal żalem, a interes interesem; potrzeba myśleć o sobie. - Ja też niezwłocznie jadę do Strumienia - podchwycił pan Antoni - idź waćpan, kochany zięciu, po konie pocztowe i wyprawuj sztafetę do pana Piotra... żywo tylko, żywo. To mówiąc kręcił się już po izbie staruszek szukając czapki i narzekał na żonę, że nigdy rzeczy jego na miejscu się nie znajdują, Sobocki stał i w duchu się uśmiechał. - Nic słuszniejszego - dodał serio - potrzeba oznajmić panu Piotrowi i Samuelowi, i Pobiałom; ja także, skoro mi moje obowiązki pozwolą, przystawię się do Strumienia, mogę się przydać. - A zapewne! zapewne! - urywano wołał stary - wszyscy tam potrzebni. íeby tylko, między nami mówiąc, Jaś tam dobrze dopilnował... Nie bardzo wierzę sługom... gotówki być musi wiele, kosztowności: mogą rozkraść. - Opieczętowano - rzekł spokojnie Sobocki - i Puślikowski, nowy sługa, uczciwy człowiek, pewny jestem, z oka nie spuści nic, można mu zaufać! - Jednakże nie zawadzi tam dojechać! - dodał Antoni. - A dobrze, żeby i Paweł przybył mi w pomoc. Poślesz waść i po Pawła, żeby przyjechał do Strumienia. Sobocki, widząc to zaprzątnienie pana Antoniego, wciąż szydersko spozierał na niego, ale w niczym mu się nie sprzeciwiał. - Jak waćpan myślisz - odezwał się stary - czy też znajdziemy testament? - Mało znałem kasztelanica - bąknął niewyraźnie Sobocki, nieco zarumieniony - nie mogę nic mówić. Kto wie, tacy ludzie bywają porządni w najmniejszej rzeczy. - Tak! to był bardzo porządny człowiek - odparł pan Antoni podpasując się pasem, który mu przyniosła dziewczyna. - Musiał zostawić ład w interesach i jakieś rozporządzenie. - I ja tak myślę! - dodał Sobocki - ale może bym mógł w czym być pomocnym, posłać godzie, oznajmić? proszę mi dysponować. - Jeśliś tak łaskaw - po chwili namysłu rzekł stryj - wyprawże, wyręczając ímurę, do pana Piotra i Samuela... Samuel musi być u niego. - Pan Samuel jest tutaj! - Gdzie? tu? w miasteczku! - krzyknął pan Antoni - a ja o tym nie wiem? - Od dawnego dosyć czasu, bo od razu się umieścił u księży trynitarzy... ale tak go dotknęło, widać, obejście nieboszczyka, że z całą familią zerwał. Rotmistrz i on siedzą zamknięci, czasem tylko w odludną część miasteczka wychodzą na przechadzkę. - Ja się z nim widzieć muszę! - odezwał się żywo pan Antoni. - On chyba o niczym nie wie; pojedziemy razem, będzie mi użyteczny, zna dom. Gdzie stoi, powiadasz? u trynitarzy! - Tak jest! w klasztorze, na pierwszym piętrze, w celi koło definitorskiej. - Dziękuję za wiadomość, bardzo dziękuję; lecę do niego. - A ja wyprawiam do pana Piotra! - żegnając się rzekł Sobocki. ímura pozostał z wstrzymującą go panią Antoniową, a stary, podpalony wiadomością, poleciał do pana Samuela. Sobocki wciąż uśmiechając się spieszył do swego dworku. Mrok już padał, gdy do nie zamkniętej furty dostał się pan Antoni i przeszedłszy ciemne korytarze i wschody począł szukać celi na pierwszym piętrze. Posługacz klasztorny mu ją wskazał, ale była zamknięta; zapukał raz i drugi, nierychło dopiero przemknęły się z wolna drzwi i smutna, posępna twarz Samuela ukazała się, oświecona ogarkiem łojowej świecy. Bracia spojrzeli na siebie, Antoni z wymówką, Samuel z niejakim wstydem; mizantropia jego nie była jeszcze doszła do tego stopnia, w którym już całego obejmuje człowieka i żółcią się zeń wylewa. Był to raczej łagodny smutek, który się ukryć pragnął. - A godzi się to? A godzi? - z wyrzutem, zakładając ręce, odezwał się pan Antoni - żebym ja, rodzony brat twój, o bytności w mieście, już nieświeżej, dowiedział się gdzieś z boku? Cóżem ja ci zawinił? Pan Samuel, skłopotany, wprowadził go do środka. Ubogie to było mieszkanie, któremu że znaków celi brakło , wyglądało na rodzaj smętnego więzienia. Składało się z dwóch ciasnych cel, jedna za drugą, wąskimi oknami oświeconych. W pierwszej była kanapa i stół, parę krzeseł, trochę sprzętu, który pokazywał, że tu jadali i przesiadywali. W drugiej dwa wąskie tapczany, ubogo zasłane, maleńka komódka, trochę sukni. Nie było gdzie przychować i utaić gospodarstwa, które, sami sobie służąc, wiedli nie bez uprzykrzenia dwaj wygnańcy. Na drewnianej półce stały do góry talerze, miski, dzbanki, garnuszki, pozawiązywane woreczki, w kącie wiadro z wodą. W drugim, na rogowym gerydoniku, o dwóch czarnych, trzeciej białej nodze, paczka świec łojowych, kawałek cukru i brudna stolniczka razem się zetknęły z mydłem i ręcznikiem. Na stole przed kanapą, z której, widać, wstał pan Samuel, bo szczypce jeszcze miejsce, gdzie był lichtarz, pokazywały - leżała wielka, rozwarta książka, z formy swej i druku na nabożną wyglądająca. Głośne chrapanie dawało się słyszeć z bocznej celi. - Daruj mi, kochany bracie - cicho a łagodnie, ściskając rękę pana Antoniego, odezwał się Samuel - ze skrwawionym sercem nie chciałem iść do ludzi. Na co ich straszyć ranami, których uleczyć nie mogą? Chciałem, by czas je przygoił. - Ale na Boga! to nie wymówka! - zakrzyczał Antoni. - A z kimże jeśli nie z bratem podzielić się goryczą? Myślałem, żeś u pana Piotra. - O! dosyć mam cudzych chlebów - tu mi spokojniej... - Nic nie wiesz? - spytał przybyły. - Cóż chcesz, żebym tu wiedział? wiem, że cierpię i że na to nie ma ratunku. - Któż wie! Samuel wskazał palcem izdebkę przyległą. - Nie o siebie mi chodzi! nie! mojego wieku niewiele i przekołatałbym go do reszty, ale on, on mnie trapi! Uchowaj Boże na mnie śmierci, jak sobie da rady? Kto się nim zaopiekuje? - Tu nie o tym teraz mówić - przerwał gość. - Waćpan, widzę, o bożym świecie nie wiesz. Kasztelanic pozawczoraj w nocy nagle umarł. Samuel chwycił się za głowę. - Co mówisz? umarł? Rotmistrzu! - zawołał - panie Wincenty, panie Wincenty! Z drugiej stancyjki ukazał się zaspany i porozpinany rotmistrz, zobaczył stryja i zmieszał się, zatulając surdut co prędzej. - Wiesz, kasztelanic umarł! - powtórzył Samuel. - Umarł nagle - dorzucił pan Antoni - jeden tam dotąd Jasiek; niewątpliwie go okradną, jeśli tam nie pośpieszym zaraz. Ja nie znam ani domu, ani ludzi, konie gotowe; rachuję na brata, że pojedziemy razem. Pan Samuel spuścił głowę, odstąpił krokiem, wzruszył ramionami. - Ja tam nie pojadę - rzekł. - Przysiągłem, że noga moja nie postanie w Strumieniu. - Tak! mogło to być, póki należał do pana Stanisława, ale dziś to własność nasza. - Chociażby - odparł starszy - nie pojadę; weź sobie rotmistrza, ten ci będzie pomocniejszy, a jeśli zapotrzebujesz obrony lub odparcia napaści, usłuży ci dzielnie. - Jak to? doprawdy jechać nie myślisz? - Nie pojadę - spieszcie sami i pamiętajcie o losie rotmistrza, proszę, ja dla siebie nic nie potrzebuję. Ale jakże ten biedak umarł? - zapytał Samuel. Pan Antoni, o ile wiedział, opisywał śmierć kasztelanica; spojrzał na zegarek, pożegnał brata i zabrawszy z sobą rotmistrza siadł zaraz przed bramą klasztorną na bryczkę, której pomimo nocy pędzić kazał do Strumienia. V W Horoszkach u państwa Pawłów był wieczorek właśnie i bawiono się przewybornie - duszą zabawy była panna Hiacyntha, której, że o jej wpływie na dom wiedziano, służyli adoratorowie Petry. Nie brakło bowiem wielbicieli dumnej i kwaśnej córce państwa Pawłów; jej jedynactwo, nadzieje spadku, w najgorszym razie piękna część Horoszek wabiły młodzież sąsiednią. Dwór jaśniał rzęsisto, salon, wywoskowany i z pyłów otarty, przy świecach wcale się pokaźno wydawał... zdobiły go nowiuteńkie firanki z frędzlą roboty panny Hiacynthy i wielkie jesiennych kwiatów bukiety, które dowcipną inwencją zdobiły we dwóch miejscach nieco odrapaną z tynku i nieforemnie polepioną ścianę. Na głównej kanapie majestatycznie rozsiadła się gospodyni domu, wodząc oczyma za córką, z wyrazem niechęci dobrego tonu przebiegającą salon, który zdawał się niegodzien ją zamykać, tak z góry nań poglądała. Piękna Julia, wysznurowana tak, że broda je spoczywała wygodnie na podniesionym biuście, przymrużała oczki, próbując jeszcze, ażali nie zwabi melancholicznym wyrazem jakiego młodzika, pragnącego duszy, co by go zrozumieć potrafiła. Kilka matek, mających synów na ożenieniu, otaczały ją kołem grzeczności i szczebiotliwą rozmową. Pan Paweł, w granatowym fraku, z cygarem, które przechodząc przez salon ukrywał starannie, kręcił się upocony, dysponując i doglądając wszystkiego. Panna Hiacyntha gry sentymentalne i tańce odwieczne wymyślała, rozweselona, roztrzpiotana prawie, sznurując ustka zwiędłe i sypiąc wymownymi wyrazy. Petra potrząsała głową ulokowaną i nie raczyła nawet tłumu swych wielbicieli obdarzyć uśmiechem. Ten tłum składał się w tej chwili mianowicie ze trzech młodzików, posiadaczy częstek w okolicznych wioskach, i jednego podżyłego wdowca, który cały dobry folwark, acz odłużony nieco, miał o mil kilka od Horoszek. Resztę towarzystwa składały siostry tych panów, kuzynka tego pana, matki, jeden ojciec w surducie szaraczkowym i jedna ciotka w przedwiecznej mantylce mienionej. Właśnie zabierano się do mazura, którego cztery pary ułożono, zaprosiwszy gospodynię domu przez najmłodszego z tancerzy, co urządziła przezorna panna Hiacyntha, gdy pan Paweł wpadł, ale jak oparzony. Po minie jego sądzić było można, że albo się zapaliło w kominie, albo się Ignaś kucharz upił, albo puszka od herbaty ze szkła czeskiego, faworyta pani, bo wyprawna, rozbitą została przez mazgajowatego Jurka, co terminował przy kredensie. Włos najeżony, oczy roztwarte, ręce rozczepieczone okropnie, usta zaciśnięte, frak porozpinany i pogięty oznajmywały, że się coś stało. Stanął wyraziście naprzeciw żony i sycząc dawać jej począł tysiączne znaki, że z nią pomówić potrzebował. Nie zaraz to Julia spostrzegła, a że taniec zaledwie się poczynał, a partner tylko co miał czas westchnąć, w kilku słowach wyrażając swe uczucia, nierada była przerywać mazura, sądząc, że pan Paweł da sobie i sam rady. Zaniepokoiło ją jednak naleganie męża, który coraz gorzej się wykrzywiając, ruszając ramionami, tupiąc, zaczynał nie dość powolną Julię do niecierpliwości doprowadzać. Wreszcie mina pana Pawła stała się tak śmieszną wyrazem pilnego jakiegoś żądania, że Julia musiała na chwilę rzucić tancerza i przybiegła ku niemu, myśląc go dobrze rozumu wyuczyć. - Co ci jest, Pawle - zawołała - oszalałeś czy co? oczy wszystkich zwróciłeś na siebie... Nie możeszże się i chwili obejść beze mnie? - Ale to nie przelewki, tu trzeba radzić! - Cóż się stało? - Odebrałem posłańca... Kasztelanic umarł! Te słowa ogromny wpływ wywarły na panią Pawłowę. - Co ty mówisz? - zawołała zbliżając się do niego żywo. Ale jako ostrożna kobieta zaraz zmiarkowawszy, że lepiej, gdy się ta wiadomość nie rozszerzy, pogroziła mu po nosie, szepcząc: - íadnych min, ani słowa! nikt o tym wiedzieć nie powinien. Idź do swego pokoju, skończę figurę i przybiegnę. Naradzim się, ale na wszystko zaklinam, nie pokazuj po sobie, żeś jakąkolwiek wiadomość odebrał. To rzekłszy, wróciła do mazura, a panna Hiacyntha, która z oka nie spuszczała całej tej sceny, wywnioskowała, że się Ignaś upił tylko. "Mniejsza o to - pomyślała - niech też sobie pan Paweł choć raz sam radę da... ja się dziś bawię". I porwała swego tancerza, lekko rzucając się do tańca, z zapałem wygłodzonej a namiętnej piętnastoletniej panienki. Nieszczęśliwy, co się na ofiarę jej spóźnionym szałom poświęcił, ledwie mógł zdążyć za tym czterdziestoletnim motylem, którego szarfa niebieska ucierała nosy ludziom i świecom. Julia z dyplomatyczną powolnością, choć ją wewnątrz srodze piekło, przetańcowawszy, chwyciła się za bok, mówiła coś ze swoim kawalerem po cichu, wyręczyła się ciocią w mienionej mantylce, a sama poszła zasiąść na kanapie, skarżąc się na dolegające uczucie bólu, którego w tańcu doznała. Wszystkie mamy najskuteczniejsze jęły jej raić lekarstwa - ale ona smętnie potrząsłszy parę razy głową, zwlekła się z kanapy i noga za nogą wyszła do bocznego pokoju. Tu dopiero odzyskawszy siły, rzuciła się szparko do kancelarii mężowskiej i gdyby nie muzyka, słychać by było stuknienie drzwiami, którym wejście swe oznajmiła. Pan Paweł przy stoczku, bo wszystkie lichtarze były na służbie, czytał z uwagą list odebrany, żona wyrwała mu go bez ceremonii i poczęła, podniósłszy stoczek przebiegać. - No, a cóż, duszko? - spytał pan Paweł - co tu robić? - Naturalnie jechać do Strumienia co najprędzej, Hieronim im się później dowie, tym lepiej. A więc cicho! Póki się goście nie rozjadą, musisz dosiedzieć z nimi, a rano ruszysz. Ja tylko myślę, czy nie byłaby to pora z Hieronimem się o jego schedę w spadku ułożyć? - dodała Julia powtórnie. - Jakbyś mi z ust wyjęła - zawołał Paweł - słowo w słowo ja to samo zaraz pomyślałem... ale któż wie, a nuż jest testament? - Właśnie i ja rozmyślałam, jak by to zrobić? chyba warunkowo? Ale jakże tu do niego przystąpić? Domyśli się ta sroczka Hieronimowa, że kasztelanic nie żyje... Jednakże jakeśmy rachowali kiedyś, wypadało nam w najgorszym razie po kilkakroć... Horoszki nie warte jak sto, może sto dwadzieścia... gdybyśmy mu odstąpili ich, a wzięli jego schedę? A nuż scheda i stukilkudziesięciu nie wyniesie? - spytał rachując pan Paweł. - To prawda! - mówiła dalej Julia - ale gdyby się udało podchwycić tak ímurów, kiedy mówicie, że i oni do spadku należeć będą, złapać Hieronima, dopiero byśmy byli bogaci. Czekajże waćpan - dorzuciła po namyśle - jedź nic nie mówiąc, jeśli się tam co okaże, przybywaj, a ja tu na wszelki przypadek do nich się trochę przybliżę. Szkoda, żeśmy ich dzisiaj na wieczór nie prosili. Szkoda! ale kto to mógł przewidzieć! - westchnął pan Paweł. - Teraz do pokoju i cicho! Nawet Hiacyncie nic; odprawić zarazposłańca, żeby nie paplał - konie zadysponować, niby po doktora dla mnie, na rano; o świcie w drogę. Dobrze, kochanie - rzekł zabierając się do wyjścia pan Paweł - nie ma jak twoja rada! moje serce. - Spodziewam się! - cicho a dumnie, kiwając główką, odezwała się kobieta - do pokoju! Posłuszny pobiegł gospodarz, ale żeśmy to wszyscy podobno nie tak do udawania zręczni, wyniósł z sobą na twarzy niepokój i zaprzątnienie... Widać je było przez przybrany uśmiech i zawieszoną na sposób firanki obojętność. Chodził i co chwila bił się o drzwi, dysponował gościom zamiast służącym, żeby świece objaśniali, witał się z Jurasiem najczulej, żeby mu nie chybić, rozlał gorącą wodę z samowara i cygaro żarzącym się końcem włożył w usta. Panna Hiacyntha, która nikogo z oka nie spuszczała, wiele czyniła domysłów na mocy tego roztargnienia, wszakże nie potrafiła sięgnąć dalej odważną wyobraźnią nad stłuczenie puszki do herbaty. Julia powróciła do salonu, zawsze trochę się na bok uskarżając, i trzeba jej przyznać, że reszty wieczora dobyła, jak gdyby na jej ramionach nie spoczywała nadzieja niepewnej, a milionowej sukcesji. Wieczorek, jak na złość, się przedłużał: panna Hiacyntha była w najróżowszym humorze. Petra nawet roztańcowała trochę swoich kwasów i półuśmiechem obdarzyła pięknego sąsiada, co niesłychanie zmartwiło wdowca, płomieniste ku niej rzucającego wejrzenia spod brwi, godnych Jowisza. Mazur następował po mazurze, walec po polce, galopada po kontredansie - ani widać końca. Północ zastała młodzież w najżywszych skokach... Dano wieczerzę. Nie śmiejąc się rozpytywać, a usiłując zgadnąć, co za wypadek fermentował w panu Pawle, wzięła się do jedzenia panna Hiacyntha, chcąc dojść, czy Ignaś był trzeźwym , i przekonała się, że go musiano dostatecznie pilnować. Ujrzała także ową czeską puszkę od herbaty i już nie wiedziała, co myśleć. Ciekawość byłaby ją do indagacji pobudziła, ale ta, na szczęście, ustąpiła apetytowi i rozmowie z młodym tancerzem, który jej nie odstępował, zamierzając starać się o Petrę przez plenipotencję daną jej guwernantce. Po wieczerzy, że każdy miał do domu odjeżdżać, chwilkę tylko wypoczęto i goście powoli wynosić się zaczęli. Poobwijano mamy, ciocie i siostry; kawalerowie pozapalali fajki i cygara i wszyscy nareszcie opuścili Horoszki, z wielką Julii pociechą. Pan Paweł pobiegł do swojego pokoju, Petra rzuciła się na sofę ziewając, a Julia już szła na radę, gdy Hiacyntha zwijając loki wstrzymała ją z uśmiechem. - Co to panu? - spytała. - Pawłowi? ale nic! - odpowiedziała zimno gospodyni - alboż co? - Pani nie zwróciła na to swego badawczego oczka? - Cóż to takiego? - Uważałam, była chwila jakaś stanowcza... wyszedł zimny i przytomny, powrócił zmieniony, rozpaczliwy, stargany jakimś wewnętrznym strapieniem... Myślałam przez chwilę, że albo Ignaś nas zdradził, lub w domu co się stało grożącego... - Ja tego nie zważałam; wierz mi, że to ci się przywidziało. - Mnie? - z uśmiechem spytała guwernantka okazując się tak pewną, tak niezmieszaną, że Julia zrozpatrzywszy, by przed nią ważną wiadomość ukryć mogła, nie wiedząc, jak potem wytłumaczyłaby się ze swego niedowiarstwa, musiała po cichuteńku, wziąwszy na stronę, z wszystkiego się jej zwierzyć. Narady trwały prawie noc całą, a rano o świcie pan Paweł , dobrze nadziany informacjami, siadł na bryczkę i ruszył do Strumienia. Cicho i smutno było we dworku Hieronimostwa, do których żadna wieść o śmierci nie doszła; tam płynęły godziny jednostajnie, nieznacznie, jak płynąć musi to życie, by się stało znośnym , życie będące podróżą do innego celu. Z dniem każdym powiększał się smutek poZosi, po chłopakach, i milczenie domku, ożywianego wesołą gromadką, stawało się coraz nieznośniejszym dla rodziców. Pozostałe dziewczę, acz dobre, przywiązane i ukochane jak inne, nie mogło zastąpić oddalonych, a czuło się osierocone bez nich. Często wyglądając listu z íytkowa od synów, oboje liczyli dnie i godziny, a gdy przyszło co od Zosi, matka chowała drogą pamiątkę w książkę od nabożeństwa i co dzień po cichu ją całowała. Hieronim i ona pracowali w pocie czoła, zarabiając na chleb powszedni i nie lepiej się im wiodło. Zawsze prawie najpiękniejsze ich nadzieje jakaś niespodziana wywróciła burza i przyszło już do tego, że nie śmieli nic przewidywać, przesądliwie obawiając się, by trochę pociechy nie opłacili gorzkim zawodem. Hieronimowi nie zbywało jednak na męstwie, tej cnocie niewielu, która w zapasach długich z losem rzadszą jest od chwilowej odwagi zapału; żonie jego miłość dla męża zastępowała wszystko; zbroiła ją w cierpliwość, osuszała łzy, dawała wejrzenie wesołe i tchnęła pocieszające wyrazy... Oboje na oddaleniu swych dzieci srodze cierpieli, a oboje nie chcieli tego pokazać po sobie, by nie dodawać męczarni, uśmiechali się, rozrywali. Ale z tych piersi poczciwych często ciche wyrwało się westchnienie, z oczu łza pociekła tajemna. Błogosławili los i ludzi, co im pomogli, ale w duszy narzekali na konieczną potrzebę straty chwil niepowróconych, których z dziećmi przepędzić nie wolno im było. Z Pawłem i jego żoną zawsze trwał rozbrat, który trochę powodzenia uczyniło jeszcze wyraźniejszym, bo zazdrość oddaliła od nich brata. Ani Paweł , ani jego żona nie widywali się z Hieronimami; czasem raczyli po coś przysłać do nich, żądać posługi, której nigdy nie odmawiano, ale się nie czuli do żadnej wdzięczności. Paweł coraz mocniej wmówił w siebie, że był dobroczyńcą brata, że wszelkiego rodzaju czynił dla niego ofiary, że się dla niego poświęcał. Julia w bratowej nie widziała równej sobie istoty i obchodziła się z nią, gdy była zmuszona spotkać, okazując jej wyraziście wyższość swoją. Hieronimowa znosiła to z niewyczerpaną cierpliwością, z uśmiechem łagodnym, z poddaniem się losowi chrześciańskim. Mąż jej, który wszystko bratu przebaczył, jednego tylko poniżenia swej żony wyraźnego darować mu nie mógł; w sercu miał żal głęboki, ale nigdy go nie objawił. Takie były stosunki dworu i dworku w Horoszkach, gdy Julia po odjeździe pana Pawła, ciągle niespokojna odebraną wiadomością, zeszła się z panną Hiacynthą dla rozmowy, której w razach podobnych nieodbicie potrzebowała. Jak wszystkich nieprzywykłych do samotnego myślenia, męczyła ją rozwaga , zrywał się wątek, jeśli go nie podbudzała rozmowa. Usiadłszy tedy z nogami na kanapie, Julia zwróciła się do wyprostowanej Hiacynthy, która teraz starała się jej jeszcze bardziej przypodobać, i nadomyślawszy się głośno najdziwaczniejszych rzeczy, odezwała się nareście: - Jak ci się zdaje, mnie się widzi, że teraz pora trochę się zbliżyć do Hieronimostwa. - Zbliżyć? - spytała nie dając znaku ani współczucia, ani sprzeciwienia towarzyszka. - Tak jest - głęboko się zamyślając, ciągnęła dalej Julia - kto wie, jak się złożą interesa nasze teraz, możemy potrzebować układać się z bratem; lepiej by było zawczasu ich ukołysać, bośmy na bakier. Kto wie! - Prawdziwie! pani masz rozum i przebiegłość meternichowską! - zawołała Hiacyntha z uśmiechem - nigdy bym nic podobnego wydumać nie zdołała! Nie mogłam nawet odgadnąć celu tego pomysłu! - Dziś wieczór trzeba pierwszy krok zrobić; pójdziemy do nich... - I Petra? - Wszyscy! przynajmniej jak nas więcej pójdzie - uśmiechając się dodała Julia - będziemy mogli mówić z sobą, bo z nimi jak nie okurach, nie o jajach, o czymże rozmowa? - A! to są ludzie tak poziomi! tak prości! W tych kilku słowach ważne postanowienie zbliżenia się do Hieronimostwa zamknięte zostało; reszta dnia spłynęła na spoczynku po wieczorze i niespokojnych domysłach względem testamentu. Petra nadzwyczajnie zdziwioną została, gdy jej matka oznajmiła, że do Hieronimów pójść mają, i nie mogła zrozumieć tych odwiedzin po wczorajszym baliku, na który ich nie proszono. Potrzęsła głową, zrobiła minkę wzgardliwą, ale że dla niej obojętnym było pójść lub nie, zezwoliła. Około godziny piątej trzy damy skierowały się ku skromnemu dworkowi szlacheckiemu i już we wrota wchodziły, gdy gospodarze jeszcze oczom swoim wierzyć nie chcieli poznawając gości. - Wszak to pani Pawłowa! - odezwał się Hieronim... - A dalibóg, ona! ona! Hiacyntha i Petra, cóż to znaczy? Hieronim uśmiechnął się gorzko. - Prawdziwie niepojęta rzecz - rzekł powolnie - nie żyjemy z sobą wcale; wczoraj zaprosili mnóstwo osób z sąsiedztwa , nas opuściwszy, a dziś przychodzą pierwsi... - Moja duszko - szybko przerwała żona całując go w czoło - co było, to było, a kiedy oni pierwsi, choć późno, ku nam się garną, nie odpychajmy ich - proszę. - Bądź spokojna - odpowiedział Hieronim - znasz mnie: wiele umiem przebaczyć, wiele zapomnieć dla świętego spokoju! Pierwszy nie chcę się do nich cisnąć, lecz pewnie drzwi przed nimi nie zamknę... Właśnie tych słów domawiał, gdy majestatyczna Julia z nadzwyczajnym na ustach uśmiechem i powitaniem słodyczy pełnym ukazała się w progu. Podała nawet rękę zdziwionej bratowej i poczęła, nie bez rumieńca: - Przyszliśmy dowiedzieć się, jak braterstwo się macie... czemuż to nie byli łaskawi do nas wczoraj... mieliśmy trochę gości. Hieronimowie spojrzeli po sobie. - Wszakże przysyłałam prosić! - Nikt nie był! - odpowiedziała Hieronimowa po cichu, nie przypuszczając kłamstwa - musiała zajść jakaś omyłka... - Jak to? nikt nie był? - doskonale zdziwienie odgrywając zawołała pani Pawłowa - posyłałam Kasię... ale to wisus dziewczyna! Muszę też jej dobrze uszu natrzeć. I prawdziwie mi szkoda, żeście u nas nie byli, bośmy się bawili wyśmienicie. - Dziękuję za pamięć - przerwał Hieronim - ale my nie do tych zabaw, szanowna pani - czasu na to mamy mało. Człek się spracuje we dnie, wieczorem spocząć musi. - Właśnie to rozrywka i spoczynek razem - dodała siadając Julia, która nadzwyczaj miłą i grzeczną być chciała. - A! i nam na pracy nie zbywa - ot, Paweł ledwie miał czas się zdrzemnąć i ojciec po niego przysłał w jakimś ważnym interesie; musiał lecieć do miasteczka. - Ojciec! byłżeby, uchowaj Boże, niezdrów? - Ale nie! ímura tam przyjechał, nie wiem, jakiejś narady potrzebowali... íal mi było Pawełka, ale każdy ma swoje kłopoty i obowiązki. To mówiąc westchnęła, dobrowolnie ze swej zwykłej roli Junony przechodząc na prostą ludzką kondycją. Zaczęła się pozioma rozmowa o gospodarstwie, o dzieciach, do której tylko żywiołu poetycznego dolewała kiedy niekiedy panna Hiacyntha, zdobiąca ją w kwiaty wymowy; Petra z oczyma wlepionymi w sufit siedziała przepyszna, ukazując swą suknię materialną i świeżo sprawione bransolety zdumionym oczom mieszkańców ubogiego dworku. Wszystko, co Julia grzecznego i pokornego powiedziała, za dobrą wzięła monetę poczciwa gosposia, ale nie Hieronim, który już do niej zrażony od dawna, tym greckim darom jedwabnych słówek wiary nie dawał,lękając się ich więcej, niżeli się cieszył nimi. Zdziwiony i niespokojny, szukał w swej głowie powodu tych przymileń, kombinował nagły wyjazd Pawła z niespodziewanymi odwiedzinami bratowej i usiłował nadaremnie odgadnąć, co to wszystko znaczyło. Nieszczęściem dla Julii traf chciał, żeby posłaniec, który miał list do Hieronima, oznajmujący mu wraz z Pawłem o śmierci kasztelanica - dopiero w drodze opatrzył się, odprawiony szybko z Horoszek, że go nie oddał. Powrócił on zaraz nazad i że nie było nikogo w sieni, komu by się oznajmił, a szlachecki dworek, podobny do jego chaty, ośmielał, wszedł do pokoju właśnie wśród najkwiecistszego rozwoju poetycznych wyrażeń panny Hiacynthy, opisującej balik wczorajszy. To poufałe wejście wieśniaka zmieszało niepomału gospodarstwo oboje i uśmiech szyderski wywołało na usta matki i córki , które ukradkiem spojrzały po sobie. Hieronim pobiegł do progu. - Czego tu chcesz? - zapytał. - To list do was, dobrodzieju! - odezwał się posłaniec dobywając z torby i szmatek kawałek papieru. Julia na wpół odgadując, zaczerwieniła się, ale nie straciła przytomności ni odwagi. Hieronim pochwycił, rozpieczętował i głośno zawołał: - Wiecie państwo! kasztelanic umarł! - Co pan mówisz! umarł! Kasztelanic umarł? - powtórzyła zdziwiona niby i przelękła bratowa. - Ale wszak był list i do Pawła... - dodał odczytując dalej pismo Hieronim. Julii tak łatwo nie można było zmieszać lada czym; przyzwyczajona do drobnych intryżek, które ją obdarzyły szczególną przytomnością umysłu, porwała się niby zdziwiona: - Patrzcie! - zawołała - Paweł mi nic nie powiedział! skomponował jakiś interes - nie pokazał listu i... nic dotąd nie wiedziałam. - To dziwna - rzekł zimno i niedowierzająco Hieronim - boć nie było się czego taić. Hiacyntha przyszła w pomoc swej pani i przyjaciółce. - O, ja - rzekła - doskonale pojmuję powody, które pana do milczenia skłoniły... serce jego zna czułość i drażliwość pani, wie, jak każde wrażenie silniejsze działa na nią; chciał zapewne powolnie ją przygotować do tej wstrząsającej wiadomości. - Proszę cię - po cichu, zbliżając się do męża, spytała gospodyni - cóż to się stało biednemu kasztelanicowi! Tak się zdawał zdrów! tak jeszcze był silny... - Zdaje się, że to być musiała apopleksja! - odpowiedział Hieronim - bo zmarł nie chorując, prawie nagle... - Nieszczęśliwy! - westchnęła Hieronimowa - bez przygotowania, bez modlitwy! Julia tymczasem, chcąc usprawiedliwić twierdzenie swej przyjaciółki i drażliwość swych nerwów, powoli przybierała się do mdłości, źle się jej już robiło; musiano posłać po konie, dobyto kolońskiej wódki, a Hieronimowa, uwierzywszy święcie tej komedii, krzątała się niezmiernie niespokojna. - Pan jedziesz? - spytała mdlejąca, nie zapominając jednak badać. - Ja? a ja tam po co? - obojętnie rzekł Hieronim - ojcu potrzebny nie jestem, kiedy już Paweł, do interesów ode mnie wprawniejszy, pojechał; sam nadziei na tym spadku nie mam żadnej, mało mnie to obchodzi, po co darmo mam się kłopotać , nie wiedzieć czego? Te wyrazy, wyrzeczone zimno, wlały otuchę nową w serce pani Julii; zapewniały ją bowiem coraz bardziej, że Hieronim w razie potrzeby do wszelkiej roboty będzie łatwy, niewiele sobie ważąc ten spadek. Wtem żona, posłyszawszy z drugiej izdebki, co mówił Hieronim,spytała go żywo: - Jak to? Hieronimie, ty nawet jechać nie myślisz? - Nie myślę, kochanie moje, i nie pojadę, po co? do czego? Jeśli nam co przyjdzie - to z ojca; niech on rozporządzi, jak mu się podoba. Co do mnie, nie wierzę w to, żeby się nam co po kasztelanicu dostało! Nie naszym to szczęściem! Chyba - dodał uśmiechając się - pociągnie i nas z sobą dola pana Pawła. - A! pan myślisz - odezwała się Julia - żeśmy tak bardzo szczęśliwi! Mylisz się, mylisz. - Niech pani wierzy, że jakkolwiek mi się los Pawła wydaje, więcej mu jeszcze dobrego życzę, niżeli ma i bynajmniej nie zazdroszczę. Ale to pewna, żem pracował, żem dobrowolnie nie tracił, żeśmy mieli równo, że ja dziś mam ledwie piątą część tego co on... Julia zamilkła, mdłości ciągle uwalniały ją poniekąd od odpowiedzi; konie właśnie przybyły ze dworu i cała gromadka gości, pod pozorem osłabienia pani Pawłowej, wyruszyła nie czekając herbaty. Sami zostawszy po odjeździe gości, Hieronimostwo usiedli przy kominku, Frania postawiła swój kołowrotek przy nich i cicha, przerywana poczęła się rozmowa. Mniej niż gdziekolwiek robiła tu wrażenia nadzieja - tyle ich zawiodło! tyle uleciało, zostawując po sobie tylko opalonych skrzydeł szczątki. Hieronim już w powodzenie nie wierzył i uzbroił się na życie niedostatku, przygotował do nieustannej walki, którą mu pożycie z jego Kostusią słodziło. Ona czepiała się jeszcze często słodkich nadziei, ale się także nie przyznawała do tej słabości. Rozmawiali po cichu o kasztelanicu, o sobie, a Hieronim gorzko się w końcu uśmiechnął. - Wiesz, serce - rzekł do żony - Julia chciała nas oszukać, ale się jej nie udało... Pan Bóg ją skarał i list szyki pomieszał. - Co ty mówisz? W czym oszukać? - naiwnie spytała żona. - Tyś zbyt podejrzliwy. - Ale to jasne jak na dłoni... Paweł w nocy poleciał, nic już by jej nie powiedział, po co i dokąd - kiedy, jak wiesz, swojej woli nie ma za trzy grosze! Ona ukryła się z wiadomością i chcąc się niby bez interesu do nas zbliżyć, tu przyszła. - Serce moje, posądzasz! - Nie podejrzewam, ale widzę! To oczywiste! - Cóż by mieli za interes nas sobie jednać teraz? - Oczewiście, spodziewają się spadku, chcą zapewne frymarczyć zaraz i nabywać; nie wypada im, będąc źle z nami, dopiero dla interesu przybyć, ułożyli więc zręcznie... - Może ty to lepiej wiesz, mój drogi - łagodnie odpowiedziała Hieronimowa - ale co ja, to ich za tak złych i przewrotnych nie mam. Są tylko trochę dumni... I przyznam ci się - dodała po cichu - gdyby tak nam za ten spadek dali całe Horoszki! a! to by było wielkie szczęście! Ja przynajmniej tak do tego kątka przywykłam, tak mi on miły, że bym go na pałace nie zamieniła! Wystaw sobie, że byśmy byli panami całej wioski! Na miejscu, gdzie nasz dworek... - Kostusiu! Kostusiu! - przerwał jej mąż - na co te sny! na co te marzenia, z których ci się obudzić przykrzej będzie jeszcze. O! i ja nieraz sobie w duchu myślałem, gdyby mi ta wioseczka tylko, więcej bym od Boga nie żądał... ale co to marzyć! I mnie serce wiąże do tej chatki, do tego cichego kątka. Z całego świata Bożego wybrałbym go pewnie; posiałem go potem i pracą daremną, i wspomnieniami chwil nieopłaconych naszego szczęścia. - Mój drogi! Jam tu była szczęśliwą - odezwała się kobieta - ale ty! ty nie! Tyś się poczciwie dla mnie poświęcił. Gdyby nie ja, com ci przyniosła kłopot, konieczność ciężkiej pracy, żyłbyś swobodny, bo ci dla ciebie niewiele potrzeba. Zawsze też ubolewam - dodała wzdychając - żem posłuchała serca i nie miała odwagi ci odmówić. Ty byś był beze mnie szczęśliwy! - Kostusiu! Kostusiu moja! - porwał się popędliwie pan Hieronim - nie bluźnijże, proszę! Tyś mi otworzyła życie... gdyby nie ty, ja bym szczęścia nie znał! Co ty mówisz? A na cóż by mi ta swoboda, sierocie, samotnikowi, i jakież to szczęście jednemu? Mówił i szczere łzy miał w oczach, a w głosie tyle było uczucia, że Hieronimowa, której już także łzy polały się z oczów , pochwyciła namuloną jego rękę i do ust ją przycisnęła. Pan Hieronim uścisnął ją i w czoło pocałował. - Niechże ci, moja duszo - rzekł siadając - nigdy te myśli nie przychodzą. Uczyłem cię nieraz życie pojmować jak ja , a w tym jednym, mój kotku, nie umiesz się zastosować do mnie. Wszyscy błądzą, co szukają szczęścia wielką bryłą całkowitą, jedyne szczęście ziemi składa się z czystych a krótkich chwil, jak dzisiejsza - ze wzruszeń poczciwych, z uczuć szlachetnych, ze łzy, co wytryśnie z serca, z uśmiechu, który zrodzi przelotny błysk radości, z uścisku dłoni... a wreście, z tych wejrzeń na świat, dzieło Boże, którego piękności zachwycają duszę... Ci, co szukają większego szczęścia skarbiąc sobie zapasy grosza, aby je kupować, nie obrachowali się, że tylko to, co Bóg dał wszystkim darmo, szczęście istotnie stanowi. Doprawdy, ja pojąwszy tak życie ani pragnę wiele, ani się skarżę na los. Nie ma tak nędznego bytu, na który by, jak rosy na poziome trawki, nie zlewał Bóg chwili szczęścia... trzeba je tylko umieć przyjąć. A są rośliny, co nie biorą rosy, i ludzie niezdolni do szczęścia. Oni chcą się kąpać w tym, co zlatuje z niebios kropelką, i padają w kałużę... - O mój Boże, jak ty to ślicznie powiedziałeś - odezwała się przejęta Konstancja. - Czemuż to tego ktoś inny nie słyszy, tylko ja jedna, com tego niewarta!... Obwiniaj mnie, jak chcesz, alem zawsze dla ciebie, Bóg widzi, nie sobie więcej pragnęła. Tyś wart być wyżej... - A co to wyżej? - spytał powolnie Hieronim - wszyscyśmy ludźmi, wszyscy pod okiem Bożym. To, co świat zowie wyższością, jest, po chrześcijańsku, prawdziwie tylko ciężarem i pętami. Wyższość nie daje praw więcej do szczęścia, pomnaża tylko obowiązki. Jużem ci powiedział, co u mnie szczęściem, to właśnie, czego nie daje żadne położenie wyłącznie, czego kupić nie można, co jest dla wszystkich. Stojący wyżej odpowiedzialni są straszniej przed Bogiem, sobą i ludźmi, a cóż zyskują? - A, mój drogi - odpowiedziała szybko kobieta - pomyśl tylko? Zyskują to, że więcej uczynić mogą! - Prawda, prawda - rzekł mąż - ale sił po temu potrzeba, a ja ich w sobie nie czuję... Nie pragnę też nic więcej, tylko spokoju w cichym naszym kątku i doczekania się z powrotem dzieci naszych. O! pusto bo bez nich, pusto! I westchnęli oboje, a myśli ich poleciały w tę stronę, gdzie co dzień odwiedzały dzieci, spoczęły nad ich główkami i zatrzymały się nad Zosią, która w tej chwili może płakała i modliła się za rodziców i jak oni tęskniła. Frani także kołowrotek się zatrzymał i nie dostrzeżona łza spadła na szarą nitkę... VI Wiadomość o nagłej śmierci kasztelanica wszystkich jego krewnych zelektryzowała nie wyjmując nikogo, może prócz pana Hieronima, nie życzącego sobie nawet pojechać do Strumienia, i Samuela, który zbyt czuł na swoim wygnaniu z tego miejsca, by drugi raz tam wrócił. Każdemu mniej więcej zdawało się, że miał słuszne powody spodziewania się jeśli nie całego spadku, to przynajmniej większej jego części. Grzeczność nieboszczyka dla krewnych, dary, którymi go obsypywali w ostatnich czasach, na które, choć się wściekał, odpisywał jednak wwyrazach najwyszukańszej wdzięczności, były główną podwaliną tej budowy nadziei. Nikt się do nich nie przyznawał głośno, choć wszyscy uśmiechali się po troszę z drugich, posądzając ich o myśli podobne. Jeden Samuel się nie mylił twierdząc w duszy, że albo testamentu nie będzie, lub znajdzie się taki, co ich wydziedziczy; obawiał się też instynktowo Jaśka. Inni, jak pan Piotr nawet, Pobiałowie wszyscy, Antoni, rachowali na uczucie, którego w kasztelanicu nie było nigdy. Jasiek tymczasem pokornego i smutnego udawał, a Sobocki zacierając ręce uśmiechał się po cichu. Co najspieszniej poczęła się zjeżdżać cała familia do Strumienia, tak że, dwóch tylko wyjąwszy, nikogo nie brakło. Każdy w drodze rachował się z sobą i wynajdował powody, dla których kasztelanic nie komu innemu jak jemu powinien był niemal wszystko zapisać. "Jakkolwiek bądź - mówił w duszy pan Piotr - Stanisław umiał mnie ocenić; uważałem, z jakim uczuciem przyjmował moje uwagi ostatnią razą, z jaką czułością prawie na kilka listów moich odpisał. Jest w nich coś nawet, co mi niepłonną czynić może nadzieję, że zostanę głównym spadkobiercą. W takim razie będę się uważał za plenipotenta nieboszczyka i rozdzielę pozostałość najsłuszniej, wedle potrzeby każdego z członków familii..." August Pobiała wybierając się z Suchoboru myślał także o ostatniej odpowiedzi, jaką odebrał od kasztelanica na trzy dni przed jego śmiercią, gdy mu posłał ananasy i konserwy jakieś. "To pewna, że we mnie poznał człowieka tego świata, tej strefy towarzyskiej, do której sam należał. Nie wątpię, że musiał pamiętać o mnie! Kto wie, jeśli mi wszystko zapisał, niepospolity kłopot mnie czeka! Familia rzuci się na mnie, nie obejdzie się bez udziałów!..." Tomasz rachował na dowcip, który ocenić miał kasztelanic, Józef na swoją gospodarność i oszczędność; oba w duchu przemyśliwali, jak sobie postąpią, jeśli nieboszczyk im zostawi swoją fortunę. Niejedna nadzieja próżna, niejeden daremny frasunek przeleciały przez ich zakłopotane głowy. Najskromniej, najciszej i najpokorniej znajdowali się Sobocki i Jasiek, a na twarzach ich tylko jakiś niepokój widzieć się dawał. Zaraz po śmierci kasztelanica, gdy się zajęto przygotowaniami do pogrzebu, przezorny Jaś usiłował wszelkimi sposoby wnijść do pokojów i nie czekając testamentu pochwycić, co by się dało, na schedę swoją. Stanął mu jednak na zawadzie Puślikowski, który stróżował około domu niezmordowany i, widać, przestrzeżony przez Sobockiego, a nawet Bulwa, lękający się odpowiedzialności przed resztą spadkobierców. - Pomimo znajomości miejsca, posiadania klucza do pokoju tajemniczego i dwóch dni zupełnej prawie samotności w Strumieniu, Jaś nic zrobić nie mógł. Ile razy wymknął się z oficyny do dworu, znajdował tam nieodstępnego Puślikowskiego, który wartował około okien i drzwi. Próbował chłopak przez strychy dostać się do zaklętego pokoju, ale zmiarkowawszy, że wdarcie się takie zbyt widoczne zostawiłoby po sobie ślady, wyrzec się go musiał. Puślikowski, z doświadczeniem starego sługi, pozamykał co tylko było kosztowniejszego, ustanowił warty i nawet groźbom Jaśka się opierał, nie dozwalając mu nad miarę gospodarzyć. Bulwa tymczasem korzystał z pory i uwijał się na bokach, gdzie go nikt dopilnować nie mógł. Jaś za przybyciem delegowanych od sądu, pod pozorem nowego opieczętowania, chciał chociażby wpaść tylko do zamkniętych pokojów, ale i tu Puślikowski dając sobie rady uparł się, żeby nowe przyłożono pieczęci nie wchodząc do środka, gdyż przejrzenie i spisanie pozostałości w tej chwili do sądu nie należało. Jaś tylko nie zapomniał opieczętowania kantorka, do którego włożył testament. Ciało nieboszczyka już po uczynionej sekcji, która okazała wyraźne ślady apopleksji, po nabalsamowaniu wzniesione zostało na wspaniały katafalk. Pogrzeb naturalnie miał być przepyszny i naokołozaproszono wszystkich księży; proboszcza tylko nie było, bo wyjechał właśnie do familii, i wikary go zastąpić musiał. Trzeciego dnia już cała niemal familia zgromadziła się w Strumieniu i w jej asystencji, przy blasku tysiąca świec, pochodni i smolnych beczek eksportowano ciało do smętarzowej kaplicy parafialnego kościółka. Dziwny to był pogrzeb, na którym w jednej twarzy szczerego nie czytałeś żalu, który łzy jednej nie wycisnął. Z oczu wszystkich patrzała tylko ciekawość i niepokój. Bulwa sam trochę się roztkliwiał, przewidując zapewne ściślejsze obrachunki, kto wie, może wygnanie z raju! Jaś silił się na łzy i wydobyć ich nie umiał, zakrywał więc oczy chustką, żeby nie pokazać, że są suche. Z ludzi nikt nie pożegnał pana z tym uczuciem, które mimowolnie pamięć dobrodziejstw wyrywa z piersi; zimnymi, obojętnymi oczyma patrzyli na świecącą trumnę i tłum spadkobierców , w których się domyślali panów nowych. Ruszył się karawan sprzed ganku dworu, jak gdyby nie niósł na sobie ostatnich szczątek tego, co był duszą miejsca, które opuszczał... zaśpiewali księża, zajaśniały pochodnie, zahuczały powozy, a za chwilę pustką niemą stał dworzec i na gościńcu tylko widać było sznur świateł, daleko wyciągniony ku cmentarzowi miasteczka. Od pół drogi zawrócił się Jasiek, obawiając się szkody we dworze - bo wszystkich posądzał - i niespokojny, czuwać chciał nad tym, co za swe dobro uważał wcześnie; zasiadł w oniemiałej salce, gdzie tylekroć przegrał w warcaby z kasztelanicem, podparł się na łokciu i zadumał. Serce mu biło na myśl o testamencie. A nuż go za nieważny uznają? nuż się podrobienia domyślą? Gdyby nawet się utrzymał, jakie krzyki, jakie żale... jaki gniew całej familii wywoła! Może raz pierwszy w tej chwili uroczystej Jaś instynktowo poczuł, że zrobił niegodziwie , że pieniądz nie potrafi opłacić zgryzoty. Ale ta myśl przelotna , którą anioł stróż opromienił jego czoło na chwilę, zaraz ustąpiła miejsca gorącym pragnieniom życia, co się złotymi wroty przed nim otworzyć miało. I mar tysiące, wywołanych namiętnościami , przesuwało się przed oczyma rozognionego chłopaka, aż potem zimnym oblało się spracowane czoło jego. Głęboka cisza panowała we dworze, tylko gdzieś puszczyk krzyczał na ogrodach i straże werda powtarzały w oddaleniu; zegar, co tyle godzin wymierzył zmarłemu, szedł zwykłym krokiem, licząc mu chwile wieczności poczętej... Wtem drzwi skrzypnęły od jadalnej sali i zamyślony Jasiek porwał się przelękły: skrzywiona twarz Sobockiego ukazała się ostrożnie... wszedł chwiejącym się krokiem, zastanowił się na środku, obejrzał, nie powitał nawet Jasia, chociaż go zobaczył. Rysy jego malowały walkę w duszy, obawę jakąś... wzrok miał obłąkany, oczy osowiałe, a rękę gryzł do krwi jak upiór, którego grzech czy wspomnienie na świat wywołało. Nie uszedł oka Jasia ten niezwyczajny wyraz twarzy Sobockiego i obawa z oblicza przybyłego przeszła na rysy szwagra. - Co ci jest? - zawołał zbliżając się - co ci jest? mieliżbyśmy obawiać się czego? Sobocki zaciął usta i cicho wyszepnął: - Testament? testament włożony? - Włożyłem go, ale masz jaką wątpliwość? Mów, możemy złamać pieczęci, wykraść go i złożyć to na ludzi... w ten sposób weźmiemy cokolwiek. - Nie! nie! nie powinienem mieć wątpliwości... a jednak - dodał Sobocki - nie wiem czemu, pierwszy raz w życiu własnego dzieła się boję! Wolałbym był tego nie robić. Jaś z przestrachem spojrzał na niego. - Myślisz, że mogą się poznać na fałszerstwie? - A któż to wie... - jakby naumyślnie dodał Sobocki. - Zdaje mi się, że wszystkie formy są zachowane, ale jedna drobna, nie postrzeżona okoliczność może obalić wszystko. Ja nie wiem... - Ale tyś mnie zapewnił... - Zdaje mi się, że sam dla siebie pracując nie mogłem dobrowolnie źle zrobić... - uśmiechając się szatańsko, zawołał Sobocki. - Dla nas, chcesz mówić - poprawił Jaś. Obydwom słów zabrakło, w milczeniu przeszli po sali , z chmurnymi czołami, czytając niekiedy myśli swoje w wejrzeniach przelękłych. Im bardziej zbliżała się chwila, tym okrutniej strach, każdemu towarzyszący występkowi, ich ogarniał. Sobocki, któremu ten stan był niezwyczajny, przypisywał go po części zbytniej swojej od rana trzeźwości i zażądał wina. Posłano do piwnicy, przyniesiono spleśniałą butelkę i dwaj wspólnicy zasiedli przy niej za stołem, czerpiąc odwagę, której obu zabrakło, w upojeniu i szale. Tak zszedł ten pierwszy wieczór w opustoszałym dworze , a scena w sali powtórzyła się z małymi odmianami po wszystkich kątach strumieńskiej siedziby... Na folwarku Bulwa ponczykiem przyjmował pisarzy i ekonomów, w kredensie pocieszano się piwem i wódką. W oficynach stały flasze na stołach. Tymczasem ciało doszło do smętarzowej kaplicy i familia nieboszczyka zanocowała w miasteczku, czekając jutrzejszego pogrzebu. Z sąsiedztwa ciekawość widzenia wspaniałego obrzędu sprowadziła także osób mnóstwo. Natłok był ogromny, wystawność wielka, księży mnóstwo i nabożeństwo poczęło się od rana. Wielkim jednak zadaniem były mowy, którymi należało przeprowadzić zmarłego do mogiły, cóż o nim powiedzieć i w czym go pochwalić? Musiano uciec się do ogólników i mówić o śmierci. Nareście, po przemowach , po śpiewach, trumna spuściła się do murowanego grobu i przytomni rzucili na nią garść piasku, ostatnim z modlitwą podarkiem dla duszy i ciała. Przygotowano stypę w obszernym budynku, który ledwie ciekawych i głodnych mógł pomieścić , a biesiada ta wystawiała obraz najobojętniejszego ścisku. Kupkami rozdzieleni goście rozmawiali po cichu o życiu nieboszczyka, sądzili go surowo, powtarzali o nim dziwne baśnie, które dawniej jeszcze krążyły; jedli, pili i rozjechali się - jedni utrzymując, że karawan nie dość był przepyszny, drudzy, że świec u katafalku postawiono oszczędnie, inni, że wino, którym częstowano, nie było najlepsze; dziadowie pod kościołem piszczeli , że im nie dość suto dano jałmużnę. Z południa rodzina kasztelanica poczęła powoli powracać do Strumienia i nad wieczorem salonik pełen był już gości, na których twarzach występowały wszystkie uczucia: niepokoju, oczekiwania i ciekawości, znamionujące podobne zebrania. Rozprawiano głośno o możności znalezienia testamentu i ogólnym zdaniem było, że kasztelanic nie miał czasu go zrobić; każdy jednak po cichu się go spodziewał. Otwarcie pokojów i rozpieczętowanie odłożono wszakże do jutra. Sobocki i Jasiek drżeli wyczekując chwili stanowczej, ale pierwszy nadrabiał miną jeszcze, gdy drugi zaszywał się w pokorę. O południu nikogo w salonie nie brakowało; urzędnik wysłany dla zdjęcia pieczęci oczekiwał tylko hasła, którego nikt dać nie śmiał. Zbliżała się godzina rozwiązania wszystkich nadziei i obaw - pan Piotr, który wiekiem i powagą przodkował , odezwał się, że przystępują do rozpatrzenia pozostałości i poszukiwania testamentu. W tejże chwili Sobocki, który najwięcej mówił i krzątał się, nagle zniknął, Jaś zobaczył to, ale że użyty został za przewodnika, choć go to niepokoiło, odstąpić nie mógł. Pierwsze drzwi do pokoju oddzielającego salon od sypialni zostały otworzone i biuro, w którym znajdował się testament , wpadło naprzód woczy wszystkim. Złamano pieczęci... poczęto poszukiwania i szufladka po szufladce rozpatrywano nagromadzone papiery, po większej części mniej ważne. Były to listy i kopie odpowiedzi, rachunki, notatki, regestra; już ostatnią kryjówkę pominąć nawet mieli, sądząc ze znalezionego, że tu nic więcej oczekiwać nie można, gdy pan Piotr wysunął się i zawołał: - Co to jest? - Testament! - krzyknął ktoś spojrzawszy na napis i pieczęci. - Testament - powtórzyło kilka głosów, między którymi pana Pawła górował... Oczy wszystkich zwróciły się na plik i serca zabiły, pomieszanie rozlało się po twarzach. - Stary zrobił testament! Zrobił testament! - odzywali się niektórzy wyciągając szyje i usiłując przybliżyć do biura - to rzecz dziwna! - Nie tylko, że go zrobił - dodał pan Piotr z uwagą mu się przypatrując - ale że go złożył w przechodnim pokoju, w biurze widocznie przeznaczonym na skład najmniej ważnych papierzysków. - Może właśnie - przerwał urzędnik uśmiechając się - tam, gdzie wiedział, że się go najmniej spodziewać można... - Prosimy o odczytanie! - krzyknął niecierpliwy pan Paweł, myśląc już zaraz o wyrwaniu się do domu i traktacjach z Hieronimem, jeśliby było o co. - Za pozwoleniem - wstrzymał pan Piotr - naprzód obejdźmy wszystko, przekonajmy się, że pieczęci nie naruszone... później przystąpimy do czytania ostatniej woli zmarłego. Milczeniem wszyscy na to zezwolili; testament zatrzymał urzędnik, biuro zostało zamknięte - poszli dalej. W sypialnym pokoju wszystko jeszcze przypominało niedawno stąd odbiegłe życie, tylko zegarki, nie ponakręcane, stanęły; krzesło, z którego spadł uderzony apopleksją kasztelanic, jeszcze stało na środku, obok na stoliczku szklanka z limoniadą, przyniesiona przez panią Fryze. Oczy spadkobierców chciwie się zwracały na wszystkie strony, szukając kosztownosci, o których tyle prawiono ale ich nie było wiele na wierzchu. Wzmogła się , ciekawość, gdy przyszli do drzwi tajemniczego pokoju, w ktorym po kilka godzin na dzień trawił starzec. Jaś przystąpił z kluczem; drzwi, których progu nie przeszedł od dawna nikt obcy, otwarły się dla ciżby. Nic nie wyrówna zajęciu, z jakim się tu cisnęli wszyscy... Pokój ten, widziany przez Jasia, jużeśmy powierzchownie opisali; w pośrodku był stół z fotelem i krzesłem, na którym leżały rachunki jakieś niezrozumiałe i kilka talij kart, kałamarz i ołówki. Na ścianach parę obrazów nędznych kopij z włoskiej szkoły, wystawiały szkaradne sceny rozpusty... Niektorzy uśmiechnęli się spojrzawszy na nie, inni odwrócili oczy. Szafy i kufry pozamykane były szczelnie; dziedzice nie śmieli ich jeszcze przetrząsać, odemknięto tylko jednę i znaleziono stosy kart, flaszek, proszków, pigułek i znowu rachunki... Każdy rad był się dowiedzieć, co się tam działo w tych okutych skrzyniach, które dokoła pokój otaczały, w szkatułach i szafeczkach poustawianych po kątach: nikt nie śmiał zaproponować oglądu. Rzuciwszy więc tylko okiem po izbie do czasu zrobienia inwentarza, wysunęli się po jednemu dziedzice i znowu przyłożono pieczęci... a urzędnik zabrał klucze. Każdemu spieszno było do testamentu i gęstym kołem stanęli wszyscy przy urzędniku, który powoli - rozpatrując stan koperty, nienaruszalność pieczęci - rozpostarł arkusz. Na nim było tylko kilka wierszy. Jaś drżał jak liść; cisza głęboka panowała w sali... Oczekiwanie wyrażało się posępnym, głuchym milczeniem. Ostatnia wola zmarłego zamkniętą była w kilku słowach, zapisywał cały swój majątek dorobkowyAntoninie, córce Józefa Zawilskiego, i mężowi jej Sobockiemu, oddając wszystko pod zarząd męża, a Jasiowi i Michałowi Zawilskim zostawiając po 50 000 złotych, resztę familii usuwał zupełnie. Jaś, jakby piorunem rażony, zbladł, usta zaciął i gdyby nie to, że był oparty o stół, upadłby może, tak silnie uczuł cios, który go raził. Wszyscy, zdziwieni, osłupieli prawie, spojrzeli po sobie nie rozumiejąc ani powodu, ani znaczenia tak dziwnego testamentu. - Cóż to jest? - zawołał nareszcie pan Piotr biorąc do ręki papier, na którym znalazł podpisy świadków zmarłych i datę dwuletnią. - Co to jest? Co to znaczy, dlaczego zmarły zapisał wszystko jej jednej? Na to pytanie naiwnie rzucone nikt nie odpowiedział, bo wszyscy je właśnie, zdumieni, sobie samym zadawali nie umiejąc rozwiązać. W twarzach przytomnych malował się zawód doznany, boleść, niepokój, niepewność, z kolei brali do rąk testament, rozpatrywali go i nie wiedzieli, co począć. Sobockiego jeszcze nie było... wszedł właśnie, niezgrabnie udając obojętność, gdy pan Antoni, włożywszy na nos okulary, po raz trzeci odczytywał wolę zmarłego, kiwając głową i czmychając nad każdym wyrazem. - Winszuję państwu - odezwał się poważnie do przybyłego pan Piotr wskazując ręką na kartę - żona i pan jesteście spadkobiercami zmarłego wyłącznymi. Pan Jan i Michał biorą tylko po pięćdziesiąt tysięcy. Nie pojmuje z nas nikt tego rozporządzenia, to pewna, ale je szanować będziemy... Sobocki, zapomniawszy odegrać zdziwienia i radości, jak wypadało, podniósł głowę na obietnicę szanowania woli nieboszczyka z uśmiechem prawie szyderskim, mogącym znaczyć: "Chcielibyście ukąsić, ale nie potraficie!" Kilku uważniejszych uderzeni zostali wyrazem jego twarzy, dziwnie z okolicznościami niezgodnym. Sobocki ukośnie spojrzał na Jasia którego okiem szukał, i zadrżał czytając w nim złość, jaką wyrażały rozpalone oczy, chmurne czoło i zacięte do krwi wargi, z których kropla ciekła czerwona. - Pan Piotr - odezwał się powolnie Antoni wznosząc oczy ku Sobockiemu - pan Piotr mówi to w w swoim imieniu, gdyż my, pozostali spadkobiercy nieboszczyka, nie myślimy przyjmować testamentu, dopóki go ścisły rozbiór nie okaże prawomocnym. - Jak to? - obruszył się kancelista. - Państwo byście śmieli mu zaprzeczyć? - Naprzód - powolnie dodał August Pobiała, z wysokości spoglądając na Sobockiego - nic nie dowodzi, że późniejszego testamentu nie ma! Są tu formy! ale rzucony był do biurka między śmiecie, w przechodnim pokoju, datowany od lat dwóch; trochę osobliwsza i to, że świadkowie podpisani oba umarli! Prosimy o złożenie oryginału w sądzie... Zadrżał Sobocki, widocznie zmieszał się, chciał ujść, wstrzymał się, odwaga go opuszczała. Nie spodziewał się widać żadnej opozycji i ta go nie przygotowanym schwyciła. Wzruszył ramionami; jak mógł, zdobył na umiarkowanie i po chwili wybąknął: - Anim wiedział o takiej woli zmarłego, anim się o nią starał... zresztą, jeśli do prawa uciec się będzie potrzeba, z obowiązku męża muszę bronić majątku żony mojej i dziecięcia. - Ciekawym - syknął Jaś z kątka nagle - jak opiekę Antosi i jej jedynaka powierzyć można człowiekowi, który ją zmusił do ucieczki z własnego domu? śmiech szyderski towarzyszył tym kilku wyrazom z pogardą wyrzeczonym. Sobocki spuścił głowę. - Wszystko to - rzekł gniew tłumiąc - prawo rozstrzygnie, ja, jako jedyny spadkobierca, proszę o zdanie mi majątku... ci panowie niech się procesują, kiedy chcą. - Powoli! powoli! - przerwali Pobiałowie i pan Piotr. - My żądamy pieczęci, administracji i procesu! Nikt nie zważał, jak wśród zamieszania zrodzonego tą sceną Paweł, który nie wiedział, co z sobą zrobić, a miał wyraźny rozkaz od żony przybycia dla narady natychmiast po odczytaniu testamentu, wysunął się z pokoju, dopadł swojej bryczki i poleciał do domu... Byłby rozpaczał zaprawdę, gdyby opór pana Piotra, Antoniego i Pobiałów nie czynił mu nadziei złamania testamentu i unieważnienia go; wszakże szalenie bolała go głowa, rzucał się zajadły, zaciskał pięści i zmieniony udręczeniem do niepoznania , wpadł do dworu w Horoszkach. Przez chwilę nikt się słowa od niego dopytać nie mógł... Hiacyntha trzeźwiła go, żona niecierpliwiła się, córka ruszała ramionami z politowaniem. - Cóż się stało? Co się stało? Był testament! - Był! był! - Komuż zapisał? Komu zapisał? - Antosi Sobockiej... - Ale to nie może być! Cóż jej zapisał? - Wszystko! - Wszystko! - krzyknęła Julia łamiąc ręce i spoglądając na Petrę. - Rozumiem - dodała z gorzkim uśmiechem. - Pawle! Pawle, czy ci się nie śni, czyż to być może... - Tak jest. - I wy na to zezwalacie? - My, to jest Piotr, ojciec i inni nie chcą na to pozwolić, będzie proces... można by w ciągu sprawy, widząc, jak to pójdzie, ponabywać pretensje... Właśnie przyjechałem się z tobą naradzić... ojciec postąpi, jak ja go namówię... Czy się mamy łączyć do procesu? - Do procesu! do ostatniej koszuli! - odezwała się Julia - to się ma rozumieć! tu nie ma nad czym myśleć - waćpan odmień konie, siadaj i jedź na powrót... będziemy się procesować! musimy! Całą fortunę jej jednej, to się nie utrzyma! to być nie może. Nie dano nawet wytchnąć Pawłowi, który, napojony naprędce fusami zamiast kawy, musiał wsiąść na bryczkę znowu, z poleceniem żony, aby się procesowano do upadłego, i ruszył nazad do Strumienia. Chciał on wstąpić do Hieronima i oznajmić mu o testamencie, ale Julia, teraz mniej o braterstwo dbająca, powiedziała mu, że do nich z tym pośle, i czym prędzej wyprawiła na powrót. Hieronim, wróciwszy z pola późnym wieczorem, znalazł karteczkę, odczytał ją, nie zdziwił się wcale, ruszył ramionami i do żony się tylko odezwał: - Widzisz, kochanie, otóż i po Horoszkach, i po naszych nadziejach! Antosia bierze owe miliony! Cha! cha! niechże ja, to ja... niewielem się i niedługo spodziewał, ale inni, co za zawód okrutny!... Doprawdy żal mi ich serdecznie. Konstancja z westchnieniem spuściła głowę: - Wola Boża - rzekła - szczęściem, że cię to nie trapi! Bryczka pana Pawła, wpadająca na dziedziniec z jednej strony, zetknęła się prawie z drugą, od parafialnego miasteczka, wiozącą księdza proboszcza Bakałowskiego. Z nim razem weszli do salki na dole, w której niemal całe wczorajsze zgromadzenie znajdowało się jeszcze, miano rozpoczynać spisywanie inwentarzy i ścisły przegląd papierów, gdyż wielu z familii oczekiwali w nich czegoś jeszcze... Na progu ukazujący się proboszcz zwabił naprzeciwko siebie p. Piotra, Antoniego i Augusta - podeszli ku niemu witając go uprzejmie. - Darujcie mi, panowie dobrodzieje - odezwał się kapłan - alem opóźnieniu nie winien... byłem u krewnych, nie przewidywałem nigdy tak nagłej śmierci kasztelanica... - Któż by się był mógł spodziewać tego - odparł pan August. - Wszakże dziękujemy panu dobrodziejowi za starania jego wikariusza,wszystko, co się tyczy pogrzebu, odbyło się jak najprzyzwoiciej... Ksiądz skłonił głową. - Ja bo mam względem waćpanów dobrodziejów inny jeszcze obowiązek... - Obowiązek? - podchwycił pan Piotr. - A tak jest, nieboszczyk powierzył mi testament! - rzekł ks. Bakałowski. Sobocki, który odepchnięty od wszystkich, stał w kącie z wyrazem wyzywu na twarzy, dosłyszał z cicha wymówione słowa , porwał się z miejsca i zdrętwiał. - Testament! - powtórzyli wszyscy - drugi testament! drugi testament! - I odżywione na twarzach nadzieje błysnęły, a co żyło, skupiło się do księdza. - Jak to drugi? - zapytał proboszcz - alboż był jaki inny? Ja wiem z pewnością, że zmarły ten jeden tylko przygotował... Głuchym milczeniem przyjęto te wyrazy i oczy zwróciły się na Sobockiego, który zdawał się chcieć, a nie móc uciekać. Stał jak obwiniony, potępiając się swoim przestrachem. - Tak jest - kończył ksiądz Bakałowski - nieboszczyk, którego raz tylko widziałem, na krótko przed śmiercią swoją wezwał mnie do siebie pod pozorem układu o dziesięciny. Przybyłem, ale mi nie dał mówić o nich i począwszy się uskarżać na tych, co go otaczali, nie mogąc nikomu zaufać, oddał mi swoją wolę ostatnią, wyraźnie nadmieniwszy, że to był jedyny, jaki zrobił testament. To mówiąc proboszcz wydobył kopertę starannie opieczętowaną i ukazał ją przytomnym. - Za pozwoleniem - rzekł wymownie pan August - ponieważ charakter kapłana i osoby jego ręczy za rzetelność tego, co waćpan dobrodziej nam powiadasz, cóż znaczy pierwszy testament? Były to więc rzeczy podrobione... Stary aksjomat, is fecit, cui prodest, zniewala nas naprzód upewnić się o osobie tego, którego mamy prawo uważać za fałszerza... Obrócił się do urzędnika wzywając go, żeby Sobockiego aresztowano, gdy kancelista nagle przecisnął się przez ciżbę stojących i gnany strachem panicznym, począł uciekać. Ruszył się wprawdzie dla formy urzędnik, ale nikt nie chciał więcej łapać obwinionego, który szczęśliwie umknąć potrafił. Teraz większa jeszcze ciekawość podbudzała do odczytania testamentu, a pan Paweł, docisnąwszy się do stolika, przy którym otwarty został, uchem ciekawym chwycił następujące, dobitnie odczytane wyrazy: "Nie miałem myśli i zamiaru majątkiem moim rozporządzać , bo mi to zupełnie obojętne, kto go po mnie weźmie; dla nikogo z krewnych moich nie mam szczególnego afektu ani wdzięczności. Ostatnimi czasy nadskakiwania jednych, zdrady drugich osób do familii należących poddały mi myśl zawiedzenia nadziei wszystkich. Tyle mi dokuczyli i ci, których miałem przy sobie i ci którzy się naciskali obsypując grzecznościami i interesowanymi nadskakiwaniami, że powziąłem niezłamaną wolę zostawienia majątku komuś całkiem mi nieznajomemu. A że z całej familii mojej jeden tylko pan Hieronim Zawilski nigdy u mnie nie był, nic mi nigdy nie przysłał, listów do mnie nie pisywał - i z tego wnoszę, że więcej wart od innych, których miałem szczęście poznać; przeto temuż JMP Hieronimowi Zawilskiemu , synowi brata mojego Antoniego, przelewam, zapisuję, zostawiam, daję i darowuję wszystko, co w dniu śmierci mojej w majątku ruchomym i nieruchomym mieć będę, nic nie wyjmując i nie ekscypując. Ażeby zaś ta wola moja najmniejszej nie uległa wątpliwości, drugi podobnie co do słowa spisany testament przesyłam do sądu głównego. Co własnoręcznie, przytomny, na ciele i umyśle zupełnie zdrów, podpisuję. Stanisław z Zawila Zawilski Kasztelanic Pr... m.p." Paweł mało nie oszalał słysząc te słowa, nastawiał uszu, usiłował zrozumieć, w głowie mu się mięszało, nie pojmował. Pan Piotr mimowolnie się rozśmiał, a za nim pan August, choć kwaśno, ale dla dobrego tonu poklasnął. - A to pocieszna historia! - zawołał stary pan Antoni zrywając się z krzesła - Hieronim sukceduje! Hieronim! To żarty chyba! - Wcale nie żarty - odparł ksiądz Bakałowski - najmniejszej nie ma kwestii; testament jest, jak być może, najważniejszym, a jakkolwiek powody dziwne, wie podobno Bóg, co robi. Reszta współdziedziców stała poglądając wzajemnie na kwaśne swe twarze, aż wielkim chórem wybuchło oburzenie. - To szaleniec! - wołał pan Józef kulą stukając o podłogę. - Patrzcie! odpisywał ślicznie, dziękował, wdzięczył się, a figla chciał spłatać za nasze dobre chęci. Niechżeby był powiedział, że mu te grzeczności nie w smak, bylibyśmy się chętnie od nich uwolnili... - Taki testament - dodał pan Paweł w pierwszym ferworze - może być zwalony, bo w nim jest widoczny ślad pomięszania! Inni tę myśl podchwycili za nim. - Tak, tak! do dowód nieprzytomności! to wyraźne pomieszanie. - Za pozwoleniem - przerwał proboszcz żywo - mówiłem z nim prawie całą godzinę i poświadczę, że pisząc to był najzupełniej przytomny. Obowiązkiem jest moim uczynić to zeznanie , a obowiązkowi nie uchybię. Zawstydził się trochę pan Paweł, zamilkli żwawsi, pospuszczali głowy... - Nie! nie! - zawołał pan Piotr - nie mamy i nie możemy nic przeciwko temu testamentowi, ja pierwszy bronić go będę. Hieronim zasłużył na tę łaskę losu; zresztą, któż z nas dorobkowym majątkiem rozporządzać prawa mu odmówi? Ktokolwiek myśli o procesie, niech będzie pewien, że darmo by się nań naraził - testament się utrzyma. - Nie ma najmniejszej wątpliwości - rzekł ksiądz. - I ja tak myślę - dodał pan Antoni. - To pewna! - potwierdził urzędnik. Inni milczeniem się zgadzali. W istocie, nie było powodu oponowania; Paweł zwąchał, że nie ma innej rady, jak zawczasu sobie brata zaskarbić; znowu więc z pokoju się cichaczem wymknął, siadł na ledwie wyprzężoną bryczkę i choćby konie popadać miały, poleciał nazad. Całą noc tak tłukł się po najgorszej drodze, usiłując wyprzedzić umyślnego, którego do Hieronima z oznajmieniem wyprawić miano. Nad rankiem, nie popasając nigdzie, ochwaciwszy parę koni, stanął przed zamkniętym dworkiem, a że pilno mu było zobaczyć się z żoną, począł stukać do drzwi i budzić w najlepsze usypiających jeszcze. Julia przelękła się spostrzegłszy go przybywającego o tak niezwykłej godzinie, a miarkując z tego, jak ważne przygnać go musiały okoliczności, dostała palpitacji serca. Panna Hiacyntha wbiegła w nocnym dezabilku, przerażająca swą kościstą fizjonomią, ale tak ciekawa, że ją nawet od napadu na pokój sypialny przytomność pana Pawła nie mogła powstrzymać. Ocucono serdecznym śmiechem zagrożoną Julię i Paweł widząc, jaki skutek wywarło na nią samo jego przybycie, nie wiedział już, czy dalej mówić, czy milczeć; łatwo mu się było domyślić, co za wrażenie zrobić może wiadomość o drugim testamencie na korzyść Hieronima. Wahał się jeszcze, co począć, gdy Julia wpadła nań z gniewem prawie: - Mówże, czegoś tak wleciał i mnie przeraził; co się znowu stało z tą przeklętą sukcesją? - O prawda, że przeklęta! - westchnął pan Paweł, zbolałe czując już w sobie kości od nieustannych przejażdżek - ale tu znowu całkiem nowe historie! - Cóż nowego! Co nowego? - Oto naprzód, że pierwszy testament był podrobiony i pokazał się fałszywy: pisał go widać i podrzucił Sobocki, jak? nikt nie wie. Kasztelanic zrobił wprawdzie testament, ale go powierzył do schowania księdzu Bakałowskiemu. Proboszcza nie było, gdy umarł, dopiero teraz powrócił i zjechał z testamentem. Sobocki, jak się tylko dowiedział o tym, drapnął. - Ale cóż w nowym testamencie, na miłość Boga? - krzyknęła Julia - czy go czytali? - Czytali - dodał smutnie pan Paweł - ale i drugi nie rozumniejszy od pierwszego. - I komuż znowu zapisał? Jasiowi? - Gdzież tam! - Faworytom? - O! nigdy nie zgadniesz... To był szalony starzec, pisze, że tyle mu familia dokuczyła, iż jednemu tylko zapisuje, którego w życiu na oczy nie widział - to jest... Hieronimowi! Julia krzyknęła przeraźliwie, w jednej koszuli porwała się z łóżka i poczęła biegać wołając: - Proces! proces! To być nie może! - Ani sposobu zwalić testamentu - odparł skłopotany pan Paweł - wszyscy tam nad tym myśleli, ale darmo... teraz wszyscyśmy na łasce Hieronima. - A! Jezu! - zawołała żona - czyż można było doczekać takiego upokorzenia! my, ubożsi od niego! my! na jego łasce! A, to umrzeć potrzeba... Słyszysz, Hiacyntho, słyszysz to! Pojęta to rzecz! - Niechże się pani uspokoi - przerwała usiłując dogonić latającą po pokoju panna Hiacyntha - pani się rozchorujesz... - Tak, a tu trzeba radzić! - dodał Paweł, dość stoicznie znosząc fochy żony. Julia usiadła przecie, ale strapiona, złamana, i zadumała się mocno, głęboko; westchnienie po westchnieniu burzliwie wydobywały się z jej piersi... chciała płakać i złość nie puszczała łzów. - Co tu począć? - mruczeć zaczęła. - Co zrobić! Upokorzenie! nieszczęście! Czy Hieronim wie już o tym? - Właśnie jeszcze nic dotąd nie wie, a ja mało karku nie skręciłem po nocy lecąc tu, chcąc uprzedzić posłańców... Możemy jeszcze powtórnie się zbliżyć do niego; on niewiele dba o miliony, kto wie, moglibyśmy piękny zrobić interes! Julia żywo się uśmiechnęła. - Trzeba probować - rzekła spokojniej - pójdziesz do niego jutro rano, jak gdybyś nic o drugim testamencie nie wiedział, będziesz serdecznym... musisz się starać go sobie zjednać. - Pójdę - odpowiedział Paweł - popróbuję, ale mnie inna myśl przychodziła... - Otóżem ciekawa. - Na co jemu taki majątek! - odparł mąż po cichu, trochę się wstydząc przed sobą myśli, z którą się musiał wynurzyć. - On o to nie dba i zająć się taką fortuną nie potrafi! Dalibyśmy mu Horoszki, niby na nie widziane schedę jego targując... kto wie, mnie się zdaje, że za nie zrzekłby się wszystkiego... Julia pomyślała chwilę, kiwając głową. - A! zapewne - rzekła - pięknie by to było, ale czy się uda... Dowiedzą się ludzie, że na pewno traktowałeś... będą cię palcami wytykać za brata. - O, moja pani! - odważył się powiedzieć pan Paweł - milionowych nie wytykają palcami... - Upokarzająca to dla ludzkości, ale pełna rzeczywistości prawda! - powiedziała panna Hiacyntha. - Nie! nie... - szepnęła Julia - to by się utrzymać nie mogło...to niepodobna! - Hieronim, jak raz da słowo, dla milionów go nie złamie - rzekł Paweł. - Myślisz? - Jestem tego najpewniejszy. - Ale tobą pogardzać będzie jak oszustem... Uśmiechnął się pan Paweł. - Miliony, Julko, to wielka rzecz, warto coś dla nich przecierpieć, a w sumieniu będę spokojny, bo Hieronimowi to niepotrzebne - naiwnie dokończył brat. - Róbże sobie, co chcesz, kiedyś taki rozumny - odpowiedziała kładąc się w łóżko Julia - ale to już nie będzie ani moją radą, ani moją głową; coś z niego skorzystać, nie mówię; tak go podejść znowu! to się choć wynosić z kraju... - No! to się wyniesiemy! - zawołał pan Paweł. - Ja z tym majątkiem znajdę wszędzie kraj i przyjaciół, i stosunki... Julia pomiarkowała, że szlachetnego zapału męża wstrzymać nie potrafi, wolała ustąpić mu, zostawiając sobie w zapasie swobodę wyrzucania mu jego postępku, jeśliby się nie udał. Pan Paweł, jakkolwiek przemęczony mocno drogą, nie położył się spać, konie kazał schować i z niecierpliwością dnia i godziny wyglądał, żeby do Hieronima przystąpić. Dziwne a coraz zuchwalsze projekta przechodziły mu przez głowę - a zasadą wszystkich było oszukanie brata. Nareście, niecierpliwie oczekiwany ranek zaświtał, rozedniało, pogodny zimowy dzionek, ze słońcem tak w naszej chmurnej ziemi drogim, wesołe liczko pokazał. Później nieco można było Hieronima nie zastać, mógł nadbiec posłaniec, potrzeba się było spieszyć i choć godzina nie ze wszystkim się godziła do odwiedzin, pan Paweł pospieszył do dworku. A idąc dumał i dumał. - Do czego to jemu! ani użyć, ani się tym pocieszyć nawet nie potrafi! Sumienie gryzło trochę, usprawiedliwiał się, jak mógł, przed samym sobą. - Tak! tak! - mówił - on tego ani pożałuje... dosyć mu bardzo Horoszek... a już mu całe oddam i ustąpię... remanent tylko mógłbym wyekscypować... Ale nie! Powiedzą, żem zbyt rachunkowy! Oddam mu je z remanentem, jak są! Przed bramą spotkali się z Hieronimem, który ze strzelbą na ramieniu, wesół i uśmiechnięty wychodził na polowanie. - A! dzień dobry. - Dzień dobry ci, bracie. - Cóż to, na polowanko? - Jak widzisz, trochę ponowy, szadź przy tym, psy dobrze pójdą, może się zajączek jaki zastrzeli. Kostusia lubi zwierzynę. - A ja, panie Hieronimie, jak widzisz, gdyby z krzyża zdjęty, powróciłem ze Strumienia, darmo kości nabiwszy. Właśniem ci przyszedł zwiastować... wszak to... - Ale ja wiem o wszystkim. - Jak to! - z przestrachem spytał Paweł. - Sobocki tedy sukceduje; wygramy na tym, bo z kancelarii wyleci i da nam pokój. - To mówiąc rozśmiał się Hieronim i chciał iść dalej, bo mu pilno było użyć pięknego ranka; gdy Paweł, który nie bardzo rad był go puścić, wstrzymał go nieco. - Chciałem się z bratem rozmówić trochę - rzekł - bo to jednak rzeczy nie skończone! Kto wie! będziemy się procesowali , może co i wygramy! - A! to się sobie procesujcie i wygrywajcie - odparł obojętnie, ruszając ramionami myśliwy - mnie szkoda ranka, idę do lasu... - No, to przejdziemy się trochę razem, bo i ja chciałem użyć świeżego powietrza - dodał szybko Paweł nie chcąc wypuścić brata. - Ale ci to, nieprzywykłemu, może zaszkodzić? - rzekł Hieronim - ty rzadko w takiej porze się przechadzasz. - I owszem! i owszem, ale w którą idziesz stronę? - Ku Zahałemu, jak widzisz! - To dobrze, ja chcę moją sienną stertę zobaczyć, to będzie po drodze... pójdziemy razem. - Nie wiem tylko, czy ty się ze mną zejdziesz? - O! ja tak szybko chodzę! nie uwierzysz! - prędko podchwycił Paweł. - Otóż, o czym to mówiliśmy... a! o tej przeklętej sukcesji! Wystaw sobie, wszyscy są za procesem... Hieronim powtórnie ramionami ruszył. - Jeśli chcą, niech próbują szczęścia... - I ojciec nawet... - Szanuję wolę jego, nie podzielam zdania... - A więc, ty to byś się gotów i zrzec, co by na ciebie przypadło? - podchwycił niby śmiejąc się Paweł. - Zrzec się, nie - rzekł Hieronim - mam dzieci, panie Pawle; ale że należeć do procesu nie mogę, to pewna... pieniędzy nie mam, głowy do niego wcale... do czegóż bym się zdał? - Wszyscy mówią, że coś wygrać możemy!... - Dałby to Bóg, ja w to nie wierzę! Rozmowa toczyła się tak obojętnie i do propozycji nie było jakoś zręczności, choć się Paweł usiłował zbliżyć do nich, szło mu oporem, język kołowaciał w ustach... a tu strach jeszcze, by posłaniec nie nadbiegł... Szczęściem, byli w polu, gdzie ich odszukać było niełatwo. - Co do mnie - powoli rzekł po chwili - ja muszę ojcu do procesu dopomagać... nawet miałem tę myśl, żeby wszystkich, co o to nie bardzo dbają, schedy ponabywać i samemu już parać się z panem Sobockim. Hieronim spojrzał na niego, ale pan Paweł oczy miał spuszczone, minkę niewinną. - A, nabywasz - uśmiechnął się Hieronim. (Teraz to rozumiem - dodał w duchu - po co ze mną ku Zahałemu poszedł). - Cóż byś na przykład dał za moje nadzieje? jam ci je gotów bardzo odstąpić. Paweł aż zadrżał, ale pomyślał sobie: "Jak mu dam od razu całe Horoszki, pomiarkuje, że coś jest, będę się powoli targował" - więc zaczął: - Na przykład, a cóż byś ty chciał? - Ja? - rzekł Hieronim - to by potrzeba pomyśleć, co to może być warto; słuszna jest, żebyś zarobił, bo cię proces i kłopotu, i pieniędzy siła będzie kosztował; nie zechcesz jednak zapewne, żeby znowu wiele tracił. Paweł tylko pomruczał coś pod nosem. - W najszczęśliwszym razie - dodał pierwszy - licząc spadek po kasztelanicu do trzech milionów, na schedę ojca wypadłoby do sześciukroć, a że nas jest troje, po dwakroć za każdą głowę. Trzeba naturalnie, żebyś coś zyskał... - mówił i uśmiechał się Hieronim, mając to wszystko za żarty, Paweł słuchał bardzo uważnie. - Ho, ho! wysoko bo widzę cenisz to, co jeszcze wydobyć z niczego potrzeba - rzekł serio - ale ja, gdyby co do czego przyszło, ryzykuję. - Toteż mówimy tylko, aby mówić - odparł młodszy. - No, ale gdyby się to na serio traktowało? - począł Paweł znowu. - Zdaje mi się, że to być nie może - odpowiedział pierwszy - bałbym się ciebie oszukać, a ty mnie także byś nie chciał zapewne... Gdy to mówił, wołanie jakieś za nimi słyszeć się dało, Paweł zadrżał i pobladł, Hieronim się odwrócił; ode dworku szybkim krokiem ktoś ku nim pędził! Oba poznać nie mogli, kto to był taki, tylko poły szarej kapoty wiatr mu podnosił, a na głowie żółciła stara lisiakapuza. - Zaczekajmy, ktoś goni! - wstrzymał się Hieronim - choć doprawdy nierad jestem gościowi rannemu, co mnie polowania pozbawi. Postrzegł Paweł, że nie było ratunku i że dalsze upieranie się w traktowaniu zgubić go mogło; obawiał się, żeby Hieronimowi nie powiedziano później, iż był przytomny czytaniu drugiego testamentu, ruszył tedy konceptem i poznawszy, iż goniący za nimi był dziadunio Dymitr, rozśmiał się serdecznie, rzucając w objęcia Hieronima, który zdumiony, nie pojmował, co się tak nagle bratu stało. - Widzisz, jakby cię to łatwo podejść i oszukać można , chciałem ci dać nauczkę! - Co to jest? - Nic... tylko masz wiedzieć, że kasztelanic cały majątek tobie zapisał! - Dosyć żartów! - chmurno rzekł młodszy brat - co to ma znaczyć? - Przysięgam ci, że tak jest! Cały, cały majątek! Hieronim zupełnie nie zrozumiał, a już i dziadunio nadchodził coraz żywszym krokiem, wołając z daleka: - Szczasływomu szczastie! (Szczęśliwemu szczęście!) Jak się masz, kochany dziedzicu! Stój! niech ci powinszuję! - Państwoście się zmówili, żeby mi głowę zawrócić! - odezwał się Hieronim. - Ale jak mi Bóg miły, tak jest! tak jest, jak mówię, kochany braciszku! - krzyknął Paweł. - Kasztelanic zrobił cię jedynym sukcesorem wszystkiego. - Cóż mu się stało? Za co? jak? - Za to, żeś nigdy u niego nogą nie postał! - dodał zdyszany dziadunio, nadbiegając z oczyma pełnymi łez, które i mróz, i rozczulenie wyciskały. - Stryjna, wujna, bis ne rodyna! (Stryj, wuj, szatan nie krewny!), powiadają, a tobie właśnie stryjaszek się przysłużył! Oj! niemałego będziesz miał kłopotu! I zacierał ręce, i śmiał się. - A, i pan Paweł tu? - dodał obracając się ku niemu. - Właśnie go powoli przygotowując do jego szczęścia , oznajmywałem o tym, ale nie chce wierzyć. - To rozumiem - odparł pan Dymitr Pałucki - łatwiej biedzie niż szczęściu dać wiarę, ale tymczasem tak jest. Tiahny, kobyło, chocz tia ne myło (Ciągnij, kobyło, choć ci niemiło). Cóż ty na to, panie Hieronimie? Hieronim, zupełnie nieprzytomny prawie, wodził ręką po czole, jakby sen jakiś dziwny chciał z niego odpędzić, zamiast radości twarz jego wyrażała zamyślenie głębokie, zawrócił się ku domowi. - To być nie może! - powtórzył raz jeszcze - mnie zapisał! Mnie - którego nie znał? - Właśnie dlatego, żeś mu się nie naprzykrzał - śmiejąc się dodał dziadunio. - Lubię go teraz! Szalony dziad, ale mu Pan Bóg raz w życiu rozum dał! Ale taki zawsze po przysłowiu prawda, że swyj koły nie ukusyt', to uszczypne (swój jak nie ukąsi, to uszczypnie), bo testament nie słodki! Het! nas wszystkich obrzydził! - Ale jakże to było? To sen chyba! - rzekł Hieronim. - Jeszcze nic nie rozumiem. - Ot, jak było - rzekł Dymitr - o Sobockim waść wiesz, że próbował testamencik sobie sporządzić, może z Jasiem na współkę. Płut na płutie jediet i płutom pohaniajut! (łotr na łotrze jedzie, łotrem poganiają!) Tymczasem prawdziwy testament był u księdza Bakałowskiego, nadjechał z nim, kiedyśmy jeszcze byli tam wszyscy, i z wielkim podziwieniem wyczytaliśmy, co słyszysz. Wyraźnie pisze, że dlatego i za to ci zapisał, iż u niego ani razu nie byłeś! - Jak to? Wszystko a wszystko! - wykrzyknął Hieronim. - Co do grosza! witam cię, milionowy chłopie! - dodał dziadunio.- A co? Tiażko nesty, a żal pokinuty? (ciężko nieść, a żal porzucić?) - rozśmiał się staruszek. Odurzonego tym wypadkiem pana Hieronima wiedli tak do dworu pan Paweł uśmiechający się gorzko i wesoły dziadunio, a już naprzeciw niego szła Konstancja żywo, obawiając się nie bez przyczyny wrażenia, jakie wiadomość nagła mogła sprawić na mężu. Milcząc spotkali się małżonkowie. - Słyszałaś? - spytał Hieronim. - Wiem! wiem! Bóg nad miarę na nas łaskaw! a! serce mi pęka! dzieci nasze będą szczęśliwe! Hieronim dziwnie się uśmiechnął. - Kobieto - rzekł - alboż to pieniądz daje szczęście? - Daj ci Boże zdrowie, żeś to miał siłę w takiej chwili powiedzieć! - wykrzyknął dziadunio - nie oszalałeś od bogactwa! - Paweł to się uśmiechał, to krzywił i nie wiedział, co począć z sobą, a odejść nie chciał, czując potrzebę zasługiwania się bratu. - Potrzeba, żebyś zaraz jechał do Strumienia - szepnął dziadunio - cała familia mnie tu po ciebie przysłała, czekając tam jegomości. - Pozwólcie mi myśli zebrać, opamiętać się, rozmyślić, wytrzeźwieć - odparł zbogacony - przyjść jeszcze do siebie nie mogę. Boję się, żeby te skarby głowy mi nie zawróciły. - Panie Pawle - cicho szepnął Dymitr - dajmy im trochę pokój, niech się z sobą poradzą i pocieszą, bo wielka radość jest jak wielkie strapienie nie bardzo zdrowa. Ja do waści na śniadanie! Jakkolwiek Pawłowi nie chciało się odchodzić, gdy go pod rękę ujął dziadunio, musiał z nim ruszyć do dworu. Hieronim usiadł na ławce z żoną i głęboko się zadumał. W większym dworze tymczasem oczekiwano niecierpliwie powrotu pana Pawła, a Julia powtarzała chodząc z panną Hiacynthą po pokoju: - Na co to tym ludziom! do czego to tej sroczce! prawdziwie, zawszem myślała, że los głupi, ale nie myślałam, żeby do tego stopnia się mylił! Po twarzy pana Pawła poznać było łatwo, że nic nie zrobił , nos miał czerwony od przymrozku i spuszczony na kwintę, ale przy dziaduniu opowiadać nic nie mógł. Westchnął tylko. - Jakże to Hieronim przyjął? - spytała Julia. - Zachciałaś asińdźka - odparł stary - to dziwny człowiek - dosyt' z Lacha kurki (dosyć z Lacha kurki), jemu to nie tyle radości, co kłopotu narobiło! - Zawsze się dostanie takiemu, co nawet się nie ucieszy! - szepnęła Julia. - Ale że użyć potrafi poczciwie, to ręczę - rzekł Dymitr. Rozmawiano długo i żywo, a było bo o czym! Tak nagła zmiana położeń, to niespodziane wzniesienie się Hieronima, konieczność przypochlebienia się tym, którymi się gardziło, w głowie obojga państwa Pawłów pomieścić się nie mogły, chmurno poglądali, wzdychali i gdyby nie staruszek, mieli wielką ochotę jedno drugiemu wymawiać niepowodzenie, którego doznali. W parę godzin, dawszy Hieronimowi wypocząć po wrażeniu, dziadunio ruszył do niego; ale pan Paweł nie puścił go samego, pociągnął także za nim. Zastali oboje Hieronimostwo w pierwszej izdebce, zupełnie spokojnych i rozmawiających swobodnie; czoło milionowego spadkobiercy już się było wypogodziło, znać tylko na powiece żony jeszcze nie zaschłą łzę jakąś. Dziadunio pilnie obejrzał twarze i wyraz ich go ucieszył. - No! kochany Hieronimie - rzekł - czas na czasu ne stoit! (czas na czasie nie stoi!), potrzeba ci do Strumienia jechać, bo tam czekają na ciebie. - Już kazałem zaprzęgać! - odpowiedział powolnie gospodarz. - A i mnie weźmiesz z sobą, moja szkapa zmęczona - dodał Dymitr - pojadę z waszmością. - Dobrze, z całego serca. - Ja także za bratem pośpieszę - odezwał się Paweł - ale czy nie lepiej by było koczem mojej żony... pojechalibyśmy razem. - A mnie kocz na co? - ze śmiechem zapytał Hieronim. - Juściż tak wózkiem zajechać? - Cóż to szkodzi? - śmiać się będą. - Niech się śmieją! Paweł poleciał wydać rozkazy zaprzęgania swojej najtyczanki; dziadunio sam został z obojgiem Hieronimostwem, ale o nic ich nie spytał, nic im nie radził. Hieronim też o spadku nie zagadał, chodził po izdebce zamyślony. íona jego krzątała się koło wyboru do drogi. VII Wszystkich oczy zwrócone były na drzwi, gdy Hieronim wszedł do sali w Strumieniu. Jego prosty wiejski ubiór, gdyż dziedzic milionów kasztelanica nie zmienił zwyczajnego swego stroju z szarego sukna, twarz ogorzała, czoło zorane pracą i niedostatkiem dziwnie odbiły się wśród wytworniejszych ubiorów i białych lic familii, z nadskakującą witającej go grzecznością. On tu pierwszy raz w życiu był główną figurą, ogniskiem. Niektórzy spojrzeli po sobie i widać było myśl przelatującą po twarzach. - Do czego to jemu! co on z tym zrobi! Każdy jednak pospieszył uścisnąć namuloną dłoń wieśniaka i starał się już pozyskać go sobie wyrazem oczu, ust lub słówkiem słodyczy pełnym. Jakoś gorzko to przyjmował Hieronim , którego dusza oburzała się może na te hołdy i cześć oddawane bożkowi grosza. Pomimo prostoty ubioru, rubasznych ruchów i wieśniaczego układu, oko postrzegacza byłoby zawsze wyróżniło w tłumie tę postać, na której malował się, nawet bogactwy nie zatruty, spokój, szlachetność i wesele poczciwej duszy. Nikt z przytomnych nie miał tego pogodnego spojrzenia, tej siły w sobie, co on. Nie zmieszali go ludzie, nie wbiły w dumę pokłony, nie upoiła woń kadzideł - pozostał, czym był. Pierwszy pan Piotr przystąpił do niego. - Hieronimie - rzekł - szczerze ci powiadam, że się cieszę twoim szczęściem; tyś na nie zasłużył... Daj Boże, żebyś użyć umiał na dobre tego, co ci los daje. W milczeniu dłoń poczciwą uścisnął przybyły; za Piotrem zbliżać się poczęli wszyscy i witać, i winszować, i kłaniać. Szmer głuchy panował w salce. - Patrzcie - mówił pan August Pobiała do Tomasza - jak to czarodziejski ten pieniądz ludzi formuje... ten jegomość tak już pewien siebie, tak śmiały, jakby się nieustannie o ludzi ocierał, a jednak ledwie pierwszy raz wylazł ze swojej skorupki. - Ale wszyscy się zgadzają na to, że bardzo uczciwy człowiek! - Wszyscy, co biorą i mają miliony, są nadzwyczaj uczciwi ludzie z uśmiechem dowcipnym dodał pan August. - I czy to potrafi utrzymać, zarządzić, gospodarować - przerwał kulawy Józef - wątpię, wątpię! Stary ojciec z rozrzewnieniem przystąpił do syna. - Widzisz, Hieronimku - rzekł ze łzami - ja zawsze ci prorokowałem, że się to złe, na któreście boleli, odmienić musi. Chwała Bogu, winszuję, błogosławię ci! Nie wątpię, że użyjesz dobrze i o familii nie zapomnisz... Rotmistrz, że to nie był wcale gadatliwy człowiek, a serce miał dobre, przyszedł tylko do Hieronima i pocałował go z obu stron wtwarz, ale słowa nie rzekł. - Nikt ci spadku nie zaprzecza - dodał po namyśle pan Piotr - prawo za tobą, a zatem chcieliśmy ci tylko powinszować... Hieronim wciąż stał milczący. - Za pozwoleniem - odezwał się po chwili - wiem, co jest moim obowiązkiem, chciejcie mnie posłuchać. Cisza głęboka przeleciała salkę i szmer tylko cisnących się krewnych dokoła Hieronima niekiedy ją przerywał. On spojrzał na dziadunia i odezwał się śmielej: - Nigdym w życiu nie pragnął majątku ani posiadania jego cenił wysoko, byłem ubogi i nauczyłem się, że ubóstwo nie jest tak wielkim złem... W spadku, który mi testament nieboszczyka przekazuje, widzę tylko zlecenie zmarłego; - powierzył mi majątek, nie mogąc go sam podzielić... Oświadczam więc, że nie chcę dziedzictwa wyłącznego, nie przyjmuję go i do podziału równego przypuszczam całą moją rodzinę! Trudno odmalować wrażenie,jakie słowa te zrobiły na wszystkich, Paweł pochwycił się za głowę, ojciec Hieronima syknął i wstrząsł się tylko, inni oklaskiem i wykrzykiem zapału powitali oświadczenie Hieronima; Piotr tylko chwytając go za rękę zawołał: - To niesłuszna - rzekł - powinieneś i musisz mieć więcej od innych, choćby dlatego, żeś więcej cierpiał i okazał gotowość do ofiary, na którą, śmiało rzec mogę, nikt z nas zdobyć by się nie potrafił. - Co pan Piotr mówi! co to jest! na co psuć dobry uczynek! - odezwały się głosy zewsząd. - Kiedy nie chce, po coż mu zadawać gwałt! Hieronim aż się uśmiechnął. - To, co na mnie wypadnie - rzekł powolnie - będzie dla mnie bardzo dostatecznym. - Zostaw sobie Strumień przynajmniej - przerwał pan Piotr - dość będzie reszty dla nas. - Ja zostanę w Horoszkach! - odpowiedział cicho Hieronim. - Ja ci odstąpię Horoszek za małą cenę! - pośpiesznie dorzucił Paweł - to prawda, że lubię naszą wioseczkę bardzo, bo to i dobra, i miła mi sadybka, ale dla brata uczynię wszystko - oddam tanio. - Bardzo dobrze, potem o tym - rzekł Hieronim. - To jakiś Cyncynatus! - szydersko dodał Pobiała - filozof! patrzcie! co za wspaniałość!... - ślicznie się spisał, nie ma co mówić! - z radością powtarzali inni. - Co to za człowiek! co to za człowiek! - I poszli go szukać koleją, chcąc podziękowaniem przypieczętować ofiarę. Wszakże pomimo uwielbień powszechnych przysłuchujący się bacznie byłby w nich niejeden charakterystyczny znalazł wykrzyknik. Wielu powtarzali po cichu: - Pstro w głowie! dobra dusza, ale mając czworo dzieci i zrzekać się majątku, to coś niewidzianego! Dziadunio zbliżył się z kolei, rozczulony, wesół: - A szczo? zbuw sla tato łycha, wse żyto zmołotyw (A co? zbył się ojciec licha, wszystkie żyto zmłócił). Dobrześ wasan zrobił, ślicznie, pięknie i sprawiedliwie; pozwól, niech cię uścisnę. - Ja tam nic nie potrzebuję, ale mi aż miło posłyszeć, że przecie znalazł się człowiek, co umiał swe żądania umiarkować i nie oszaleć od pieniędzy! Pozwól sobie jednak na niezabudź, kochany Hieronimie, podarować jedno wyśmienite ruskie przysłowie, jesteś może do zbytku dobry, ono ci nie zaszkodzi , gdy je pamiętać będziesz: Ne bud' sołodkij, bo tia rozłyżut', ne bud' hirkij, bo rozplujut' (Nie bądź słodki, bo cię rozliżą, ani gorzki, bo rozplują). O rozplucie się nie boję, ale o rozlizanie bardzo! Teraz winniśmy jeszcze cierpliwym czytelnikom naszym zakończenie, a z tak liczną familią jak Zawilskich to niemała robota; trzebaprzecie o losie ich choć kilką słowy wspomnieć. Dopełnim tego cierpliwie i nudnie. Naprzód, dla poznania, jak się piszą nekrologi i ile w nich bywa prawdy, mieścim tu całkowitą biografią kasztelanica, ułożoną przez pana Augusta Pobiałę i drukowaną w gazetach: "W tych dniach prowincja nasza bolesną poniosła stratę; śmierć porwała nam jednego z rzadkich ludzi, co był świadkiem najważniejszych w kraju wypadków i w ciszy wiejskiej dożywał spokojnie ostatka dni, poczętych na świetnym dworze Stanisława Augusta. Bieżącego roku, dnia... umarł w dobrach swych, Strumieniu, Stanisław syn Jana (niegdyś kasztelana Pr...) Zawilski, były paź, a później szambelan dworu Stanisława Poniatowskiego. śmierć jego wielką pustką pozostawiła znany z gościnności i dostatku, zawsze mile dla wszystkich otwarty, stary dwór w Strumieniu, a przeraziła nas tym bardziej, że stan zdrowia nieboszczyka, jego wstrzemięźliwość i dziwnie regularne życie długie mu jeszcze dni rokować się zdawały. Uderzenie krwi do głowy przecięło pasmo pięknego życia jego. Urodzony z Paluckiej, Stanisław Zawilski zawczasu oddany został na dwór królewski, gdzie wkrótce dowcip jego, piękna postawa, miły charakter uczyniły go ulubieńcem wszystkich. Później mianowany szambelanem, był ozdobą towarzystw, które się oń ubiegały. Smutne wypadki krajowe tej pełnej uczucia duszy nie dozwoliły być świadkiem klęsk, na które zaradzić nie mogła; długa podróż za granicę do reszty wykształciła go i nadała mu dojrzałość, wytworność obyczajów, doświadczenie, jakimi świetniał dla nas po powrocie. - Boleśnie czując ciągle każde wstrząśnienie krajowe, kasztelanic usunął się na wieś, oddając samotności, rozmyślaniu i skupiając słodyczą charakteru i dowcipem niezrównanym wszystkich, co mieli szczęście być do jego przypuszczeni. Zgon jego życiu społecznemu okolicy zadał cios nienagrodzony. Zgasły kasztelanic Zawilski zostawia znaczne dobra i kapitały, które testamentem zapisał najukochańszemu z krewnych, panu Hieronimowi Zawilskiemu, ale ten dziedzic zmarłego odziedziczył po nim wspaniałomyślność rzadką i nie chcąc sam z daru korzystać, do działu całą liczną rodzinę przypuścił. Jest to piękny i rzadki przykład bezinteresowności." Co do samego interesu, zaraz po oświadczeniu Hieronima , które go nic kosztować nie zdawało się, porządny zrobiono inwentarz pozostałości po kasztelanicu. To, co znaleziono w pokoju zaklętym i w sypialni, po różnych kątkach, w remanentach , srebrach, klejnotach i wszelkiego rodzaju kosztownościach , przechodziło ze Strumieniem, po najskromniejszym ocenieniu ziemi, trzy miliony kilkakroć sto tysięcy. Owe skrzynie i szafy tajemnicze w istocie pełne były pieniędzy, a szkatułki pierścieni i klejnotów, zapewne niegdyś w karty powygrywanych. Z regestrów w szafach i na stoliku leżących okazało się, po baczniejszym ich rozpatrzeniu, że kasztelanic dawszy słowo, iż z nikim grać nie będzie, a nie mogąc go dotrzymać, grywał codziennie z samym sobą w godzinach, przez ciąg których w swoim pokoju się zamykał. Rachunki gry tej od kilkunastu lat najporządniej były utrzymane i kasztelanic zwał się w nich Kasztelanicem, a przeciwnik jego Diabłem. Tak tedy z diabłem grając, po ogólnym obrachowaniu, przegrał mu pięć tysięcy kilkaset dukatów, które oddano na kościół. Hieronima zmusił pan Piotr i Antoni, że oprócz dwukroć kilkudziesiąt tysięcy wypadających na jego schedę zatrzymał dla córek srebra i kosztowności niektóre i wszystkie remanenta gospodarskie ze Strumienia. Wskutek układu z panem Pawłem, który był zawsze gotów do nabywań i układów, bo na każdym coś zarobić musiał, Horoszki w całości dostały się Hieronimowi, a do nich dokupił jeszcze wieś drugą przyległą, posagicórkom skromne zostawując w gotowiźnie. Pan Samuel, zrazu dowiedziawszy się od przybyłego rotmistrza o wszystkich wypadkach zaszłych w Strumieniu i zrzeczeniu się Hieronima, wierzyć nie chciał takiej bezinteresowności; nareście upewniwszy się, że tak było w istocie, zakrzyknął, że piechotą warto pójść takiego człowieka zobaczyć i na uspokojenie jego starości trzeba było, żeby rotmistrz, jedynak, wziąwszy całą schedę, do sześciukroć wynoszącą, znalazł sobie z półtorakroć posagu bardzo miłą i przyzwoitą panienkę, która za niego wyjść przyrzekła. Samuel, w obawie śmierci, zajął się zaraz wyuczaniem przyszłej żony, jak ma nieznacznie pana Wincentego prowadzić i nim kierować. Trzeba też wyznać, że pieniądz nie zaszkodził rotmistrzowi, któremu nawet usta otworzył nieco i język rozwiązał. Pobiałowie także wzięli po dwakroć każdy, gdyż siostra ich dwojga się zrzekła; pan August, z wielką pociechą żony, dokupił zaraz wioskę za swoje i Tomasza pieniądze, od których tylko procent płacić się zobowiązał. Józef, że gotówkę swoją ulokował, a ziemię bardzo ostrożnie chciał nabywać i trzymał w kuferku grosz, wielkiej sobie biedy napytał, bo go dniem i nocą męczył ten skarb, o któren się niesłychanie obawiał. Przyszło do tego nareście, że go zmienił na bilety bankowe, a że się gdzieś przytrafiło, iż podobne myszy pojadły, a drugie się spaliły, ognia i myszów znowu począł się lękać niesłychanie. Troskliwość przesadzona o ten nabytek, ażeby go nie utracić, doprowadziła go niemal do choroby; pospieszył się z kupnem ziemi i przepłacił ją trochę, co znowu nabawiło go zgryzoty, tak że w końcu sukcesją życiem przypłacił. Bracia odziedziczyli jego majętność. Nic się zresztą nie zmieniło w familii Pobiałów, bo pan Tomasz się nie ożenił, a piękna Domicella za mąż pójść nie chciała. Przebąkiwano, że to postanowienie obojga spowodowane było przywiązaniem, jakiego przykład mieliśmy w historii Oświęcimów; to pewna, że wielkie były podobieństwa. Co się tyczy dzieci Józefa, a naprzód Jaśka, który nie był szczęściem posądzony o wspólnictwo z Sobockim, bo oszukaństwo jego zakryło winę chłopca, której się nie domyślano, pan Piotr zaopiekował się nim w początku. Później, gdy nie było sposobu nic już z niego zrobić, musiano pełnoletniego wypuścić na wolę. ále jej użył Jasiek, rozpasawszy się na wszelką rozpustę, i marnie zmarł, prawie wszystko wprzód straciwszy w karty lub na najniegodniejsze istoty. Michał, brat jego, umarł w szpitalu na Besarabii z mołdawskiej febry, którą skomplikowały stare grzechy. Sobockiego długo słychać nie było, gdyż obawiając się kryminalnego procesu, choć go nie wnoszono, drapnął daleko, ledwie mając czas jakiś temu nadać pozór. Antosia, żona jego, która ukrywała się dotąd w miasteczku, objęła naprzód swoją, potem resztki sched braci i dosyć smutne wiodła życie. Jedyną jej pociechą była dziecina, do której namiętnie się przywiązała. W lat kilka z dalekich stron powrócił odarty, zestarzały, wyniszczony Sobocki, ale po cichu; wstąpił on znowu w służbę i odezwał się do żony, która odkupując się od niego, pensyjkę mu tylko wyznaczyła. Małżonkowie nie widywali się, choć upokorzony kilka razy próbował zakołatać do serca Antosi, serce to nieskore było do przebaczenia i zbyt ciężko zranione, by darować miało. Pan Samuel raz zamieszkawszy w klasztorze już się potem z niego wynosić nie chciał, oddając się coraz bardziej nabożeństwu, a rotmistrza poleciwszy jego żonie, kilka razy w rok tylko, na imieniny i święta, przyjeżdżał do Borszczówki, do pana Wincentego, żeby się jego szczęściem pocieszyć, i znowu do miasteczka powracał. Pan Antoni w początku chciał koniecznie pomagać w gospodarstwie to Pawłowi, to Hieronimowi; wyniósł się był nawet na wieś w tym celu, ale sprzykrzył sobie, że, jak powiadał, najlepsze jego rozporządzeniazawsze przeciwne okoliczności najgorzej obracały. Z pensyjką więc swoją powrócił znowu do znajomego nam dworku, a że i pan Samuel mieszkał w miasteczku, bracia żyli ciągle z sobą. Samuel stołował się nawet u pana Antoniego i codziennie będąc świadkiem scen małżeńskich między bratem i bratową, na próżno starał się ich godzić. Najczęściej wysiliwszy się na daremną wymowę, zatuliwszy uszy czapką, uciekał i z wielkim podziwieniem swoim, gdy nazajutrz przyszedł na obiad, spodziewając się zastać bój od wczoraj przeciągniony i gniewy niepohamowane, znajdował albo czułości lub spory z nowej już beczki zaczęte. Przywykł nareście do tej stopy wojennej, ale niemniej w każdej wrzawie brał udział pojednawczy, nigdy się tego niedomyśliwszy, że jego najlepsze chęci wcale przeciwny robiły skutek, podsycając wojnę. Wielki to był tryumf dla pana Antoniego, że rodzina jego zbogaciła się z ojca głowy, co trapiło niezmiernie znowu Judzkę, która się żadnego spadku doczekać nie mogła. W tych walkach i cierpieniach zakończyła ona życie, a nikt jej pewnie szczerzej nie żałował nad męża, co kilkadziesiąt lat się z nią nieustannie kłócił. Od jej śmierci pan Antoni widocznie podupadł umysłowo i cieleśnie, posmutniał, stał się milczący i nie mogąc znieść mieszkania w dworku, który mu nieboszczkę zbyt żywo przypominał, przeniósł się do klasztoru, zajmując celkę obok Samuela. Bracia byli odtąd nierozdzielni, a że powoli pan Samuel przekonał się, iż gniewy Antoniego były mu koniecznie potrzebne, pozwolił mu się nawet z sobą kłócić, pewien, że ta zabawka nic za sobą nie pociągnie. Hieronim u jednych swoim postępkiem pozyskał szacunek, u drugich uchodził za dziwaka; byli tacy, co go wyśmiewali skorzystawszy z jego poczciwości. W ogólności obcy poglądali na niego z jakimś podziwem, jak się patrzy na karła, potworę lub dziwne, z daleka przywiezione zwierzę. Na to się jednak wszyscy godzili, że poczciwszego człowieka trudno znaleźć było. Obok starego dworku w Horoszkach, w którym lat tyle przecierpieli niedostatek Hieronimostwo, wymurował Hieronim dwór porządny, na staroszlachecką formę, ale jak relikwii nie tknął tej małej chałupki, do której z żoną na starość chciał się przenieść, podparli ją, wyrestaurowali i co dzień modlić się tam chodziła Konstancja. Teraz już wychowanie dzieci nie było dla nich ciężkim, Zosia powróciła do domu; wesoła, szczęśliwa , piękniejsza jeszcze, jeśli być mogła. Znowu jej szczebiotanie ozwało się po kątach, znów brzęk jej kluczyków i szmer jej modlitwy rozweselił stęsknionych. Kiedy przybyła do Horoszek, co było ludu, sług, znajomych, ze wsi się zbiegło powitać swoją panienkę... i ściskali ją ze łzami czując, że przybycie jej było jakby zleceniem anioła Bożego, bo się z nią zrobiło jaśniej, weselej, spokojniej. Hieronim bynajmniej trybu życia swego nie zmienił, pozostał sobą dając wielki przykład niezawisłości od pieniędzy. Swobodniejszy co do czasu, więcej tylko myślał, czytał i patrzał na ten świat, w którym duszą wznioślejszą upatrywał cuda piękności i mądrości Bożej. Poważany powszechnie, chwytany, gdzie tylko o osądzenie pośrednicze chodziło, stał się wkrótce wyrocznią powietników i jednym z tych ludzi, bez których żadna się sprawa nie kończy, w których wierzą ci nawet, co w nic więcej wiary nie mają. Biednej pani Hieronimowej czy zbytek szczęścia, jak ona go nazywała, czy inne jakie przyczyny wątłe odjęły zdrowie. Jedynym strapieniem w domu było jej cierpienie, którego jednak domyślać się musiano, bo się z nim kryła, twarzą się uśmiechając do swoich drogich, usty nigdy nie przyznając do boleści. Potrzebaż dodać, że Staś, powróciwszy z zagranicy, ledwie dwa dni zabawił w Zrębach i do Horoszek poleciał? Ani pan Piotr, ani matka nie sprzeciwiali mu się; poznanie bliższe poczciwej i ślicznej Zosiwybrało ją za synowę od dawna; jedno pokrewieństwo stawało na przeszkodzie i młodość Stasia, chociaż na to dziadunio powtarzał panu Piotrowi przysłowie - Nebojsia rano wstaty, mołodo ożenyty, kupyty chatu ukrytu, a sukniu uszytu (Nie bój się rano wstać, młodo ożenić, kupić chatę pokrytą i suknię uszytą). Wstrzymano trochę to ożenienie, ale nareszcie pobłogosławiono. Zosia, jakkolwiek szalenie przywiązana do męża, rodziców opuścić nie chciała; musiano z jej posagu i pieniędzy pana Piotra kupić wioskę niedaleko Horoszek, a Stasiostwo więcej u rodziców niż u siebie bawili. Na cóż głębiej zaglądać mamy, co się później stało? Później zawsze straszne, zawsze grozi mogiłami, nie zwracajmy na nie oczu. Chłopcy Hieronima poszli dobrze; serce matki, rozum ojca, przykład obojga ich prowadził i rośli na ludzi użytecznych, bo zawczasu powiedział im Hieronim: - Musicie na chleb pracować i mieć go w rękach, majątek zawczasu dany rozleniwia i psuje, każdy się powinien dorabiać , choćby dlatego, żeby praca siły w nim duszy rozwinęła... Pan Paweł wyniósł się z Horoszek bez żalu i wziął część z klucza Strumieńskiego, a nawet główne fundum. Zamieszkali więc państwo w owym dworze kasztelanicowskim i niepomału w dumę się tym podnieśli. Julia się roztyła, Petra do reszty skwaśniała, a panna Hiacyntha, próżno coś wyglądająca, żeby jej posag dano, wymownie uskarżała się na skamieniałość serc ludzkich. W dworcu starym, z powodu Petry, którą za mąż wydać chciano, bojąc się, żeby do reszty nie straciła humoru, bawiono się ciągle a szumno. Choć panna, jedynaczka, wcale piękny miała posażek, nikt się po nią bardzo nie kwapił. Julia nie mogła znów przebaczyć Hieronimostwu, że Zosię wydali za Stasia, i Piotrowi, że raczej ich córki za synowę nie wybrał. Na zabawy do Strumienia zjeżdżało się osób mnóstwo, ale już tych, których przyjmowano w Horoszkach, nie bardzo zapraszano tutaj. Innego chciano towarzystwa, innych związków, a to, czego pragnęli, nie przybywało. W ostatku, jakiś hrabia z Ukrainy zjawił się w zapusty paradnym ekwipażem, począł bywać, niesłychanie się podobał nawet pannie Hiacyncie, której talenta głośno uwielbiał , i dosyć chyżo się oświadczył. Naturalnie przyjęto go chciwie , ślub został o ile możności przyśpieszony, a Petra ani patrzeć na ludzi nie chciała zostawszy hrabiną. Nieszczęściem, pokazało się nieco później, że majętności wielkie tego przybylca z daleka, z bliska obrachowane, kończyły się na sześciu chłopkach, po dwóch we trzech wioskach rozłożonych. Były to resztki jakiejś pokrytej kusym fartuszkiem eksdywizji. Hrabstwo także należało do owych, co to się niesłychanie rozmnożyły w ostatnich czasach z łaski fabrykantów guzików i powozów. Dziad pana Puciatowicza był pewnie murgrabią u Ogińskich, ale niezawodnie nie hrabią. W podziale między spadkobierców Hieronim nikogo, tym mniej siostry, pominąć nie mógł. ímura wziął swoją część, wycałował szwagra, zaprzysiągł się na wszystko, co mu na myśl przyszło, że gotów bić się i strzelać za niego - i pojechał polować i rządzić się na Rohoży. Radzono mu kupić majątek wołyński, ale Poleszuk, przywykły do tego kąta, uwięził swój kapitał w drugiej wiosce okolicznej, na której pnie smolne najwięcej rachował, i począł na wielką skalę wyrabianie smoły, reszty belek i potażu. Trafił na lata dobrej ceny i nieźle mu się ta spekulacja powiodła, odebrał bowiem połowę kapitału i chodził odtąd od jednego do drugiego ze znajomych, dowodząc im, że nie ma jak Polesie. W Zrębach u pana Piotra także spadek po kasztelanicu wiele się przyczynił do dalszych losów familii; Maria wydała nareście najstarszą córkę, Józefę, za zamożnego obywatela, a jak to najczęściej bywa, kiedy jednę kto weźmie, i drugie idą za nią, starających się o Marię i Hortensję napłynęło zaraz pod dostatkiem. Było więc w czym wybierać imatka o ten wybór teraz modliła się tylko. Pan Piotr na próżno starał się jej dowieść, że do zbytku posuwa macierzyńską swą troskliwość turbując się o mężów, gdy ich nie było, turbując o starających, gdy ich Pan Bóg dał do syta, martwiąc nareście przedwcześnie już o wnuczki, których jeszcze nie miała. Są takie serca jak pani Piotrowej, którym frasunek o drugich jest konieczną potrzebą, jak panu Antoniemu kłótnia z żoną, którą kochał. Na to nigdy nie pomoże cudza rada, przestroga i cudze myśli, które dla zwyciężenia się, z siebie wyczerpnąć potrzeba. Dziadunio najwięcej zawsze bawił u Hieronimów, których dzieci nawet przysłowiów ruskich powyuczał; nie mógł jednak usiedzieć stale na miejscu i co kilka tygodni, choć mu w Horoszkach dobrze było jak u Boga za piecem, zaprzęgał konika i ruszał na wędrówkę, z której nigdy nie powracał bez gościńców dla dzieci i zapasu dobrego humoru. Jakoś pod koniec pierwszego roku zaraz szkapa jego, pomimo największych starań o nią, zachorowała, a że krwi w porę nie puszczono, zdechła. Było to wielkie strapienie dla dziadunia, który pochowawszy poczciwe stworzenie z honorami, to jest ze skórą i podkowami, stracił humor zupełnie, dowodząc, że nigdy już sobie drugiego takiego konia dobrać nie potrafi. Pan Hieronim kazał mu zaraz najeżdżać spokojnego siwosza i przyzwyczajono go do wózka pana Dymitra, ale stary powtarzał: - Ej, nie to, co było! Fedot, ale nie tot'! (Teodor, ale nie ten!) już mi się mój towarzysz nie wróci, co mój głos rozumiał i wszystkie moje drogi wiedział. - Po czym zawsze dodawał z westchnieniem: - Rosty psu trawa, koły mojeho konia nema (Rośnij psu trawa, kiedy mojego konia nie ma). Wszakże siwosz woził go jeszcze i coraz lepiej lat kilka. Jakoś zimą przywlókł się stary do Horoszek z zaziębieniem i widocznie niezdrów. - ále, panie Hieronimie - rzekł na wstępie do niego - nie chciałbym wam kłopotu narobić, ale mi, widzę, czas. Czuję się bardzo czegoś niedobrze... Skaczy, wraże, jak pan każe (Skacz, wraże, jak pan każe), nie ma tu co w bawełnę obwijać: do góry wołają. - Ale zmiłuj się, dziaduniu kochany!... nie przypuszczaj tej myśli. - Ot, waść poślij po księdza, a sam przyjdź do mnie zaraz, bo to nie żarty - odezwał się stary kładnąc się w łóżko. Radab dusza do raju, ta hrychi ne puskajut! (Rada by dusza do raju, grzechy nie puszczają!) Na to nie ma rady, panie Hieronimie. Kruty ne werty, treba umerty! (Kręć się, wierć, przyjdzie śmierć!) Posyłaj po księdza, a sam do mnie przychodź. Wielki się stał rozruch w domu; po proboszcza wysłano konie natychmiast, gospodarz przybiegł z żoną do łóżka starego. - Pop ludej chowaje, schowajut i popa! (Chowa ksiądz ludzi, schowają i księdza!) - rzekł wstając trochę stary, którego wesołość nie opuszczała - wielum ja przeżył, ale przyszła i na mnie godzina. Co wy myślicie, dziewięćdziesiąt osiem! dziewięćdziesiąt osiem! Ale naprzód o interesie, panie Hieronimie. - Jakiż interes zechcesz nam polecić? - Oto, żebyście nie wzgardzili moją chudą prostacką pozostałostką, którą dla waszych dzieci zostawię. Czem chata maje tom i prynimaje! (Czym chata bogata, tym rada!) W dębowej szkatułce, która zawsze ze mną jeździła, znajdziecie tam tę odrobinę, tylko słowo twoje, panie Hieronimie, że się już dzielić nie będziesz! Kostusiu! - zawołał do rozpłakanej Hieronimowej - niech mi da słowo! - Ale po cóż to wszystko? - zawołali oboje. - Ot, po to, żebym umarł spokojnie, chcesz mi zatruć ostatnią godzinę! to się nie godzi! Daj waść rękę. - Hieronim musiał rękę wyciągnąć. - W hurti i kasza zjitsia! (W hurcie i kasza się zje!) - dodałpadając na łóżko stary - czworo dzieci, nie zaszkodzi i ten grosz, co przybędzie, testament mój za rękami i w sądzie, biedy żadnej mieć nie będziecie... Ot zaraz, żeby później kto z zamętu nie korzystał, szkatułkę mi odnieść do pana Hieronima. Mensze na dwori, łeksze hołowi! (Mniej we dworze, lżej głowie!) - dodał przymusiwszy do posłuszeństwa. - Ruszajcie sobie, bo mnie czas z Panem Bogiem się rozmówić, nim ksiądz przyjedzie , do najstarszego Pana trzeba duszę ubrać, w co stanie najlepszego! Nadjechał ksiądz; wyspowiadał się pan Dymitr, zdawało się nawet, że mu jest lepiej, spać się położył wszystkich pożegnawszy i dzieci pobłogosławiwszy i w nocy spokojniuteńko życie zakończył. Wszyscy, licząc w to oględnego pana Pawła, rachowali zawsze dziadunia na jakie kilkadziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt tysięcy; testament jego i szkatułka wskazywały w depozytach po klasztorach, w gotówce przeszło półtorakroć oszczędnością nagromadzonych. Pawłowie, którzy usilnie o pozyskanie sobie staruszka starali się, znowu o mało się nie pokłócili z zazdrości , wymawiając jedno drugiemu, że byli powodem niełaski staruszka. Julii mąż, choć delikatnie, zarzucał dumę, ona Pawłowi zbyt oczewistą chciwość; kwestia została nie rozwiązaną, a panna Hiacyntha zręcznie dziwactwu starca tylko, niepojętej ludzkiej głupocie i uprzedzeniu dla pana Hieronima przypisała wypadek tak niespodziewany. Pani Fryze wkrótce potem skończyła życie w domu obłąkanych, jeden ímura kosztem ją swoim utrzymywał, a ludzie mówili nawet po cichu, że przez pamięć dawnej jakiejś a bliskiej z nią znajomości, ale zdaje się, że to były potwarze. Panna Aniela wyszła za mąż do ołoneckiej guberni; Termiński skończył o torbie i kiju, a Puślikowski, cudem odzyskawszy zapis swój i wynagrodzony przez Hieronima i spadkobierców, gospodaruje na małej cząstce w Polesiu. Na tym się kończy długa, pospolita powieść nasza - pospolita jak życie, jak ono nauczająca i jak wszelki przykład zapewne na nic nieprzydatna. Przykłady to mają do siebie, że się z nich ludzie budują dopiero po czasie. Koniec 1/ 1