+gryfin01-02+ POWIEŚĆ Michael Swanwick Jajo Gryfa (1) (Gryffin's Egg) Przełożył Andrzej Pieńkowski Michael Swanwick zadebiutował w 1980 roku. Szybko stał się jednym z najpopularniejszych i najbardziej uznanych młodych pisarzy dekady. Kilka razy docierał do finału Nebuli, World Fantasy Award i John W. Campbell Award. Jego dzieła zdobyły Theodore Sturgeon Award, a także nagrodę czytelników Asimov's Magazine. Za entuzjastycznie przyjętą przez krytyków powieść "Stations of the Tide" udało mu się otrzymać Nebulę. Mieszka w Filadelfii wraz z żoną Marianne Porter i synem Seanem. We wspaniałej i zawikłanej mikropowieści "Jajo Gryfa" Swanwick zabiera nas na Księżyc. Naszkicowany jego piórem, jest zaskakującym miejscem: to ogromny kompleks przemysłowy oszałamiający wielkością i stopniem złożoności, gdzie przeprowadzane są tajne eksperymentalne projekty nowych technologii. Skomplikowane księżycowe społeczeństwo kieruje się własnymi specyficznymi zwyczajami. Społeczeństwo to wkrótce będzie musiało stawić czoło dziwnej i niespodziewanej groźbie, nie tylko mogącej sprowadzić zagładę na siebie, ale także trwale zmienić całą ludzkość... lub zniszczyć ją na zawsze. Księżyc? To jajo gryfa, Co się wykluje w jutrzejszą noc. Wielki ten czas przyniesie Dla małych chłopców zachwytów moc. Skorupa pęknie i gryf Popełznie po nocnym niebie. Gdy chłopcy będą się śmiać, Dziewczynki zapłaczą pewnie. Vachel Lindsay Słońce wyjrzało zza gór. Gunther Weil podniósł dłoń w geście pozdrowienia, po czym natychmiast zakrył nią oczy, na chwilę chroniąc się przed blaskiem, dopóki wizjer jego hełmu nie spolaryzował się. Przewoził pręty paliwowe do kompleksu przemysłowego Chatterjee Crater, w którym czterdzieści godzin przed świtem reaktor Chatterjee B osiągnął stan krytyczny, niszcząc oprócz siebie piętnaście odległościowych przełączników automatycznych i jeden przekaźnik mikrofalowy. Wytworzył przy tym wystarczające przepięcie, by uszkodzić wszystkie fabryki w kompleksie. Na szczęście w projekcie przewidziano taką możliwość i dlatego w chwili, gdy nad wyżyną Rhaeticus wschodziło słońce, stał już tam nowy, gotowy do włączenia reaktor. Gunther jechał na automatycznym pilocie, mierząc odległość od Bootstrap ilością śmieci wyściełających drogę przez Mare Vaporum. Blisko miasta szeregi zużytych i uszkodzonych maszyn konstrukcyjnych stały w otwartej próżni, oczekując na dalszy los. Dziesięć kilometrów dalej eksplodował ciśnieniowy transporter, rozrzucając po okolicy części urządzeń i gigantyczne dżdżownice pianki uszczelniającej. Na dwudziestym piątym kilometrze droga znów się pogarszała zawalona reflektorami i zdruzgotanymi ślizgaczami transportowymi. Czterdzieści kilometrów dalej stawała się jednak czystym, prostym rozcięciem w pokrywającym wszystko pyle. Gunther rozwinął mapę topograficzną, ignorując głosy dochodzące z tyłu jego czaszki - pogaduszki innych kierowców oraz sygnały bezpieczeństwa, które ciężarówka regularnie wtłaczała do przekaźnika w jego mózgu. Gdzieś tutaj. Skręcił z drogi Mare Vaporum i wjechał na teren pokryty nienaruszonym pyłem. - Opuściłeś zaplanowaną trasę - powiedziała ciężarówka. - Odchylenia od przyjętego planu są dozwolone tylko przy nagranym pozwoleniu twojego spedytora. - Ach, tak - głos Gunthera zabrzmiał głośno w jego hełmie stanowiąc jedyny realny dźwięk wśród paplaniny duchów. Wyszedł ze swojej ciśnieniowej kabiny. Uszczelniające warstwy skafandra skutecznie wszystko wyciszały, nawet trzeszczenie szwów w kontakcie z panującą na zewnątrz próżnią. - Obaj wiemy, że jeśli nie przekroczę za bardzo terminu, Beth Hamilton nie będzie się czepiać, gdy się trochę powłóczę. Przekroczyłeś możliwości językowe tej jednostki - stwierdził głos w jego głowie. - W porządku, niech więc cię to nie obchodzi. - Zręcznym ruchem zablokował przełącznik transmisji radiowej za pomocą kawałka kabla. Głosy w jego głowie gwałtownie zamilkły. Był teraz całkowicie odizolowany. - Mówiłeś, że nie zrobisz tego więcej. - Słowa transmitowane tym razem bezpośrednio do jego przekaźnika brzmiały głęboko i dźwięcznie jak głos Boga. - Przepisy Piątej Generacji wyraźnie wymagają utrzymywania stałej łączności radiowej przez kiero... Nie marudź. To nudne. Przekroczyłeś możliwości językowe... Och, zamknij się wreszcie. - Palec Gunthera wędrował właśnie po mapie, śledząc wykreśloną poprzedniej nocy trasę: trzydzieści kilometrów po dziewiczej ziemi, której nie przemierzał dotąd żaden człowiek ani maszyna, a potem na północ do szosy na Murchison. Jeśli dopisze mu szczęście, może się nawet uda być w Chatterjee przed czasem. Wjechał na księżycową równinę. Po obu stronach za oknami przepływały mijane skały. Przed nim powoli, prawie niedostrzegalnie wyrastały góry. Poza śladami kół, które pozostawiała za sobą ciężarówka, nie istniało w zasięgu wzroku nic, co świadczyłoby, że ludzkość kiedykolwiek istniała. Panowała doskonała cisza. Gunther żył dla takich właśnie chwil. Wjeżdżając w tę czystą, bezludną pustkę doświadczał wewnętrznego wzrostu - jak gdyby wszystko, co oglądał: gwiazdy, równina, kratery i cała reszta, w jakiś sposób stawało się częścią jego. Miasto Bootstrap było jedynie blakniejącym snem, odległą wyspą na łagodnie falującej powierzchni kamiennego morza. Pomyślał, że nikt nigdy już nie będzie tu pierwszy. Tylko on. Pamięć podsunęła mu wspomnienie z dzieciństwa. Była wtedy Wigilia i razem z rodzicami jechał samochodem do kościoła na Pasterkę. Opadające w nieruchomym powietrzu płatki śniegu przykryły znajome ulice Dusseldorfu obfitą warstwą najczystszej bieli. Ojciec prowadził, a on, przechylony przez oparcie przedniego siedzenia, wpatrywał się w zachwycie w ten spokojny, odmieniony świat. Panowała doskonała cisza. Samotność budziła jego wrażliwość i wprowadzała w nabożny nastrój. Ciężarówka przebijała się przez tęczę pastelowych szarości, bardziej odcieni niż barw, które sprawiały wrażenie, jakby coś jasnego i uroczystego kryło się pod cienką powłoką pyłu. Słońce świeciło mu przez ramię, wyciągając do nieskończoności cień ciężarówki, gdy skręcił przednią oś, żeby ominąć leżący na drodze głaz. Prowadził bezmyślnie, zauroczony surowym pięknem przepływającego krajobrazu. Posłuszny myślom komputer włączył w jego głowie muzykę. Wszechświat wypełnił się melodią "Sztormowej pogody". * Zjeżdżał po prawie niezauważalnym stoku, gdy nagle manetki sterownicze zamarły mu w rękach. Ciężarówka zatrzymała się i wyłączyła silnik. - Do diabła z tobą, kretyńska maszyno! - warknął. - Co ci nie pasuje tym razem? - Teren przed nami jest nieprzejezdny. Gunther trzasnął pięścią w deskę rozdzielczą, aż leżące na niej mapy zatańczyły w powietrzu. Teren przed pojazdem był równy i lekko pochyły. Wszelkie elementy zróżnicowania powierzchni eony temu zdławiła eksplozja Mare Imbrium. Nic trudnego. Kopniakiem otworzył drzwi i wygramolił się na zewnątrz. Przed ciężarówką rozciągała się drobna dolinka księżycowa: wąski, wężowaty rów meandrujący w poprzek obranej przez niego trasy, który każdemu natychmiast skojarzyłby się z wyschniętym korytem rzecznym. Podszedł bliżej. Rów miał piętnaście metrów szerokości i był głęboki maksymalnie na trzy metry. Wystarczająco płytki, by nie umieszczono go na mapach topo. Gunther wrócił do kabiny, bezgłośnie zamykając za sobą drzwi. - Zobacz, te zbocza nie są bardzo strome. Ze sto razy byłem w gorszej sytuacji. Pojedziemy sobie wolniutko i ostrożnie, OK? - Teren przed nami jest nieprzejezdny - odparła ciężarówka. Proszę powrócić na wstępnie przyjętą trasę. W głowie grał mu teraz Wagner. Tannhauser. Zniecierpliwiony kazał mu się wyłączyć. Skoro jesteś taki cholernie mądry, dlaczego nigdy nie chcesz słuchać zdrowego rozsądku? Przygryzł wargę w złości, po czym zaraz potrząsnął głową. - Nie ma mowy. Powrót oznaczałby dla nas ogromne opóźnienie. Rów na pewno skończy się kilkaset metrów dalej. Po prostu jedźmy wzdłuż niego, aż będziemy mogli odbić w kierunku Murchison. Ani się obejrzysz, jak zajedziemy na miejsce. * Trzy godziny później udało mu się w końcu dotrzeć do drogi na Murchison. Cały śmierdział potem, a ramiona bolały go od długotrwałego napięcia. - Gdzie jesteśmy? - spytał cierpkim głosem. - Skasuj to - rzucił zaraz potem, nim ciężarówka zdążyła mu odpowiedzieć. Gleba księżycowa nagle zmieniła barwę na czarną. To mogła być smuga wyrzutowa z kopalni Sony-Reinpfaltz. Jej działo skierowane było prawie idealnie na południe, unikając w ten sposób okolicznych fabryk. Dlatego odpady napotykało się na drodze jako pierwsze. Co oznaczało, że byli już blisko. Murchison stanowiło niewiele ponad naznaczone śladami kół wielu ciężarówek skrzyżowanie, gdzie prowizorycznie wzniesioną groblą biegła pylista trasa oznaczona jedynie pojedynczymi maźnięciami pomarańczowej farby na przydrożnych kamieniach. W krótkim czasie Gunther minął serię punktów orientacyjnych - były to smugi z fabryk Harada Industrial, Sea of Storms Manufacturing i Krupp Funfzig. Znał je dobrze. Dla wszystkich automatykę robiło G5. Obok przemknęła lekka lora przewożąca buldożer, wzbiła chmurę pyłu, która opadła równie szybko jak drobne kamienie. Kierujący nią zdalny zamachał w pozdrowieniu chudym ramieniem. Gunther bezwiednie odwzajemnił gest zastanawiając się, czy był to ktoś znajomy. Teren wokoło był skopany i zaorany, a głazy usypane w niedbałe stosy. Gdzieniegdzie widniały, wciśnięte w próg skalny, pojedyncze stacje obrabiarek i Platformy Awaryjnego Składowania Oxytank. Przy drodze wisiał znak: SPŁUCZKI TOALETOWE 1/2 KILOMETRA. Skrzywił się. Zaraz potem przypomniał sobie, że jego radio cały czas jest wyłączone i zdjął pętlę kabla. Pora powrócić do rzeczywistości, pomyślał. Natychmiast do przekaźnika wlał mu się oschły głos jego spedytora. - ...insyn! Weil! Gdzie do cholery jesteś? - Jestem tutaj, Beth. Trochę spóźniony, ale dokładnie tu, gdzie powinienem być. - Sukin... - Nagranie urwało się i usłyszał tym razem Beth Hamilton na żywo. - Lepiej dla ciebie, żebyś miał naprawdę dobre usprawiedliwienie, złotko. - O, wiesz jak to jest. - Gunther odwrócił wzrok od drogi, by spojrzeć na góry barwy zamglonej zieleni. Miał ochotę wspiąć się na nie i nigdy nie wrócić. Może znalazłby jaskinie. Może napotkałby potwory: próżniowe trolle i smoki księżycowe o metabolizmie tak powolnym, że pokonanie odległości równej długości własnego ciała zajmuje im stulecia - supergęste istoty umiejące pływać w skale jakby to była woda. Wyobrażał sobie, że nurkują głęboko, kierując się liniami sił pola magnetycznego, do żył diamentu i plutonu, by potem powrócić. I śpiewają. - Zabrałem autostopowicza i wyjątkowo przypadliśmy sobie do gustu - odparł. - Spróbuj powiedzieć to E.Izmailovej. Jest na ciebie cholernie wściekła. - Komu? - Izmailova. Nasz nowy spec od rozbiórki przysłany tu w ramach zbiorowego kontraktu. Przyleciała skoczkiem dopiero cztery godziny temu i od tamtej pory czeka na ciebie i Siegfrieda. Rozumiem, że nigdy nie miałeś z nią do czynienia? - Nie. - Ja tak. I lepiej na nią uważaj. Jest twarda i nie będą ją bawiły twoje wyskoki. - O, daj spokój, to tylko kolejny technik na usługach, nieprawdaż? W dodatku nie jest moim przełożonym. Nie sądzę, by mogła mi coś zrobić. - Śnij sobie dalej, dziecinko. Odesłanie z powrotem na Ziemię takiej zakały jak ty nie kosztowałoby jej wiele zachodu. * Słońce stało już tylko o grubość palca nad górami, gdy w zasięgu wzroku pojawiło się Chatterjee A. Gunther z rosnącym niepokojem rzucał okiem na tarczę słoneczną. Jego wizjer, dostrojony do długości fali H-alfa, pozwalał mu widzieć rozpaloną do białości kulę pokrytą kotłującymi się wolno czarnymi plamami - bardziej ziarnistymi niż zwykle. Wyglądało na to, że aktywność plam słonecznych była wysoka. Zastanawiał się, dlaczego Stacja Prognoz Promieniowania nie nadała ostrzeżenia dla pozostających na powierzchni. Faceci z Obserwatorium zwykle wiedzieli o tym najwcześniej. Chatterjee A, B i C stanowiły trzy kratery o prostej strukturze tuż pod Chladni. Dwa mniejsze nie miały znaczenia, ale Chatterjee A był dzieckiem meteoru, który przebił się przez bazalty Mare Imbrium, odsłaniając cudowną, jak całe te góry, żyłę rudy aluminium. Bootstrap, zainteresowane przystępnością złoża, uczyniło z krateru jeden ze swych klejnotów przemysłowych. Gunther nie był więc zaskoczony widząc, że Kerr-McGee robi wszystko, żeby reaktor znów zaczął pracować. Parking aż roił się od maszyn jeżdżących i kroczących oraz robotów montażowych. Wszystkie intensywnie pracowały przy bąblowatych kopułach fabryk, hutach, rampach wyładowczych i garażach próżniowych. Rozbiórce większych konstrukcji przemysłowych towarzyszyły wzbijane w niebo konstelacje błękitnych iskier. Całe floty przeładowanych ciężarówek opuszczały kompleks, zalewając równinę księżycową szerokim wachlarzem pojazdów, po którym zostawał obłok pyłu. Gdy Fats Waller zaczął śpiewać "Dziś robota wre", Gunther wybuchnął śmiechem. Zwolnił prawie do zera, omijając szerokim łukiem płytarkę gazową, którą właśnie wciągano na transporter, po czym przeciął dojazd do rampy Chatterjee B. Tuż pod szczytem krateru wycięto tu w skale nowe lądowisko, gdzie wokół skoczka odpoczywał jeden człowiek i ośmiu zdalnych. Jeden ze zdalnych właśnie coś mówił, gestykulując zawzięcie. Kilku stało nieruchomo, zupełnie jak staromodne aparaty telefoniczne, odrzucone przez ziemskie władze, lecz pozostawione na wypadek, gdyby zwiększyło się zapotrzebowanie na usługi doradców. Gunther odwiązał Siegfrieda od dachu kabiny i, trzymając w jednej ręce pilota, a w drugiej szpulę z kablem, podprowadził go do skoczka. Człowiek wyszedł im naprzeciw. - Hej! Co was zatrzymało? E. Izmailova ubrana była w krzykliwy pomarańczowo- czerwony kombinezon z butiku Volga Studio, ostro kontrastujący ze standardowym uniformem z logo G5 na piersi. Przez złotą szybę jej hełmu nie mógł dostrzec twarzy. Lecz jej głos mówił wiele o wyglądzie: płonące oczy i zaciśnięte wąskie usta. - Złapałem gumę. Znalazł odpowiednio gładki głaz i położył na nim szpulę, nawijając nadmiar kabla, by leżała równo. - Mamy chyba z pięćset jardów ekranowanego kabla. Wystarczy wam? Krótkie, ostre skinięcie głową. - W porządku. - Wyciągnął pistolet kołkowy. - Odsuń się. Klęcząc, przygwoździł szpulę do skały. Następnie przeprowadził szybki test funkcjonowania jednostki. - Wiemy, jak tam jest? Zdalny ożył, zrobił krok do przodu i przedstawił się jako Don Sakai z zespołu kryzysowego G5. Gunther już kiedyś z nim pracował: przyzwoity facet, choć wykazywał typowy dla większości Kanadyjczyków przesadny strach przed energią jądrową. - Pani Lang z Sony-Reinpfaltz wprowadziła tu swoją jednostkę, lecz promieniowanie było tak silne, że straciła kontrolę zaraz po wstępnym badaniu. Drugi zdalny kiwnął głową, lecz czas przekazu do Toronto był zbyt długi, by mógł to usłyszeć Sakai. - Zdalny po prostu szedł dalej. - Zakaszlał nerwowo i dodał całkiem niepotrzebnie: - Układy autonomiczne były zbyt wrażliwe. - Cóż, dla Siegfrieda nie powinno to stanowić problemu. Jest tępy jak pień. Na ewolucyjnej skali inteligencji maszyn zajmuje miejsce bliższe łomu niż komputera. - Minęło dwie i pół sekundy, zanim Sakai zaśmiał się uprzejmie. Gunther skinął głową do Izmailovej. - Poprowadź mnie tam. Powiedz, czego chcesz. Izmailova podeszła do niego. Ich kombinezony na chwilę zetknęły się, gdy podłączała końcówkę przewodu kontrolnego do jego pilota. Jak cienie ze snu, na szybie jej hełmu zamigotały niewyraźne kształty. - Czy on wie co robi? - zapytała. - Hej! Ja... - Zamknij się, Weil - warknęła Hamilton na prywatnym obwodzie. - Nie byłoby go tutaj, gdyby firma nie miała pełnego zaufania do jego umiejętności - kontynuowała na otwartym kanale. - Jestem pewien, że nigdy nie było żadnych wątpliwości... - zaczął Sakai, po czym zamilkł, gdy dosięgły go z opóźnieniem słowa Hamilton. - Na skoczku jest pewne urządzenie - powiedziała Izmailova do Gunthera. - Idź i weź je. Posłusznie przeprogramował Siegfrieda na mały ładunek o dużej gęstości. Robot nachylił się nisko nad skoczkiem, owijając swoje duże, wrażliwe dłonie wokół urządzenia. Gunther lekko zwiększył nacisk. Nic się nie stało. Małe ciężkie świństwo. Powoli i ostrożnie podciągnął moc. Siegfried wyprostował się. - Drogą w górę, potem do środka na dół. Reaktor, stopiony, skręcony i owinięty wokół samego siebie był nierozpoznawalną górą żużlu, z której brzegów wystawały poskręcane rury. Na początku awarii miała tu miejsce eksplozja chłodziwa i fragment zbocza krateru błyszczał od rozpylonego na nim metalu. - Gdzie jest radioaktywny materiał? - zapytał Sakai. Mimo że był trzysta kilometrów stamtąd, jego głos zdradzał napięcie i obawę. - Wszystko tu jest radioaktywne - odparła Izmailova. Czekali. - No... wiesz, o czym myślę. Pręty paliwowe? - W tej chwili twoje pręty paliwowe są zapewne trzysta metrów pod nami i dalej się zapadają. Mamy tu do czynienia z materiałem rozszczepialnym, który osiągnął masę krytyczną. W takim procesie bardzo wcześnie ma miejsce stopienie prętów w coś w rodzaju supergorącej kałuży, która może wpalać się w skałę. Wyobraź to sobie jako gęstą, ciężką kroplę wosku, powoli spływającą do jądra Księżyca. - Boże, jak ja kocham fizykę - skomentował Gunther. Hełm Izmailovej zwrócił się w jego stronę z nagle wygaszonym wizjerem. Po długiej chwili włączył się z powrotem i odwrócił. - Przynajmniej droga w dół jest czysta. Prowadź swoją jednostkę aż do końca. Będzie tam stary szyb poszukiwawczy. Chcę sprawdzić, czy wciąż jest otwarty. - Czy jedno urządzenie wystarczy? - zapytał Sakai. - Znaczy się - do uprzątnięcia krateru. Uwaga kobiety skupiona była na postępach Siegfrieda. Nieobecnym głosem odpowiedziała: - Panie Sakai, przegrodzenie drogi dojazdowej kawałkiem łańcucha w zupełności wystarczyłoby do uprzątnięcia tego terenu. Ściany krateru ochroniłyby od promieniowania gamma każdego, kto pracowałby w pobliżu, a zmiana tras skoczków w celu uniknięcia napromieniowania pasażerów to żaden problem. Największym biologicznym zagrożeniem ze strony stopionego reaktora jest promieniowanie alfa, emitowane przez pewne radioizotopy obecne w wodzie i powietrzu. Gdy substancje emitujące cząstki alfa ulegną skoncentrowaniu w organizmie, mogą spowodować znaczące uszkodzenia; gdzie indziej nie są w stanie. Promieniowanie alfa zatrzymuje już kartka papieru. Dopóki utrzymujesz reaktor z dala od swojego ekosystemu, jest bezpieczny jak inne duże maszyny. Zakopywanie zniszczonego reaktora tylko dlatego, że jest radioaktywny, jest niepotrzebne i, proszę mi wybaczyć sformułowanie, wynikające z przesądów. Lecz to nie ja ustalam politykę. Do mnie należy rozwalanie. - Czy to jest ten szyb, o który ci chodzi? - spytał Gunther. - Tak. Zejdź nim w dół aż do dna. To niedaleko. Gunther włączył reflektor umieszczony na piersi Siegfrieda i założył bloczek, żeby kabel się nie zadzierzgnął. Zeszli w dół. W końcu Izmailova rzuciła: - Stop. Jesteśmy wystarczająco daleko. - Łagodnie postawił urządzenie, po czym zwrócony w jej kierunku pstryknął przełącznikiem aktywacji. - Zrobione - rzekła Izmailova. - Wyprowadź swoją jednostkę. Daję ci godzinę na oddalenie się od krateru. Gunther zauważył, że zdalni zaczęli już automatycznie odchodzić. - Hmm... mam jeszcze załadować prety paliwowe. - Nie, dziś nie możesz. Nowy reaktor został ponownie rozmontowany i odtransportowany poza strefę wybuchu. Gunther wyobraził sobie całą tę maszynerię, jak jest rozbierana i wywożona z kompleksu, i po raz pierwszy uderzyła go czysta rozrzutność tej operacji. Zwykle w takim przypadku usuwano tylko najwrażliwsze części wyposażenia. - Moment! Jakiegoż to strasznego materiału wybuchowego zamierzasz tu użyć? Izmailova wyprostowała się dumnie. - Żadnego, którym nie umiałabym się posługiwać. Jest to urządzenie klasy dyplomatycznej, identyczne do użytego przed pięciu laty. Prawie sto przypadków zastosowania i ani jednej mechanicznej usterki. To czyni je najpewniejszą bronią w historii wojskowości. Powinieneś czuć się zaszczycony, że miałeś okazję pracować z jednym z nich. Gunther poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód. - Boże Przenajświętszy - powiedział. - Kazałaś mi nosić bombę atomową w walizce. - Lepiej zacznij się przyzwyczajać. Westinghouse Lunar wprowadza właśnie te maleństwa do masowej produkcji. Z ich pomocą będziemy kruszyć góry, przebijać drogami wyżyny, wysadzać ściany kanałów, żeby sprawdzić, co się pod nimi kryje. - Przemawiała niczym wizjoner. - A to dopiero początek. Są już plany pól wzbogacania na Sinus Aestum. Strzela się kilka bomb nad regolitem, a potem odzyskuje pluton z pyłu. Staniemy się dostawcą paliw dla całego Układu Słonecznego. Musiało być widać po nim przerażenie, bo Izmailova roześmiała się. - Pomyśl o tym, jak o broni dla pokoju. * - Powinieneś tam być! - powiedział Gunther. - To było pieprzononiewiarygodne. Jedna ze ścian krateru po prostu zniknęła. Rozpłynęła się w nicość. Rozwalona na pył. I przez naprawdę długi czas wszystko świeciło! Krater, maszyny, wszystko. Mój wizjer był tak blisko przeładowania, że zaczął migotać. Myślałem, że się spali, ale było ekstra. - Podniósł swoje karty. - Kto rozdał ten szmelc? Krishna uśmiechnął się nieśmiało i skulił się w sobie. - Wchodzę. Hiro skrzywił się na widok kart. - Właśnie umarłem i trafiłem do piekła. - Podwyższam - rzuciła Anya. - Niech to, zasługuję na cierpienie. Byli w parku Noguchi, nad brzegiem głównego jeziora. Siedzieli na porozrzucanych w przemyślny sposób kamieniach, które wyrzeźbiono tak, by wyglądały na wyerodowane przez wodę. Obok rósł sięgający kolan las miniaturowych brzózek, a czyjś jacht-zabawka pływał wokół stożka impaktowego w centrum jeziora. Rój pszczół szalał nad koniczyną. - I wtedy, gdy ściana zaczęła się sypać, ta zwariowana ruska dziwka... - Anya pokazała trójkę. - Uważaj, co mówisz o zwariowanych ruskich dziwkach. - ...podrywa swojego skoczka, jak wystrzelona z procy... - Widziałem to w telewizji - powiedział Hiro. - Wszyscy widzieliśmy. To dopiero była wiadomość. Facet, który pracuje dla Nissana, powiedział mi, że BBC dała na to trzydzieści sekund. - Złamał sobie nos ćwicząc karate, kiedy wpadł pod cios swojego instruktora. Kontrast pomiędzy białym kwadratem opatrunku i czarnymi, krzaczastymi brwiami nadawał mu wygląd grubiańskiego pirata. Gunther wyrzucił kartę. - Brednie. Nic nie widzieliście. Nie czuliście, jak potem zatrzęsła się ziemia. - Ciekawe, jaki związek miała Izmailova z Wojną Neseserów? - spytał Hiro. - Na pewno nie była kurierem. Może pracowała w zaopatrzeniu lub w logistyce? Gunther wzruszył ramionami. - Pamiętacie Wojnę Neseserów, prawda? - zapytał Hiro z sarkazmem. - Połowa elit wojskowych na Ziemi ginie w ciągu jednego dnia. Świat uniknął perspektywy bliskiej wojny dzięki śmiałej akcji. Podejrzani o terroryzm uznani zostają globalnymi bohaterami. Gunther pamiętał Wojnę Neseserów całkiem nieźle. Miał dziewiętnaście lat i brał udział w pracach przy projekcie Finlandia Geothermal, gdy cały świat zamarł w nagłym skurczu prawie się unicestwiającym. Był to jeden z głównych powodów podjęcia decyzji o opuszczeniu Ziemi. - Czy nie możemy nigdy pogadać o czymś innym niż polityka? Mam serdecznie dosyć wysłuchiwania o masowej zagładzie. - Hej, czy nie powinieneś być na spotkaniu z Hamilton? - zapytała nagle Anya. Spojrzał w górę na Ziemię. Wschodnie wybrzeża Ameryki Południowej właśnie przekraczały linię terminatora. - Do diabła z tym, mamy jeszcze dość czasu na jedno rozdanie. Wygrał Krishna trójką dam. Rozdawanie przypadło Hiro. Przetasował szybko, ciskał karty krótkimi, wściekłymi machnięciami ręki. - W porządku - wtrąciła Anya. - Co cię gryzie? Rzucił jej gniewne spojrzenie, po czym spuścił oczy i stłumionym głosem, jakby nagle stał się nieśmiały niczym Krishna, odpowiedział: - Jadę do domu. - Do domu? - Masz na myśli Ziemię? - Czyś ty oszalał? Teraz, gdy wszystko może tam w każdej chwili wylecieć w powietrze? Dlaczego? - Bo jestem już cholernie zmęczony tym Księżycem. To najbrzydsze miejsce we Wszechświecie. - Brzydkie? - Anya spojrzała znacząco na wielopoziomowe ogrody, na potoki spadające przez osiem pięter w ośmiu mieniących się kaskadach, by w końcu dotrzeć do głównego jeziora, skąd wpompowywano wodę z powrotem na górę, na zgrabnie pozawijane alejki. Pod wieżami forsycji i wielkimi, zakręconymi w pergole krzewami różanymi, spacerowali ludzie. Ich charakterystyczny dla Księżyca posuwisty, spowolniony sposób chodzenia, sprawiał wrażenie ruchu pod wodą. Inni wpadali i wypadali z tuneli biurowych, zatrzymując się na chwilę, by spojrzeć jak łuszczaki wykręcają w powietrzu piruety nad grządkami ogórków. Na środkowym poziomie mieścił się pchli targ, gdzie namioty w których emerytowani hobbyści sprzedawali systemy fabryczne, koszyki trawy, przyciski do papieru z pomarańczowego szkła, a także kursy tańca postinterpretatywnego i analizy poezji elżbietańskiej, tworzyły mozaikę plam w odważnych barwach turkusu, szkarłatu i akwamarynu. - Jak dla mnie, to jest całkiem ładne. Może nieco zatłoczone, ale to właśnie pionierska estetyka. - To wygląda jak pasaż handlowy, ale nie o to mi chodziło. To jest... - zawahał się w poszukiwaniu właściwego słowa. - To coś w rodzaju... Boli mnie to, co robimy z tym światem. Chodzi o to, że rozkopujemy go, rozrzucamy wszędzie śmieci, tniemy góry na kawałki - i po co to wszystko? - Dla pieniędzy - zaczęła Anya. - Dóbr konsumpcyjnych, surowców, przyszłości dla naszych dzieci. Co w tym złego? - Nie budujemy przyszłości. Budujemy broń. - Na Księżycu nie ma nic poza paroma pistoletami. To strefa przemysłowa gwarantująca wspólny rozwój wielu przedsiębiorstw. Broń jest tu nielegalna. - Wiecie, co mam na myśli. Wszystkie te rzeczy, jak zapalniki do bomb, systemy detonacji i korpusy pocisków rakietowych, budowane tutaj i przewożone na niską orbitę ziemską. Nie udawajmy, że nie wiemy do czego to wszystko służy. - No i co z tego? - zapytała słodko Anya. - Żyjemy w realnym świecie. Nikt z nas nie jest tak naiwny, żeby uwierzyć w rządy bez armii. Dlaczego masz za złe, że te rzeczy są budowane tu, a nie gdzie indziej?. - Mierzi mnie ta krótkowzroczna, egocentryczna chciwość, z jaką wszystko robimy! Czy wyglądałaś ostatnio na zewnątrz, żeby zobaczyć, w jaki sposób rozpruwa się, wyrywa i rozrzuca po okolicy powierzchnię Księżyca? Wciąż jeszcze istnieją miejsca, gdzie można popatrzeć sobie na surowe piękno w jego pierwotnym stanie - takie, jakie istniało w czasach, gdy nasi przodkowie bujali się na gałęziach. Lecz my je niszczymy. Za jedną, najwyżej dwie generacje, Księżyc nie będzie miał w sobie więcej piękna niż, nie przymierzając, wysypisko śmieci. - Widziałeś, co ziemski przemysł zrobił ze środowiskiem? - odparła Anya. - Zatem usunięcie go poza planetę to chyba dobry pomysł, nie? - Tak, ale Księżyc... - Nie posiada nawet własnej ekosfery. Niczym mu nie można zaszkodzić. Gapili się na siebie. W końcu Hiro stwierdził: - Nie mam ochoty o tym gadać - i sposępniały podniósł karty. Pięć, może sześć rozdań później podeszła do nich kobieta i przysiadła na trawie przy nogach Krishny. Cień na jej powiekach miał barwę elektryzującej żywej purpury. Na jej ustach płonął szalony uśmieszek. - A, cześć - powitał ją Krishna. - Czy wszyscy obecni znają Sally Chang? Podobnie jak ja jest członkiem zespołu naukowego Centrum Technologii Samopowielających. Pozostali skinęli głowami. Gunther przedstawił się: - Gunther Weil. Członek Generation 5, błękitny kołnierzyk. Zachichotała. Gunther mrugnął do niej. - Wydajesz się być w dobrym humorze. - Zastukał pięścią w stół - Czekam. - Jestem na psylce - odparła. - Jedną kartę. - Psylocybinie? - spytał Gunther. - Byłbym zainteresowany odrobiną tego. Hodujesz ją czy wytwarzasz? Mam kilka fabryczek w pokoju - być może mógłbym jednej użyć, jeśli zgodziłabyś się udostępnić oprogramowanie? Sally Chang potrząsnęła głową zanosząc się bezwiednym śmiechem. Po policzkach spływały jej łzy. - Coż, chyba porozmawiamy o tym, jak wrócisz do normy. - Gunther rzucił okiem na swoje karty. - Tym rozdaniem świetnie grałoby się w szachy. - Nikt nie grywa w szachy - stwierdził ponuro Hiro. - - To gra dla komputerów. Gunther zgarnął pulę z dwiema parami. Przetasował. Krishna nie chciał przełożyć, więc zaczął rozdawać. - Wracając do sprawy, ta zwariowana Rosjanka... Zupełnie bez uprzedzenia, Chang zaczęła rżeć niby koń. Dzikie paroksyzmy śmiechu co chwila rzucały nią do tyłu, by zaraz znowu zgiąć jej ciało wpół. Zachwyt z własnego odkrycia tańczył w jej oczach, gdy skierowała palec na Gunthera. - Jesteś robotem! - wydusiła z siebie między kolejnymi atakami. - Co, przepraszam? - Na pewno jesteś robotem - powtórzyła. - Jesteś maszyną, automatem. Spójrz na siebie! Nic poza bodziec-reakcja. Nie masz grama wolnej woli. Nic tam nie ma. Nie umiałbyś uczynić niczego sam z siebie, nawet gdybyś ratował własne życie. - Czyżby? - Gunther rozejrzał się w poszukiwaniu inspiracji. Mały chłopiec - to mógł być Pyotr Nahfees, jednak za daleko, by stwierdzić na pewno - stał nad brzegiem wody karmiąc karpia kawałkami zapiekanki z krewetek. - A gdybym tak rzucił tobą do jeziora? To byłby akt woli. Śmiejąc się pokręciła głową. - Typowe zachowanie przedstawiciela naczelnych. Postrzegane zagrożenie wita się kpiącą agresją. Gunther wybuchnął śmiechem. - Następnie, gdy to zawodzi, naczelny cofa się, okazując uległość. Rozładowuje sytuację. Małpa demonstruje swoją nieszkodliwość - widzicie? - Hej, to naprawdę nie jest śmieszne - ostrzegł Gunther. - W zasadzie nawet to dość obraźliwe. - I z powrotem do postawy agresywnej. Gunther westchnął i podniósł ręce do góry w geście rezygnacji. - Jak powinienem zareagować? Według ciebie wszystko, co mówię i robię, jest niewłaściwe. - Znowu uległość. W tę i z powrotem, od agresji do obrony. - Zaczęła naśladować ręką ruch tłoka. - Zupełnie jak mała maszynka - widzicie? To wszystko zachowania automatyczne. - Hej, Krish, jesteś neurobio-coś-tam, nie? Powiedz coś w mojej obronie. Wydostań mnie z tej konwersacji. Krishna spiekł raka. Unikał oczu Gunthera. - Musicie wiedzieć, że panna Chang cieszy się wysokim uznaniem w Centrum. Cokolwiek myśli o myśleniu, jest warte przemyślenia. Kobieta przyglądała mu się chciwie. Błyszczące oczy. Zwężone źrenice. - Wydaje mi się, że chodziło jej o to, w sumie, że my wszyscy tak w zasadzie tylko dryfujemy przez życie. Jak na automatycznym pilocie. Nie tylko ty, ale my wszyscy. - Zwrócił się bezpośrednio do niej: - Tak? - Nie, nie i jeszcze raz nie - pokiwała przecząco głową. - Szczególnie chodzi mi o niego. - Poddaję się. - Gunther odłożył swoje karty i wyciągnął się na granitowej płycie, patrząc przez szklane sklepienie na znikającą w ciemnościach Ziemię. Kiedy zamknął oczy, widział startującego skoczka Izmailovej. Było to dość purytańskie urządzenie - niewiele więcej niż platforma z krzesłem umieszczona na czterech osadzonych blisko siebie butelkach gazowego paliwa, odzyskiwanego z odpadków, oraz kompletu zgrabnych nóg. Widział, jak podrywała go do góry w chwili, gdy rozkwitła eksplozja. Gdy już była wysoko nad kraterem, wyglądała przez chwilę jak jastrząb na szczycie gorącego prądu wznoszącego. Ubrana w czerwony skafander siedziała z opuszczonymi rękami, patrząc na spektakl z jakimś nieludzkim spokojem. W odbitym świetle płonęła jasno jak gwiazda. W jakiś przerażający sposób była piękna. Sally Chang kiwała się w przód i w tył obejmując rękami kolana. Śmiała się i śmiała. * Beth Hamilton była podłączona do kontrolera zdalnej obecności. Podniosła jeden okular, gdy Gunther wszedł do jej biura, nie przestała jednak poruszać rękami i nogami. Te drobne, ospałe jak we śnie poruszenia zostaną odebrane i wzmocnione w jakiejś fabryce za horyzontem. - Znowu się spóźniasz - było to stwierdzenie faktu, bez jakiegokolwiek akcentu emocjonalnego. Większość ludzi odczuwałaby co najmniej niektóre objawy skurczu rzeczywistości, mając do czynienia jednocześnie z dwoma otoczeniami. Hamilton była jedną z nielicznych osób, zdolnych do rozszczepienia swojej uwagi na dwa niezależne istnienia, i to bez zauważalnej utraty efektywności w żadnej z nich. - Wezwałam cię, żeby porozmawiać o twojej przyszłości w Generation 5. W szczególności chciałabym przedyskutować możliwość przeniesienia cię do innego oddziału. - Masz na myśli Ziemię. - Widzisz? Nie jesteś takim głupcem, jakiego z siebie robisz. - Opuściła z powrotem okular, stała przez chwilę bardzo sztywno, po czym wykonała skomplikowaną serię ruchów palcami dłoni ubranej w metalową rękawicę. - I co ty na to? - Na co? - Tokyo, Berlin, Buenos Aires - czy którakolwiek z tych nazw pociąga cię w szczególny sposób? A może Toronto? Właściwy ruch w tej chwili może znacznie przyśpieszyć twoją karierę. - Wszystko, czego pragnę, to zostać tutaj, robić dalej swoją robotę i wydawać pensję - powiedział ostrożnie Gunther. - Nie oczekuję promocji, dużej podwyżki ani korzystnego przeniesienia. Jest mi dobrze tak, jak jest. - Z pewnością twój sposób okazywania tego jest zabawny. - Hamilton wyłączyła rękawice i oswobodziła ręce. Podrapała się po nosie. Z boku stało jej biurko - wypolerowany sześcian czarnego granitu. Tuż obok garści kryształów miedzi spoczywał na nim jej komputer osobisty. Posłuszny wydanemu myślą poleceniu, przesłał głos Izmailovej do przekaźnika w głowie Gunthera. - Z najwyższym żalem zmuszona jestem zwrócić pani uwagę na brak profesjonalizmu w sposobie postępowania jednego z członków waszego personelu - rozpoczęła. Słuchając skargi Gunther doświadczał zupełnie niespodziewanego uczucia nadciągającego niebezpieczeństwa i, co więcej, urazy do Izmailovej, że ośmieliła się osądzić go tak ostro. Bardzo starał się nie pokazać tego po sobie. - Był nieodpowiedzialny, nieposłuszny i niedbały. Co gorsza, prezentował także niewłaściwą postawę. Zmusił się do wymuszonego uśmiechu. - Chyba nie za bardzo mnie lubi. Hamilton pozostawiła to bez komentarza. - Ale przecież to nie wystarczy, żeby... - głos nagle zamarł mu w gardle. - Wystarczy? - W normalnej sytuacji, Weil, wystarczyłoby. Spec od rozwałki nie jest "tylko technikiem na usługach", jak to malowniczo określiłeś - te licencje rządowe nie są łatwe do zdobycia. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale masz bardzo niski wskaźnik efektywności. Duży potencjał, z którego niewiele wychodzi. Mówiąc szczerze, rozczarowałeś nas. Jednakże, szczęśliwie dla ciebie, ta damulka Izmailova upokorzyła Dona Sakai, więc dał nam do zrozumienia, że nie musimy przejmować się jej zdaniem. - Izmailova upokorzyła Sakai? Hamilton wlepiła w niego wzrok ze zdziwieniem. - Weil, masz sklerozę, zdajesz sobie z tego sprawę? Wtedy przypomniał sobie tyradę Izmailovej na temat energii jądrowej. - W porządku, już wiem. Przypomniałem sobie. - A zatem wybieraj. Mogę napisać naganę, która trafi do twoich stałych akt, razem ze skargą Izmailovej, albo wybierasz przeniesienie na Ziemię, a ja dopilnuję, żeby te smrody nie zostały wpisane do systemu korporacji. Nie było w zasadzie żadnego wyboru. Zrobił jednak dobrą minę do złej gry. - W takim razie wygląda na to, że masz mnie dalej na karku. - Tylko na chwilę, Weil. Tylko na chwilę. * Kolejne dwa dni znów spędził na powierzchni. Pierwszego dnia ponownie wiózł pręty paliwowe do Chatterjee C. Tym razem trzymał się trasy, więc reaktor został załadowany dokładnie o czasie. Następnego dnia pojechał kawał drogi do Triesnecker po parę starych prętów. Sześć miesięcy czekały w magazynie przejściowym, aż ludzie z Kerr-McGee przestaną się spierać, czy należy je przerobić, czy wyrzucić. Nie wyszedł na tym źle, bo chociaż cykl aktywności słonecznej miał się ku końcowi, nie odwołano jeszcze stanu podwyższonego zagrożenia powierzchniowego. Oznaczało to, że otrzyma premię za pracę w niebezpiecznych warunkach. Gdy dojechał, powitał go zdalny jakiegoś technika z Francji. Powiedział mu, żeby sobie darował. Odbyła się kolejna dyskusja, wskutek której decyzję znów odłożono na później. Wyruszył więc z powrotem do Bootstrap puszczając sobie w głowie nową wersję a capella "Opery za trzy grosze". Brzmiała okropnie słodko, rażąc jego gust artystyczny, lecz tego właśnie zwykle słuchali w domu. Piętnaście kilometrów dalej wskaźnik natężenia ultrafioletu gwałtownie podskoczył. Gunther postukał go palcem. Bez rezultatu. Czując jak zimny dreszcz przebiega mu po karku, spojrzał na dach kabiny i wyszeptał: - O, nie. - Stacja Prognoz Promieniowania podała właśnie informację o podwyższonym stanie zagrożenia powierzchni do Poziomu Najwyższego Ryzyka - informowała spokojnie ciężarówka. - W związku z wystąpieniem niespodziewanej protuberancji. Ostrzeżenie wchodzi w życie natychmiast. Wszyscy znajdujący się na powierzchni muszą niezwłocznie udać się do najbliższego schronu. Powtarzam: udać się niezwłocznie do schronu. - Jestem osiemdziesiąt kilometrów od ... Ciężarówka zwolniła i zatrzymała się. - Ponieważ pojazd nie jest opancerzony, zwiększone natężenie promieniowania może zakłócać jego funkcjonowanie. W celu zapewnienia dalszego poprawnego funkcjonowania jednostki, wszystkie podzespoły zostaną przełączone na sterowanie ręczne, po czym komputer zostanie wyłączony. Głowę Gunthera wypełniły nakładające się na siebie głosy, gdy przestały działać układy filtrujące ciężarówki. Promieniowanie zakłócało je jeszcze, zamieniając w nonsens wszystko, co chciały przekazać: Pozio***ajwyżs**go R**yka Powt****m: **an zag**ż**ia ***ierzchni zwiększono d*****iomu ***wyżs**go ****ka. Wszys**ie ****ostki** pe**onel udać***ę n****hmiast do****bli**zego s**ronu. M***ymalny czas napromieniania dwadz***cia **nut.***hronić się*****chmiast. Słuchacie n**rania Sta*****rognoz P****eniowa**** Z po**du wys**pienia nies***ziewanej ****uberancji s**n ****ożenia p****rzchni**ego po**yższon*****tał do P***omu ***wyższego Ryz **il! Mów***eth. Og***ili **aśnie ***iom****wyższe** R*zyka**Złaź z pow****chni! ****iabła, sł****sz mnie? Ukr*j się.*N** próbuj jechać do Bo*****ap. Usmażysz się**S**chaj, ni**aleko ***jsca, ****órym jeste* znajd*****ię trz***abryki. Sł**hasz mnie, durn****Jedna z nich**o Weis**opf A***poza tym Ni**** i Luna* M***ost**ct**al. Weil! Pr**zę **ail, jeste***am? Odez**jcie si*, d*bry Boże, da***i wódki, Sabra, **ng** - chowa**ie tyłki pod powi****hnię, ale już***ie chcę***yszeć, że kto*****tał, żeby zg**ić światł***Kto jesz**e tam je**? Wrac**cie nat***miast. Ws***cy!***y ktoś wie, **zie jes**Mikha? Hej **m, Misha, nie ws*ydź *ię***s. Zaszc**ć nas**woi* głosem, sł***ysz? Do**aliśmy Ez - Beth, najbliższy schron zostawiłem za sobą w Weisskopf - to pół godziny drogi stąd, jadąc z pełną prędkością, a maksymalną dawkę dostaje się tu po dwudziestu minutach. Co mam robić, powiedz mi! Pierwsza fala twardych cząstek była jednak zbyt silna, by mógł zrozumieć cokolwiek więcej. Jakaś ręka, najwyraźniej jego własna, poszybowała w kierunku deski rozdzielczej i wyłączyła radio. Głosy w głowie zamilkły. Wciąż brzmiały tylko trzeszczenia spowodowane promieniowaniem. Ciężarówka trwała w bezruchu, o pół godziny drogi donikąd. Niewidzialna śmierć sączyła się przez dach kabiny. Założył hełm i rękawice, sprawdził dwukrotnie szczelność i odblokował drzwi. Otworzyły się z hukiem. Z kabiny wyleciały strony instrukcji użytkownika, a potem rękawica, która tocząc się z gracją po powierzchni goniła różowe kości do gry, prezent od Euridice otrzymany w tę ostatnią noc w Szwecji. Garść nie dojedzonych herbatników w blaszanej puszce w jednej chwili zamieniła się w pył i wyfrunęła, pociągając puszkę za sobą. Wybuchowa dekompresja. Zapomniał wyrównać ciśnienia. Gunther zamarł, uzmysławiając sobie z przerażeniem, że popełnił tak podstawowy - tak niebezpieczny - błąd. Stał na powierzchni z odchyloną do tyłu głową, gapiąc się na Słońce. Był wściekły na wszystkie plamy słoneczne i jedną, niepodziewaną protuberancję. - Umrę tutaj - pomyślał. Przez długą, paraliżującą chwilę smakował chłodną oczywistość tej myśli. Umrze tutaj. Był tego pewny, pewniejszy niż czegokolwiek innego w całym swoim życiu. Oczami wyobraźni widział Śmierć, jak szła ku niemu, kosząc księżycową równinę. Śmierć była jednorodną czarną ścianą, rozciągającą się do nieskończoności we wszystkich kierunkach. Przecinała wszechświat na dwie połowy. Po tej stronie było życie, ciepło, kratery i kwiaty, marzenia, roboty górnicze, myśli - wszystko to, co Gunther znał lub był w stanie sobie wyobrazić. Po drugiej stronie... coś? Nic? Czarna ściana nie dawała żadnych podpowiedzi. Była nieczytelna, enigmatyczna, absolutna. I wyraźnie obrała sobie za cel właśnie jego. Była już tak blisko, że niemal mógł jej dotknąć. Wkrótce tu będzie. A on przejdzie i pozna odpowiedź. Nagle uwolnił się od tej myśli i skoczył w kierunku ciężarówki. Wdrapał się na dach kabiny. Jego przekaźnik syczał i trzeszczał. Oderwał magnetyczne pasy mocujące Siegfrieda, chwycił szpulę i pilota. Zeskoczył. Wylądował niezgrabnie, osunął się na kolana i wtoczył pod ciężarówkę. Izolacja prętów paliwowych zatrzymałaby każdą ilość twardego promieniowania - bez względu na jego źródło. Chroniła go w równej mierze od Słońca, jak i od ładunku. Przekaźnik w jego głowie zamilkł. Po chwili uzmysłowił sobie, że jego szczęki, zaciśnięte do tej pory w napięciu, wreszcie się rozluźniły. Był bezpieczny. Pod ciężarówką było ciemno. Miał czas pomyśleć. Nawet ustawienie recyrkulacji na maksimum i wyłączenie całego wyposażenia skafandra nie zapewniłoby ilości tlenu koniecznej do przetrwania burzy słonecznej. A więc dobrze. Trzeba dojechać do schronu. Weisskopf było najbliżej, tylko piętnaście kilometrów stąd. Znajdował się tam schron, na terenie montowni należącej do G5. To będzie cel. Błądząc ręką w ciemności, odnalazł stalowe wsporniki i za pomocą pasów magnetycznych Siegfrieda przywiązał się do spodu pojazdu. Nie była to łatwa do wykonania praca, lecz w końcu wisiał twarzą w dół, mając przed oczami nawierzchnię drogi. Wcisnął kilka przycisków na pilocie i Siegfried wstał. Po dwunastu wyczerpujących minutach udało mu się w końcu zdjąć Siegfrieda w całości z dachu ciężarówki. Wnętrze kabiny nie było przeznaczone nawet dla dwukrotnie mniejszych obiektów. Żeby zmieścić tam Siegfrieda musiał wpierw wyłamać drzwi, a następnie wyrwać z podłogi fotel kierowcy. Pozostawiając obie te rzeczy na poboczu, udało się wcisnąć Siegfrieda do wewnątrz. Robot wygiął się w dwóch miejscach, zrekonfigurował, zrekonfigurował ponownie i w końcu jakoś dopasował się do przestrzeni kabiny. Powoli i delikatnie Siegfried przejął sterowanie i wrzucił pierwszy bieg. Ciężarówka ruszyła z łomotem. To była piekielna przejażdżka. Pojazd, który nigdy nie należał do szybkich, teraz toczył się po drodze jak żeliwna świnia. Optyka Siegfrieda skierowana była na deskę rozdzielczą i nie można było jej podnieść bez oswobodzenia rąk robota. Nie był w stanie spojrzeć przed siebie nie zatrzymując pojazdu. Nawigacja polegała więc na obserwacji drogi pod kołami. Gunther mógł utrzymać ciężarówkę mniej więcej na drodze dzięki oznaczeniom na powierzchni. Gdy zjeżdżali z jezdni, uruchamiał ręce Siegfrieda, korygując kierunek jazdy. Skutek był taki, że wędrowali powoli od jednego brzegu do drugiego, znacząc drogę za sobą zygzakiem kolein. Przesuwające się w stałym rytmie cienie i droga, jednostajnie płynąca na Gunthera, wprowadzały niebezpieczną monotonię. Bujał się i wibrował w swym prowizorycznym hamaku. Po chwili zaczął go boleć kark od ciągłego trzymania głowy w podniesionej pozycji, by móc widzieć drogę, jaśniejącą przed ciężarówką aż do miejsca, gdzie ginęła w cieniu przedniej osi. Oczy piekły go od nużącej powtarzalności obrazów. Koła ciężarówki wzbijały chmurę pyłu z drogi. Niewielki ładunek elektrostatyczny okazał się wystarczający, by mniejsze cząsteczki przywarły do jego skafandra. Co jakiś czas wycierał wizjer z cienkiej warstwy szarego pyłu rękawicą, która za każdym razem zostawiała na nim długie, rozmazane smugi. Przyszły halucynacje. Były to łagodne omamy wzrokowe, wydłużone plamy kolorowego światła, które pojawiały się przed oczami i znikały na krótką chwilę powrotu koncentracji, gdy potrząsał głową i zamykał na chwilę oczy. Każda chwila ulgi dla wzroku kusiła go, by zamknąć oczy na dłużej, ale na to nie mógł sobie pozwolić. Przypomniało mu się, jak po raz ostatni widział się z matką i co wtedy powiedziała. Mówiła, że najgorszą rzeczą w owdowieniu było to, że każdego dnia jej życie rozpoczynało się od początku, nie lepsze niż poprzedniego, z wciąż świeżym bólem, z fizycznym faktem nieobecności męża trudniejszym do zaakceptowania niż kiedykolwiek. "To tak, jak być martwym" - powiedziała. - "W tym, że nic się nigdy nie zmienia". Mój Boże, pomyślał, nie warto tego robić. Wtedy nagle zauważył głaz wielkości jego głowy, zmierzający prosto na jego hełm. Oszalałe dłonie szarpnęły pilota i Siegfried dziko zawinął ciężarówką. Skała uskoczyła i przeleciała koło Gunthera. Co zakończyło ów ciąg rozmyślań. Podstroił komputer osobisty i udało mu się złapać "St.James Infirmary". Niewiele pomogło. No dalej, sukinsynie, pomyślał. Uda ci się. Bolały go barki i ramiona, a także plecy, gdy o nich pomyślał. Na przekór wszystkiemu jedna z jego nóg najwyraźniej poszła spać. Kąt, pod którym trzymał głowę obserwując drogę sprawiał, że często musiał trzymać otwarte usta. Po chwili zauważył kołyszący się kształt, który okazał się niewielką kałużą śliny zgromadzonej w zagłębieniu wizjera. Ślinił się. Zamknął usta, przełykając zawartość gardła i wlepił wzrok przed siebie. Niespełna minutę potem złapał się na tym samym. Powoli, z wysiłkiem zdążał w kierunku Weisskopf. * Instalacja G5 w Weisskopf była typową konstrukcją: biała odblaskowa kopuła chroniła przed wahaniami temperatur w ciągu długiej doby księżycowej, mikrofalowa wieża przekaźnikowa umożliwiała zdalny dozór, a koło setki półautonomicznych podjednostek wykonywało zadaną pracę. Gunther przegapił drogę dojazdową i musiał się cofnąć, by potem skierować ciężarówkę prosto pod ścianę fabryki. Przy pomocy Siegfrieda wyłączył silnik, po czym pozwolił pilotowi upaść na ziemię. Przez ponad minutę po prostu wisiał z zamkniętymi oczami, delektując się bezruchem. Potem uwolnił się od pasów i wypełzł spod ciężarówki. Słysząc ponownie trzaski wyładowań w głowie, wkroczył do fabryki. W przyćmionym świetle, przefiltrowanym przez powłokę kopuły, fabryka sprawiała wrażenie podwodnej jaskini. Wydawało się, że światło z jego hełmu w jednakowym stopniu uwidacznia i zaciera. Maszyny w środku snopu reflektora puchły, przybliżając się do niego jak w efekcie rybiego oka. Wyłączył go i pozwolił oczom przyzwyczaić się do ciemności. Po chwili zaczął dostrzegać roboty montażowe, mgliste jak duchy, poruszające się z nieziemską delikatnością. Zaktywizowała je burza słoneczna. Kołysały się niczym wodorosty, lekko rozsynchronizowane względem siebie. Z wzniesionymi ramionami tańczyły kierowane przypadkowym programem radiowym. Na taśmach montażowych spoczywały pozostałości na wpół zbudowanych robotów, wyglądające na wynicowane i obdarte ze skóry. Wyszukane ornamenty ich miedziano-srebrnych nerwów zostały odsłonięte i zoperowane w całkowicie przypadkowy sposób. Pod długim, zgiętym w połowie .T:grifin02 ramieniem zakończonym elektrycznym płomieniem, drgał metalowy tors. Większośc z nich była potężnymi, lecz ślepymi mechanizmami, przytwierdzonymi mocno do podłogi wzdłuż logicznej ścieżki montażowej. W fabryce znajdowały się również ruchome jednostki: nadzorcy i "złote rączki" od wszystkiego, zataczające się w pijackim tangu z błyskiem słonecznego szaleństwa w oczach. Uwagę Gunthera w samą porę przyciągnął nagły ruch. Zauważył, jak przebijak do metalu obraca się w jego kierunku, opuszcza swe ogromne ramię i wybija ogromną dziurę w podłodze tuż przy jego stopach. Poczuł uderzenie przez podeszwy butów. Zrobił taneczny krok w tył. Maszyna ruszyła za nim. Jej diamentowa końcówka wsuwała i wysuwała się nerwowo z osłony ruchami delikatnymi i drżącymi, jak nowo narodzony źrebak. - Tylko spokojnie, dziecinko - wyszeptał Gunther. Naniesione na ścianę krateru zielone strzałki wskazywały w kierunku żelaznych drzwi po drugiej stronie fabryki. Schron. Gunther uchylił się przed kolejnym uderzeniem i wcisnął ciało w wąskie przejście serwisowe między dwoma rzędami maszyn, które falowały jak trawa na wietrze. Przebijak potoczył się dalej obranym torem, po czym zastygł, zdezorientowany napotkaną przeszkodą. Z wahaniem lustrował szyk robotów. Gunther zamarł w bezruchu. W końcu powoli i ciężko maszyna zawróciła. Gunther puścił się biegiem naprzód. Zakłócenia wyły w jego czaszce. Szare cienie przepływały między odległymi maszynami jak rekiny, to podpływając bliżej, to się cofając. Zakłócenia elektromagnetyczne nasiliły się. W całej fabryce widać było łuki elektryczne, migające jak maleńkie gwiazdy na końcach spawarek. Uchylał się, biegł i obracał, aż dotarł do schronu. Uruchomił drzwi śluzy. Nawet przez rękawicę czuł zimno klamki. Przekręcił ją. Śluza była mała i okrągła. Wcisnął się przez otwarte drzwi i z trudem ułożył się w ograniczonej przestrzeni wnętrza, usiłując jak najbardziej się skurczyć. Zatrzasnął drzwi. Ciemność. Znów włączył reflektor na hełmie. Odblask światła od ścian śluzy, który uderzył go w oczy, wydawał się zbyt silny jak na tak niewielką przestrzeń. Zwinięty w pozycji embrionalnej poczuł silne braterstwo z Siegfriedem, który został na zewnątrz w ciężarówce. Budowa wewnętrznego zamka stanowiła prostotę samą w sobie. Wejście miało zawiasy do środka tak, by ciśnienie powietrza trzymało je w pozycji zamkniętej. Był tam także uchwyt, którego pociągnięcie wpuszczało tlen do komory. Gdy ciśnienia wyrównały się, wewnętrzne drzwi dawały się otworzyć bez trudu. Pociągnął za uchwyt. Podłoga zadrżała, jakby coś ciężkiego przejechało obok. * Schron był niewielkim pomieszczeniem - akurat takim, by weszło łóżko, chemiczna toaleta i recyrkulator z zapasowymi zbiornikami tlenu. Pojedyncza lampka dostarczała jednocześnie światła i ciepła. Dla wygody schron zaopatrzono w koc. Dla rozrywki - w kieszonkowe wydania Biblii i Koranu, umieszczone tu przez niemożliwie odległe stowarzyszenia misjonarskie. Nawet w pustym schronie nie było za wiele miejsca. A ten nie był pusty. Kobieta, zasłaniając ręką oczy, skuliła się pod światłem jego reflektora. - Wyłącz to coś - rozkazała. Posłuchał. W miękkim świetle, które pojawiło się chwilę później, Gunther ujrzał śnieżnobiałą grzywkę. Widoczną po bokach różowość skóry. Wysoko osadzone kości policzkowe. Powieki lekko uniesione, jak skrzydła w kunsztownie wyrzeźbionych cieniach oczodołów. Ciemne wargi, pełne usta. Ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, by stworzyć tę twarz z takim artyzmem tylko po to, by w końcu skryć ją pod hełmem, był z pewnością godny podziwu. Potem zobaczył jej czerwono-pomarańczowy kombinezon ze Studio Volga. To była Izmailova. Kryjąc zakłopotanie, zaczął zdejmować rękawice i hełm. Izmailova zdjęła swój hełm z łóżka, by zrobić dla niego miejsce. Usiadł obok niej i wyciągając dłoń powiedział sztywno: - Znamy się już. Nazywam się... - Wiem. Masz to wypisane na kombinezonie. - Ach, tak. Rzeczywiście. Przez niewygodnie długą chwilę żadne z nich nie odezwało się. W końcu Izmailova przełknęła ślinę i powiedziała, szybko wyrzucając z siebie słowa: - To śmieszne. Nie ma powodu, z którego musielibyśmy... BUM. Ich głowy jednomyślnie odwróciły się w stronę drzwi. Dźwięk był głośny, ostry i metaliczny. Gunther założył z powrotem hełm, sięgnął po rękawice. Izmailova, również ubierając się jak najszybciej, posłała mu myślą pełne napięcia pytanie: - Co to jest? Metodycznie zapinając kolejne paski rękawicy, odpowiedział: - Myślę, że to przebijak do metalu. Następnie powtórzył to zdanie myślą, gdy zdał sobie sprawę, że hełm musiał wytłumić jego głos. BUM. Tym razem czekali na ten dźwięk. Nie było już żadnych wątpliwości. Coś próbowało wyłamać zewnętrzne drzwi śluzy. - Co?! - Jakiś typ młota pneumatycznego albo obrabiarka. Ciesz się, że to nie świder laserowy. - Wyciągnął do niej ręce. - Sprawdź mnie. Obróciła mu nadgarstki w obie strony, chwyciła hełm i szarpnęła go, by sprawdzić szczelność. - Sprawdzone. - Wyciągnęła własne nadgarstki. - Ale co on próbuje zrobić? Jej rękawice były całkowicie szczelne. Jedna ze zworek hełmu miała odrobinę luzu, lecz zbyt mało, by mogło nastąpić rozhermetyzowanie. Wzruszył ramionami. - Jest rozstrojony - może chcieć czegokolwiek. Możliwe nawet, że stara się naprawić luźny zawias. BUM. - Chce się tu dostać! - Tak, to też jest prawdopodobne wytłumaczenie. Izmailova podniosła nieznacznie głos. - Ale przecież nawet przy tak silnych zakłóceniach nie ma prawa mieć w pamięci żadnego programu, który zmuszałby go do robienia tego, co robi. Jakim cudem przypadkowy przekaz jest w stanie spowodować coś takiego? - To nie tak, jak myślisz. Wyobrażasz sobie działanie robota z czasów, kiedy byłaś jeszcze dzieckiem. Te urządzenia są produktami najnowocześniejszej techniki: nie interpretują instrukcji, lecz pojęcia. Rozumiesz? To sprawia, że są bardziej elastyczne. Nie musisz zaprogramowywać każdego maleńkiego kroku chcąc, by wykonał jakąś nową czynność. Po prostu podajesz cel... BUM. - ... na przykład "Rozmontuj Wiertarkę Rotacyjną". Robot ma w sobie bank dostępnych umiejętności, takich jak Cięcie, Rozkręcanie czy Ogólna Manipulacja, które dopasowuje w różnych konfiguracjach, aż znajdzie ciąg czynności pozwalający na osiągnięcie celu. - Mówił teraz już tylko po to, by nie wpaść w panikę. - Co zazwyczaj daje dobre rezultaty. I gdy taki robot zaczyna szwankować, to także objawia się na poziomie pojęciowym. Rozumiesz? Więc... - Więc wydaje mu się, że to my jesteśmy wiertarkami rotacyjnymi, które trzeba rozmontować. - No... tak. BUM. - Co zatem zrobimy, gdy dostanie się do środka? - Oboje bezwiednie wstali i stanęli twarzą do drzwi. Nie było tam wiele miejsca, a tyle, ile było, wypełniali swoimi ciałami. Gunther bardzo jasno zdawał sobie sprawę, że nie mieli dość przestrzeni ani do obrony, ani do ucieczki. - Nie wiem jak ty - powiedział - ale ja mam zamiar rąbnąć drania przez łeb toaletą. Obróciła się do niego. BU... Dźwięk przerwała wpół głośna, szumiąca eksplozja. Nagle nastała całkowita cisza. - Przebił się przez zewnętrzne drzwi - stwierdził Gunther, jakby nie stało się nic specjalnego. Czekali. Dużo później Izmailova spytała: - Czy to możliwe, że sobie poszedł? - Nie wiem. - Gunther odblokował swój hełm, uklęknął i przyłożył ucho do podłogi. Kamień był zimny do bólu. - Może eksplozja go uszkodziła. - Słyszał słabe wibracje pochodzące od robotów montażowych i głuche dudnienie ruchomych maszyn wałęsających się po fabryce. Żaden z odgłosów najwyraźniej nie dochodził z bliska. Cicho policzył do stu. Nic. Policzył jeszcze raz. W końcu wstał z podłogi. - Nie ma go. Usiedli oboje. Izmailova zdjęła hełm, a Gunther zaczął z trudem odpinać rękawice. Siłował się z zatrzaskami. - Spójrz na mnie - zaśmiał się drżącym głosem. - Jestem w proszku. Tak mną trzęsie, że nawet z tym nie mogę sobie poradzić. - Pozwól, że ci pomogę. - Izmailova odpięła zatrzaski, pociągnęła za rękawicę. Zeszła bez trudu. - Daj drugą. Nim się spostrzegli, rozbierali się już nawzajem, ciągnąc zatrzaski i rozpinając uszczelnienia. Zaczęli wolno, lecz przyspieszali z każdą kolejną zapinką, by w końcu szarpać i rwać z oszalałym pośpiechem. Gunther otworzył przód kombinezonu Izmailovej, odkrywając biustonosz z czerwonego jedwabiu. Jego ręce wślizgnęły się pod spód i ściągnęły go ku górze, odsłaniając piersi. Jej sutki były nabrzmiałe. Wypełnił dłonie jej piersiami i ścisnął. Izmailova wydała z siebie głęboki, niski pomruk. Kombinezon Gunthera rozpięła przed chwilą. Teraz ściągnęła mu spodnie, szukając ręką penisa. Był już gotowy. Wyciągnęła go i niecierpliwie pchnęła Gunthera na łóżko. Potem klęknęła nad nim, by pokierować nim do środka. Jej gorące, wilgotne usta spotkały się z jego wargami. Kochali się, na wpół ubrani w kombinezony. Guntherowi udało się oswobodzić jedną rękę, którą wcisnął pod jej ubranie, by sunąc wzdłuż jej smukłych pleców, dotrzeć do karku. Krótkie włosy kłuły i łaskotały go w środek dłoni. Ujeżdżała go gwałtownie. Jej ciało było śliskie od potu. - Dochodzisz już? - wymamrotała. - Dochodzisz? Powiedz mi, kiedy będziesz blisko. Ugryzła go w ramię, w szyję, podbródek, dolną wargę. Jej paznokcie wbiły mu się w skórę. - Teraz - wyszeptał. Być może tylko wypowiedział to myślą, a ona usłyszała go przez swój przekaźnik. W tej chwili jednak zacisnęła się na nim jeszcze mocniej niż do tej pory, jak gdyby chciała zmiażdżyć mu żebra, i jej całym ciałem wstrząsnął dreszcz orgazmu. Zaraz potem on doszedł, doganiając jej pasję z pulsującą desperacją, ekstazą i wreszcie ulgą. To było lepsze niż wszystko, co zdarzyło mu się przeżyć. Po wszystkim ostatecznie skopali z siebie kombinezony i zepchnęli je z łóżka. Gunther wyciągnął spod siebie koc i z pomocą Izmailovej udało mu się owinąć go wokół nich. Leżeli razem, odprężeni, w milczeniu. Na chwilę wsłuchał się w jej oddech. Był lekkim szumem. Gdy obróciła się twarzą do niego, poczuł go - ciepły powiew łaskoczący go w szyję. Jej zapach wypełniał pokój. Obcy zapach tuż przy nim. Gunther czuł zmęczenie, ciepło, był doskonale odprężony. - Jak długo tu jesteś? - zapytał. - Znaczy nie tu, w schronie, tylko... - Pięć dni. - Tak krótko? - uśmiechnął się. - Witamy na Księżycu, pani Izmailova. - Ekatarina - odparła sennie. - Mów mi Ekatarina. * Krzycząc z podniecenia, szybowali na południe, nad Herschel. Droga na Ptolemaeus wiła się pod nimi, skręcając za horyzont, by zaraz powrócić. - To jest super! - zapiał Hiro. - To jest... Już dawno powinienem cię namówić, żebyś mnie tu zabrał. Gunther sprawdził kurs i zwolnił, pozwalając pojazdowi zanurkować na wschód. Pozostałe dwa skoczki, także pod jego kontrolą, podążały za nim w ścisłym szyku. Już dwa dni minęły od burzy słonecznej, a Gunther, wciąż na przymusowym urlopie, obiecał przyjaciołom wycieczkę w góry, jak tylko zostanie zniesiony stan alarmowy. - Dojeżdżamy. Lepiej dobrze sprawdźcie pasy. Wszystko w porządku tam z tyłu, Kreesh? - Tak, jest mi całkiem nieźle. Wylądowali na terenie należącym do Seething Bay Company. Hiro wylądował swoim skoczkiem jako drugi, lecz był pierwszy na powierzchni. Biegał jak collie, który zerwał się ze smyczy, goniąc w górę i w dół po zboczu w poszukiwaniu najkorzystniejszego miejsca. - Nie mogę uwierzyć, że tu jestem! Codziennie pracuję w ten sposób, ale wiesz co? To pierwszy raz, jak jestem na zewnątrz. Fizycznie, ma się rozumieć. - Patrz pod nogi - ostrzegł Gunther. - To zupełnie co innego niż sterowanie zdalnym. Jeśli złamiesz nogę, tylko ja i Krishna będziemy mogli cię stąd zabrać. - Ufam ci. Człowieku, każdy, komu zdarza się bzykać w środku burzy słonecznej... - Hej, uważaj, co mówisz, dobrze? - Wszyscy już znają tę historię. Znaczy... wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz, gdy powiedzieli, że znaleziono was uśpionych. Jeszcze za sto lat będzie się o tym gadać. - Hiro prawie krztusił się własnym śmiechem. - Jesteś legendą! - Daj już z tym spokój. - Gunther spróbował zmienić temat. - Nie mieści mi się w głowie, że masz zamiar fotografować ten bałagan. - Seething Bay miało tu kopalnię odkrywkową. Automatyczne buldożery zgarniały regolit, by potem przenieść go do spoczywającej na gigantycznej hałdzie przetwórni. Pozyskiwano tu tor, a uzysk był tak mały, że transportowano go skoczkiem prosto do reaktora powielającego. Niepotrzebne tu było działo wyrzutowe, bo odpady usypywano w sztuczne wzgórza, ciągnące się łańcuchem za przetwórnią. - Nie bądź śmieszny. - Hiro wskazał ręką na południe w kierunku Ptolemaeus. - Spójrz tam! - Ścianę krateru rozświetlało Słońce, podczas gdy teren wokół niego wciąż pogrążony był w cieniu. Łagodne zbocza zdawały się górować nad krajobrazem, a sam krater, rozpalony białym światłem, wyglądał jak katedra. - Gdzie masz kamerę? - spytał Krishna. - Nie potrzebuję. Po prostu zapiszę dane z wizjera. - Nie za bardzo rozumiem twój złożony zamysł - odezwał się Gunther. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, jak to ma działać. - To pomysł Anyi. Wynajmuje robota montażowego, który wycina jej sześciokątne płytki podłogowe - czarne, białe i w czternastu odcieniach szarości. Ja dostarczam obrazki. Wybieramy jeden, który najbardziej się nam podoba, skanujemy w trybie monochromatycznym, skalujemy wartości natężenia barwy, po czym robot układa podłogę. Jedna płytka na piksel obrazka. Wygląda świetnie - przyjdź jutro, to zobaczysz. - Dobra, wpadnę. Gaworząc jak wiewiórka, Hiro poprowadził ich dalej od brzegu kopalni. Skierowali się na zachód, dokładnie po linii spadku zbocza. Gunther usłyszał głos Krishny przez przekaźnik. To była stara sztuczka. Promień efektywnej transmisji układów montowanych w mózgu sięgał piętnastu jardów - można było wyłączyć radio i porozumiewać się przez same przekaźnki. - Wydajesz się czymś zmartwiony, przyjacielu. Przez chwilę wsłuchiwał się w eter, oczekując pojawienia się tonu drugiej fali nośnej, lecz niczego nie usłyszał. Hiro był poza zasięgiem. - Chodzi o Izmailovą. Ja, tak jakby... - Zakochałeś się w niej. - Skąd wiedziałeś? Wchodzili pod niewielkie wzniesienie, rozstawieni w szeroką tyralierę. Hiro prowadził. Przez jakiś czas milczeli. Był w tej obustronnej ciszy pewien pełen zaufania spokój, podobny do anonimowego bezpieczeństwa konfesjonału. - Proszę, nie zrozum mnie źle - zaczął Krishna. - Co miałbym źle zrozumieć? - Gunther, jeśli dwoje seksualnie zgodnych ludzi znajdzie się w bezpośredniej bliskości, w całkowitym odosobnieniu, umierając z przerażenia, to muszą się w sobie zakochać. To pewnik. To jeden z odruchów samozachowawczych, wszczepionych w twoją osobowość, zanim jeszcze się narodziłeś. Kiedy miliardy lat ewolucji mówią, że to właściwy czas, twój mózg nie jest w stanie się sprzeciwić. - Hej, chodźcie tu! - zawołał przez radio Hiro - Musicie to zobaczyć. - Idziemy - nadał w odpowiedzi Gunther, po czym kontynuował przez swój przekaźnik. - Robisz ze mnie jedną z tych maszyn Sally Chang. - W pewnym sensie wszyscy jesteśmy maszynami. To nie takie złe. Odczuwamy pragnienie, gdy potrzebujemy wody, adrenalina uderza nam do krwi, gdy musimy wydać z siebie więcej agresywnej energii. Nie możesz walczyć z własną naturą. Jaki miałoby to sens? - Tak, ale... - Czy to możliwe, żeby było takie ogromne? - Hiro wspinał się na kamienne osypisko. - Po prostu ciągnie się i ciągnie. I tam, spójrzcie! - Patrząc pod górę ujrzeli, że stok, na który się wspinali, stanowił pryzmę materiału wyrzuconego z wąskiej szczeliny wypełnionej w całości głazami. Były ogromne jak skoczki, a niektóre wielkie jak przemysłowe zbiorniki tlenu. - Hej, Krishna, od dawna chciałem cię o to spytać - co ty tak właściwie robisz w tym Centrum? - Nie wolno mi o tym mówić. - Nie wygłupiaj się. - Hiro podniósł do góry kamień wielkości głowy, przyłożył go do ramienia i cisnął nim jak zawodnik w pchnięciu kulą. Skała poszybowała powoli w dół stoku i upadła, wzbijąc chmurę białego pyłu. - Jesteś wśród przyjaciół. Możesz nam ufać. Krishna potrząsnął głową. Słońce odbiło się w jego hełmie. - Nie wiesz, o co pytasz. Hiro dźwignął kolejną skałę, większą niż poprzednia. Gunther widział go już w takim humorze. Usta miał rozciągnięte w obrzydliwym uśmiechu. - Aha, rozumiem. Żaden z nas nie ma zielonego pojęcia o neurobiologii. Nawet gdybyś spędził dziesięć godzin pouczając nas, nie bylibyśmy w stanie załapać tyle, by zrozumieć potrzebę dotrzymania tajemnicy. - Kolejny obłok pyłu. - Nic nie rozumiecie. Centrum Technologii Samopowielających istnieje tu z jakiegoś powodu. Prace laboratoryjne można by równie dobrze wykonywać na Ziemi, i to za drobną część kosztów ponoszonych na Księżycu. Nasi sponsorzy wysyłają tu tylko te projekty, o które szczególnie się obawiają. - A więc co MOŻESZ nam powiedzieć? Co powszechnie wiadomo, co puszcza się w wideomagazynach. Nic tajnego. - No...dobrze. - Teraz przyszła kolej na Krishnę. Podniósł niewielki kamień, zwinął się w sobie jak w baseballu i cisnął. Pocisk malał, aż zniknął w dali. Z powierzchni podniósł się mały obłoczek bieli. - Znacie Sally Chang? Właśnie zakończyła mapowanie funkcji neurotransmitera. Czekali. Krishna nic nie dodał. - Co ty powiesz - wycedził sucho Hiro. - Szczegóły, Kreesh. Niektórzy z nas nie umieją od razu dostrzec wszechświata w ziarnku piasku jak ty. - Dla mnie to oczywiste. Od ponad dziesięciu lat dysponujemy kompletną mapą genetyczną mózgu. Dodaj do tego mapę chemiczną Sally Chang i otrzymujesz coś, co jest równoznaczne z kluczami do biblioteki. Nie, nawet więcej. Wyobraźcie sobie, że spędziliście całe wasze życie w ogromnej bibliotece pełnej książek, napisanych w języku, w którym nie potraficie ani czytać ani mówić, i że właśnie dostaliście do ręki słownik i czytnik ilustracji. - Więc co to wszystko znaczy? Że posiedliśmy właśnie kompletną wiedzę na temat działania mózgu? - Mamy całkowitą KONTROLĘ nad pracą mózgu. Przy zastosowaniu chemicznej terapii, będziemy w stanie sprawić, by ludzie myśleli i czuli to, co chcemy. Zdobyliśmy natychmiastowe remedium na wszystkie nieurazowe choroby psychiczne. Będziemy w stanie wyregulować poziom agresji, natężenie emocji, kreatywność - pobudzić je, zdławić, wszystko jedno. Rozumiecie już, dlaczego nasi sponsorzy tak bardzo obawiają się o wyniki tych badań. - Nieszczególnie, prawdę mówiąc. Na świecie mogłoby być więcej rozsądku - powiedział Gunther. - Zgoda, lecz kto definiuje, co to jest rozsądek? Wiele rządów bierze pod uwagę wprowadzenie jakiejś formy psychicznego więzienia dla nieprawomyślnych jednostek. To otworzyłoby podwoje mózgu, przyzwalając na jego badanie z zewnątrz. Po raz pierwszy w historii stałoby się możliwe wykrycie niezwerbalizowanego buntu. Pewne kanony myślenia można by wyjąć spod prawa. Nie można wykluczyć nadużyć politycznych. Wyobraźcie sobie także wykorzystanie tego do celów wojskowych. Ta wiedza, w połączeniu z nową nanotechnologiczną bronią, pozwoliłaby na użycie gazu, który zmusiłby armie przeciwnika do obrócenia się przeciwko własnej ludności. Lub prościej - wprowadziłby ich w stan psychozy, w wyniku którego zaatakowaliby siebie nawzajem. Pacyfikowano by miasta przez wprowadzenie mieszkańców w stan katatonii. Następnie pozostałoby stworzyć drugą rzeczywistość, umożliwiającą zdobywcy wykorzystanie mas do niewolniczej pracy. Możliwości są nieograniczone. Trawili to w milczeniu. W końcu odezwał się Hiro: - Jezu Chryste, Krishna, jeśli to są rozpowszechnialne informacje, o jakich piekielnoścach nie wolno ci mówić? - Nie mogę wam powiedzieć. * Minutę później Hiro znów skakał po okolicy. U podnóża pobliskiego wzgórza znalazł wielki głaz stojący na sztorc na węższym końcu. Tańczył wokół niego, próbując znaleźć dobre ujęcie, na którym nie byłoby jego własnych śladów. - Więc w czym problem? - zapytał Krishna przez swój przekaźnik. - Problem w tym, że nie mogę się z nią umówić. Ekatarina. Zostawiałem jej wiadomości, ale na żadną nie odpowiedziała. A wiesz przecież, jak to jest w Bootstrap - trzeba się naprawdę starać, żeby uniknąć spotkania z kimś, kto cię szuka. Jej jednak się udaje. Krishna nie odpowiedział. - Chciałbym tylko wiedzieć, co tu jest naprawdę grane? - Ona cię unika. - Ale dlaczego? Ja się zakochałem, a ona nie, to właśnie próbujesz mi powiedzieć? Znaczy się, czy z tym klapa, czy nie? - Nie znając jej wersji całej historii nie umiem tak naprawdę powiedzieć, co czuje. Ale stawiam na to, że wpadła równie mocno jak ty. Różnica polega na tym, że ty uważasz to za dobry pomysł, a ona wręcz przeciwnie. Dlatego oczywiście cię unika. Kontakt z tobą utrudniłby jej tylko opanowanie tego, co czuje do ciebie. - Gówno! W głosie Krishny pojawiła się niespodziewana nuta zniecierpliwienia - Czego ty właściwie chcesz? Minutę temu miałeś do mnie żal, że uważam cię za maszynę. Teraz jesteś nieszczęśliwy, bo Izmailova się za nią nie uważa. - Hej, wy tam! Chodźcie tu. Znalazłem idealne ujęcie. Musicie to zobaczyć. Obrócili się, by zobaczyć Hiro machającego do nich ze szczytu wzgórza. - Myślałem, że wyjeżdżacie - mruknął Gunther. - Stwierdziliście, że macie dość Księżyca i wyjeżdżacie, by nigdy nie wrócić. Co takiego się więc stało, że nagle zaczęliście mocniej zapuszczać korzonki? - To było wczoraj! Dziś jestem pionierem, budowniczym światów, założycielem dynastii! - To zaczyna być nudne. Co mam zrobić, żebyś mi odpowiedział wprost? Hiro podskoczył do góry, szeroko rozrzucając ramiona. Wyglądał nieco śmiesznie. Potknął się nieznacznie przy lądowaniu. - Anya i ja bierzemy ślub! Gunther i Krishna spojrzeli na siebie, wizjer w wizjer. Próbując wtłoczyć w swój głos odrobinę entuzjazmu, Gunther powiedział: - Hej, nie żartuj! Naprawdę? Gratul... W głowach zaskwierczało im nagle od obcych zakłóceń radiowych. Gunther drgnął i natychmiast zmniejszył wzmocnienie. - Moje głupie radio... Jeden z pozostałej dwójki - stali obok siebie i Gunther nie mógł ich rozróżnić z tej odległości - wskazywał palcem w górę. Zadarł głowę i spojrzał na Ziemię. Przez sekundę nie był pewien, czego właściwie szukać. Wtedy to zobaczył - diamentową iskierkę światła w samym środku nocy. Była jak mała, jasna dziurka w rzeczywistości, gdzieś w kontynentalnej Azji. - Co to, u diabła, jest? - zapytał. Ściszonym głosem Hiro odpowiedział: - Myślę, że to Władywostok. * Gdy wracali już nad Sinus Medii, pierwsze światło poczerwieniało i zniknęło, a w zamian pojawiły się dwa następne. Spiker w Obserwatorium wyrabiał nadgodziny sklejając informacje z największych agencji w mieszankę plotek i strachu. Radio pełne było gadania o atakach na Seul i Buenos Aires. Te wydawały się oczywiste. Dyskusje wzbudzały ataki na Panamę, Irak, Denver i Kair. Niewidzialna dla radarów rakieta przeleciała nisko nad Hokkaido, po czym odchylono ją do Morza Japońskiego. Kompania Swiss Orbitals straciła kilka orbitalnych fabryk wskutek działalności satelitów burzących. Nie ustalono, kto uderzył pierwszy, i choć większość przesłanek wskazywała w jednym kierunku, Tokyo odrzuciło wszystkie zarzuty. Największe wrażenie na Guntherze wywarł przekaz dźwiękowy brytyjskiego felietonisty, który stwierdził, że nie ma znaczenia ani to, kto faktycznie wystrzelił pierwszy pocisk, ani z jakiego powodu to uczynił. Kogóż powinniśmy obarczyć winą? Sojusz Południowy, Tokyo, generała Kima, czy też może jakąś grupę Szarych terrorystów, o której nikt do tej pory nie słyszał? W świecie, gdzie spusty całej broni są trzymane na włosku, to pytanie jest bez sensu. Wybuch pierwszego ładunku uruchomił samodzielne programy, które wystrzeliły to, co oficjalnie nazywa się "wyważoną odpowiedzią". Nawet sam Gorshov nie mógłby temu zapobiec. Jego programy taktyczne wybrały trzech najbardziej prawdopodobnych agresorów tego tygodnia - z których co najmniej dwóch było najprawdopodobniej całkowicie niewinnych - i odpalił odpowiedź. Istoty ludzkie nie miały tu nic do powiedzenia. Te trzy narody również zareagowały "wyważoną odpowiedzią". Skutki właśnie poznajemy. Teraz otrzymamy pięciodniową przerwę, w czasie której wszystkie strony konfliktu będą prowadzić negocjacje. Skąd to wiemy? Szkice wszystkich większych programów obronnych są powszechnie dostępne we wszystkich publicznych sieciach informacyjnych. Nie są tajne. Otwartość jest w tym przypadku przykładem taktyki odstraszania. "Mamy pięć dni na uniknięcie wojny, której w rzeczywistości nikt nie chce. Pytanie brzmi, czy siły wojskowe i polityczne są w stanie przejąć kontrolę nad własnymi programami obronnymi? Czy uda im się? Czy przy całym związanym z tym bólu i gniewie, zwyczajowej nienawiści, szowinizmie narodowym i naturalnych reakcjach tych, których kochane osoby są już wśród martwych - czy przy tym wszystkim osoby odpowiedzialne będą w stanie przezwyciężyć własne natury, by uniknąć ostatecznej i totalnej wojny? Według naszych najlepszych informacji, nie. Nie uda im się. Dobranoc, i niech Bóg się nad nami zlituje". Lecieli w milczeniu na północ. Nawet gdy przekaz urwał się w pół słowa, nikt nic nie powiedział. To był koniec świata i nie istniały żadne słowa, które wydawałyby się choć trochę znaczące przy tym fakcie. Po prostu kierowali się do domu. Lądowisko pod Bootstrap było upstrzone graffiti, wielkimi literami wymazanymi na głazach: KARL OPS - EINDHOVEN'49 i LOUISE MCTIGHE ALBUQUERQUE NM. Wielkie oko wpisane w piramidę. ARSENAL MISTRZ ŚWIATA W RUGBY zwieńczone koroną. KUKURYDZIAK. Pi Lambda Fi. MOTORHEADS. Olbrzym z pałką. Gdy przelatywali nad tym, Guntherowi nasunęła się refleksja, że wszystkie te napisy odnosiły się do miejsc ze świata nad głową i żaden z nich nie wiązał się z Księżycem. To, co zawsze wydawało mu się bezcelowe, teraz chwytało go za gardło nieopisanym smutkiem. Od lądowiska dla skoczków do garażu próżniowego było tylko kilka kroków. Nie zadali sobie trudu wezwania transportera. Garaż wydawał się teraz Guntherowi dziwnie obcy, choć przechodził przez niego już z tysiąc razy. Jakby tkwił zanurzony we własnej tajemniczości. Jak gdyby wszystko zostało usunięte i wymienione na dokładne repliki, które jednak wydawały się inne i w jakimś sensie niepoznawalne. Rząd za rzędem wzdłuż namalowanych linii, rozmieszczone według typu, stały pojazdy. Światła z sufitu przebijały się bezskutecznie w kierunku podłogi. - Chłopie, ależ tu cicho! - głos Hiro wydawał się nienaturalnie głośny. Miał rację. Z żadnej z wielkich komór garażu nie dochodził nawet pojedynczy dźwięk robota serwisowego czy zdalnego. Usłyszeli tylko ruch wykrywającego przecieki automatu. - To pewnie z powodu wiadomości - mruknął Gunther. Odkrył, że nie jest w stanie mówić o wojnie bezpośrednio. Z tyłu garażu stało osiem śluz ustawionych w rząd. Ponad nimi lśniło ciepłym blaskiem umieszczone w skale żółte okno. W pokoju za nim zauważył poruszającego się nadzorcę. Hiro pomachał ręką. Mała figurka nachyliła się i odmachała. Podeszli do najbliższej śluzy i czekali. Nic się nie działo. Po kilku minutach cofnęli się parę kroków w tył, by spojrzeć w okno. Nadzorca wciąż tam był, krzątając się bez pośpiechu. - Hej! - krzyknął Hiro na publicznej częstotliwości. - Ty tam na górze! Pracujesz czy nie? Mężczyzna uśmiechnął się, skinął głową i pomachał ponownie. - Więc otwórz te cholerne drzwi! - Hiro podszedł bliżej, a nadzorca, jeszcze raz uspokajając ich ruchem ręki, schylił się w końcu nad pulpitem sterowniczym. - Ahem, Hiro... - powiedział Gunther - w tym jest coś dziw... Drzwi eksplodowały. Impet uderzenia był tak silny, że na wpół wyrwały się z zawiasów. Powietrze wystrzeliło ze środka jak salwa armatnia. Przez moment garaż wypełnił się latającymi narzędziami, częściami kombinezonów próżniowych i strzępami ubrań. Lecący klucz uderzył Gunthera w ramię tak mocno, że obróciło nim dookoła osi i rzuciło na podłogę. Gapił się przed siebie, nie mogąc otrząsnąć się z szoku. Części i szczątki różnych przedmiotów wisiały zawieszone przez długą, nierzeczywistą chwilę, a potem, gdy całe powietrze uszło, zaczęły powoli opadać deszczem na podłogę. Dźwignął się z trudem, masując ramię przez kombinezon. - Hiro, jak z tobą? Kreesh? - O mój Boże - wyjęczał Krishna. Gunther obejrzał się za siebie. Zobaczył Krishnę klęczącego w cieniu półki skalnej przy czymś, co nie mogło być Hiro, ponieważ było wygięte w niewłaściwą stronę. Przeszedł przez migoczącą nierealność i ukląkł obok Krishny. Wlepił wzrok w ciało. To jednak był Hiro. W momencie, gdy nadzorca otworzył śluzę bez dokonania uprzedniej dekompresji korytarza, Hiro stał bezpośrednio przed jej drzwiami. Przyjął na siebie całą moc wybuchu. Eksplozja podniosła go do góry i cisnęła o krawędź półki, łamiąc mu kręgosłup i druzgocząc wizjer hełmu. Zginął natychmiast. - Kto tam jest? - zapytała kobieta. Do garażu wjechał transporter, nie zauważając po drodze Gunthera, który spojrzał w górę akurat w chwili, gdy wjeżdżał drugi, a po nim trzeci. Ze środka zaczęli wysypywać się ludzie. Wkrótce było ich tam już ze dwadzieścia osób. Podzielili się na dwie grupy, z których jedna poszła prosto do śluz, a druga zmierzała w kierunku Gunthera i jego przyjaciół. Wszystko to w oczywisty sposób zakrawało na wojskową operację. - Kto tam jest? - powtórzyła kobieta. Gunther wziął na ręce ciało przyjaciela i wstał. - To Hiro - odpowiedział beznamiętnie. - Hiro. Podpłynęli ostrożnie bliżej, tworząc wokół nich półokrąg czarnych wizjerów. Udało mu się dostrzec znaki firmowe. Mitsubishi. Westinghouse. Holst Orbital. Był między nimi także czerwono-pomarańczowy kombinezon Izmailovej oraz żywy wzór mondryjski, którego nie rozpoznał. Kobieta znów przemówiła, ostrożnie i z napięciem w głosie: - Powiedz mi, jak się czujesz, Hiro. To była Beth Hamilton. - To nie Hiro - odezwał się Krishna. - To Gunther. TO jest Hiro. To co on niesie. Byliśmy w górach i... - jego głos załamał się i zgasł. - Czy to ty, Krishna? - spytał czyjś głos. - Mamy chyba szczęście. Poślijcie go przodem, będziemy go potrzebowali, jak już dostaniemy się do środka. - Ktoś inny objął Krishnę ramieniem i gdzieś odprowadził. Jakiś czysty głos przemówił przez radio do nadzorcy. - Dmitri, czy to ty? Mówi Signe. Pamiętasz mnie, Dmitri, prawda? Signe Ohmstede. Jestem twoim przyjacielem. - Pewnie, że cię pamiętam, Signe. Pamiętam cię. Jak mógłbym kiedykolwiek zapomnieć o mojej przyjaciółce? Pewnie, że tak. - To dobrze. Jestem taka szczęśliwa. Posłuchaj mnie uważnie, Dmitri. Wszystko jest w porządku. Gunther nie wytrzymał. Podbródkiem przełączył swoje radio w tryb nadawania. - Do diabła z tym wszystkim! Ten idiota na górze...! Krzepki mężczyzna w barwach Westinghouse chwycił Gunthera za bolące ramię i szarpnął. - Zamknij mordę! - ryknął. - To poważna sprawa. Niech cię diabli. Nie mamy czasu się z tobą cackać. Hamilton wcisnęła się między nich. - Na miłość boską, Posner, on dopiero co widział... - przerwała. - Ja się nim zajmę. Uspokoję go. Dajcie nam tylko pół godziny, OK? Pozostali wymienili spojrzenia, skinęli głowami i odwrócili się. Ku swemu zaskoczeniu Gunther usłyszał przez przekaźnik głos Ekateriny. - Przykro mi, Gunther - wyszeptała i znikła. Wciąż trzymał ciało Hiro. Uzmysłowił sobie, że wciąż patrzy na zmasakrowaną twarz przyjaciela. Ciało było pocięte i napuchnięte jak rozgotowany hotdog, lecz on nie mógł oderwać od niego oczu. - Chodź - Beth popchnęła go lekko, żeby zaczął iść. - Połóż ciało na tyle tego łazika i zawieź nas na klif. * Hamilton nalegała, więc prowadził. Odkrył, że to mu pomaga. Miał czym się zająć. Z rękami luźno leżącymi na kierownicy gapił się przed siebie szukając rozjazdu na Mauzoleum. Zdawało mu się, że jego powieki drapią go w nieludzko suche oczy. - Przypuścili na nas uprzedzający atak - zaczęła Hamilton. - Sabotaż. W tej chwili próbujemy pozbierać wszystko z powrotem do kupy. Nikt nie wiedział, że byliście na zewnątrz. Inaczej wysłalibyśmy wam kogoś na spotkanie. Była tu mała jatka. Jechał dalej w milczeniu czując, jak przebyte mile otaczającej go wysokiej próżni łagodzą ból i chronią od zewnętrznego świata. Czuł obecność ciała Hiro na tylnej platformie łazika - uporczywe psychiczne swędzenie między łopatkami. I dopóki nic nie mówił, był bezpieczny; mógł pozostawać ponad wszechświatem, w którym istniał jego ból. Nie sięgał go. Czekał, lecz Beth nie dodała ani słowa do swego wyjaśnienia. W końcu spytał: - Sabotaż? - Mutacja programu w stacji radiowej. Eksplodowały wszystkie działa wyrzutowe. Trzech gości z Microspacecraft Applications wpadło na ten pomysł, gdy wybuchło działo w Boitsovij Kot. Myślę, że to było nieuchronne. Cały tutejszy przemysł wojskowy - nic dziwnego, że chcieli nas wyłączyć z gry. Lecz to jeszcze nie wszystko. Coś się stało z ludźmi z Bootstrap. Coś naprawdę strasznego. Byłam wtedy w Obserwatorium. Wezwała mnie tam prezenterka wiadomości, żebym poszukała jakiejś kopii rezerwowej oprogramowania, która przywróciłaby stację do życia. Znalazła tylko sieczkę. Wariactwo. Naprawdę czyste wariactwo. Musieliśmy porozłączać wszystkich zdalnych w Obserwatorium, bo ich operatorzy byli... - Zaniosła się cichym uporczywym płaczem. Po chwili spróbowała mówić dalej. - To coś w rodzaju broni biologicznej. Tyle na razie wiemy. - Jesteśmy na miejscu. Gdy podjeżdżał pod klif Mauzoleum, przyszło mu do głowy, że zapomnieli zabrać wiertnicę. Chwilę potem doliczył się dziesięciu czarnych nisz w skale i zrozumiał, że ktoś pomyślał o tym wcześniej. - Tego losu uniknęli tylko ci, którzy pracowali w Centrum i Obserwatorium, oraz ci, którzy w tym czasie byli na powierzchni. Krótko mówiąc, zostało nas koło setki. Obeszli samochód do tylnej platformy. Gunther czekał, lecz Hamilton nie przejawiała chęci do niesienia ciała. Z jakiegoś powodu rozzłościło go to i wzbudziło żal. Odpiął tylną klapę, wskoczył na drabinkę i wyciągnął odziane w kombinezon ciało. - Miejmy to już za sobą. Do dzisiejszego dnia tylko sześć osób zmarło na Księżycu. Szli wzdłuż wgłębień, w których ich ciała oczekiwały wieczności. Gunther znał ich nazwiska na pamięć: Heisse, Yasuda, Spehalski, Dubinin, Mikami, Castillo. I teraz Hiro. Wydawało się niepojęte, że może nadejść taki dzień, gdy będzie tu zbyt wielu martwych, by znać ich wszystkich z imienia. Przed kryptami rozsypano tyle stokrotek i lilii, że Gunther nie mógł uniknąć zdeptania paru. Weszli do pierwszej pustej niszy, gdzie położył Hiro na półce wykutej w skale. W świetle lampy ciało wyglądało na żałośnie skręcone w niewygodnej pozycji. Gunther zauważył, że płacze - duże gorące łzy spływały po jego twarzy, wpadając do ust, gdy robił wdech. - Cholera. -Przejechał dłonią po hełmie. - Chyba powinniśmy coś powiedzieć. Hamilton ujęła jego dłoń i ścisnęła. - Nigdy nie widziałem go tak szczęśliwym jak dzisiaj. Miał się ożenić. Skakał z radości, śmiał się, mówił o założeniu rodziny. A teraz nie żyje, a ja nawet nie wiem jakiego był wyznania. - Przypomniało mu się coś i bezsilny zwrócił się do Hamilton. - Co powiemy Anyi? - Ma swoje kłopoty. Chodź już. Zmów modlitwę i chodź. Skończy ci się zapas tlenu. - Ach, tak, dobrze - skinął głową. - Bóg jest mym pasterzem... cdn. warstwa jaj w wylęgarni. Nastrój tłumu balansował na krawędzi, gotów popaść w akceptację lub gniew przy najlżejszym impulsie. Gunther podniósł rękę. - Generale! - powiedział głośno. - Szeregowy Weil oczekuje na rozkazy. Co mam robić? Po sali przetoczył się śmiech, rozładowując napięcie. - Weź kogoś z tych, co stoją koło ciebie i zacznijcie usuwać chorych z pomieszczeń administracyjnych. Odprowadźcie ich na otwartą przestrzeń, gdzie tak łatwo nie zrobią sobie krzywdy. Jak tylko oczyścicie korytarz lub pomieszczenie, po prostu je zamknijcie. Zrozumiano? - Tak, proszę pani. - Dotknął palcem najbliższego kombinezonu. Hełm odpowiedział skinięciem głowy. Lecz gdy odwrócili się, by odejść, tłum zablokował im drogę. - Ty! - Ekatarina wyciągnęła wskazujący palec. - Idź do śluz farm i zalep je pianką; nie chcę ryzykować, że zostaną skażone. Wszyscy doświadczeni w obsłudze fabryk - chyba większość z nas - znajdźcie zdalnego i zacznijcie wszystko wyłączać. Program Kryzysowy wam pomoże. Jeśli nie macie niczego innego do roboty, zbierzcie się do kupy i pomóżcie oczyszczać korytarze. Zwołam zebranie, gdy dojdziemy do jakiegoś bardziej konkretnego planu działania. - Przerwała na chwilę. - O czym zapomniałam? Niespodziewanie odpowiedział jej Program: - W mieście jest dwadzieścioro troje dzieci: dwoje nieletnich w wieku siedmiu lat, reszta to pięciolatki lub młodsze, potomstwo zarejestrowanych na stały pobyt na Księżycu. Wskazane jest, by te dzieci zostały otoczone szczególną troską i ochroną. Ośrodek opieki można zorganizować w kaplicy znajdującej się na trzecim poziomie. Trzeba nadać komunikat, żeby były tam odprowadzane zaraz po odnalezieniu. Wyznacz jednego odpowiedzialnego człowieka, by miał nad nimi pieczę. - O Boże, rzeczywiście. - Obróciła się do wojowniczego faceta z Centrum i rozkazała krótko. - Zrób to. Zawahał się, w końcu zasalutował z ironią i odwrócił się do wyjścia. To przełamało impas. Tłum zaczął się rozchodzić. Gunther i jego współpracownik - jak się okazało Liza Nagenda, terenowiec jak on - zabrali się do pracy. * Wiele lat później Gunther wspominał te chwile jako czas, gdy jego życie wjechało do ciemnego tunelu. Przez długie, koszmarne godziny on i Liza przeczesywali pomieszczenia biurowe i magazynowe, wynosząc chorych na otwartą przestrzeń. Chorzy nie chcieli współpracować. Pierwsze pokoje, do których dotarli, były puste. W czwartym podniecona kobieta grzebała z furią po szufladach i kartotekach, wyrzucając przy tym ich zawartość. Podłoga zasłana była papierami. - To gdzieś tu jest... - powtarzała co chwila do siebie. - Co tam jest, moja droga? - spytał Gunther łagodnie. Musiał mówić głośno, żeby było go słychać przez hełm. - Czego tak szukasz? Odrzuciła głowę do tyłu z diabelskim uśmiechem zadowolenia. Oburącz wygładziła włosy, podnosząc wysoko łokcie, by zaczesać niegrzeczne kosmyki za uszy. - To bez znaczenia, ponieważ jestem pewna, że zaraz to znajdę. Pojawiają się dwa skarabeusze, a pomiędzy nimi jarzący się dysk słońca, to dobry omen, a poza tym analogia do seksu. Uprawiałam seks, każdy, jakiego można zapragnąć, gwałcona za wychodkiem przez króla jaszczurów, kiedy miałam dziewięć lat. Czy mi zależało? Potem miałam skrzydła i myślałam, że umiem latać. Gunther przysunął się nieco bliżej. - To, co mówisz, jest bez sensu. - Widzisz, Tołstoj powiedział, że w lesie za jego domem rośnie zielony patyk - gdy ktoś go znajdzie, sprawi, że wszyscy ludzie zaczną się kochać. Wierzę, że ten zielony patyk jest podstawową regułą cielesnej egzystencji. Wszechświat istnieje w przestrzeni, której cztery wymiary postrzegamy, a siedem pozostałych nie. Dlatego właśnie doświadczamy pokoju i braterstwa, jako przejawu siedmiowymiarowego zjawiska zielonego patyka. - Musisz mnie wysłuchać. - Po co? Powiesz mi, że Hitler nie żyje? Nie wierzę w te brednie. - Istne piekło - stwierdziła Nagenda. - Nie możesz poważnie dyskutować ze schizolem. Po prostu łap ją i wychodzimy. Niestety, nie było to takie proste. Kobieta bała się ich. Jak tylko się zbliżali, zaraz odsuwała się ze strachem. Jeśli poruszali się wolno, nie byli w stanie jej otoczyć, lecz gdy ruszyli na nią, nagle przeskoczyła przez biurko i zanurkowała pod nie. Nagenda chwyciła jej nogi i zaczęła ciągnąć. Kobieta najpierw wyła wniebogłosy, a następnie przylgnęła ciasno do nóg Nagendy. - Złaź ze mnie - ryknęła Nagenda. - Gunther, weź tę wariatkę z moich cholernych nóg. - Nie zabijajcie mnie! - wrzeszczała kobieta. - Zawsze głosowałam dwukrotnie - przecież wiecie. Powiedziałam im, że byłeś gangsterem, ale myliłam się. Nie zabierajcie mi tlenu z płuc! Wytaszczyli ją z biura, po czym znów stracili, gdy Gunther odwrócił się, żeby zamknąć drzwi na klucz. Uciekła w dół korytarza, mając Nagendę na karku. Potem wskoczyła do innego biura i musieli zaczynać wszystko od początku. Wyprowadzenie jej z korytarzy na otwartą przestrzeń parku zajęło im ponad godzinę. Z trzema następnymi wręcz przeciwnie - bardzo szybko. Potem znów trafił im się trudny przypadek, natomiast piąty okazał się tą samą kobietą, od której zaczynali. Wróciła szukać swojego biura. Gdy kolejny raz wyprowadzili ją na zewnątrz, Liza Nagenda stwierdziła: - No, czterech wariatów z głowy. Zostało jeszcze tylko trzy tysiące osiemset pięćdziesięciu ośmiu. - Posłuchaj... - zaczął Gunther, i w tym momencie usłyszeli w przekaźnikach sztywny i przesadnie wyartykułowany głos Krishny: - Wszyscy mają udać się nad centralne jezioro na zebranie organizacyjne. Powtarzam: Idźcie natychmiast nad jezioro. Idźcie nad jezioro. Wyraźnie nadawał z prowizorycznie wykonanego nadajnika, bo odbiór był bardzo kiepski. Jego głos huczał i przerywał. - W porządku, zrozumiałam - odparła Liza. - Możesz już się zamknąć. - Proszę o natychmiastowe udanie się nad jezioro. Wszyscy powinni niezwłocznie pójść nad centralne... - Kurwa mać. Gdy dotarli do terenów parkowych, była tam już gęstwina ludzi. Nie tylko ubrani w kombinezony robinsonowie. Z jaskiń i korytarzy Bootstrap wyłaniali się po kolei chorzy. Szli ślepo i niepewnie w kierunku jeziora, jak dopiero co wskrzeszeni z grobu. Poziom główny zapełniał się ludźmi. - Ale numer - rzekł w zamyśleniu Gunther. - Gunther? - zapytała Nagenda. - Co tu się dzieje? - To przekaźniki mózgowe! Cholera jasna, wystarczyło mówić do nich przez przekaźnik. Zrobią wszystko, co każe im głos w ich głowach. Teren wokół jeziora był tak zatłoczony, że Gunther z trudem dostrzegał inne kombinezony. Potem zobaczył postać stojącą na krawędzi drugiego poziomu i machającą intensywnie w ich stronę. Odmachał i ruszył w stronę schodów. W czasie, gdy wchodził na drugi poziom, zebrała się tam już spora grupa zdrowych. Z każdą chwilą przychodzili nowi, przyciągnięci zagęszczeniem kombinezonów. W końcu Ekatarina przemówiła na otwartym kanale. - Nie ma sensu czekać, aż wszyscy się zbiorą. Myślę, że wszyscy są na tyle blisko, by mnie słyszeć. Usiądźcie i odpocznijcie, zasłużyliście sobie na to. Ludzie rozsiedli się wygodnie na trawniku. Niektórzy legli na plecach lub brzuchu. Większość po prostu siedziała. - Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności odkryliśmy sposób na trzymanie pod kontrolą naszych chorych przyjaciół. - Dało się słyszeć nieznaczny aplauz. - Jednakże przed nami pozostaje wciąż wiele problemów, których nie da się tak łatwo rozwiązać. Wszyscy widzieliśmy to, co było oczywiste. Teraz muszę wam powiedzieć o najgorszym. Jeśli wojna na Ziemi rozwinie się w pełny termonuklearny konflikt, będziemy całkowicie odcięci - być może na dziesięciolecia. Przez tłum przeszedł szmer rozmów. - Co to oznacza? Poza natychmiastowymi niedogodnościami - takimi jak brak luksusów, jedwabnych koszul, świeżych nasion, nowych filmów, brak drogi powrotu dla tych, którzy jeszcze nie podjęli decyzji o pozostaniu - będziemy musieli pożegnać się z wieloma rzeczami, których potrzebujemy do przetrwania. Cały nasz potencjał mikrofabryczny to Swiss Orbitals. Zapasy wody wystarczą nam na rok, lecz stale niewielkie ilości pary wodnej są wiązane w rdzę i wyciekają w próżnię za każdym razem, kiedy ktoś używa śluzy - są to ilości liczące się w bilansie naszego istnienia. - Pomimo to jesteśmy w stanie przeżyć. Możemy odzyskiwać tlen i wodór z regolitu, po czym spalać je, by otrzymać wodę. Już wytwarzamy własne powietrze. Obejdziemy się bez znacznej części nanoelektroniki. Możemy trwać i prosperować nawet, gdy Ziemia... nawet, gdy stanie się najgorsze. Jednakże by tego dokonać, potrzebujemy całej dostępnej mocy produkcyjnej, a także pełnego personelu dozorującego. Nie tylko musimy uruchomić ponownie nasze fabryki, ale również znaleźć sposób na uleczenie naszych ludzi. Przez najbliższe dni czeka nas ogrom pracy. Nagenda zetknęła swój hełm z hełmem Gunthera i mruknęła: - Ale z niej bałwan. - Daj spokój, chcę posłuchać. - Na nasze szczęście, Program Obsługi Stanu Kryzysowego ma gotowe plany na taką sytuację. Według jego danych, które mogą być niekompletne, ja posiadam największe doświadczenie wojskowe spośród wszystkich tu obecnych. Czy ktoś się z tym nie zgadza? - Czekała, lecz nikt się nie odezwał. - Przez czas trwania sytuacji kryzysowej zorganizujemy się w strukturę quasimilitarną. Tylko dla celów organizacyjnych. Nie będzie przywilejów oficerskich, a sama struktura zostanie rozwiązana niezwłocznie po rozwiązaniu bieżących problemów. Rzuciła okiem na swój komputer. - W tym celu powołuję triumwirat podległych mi oficerów, w składzie: Carlos Diaz-Rodrigues, Miiko Ezumi i Will Posner. Pod nimi będzie dziewięciu oficerów, każdy z nich odpowiedzialny za kadrę, złożoną z co najwyżej dziesięciu ludzi. Czytała nazwiska. Gunther został przydzielony do Kadry Czwartej, którą dowodziła Beth Hamilton. Potem Ekatarina powiedziała: - Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Grupa z Centrum zorganizowała procedurę dekontaminacji, kuchnię i miejsca sypialne. Kadry Pierwsza, Druga i Trzecia zostaną tu jeszcze na cztery godziny, po czym położą się spać na pełne osiem godzin. Kadry Czwarta do Dziewiątej mogą udać się teraz do Centrum na posiłek i cztery godziny odpoczynku - przerwała na chwilę. - To wszystko. Idźcie się trochę przespać. Wśród zebranych podniosły się pojedyncze okrzyki radości, lecz bez wsparcia szybko zgasły. Gunther stał. Liza Nagenda po przyjacielsku uszczypnęła go w pośladek i gdy ruszył w prawo, pociągnęła go za ramię w lewo, w kierunku wind serwisowych. Z bezceremonialną poufałością objęła go w pasie. Znał facetów, którzy spali z Lizą i wszyscy oni byli zgodni co do tego, że była kapryśna, władcza, histeryczna i śmieszna w swoim wyrażaniu emocji. Ale co tam. Łatwo przyszło. Odmaszerowali. * Do zrobienia było zbyt wiele. Pracowali do całkowitego wyczerpania - nie wystarczało. Zbudowali system transmisji radiowych w wąskich pasmach częstotliwości na użytek Programu i przeprowadzili łączność mikrofalową między nim a Centrum, by mógł nimi efektywniej kierować - nie wystarczało. Bez przerwy reorganizowali się na nowo. Obciążenie było za duże i nieuchronnie zdarzały się wypadki. Połowa zachowanych dział wyrzutowych - niewielkich urządzeń używanych do transportowania surowców i półproduktów drogą powietrzną nad górami - została poważnie uszkodzona, gdy stojące w zenicie słońce zdeformowało szyny, na których się poruszały; nie postawiono na czas ekranów przeciwsłonecznych. Nieznana liczba ciężkich robotów wywędrowała w kopalni i najprawdopodobniej zaginęła. Trudno było stwierdzić ile, ponieważ pomieszały się spisy inwentaryzacyjne. Cała żywność zgromadzona w Bootstrap nie była pewna; posiłki podawane w Centrum trzeba było przygotowywać z produktów przyniesionych wprost z farmy przez śluzy awaryjne. Niedoświadczona farmerka zrobiła błąd sterując swym zdalnym, w wyniku czego dziesięć zbiorników hodowli wodnej wygotowało się w próżnię, wyrzucając przy tym na powierzchnię dziewięć tysięcy narybku. Na rozkaz Posnera spakowano w pośpiechu wszystkie zdalne manipulatory i przetransportowano do Centrum. Po rozpakowaniu okazało się, że wiele z nich ma uszkodzone wahacze. Były także małe zwycięstwa. W czasie swojej drugiej zmiany Gunther natrafił w magazynie próżniowym na czternaście worków bawełny i od razu zaprogramował robota montażowego na szycie materacy dla Centrum. Oznaczało to koniec spania na gołej podłodze i uczyniło z niego bohatera na resztę dnia. W Centrum było za mało toalet; Diaz- Rodrigues nakazał wymontowanie dodatkowych ze schronów przeciwradiacyjnych, rozrzuconych po fabrykach. Huriel Garza odkrył w sobie talent do gotowania ze skąpej ilości składników. W rzeczywistości jednak przegrywali. Schizole byli nieprzewidywalni, a byli wszędzie. Szalony analityk systemowy, posłuszny głosom w głowie, wylał do jeziora kilka beczek oleju silnikowego. Filtry wody zapchały się i trzeba było zamknąć obieg, by dokonać naprawy. Pewnej lekarce w jakiś sposób udało zadusić się swoim własnym sprzętem diagnostycznym. Ekosystem miasta ucierpiał dotkliwie wskutek rozlicznych aktów wandalizmu. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby w kółko nadawać to samo: "Jestem spokojny. Mam ochotę nic nie robić. Jest mi dobrze tu, gdzie jestem". Gunther pracował wraz z Lizą, próbując uruchomić obieg wody, gdy nadeszła pierwsza zapętlona transmisja. Podniósł wzrok i ujrzał panujący w Bootstrap niezwykły spokój. Chorzy na wszystkich tarasach stali w pozycji całkowitej obojętności. Jedyny ruch związany był z ubranymi w kombinezony postaciami, uwijającymi się jak pszczoły między świeżo upieczonymi katatonikami. Liza wzięła ręce pod boki. - Wspaniale. Teraz musimy ich karmić. - Hej, mogłabyś mi tego oszczędzić. To pierwsza dobra wiadomość od niepamiętnych czasów. - To nic dobrego, kochany. To ciąg dalszy starego. Miała rację. Pomimo chwilowego uczucia ulgi Gunther był tego świadom. Jedno beznadziejne zajęcie zamieniono na drugie. * Trzeciego dnia wkładał ciężko swój kombinezon, gdy zaczepiła go Hamilton. - Weil! Znasz się na elektryce? - Nie, niespecjalnie. To znaczy, potrafię zrobić instalację do ciężarówki, może jeszcze zmontować przekaźnik podczerwieni, takie rzeczy, ale... - Musi wystarczyć. Zrzuć to z siebie i pomóż Krishnie zbudować system do kontrolowania schizoli. Jest jakiś sposób na sterowanie nimi pojedynczo. Rozbili obóz w dawnym laboratorium Krishny. W Centrum pokutowały wciąż stare przepisy bezpieczeństwa, więc nikomu nie wolno było tam spać. Dzięki temu pokój był wyjątkowo czysty i schludny. Wypełniał go specjalnie produkowany na orbicie sprzęt laboratoryjny, wyróżniający się gładkim, bezosobowym połyskiem. To było jak cofnięcie się do dawnych czasów, zanim zapanował zamęt i szaleństwo. Gdyby nie woń nowo wykutych tuneli i przenikający powietrze dźwięk ciętej skały, można by udawać, że nic się nie zmieniło. Gunther stał w kontrolerze zdalnej obecności, spacerując zdalnym po pomieszczeniach Bootstrap. Były jak odrębne komórki chaosu. Wszedł do jednego z nich i znalazł słowa BUDDA = KOSMICZNA INERCJA, wypisane na ścianie czymś, co wyglądało na ludzkie odchody. Na materacu siedziała kobieta, wyrywając z niego wnętrzności i wyrzucając je w powietrze. Bawełna przykrywała podłogę jak świeżo spadły śnieg. Następne pomieszczenie było puste i czyste, a na półce stała lśniąca mikrofabryczka. - Niniejszym nacjonalizuję cię w imię Ludowej Republiki Zaopatrzeniowej Bootstrap oraz cierpiących gdziekolwiek mas - wygłosił beznamiętnie. Zdalny zgrabnie chwycił przedmiot. - Skończyłeś juz schemat tego układu scalonego? - Niedługo będzie - odpowiedział mu Krishna. Budowali prototyp kontrolera. Pomysł polegał na nadaniu kodu każdemu komputerowi, żeby Program mógł zidentyfikować i przemówić do każdego właściciela z osobna. Dzięki obniżeniu napięcia, byli w stanie ograniczyć zasięg transmisji komputera do półtora metra tak, by każdy chory mógł otrzymywać oddzielne polecenia. Niestety, zastosowane tam układy były produktami najwyższej klasy Swiss Orbitals, nie tolerującymi nietypowych obciążeń. Trzeba było je wymienić. - Wciąż nie rozumiem, jak możesz oczekiwać, że uda ci się zaprząc ich do jakiejś sensownej pracy. Chodzi mi o to, że tak naprawdę potrzebujemy nadzorców. Nie uda ci się wycisnąć z nich logicznego rozumowania. Zgięty wpół nad swoim komputerem Krishna nie odpowiedział od razu. - Wiesz, jak jogin zatrzymuje swoje serce? Zajmowaliśmy się tym, gdy byłem na studiach. Zapytaliśmy Czcigodnego Jogę, czy zgodziłby się zatrzymać swoje serce pod kontrolą naszej aparatury. Przystał na nasze warunki. Mieliśmy wtedy najnowsze skanery mózgu, ale okazało się, że najciekawsze rezultaty dało nam EKG. - Okazało się, że serce jogina nie zwalniało stopniowo, jak zakładaliśmy, lecz coraz bardziej przyspieszało, aż osiągało granicę fizycznych możliwości i następowała fibrylacja. Nie spowalniał pracy własnego serca, lecz ją przyspieszał. Nie dochodziło do zatrzymania, lecz do skurczu. - Po zakończeniu testów spytałem go, czy wie, jaki jest mechanizm tego, co robi. Odpowiedział, że nie, i że to bardzo interesujące. Zachowywał się bardzo uprzejmie, ale było jasne, że nie uważał naszego odkrycia za znaczące. - Twierdzisz więc...? - Problem ze schizofrenikami polega na tym, że w ich głowach po prostu zbyt dużo się dzieje. Zbyt wiele głosów. Zbyt wiele pomysłów. Nie są w stanie skupić uwagi na jednym ciągu myśli. Jednakże byłoby błędem uważać, że nie są zdolni do złożonego rozumowania. Tak naprawdę, to myślą doskonale. Po prostu ich mózgi pracują bez przerwy z maksymalną wydajnością - to dlatego nie potrafią spójnie myśleć. - Rola przekaźnika mózgowego polega na dostarczaniu jeszcze jednego, lecz dużo głośniejszego i nalegającego głosu. Dlatego go słuchają. Przebija się przez ten szum, można się na nim skoncentrować, dostarcza szkieletu, na którym mogą krystalizować myśli. Zdalny otworzył drzwi do pokoju konferencyjnego, ukrytego głęboko wśród tuneli administracyjnych. Osiem mikrofabryczek czekało w równiutkim rzędzie na stole konferencyjnym. Zdalny dołożył dziewiątą, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Wiesz - zaczął Gunther - wszystkie te wyrafinowane środki bezpieczeństwa mogą być już niepotrzebne. Czegokolwiek użyto w Bootstrap, może już nie być tego w powietrzu. Mogło NIGDY nie być w powietrzu. Zamiast tego mogło być w wodzie lub gdzie indziej. - O, jest tam tego dosyć. Miliony. Mamy do czynienia z napędem schizomimetycznym, rozprowadzanym drogą powietrzną. Jest tak zaprojektowany, że pozostaje w powietrzu przez czas nieokreślony. - Napęd schizomimetyczny? Cóż to, u diabła, jest? Krishna odpowiedział nieobecnym głosem: - Napęd schizomimetyczny to nie powodująca śmierci broń strategiczna, cechująca się silnym wpływem na psychikę. Nie tylko obezwładnia psychologicznie obiekt, ale także wprowadza nieproporcjonalnie większy chaos wśród zasobów ludzi i sprzętu zaatakowanego. Dzięki wyjątkowej jakości efektu ma demoralizujący wpływ na jednostki narażone na kontakt z zainfekowanymi, w szczególności zaś te, które są przydzielone do opieki nad nimi. Dlatego jest wyjątkowo skuteczny jako broń strategiczna. Mógłby to równie dobrze czytać wprost z podręcznika. Gunther trawił informacje. - Zwołanie zebrania za pomocą przekaźników nie było przypadkiem, prawda? Wiedziałeś, że to zadziała. Wiedziałeś, że posłuchają głosu przemawiającego w ich głowach. - Tak. - To gówno upichcono tu w Centrum, nieprawdaż? To jest to, o czym nie mogłeś mówić. - Coś w tym rodzaju. Gunther wyłączył kontroler zdalnego i podniósł okulary. - Niech cię diabli, Krishna! Niech cię porwą prosto do piekła, ty głupi wypierdku! Krishna zdumionym wzrokiem spojrzał na niego znad roboty. - Czy powiedziałem coś nie tak? - Nie! Nie powiedziałeś żadnego cholernego niewłaściwego słowa - właśnie wpędziłeś w pieprzone szaleństwo cztery tysiące ludzi, to wszystko! Ocknij się i zobacz, co wy, maniacy, zrobiliście swoimi badaniami nad bronią! - To nie były badania nad bronią - odparł Krishna łagodnie. Wyrysował na schemacie długą, zawiniętą do środka linię. - Lecz gdy czysta nauka jest finansowana przez wojsko, to wojsko szuka militarnych zastosowań nauki. Tak to już jest. - Co za różnica? To się stało i ty jesteś odpowiedzialny. Tym razem Krishna odłożył na bok swój komputer. Przemawiał z nietypową dla niego żarliwością. - Gunther, potrzebujemy tych informacji. Czy zdajesz sobie sprawę, że zarządzamy cywilizacją technologiczną za pomocą mózgu, który wyewoluował już w neolicie? Mówię najzupełniej poważnie. Wszyscy tkwimy w sidłach programu myśliwego-zbieracza, nie mając już z niego żadnego pożytku. Zobacz, co się dzieje na Ziemi. Są na progu wojny, której nikt nie chciał zaczynać, i nikt nie chce w niej walczyć. Nawet pieniędzy nikt nie jest w stanie powstrzymać. Sposób myślenia, który zaprowadził nas tam, gdzie jesteśmy, nie jest dla nas korzystny. Musi się zmienić. A to jest właśnie to, nad czym pracujemy - ujarzmić ludzki mózg. Posiąść go. Trzymać go na wodzy. - To prawda, że nasza wiedza obróciła się przeciwko nam. Lecz czymże jest ta jedna broń w nieskończoności innych? Gdyby nie było neuroprogramatorów, użyto by czegoś innego. Może gazu musztardowego, może pyłu plutonowego. W zasadzie wystarczyło tylko wywalić dziurę w kopule i zostawić nas, żebyśmy się podusili. - To tylko marne samousprawiedliwiające brednie, Krishna! Niczym nie wytłumaczysz się z tego, co zrobiłeś. Cicho, lecz z przekonaniem, Krishna odpowiedział: - Nigdy nie zdołasz mnie przekonać, że nasze badania nie są najistotniejszą pracą, jaką moglibyśmy się dziś zajmować. Musimy przejąć kontrolę nad tym potworem w naszych czaszkach. Musimy zmienić nasz sposób myślenia. - Jego głos nagle osłabł. - Smutną rzeczą w tym wszystkim jest to, że nie zmienimy się, jeśli nie przeżyjemy. Lecz by przetrwać, musimy się najpierw zmienić. Od tej pory pracowali już w milczeniu. * Gunther przebudził się z koszmarnego snu i stwierdził, że jego czas na odpoczynek minął dopiero w połowie. Liza chrapała. Uważając, by jej nie zbudzić, wciągnął ubranie i boso poczłapał w dół holu. W pokojach wspólnych paliło się światło i rozbrzmiewały głosy. Gdy wszedł, Ekatarina uniosła głowę. Miała bladą, wyciągniętą twarz. Pod oczami uformowały się sine kręgi. Była sama. - A, cześć. Właśnie prowadziłam rozmowę z Programem. - Myślą wyłączyła swój komputer. - Usiądź. Przyciągnął sobie krzesło i zgarbił się nad stołem. Siedząc tak naprzeciwko niej uzmysłowił sobie, że wydobycie z siebie czegokolwiek przychodzi mu z wyraźnym trudem. - No więc...jak to wszystko wygląda? - Niedługo zaczną wypróbowywać nasze kontrolery. Pierwsza partia układów scalonych wyjdzie z fabryk mniej więcej za godzinę. Pomyślałam, że poczekam ze spaniem, aż będzie można zobaczyć, jak się sprawują. - Jest więc aż tak źle? - Ekatarina potrząsnęła głową, unikając jego wzroku. - Hej, nie mydl mi oczu. Ty tu czekasz na rezultaty, a ja przecież widzę, jaka jesteś zmęczona. Musiał być z tym niezły kłopot. - Większy niż sądzisz - powiedziała słabym głosem. - Właśnie przeglądałam liczby. Sprawy mają się gorzej niż możesz to sobie wyobrazić. Sięgnął przed siebie i ujął jej zimną, bezkrwistą dłoń. Ścisnęła go tak mocno, że aż bolało. Ich oczy spotkały się i zobaczył w nich ten sam strach i zachwyt, który czuł. Stali bez słowa. - Mam własny pokój - powiedziała Ekatarina. Nie puściła jego dłoni, w zasadzie ściskała ją tak mocno, jakby nigdy nie miała zamiaru jej puścić. Gunther pozwolił jej się poprowadzić. Kochali się, potem rozmawiali cicho o nieistotnych rzeczach i znowu się kochali. Gunther myślał, że Ekatarina zaśnie po pierwszym razie, lecz jak na to było w niej za dużo nerwów. - Powiedz mi, kiedy będziesz blisko - szeptała. - Powiedz mi, kiedy dojdziesz. Zatrzymał się. - Dlaczego zawsze to mówisz? Ekatarina spojrzała na niego oszołomionym wzrokiem, więc powtórzył pytanie. Zaraz potem wybuchnęła głębokim, gardłowym śmiechem. - Bo jestem oziębła. - Co? Ujęła jego dłoń i przeciągnęła nią po policzku. Potem schyliła głowę i prowadziła ją dalej na kark i w górę, na szczyt głowy. Czuł pod dłonią krótkie, sterczące włosy, a potem, za jej uchem, dwie wypukłości skóry, pod którymi tkwiły zaimplantowane bioukłady. Jeden z nich był przekaźnikiem mózgowym, a drugi... - To proteza - jej szare oczy lśniły uroczyście. - Jest podłączona do ośrodków przyjemności. Mogę spowodować swój orgazm, kiedy chcę - wystarczy, że pomyślę. W ten sposób możemy zawsze dochodzić w tym samym momencie. - Mówiąc poruszała lekko biodrami. - Ale to znaczy przecież, że nie potrzebujesz żadnej stymulacji seksualnej, prawda? Możesz wywołać orgazm siłą woli. Gdy jedziesz autobusem. Albo za biurkiem. Możesz to po prostu włączyć i czuć orgazm przez godziny. Była rozbawiona. - Powiem ci w tajemnicy. Świeżo po operacji robiłam takie kaskaderskie wybryki. Wszyscy to robią. Ale potem szybko się z tego wyrasta. Gunther czuł więcej niż urażoną dumę. - Co ja tu w takim razie robię? - zapytał. - Masz implant, więc do czego ci jestem potrzebny? - Zaczął się od niej odsuwać. Wciągnęła go z powrotem na siebie. - Dobrze mi z tobą - powiedziała. - Dość dobrze. Chodź tu. * Wrócił na swoje posłanie i zaczął zbierać części kombinezonu. Liza usiadła i gapiła się na niego głupio zaspanym wzrokiem. - No i co? - zapytała. - Więc to tak się sprawy mają? - No cóż. To coś jakby nie zakończona sprawa. Stara znajomość. - Ostrożnie wyciągnął dłoń. - Bez urazy, dobrze? Zignorowała jego gest. Stała naga i wściekła. - Masz czelność stać teraz przede mną nie otarłszy nawet mojego uśmiechu z twojego fiuta i mówić "bez urazy"? Dupek! - O, daj spokój, Liza, to zupełnie inaczej. - Gówno nie inaczej! Pieprzyłeś się z białą dupą tej rosyjskiej lodowej księżniczki, a ja to już przeszłość. Niech ci się nie wydaje, że nic o niej nie wiem. - Miałem nadzieję, że moglibyśmy wciąż być, no wiesz, przyjaciółmi. - Ładna sztuczka, gównozjadzie. - Zacisnęła dłoń i uderzyła go mocno w tors. W jej oczach zalśniły łzy. - Spadaj stąd. Mam dość twojego widoku. Wyszedł. * Lecz już nie spał. Ekatarina była żywa i podekscytowana pierwszymi doniesieniami w sprawie nowych kontrolerów. - Działają! - krzyczała. - Działają! Wciągnęła na siebie jedwabny biustonosz i chodziła w tę i z powrotem, podniecona, naga aż do talii. Jej włosy łonowe tworzyły biały płomień, z ledwo widocznymi wypustkami, sięgającymi do pępka i pieszczącymi słodkie wnętrze jej ud. Mimo zmęczenia Gunther poczuł, jak znów wzbiera w nim pożądanie. W pewien wypompowany do cna sposób był szczęśliwy. Pocałowała go mocno, bez namiętności i wezwała Program. - Uruchom ponownie wszystkie nasze wcześniejsze plany. Zaprzęgamy naszych chorych do roboty. Skoryguj wszystkie przydziały pracy. - Wedle rozkazu. - Jak to zmienia nasze prognozy długoterminowe? Program milczał przez kilka sekund, przetwarzając dane. Potem odpowiedział: - Właśnie zbliżacie się do koniecznego, lecz niezwykle niebezpiecznego etapu wychodzenia z kryzysu. Przechodzicie ze stanu małych możliwości przy wysokiej stabilności w stan dużych możliwości za cenę znacznej destabilizacji. Twoi zdrowi koledzy, mając więcej czasu dla siebie, szybko okażą niezadowolenie z twoich rządów. - Co się stanie, jeśli po prostu ustąpię ze stanowiska? - Prognozy na przyszłość zostaną drastycznie ograniczone. Ekatarina skuliła się w sobie. - No dobrze. Co w tej sytuacji staje się naszym najważniejszym problemem? - Zdrowy personel będzie naciskał, żeby powiedzieć im więcej o wojnie na Ziemi. Zażądają natychmiastowego uruchomienia serwisów informacyjnych. - Postawienie anteny odbiorczej nie sprawiłoby mi wiele trudu - zgłosił się na ochotnika Gunther. - Nie byłby to cud techniki, ale... - Ani mi się waż! - Jak to? Dlaczego? - Gunther, wytłumaczę ci to tak: jakich narodowości mamy tu najwięcej? - Cóż, wydaje mi się, że Rosjan i... mmm. - Mmm - to właściwa odpowiedź. W tej chwili najlepiej będzie, jeśli nikt tak naprawdę nie będzie pewien, kto ma być czyim wrogiem. - Zwróciła się do Programu. - Jak mam zareagować? - Zanim sytuacja nie ustabilizuje się, pozostaje ci tylko odwracanie uwagi. Pilnuj, żeby nie mieli czasu na myślenie. Ścigaj sabotażystów i potem urządź im publiczne procesy. - Wykluczone. Nie będzie polowań na czarownice ani kozłów ofiarnych, żadnych procesów. Tkwimy w tym wszyscy. Program odpowiedział bez cienia emocji: - Przemoc jest lewą ręką władzy. Zbyt szybko odrzucasz jej potęgę. Powinnaś to poważnie przemyśleć. - Nie będę dyskutować na ten temat. - Więc dobrze. Jeśli życzysz sobie odłożyć użycie siły na później, teraz możesz zawalczyć z bronią użytą w Bootstrap. Zlokalizowanie i zidentyfikowanie jej pochłonie całą energię bez mieszania w to kogokolwiek. Co więcej, zostanie to powszechnie uznane za potwierdzenie, że w końcu możliwe będzie uleczenie chorych, zwiększając tym samym ogólne morale bez potrzeby uciekania się do kłamstwa. Sprawiała wrażenie, jakby przechodziła już przez to wiele razy. Powiedziała zmęczonym głosem: - Czy naprawdę nie ma nadziei na ich uleczenie? - Wszystko jest możliwe. W świetle obecnych możliwości nie wydaje się to jednak zbyt prawdopodobne. Ekatarina wyłączyła komputer, kończąc rozmowę z Programem. Westchnęła ciężko. - Może rzeczywiście należy to zrobić. Rozpocząć poszukiwania broni. Powinniśmy być w stanie osiągnąć jakieś pozytywne rezultaty. Gunther był zaskoczony. - Przecież to była jedna z broni Sally Chang, nieprawdaż? Napęd schizomimetyczny, nie? - Skąd to wiesz? - w jej głosie było kategoryczne żądanie. - Cóż, Krishna powiedział... nie zachowywał się jakby... byłem pewien, że to powszechnie wiadomo. Twarz Ekateriny stwardniała. - Program! - rozkazała myślą. Program Obsługi Stanu Kryzysowego powrócił do życia. - Gotowy. - Ustal położenie Krishny Narasimhan - zdrowy, Kadra Piąta. Chcę z nim natychmiast mówić. - Ekatarina chwyciła majtki i spodnie. Z furią zaczęła się ubierać. - Gdzie są moje cholerne sandały? Program! Przekaż mu, że spotkamy się w świetlicy. Natychmiast. - Zrozumiałem. * Ku zaskoczeniu Gunthera Ekatarina potrzebowała ponad godzinę, by zmusić Krishnę do uległości. W końcu jednak młody naukowiec podszedł do elektronicznego zamka, pozwolił mu się zidentyfikować i otworzył pomieszczenia magazynowe. - Tak naprawdę to nie jest dobrze zabezpieczone - powiedział usprawiedliwiająco. - Gdyby nasi sponsorzy wiedzieli, jak często dla wygody po prostu zostawialiśmy wszystko otwarte, byliby... nieważne. Wyjął z szafy płaskie pudełko wielkości dłoni. - Tego najprawdopodobniej użyto do rozpylenia broni. To bomba aerozolowa. Tu się ładuje środki biologiczne, a uruchamia się przy uderzeniu w tę ściankę. Wytwarza ciśnienie wystarczające do wyrzucenia zawartości na wysokość pięćdziesięciu stóp. Reszta należy do prądów powietrznych. - Rzucił pudełko Guntherowi, który wpatrywał się w nie z przerażeniem. - Nie bój się. Nie jest uzbrojona. Wysunął niską szufladę, zawierającą poukładane rzędami wąskie chromowane cylindry. - Natomiast tu są napędy we własnej osobie. Stanowią najnowsze osiągnięcie w zakresie broni nanotechnologicznej. Jak sądzę, jedyne w swoim rodzaju. - Przejechał po nich palcem. - Zaprogramowaliśmy każdy na inną mieszankę neurotransmiterów. Dopamina, fencyklidyna, norepinefryna, acetylocholina, metaenkefalina, substancja P, serotonina - jest tu niezły kawałek Nieba, a... - jego palec wskazał puste miejsce. - Tu właśnie jest nasz brakujący kawałek Piekła. - Jego brwi uniosły się ze zdziwienia. - Ciekawe. Dlaczego brakuje dwóch cylindrów? - wymamrotał pod nosem. - Co powiedziałeś? - spytała Ekatarina. - Chyba cię nie zrozumiałam. - Aaa, nic ważnego. Mmm... Słuchajcie, może przygotuję kilka schematów biologicznych dróg rozprzestrzeniania i chemicznych podstaw działania tych substancji. - Nie zawracaj sobie tym głowy. Mów dalej tak jak do tej pory - bez zbędnych szczegółów. Opowiedz nam o tych napędach schizomimetycznych. Wykład trwał ponad godzinę. Napędy były fabrykami chemicznymi wielkości pojedynczej cząsteczki, o działaniu podobnym do automatów montażowych w mikrofabryczce. Dostarczyło je wojsko w nadziei, że zespołowi Sally Chang uda się wynaleźć cudowną broń, która, rozpylona na trasie marszu armii przeciwnika, spowodowałaby u żołnierzy zmianę orientacji. Gunther zdrzemnął się w czasie, gdy Krishna objaśniał, dlaczego to jest niemożliwe, i obudził się w chwili, gdy miniaturowe napędy dostały się już do mózgu ofiary. - Tak naprawdę to jest sztuczna schizofrenia - wyjaśniał Krishna. - Prawdziwa schizofrenia ma ślicznie skomplikowany mechanizm. Te napędy powodują raczej coś w rodzaju upośledzenia zdolności mózgu do autoregulacji. Przejmują kontrolę nad chemią mózgu, wpompowując do niego dopaminę i parę innych neuromediatorów. To w zasadzie nie jest choroba "per se". Napędy utrzymują tylko mózg w stanie rozedrgania - zakaszlał. - Tak to wygląda. - W porządku - odezwała się Ekatarina. - Dobrze. Mówisz więc, że umiałbyś je przeprogramować. W jaki sposób? - Używamy czegoś, co ma techniczną nazwę napędów modyfikujących. Są jak neuromodulatory - mówią napędom schizomimetycznym, co mają robić. - Otworzył kolejną szufladę i powiedział zgaszonym głosem. - Zniknęły. - Proszę, trzymajmy się tematu. Potem będziemy się martwić naszym stanem posiadania. Powiedz nam więcej o tych napędach modyfikujących. Czy możesz upichcić ich cały garnek, żeby kazały schizomimetycznym się wyłączyć? - Nie, z dwóch powodów. Po pierwsze, te cząsteczki wytworzono na niewielką skalę w Swiss Orbitals; nie jesteśmy w stanie tego zrobić, bo nie mamy ich urządzeń przemysłowych. Po drugie, nie można kazać schizomimetycznym się wyłączyć. Nie mają wyłączników. Są w większym stopniu katalizatorami, niż maszynami. Można je zrekonfigurować, żeby produkowały inne substancje, lecz...- Przerwał i zapatrzył się gdzieś daleko. - Cholera. - Chwycił swój komputer i na ścianie pojawił się schemat migracji chemicznej. W chwilę potem wyskoczyła obok niego lista ważniejszych neurofunkcji. Wkrótce dołączył do nich trzeci obraz - blokdiagram pomazany behawioralnymi symbolami. Na ścianę wypełzało coraz więcej danych. - Ahem, Krishna...? - Och, idźcie sobie - odpalił. - To ważne. - Czy wpadło ci do głowy, że umiałbyś znaleźć antidotum? - Antidotum? Nieee. Coś lepszego. Dużo lepszego. Ekatarina i Gunther spojrzeli po sobie. - Potrzebujesz czegoś? - spytała. - Czy mogę wyznaczyć ci kogoś do pomocy? - Potrzebuję napędów modyfikujących. Znajdźcie je dla mnie. - Jak? Jak mamy je znaleźć? Gdzie szukać? - Sally Chang - odparł niecierpliwie Krishna. - Ona musi je mieć. Nikt inny nie miał tu dostępu. - Chwycił pióro świetlne i zaczął gryzmolić na ścianie skomplikowane wzory. - Znajdę ją dla ciebie. Program! Powiedz... - Sally Chang to schizol - przypomniał jej Gunther. - - Dosięgła ją bomba aerozolowa. - Którą na pewno sama podłożyła. Sprytny sposób pozbycia się dowodów na to, który rząd maczał w tym palce. Z pewnością była jedną z pierwszych ofiar. Ekatarina zaczęła masować nasadę nosa, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Za długo już jestem na nogach - powiedziała. - W porządku, już wiem. Krishna, od teraz jesteś przypisany na stałe do prac badawczych. Program powiadomi dowódcę twojej Kadry. Znajdź dla mnie sposób na wyłączenie tej cholernej broni. - Ignorując sposób, w jaki ją zbył, zwróciła się do Gunthera. - Wyłączam cię z Kadry Czwartej. Od dziś podlegasz bezpośrednio mnie. Chcę, żebyś znalazł Chang. Znajdź ją i razem z nią te napędy modyfikujące. Gunther był sterany jak wół. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz złapał porządne osiem godzin snu. Jednakże udało mu się zdobyć na coś, co miał nadzieję było pewnym siebie uśmiechem. - Tak jest - powiedział. * Wariatka nie powinna być w stanie się ukryć. Sally Chang się udało. Nikt nie powinien był umknąć uwadze Programu, tym bardziej że coraz większa liczba chorych była do niego bezpośrednio podłączona. Sally Chang się udało. Program poinformował Gunthera, że żaden z chorych nie znał miejsca pobytu Chang. Przyjął polecenie, żeby przy ich pomocy rozglądać się za nią co godzinę, aż do chwili odnalezienia. W zachodnich tunelach wyrwano ściany, żeby zrobić miejsce wielkości wnętrza fabryki. Przywieziono z powrotem zdalnych, których obsługiwała teraz prawie dwustuosobowa grupa chorych, porozstawianych od siebie nawzajem na odległość pozwalającą uniknąć nakładania się pól nadających indywidualne rozkazy. Gunther przechodził obok nich, słysząc szeptanie Programu: - Czy zajęto się już wszystkimi buldożerami? Jeśli tak... Usuń wszystkie niesprawne maszyny; można je przenieść do... od pyłu, przyspawanego próżniowo do wierzchnich powierzchni szyn... temperaturę redukcji, po czym sprawdź, czy dopływ tlenu odpowiada... - Na samym końcu siedziała pojedyncza postać w kombinezonie - nadzorca na swoim stanowisku. - Jak leci? - spytał Gunther. - Absolutnie doskonale. - Rozpoznał głos Takayuni. Pracowali kiedyś razem w mikrofalowej stacji przekaźnikowej Flammaprion. - Większość fabryk już pracuje. Co więcej jesteśmy już w stanie uruchomić prawie wszystkie działa wyrzutowe. Nie uwierzyłbyś jakiego rzędu efektywność tu osiągamy. - Pewnie dobrą? Takayuni wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu; Gunther rozpoznał to w jego głosie. - Małe przedsiębiorcze robaczki! Takayuni nie widział Chang. Gunther ruszył dalej. Kilka godzin później siedział zmęczony w parku Noguchi, patrząc na wyrwaną murawę w miejscu, gdzie kiedyś rósł miniaturowy las. Nie oszczędzono ani jednej roślinki. Srebrna brzoza była już na Księżycu wymarłym gatunkiem. Martwy karp pływał brzuchem do góry w zapapranym olejem jeziorze; okalało je teraz ogrodzenie z siatki, żeby chorzy nie mogli się zbliżyć. Nie nadszedł jeszcze czas na zbieranie śmieci, więc było je widać dokładnie wszędzie. Był to smutny widok. Przypominał mu o Ziemi. Wiedział, że trzeba się ruszyć, ale nie był w stanie. Głowa zaczęła mu opadać, podniósł ją gwałtownie, gdy dotknęła piersi. Mijał czas. Nagły ruch na skraju pola widzenia kazał mu się odwrócić. Przemknął obok niego ktoś ubrany w pastelowo lawendowy kombinezon. Kobieta, która kiedyś skierowała go do biura zarządcy miasta. - Cześć! - zawołał. - Znalazłem wszystkich tam, gdzie mówiłaś. Dziękuję. Zaczynałem się już trochę bać. Lawendowy strój odwrócił się i spojrzał w jego stronę. Słońce odbijało się w czarnym szkle wizjera. Długą, milczącą minutę później odpowiedziała: - Nie ma za co. - I ruszyła dalej. - Szukam Sally Chang. Znasz ją? Może widziałaś? To schizolka, taka mała kobietka, błyskotliwa, lubiła jasne ciuchy, ostry makijaż, coś w tym guście. - Obawiam się, że nie jestem w stanie ci pomóc. - Lawendowa taszczyła trzy zbiorniki tlenu. - Spróbuj poszukać na pchlim targu. Tam jest masa jasnych ciuchów. - Zniknęła w wejściu tunelu. Gunther gapił się za nią nieprzytomnym wzrokiem, potem potrząsnął głową. Czuł się tak bardzo, bardzo zmęczony. * Pchli targ sprawiał wrażenie, jakby przeszło przez niego tornado. Namioty zostały porwane, stragany poprzewracane, towary rozgrabione. Pod nogami chrzęściły okruchy pomarańczowego i zielonego szkła. Pomimo to wieszak z włoskimi szalikami, wart tyle, co miesięczna pensja, stał nienaruszony wśród bałaganu. To był czysty nonsens. Na całym terenie targowiska uwijali się schizole. Schylali się i podnosili, zamiatali. Jednego z nich okładała postać w kombinezonie. Gunther zamrugał. Nie wierzył własnym oczom. Kobieta schylała się pod ciosami, wrzeszcząc przeraźliwie i próbując przed nimi uciec. Jeden z namiotów postawiono z powrotem; w jego cieniu kolejne cztery kombinezony stały oparte o bar. Nikt z nich nie ruszył na pomoc bitej kobiecie. - Hej! - zawołał Gunther. Poczuł przytłaczający fakt własnego istnienia, jak ktoś nagle postawiony na scenie w środku spektaklu bez znajomości tekstu, czy jakiegokolwiek pojęcia o przebiegu akcji i własnej w niej roli. - Przestań ją bić! Kombinezon odwrócił się w jego stronę. W ubranej w rękawicę dłoni więził szczupłe ramię kobiety. - Odejdź! - warknął przez radio męski głos. - Co ty wyprawiasz? Jak się nazywasz? - Mężczyzna ubrany był w uniform Westinghouse, jeden z około kilkunastu, należących do zdrowych ludzi. Lecz Gunther rozpoznał brązową, nerkowatą plamę na panelu brzusznym. - Czy to ty, Posner? Puść tę kobietę. - To nie kobieta - odpowiedział Posner. - Do diabła, spójrz na nią - to nawet nie człowiek. To schizol. Gunther włączył nagrywanie. - Nagrywam to - ostrzegł. - Jeszcze raz uderzysz tę kobietę i Ekatarina to sobie obejrzy. Obiecuję ci. Posner puścił kobietę. Stała w roztargnieniu przez sekundę czy dwie, zanim głos w głowie przejął nad nią kontrolę. Schyliła się po miotłę i wróciła do pracy. Gunther wyłączył nagrywanie i spytał: - Dobrze. A więc co takiego zrobiła? Posner z oburzeniem wyciągnął przed siebie nogę. Surowym gestem wskazał na nią palcem. - Zasikała mi cały but! Ludzie w namiocie cały czas przyglądali się z zainteresowaniem. Teraz wybuchnęli śmiechem. - Sam sobie jesteś winny, Will! - wykrzyknął jeden z nich. - Mówiłem ci, że przeznaczyłeś w grafiku za mało czasu na higienę osobistą. - Nie przejmuj się tą odrobiną wilgoci. Wygotuje się sama, jak tylko wyjdziesz w próżnię! Lecz Gunther ich nie słuchał. Gapił się na kobietę, którą Posner przed chwilą tak źle potraktował i zastanawiał się, dlaczego wcześniej nie rozpoznał w niej Anyi. Miała ściągnięte usta, wykrzywioną zmartwieniem twarz, jak gdyby w tyle jej głowy tkwił kluczyk, którym nakręcono ją trzy obroty za dużo. Teraz także jej ramiona skuliły się do środka. - Przykro mi, Anya - powiedział. - Hiro nie żyje. Nie mogliśmy nic zrobić. Anya wciąż zamiatała, nieobecna i nieszczęśliwa. * Złapał ostatni zmianowy mikrobus do Centrum. Dobrze było być znów w domu. Miiko Ezumi zadecydował, że należy pozbawić zewnętrzne fabryki nadwyżek wody i tlenu, po czym wyrąbał w skale kabinę prysznicową. Pomimo ograniczenia czasu korzystania do trzech minut, ustawiła się długa kolejka. I choć nie było mydła, nikt nie narzekał. Niektórzy umawiali się po dwóch, trzech, żeby razem dłużej korzystać z kabiny. Czekający na swoją kolej posyłali im sztubackie żarty. Gunther umył się, znalazł czyste szorty i podkoszulkę Glavkosmosu, i podreptał w dół holu. Zawahał się na chwilę przed pokojem socjalnym, przysłuchując się grupie rozmawiających przy stole ludzi. Wymieniali się opisami co barwniejszych przypadków napotkanych schizoli. - Widziałeś Łowcę Myszy? - Jasne, i Ofelię! - Papieża! - Kaczuchę! - Wszyscy znają Kaczuchę! Byli roześmiani i szczęśliwi. Z pokoju wypływało ciepłe uczucie jedności, które ojciec Gunthera zwykł w sentymentalny sposób nazywać Gemutlichkeit. Gunther wszedł do środka. Liza Nagenda podniosła wzrok i zamarła. Jej szczęka zamknęła się jak na sprężynie. - Któż to, jeśli nie osobisty szpieg Izmailovej! - Co? - Oskarżenie zaparło Guntherowi dech w piersiach. Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu wsparcia. Nikt nie patrzył mu w oczy. Wszyscy nagle zamilkli. Twarz Lizy poszarzała od gniewu. - Słyszałeś! To ty doniosłeś na Krishnę, może nie? - No, to już był cios poniżej pasa! Musisz dusić w sobie morze pieprzonej goryczy, skoro... - z trudem panował nad sobą. Nie było sensu konkurować z jej histerią. - Nie twój interes czym jest, a czym nie jest mój związek z Izmailovą. - Rozejrzał się wokół stołu. - Żadne z was nie zasługuje na to, żeby to wiedzieć, ale Krishna pracuje właśnie nad antidotum. Jeśli zrobiłem lub powiedziałem cokolwiek, co pomogło wepchnąć go z powrotem do laboratorium, to w porządku, niech tak będzie. Na jej usta wypełzł głupi uśmieszek. - A jak brzmi twoja wymówka na węszenie za Willem Posnerem? - Ja nigdy... - Wszyscy już o tym słyszeliśmy! Powiedziałeś mu, że pobiegniesz prosto do swojej drogiej Izmailovej z ze swoim małym wideo. - No, Liza, tym razem... - zaczął Takayuni. Wymierzyła mu policzek. - Czy wiecie, co robił Posner? - Gunther wycelował palec w twarz Lizy. - No? Wiecie? Bił kobietę - Anyę! Bił Anyę, zupełnie się nie przejmując, że ktoś na niego patrzy! - No i co z tego? Jest jednym z nas, prawda? A nie jednym z tych odjechanych, martwookich, wrzeszczących i wydurniających się schizoli! - Ty suko! - wydarł się na nią Gunther przez dzielący ich stół. - Zabiję cię, przysięgam! - Jedni rzucili się przed nim do ucieczki, drudzy ruszyli, by go zatrzymać, wywołując nieopisany chaos. Sam Posner stanął Guntherowi na drodze z rozstawionymi ramionami. Gunther wymierzył mu cios w twarz. Posner upadł, wyglądając na zaskoczonego. Choć bolała go ręka, Gunther czuł się nadzwyczaj dobrze; jeśli wszyscy oszaleli, to dlaczego on miałby być wyjątkiem? - No, spróbuj tylko! - skrzeczała Liza. - Wiedziałam od poczatku, co z ciebie za typ! Takayuni odciągnął Lizę w jedną stronę, a Hamilton złapała Gunthera i pociągnęła w przeciwną. Dwóch kolegów Posnera trzymało także jego na bezpieczny dystans. - Dostałem już wszystko, co umiesz dać! - wrzeszczał Gunther. - Ty tania cipo! - Słyszycie go! Słyszycie, jak mnie nazywa! Wśród obopólnych wrzasków wyprowadzono ich przeciwnymi drzwiami. * - Już w porządku, Gunther. - Beth wcisnęła go do najbliższej niszy sypialnej, jaką napotkali. Roztrzęsiony, oparł się ciężko o ścianę i zamknął oczy. - Już w porządku. Wcale nie było w porządku. Nagle dotarło do Gunthera, że poza Ekateriną nie miał już żadnych przyjaciół. Nie prawdziwych przyjaciół, lecz bliskich przyjaciół. Jak to się mogło stać? To tak jakby wszyscy naraz zmienili się w wilkołaki. Ci, którzy nie zwariowali, zostali potworami. - Nie rozumiem. Hamilton westchnęła. - Czego nie rozumiesz, Weil? - Sposobu, w jaki ludzie... w jaki my traktujemy schizoli. Gdy Posner bił Anyę, obok stało czterech ludzi w kombinezonach i żaden z nich nawet nie kiwnął palcem, żeby go powstrzymać. Ani jeden! I ja to także czułem - nie ma powodu udawać, że jestem lepszy od nich. Miałem ochotę przejść obok udając, że nic nie widziałem. Co się z nami dzieje? Hamilton wzruszyła ramionami. Jej krótkie, ciemne włosy wieńczyły zwyczajną, owalną twarz. - Gdy byłam dzieckiem, chodziłam do dość drogiej szkoły. Pewnego roku mieliśmy jedno z tych ćwiczeń, które mają wzbogacać wewnętrznie. Wiesz? Lekcja życia. Podzielono nas na dwie grupy - Więźniów i Strażników. Więźniom nie wolno było opuszczać pewnego obszaru bez pozwolenia Strażnika, Strażnicy dostawali lepszy lunch i inne przywileje. Bardzo proste zasady. Ja byłam Strażnikiem. - Niemalże od początku zaczęliśmy wyżywać się na Więźniach. Popychaliśmy ich, wyzywaliśmy, ustawialiśmy w szeregu. Niesamowite było to, że oni nam na to pozwalali. Przeważali nad nami liczebnie, pięciu na jednego. Nie mieliśmy nawet upoważnienia do takiego traktowania Więźniów. Pomimo to żaden z nich się nie skarżył. Żaden z nich nie sprzeciwił się i nie powiedział, że nie wolno nam tego robić. Grali w naszą grę. - Pod koniec miesiąca układ rozwiązano i mieliśmy cykl seminariów na temat, czego się nauczyliśmy: korzenie faszyzmu, i temu podobne. Poczytaj sobie Hannah Arendt. Wtedy wszystko się skończyło. Poza tym tylko, że moja najlepsza przyjaciółka już nigdy się do mnie nie odezwała. Nie mogę jej winić. Nie po tym, co zrobiłam. - Czego mnie to tak naprawdę nauczyło? Że ludzie będą odgrywać każdą rolę, jaką im przydzielisz. Będą to robić bez świadomości, że uczestniczą w grze. Weź jakąś mniejszość, powiedz im, że są wyjątkowi i zrób z nich strażników - zaczną odgrywać Strażników. - Gdzie w takim razie szukać odpowiedzi? Jak uniknąć wpadania w rolę? - Niech mnie diabli, jeśli to wiem, Weil. Niech mnie diabli, jeśli to wiem. * Ekatarina przeniosła swoją niszę na sam koniec tunelu. Jej pokój był jedynym, do którego prowadził ten tunel, więc miała mnóstwo prywatności. Gdy Gunther wchodził, do jego przekaźnika dotarł pełen trzasków głos spikera. - ...donieśli o wstrząsie. Przedstawiciele .T:grifin04 rządu z Kairu odmówili... - Głos urwał się. - Hej, udało ci się przywrócić... - zamilkł. Gdyby przywrócono łączność, wiedziałby o tym. Mówiono by o tym w Centrum. Oznaczało to, że kontakt radiowy nigdy nie został kompletnie przerwany. Po prostu był pod kontrolą Programu. Ekaterina spojrzała na niego. Płakała, ale już przestała. - Orbitery Swiss Orbitals już nie istnieją! - wyszeptała. - Zaatakowali je wszystkimi środkami, od bomb konwencjonalnych po okruchy diamentowe. Obrócili w pył stocznię kosmiczną. Wizja tych wszystkich śmierci przysłoniła na chwilę to, co powiedziała. Usiadł ciężko obok niej. - To przecież znaczy, że... - Nie ma statku kosmicznego, który mógłby teraz do nas dotrzeć, masz rację. Chyba że jakiś właśnie do nas leci. W innym wypadku jesteśmy tu uwięzieni. Wziął ją w ramiona. Była zimna i rozedrgana. Miała gęsią skórkę. - Kiedy ostatni raz spałaś? - zapytał ostro. - Nie... - Używasz stymulatorów, prawda? - Nie mogę sobie pozwolić na sen. Nie teraz. Później. - Ekatarina. Energia, którą w ten sposób czerpiesz, nie jest za darmo. Jest tylko pożyczona od twojego ciała. Gdy to się skończy, ten cały dług na ciebie spadnie. Jak się za mocno podkręcisz, wpadniesz prosto w śpiączkę. - Nie robiłam... - przerwała, zmieszanie i niepewność wkradły się jej do oczu. - Pewnie masz rację. Powinnam trochę odpocząć. Wtedy odezwał się Program: - Kadra Dziewiąta buduje odbiornik radiowy. Ezumi dał im wolną rękę. - Cholera! - Ekatarina zerwała się na równe nogi - Możemy jeszcze temu zapobiec? - Występowanie przeciwko przedsięwzięciu cieszącemu się powszechnym zainteresowaniem kosztowałoby cię twoją wiarygodność, a na to nie możesz sobie pozwolić. - Dobrze, więc jak możemy zminimalizować... - Ekatarina - zaczął Gunther. - Sen, pamiętasz? - Za sekundkę, dziecinko - poklepała materac. - Po prostu połóż się i poczekaj na mnie. Uporam się z tym, zanim zmrużysz oczy. - Pocałowała go delikatnie, pieszczotliwie. - Zgoda? - No dobrze.- Położył się i zamknął oczy, tylko na sekundę. Gdy się obudził, była już pora iść na zmianę. Ekatarina zniknęła. * Minęło dopiero pięć dni od Władywostoku. Jednakże wszystko uległo tak całkowitej przemianie, że czas przedtem był jak wspomnienia z innego świata. W poprzednim życiu nazywałem się Gunther Weil, pomyślał. Żyłem, pracowałem i miałem swoje radości. Życie wtedy było całkiem fajne. Wciąż szukał Sally Chang, jednak z gasnącą nadzieją. Do tej pory, gdy rozmawiał z ludźmi w kombinezonach, pytali czy mogą w czymś pomóc. Teraz coraz częściej nie. Kaplica na trzecim poziomie była płytką misą pod ścianą tarasu. Teren wokół położonego na samym dole prezbiterium porastały kolorowe lilie, a turkusowe jaszczurki krzątały się po kamieniach. Na prezbiterium dzieci grały w piłkę. Gunther stał na górze, ucinając sobie pogawędkę z obdarzonym smutnym głosem Ryohei Iomato. Dzieci odłożyły piłkę i zaczęły tańczyć. Bawiły się w "London Bridge". Gunther przyglądał im się z uśmiechem. Z góry wyglądały jak zgraja kolorowych plam, jak rozwijający się i zamykający pączek kwiatu. Stopniowo uśmiech zaczął znikać z jego twarzy. Te dzieci tańczyły za dobrze. Żadne z nich nie pomyliło kroku, nie wyłamało się, nie odeszło w złym humorze od grupy. Ich postacie zdradzały napięcie, były nieludzko, całkowicie pochłonięte sobą. Gunther musiał odwrócić wzrok. - Program nimi steruje - powiedział Iomato. - W zasadzie nie mam wiele do roboty. Przeglądam nagrania wideo i wybieram dla nich zabawy, piosenki, jakieś małe ćwiczenia, żeby utrzymać je w zdrowiu. Czasem każę im rysować. - Boże, jak ty to wytrzymujesz? Iomato westchnął. - Człowiek, którym byłem kiedyś, był alkoholikiem. Nie miał łatwego życia, więc pewnego dnia zaczął pić, żeby zabić cierpienie. I wiesz co? - Nie zadziałało. - Właśnie. Uczyniło go jeszcze nieszczęśliwszym. Miał więc już dwa powody, żeby się upijać. Muszę mu przyznać jednak, że bardzo się starał. Nie był typem człowieka, który rezygnuje łatwo z tego, w co wierzy tylko dlatego, że to nie wychodzi tak, jak powinno. Gunther milczał. - Myślę, że jedyną rzeczą, która powstrzymuje mnie od tego, żeby zdjąć hełm i do nich dołączyć, jest moja pamięć. * Związkowe Centrum Nagrań Wideo stanowiło wąski ciąg biur w najdalszej części tuneli. Składano tam wstępnie materiały reklamowe, i sporadycznie dokumenty handlowe, by potem wysłać je do lepiej wyposażonych ośrodków na Ziemi. Gunther mijał kolejne biura, wyłączając migoczące ekrany, których nikt nie doglądał od czasu katastrofy. Chodzenie po pustych pokojach, które zwykle kipiały życiem, wprawiało Gunthera w lekkie podenerwowanie. Biurka i konsole robocze porzucono w umyślnym nieporządku, jakby ich operatorzy dopiero co wyszli na kawę i mieli za chwilę wrócić. Gunther złapał się na tym, że co chwila odwraca się za siebie, by stwierdzić, że ten ruch to tylko jego własny cień. Wzdragał się na najcichszy dźwięk. Z każdym wyłączonym urządzeniem cisza za jego plecami rosła. Czuł się dwa razy bardziej samotny niż na powierzchni. Zgasił ostatnie światło i wszedł do mrocznego przedpokoju. Z cienia wyłoniły się dwa kombinezony ze splecionymi literami H i A na piersiach. Aż podskoczył z wrażenia. Były oczywiście puste - wśród zdrowych nie było pracowników Hyundai Aerospace. Ktoś po prostu zostawił je tutaj tymczasowo przed nastaniem szaleństwa. Kombinezony rzuciły się na niego. - AAA! - krzyknął z przerażenia, gdy złapały go pod ramiona i podniosły w powietrze. Jeden z nich odsłonił jego komputer i wyłączył. Zanim zdał sobie sprawę, co się dzieje, zrzucono go z niewielkich schodów prosto w jakieś drzwi. - Pan Weil. Był w wysokim pokoju, wyciętym w skale na instalację oczyszczania tlenu, której jeszcze nie zbudowano. Zawieszony pod sufitem ciąg roboczych lamp dostarczał słabego światła. Za biurkiem na drugim końcu pomieszczenia siedziała postać w kombinezonie, a tuż przy niej stały dwie następne. Wszyscy ubrani w uniformy Hyundai Aerospace. Nie było sposobu, żeby ich zidentyfikować. Zaciągnęli go przed biurko. - Co tu się dzieje? - spytał Gunther. - Kim jesteście? - Jesteś ostatnią osobą, której moglibyśmy to zdradzić. - Nie umiał stwierdzić, kto z nich się odezwał. Dochodzący przez radio głos był całkowicie zdepersonalizowany przez filtr elektroniczny. - Panie Weil, jest pan oskarżony o popełnienie zbrodni przeciwko współobywatelom. Czy chce pan powiedzieć coś w swojej obronie? - Co? - Gunther popatrzył na kombinezony przed nim i przy jego bokach. Byli absolutnie nierozróżnialni. Nagle zaczął się bać tego, co ci ludzie mogliby chcieć uczynić, uzbrojeni w swą doskonałą anonimowość. - Słuchajcie, nie macie prawa tego robić. Jeśli macie wobec mnie jakiekolwiek zarzuty, istnieje przecież odpowiednia struktura władzy, do której możecie się zwrócić. - Nie wszyscy są zadowoleni z rządów Izmailovej - powiedział sędzia. - Ale to przecież ona steruje Programem. Nie uruchomilibyśmy Bootstrap, gdyby Program nie sterował schizolami - dodał drugi. - Po prostu musimy nad nią popracować. - Być może powiedział to sędzia, być może kto inny. Gunther nie miał pojęcia. - Czy życzysz sobie odpowiadać z wolnej stopy? - Co właściwie mi zarzucacie? - zapytał zdesperowany Gunther. - Dobrze, może rzeczywiście coś zrobiłem źle, dopuszczam taką możliwość. Lecz może to po prostu wy nie rozumiecie mojej sytuacji. Wzięliście to pod uwagę? Cisza. - Z jakiego powodu jesteście tacy wściekli? Z powodu Posnera? Nie czuję się winny w jego sprawie. Nie mam zamiaru przepraszać. Nie można katować ludzi tylko dlatego, że są chorzy. Są wciąż ludźmi, jak my wszyscy. Mają swoje prawa. Cisza. - A jeśli myślicie, że jestem czymś w rodzaju szpiega, i że chodzę i donoszę na ludzi do Ek... do Izmailovej, to krótko mówiąc, nie macie racji. To znaczy rozmawiam z nią, nie udaję, że nie, ale nie jestem jej szpiegiem ani nikim podobnym. Ona nie ma szpiegów. Nie potrzebuje ich! Po prostu stara się, żeby wszystko grało. - Chryste, nie wiecie nawet przez co ona przeszła dla was! Nie widzieliście, ile ją to kosztuje! Niczego bardziej nie pragnie, jak ustąpić. Lecz musi tam tkwić, bo... - przerwał, bo w radiu pojawił się niesamowity, mroczny bełkot. Po chwili Gunther uzmysłowił sobie, że to oni się z niego śmieją. - Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos? Jeden ze strażników Gunthera zrobił krok do przodu. - Wysoki sądzie, ten mężczyzna twierdzi, że schizole to ludzie. Nie zauważa faktu, że nie mogliby żyć bez naszego wsparcia i nadzoru. Ich dobrobyt ma swoją cenę - jest nią nasza nie kończąca się praca. Oskarżony własnymi ustami potwierdził stawiane mu zarzuty. Zwracam się do wysokiego sądu o wymierzenie odpowiedniej do przewinienia kary. Sędzia spojrzał na prawo, potem na lewo. Jego dwóch towarzyszy skinęło potwierdzająco głowami i wycofało się w cień. Biurko zaaranżowano w miejscu, gdzie miał być kanał poboru powietrza. Gunther akurat zdążył uświadomić to sobie, gdy tamtych dwóch wróciło, prowadząc kogoś w uniformie G5, identycznym jak jego. - Moglibyśmy pana zabić, panie Weil - trzeszczał sztuczny głos. - Lecz to byłoby marnotrawstwo. Potrzebujemy każdego umysłu i każdej pary rąk. Wszyscy musimy pracować razem w potrzebie. G5 stał sam, nieruchomo, na środku pokoju. - Patrz. Dwa kombinezony Hyundai podeszły do G5. Cztery ręce zajęły się uszczelkami. Z rutynową skutecznością odpięli zatrzaski i podnieśli hełm. Stało się to tak szybko, że ofiara nie zdążyłaby zareagować, nawet gdyby chciała. Spod kasku wyłoniła się przestraszona, zmieszana twarz schizola. - Zdrowie psychiczne jest przywilejem, panie Weil, a nie prawem. Zostałeś uznany za winnego zarzucanych ci czynów. My jednakże nie jesteśmy okrutni. Tym razem poprzestaniemy tylko na ostrzeżeniu. Niestety żyjemy w zdesperowanych czasach. Przy następnym wykroczeniu - nawet tak nieznacznym, jak poinformowanie Małego Generała o niniejszym spotkaniu - będziemy zmuszeni wymierzyć sprawiedliwość bez kolejnej rozprawy - sędzia zrobił zamierzoną przerwę. - Czy wyraziłem się jasno? Gunther niechętnie skinął głową. - Więc możesz odejść. Przy wyjściu jeden ze strażników oddał mu komputer. * Pięciu ludzi. Był pewien, że tylko tylu uczestniczyło w tym przedstawieniu. No, może jeszcze dwóch lub trzech, to wszystko. Posner na pewno maczał w tym palce, Gunther był tego pewien. Nie powinno być trudno odgadnąć tożsamość pozostałych. Nie odważył się zaryzykować. Pod koniec zmiany zastał Ekaterinę już śpiącą. Sprawiała wrażenie wynędzniałej i niezdrowej. Ukląkł przy niej i delikatnie pogłaskał ją w policzek wierzchem dłoni. Jej powieki zadrgały i otworzyły się. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię budzić. Śpij sobie dalej, dobrze? Uśmiechnęła się. - Jesteś kochany, Gunther, ale i tak miałam zamiar zdrzemnąć się tylko na chwilę. Muszę wstać za piętnaście minut. - Jej powieki znów opadły w dół. - Jesteś jedyną osobą, której mogę jeszcze ufać. Wszyscy mnie okłamują, wprowadzają w błąd, siedzą cicho wiedząc coś, o czym powinnam wiedzieć. Jesteś jedynym, na którego szczerość mogę wciąż liczyć. Masz wrogów, pomyślał. Nazywają cię Małym Generałem i nie podoba im się sposób, w jaki rządzisz. Nie są gotowi, by bezpośrednio stawić ci czoło, ale mają już swój plan. I są bezwzględni. Już głośno powiedział - Śpij już. - Wszyscy są przeciwko mnie - wyszeptała. - Pieprzone sukinsyny. * Cały następny dzień spędził na przeszukiwaniu pomieszczeń przeznaczonych pod nowe instalacje oczyszczania powietrza. Natrafił na pustelnię samotnego schizola, zbudowaną z podartych kombinezonów próżniowych, lecz po skonsultowaniu się z Programem doszedł do wniosku, że nikt tu nie mieszkał od wielu dni. Po Sally Chang nie było śladu. Chociaż przeszukiwanie zamkniętych terenów przed procesem było wyjątkowo wyczerpujące nerwowo, to teraz wyglądało to dużo gorzej. Wrogowie Ekateriny zasiali w nim ziarno strachu. Rozsądek podpowiadał mu, że nie czyhają na niego za każdym rogiem, że nie ma się czego obawiać, dopóki znowu im nie podpadnie. Lecz podświadomość go nie słuchała. Czas wlókł się ospale. Gdy w końcu wyszedł na światło dzienne pod koniec zmiany, długotrwała izolacja sprawiła, że czuł się lekko na bakier z rzeczywistością. Z początku nie dostrzegł nic niezwykłego. Potem jego radio wybuchło kakofonią głosów, a ludzie biegali w pośpiechu we wszystkie możliwe strony. W powietrzu wyczuwało się radosne drżenie. Ktoś śpiewał. Złapał za rękaw przebiegającego obok kombinezonu i zapytał: - Co tu się dzieje? - Nie słyszałeś? Wojna się skończyła. Zawarli pokój. A do nas leci statek! * "Jezioro Genewskie" przez całą długą drogę z Ziemi na Księżyc utrzymywało ciszę telewizyjną, w obawie przed bronią laserową dalekiego zasięgu. Dopiero wraz z nadejściem informacji o zawarciu pokoju nadali bezpośredni przekaz do Bootstrap. Ludzie Ezumi, z pomocą schizoli, uszyli z kawałków płótna olbrzymi prostokątny ekran i wycięli nieco pędów winorośli, by móc go rozwiesić na zacienionej ścianie krateru. Następnie zgaszono główne światła i wyświetlono obraz wideo. Szwajcarscy kosmonauci przepychali się ze śmiechem przed kamerą, wszyscy ubrani w dżins i czerwone kowbojskie kapelusze. Opowiadali, jak udało im się uciec przed rakietami samonaprowadzającymi. Ich bezczelne młodością głosy przekrzykiwały się nawzajem. Pod ekranem zgromadzili się najważniejsi oficerowie. Gunther rozpoznał ich kombinezony. Z nowo wzniesionych głośników buchnął głos Ekateriny: - Kiedy do nas dotrzecie? Musimy zdążyć przygotować port kosmiczny. Ile godzin? Wznosząc pięć palców, blondynka na ekranie odpowiedziała: - Czterdzieści pięć! - Nie, czterdzieści trzy! - Nic z tych rzeczy! - Prawie czterdzieści pięć! Ponownie głos Ekateriny wciął się w zamieszanie: - A co z orbiterami? Słyszeliśmy, że zostały zniszczone. - Zgadza się, zniszczone! - To bardzo niedobrze, bardzo niedobrze. Zabierze nam całe lata, zanim... - Jednak większość ludzi... - Otrzymaliśmy sześć ostrzeżeń; większość zjechała wahadłowcami na dół, była wielka ewakuacja. - Także wielu zginęło. Było okropnie. Tuż pod oficerami uwijała się grupka schizoli pod kierunkiem człowieka w kombinezonie. Montowali podest dla kamery. Teraz kombinezon zamachał ręką, żeby się odsunęli. W "Jeziorze Genewskim" ktoś zawołał i kilka głów odwróciło się w stronę monitora. Kombinezon obracał powoli kamerę wysyłając im panoramę miasta. Jeden z kosmonautów zapytał: - Jak tam jest u was? Widzę, że niektórzy noszą kombinezony, a pozostali nie. Dlaczego? Ekatarina wzięła głęboki wdech: - Trochę się tu pozmieniało. * Gdy Szwajcarzy dotarli, w Centrum odbyła się niezła impreza. Przesunęły się pory snu i wszyscy, z wyjątkiem żelaznej obsady odpowiedzialnej za dozór nad schizolami, pognali witać kilkunastu gości na Księżycu. Tańczyli do upadłego, pijąc destylowaną próżniowo wódkę. Wszyscy mieli coś do powiedzenia. Wymieniano plotki oraz poglądy co do szans na trwały pokój. Gunther wychodził w środku zabawy. Szwajcarzy przygnębiali go. Wszyscy byli tacy młodzi, wypoczęci i chętni do pracy. Przy nich czuł się zdruzgotany i cyniczny. Miał ochotę złapać ich i wstrząsnąć tak mocno, żeby się obudzili. Przygnębiony wędrował wzdłuż pozamykanych laboratoriów. Gdy mijał pomieszczenie, które kiedyś zajmowały Badania nad Komputerem Wirusowym, ujrzał Ekaterinę z kapitanem "Jeziora Genewskiego" rozmawiających nad stosem skrzynek z bioflopami. Schylone nisko nad komputerem Ekateriny, słuchały Programu. - Czy brałeś pod uwagę znacjonalizowanie tutejszego przemysłu? - spytała pani kapitan. - Dzięki temu mielibyśmy środki do zbudowania Nowego Miasta. Wtedy do zarządzania Bootstrap starczyłoby zaledwie kilka automatycznych urządzeń i ludzka obecność tutaj stałaby się zbędna. Gunther był zbyt daleko, by móc usłyszeć reakcję Programu, lecz ujrzał, jak obie kobiety wybuchnęły śmiechem. - Cóż - powiedziała Ekatarina. - W ostateczności będziemy zmuszeni renegocjować warunki z macierzystymi korporacjami. Mając tylko jeden sprawny statek kosmiczny, nie można łatwo wymienić załogi. Fizyczna obecność stała się cennym towarem. Bylibyśmy głupcami, nie korzystając z okazji. Ruszył dalej, pogrążając się w cieniu korytarza. Włóczył się bez celu. W końcu zobaczył przed sobą światło i usłyszał głosy. Jeden należał do Krishny, lecz mówił szybciej i dobitniej w stosunku do głosu, do którego Gunther przywykł. Zaintrygowany, zatrzymał się tuż przed drzwiami. Krishna stał pośrodku laboratorium. Przed nim stała Beth Hamilton, przytakując mu z szacunkiem. - Tak jest, sir - powiedziała. - Zrobię to. Tak jest. - Nagle dotarło do niego, że Krishna wydaje jej rozkazy. Krishna podniósł wzrok. - Weil! Właśnie miałem cię szukać. - Mnie? - No chodź tu, nie ociągaj się - Krishna skinął na niego z uśmiechem i Guntherowi nie pozostało nic innego, jak posłuchać. Krishna wyglądał teraz jak młody bóg. Natchnienie tańczyło mu w oczach jak ogień. To dziwne, że Gunther wcześniej nie zwrócił uwagi, że Krishna jest taki wysoki. - Powiedz mi, gdzie jest Sally Chang? - Nie wie... to znaczy, nie mo... - przerwał, by przełknąć ślinę. - Myślę, że ona nie żyje. - Dopiero potem zapytał: - Krishna? Co sie z tobą stało? - Zakończył swoje badania - poinformowała go Beth. - Przerobiłem na nowo całą swoją osobowość - powiedział Krishna. - Nie jestem już taki nieśmiały, zauważyłeś? - Położył rękę na ramieniu Gunthera, który poczuł się nagle bezpieczny. - Gunther, nie będę ci opowiadał, ile trudu kosztowało mnie zebranie resztek napędów modyfikujących ze starych ekperymentów, w ilości pozwalającej na wypróbowanie tego na sobie. Ale to działa. Dysponujemy już środkiem, który, poza innymi zastosowaniami, stanowi uniwersalne lekarstwo dla wszystkich w Bootstrap. Do tego celu potrzebujemy jednak napędów modyfikujących, których tu nie ma. A teraz powiedz mi, dlaczego sądzisz, że Sally Chang nie żyje? - Cóż, hmmm, szukałem jej cztery bite dni. Także Program szukał na własną rękę. Byłeś tu uwiązany przez cały czas, więc pewnie nie znasz schizoli tak dobrze jak większość z nas. Planowanie nie jest ich najsilniejszą stroną. Prawdopodobieństwo, że któryś z nich będzie w stanie tak długo aktywnie unikać wykrycia, jest praktycznie zerowe. Jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy, to takie, że zdążyła wyjść w próżnię, zanim dosięgnął jej efekt ataku, wsiadła do ciężarówki i kazała się wieźć jak najdalej, aż skończy się tlen. Krishna pokręcił przecząco głową. - Nie. To po prostu nie pasuje do jej charakteru. Mimo najszczerszych chęci nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że popełnia samobójstwo. Otworzył szufladę. - To może nam pomóc. Pamiętasz, jak powiedziałem, że brakuje dwóch napędów mimetycznych, a nie tylko schizomimetycznego? - Mniej więcej. - Byłem zbyt zajęty, żeby się tym przejmować, lecz czy to nie dziwne? Po co Chang wzięła zasobnik, jeśli nie miała zamiaru go użyć? - Co było w drugim zasobniku? - spytała Hamilton. - Paranoja - odparł Krishna - lub raczej wystarczająco dobry chemiczny analog. Choć w dzisiejszych czasach paranoja jest bardzo rzadką przypadłością, wciąż pozostaje niezwykle interesująca. Charakteryzuje się występowaniem rozwiniętego, wewnętrznie spójnego zespołu urojeń. Pacjentka paranoidalna dobrze funkcjonuje pod względem intelektualnym i jest bardziej jednolita od schizofrenika. Jej reakcje emocjonalne i społeczne są zbliżone do normalnych. Jest zdolna do celowego działania. Jest więc możliwe, że w całym tym zamieszaniu osobnik paranoidalny byłby w stanie uniknąć wykrycia. - Dobrze. Zbierzmy wszystko razem do kupy - powiedziała Hamilton. - Na Ziemi wybucha wojna. Chang otrzymuje rozkazy, uruchamia bomby programowe i jedzie do Bootstrap z zasobnikiem pełnym szaleństwa i małą strzykawką paranoi... Nie, to bez sensu. Nie układa się w całość. - Jak to? - Paranoja nie uchroniłaby jej od schizofrenii. Jak w takim razie chroniła się przed własnymi aerozolami? Gunthera olśniło. - Lawendowy! * Trafili na Sally Chang na najwyższym tarasie Bootstrap. Najwyższy poziom był dopiero w trakcie budowy. Pewnego dnia - obiecywały broszury związkowe - daniele będą się pasły nad brzegami przejrzystych stawów, a wydry będą figlować w strumieniach. Lecz jak do tej pory nie wytworzono tu jeszcze gleby, nie wprowadzono do niej dżdżownic i kolonii bakterii. Był tylko piach, maszyny i kilka zabiedzonych, przypadkowo wysianych chwastów. Obóz Chang znajdował się na brzegu strumienia, tuż pod lampą szczytową. Na ich widok zerwała się na równe nogi, rozejrzała szybko w obie strony i najwyraźniej zdecydowała, by nic sobie z nich nie robić. Na podporze osi zaworu tamującego strumień widniał wytopiony spawarką napis: STACJA AWARYJNEJ OBSŁUGI KOPUŁY. Pod nim stała niska piramida pojemników z tlenem i aluminiowa skrzynia wielkości trumny. - Bardzo sprytne - szepnęła przez przekaźnik Beth do Gunthera. - Śpi w skrzyni, więc każdy, kto tędy przechodzi, myśli, że to porzucony sprzęt. Lawendowy kombinezon podniósł rękę na powitanie i odezwał się spokojnym głosem: - Sie ma, koledzy. W czym moge wam pomóc? Krishna podszedł i wziął ją za ręce. - Sally, to ja - Krishna! - Dzięki Bogu! - padła mu w ramiona. - Tak się bałam. - Już wszystko w porządku. - Z początku, gdy zobaczyłam, jak tu idziesz, pomyślałam, że jesteś Najeźdźcą. Taka jestem głodna. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś jadłam - uczepiła się rękawa Krishny. - Słyszałeś o Najeźdźcach, prawda? - Myślę, że lepiej będzie, jak mi o nich opowiesz. Ruszyli w kierunku schodów. Krishna dawał Guntherowi znaki, wskazując na pas kombinezonu Chang. Wisiał tam zasobnik wielkości piersiówki. Gunther wyciągnął rękę i odczepił go od pasa. Napędy modyfikujące! Trzymał je w ręku. Z jej drugiej strony, Beth Hamilton równie szybko weszła w posiadanie prawie pełnego zasobnika z napędami wywołującymi paranoję, po czym zaraz sprawiła, że zniknął. Sally Chang, pochłonięta wyjaśnianiem swojego rozumowania, niczego nie zauważyła. - ... posłuchali mnie oczywiście. Ale coś mi w tym nie pasowało. Zastanawiałam się nad tym długo, aż w końcu zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Wilk schwytany w potrzask odgryzie własną łapę, żeby się uwolnić. Zaczęłam szukać wilka. Jaki nieprzyjaciel był pretekstem do tak ekstremalnych poczynań? Z pewnością nie ludzki. - Sally - zaczął Krishna. - Chciałbym, żebyś wzięła pod uwagę możliwość, że ta konspiracja - z braku lepszego słowa - może mieć swoje korzenie głębiej niż przypuszczasz. Mianowicie, że problem tkwi nie w zewnętrznym wrogu, lecz wytworach naszego własnego mózgu. A dokładniej, że Najeźdźcy są produktem psychomimetyki, którą sobie wstrzyknęłaś, gdy to wszystko się zaczęło. - Nie. Nie, jest zbyt wiele dowodów. Wszystko do siebie pasuje! Najeźdźcy potrzebowali sposobu, żeby się przed nami ukryć zarówno fizycznie, co osiągnęli dzięki kombinezonom próżniowym, jak i psychologicznie, co osiągnęli przez zbiorowe szaleństwo. Tak przebrani, są w stanie poruszać się wśród nas, unikając wykrycia. Czy ludzie byliby zdolni przekształcić całe Bootstrap w niewolników? Nie do pomyślenia! Są w stanie czytać nasze myśli, jak otwartą księgę. Gdybyśmy nie chronili się za pomocą schizomimetyki, mogliby odczytać całą naszą wiedzę, wszystkie tajemnice naszych wojskowych badań... Słuchając jej wywodu, Gunther nie mógł się oprzeć wyobrażeniu, co Liza Nagenda powiedziałaby słysząc te wariactwa. Na wspomnienie jej osoby zacisnęły mu się szczęki. Uświadomił sobie, że podobnie jak jedna z tych maszyn, Chang nie jest w stanie nic poradzić, że bawi się własnym kosztem. * Ekatarina czekała na końcu schodów. Jej ręce wyraźnie się trzęsły, a w głosie dało się słyszeć nieznaczne drżenie. - O co chodzi w tym wszystkim, co Program mówi mi o napędach modyfikujących? Krishna miał chyba wynaleźć jakieś lekarstwo? - Mamy je - powiedział Gunther cicho. W jego głosie brzmiała radość. Podniósł zasobnik. - Już po wszystkim, możemy uleczyć naszych przyjaciół. - Pokaż - rozkazała Ekatarina. Wzięła od niego pojemnik. - Nie, stój! - krzyknęła Hamilton, lecz było za późno. Za nią Krishna dyskutował z Sally o jej interpretacjach ostatnich wydarzeń. Żadne z nich nie zauważyło jeszcze, że ci z przodu się zatrzymali. - Nie zbliżajcie się! - Ekatarina zrobiła dwa szybkie kroki do tyłu. Potem dodała groźnie: - Nie chcę sprawiać kłopotu. Musimy jednak jakoś to rozwikłać i do tego czasu nie życzę sobie mieć nikogo zbyt blisko. To dotyczy także ciebie, Gunther. Zaczęli się gromadzić chorzy. Najpierw nadchodzili pojedynczo, po dwóch, potem tuzinami. Zanim stało się oczywiste, że Ekaterina wezwała ich za pomocą Programu, Krishna, Chang i Hamilton zostali już oddzieleni ścianą ludzi od niej i Gunthera. Chang stała bez ruchu. Gdzieś poza swą niewidoczną twarzą próbowała zmodyfikować swoje teorie, by mogły pomieścić to nowe wydarzenie. Nagle jej ręce uderzyły w kombinezon, szukając zaginionych zasobników. Spojrzała na Krishnę i z przerażeniem powiedziała: - Jesteś jednym z nich! - Oczywiście, że nie jestem... - zaczął Krishna. Lecz ona już się odwracała i za chwilę uciekała desperacko po schodach z powrotem na górę. - Niech idzie - nakazała Ekaterina. - Musimy pomówić o dużo poważniejszych sprawach.- Dwóch schizoli wtaszczyło właśnie między nich niewielki piec przemysłowy. Postawili go na ziemi, a trzeci podłączył wtyczkę do prądu. Wnętrze zaczęło się żarzyć. - Ten zasobnik to wszystko, co macie, nieprawdaż? Gdybym go upiekła, nie byłoby szans odtworzyć jego zawartości. - Izmailova, posłuchaj - zaczął Krishna. - Słucham. Mów. Gdy Krishna tłumaczył, Izmailova słuchała z założonymi za siebie rękami. Jej postawa wyrażała sceptycyzm. Gdy skończył, pokręciła przecząco głową. - To szlachetny kaprys, lecz jest tylko kaprysem. Chciałbyś zmienić nasze umysły w coś zupełnie nie pasującego do dotychczasowej drogi ewolucji człowieka. Zamienić siedlisko myśli w fotel pilota odrzutowca. Na tym polega twój pomysł? Pożegnaj się z nim. W chwili otwarcia tego szczególnego pudełka nie będzie sposobu, żeby wepchnąć jego zawartość z powrotem do środka. A ty nie podałeś żadnych przekonujących argumentów, że powinniśmy je otworzyć. - Ale ludzie w Bootstrap! - sprzeciwił się Gunther. - Oni... Przerwała mu. - Gunther, nikomu nie podoba się to, co się z nimi stało. Lecz jeśli reszta ma zapłacić rezygnacją z własnego człowieczeństwa za tą dyskusyjną i etycznie wątpliwą kurację... to cóż, cena jest po prostu zbyt wygórowana. Szaleni czy nie, przynajmniej są jeszcze ludźmi. - Czy ja jestem nieludzki? - spytał Krishna. - Czy nie będę się śmiał, jak mnie połaskoczesz? - Nie masz prawa o tym decydować. Poprzestawiałeś sobie neurony i zatwardziale bronisz swojego dzieła. Jakie testy na sobie przeprowadziłeś? Jak sumiennie określiłeś wszystkie swoje odchyły od ludzkiej normy? Gdzie są twoje parametry? - Były to czysto retoryczne pytania; analizy, które miała na myśli, zajmowały całe tygodnie. - Nawet, jeśli okażesz się całkowicie ludzki - nie sądzę, że tak będzie! - kto nam powie, jakie będą długofalowe konsekwencje? Co nas powstrzyma od stopniowego, krok za krokiem, osuwania się w szaleństwo? Kto zdefiniuje, czym jest szaleństwo? Kto zaprogramuje programistów? Nie, to niemożliwe. Nie będę ryzykowała naszych umysłów. - Ekaterina - powiedział łagodnie Gunther. - Jak długo już jesteś na nogach? Posłuchaj sama siebie. To narkotyk myśli za ciebie. Zbyła go machnięciem ręki, nie udzielając odpowiedzi. - Małe techniczne pytanie - zabrała głos Hamilton. - Jak uruchomisz Bootstrap bez tego? Istniejący układ zamienia nas powoli w małych faszystów. Mówisz, że obawiasz się szaleństwa - a jacy będziemy za rok? - Program zapewnia mnie... - Program jest tylko programem! - krzyknęła Hamilton. - Niezależnie, ile ma w sobie interaktywności, nie jest elastyczny. Nie ma nadziei. Nie potrafi ocenić nieprzewidzianej sytuacji. Umie tylko wymuszać stare decyzje, stare wartości, stare zwyczaje, stare obawy.- Ekaterina nagle się ocknęła. - Zostawcie mnie w spokoju! - wrzeszczała. - Przestańcie, przestańcie, przestańcie! Nie chcę już słuchać! - Ekatarina... - zaczął Gunther. Lecz jej ręka tylko zacisnęła się mocniej na pojemniku. Jej kolana powoli zginały się, chcąc uklęknąć przed piecem. Gunther widział, że przestała słuchać. Narkotyki i odpowiedzialność wpędziły ją w ten stan, rozkręcając ją i ogłupiając sprzecznymi żądaniami, aż stanęła drżąc na skraju przepaści. Przespana noc mogłaby polepszyć jej samopoczucie, pozwolić na przeprowadzenie rozsądnej dyskusji. Lecz teraz nie było już czasu. Słowa nie mogły już jej zatrzymać. I była za daleko od niego, by był w stanie przeszkodzić w zniszczeniu napędów. W tym momencie poczuł tak silny przypływ uczuć w stosunku do niej, że nie sposób tego opisać. - Ekatarina - powiedział. - Kocham cię. Obróciła częściowo głowę w jego stronę i nieobecnym, nieco zirytowanym głosem powiedziała: - Co pow... Wyciągnął kołkowiec zza pasa, wycelował i wypalił. Hełm Ekatariny rozpadł się na kawałki. Upadła. * - Chciałem tylko rozbić hełm. To by ją zatrzymało. Lecz wydawało mi się, że nie uda mi się tak dobrze wymierzyć. Dlatego celowałem w środek głowy. - Dość - powiedziała Hamilton. - Zrobiłeś to, co musiałeś. Przestań się zadręczać. Mów o bardziej praktycznych sprawach. Pokręcił głową, wciąż pełen wątpliwości. Przez bardzo długi czas trzymano go na beta-endorfinach. Nie był w stanie odczuwać, dbać o cokolwiek. Był jak spowity miękkim całunem. Nic nie mogło go dosięgnąć. Nic nie mogło go zranić. - Jak długo z tego wychodziłem? - Jeden dzień. - Jeden dzień! - Rozejrzał się po skromnym pokoju. Łagodne, kamienne ściany, sprzęt laboratoryjny z jego gładkimi, nie zobowiązującymi powierzchniami. Na drugim końcu Krishna i Chang stali oparci o tablicę, sprzeczając się radośnie i niecierpliwie bazgrząc nawzajem po swoich gryzmołach. Podszedł do nich jeden ze Szwajcarów i odezwał się do ich pleców. Krishna skinął głową nie przerywając dyskusji ani nie obracając na niego wzroku. - Myślałem, że dużo dłużej. - Wystarczająco długo. Uratowaliśmy już wszystkich związanych z grupą Sally Chang i dobrze nam idzie z resztą. Już niedługo przyjdzie czas, żebyś zdecydował, jak chcesz się przepisać. Pokręcił głową. Czuł się martwy. - Chyba nie mam na to ochoty, Beth. Po prostu nie mam do tego serca. - Damy ci serce. - Nie, nie ch... - Poczuł, że znów wzbiera w nim czarna mgła. Powracała cyklicznie - za każdym razem, gdy zaczynał myśleć, że w końcu uda mu się to pokonać. - Nie chcę, by fakt, że zabiłem Ekatarinę został spłukany w ciepłym nurcie samozadowolenia. Na samą myśl robi mi się niedobrze. - My też tego nie chcemy. - Posner przewodniczył siedmioosobowej delegacji, która właśnie weszła do laboratorium. Krishna i Chang wstali na powitanie i grupa rozbiła się na dwie kręcące się grupki. - Dość już tego. Nadszedł czas, żebyśmy wszyscy wzięli odpowiedzialność za konsekwencje...- Wszyscy mówili jednocześnie. Hamilton skrzywiła się. - Zaczęli brać odpowiedzialność... Hałas narastał. - Nie można tu rozmawiać - powiedziała. - Zabierz mnie stąd na powierzchnię. * Jechali na zachód drogą na Seething Bay. W kabinie panowało normalne ciśnienie. Przed nimi słońce prawie dotykało już zmęczonych ścian krateru Sommering. Od gór i kraterów rozciągały się cienie, kładąc się na promieniście rozświetlonej równinie Sinus Medii. Dla Gunthera był to boleśnie piękny widok. Nie chciał na niego reagować, lecz te surowe linie wywoływały w nim samotny ból, który w jakiś sposób sprawiał mu ulgę. Hamilton dotknęła komputera. W ich głowach zabrzmiała melodia "Putting on the Ritz". - A jeśli Ekatarina miała rację? - zapytał smutno. - A jeśli w ten sposób pozbywamy się wszystkiego, co ludzkie? Perspektywa metamorfozy w jakiegoś zadufanego w sobie, bezdusznego supermana zbytnio mnie nie pociąga. Hamilton pokręciła głową. - Pytałam o to Krishnę i odpowiedział "nie". Powiedział, że to coś w rodzaju... Miałeś kiedyś krótkowzroczność? - Tak, jako dziecko. - Więc zrozumiesz. Powiedział, że to takie uczucie, jak po wyjściu od lekarza po pierwszym zabiegu. Wtedy wszystko wydaje się jasne, żywe i wyraźne. To, co kiedyś było plamą, którą nazywałeś "drzewo", zamieniło się w tysiąc pojedynczych, wyraźnych liści. Świat wypełnił się niespodziewanymi szczegółami. Na horyzoncie były rzeczy, których jeszcze nigdy nie oglądałeś. Coś takiego. Gapił się przed siebie. Tarcza słoneczna niemal dotykała Sommering. - Nie mamy po co dalej jechać. Wyłączył silnik. Beth Hamilton wyglądała na zdenerwowaną. Przełknęła ślinę i powiedziała szorstkim głosem. - Posłuchaj, Gunther. Miałam powód, by cię tu zaciągnąć. Chciałabym zaproponować połączenie sił. - Co? - Małżeństwo. Gunthera zatkało na dobrą chwilę, zanim pojął, co powiedziała. - Och, nie... Ja nie... - Mówię poważnie. Gunther, wiem co o mnie myślisz: nie byłam dla ciebie pobłażliwa, ale tylko dlatego, że widziałam w tobie ogromny potencjał, z którym ty nic nie robiłeś. Cóż, teraz wszystko wygląda inaczej. Zrób dla mnie miejsce w swojej nowej osobowości, a ja zrobię to samo dla ciebie. Pokręcił głową. - To jest po prostu zbyt dziwne, jak dla mnie. - Już za późno na tę wymówkę. Ekatarina miała rację - siedzimy na czymś bardzo niebezpiecznym. To najbardziej niebezpieczna szansa, jakiej ludzkość musi dziś sprostać. Zresztą, to już bez znaczenia. Słowo się rzekło. Ziemia jest przerażona i zarazem zafascynowana. Będą nas obserwować. Powoli, bardzo powoli nauczymy się to kontrolować. Teraz, dopóki jest małe, można to kształtować. Za pięć lat wymknie się nam z rąk. - Masz zdolny umysł, Gunther, i będziesz miał jeszcze lepszy. Myślę, że oboje chcemy stworzyć podobny świat. Chcę mieć cię po swojej stronie. - Nie wiem, co powiedzieć. - Chcesz prawdziwej miłości? W porządku, masz ją. Możemy uczynić seks tak słodkim lub brudnym, jak zechcesz. Nic prostszego. Chcesz, żebym była cichsza, głośniejsza, delikatniejsza, bardziej pewna siebie? Możemy negocjować. Zobaczmy, a nuż uda nam się osiągnąć kompromis. Nie odpowiedział. Hamilton wyprostowała się na fotelu. Po chwili powiedziała: - Wiesz co? Nigdy przedtem nie widziałam księżycowego zachodu słońca. Nie wychodzę często na powierzchnię. - Będziemy musieli to zmienić - odpowiedział Gunther. Hamilton popatrzyła twardo w jego oczy. Potem się uśmiechnęła. Przysunęła się bliżej do niego. Zakłopotany, objął ją ramieniem. Chyba tego właśnie po nim oczekiwano. Odkaszlnął w pięść, po czym pokazał palcem na horyzont. - Zaczyna się. Księżycowy zachód słońca był nieskomplikowanym zjawiskiem. Ściana krateru dotknęła spodu tarczy słonecznej. Cienie odskoczyły od zboczy i ruszyły w pościg po równinie. Wkrótce połowa słońca zniknęła. Malało płynnie, bez zniekształceń. Ostatni brylantowy promień światła zapłonął na skale i przestał istnieć. Przez chwilę, zanim osłona dostosowała się do światła gwiazd, wszechświat wypełnił się całkowitą ciemnością. Powietrze w kabinie stało się chłodniejsze. Panele strzelały i wybrzuszały się od nagłej zmiany temperatury. Hamilton potarła go nosem po szyi. Jej skóra była nieco lepka w dotyku i wydzielała słabą, lecz wyczuwalną woń. Przesunęła językiem wzdłuż jego szczęki, kończąc gdzieś koło ucha. Jej ręka walczyła z zatrzaskami jego kombinezonu. Gunther nie odczuwał ani krzty podniecenia, tylko lekki niesmak graniczący z odrazą. To było okropne, zbezczeszczenie wszystkiego, co czuł do Ekatariny. Nie było to przyjemne, ale musiał przez to przejść. Hamilton miała rację. Przez całe życie rządziła nim podświadomość, sterując nim przez chemicznie wywołane i ślepo adresowane emocje. Był chłostany przez nią do utraty świadomości i zmuszany nosić ją ze sobą, gdziekolwiek chciała się znaleźć. Ten koszmarny galop przyniósł mu tylko ból i ogłupienie. Teraz, mając w ręku wodze, mógł poprowadzić tego konia, gdzie chciał. Nie miał pewności, czego oczekiwać od przeprogramowania. Zadowolenia, być może. Na pewno seksu i namiętności. Ale nie miłości. Skończył z tą romantyczną iluzją. Przyszedł czas dorosnąć. Ścisnął ramię Beth. Jeszcze dzień, pomyślał, i będzie mi wszystko jedno. Będę czuł to, co powinienem czuć, co będzie dla mnie najlepsze. Beth podniosła usta do jego ust. Jej wargi rozdzieliły się. Poczuł jej oddech. Całowali się. KONIEC