tytuł: "Zbiór opowiadań" autor: Mass Wieczny Mam takie uczucie Jakbym umierał Topię się w mroku Dławię pustką Potem Unoszę w przestrzeni Rozglądam Wszędzie ciemność I nieskończoność Spadam I spadam I wciąż Nie przestanę Nie spadnę Nie uderzę Nie umrę Jestem teraz wieczny Mass Namysłów, 6 kwietnia 2000 * * * W stronę Spełnienia Pędzi przed siebie Niczym zwierz ścigany Marzy o Niebie Lecz nie Spokój mu dany Wciąż w szaleńczym tempie Nie zwalnia już biegu To po trawy kępie To znów po śniegu I tak prędzej i prędzej Pozostawia wspomnienia I ucieka od nędzy Wciąż w stronę Spełnienia... Mass Namysłów, 30 marca 2000 * * * Tam... Tam w Krainie Cudowności Tam możliwe wszystko jest Tam gdzie pełno jest Miłości Tam gdzie piękny każdy gest Tam jest Prawda i Spełnienie Tam jest Spokój. Niebios Próg Tam gdzie Sen jest i Marzenie Tam gdzie kochający Bóg Tam gdzie wszystko tak się śmieje Tam gdzie ginie wszelki chłód... Ta kraina nie istnieje Moja dusza spocznie Tu Mass Namysłów, 30 marca 2000 * * * Sen Kiedyś miałem sen Taki lekki wtedy byłem... Kiedyś miałem sen I bez skrzydeł się wznosiłem... Kiedyś miałem sen Lecąc w górze tak marzyłem... Kiedyś miałem sen I do Nieba aż się wzbiłem... Kiedyś miałem sen Lecz się nagle obudziłem... Kiedyś miałem sen Wtedy spadłem, uderzyłem... Kiedyś miałem sen Tak, ja przecież tylko śniłem... Mass Namysłów, 30 marca 2000 * * * Sammael Biegł potykając się o wystające konary, niewidzialne przeszkody, ocierając boleśnie o gałęzie i krzaki. Było tak ciemno, że widział jedynie mgliste zarysy najbliższych drzew. Pot zalewał mu oczy, spływał po twarzy zatrzymując się na pokaleczonych, oczerniałych wargach, czasem mieszając się z cienkimi strużkami ciemnej cieczy i zastygając na podbródku. W ustach czuł słodkawy, metaliczny smak krwi. Teraz sączyła się powoli, dając wytchnienie przełykowi, który jeszcze przed chwilą zalała potężną falą, wylewając się gęstym potokiem na zewnątrz, ustami... Biegł nie wiedząc dokąd, niczym szaleniec. Oczy miał szeroko rozwarte, jęczał i płakał jak człowiek, który wie, że próbuje uciec przed nieuniknionym. W istocie, uciekał przed czymś, co zaślepiło jego umysł, przeraziło go tak wysoce, tak bardzo, że zatracił resztki człowieczeństwa. Zaszczuty w pułapkę przygotowaną przez Zło. Niewyobrażalne Zło. Przed tym nie było ucieczki. On o tym wiedział. Ale uciekał. Wciąż słyszał szepty, te same, diabelskie szepty, wszędzie wokół... Płakał niczym małe dziecko, biegnąc przez ciemny las, oglądając się obłąkańczo za siebie. - Sammael, Sammael... - Nie! Zostaw mnie! Zostaw!... - darł się najgłośniej jak tylko potrafił. Histeryczny strach dawał o sobie znać niemal w każdym jego słowie... - Dlaczego uciekasz? Dlaczego od nas uciekasz, Sammael?... - Czego chcesz!!! Nie! Czego! No czego...!!! - spoglądał ciągle przerażony przez ramię, obracał się wokół własnej osi, wciąż biegnąc, wciąż płacząc i potykając się o ciemne konary... - Sammael... Boisz się? Boisz się nas? Swych braci...? - powtarzał sycząc przeraźliwie ten sam głos, ze wszystkich stron, odbijając się złowieszczym echem... - Nie jestem waszym bratem! NIE JESTEM! NIE...!!! - Nie bój się... nie bój... Sammael, wiem, że tego chcesz, wiem... Dołącz ponownie do swych braci, Lucyfera, Beliala, Lewiatana, Beelzebuba, Adramelecha... - NIEEE! Przestań, przestaaań! - przerwał histerycznym krzykiem Sammael. Darł się ochryple, odchylając głowę do tyłu, rozglądając się obłąkańczo i dysząc strasznie - Kim jesteś! Jezu, Jezu, Jezu... Jezu, pomóż, Boże... - powtarzał łkając... - Głupcze! - przerwał mu szept - Bóg jest nikim, jaką on ma władzę, co on może zrobić...? Myślisz, że ci pomoże? Sammael! Naprawdę myślisz, że on ci pomoże...? Diabelski szept zmienił się teraz w mrożący krew w żyłach syk. Sammael poczuł znowu, jak krew zbiera mu się w przełyku i wypełnia otwór gębowy... Strumień szkarłatnej cieczy trysnął z jego ust, Sammael padł na twarz tracąc zupełnie siły, kalecząc się o chrosty i obijając boleśnie o sterczące konary. Zaczął płakać, na głos, jęcząc i krztusząc się własną krwią. Próbował podnieść się, zdołał jednak tylko spojrzeć przez ramię. Ręce i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Padł ponownie na twarz. I znowu usłyszał szepty... - Sammael, Sammael... Zrozum, należysz do nas, jesteś jednym z nas... Jesteś taki sam jak my, pamiętasz? - szept był teraz miękki, cieplejszy, wciąż jednak brzmiał przeraźliwie - Spójrz. Podnieś głowę. Spójrz... Sammael powoli, drżąc, podniósł czarną od ziemi i krwi głowę, spojrzał przed siebie i... zamarł. Przed nim rysowała się mała, karłowata postać, z żółtymi, potwornymi ślepiami... Widział tylko jej kontury, zarys przeraźliwie zniekształconego ciała, od którego bił nieopisany chłód... - To ja, twój brat, Elmek. Poznajesz mnie? - spytała szeptem postać... - Są ze mną pozostali bracia... - mówiąc to, nie odrywał skośnych, przerażąjących ślepi od Sammaela, wydawało się jednak, że rozwarł ramiona. W tej samej chwili w lesie zawyła pustka, tak przeraźliwie, że Sammael całkowicie zastygł. Zastygł w swym strachu. Po chwili usłyszał orgię szeptów, różnych szeptów, które dochodziły go zewsząd. Złowrogie, obłąkańcze szepty... Sammael... Sammael... Sammael... - NIEEEE!!! - wydarł się Sammael, jakby nie swoim głosem, jakby to nie był on... Sam nie wiedział jak to się stało, na równi jednak z krzykiem zatkał sobie oburącz uszy, zatapiając ponownie twarz w ziemi... - Sammael... - ozwał się niski, gardłowy głos. Inny głos. Sammael cały zadrżał i odruchowo otworzył zaciśnięte mocno powieki. Wciąż leżał głową w ziemi... - Straciłeś siły, mnóstwo sił... Nie możesz teraz uśmiercić duszy tego człowieka... Jak to...? Czyżbyś aż tak ucierpiał? Udało ci się, tylko tobie... Sammael... - głęboki, świdrujący głos ciągnął powoli, wydobywając się jakby z nieskończonych otchłani, dudniąc przeraźliwie i niosąc ze sobą przenikliwy chłód - Pamiętaj, że jesteś jednym z Nas... pamiętaj... pamiętaj... Dlaczego nie potrafisz opętać tego śmiertelnika?... Sammael, pamiętaj... Sammael podniósł powoli głowę. Oczy zabłysły mu milionami ogników, potem ogni, potem żarem, żarem piekielnym płonącym diabelską czerwienią. Uniósł się, powoli, płynnie, jakby wogóle nie czuł zmęczenia, jakby ciałem jego kierowała teraz jakaś potężna siła. Stanął na nogi i spojrzał przed siebie jarzącymi się ślepiami, świecącymi teraz w mroku fluorescencyjną czerwienią. - Jam jest Sacriel... - ozwał się czystym, krystalicznym szeptem, spoglądając na hordę przeraźliwych sylwetek, jarzących się teraz czerwienią jego oczu, wciąż jednak spowitych mrokiem i mgłą nieostrości. Przez jego oczy przeleciał ledwie dostrzegalny błysk, wokół zaś zaległa cisza tak głęboka, że wydawało się, iż zaraz wessie niczym czarna dziura wszystko, co składało się na jej majestat... Wtem czerwone ślepia Sammaela rozbłysły nagle niczym grom, oślepiając przerażającym blaskiem demoniczne postacie. Kolor jego oczu przybrał barwę błękitną, tak jasną, że spowiły one swym blaskiem wszystkie drzewa w pobliżu, nadając złowieszczemu otoczeniu barwy tajemniczej szarości i przeraźliwej bieli... Widoczne teraz wyraźnie szare sylwetki demonów z piekielnym sykiem zasłaniały i chroniły się od blasku, jakim emanowała majestatyczna postać Sammaela... - Sacriel, Hod, najwyższy z Aniołów... - ozwał się niebiańskim głosem Sammael - Światło to Ja, Ciemność to Ty... Niechaj Wrota na wieki zamkną swe Czeluści, a pieczęć boska dopełni Przeznaczenia... Agios, Athanatos, Beron, Ciel, Dedotois... Potężny błysk, któremu towarzyszył olbrzymi wstrząs, wywołał lawinę nieludzkich krzyków, syków, jęków i świdrujących wrzasków... Po chwili cały las stał spowity nieprzeniknionym mrokiem, zupełnie pusty, samotny i cichy. Jedynie w miejscu tym, gdzie przed chwilą Światłość pochłonęła Mrok, na ziemi, widniał jarzący się pomarańczowo, potężny pentagram, którego blask powoli zanikał, w ciszy, w potwornej ciszy... Wrota Piekieł zostały zamknięte, i pozostaną tak aż do dnia, w którym Wybrany ponownie je odpieczętuje, uwalniając Zło i przywołując Zastępy Boskie do walki o Światło i Porządek. Odwieczny Cykl się powtórzy, i tak w nieskończoność, utrzymując naturalny Porządek Świata i poskramiając Chaos, aż do dnia, w którym Zło zwycięży... A ten jest nieunikniony. Mass Namysłów, 18 marca 2000 * * * Szept Kocham twój szept Gdy cicho tak Powtarza mi Jak chory jest świat Kocham twój szept Gdy pieści mnie Układa do snu Co nie jest snem Kocham twój szept Gdy jego woń Porywa mnie W rozkoszy toń Kocham twój szept Gdy mówi mi Że zabierze tam Gdzie jesteś Ty Kocham twój szept Gdy jego czar Uwalnia mnie Z szarości mar Kocham twój szept Gdy głębią swą Układa me myśli W magiczny krąg Kocham twój szept Gdy ciepłem swym Otula mnie W koszmarze mym Kocham twój szept Gdy w ciszy drży Kołysząc mnie Ociera łzy Kocham twój szept Gdy jest mi źle Bo tylko on Pociesza mnie I kocham twój szept Gdy w martwą noc Pochłania mnie Jego mroczna moc... Mass Namysłów, 24 maja 2000 * * * Otwórzmy oczy Słyszysz ten krzyk? To Ziemia krzyczy Czujesz to drżenie? To Natura płacze Sprawiedliwość rozpaczliwie z bólu ryczy Bo Kłamstwo do oczu Prawdzie skacze... Nadzieja ulega Zwątpieniu i Śmierci Cierpienie nieustannie Radość wypiera Życie marnieje, Ból w nim dziurę wierci Sumienie usycha, Współczucie umiera... Miłość nie żyje. Nienawiść triumfuje Zło Dobro zwycięża, ogarnia już wszystkich Apokalipsa swych jeźdźców i konie szykuje Otwórzmy oczy. Koniec jest bliski... Mass Namysłów, 30 marca 2000 * * * Opiekunka - Jesteś ostatnim chamem! - Dzięki. - Jesteś bezczelny! - O, jak miło. - Gburowaty! - Jeszcze lepiej. - Niewychowany i... i... - ...iiile będziesz jeszcze się tak jąkać? - Cham! - To już mówiłaś. - Kretyn, idiota, debil, głupek, kutas... - Ładnie, ładnie, ale ten 'kutas' zachowałbym raczej dla siebie. No, to ja się już pożegnam. - Stój! Gdzie idziesz!? Nie masz prawa! Nie masz prawa, słyszysz?! Stój!... Drewniane drzwi zamknęły się z trzaskiem, tak, że aż wszystko się zatrzęsło. Riddley Ash był z siebie cholernie zadowolony. Właśnie rozwścieczył Madeleine Carer do tego stopnia, że ta pewnie zdziera teraz tapetę ze ścian. Zębami. - No, ją mam już przynajmniej z głowy... - powiedział do siebie Ridd, uśmiechając się pod nosem. Kolejna spławka. Nie podobała mu się już. Znajdzie sobie inną... Wyszedł z ulicy, na której stało okazałe domostwo Madeleine, i zmierzał teraz w stronę najbliższego przystanku autobusowego. No tak, trzeba jeszcze wiedzieć, gdzie w tym cholernym mieście jest jakiś 'najbliższy przystanek autobusowy'... Zaraz się kogoś zapytam - pomyślał. I owszem - zapytał. Pech chciał, że niewłaściwą osobę... - Przepraszam, którędy do najbliższego przystanku autobusowego? - spytał grzecznie Ridd. Nie zwrócił chyba nawet uwagi na to, że ów przechodzeń, którego zaczepił, wyglądał conajmniej niezwykle. Czarny, długi płaszcz, sięgający samej ziemi, bez zapięcia z przodu, przypominał by nawet po części swym krojem szaty ubogich mnichów, jako że wyposażony był również w kaptur, nie był jednak przewiązany w pasie ni sznurem, ni gumką, samym też materiałem znacznie się od nich różnił. Osoba, która się kryła pod tym stożkowatym nakryciem, wydawała się być równie czarna i ponura. Głowa jej ukryta była w cieniu spiczastego, pofałdowanego kaptura, a spuszczona w dół wyraźnie wskazywała na to, że jej właściciel pogrążony jest głęboko w kontemplacji, i najwyraźniej nie pali mu się do podziwiania otoczenia, jak i interakcji z jego mieszkańcami. Dopiero teraz Ridd zauważył, że ręce mężczyzny - oczywiście pomyślał, że to musi być mężczyzna - ukryte są gdzieś wewnątrz tego przedziwnego płaszcza. Jakby to jednak nie było, sunąca niemal, powoli w powietrzu postać (poruszała się tak płynnie, że Ridd pomyślał w pierwszej chwili, iż leci po prostu nad ziemią, na co z pewnością wpłynął również opadający na ziemię płaszcz, szczelnie kryjący nogi owej arcydziwnej persony) została zaczepiona, pytanie padło, a błogi stan głębokiego zamyślenia prysnął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ridd co prawda nie przestraszył się 'przechodnia' ('przelotnia'? - pomyślał), aczkolwiek chwilę później jego pewność siebie zachwiała się przyzwoicie. - Która godzina? - szepnęła zakapturzona, czarna postać, podnosząc powoli głowę i obracając nią równie wolno w stronę Ridda. Szept jej przeszedł przez Asha jak prąd, wstrząsnął nim i zamieszał w głowie. Ridd przez chwilę milczał (Ten szept... Ten szept jakby nie należał do tego kogoś... - pomyślał), po czym otrząsnął się, spojrzał na zegarek i odpowiedział: - Wpół do szóstej. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że pomimo, iż to on zadał pierwszy pytanie, on też pierwszy odpowiedział - co prawda na inne, ale... - Jutro o tej porze zginiesz... - szepnęła postać, spuściła z wolna głowę i ruszyła ponownie swym niezwykłym chodem przed siebie. Ridd stał. Nie, nie takiej odpowiedzi się spodziewał. W innej okoliczności po prostu olał by kogoś, kto by mu udzielił podobnej riposty - bądź informacji - ale teraz... Ta postać, ten facet... Cholera, był taki dziwny, tak... tak niezwykły i wogóle... Straszny, ponury... Zaraz, jak on właściwie wyglądał?... Ridd próbował sobie przypomnieć twarz mężczyzny, lecz po chwili intensywnego myślenia, poddał się. Po drugiej zaś chwili zdał sobie sprawę, iż mimo, że postać owa twarz miała zwróconą stricte na niego, nie ujrzał jej... Spowita była mrokiem, ale... Skąd ten mrok? Nie, tam była pustka. Pustka, pieprzona pustka! Jezu Chryste! To nie mógł być kaptur, nie, kaptur nie rzucałby takiego cienia i... i wogóle... Ridd przestraszył się nie na żarty. Miał bardzo złe przeczucia i... źle się czuł. Żołądek zaczął mu ciążyć, w głowie co chwila się kręciło, ręce drżały zupełnie tak, jak u cierpiących na chorobę Parkinsona, no i jeszcze mózg - nie mógł się skupić, nie mógł się otrząsnąć. Szedł, potrącając ludzi, jakby czarna postać w stożkowatym płaszczu rzuciła na niego jakiś urok, a on powoli pogrążał się w jego fatalnej mocy. Świat kręcił mu się przed oczyma już nie licho, żołądek wściekle zaczął się zwijać, skręcać i mielić - a przynajmniej tak mu się wydawało. Riddley Ash zatoczył się, wszedł na ulicę i... Obudził w szpitalu. *** - Która godzina? - zapytał na w pół przytomny stojącej przy nim pielęgniarki. - Co?... Godzina? A... - wyraźnie wybita z zamyślenia, przez moment nie mogła się skupić, w końcu jednak odpowiedziała - Piąta. To dziwne, zwykle pacjenci po takich wypadkach jak pan, budząc się w szpitalu pytają najpierw: 'Gdzie ja jestem'... - Piąta? Piąta?!? - przerwał jej Ridd - Ja... Ja muszę iść! Ja muszę stąd iść! Na policję, tak, tam będę bezpieczny, na policję!... - krzyczał przerażony, niczym szaleniec. - Policję? Iść? Ależ panie Ash! Pan został potrącony przez samochód i cudem tylko udało się panu ujść z życiem! Panie Ash! Proszę się nie ruszać, jest pan świeżo po ope... - Aaaa! Jeeezuuu Chryyysteeee!... Co za ból! - Ridd właśnie próbował się zerwać z łóżka, ale potworny ból w całym ciele nie dał mu najmniejszych nawet szans na wykonanie jakiegokolwiek ruchu - Booożeee... Co wyście mi zrobili... Boże, Boże, Boże... - łkał ochryple, jęcząc przy tym z bólu, każdy bowiem, najmniejszy nawet wstrząs czy ruch, wywoływał potężną falę cierpienia. - Panie Ash! Ma pan dokładnie siedem złamań, całe mnóstwo potłuczeń, trzy pęknięcia i conajmniej tyleż krwotoków wewnętrznych. Jest pan cały posiniaczony i... - Pocięty?!? Pocięty! Nieee... - Nie! Nie, na litość boską, panie Ash, proszę się uspokoić! Został pan zoperowany tylko w jednym miejscu. Co pana naszło? - Ale on tu przyjdzie, on wie, on na pewno wie, na pewno widział, i przyjdzie tu, przyjdzie, i mnie zabije, nieee... - jęczał wciąż słabo i ochryple Ridd. To brzmiało naprawdę okropnie. Niczym ostatnie słowa, wypowiadane w agonii, tłumione przez potworny ból. Pielęgniarka jednak, młoda, atrakcyjna dziewczyna, zachowała zimną krew. - Kto... Kto tu przyjdzie? O czym pan mówi? Pan bredzi. Proszę zamknąć oczy, proszę się uspokoić i zasnąć. Musi pan teraz dużo odpoczywać, musi pan dojść do siebie, musi pan... Panie Ash, proszę się uspokoić i zamknąć oczy! Panie Ash! Panie Ash!... Koniec tego, idę po doktora. - Stój! Nie, nie zostawiaj mnie, Jezu, nie... Która godzina...? - Ridd wyraźnie cierpiał. I z bólu, i ze strachu. - Dosyć tego. Jest już kwadrans po piątej, pan się obudził, a ja mam obowiązek poinformować o tym lekarza. Wrócę za jakieś dwadzieścia minut. Doktor Saintpaul je teraz lunch. Pójdę go poszukać, a pan tymczasem... - Nie! Nie! Nie, błagam cię, proszę, nie zostawiaj mnie, zawołaj tu kogoś, nieee... zabije mnie... nieee! - jęczał obłąkany już z przerażenia Ridd. - Koniec. Koniec, i już. Idę po doktora Saintpaul`a. Za dwadzieścia minut wracam. - Mnie już tu nie będzie... - szepnął Riddley, i łza spłynęła mu po policzku. Pielęgniarka nie usłyszała. *** Ridd rozglądał się nerwowo wokół. Szukał zegara. Na ścianie. Nie znalazł. Rozglądnął się więc za swoim zegarkiem. Ale tego też nigdzie nie było. Na sali leżał sam, zupełnie sam... A od momentu wyjścia pielęgniarki musiało minąć jakieś... Jakieś... Głowa rozbolała go tak silnie, że nie był w stanie myśleć. Zamknął powieki i przycisnął je mocniej, jak robią to ludzie cierpiący na migrenę. Leżał tak, na w pół śpiąc, na w pół przytomnie, a czas wydawał się nie istnieć. Ridd zapomniał o swym strachu. Szybko jednak sobie o nim przypomniał. I to w gorszych okolicznościach, niż mogłoby się wydawać. Nagle bowiem poczuł coś dziwnego. Coś cholernie dziwnego. Szybko otworzył oczy, dokładnie na kawałek sufitu nad nim, po czym powoli obracał nimi w stronę... - Aaarghhh... - jęknął z bólu, gdyż na widok zakapturzonej, ubranej w czarny, długi, stożkowaty płaszcz-pelerynę postaci, szarpnął się odruchowo. Tymczasem przerażająca, mroczna sylwetka podpłynęła do niego i swą pustą twarz nachyliła nad jego głową. To było straszne. Zwieracze puściły. Ridd się wypróżnił... - Cześć, Ridd. - szepnęła postać. Na ten szept zapewne niejeden tęgi mężczyzna zemdlał by z przerażenia. Był po prostu nieludzki. - Cześć, skurwielu. - odezwała się ponownie. Jej szept przypominał syk, potworny, pieprzony syk, jak wąż!... - przeszło przez głowę Ridd`a. To była chyba pierwsza sensowna myśl, jaka zrodziła się w jego mózgu od kilku ostatnich minut. - To ja. - ciągnęła postać. - Ś... Śm... Śmie...erć...ć...? - wyjąkał z trudem Ridd, otwierając szerzej oczy. - Nie. Ja ją tylko niosę. Niosę Śmierć. Właśnie ci ją chciałam przedstawić... - to powiedziawszy, postać powoli zsunęła kaptur z... no niby głowy, ale tam, cholera, przecież nic nie było! Zupełnie tak, jakby ktoś zgasił światło w pokoju, a potem pokój ów wcisnął zamiast twarzy, pod kaptur... Nastąpiła chwila ciszy. Postać ukazała swą twarz. Riddley`a Ash`a znowu przeszył na wylot tak potworny ból, że wydawało mu się, że właściwie śmierć, gdyby teraz przyszła, byłaby błogosławieństwem. Na powrót bowiem, odruchowo, spróbował się poruszyć. A raczej - spazmatycznie szarpnąć. Cóż, tym gorzej dla niego... W każdym bądź razie, twarz owego mężczyzny (jednak ją miał!) - początkowo przecież zakładał, że to mężczyzna (zanim ją ujrzał...) - tak mocno przeraziła Ridd`a, że cały pobladł, oczy wyszły mu niemal na wierzch, a usta otworzyły się szeroko, w najwyższym strachu. - Tak, Ridd, tak. To ja. Madeleine. Tak, właśnie, to była twarz Madeleine Carer. Twarz zwyczajna. Twarz młodej kobiety, twarz nawet ładna, ale... Nic, poza nią, nawet śmierdząca dupa pieprzonego diabła, nie byłoby w stanie tak go przerazić. Wkurzył Madeleine nie na żarty. I wiedział, że z nią, w istocie, nie ma żartów... - O, już w pół do szóstej. Jak miło. Poznajcie się. - to mówiąc, Madeleine wyciągnęła i uniosła do góry tasak, zwyczajny, kuchenny tasak - To jest Śmierć. Śmierć - to jest cham. A na nazwisko mu Ash... - machnęła i uderzyła, nie chybiąc - ...było... Schowała zakrwawiony tasak w bezkresną ciemność wewnątrz płaszcza, odwróciła się i... zniknęła. Tak, po prostu. Zniknęła. Chwilę później stała już na zewnątrz budynku, ponura i mroczna, jak przedtem. Uniosła głowę i spojrzała w górę. - Hej, Ridd. Mnie nikt nie spławia. Zawsze jest na odwrót... - powiedziała spokojnie w stronę otwartego okna na trzecim piętrze - Mam nadzieję, że teraz, bez głowy, będzie ci lżej. I tak żaden z niej miałeś pożytek. Pusta i brzydka... - ostatnie zdanie wypowiedziała już cicho, jakby do siebie, oddalając się od murów Purgatory Hospital - Ash to ash, synu, źle wybrałeś... Tu, w Czyśćcu, lepiej ostrożnie dobierać Opiekunki. Jedne bowiem zabierają do Nieba, inne zaś do Piekła. Trzeba mieć nosa. Ridd już spławił cztery. Ale one były Dobre. Spieprzył sprawę. Teraz rzeczywiście przyjdzie mu oglądać śmierdzącą dupę pieprzonego diabła... Ciekawe, czy jest lepsza od widoku wściekłej Madeleine. Mass Namysłów, 8 kwietnia 2000 * * * Nadzieja Mam suche usta. Zapomniałem. Zapomniałem jak latać. Moje skrzydła... Zniszczone. Przez Szarość. Szarość jest wszędzie. Uciekam. Uciekam od niej tak szybko jak potrafię. Mgła. Mgła przez którą przebija się Prawda. A ja uciekam. Dlaczego? Dlaczego tak jest? Nadzieja jest Nadzieją. Ona żyje. Tylko ona jest ze mną. Jestem sam. Nienawidzę życia. Tylko TAM. Tylko TAM jest Prawda. Poza zasięgiem życia. Więc wychodzę na spotkanie nowego. Może wreszcie. Może... ...I`VE FUCKED THE LIFE... ...I`VE RAPED THE DEATH... ...NOW I`M EXISTING IN MY SELF... Mass Namysłów, 6 kwietnia 2000 * * * Historia Historia zmienia swój bieg Rozbija się o brzeg Wylewa strumieniem krwi I z ludzi sobie drwi Składowe jej istoty Destrukcji chłodny dotyk A ona zatacza krąg Zdarzeń popychając ciąg I wciąż to samo przeplata Tygodnie miesiące i lata I czyni to samo zło Rządzone istotą swą Niemądrzy, ślepi i głusi Tak to się skończyć musi Spoglądamy ciągle wstecz I mimo nauk sięgamy po miecz Nauk historii, ona wie Co zawsze robiliśmy źle Lecz my wciąż, głupotą swą W ciemnościach błądząc, pieścimy ją Światła w oddali dostrzec nie chcemy Co będzie dalej, to już wiemy... Mass Namysłów, 11 maja 2000 * * * Granice poznania Czy początkiem jest śmierć niepojętej Wieczności? Czy też Wieczność jest Śmiercią - w nieskończoności? Czy też prawdy przyjmując reinkarnacji I godząc z słusznością wzajemnej relacji Między Życiem, a Śmiercią - ciągłością tych cykli Do niezgłębienia których jużeśmy przywykli Czy odkrywa Świat tedy swe tajemnice I ujawnia prawdziwe, niepoznane lice? Czy też zwodzi człowieka, jak to robić zwykł nieraz By istotę swą ukryć, inne szaty przybiera? I czy człowiek w swym ciągłym, nieprzerwanym dążeniu W swym odwiecznym, najgłębszym, niespełnionym pragnieniu Aby wiedzę wyzwolić z ciasnych granic ram I zgłębić Absolut - gubi się sam? Gdzie ta racja, gdzie prawda, gdzie to słuszne znaczenie? I dokąd tajemnic sięgają korzenie? Czy możliwym jest by człowiek w tej nieskończoności Sens bytu, istnienia, wiary i wartości Rozwikłał i pojął, słuszności się dociekł Czy też zaprzeczyłby tym człowieczeństwa istocie? I czy wiedza ludzka kiedykolwiek zdoła Ogarnąć rzeczy niepojęte zgoła? Wciąż pytania i brak jasnych podpowiedzi Żadnego światła w mroku. I żadnej odpowiedzi... Mass Namysłów, 22 maja 2000 * * * Bóg Te dźwięki. Dźwięki, które słyszę. Są takie dziwne. Psychodeliczne. Brzęczenia. Bębny. Buczenia. Tarcie. Piszczenie i... Tych dźwięków... Tych dźwięków zwyczajne słowa nie są w stanie opisać. One powodują, że czuję się... inaczej. Bardzo inaczej. Jakbym był w innym świecie, jakbym poznawał coś nieznanego, coś tajemniczego i wykraczającego poza granice ludzkiej wyobraźni. Coś, czego nie widzę. Za to słyszę i... czuję. Tak, czuję to, blisko, gdzieś niedaleko w Bezmiarze Kosmosu. Przemierzam teraz Pustkę, Czerń, pokonuję Mrok i zostawiam za sobą Gwiazdy. Światło już dla mnie nie istnieje. Światło nie jest mi potrzebne. Żyję w tej wszechogarniającej Ciszy. I Spokoju. I Pustce. I Ciemności. Jestem blisko... Blisko, ale czego? Prawdy? Spełnienia? Jestem blisko... Boga? Czuję jakąś dziwną siłę, nadnaturalną moc, odwieczną, mistyczną, niesamowitą. Czuję, jak mój umysł się rozciąga, jego ściany robią się coraz twardsze, granice elastyczności powoli się kończą, a Wiedza wciąż wypełnia mnie swą istotą. Wiem więcej. Pojąłem więcej. Niż człowiek. Nie jestem już teraz jednym z nich. Nie wiem kim jestem. Teraz, być może, jestem Nadistotą. I unoszę się we mgle, tak, teraz to jest mgła, unoszę się w niej i opadam, unoszę i opadam, powoli, jakby w kontemplacji, i już nie myślę, nie myślę jak dawniej. Nie myślę. Teraz już WIEM. Wiem wszystko. Rozumiem. Rozumiem - Bóg. Rozumiem - Wieczność. Rozumiem - Kosmos. Rozumiem - Bezmiar. Przestrzeń. Pustka. Ciemność. Absolut. Prawda. Rozumiem. Spełnienie. Pojąłem. Ogrom. Wiem. Nieskończoność. Topię się w tej Ciemności, dławię tym Bezmiarem i ślepnę od widoku. Widoku Nicości. Widoku Pustki. Połykającego mnie Kosmosu. Pochłaniającej mnie Wieczności. Świadomość. Jestem już blisko. Świadomość. Bardzo blisko. Świadomość. Dotarłem. Jestem przy Niej. Rozmawiam z Nią. Bez słów. Bez twarzy. Bez spojrzenia. Nie. Ja nie rozmawiam. To coś więcej. Nie ma słowa, które mogło by to opisać. Moje zmysły, część, uśpiona, pieszczona i głaskana, otulana ciepłem tej już pojętej Nieskończoności. Ja zrozumiałem. Dlatego Tu jestem. I rozmawiam z Nią. Ze Świadomością. Teraz... Teraz lecę do Boga. On jest TAM. TAM, gdzie jest Prawda. Spełniłem się. Więc mogę poznać Prawdę. Mogę poznać Boga. Mogę. Nie... Już nie. Ja... Ja jestem teraz Bogiem. Mass Namysłów, 7 kwietnia 2000 Bóg Te dźwięki. Dźwięki, które słyszę. Są takie dziwne. Psychodeliczne. Brzęczenia. Bębny. Buczenia. Tarcie. Piszczenie i... Tych dźwięków... Tych dźwięków zwyczajne słowa nie są w stanie opisać. One powodują, że czuję się... inaczej. Bardzo inaczej. Jakbym był w innym świecie, jakbym poznawał coś nieznanego, coś tajemniczego i wykraczającego poza granice ludzkiej wyobraźni. Coś, czego nie widzę. Za to słyszę i... czuję. Tak, czuję to, blisko, gdzieś niedaleko w Bezmiarze Kosmosu. Przemierzam teraz Pustkę, Czerń, pokonuję Mrok i zostawiam za sobą Gwiazdy. Światło już dla mnie nie istnieje. Światło nie jest mi potrzebne. Żyję w tej wszechogarniającej Ciszy. I Spokoju. I Pustce. I Ciemności. Jestem blisko... Blisko, ale czego? Prawdy? Spełnienia? Jestem blisko... Boga? Czuję jakąś dziwną siłę, nadnaturalną moc, odwieczną, mistyczną, niesamowitą. Czuję, jak mój umysł się rozciąga, jego ściany robią się coraz twardsze, granice elastyczności powoli się kończą, a Wiedza wciąż wypełnia mnie swą istotą. Wiem więcej. Pojąłem więcej. Niż człowiek. Nie jestem już teraz jednym z nich. Nie wiem kim jestem. Teraz, być może, jestem Nadistotą. I unoszę się we mgle, tak, teraz to jest mgła, unoszę się w niej i opadam, unoszę i opadam, powoli, jakby w kontemplacji, i już nie myślę, nie myślę jak dawniej. Nie myślę. Teraz już WIEM. Wiem wszystko. Rozumiem. Rozumiem - Bóg. Rozumiem - Wieczność. Rozumiem - Kosmos. Rozumiem - Bezmiar. Przestrzeń. Pustka. Ciemność. Absolut. Prawda. Rozumiem. Spełnienie. Pojąłem. Ogrom. Wiem. Nieskończoność. Topię się w tej Ciemności, dławię tym Bezmiarem i ślepnę od widoku. Widoku Nicości. Widoku Pustki. Połykającego mnie Kosmosu. Pochłaniającej mnie Wieczności. Świadomość. Jestem już blisko. Świadomość. Bardzo blisko. Świadomość. Dotarłem. Jestem przy Niej. Rozmawiam z Nią. Bez słów. Bez twarzy. Bez spojrzenia. Nie. Ja nie rozmawiam. To coś więcej. Nie ma słowa, które mogło by to opisać. Moje zmysły, część, uśpiona, pieszczona i głaskana, otulana ciepłem tej już pojętej Nieskończoności. Ja zrozumiałem. Dlatego Tu jestem. I rozmawiam z Nią. Ze Świadomością. Teraz... Teraz lecę do Boga. On jest TAM. TAM, gdzie jest Prawda. Spełniłem się. Więc mogę poznać Prawdę. Mogę poznać Boga. Mogę. Nie... Już nie. Ja... Ja jestem teraz Bogiem. Mass Namysłów, 7 kwietnia 2000