S. JAROSŁAWCEW szczegóły życia Nikity Woroncowa Wieczór kawalerski Zdarzyło się tak, że pewnego deszczowego czerwcowego wieczoru tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku, w mieszkaniu dość znanego w Wydziale Kultury KC pisarza, Aleksego T., zadzwonił telefon. Aleksy T. podniósł słuchawkę i ku swojemu zadowoleniu stwierdził, że dzwoni jego stary przyjaciel, obecnie śledczy prokuratury miejskiej, Wacharasij Sz. I pomiędzy nimi doszło do mniej więcej takiej rozmowy. Po wymianie zwykłych, niezbyt cenzuralnych powitań, pochodzących jeszcze z czasów studenckich, Warachasij Sz. zapytał: - Twoi ciągle na południu? - Za tydzień wracają - odparł Aleksy. - A co? - A to! Ja swoje baby też do Jałty wysłałem. Trzy godziny temu. Może się zobaczymy? Wieczorek kawalerski, ty i ja. Wspomnimy stare czasy? - Teraz, zaraz? - A na co czekać? Taka okazja! Aleksy T. obejrzał się na otwarte na oścież okno, za którym z niskich chmur lało, chlupało i zacinało. - Że okazja, nie przeczę - powiedział. - Tylko leje jak z cebra... i w domu pustki, a sklepy już... - Nic nie chcę słyszeć! - krzyknął Warachasij. - U mnie wszystko jest! Zasuwaj prosto do mnie! I nie bój się, nie rozpuścisz się... W ten oto sposób doszło do spotkania w kuchni przytulnego trzypokojowego mieszkania w zaułku Bezbożnym. Otworzone zostały konserwy (coś egzotycznego w pomidorach i oleju), parowały ugotowane kartofle, leżało pokrojone na cienkie plasterki fińskie salami, stały dwie butelki "Pszenicznej" z obietnicą, że jak nie starczy, to jeszcze się coś niecoś znajdzie... Czegóż więcej potrzeba starym przyjaciołom? Tak to się czasami dzieje - zagania się żonę z dziećmi na lazurowe wybrzeża, a samemu można odrobinę wypocząć w asfaltowo-blokowym raju. Po pierwszym wspomnieli właśnie o tym. Aleksy T., z mokrymi włosami, w szlafroku Warachasija na gołym ciele, i śledczy Warachasij Sz., w szortach i rozchełstanej koszuli; z przyjemnością popatrując na siebie przez stół. Za oknem pluskotała i szumiała woda. Po drugim, opróżniwszy do połowy puszkę czegoś w pomidorach, Aleksy T., smarując masłem kartofel, oznajmił, że wielu ludziom całkowicie wystarcza dziewiętnasty, a nawet osiemnasty wiek, a dwudziesty jest dla nich niezrozumiały i przerażający, po prostu go nie przyjmują do wiadomości. Przełknął kartofel i nawet wygłosił opinię, jakoby pracownicy BAM-u* - cokolwiek by się mówiło - w głębi duszy kierowali się tymi samymi pobudkami co Kozacy Jermaka Timofiejewicza i Semiona Dieżniowa. Chlapnęli po trzecim i Warachasij przyznał, że w jakimś stopniu gotów jest się z tym zgodzić. Zaproponował, by wziąć, na ten przykład, jego teściową. Stara przeżyła pierwszą wojnę światową, rewolucję, wojnę obywatelską, chaos i głód, następnie terror, następnie Wielką Wojnę Ojczyźnianą i tak dalej. Należy do pokolenia, które przyjęło na siebie cały ciężar potwornego ciosu dwudziestego wieku. No to jak ona może rozumieć i nie przerażać się? Ale z drugiej strony... Po czwartym Warachasij zaproponował zilustrowanie swojej myśli przykładem i włączył wspaniały kolorowy telewizor, ustawiony na specjalnej podstawce w rogu kuchni. Najwidoczniej dawali coś w rodzaju zagranicznego koncertu estradowego - występowali Niemcy. Tuzin dziewczyn w niezwykle skomplikowanie skonstruowanych biustonoszach i długich pantalonach z koronkami poniżej kolan kręcił pośladkami wokół kraciastego młodzieńca, śpiewającego o miłości... Ach, ten niemiecki duch, niezmienny od czasów Bismarcka, natrętnie szlachetny! Frygi w pantalonach i kraciaste łajdaki, a za nimi posępna gęba pod głębokim żelaznym hełmem. I wytrzeszczone żołnierskie ślepia, jak u srającego na sieczkę kota. Aleksy T. ryknął z nienawiści i Warachasij pospiesznie wyłączył telewizor. Przyznał, że nie jest to najlepszy przykład, i otworzył drugą butelkę. Ale wszystko jedno, powiedział z uporem, jest wielu ludzi, którzy żyją i myślą kategoriami dwudziestego wieku, i przybywa ich coraz więcej z każdym dniem, a ich liczba, wraz z przybliżającym się końcem dwudziestego wieku, rosnąć będzie zgodnie z eks... ekspo... no, w postępie geometrycznym. ("Zgodnie z eksponentem", powiedział w końcu, nalewając piąty. "Do diabła, zupełnie wątek zgubiłem! O czym to ja?") Trzymając przed sobą kieliszek jak świecę, Aleksy T. mrocznie wygłosił, że najbardziej ohydną rzeczą na świecie jest kult siły. Właśnie dlatego tak wstrętny jest okupant. Szajka chuliganów, która napada na ulicy bezbronnego przechodnia - to ci sami okupanci! Na pohybel! W ramach pocieszenia Warachasij natychmiast opowiedział mu, jak to zlikwidowano grupę chuliganów, która przez długi czas wyczyniała niestworzone rzeczy w parku Sokolniki, a Aleksy T., który nie chciał być gorszy, opowiedział Warachasijowi, jak pewnego pracownika komisji zagranicznej przyłapano na kradzieży butelek ze stołu bankietowego. Niepowstrzymanie napływała melancholia i po szóstym Aleksy T. poprosił Warachasija, żeby zaśpiewał. Warachasij nie bronił się, już dawno miał ochotę zaśpiewać. Poszedł do gabinetu po swoją starą, wypróbowaną siedmiostrunową i rzekł, siadając wygodniej: - Zaśpiewam ci coś nowego. Miesiąc temu w towarzystwie jeden znajomy adwokat śpiewał. Bardzo mi się spodobała. Wprawdzie to po ukraińsku, ale prawie wszystko można zrozumieć. Słuchaj... I zaczął niegłośno, niskim przyjemnym głosem śpiewać: Pospiszajmo Z daleka w tot kraj De umijut Wiczno nas czekaty De b nie buw ty, druże, De b nie buw ty, druże Pamiataj, pamiataj Żurawli - i ti letiat do chaty! My wse ridsze Piszemo listy I witajem Pospichom iż swiatom. A lita za nami A lita za nami Jak mosty, jak mosty Po jakym nam bilsze ne stupaty... Dziwnie piękna była ta pieśń, majaczyło w niej jakieś czarodziejstwo, i słuch Warachasij miał doskonały, i gitara brzęczała z taką słodką udręką, i szum deszczu na dworze jakby przycichł... Aleksy T. zakasłał i poprosił: - Jeszcze raz... Warachasij uśmiechnął się wyrozumiale i już sięgnął po butelkę, ale Aleksy pokręcił głową, przykrył kieliszek dłonią i powtórzył: - Jeszcze raz... I Warachasij zaśpiewał jeszcze raz, a następnie wziął butelkę i spojrzał pytająco na przyjaciela, ale Aleksy T. znowu pokręcił głową: - Na razie nie. Lepiej herbatą przepijmy. Warachasij odłożył gitarę i wstawił wodę na herbatę. Aleksy T., który miał łzy w oczach, ochryple zakaszlał i powiedział stłumionym głosem: - Jakie to prawdziwe... A lita za nami, a lita za nami, jak mosty, jak mosty, po jakym nam bilsze ne stupaty... I jaki w tym smutek... I poczuli bezlitośnie, że obaj są już po czterdziestce, że już nie wróci owa młodzieńcza pewność, że wszystko co najlepsze, przed nimi, że drogi ich już dawno zostały wytyczone aż do samego końca, a zmienić je mogłaby nie ich wolna wola, lecz co najwyżej światowa katastrofa, a wtedy i tak nastałby koniec wszystkich możliwych dróg. Ale, z drugiej strony, jak był czas brania, nadszedł czas dawania... - Nie martw się - powiedział łagodnie Warachasij. -Lepiej będzie, jak ci zaśpiewam twoją ulubioną. Zaśpiewał ulubioną i jeszcze jedną ulubioną, "Konie" Wysockiego też zaśpiewał, i "Łódź podwodną", "Po smoleńskiej drodze", a także "Wasza wysokość, pani Rozłąka"... Potem pili bardzo mocną herbatę (obaj uznawali tylko bardzo mocną) i Aleksy T. opowiedział o swoich ostatnich przygodach z krajową literaturą. To było jego słodko-bolesne miejsce, jego radość i męka, jego konik bojowy. W zapale perorował: - Po jakie licho? Każdy urzędas niedoliterat będzie mi mówił, o czym pisać, a o czym nie! Ja sam wiem to sto razy lepiej od niego, a czuję może nawet milion razy mocniej... No, myślę sobie, poczekaj, sukinsynu! I napisałem do KC, do Wydziału Kultury... Warachasij słuchał, dolewając herbaty do filiżanek. Ciekawiło go to i trochę bawiło. Gdy Aleksy zamilkł, ciężko dysząc, Wacharasij pokręcił głową i powiedział jak zawsze: - Tak, bracie, bujne masz życie, nie ma co. Na co Aleksy, jak zawsze, warknął: - Już ja bym wolał, żeby nie było takie bujne. Przyjaciele zamilkli. Było już dobrze po północy, w domu naprzeciw nie świeciło się w żadnym oknie. Ulewa uspokoiła się i niebo jakby pojaśniało. Nagle Aleksy T., ze ściśniętym gardłem zacytował: - A lita za nami, a lita za nami, jak mosty, jak mosty, po jakym nam bilsze ne stupaty... Warachasij popatrzył na niego szybko, a Aleksy T. westchnął głośno i otarł oczy rękawem szlafroka. Wtedy Warachasij powiedział: - Słuchaj, literacie, nie chce ci się jeszcze spać? Aleksy T. tylko słabo machnął ręką: - Jakie tam spać... - Jesteś trzeźwy? Aleksy T. wsłuchał się w siebie, wysunął wargi i zmarszczył brwi. - Chyba trzeźwy - zadecydował końcu. - Ale zaraz to naprawimy... Sięgnął po wódkę, ale Warachasij go powstrzymał. - Poczekaj - rzekł Warachasij Sz., śledczy prokuratury miejskiej. - To się zawsze zdąży. Najpierw chcę ci coś pokazać. Wyszedł z kuchni, stąpając cicho bosymi stopami, i po minucie wrócił z czerwoną biurową teczką. Takie teczki pisarz Aleksy T. znał doskonale: fabryka "Wschód", OST 81-53-72, art. 3707 r, cena 60 kop., białe tasiemki. Aleksy T. z niepokojem zapytał: - Coś ty, też żeś się za pisarstwo wziął? To ja już lepiej w domu, na świeżą głowę... - Nie... - odezwał się Warachasij, rozwiązując białe tasiemki. - To coś innego, ciekawszego... masz, popatrz. Wyciągnął z teczki i podał przyjacielowi podniszczony zeszyt w czarnej ceratowej okładce. Aleksy T. wziął zeszyt dwoma palcami. - Co to? - zapytał. - Zajrzyj, zajrzyj - powiedział Warachasij. Czarna okładka była pokryta plamami białego nalotu, zresztą, jak się okazało, całkiem suchego. Aleksy T. podniósł zeszyt do nosa i ostrożnie powąchał. Tak jak się spodziewał, zeszyt śmierdział. A raczej podśmiardywał. Diabli wiedzą czym, chyba starzyzną. - Nie kręć nosem - odezwał się z pewnym rozdrażnieniem Warachasij. - Literat! Otwieraj i czytaj od pierwszej strony. Aleksy T. westchnął i otworzył zeszyt na pierwszej stronie. Na środku widniał napis drukowanymi literami, brzydkim niebieskawym kolorze. DZIENNIK NIKITY WORONCOWA. Zeszyt był w kartkę, a litery - napisane starannie acz niezbyt umiejętnie - miały wielkość trzech kratek każda. Aleksy T. przewrócił kartkę - rzeczywiście, to był dziennik. "2 stycznia 1937 roku. Od dnia dzisiejszego znowu postanowiłem prowadzić dziennik i mam nadzieję, że już nie zarzucę..." Jasny atrament. Możliwe, że wyblakły. Charakter pisma staranny, ale niepewny, jak u ucznia. Użyto cienkiej stalówki. Aleksy T. oświadczył z niezadowoleniem: - Słuchaj, to na pewno interesujące - dziennik chłopca z trzydziestego siódmego roku, ale nie o drugiej w nocy! - Czytaj, czytaj. - Głos Warachasija był napięty. - To tylko siedem stron... I Aleksy T. zaczął czytać z miną pobłażliwej pokory, dmuchając przez wargę. Jednak już przy trzeciej stronie, mniej więcej pośrodku, przestał dmuchać, uniósł prawą brew i zerknął na Warachasija. - No czytaj! - krzyknął na niego niecierpliwie Warachasij. Na siódmej stronie zapiski rzeczywiście się kończyły. Aleksy T. przekartkował zeszyt. Dalej strony były czyste. - No? - zapytał Warachasij. - Nie widzę sensu - przyznał się Aleksy T. - Co to - zapiski wariata? - Nie - powiedział Warachasij z uśmiechem. - Nikita Woroncow nie był wariatem. - Aha. W takim razie, jeśli pozwolisz, przeczytam jeszcze raz. I zaczął czytać drugi raz. DZIENNIK NIKITY WORONCOWA Zapiski prawdopodobnie prowadzono piórem "rondo", lekko pochylonym w prawo; charakter pisma był staranny, ale niepewny, nastoletni; atrament zblakł: 2 stycznia 1937 roku. Od dnia dzisiejszego znowu postanowiłem prowadzić dziennik i mam nadzieję, że już nie zarzucę. Rano Serafina i Fiedia wzięli Swietkę i gdzieś pojechali do rodziny Fiedi. Zawołałem swojego najlepszego przyjaciela Mikaela Chaczatriana. Najpierw graliśmy w "Bój batalionów", potem poszliśmy na spacer, rzucaliśmy się śnieżkami. Mikael nieostrożnie trafił mnie w twarz i omal nie rozbił mi okularów. Spacerowaliśmy do obiadu, potem poszliśmy do Mikaela na obiad. Po obiedzie zamknęliśmy się u niego w pokoju i spieraliśmy się o dziewczyny. Mikael powiedział, że zostanie na zawsze wierny Silwie Stremberg, a ja przyznałem mu się, że zakochałem się teraz w Kati Michanowskiej. Mikael powiedział, że jemu też się Katia podoba, bo jest jasnowłosa i ładna, ale i tak będzie kochał Silwę, bez względu na wszystko, bo inaczej to by była zdrada. Pokłóciliśmy się i poszedłem do domu. Muszę obowiązkowo prowadzić dziennik. 3 stycznia 1937 roku. Wczoraj nasi wrócili późno, Fiedia był mocno pijany, Serafina klęła, Swietka pociągała nosem i zasypiała na stojąco. Rano Serafina i Fiedia poszli do pracy, a ja do dziesiątej leżałem w łóżku i czytałem "Dach świata". Nieźle napisane. Czytałbym dalej, ale obudziła się Swietka i zaczęła marudzić, że chce jeść. Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, i poszła do koleżanek. Ja jeszcze trochę poczytałem, ale potem zacząłem się nudzić i wtedy przyszedł Mikael. Powiedział, że to wczoraj wyrwało mu się bez zastanowienia. Krótko mówiąc, pogodziliśmy się. Bardzo lubię Mikaela. To mój najlepszy przyjaciel. Poszliśmy pospacerować i umówiliśmy się, że zapiszemy się na boks, nikomu o tym nie powiemy, a pewnego dnia spotkamy Murzę z jego faszystami i wtedy niech się nad nimi Bóg zmiłuje! Po obiedzie napaliłem w piecu i opowiadałem Swietce straszne historie. Światła nie włączałem specjalnie. To takie śmieszne, jak ona się boi, a i tak prosi, żeby opowiadać dalej. 4 stycznia 1937 roku. Rano chciałem znowu poleżeć i poczytać, ale Swietka wstała o ósmej, jakby wcale nie było ferii. Musiałem wstać i zrobić jej śniadanie. Potem ze złości dałem jej po karku. A tyle razy sobie obiecywałem! Ona nawet nie płacze, tylko wargi wydyma i patrzy na człowieka okrągłymi oczami. Nie mogę tego znieść. Musiałem opowiedzieć jej bajkę i jeszcze wziąć ze sobą na spacer, a potem do Mikaela. Co się tam działo! Susanna Amonowna, mama Mikaela, jak się zaczęła z nią cackać, jak zaczęła ją czesać, głaskać, karmić różnymi dobrymi rzeczami, o rany! Zresztą, nam w to graj. Udało się i w szachy zagrać, i obejrzeć zestaw "Młody chemik", który wczoraj kupił Mikaelowi ojciec. Jutro będziemy robić doświadczenia. Zapiski prawdopodobnie tym samym piórem "rondo"; twarde, proste drukowane litery, również wyblakły atrament. "Próba próba próba "Nie mogę umrzeć "Jednych w górę, innych w dół, a mnie znowu do tyłu, zaczynaj wszystko od początku. "Umrę 8 (ósmego) lipca 1977 (siedemdziesiątego siódmego) roku o godzinie 23.15 czasu moskiewskiego. Zapiski prowadzone tym samym piórem, pospieszne, papier poszarpany piórem, rozpryski i kleksy, ten sam atrament: "Saszka Szkriabun (lato 41, z rodzicami do Kijowa, bez wieści) "Borys Wałkiewicz "Sara Josifowna "Kostia Szerstobitow (ranny na Druci, czerwiec 44, ożenił się z Lubaszą z Miedwiedkowa, jesień 47) "Griszka Kabanczik, saper "M3. por. Sirotin "Sierż. Pisiun "Gromobojew, tchórz "Brodawka na powiece, rucz. Puł. (+pod Wołyczowem) "Foma Zapasliwyj, z pełnym brzuchem "Instruktor sanitarny Mariana (+na Ruzie pod Iwanowem) "Dowódca batalionu Czereda (+pod Jarominem?) "Czyścioch celowniczy (Ilin? Ilmin? Ilkin?) "Kapitonow (w 55 naczelnik cechu) "Stiosza (umrze syn, samobójstwo, obserwować) "Bielski, technologia bezdymna, patent (kilka zanotowanych wzorów, pospieszny szkic) "Tosowicz, karate "Wieroczka Korniejewa, czyli Woroncowa, czyli Neko-tian. Znowu twarde drukowane litery, ten sam atrament: "Beznadziejnie. Pamięć. Zmartwychwstanę 6 (szóstego) września 1937 (trzydziestego siódmego) roku w nocy w łóżku. Uwaga! Nie szamotać się. Leżąc nieruchomo spokojnie doliczyć do stu, następnie przekręcić się na brzuch, zwiesić głowę z łóżka, otworzyć usta i zrobić kilka głębokich wdechów i wydechów z wysuniętym językiem. "Łóżko Swietki po lewej ręce, Serafina z Fiedią przez korytarz. Zapiski tępym ołówkiem, ogromne litery w poprzek i na ukos, prawie nieczytelne: "Nowy Rok, Nowy Rok "Ciekawe, czy Gurczenko już się urodziła? "Czarne warkocze, zamyślone spojrzenie "Seksualno-alkoholowe ekscesy w wieku piętnastu lat. "Ach, jakiś ty! Oj, co ty! Oj, gdzie ty! Oj, po co ty! Aj! Och! "Woroncow, przestań gadać! "Trzy piętnaście, sześć dwanaście i Swietce na lody "Ajajaj, Galino Rodionowa! "Niedokładność. Zeszłym razem było: jeśli można, troszkę u pani posiedzę, Galino. A teraz obcesowo: ty jak sobie chcesz, a ja u ciebie zostaję. Zresztą i wtedy zostałem, i teraz zostałem. I poprzednim razem chyba też. Zbieżność wariantów. A w tym czasie Bonaparte, a w tym czasie Bonaparte przekraczał granicę! Ajajaj, Galino Rodionowa! Zapiski czarnym atramentem, najwyraźniej długopisem: "21 sierpnia 1941 roku. Dziennik chowam w zwykłe miejsce do 46-go. Na zachodnim froncie znowu bez zmian. Zmiłuj się nade mną, chociaż tym razem! Czemu tak się mną bawisz! Zapiski okropną stalówką, okropny lilowy atrament: "9 kwietnia 1946 roku. Zostało jeszcze całe życie. 31 lat. Pożyjemy! Griszę Kanbanczika, sapera, przejechał czołg pod Istrią. I cała jego rodzina zginęła, nie ma komu oddać medalu. Fiedia, jak zawsze, zabity w 42 podczas defensywy pod Charkowem. Serafina wyschła, zostały same kości. A Swietka wyrosła na ładną pannę." Umartwianie się przy ulicy Granowskiego Aleksy T. zamknął zeszyt i ostrożnie położył go na brzegu stołu. - Dziwna maniera - powiedział w zamyśleniu. - Co to może znaczyć "zabity jak zawsze"? Słuchaj, czy to czasem nie mistyfikacja? - Nie - odparł Warachasij. - I tylko to cię dziwi? - Oczywiście, że nie... Słuchaj, jesteś pewien, że to nie mistyfikacja? - Jestem. Niestety, jestem. - Dlaczego niestety? - zdumiał się Aleksy T. - A dlatego, mój drogi, że ja nie jestem literatem, tylko śledczym prokuratury i nie lubię w życiu nierozwiązywalnych zadanek. Przyjaciele milczeli. Za oknem zrobiło się całkiem jasno, niebo nad domem naprzeciwko oczyściło się i stało się bladobłękitne. Było cicho, cicho wyraźną ciszą białej czerwcowej nocy. - Dobra - powiedział Aleksy T. - Dopiąłeś swego. Jestem potężnie zdumiony. Teraz, jeśli pozwolisz, po kolei. Mogę parę pytań? - Proszę cię uprzejmie - odparł śledczy prokuratury miejskiej Warachasij Sz. - Dowolnych. Nawet takich, na które nie znam odpowiedzi. Nieuzbrojonym okiem było widać, że jest zadowolony. Aleksy T. zebrał się z myślami. - Taak - powiedział. - Po pierwsze: kim jest Nikita Woroncow? Albo nie, najpierw opowiedz, jak ten zeszycik trafił do prokuratury? Tak będzie ciekawiej. - Proszę cię uprzejmie - zgodził się Warachasij i opowiedział. Późnym wieczorem ósmego czerwca ubiegłego roku, przy ulicy Granowskiego doszło do zabójstwa. Świadkowie, emerytka X i starszawy artysta Y, spacerujący z psami nieopodal, opisali to wydarzenie w taki oto sposób. Na chodniku, pod oknami szesnastopiętrowych brył, pięciu młodych ludzi stało przy motocyklu. Motocykl ryczał, a z okien już zaczęli wysuwać się i krzyczeć z oburzeniem półnadzy obywatele i obywatelki, świadkowie zaś, według ich własnych słów, już mieli podejść do tych młodych ludzi i nawsadzać im za zakłócanie spokoju, gdy nagle do motocyklowego towarzystwa podszedł skądś starszawy mężczyzna w białym płóciennym garniturze, z laską, i coś powiedział. Zapewne na temat hałasu, który uskuteczniało towarzystwo. Natychmiast cała piątka przerośniętych młodzieńców groźnie otoczyła mężczyznę w podeszłym wieku. Jaki był przebieg rozmowy, świadkowie nie słyszeli, huk motocykla wszystko zagłuszał. Zobaczyli tylko, jak mężczyzna oparł laskę o pierś jednego z przerośniętych młodzieńców, który szczególnie na niego napierał, nastąpiła wymiana niesłyszalnych replik, po czym mężczyzna opuścił laskę, a młody człowiek zamachnął się i mocno uderzył go pięścią w twarz. Wtedy, jakby specjalnie, motocykl umilkł. Przewrócony pchnięciem mężczyzna, prosty jak kij, upadł na wznak. W ciszy, jaka zapadła, wyraźnie było słychać, jak jego głowa z trzaskiem uderza o krawędź chodnika. I to był właściwie koniec. Przerośnięci dranie postali jeszcze z pół minuty niezdecydowani, a potem, gdy upewnili się, że ich ofiara się nie rusza, bez słowa rzucili się do bezładnej ucieczki, wyjąwszy jednego, który został przy nieszczęsnym motocyklu. Po minucie wściekle szarpany motocykl zapalił i ten ostatni też uciekł. Dopiero wtedy osłupiali z zaskoczenia i przerażenia świadkowie jednocześnie podbiegli do mężczyzny. Leżał na asfalcie wyciągnięty, z rozrzuconymi rękami i szeroko otwartymi oczami. Nie żył. W tym momencie półślepa emerytka rozpoznała w zabitym sąsiada z klatki, który zajmował dwupokojowe mieszkanie na szesnastym piętrze. - To był... on? - rzekł twierdzącym tonem Aleksy T., stukając palcem w dziennik. - Tak, to był właśnie Nikita Siergiejewicz Woroncow - powiedział Warachasij. - Ciekawy szczegół, kuriosum, jeśli chcesz. Świadek zeznała, że jej pies, królewski pudel King, na kilka minut przed zajściem skowytał i szarpał się na smyczy, ciągnąc panią w stronę miejsca przyszłej tragedii. A świadek artysta przeciwnie, przypomniał sobie, że jego pies, kundel Agat, dokładnie tak samo ciągnął pana w przeciwnym kierunku. Ale to oczywiście sprawy nie dotyczy. - Łajdaki - rzekł łaknący zemsty Aleksy T. - Złapali ich przynajmniej? - Tej samej nocy - odparł ochoczo Warachasij. - Od razu się złamali. To w końcu nie byli recydywiści, tylko źle wychowane bałwany... Może interesuje cię coś jeszcze? - Wybacz. Kontynuuj. - No i tak - ciągnął Warachasij. - Sprawę dali mnie, wtedy jeszcze pracowałem w tej dzielnicy. Sprawa wydawała się jasna jak słońce. Zeznania świadków i śmiertelnie przestraszonych przyjaciół oskarżonego całkowicie pokrywały się z zeznaniami samego oskarżonego, rozmazującego ogromną pięścią smarki i łzy na wykrzywionej strachem i smutkiem nieogolonej mordzie. Nieumyślne zabójstwo, artykuł 106 kodeksu karnego RFSRR, do trzech lat obozu lub dwóch lat robót poprawczych. Pozostawało jedynie wyjaśnić kilka szczegółów. Ponieważ zabity mieszkał sam, Warachasij, zgodnie z procedurą, przede wszystkim przeprowadził przeszukanie jego mieszkania w celu opisania przedmiotów, mebli i tak dalej. Podczas przeszukania znaleziono między innymi rzeczy, które raczej do zabitego nie należały: w przedpokoju - damskie pantofelki i kapcie numer trzydzieści cztery; w łazience - kokieteryjny damski szlafroczek na haczyku, perfumy, balsamy i inne kobiece fintifluszki na półeczce przed lustrem; w sypialni - dwie damskie koszulki nocne. I, co najważniejsze, w jednej z zamkniętych na klucz szuflad biurka leżał - pogrzebany pod złożami legitymacji, dyplomów, świadectw, książeczek orderowych i innych ważnych dokumentów - ten oto dziennik w zaklejonej kopercie z grubego papieru. Od razu przy biurku Warachasij szybko go przejrzał, a następnie dwukrotnie uważnie przeczytał zawartość zalatującego pleśnią zeszyciku, ponownie włożył do koperty i wsadził do swojej teczki. Opieczętował mieszkanie i wrócił do siebie, do prokuratury rejonowej. Na biurku miał już orzeczenie ekspertyzy medycznej. Warachasij przeczytał je i jęknął. Jasna jak słońce sprawa zamgliła się. Nikita Siergiejewicz Woroncow, silnie uderzony w twarz, rzeczywiście upadł, uderzył karkiem o krawędź chodnika i doznał pęknięcia czaszki. I to rzeczywiście mogło by stać się przyczyną natychmiastowej śmierci, gdyby nie pewna okoliczność. Otóż: nawet cios w twarz (w prawą kość policzkową, przerośnięty bałwan był leworęczny), nie mówiąc już o uderzeniu głową w betonowy krawężnik, miał miejsce co najmniej pięć sekund po klinicznej śmieci Woroncowa. Bałwan uderzył trupa. - Jak to? - odezwał się wstrząśnięty Aleksy T. - Jeśli dobrze zrozumiałem, Woroncow stał... - I co z tego, że stał? Umarł i nie zdążył upaść. Nie takie rzeczy się zdarzają... ale nie w tym rzecz... - A od czego umarł? - Nie pamiętam - rzekł niecierpliwie Warachasij. - W orzeczeniu było napisane, ale zapomniałem... Coś w rodzaju ostrego spazmu serca. Nie w tym rzecz, mówię ci. - Tak, tak, wybacz. Mów dalej. - Mówię. Wyobrażasz sobie moją sytuację? - Nawet bardzo dobrze. Jedna sprawa, gdy człowieka przewrócili, upadł i się zabił. A całkiem inna, jeśli uderzyli trupa. Też, oczywiście, nieładnie, ale czy to przestępstwo? Warachasij zachichotał: - Mniej więcej - powiedział. - Krótko mówiąc, czekała mnie szalenie nieciekawa i wyjątkowo żmudna pisanina. Wziąłem się za nią, nie tracąc ani sekundy drogocennego czasu. I gdy doszedłem do takiego okrąglutkiego zdania... mm... "biorąc pod uwagę zeznania świadków i orzeczenie ekspertyzy medycznej, można z całą pewnością stwierdzić, że śmierć kliniczna nastąpiła o godzinie 23.15..." - Czekaj, czekaj! - wykrzyknął Aleksy T. i złapał zeszyt. - Kiedy, mówisz, to się stało? - Ósmego czerwca ubiegłego roku, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt siódmego - powiedział z uśmieszkiem Warachasij. Aleksy T. odszukał w zeszycie potrzebną stroniczkę i przeczytał ciężkim głosem: - "Umrę ósmego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku, o dwudziestej trzeciej piętnaście czasu moskiewskiego". - I ja tak samo złapałem za ten właśnie zeszyt - powiedział Warachasij. - Interesujące, prawda? - Mało powiedziane! No i co było dalej? - Dalej... Cóż, jestem porządnym urzędnikiem, przed naczelnikiem tajemnic nie mam. Pokazałem ten zeszycik prokuratorowi, tak na próbę. I jak się spodziewałem: "Podróbka, wariat, zbieg okoliczności, nie zawracaj mi głowy, mało masz roboty?" No i postanowiłem rozwiązać tę zagadkę na własne ryzyko. Prywatnie, ale że tak powiem, z wykorzystaniem pozycji służbowej. - Słusznie! - zakrzyknął zachwycony Aleksy T. - Słusznie czy niesłusznie, nie wiem. Ale miałem, miałem wrażenie, jakby ta sprawa odkrywała przepaść, do jakiej jeszcze ludzkie oko nie zaglądało. Zacząłem, jak sam rozumiesz, od biografii nieboszczyka. Biografia Nikity Siergiejewicza Woroncowa Nikita Siergiejewicz Woroncow urodził się w Moskwie, w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku. Jego rodzice zmarli, gdy miał trzy lata, i został pod opieką starszej siostry (z pierwszego małżeństwa ojca), Serafiny, mającej wówczas dwadzieścia lat, pracownicy fabryki "Sierp i Młot" (dawna fabryka Gużona). Dobra musiała być z niej dziewczyna: chociaż trzyletni kajtek na pewno zdrowo komplikował jej życie, nie oddała go do przytułku, lecz do żłobka, a gdy podrósł - do ogniska przedszkolnego przy fabryce. Rok później Serafina wyszła za mąż za Fiodora Krzywonosowa, pracownika tego samego cechu, a trzy lata później urodziła im się córeczka Swietłana. Nikita siostrzenicę lubił, z Fiodorem miał bardzo dobre stosunki. Rodzina zajmowała dwa pokoje, w ogromnym ceglanym domu na Androniewskiej, w komunalnym mieszkaniu nieprawdopodobnych, według naszych dzisiejszych pojęć, rozmiarów. Do dziś mieszka tam jeszcze dwoje staruszków, pamiętających i Serafinę z Fiodorem, i Nikitę, i Swietłanę. Niemniej jednak, nie udało mi się niczego od nich dowiedzieć o Nikicie - za bardzo się wszystko przemieszało w ich biednej pamięci dotyczącej tamtych niespokojnych lat. W czterdziestym roku Nikita ukończył dziesięciolatkę, a chociaż był wzorowym uczniem, prawie zdobył złoty medal na maturze, nie chciał się dalej uczyć i zaczął pracować w znamienitej fabryce "Sierp i Młot" pod kierownictwem Fiedi, który do tego czasu został już majstrem. Wtedy wybuchła wojna. Nikita od razu zgłosił się na ochotnika. Walczył wspaniale, nie żałując siebie: dwukrotnie ranny, kontuzja, order Chwały, trzy Czerwone Gwiazdy, dwa medale za odwagę. Koniec wojny zastał go w Mukdenie... (- Gdzie, gdzie? - zapytał Aleksy T. - No, w Szenjanie - wyjaśnił Warachasij Sz. - Gdzie to jest? - No w Chinach! W Mandżurii! - Aaa, tak, tak, oczywiście, wybacz.) W połowie roku czterdziestego szóstego Nikita został zdemobilizowany i wrócił na rodzinną Androniewską. Sprawy rodziny wyglądały źle. Fiodor został zabity. Serafina trzymała u siebie nieciekawego typka - majora z wojskowej komendantury - i piła. Swietłana związała się z jakąś szajką złodziei, czy innych bandytów. Nikita nie tracił czasu. Przede wszystkim wrócił do fabryki, do swojego starego cechu, szybko się tam zadomowił; następnie rozejrzał się w rodzinie i bez zbędnych słów ruszył do walki. Najpierw okrutnie pobił typka majora, który pomiatał Serafiną jak służącą. Mogły z tego wyniknąć poważne nieprzyjemności, ale major był partyjny i miał rodzinę, nie nadał więc sprawie rozgłosu. Wkrótce, tłumacząc się rozkazem dowództwa, wrócił do koszar, a potem w ogóle zniknął. Oj, gorzkie pretensje Serafina musiała mieć do Nikity! A zresztą może wcale nie takie gorzkie - Nikita na serio zajął się siostrzenicą. Udało mu się na nią wpłynąć, odizolować od niebezpiecznych przyjaciół i w jakiś cudowny sposób urządzić w fabryce, w ewidencji, jako rejestratorkę. Szkołę rzuciła jeszcze w czterdziestym czwartym, ledwie skończyła siedem klas. Ale to wszystko nieistotne szczegóły. W czterdziestym siódmym Nikita rozpoczął wieczorowe studia w Moskiewskim Instytucie Stali, a w pięćdziesiątym drugim ukończył je i został w swoim cechu inżynierem zmianowym. W pięćdziesiątym piątym umarła na zawał Serafina. Rok później Swietłana wyszła za mąż i wyjechała na północ. Nikita Woroncow został sam. Należy tu wspomnieć, że pozostał do końcażycia kawalerem. Sądząc z pewnych danych, nie z winy kobiet. W pięćdziesiątym siódmym przeniósł się z "Sierpa i Młota" do pewnego utajnionego instytutu. W siedemdziesiątym drugim otrzymał mieszkanie przy ulicy Granowskiego i porzucił stare gniazdo na Androniewskiej. Późnym wieczorem 8 czerwca 1977 roku zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat. - To wszystko? - zapytał z pewnym rozczarowaniem Aleksy T. - Wszystko, jeśli nie liczyć szczegółów - odparł Warachasij. - Chcesz na niego popatrzeć? - Pewnie, że chcę... Warachasij wyjął zdjęcie z czerwonej teczki i podał przyjacielowi. To była standardowa fotografia, sześć na dziewięć. Zwykła, nie rzucająca się w oczy twarz starszawego mężczyzny. Lekko wyłysiałe czoło, włosy zaczesane do tyłu. Zapadnięte oczy pod opuszczonymi powiekami. Ostre zmarszczki w kącikach suchych, mocno zaciśniętych ust. Gładko ogolony. Co jeszcze? Uszy lekko odstające. Szara marynarka na czarnym starym swetrze. Zwykły człowiek... - Szkoda, że oczu prawie nie widać - powiedział Aleksy T. oddając zdjęcie. - Aha - przyznał Warachasij. - Właśnie. Właśnie tego szkoda. - A co? - Jak wyraziła się pewna dama, oczy Nikity Siergiejewicza były straszne, mądre i smutne. Inni znający go ludzie również jednogłośnie zapewniali, że jego spojrzenie było niesamowite... Jednogłośnie, ale w różny sposób. - Tak - powiedział Aleksy. - Rozumiem. A teraz opowiedz wszystkie szczegóły. Szczegóły dotyczące Nikity Woroncowa - Jak ci już powiedziałem - zaczął Warachasij Sz. - postanowiłem rozwiązać tę zagadkę i wziąłem się za sprawę według wszelkich zasad naszej sztuki. Byłem w wojskowej komendzie uzupełnień, w fabryce "Sierp i Młot", w owym instytucie, zbadałem jego biografię, można powiedzieć, bardzo dokładnie i wyobraź sobie, nie znalazłem w niej niczego, co rzuciłoby choć trochę światła na dziwne zapiski w dzienniku. To znaczy, on rzeczywiście poszedł ze swoim oddziałem na front pod koniec sierpnia czterdziestego pierwszego, rzeczywiście walczył na zachód od Moskwy, a trzy lata później przeprawiał się przez Druć... A pięć lat temu razem z niejakim Bielskim otrzymał patent na jakąś tam bezdymną technologię... Ale do rozwiązania nie zbliżyło mnie to ani o krok. Cóż, bywa. Nadeszła pora, by zająć się najbliższym otoczeniem naszego bohatera, przyjaciółmi, krewnymi, znajomymi i tak dalej. Wyjaśnieniem szczegółów jego osobistego, a nawet intymnego życia. Jako człowiek uczciwy, przyznaję, że nie miałem do tego prawa, ale przecież zmarłym jest wszystko jedno, a zatrzymać się już nie mogłem. Czułem, po prostu czułem, że za tą zagadką kryje się coś potężnego, niemal globalnego... Zresztą sam zobaczysz i osądzisz. Przesłuchałem około dwudziestu ludzi. Większość nie powiedziała mi nic interesującego. Dobry chłopak, towarzyski gość, doskonały specjalista, miły, przyzwoity człowiek... i dalej w tym stylu. Umiał i lubił wypić, dowcipy tak opowiadał, że popłakałbyś się ze śmiechu, nierzadko przed kierownictwem bronił niesłusznie posądzonych, jednego prawie z sądu wyciągnął, innemu prawie z samego WCSPS* skierowanie do sanatorium dla dziecka zdobył... niczego się nie bał... niczego dla siebie nie chciał... własnemu przyjacielowi publicznie dał w twarz za chamskie zachowanie wobec starszej kobiety, technologa... Byli i tacy, którym się Nikita nie podobał, ale wszystkich nie zadowolisz... Jednym słowem anioł. Udało mi się trafić na niejakiego Bobkowa, w przeszłości instruktora sztuki walki, a obecnie pijaka ze zniszczoną fizjonomią. Nikita Siergiejewicz trenował u niego w połowie lat pięćdziesiątych i był najlepszym uczniem. Jak się Bobkow wyraził: "Z Nikitą można by i nawóz jeść, wszystko chwytał w lot, taki był z niego chłopak". Jedynie pięć osób dało mi naprawdę cenne informacje, które zresztą pogłębiły tylko zagadkę. Jeśli oczywiście można w dalszym ciągu patrzeć na nią z punktu widzenia zdrowego, prokuratorskiego rozsądku. (Warachasij wyciągnął ze swojej czerwonej teczki kilka kartek połączonych potężnym biurowym spinaczem.) - Wiera Fominiczna Samochina, z domu Korniejewa, lat 46, chemik-technolog, współpracowniczka Woroncowa z utajnionego instytutu, poznała go w pięćdziesiątym ósmym roku. Walentyna Mirlenowna Samochina, córka Wiery Samochinej, lat 24, pracownik Biblioteki Patentowej, poznała Woroncowa w siedemdziesiąt szóstym roku i została jego kochanką. Swietłana Fiodorowna Panikiejewa, z domu Kriwonosowa, lat 47, gospodyni domowa, siostrzenica Woroncowa. Mikael Grikorowicz Chaczatrian, lat 54, kapitan pierwszego stopnia w rezerwie, szkolny przyjaciel Woroncowa. I na koniec, Konstanty Pantelejewicz Szerstobitow, lat 55, pracownik Mytyszczyńskiej Fabryki Maszyn, frontowy przyjaciel Woroncowa, poznał go w czterdziestym drugim, w pułku zapasowym. No i tak. Wszystkie rozmowy nagrywałem na magnetofon i potem, ponieważ nie były mi potrzebne, kasowałem, ale nagrania rozmów z tą piątką zachowałem, zrobiłem nawet konspekty, zapisując to, co wydało mi się najbardziej interesujące. Przesłuchiwanie wszystkich nagrań po kolei zajęłoby zbyt wiele czasu, więc, jeśli pozwolisz, przeczytam ci konspekty, w razie potrzeby uzupełnione komentarzami. Zgoda? (Aleksy T. pospiesznie pokiwał głową, że się zgadza się, nalał wódki do kieliszków, wychylił swój, popił ostygłą herbatą, a następnie powiedział stłumionym głosem: - No to czytaj...) - Dobra - rzekł Warachasij, też opróżnił swój kieliszek i też popił wystygłą herbatą. - Będziemy czytać. Zaczniemy od Wiery Fominicznej Samochinej. Pamiętasz ten zapisek w dzienniku? "Wieroczka Korniejewa, Woroncowa, i Neko-tian... Czytam: - "Poznaliśmy się na jakiejś imprezie. Już nie pamiętam, czy to były czyjeś urodziny, czy jakieś święto... Minęło prawie ćwierć wieku! Za to jak dziś pamiętam, że on siedział przy stole naprzeciwko mnie i bez przerwy na mnie patrzył. To znaczy, że patrzy na mnie bez przerwy, widziałm kątem oka, bo ilekroć na niego spojrzałam, to on od razu opuszczał wzrok... Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat i byłam przyzwyczajona do męskich spojrzeń, ale i tak mi to pochlebiało... Potem, gdy odsunięto stół, poprosił mnie do tańca i wtedy po raz pierwszy popatrzyłam mu prosto oczy. I jakby mnie prąd kopnął... Nie, nie, proszę sobie nie myśleć, nic z tych rzeczy... Ale miał takie oczy... Takie straszne, mądre i smutne... To znaczy, oczy miał zwyczajne, szaro-zielone, ale spojrzenie... Od razu pomyślałam: Nie, to nie jest mój rycerz. Tak w ogóle był wesoły, ciekawie opowiadał, udanie dowcipkował, inne mu się prawie na szyję rzucały. Zresztą, potem już sobie w oczy nie zaglądaliśmy. - Pani mąż też był na tej imprezie? - N-nie... Nie, nie, został z Walką, ona wtedy była całkiem malutka, miała może trzy latka... albo cztery. Najdziwniejsze stało się potem. Zmęczyłam się i już trochę byłam pijana, więc siadłam sobie na kanapie, żeby odpocząć. Natychmiast usiadł koło mnie Woroncow. Siadł, pamiętam, jakby to było dziś, ręce na kolanach położył i mówi półgłosem, patrząc na mnie: Niech się pani nie martwi, Wiero Fominiczna, z migdałkami wszystko będzie dobrze. Wytrzeszczyłam na niego oczy. Rzeczywiście, od dzieciństwa miałam problemy z migdałkami, przez ostatnie lata zbierałam się, żeby pójść na operację i ciągle nie mogłam się zdecydować, ale skąd on miałby o tym wiedzieć? Pytam go: Skąd pan wie o moich migdałkach? Leciutko się do mnie nachylił i mówi, prawie szeptem: Ja o pani, Wiero Fominiczna, i nie takie rzeczy wiem... Na przykład, że ma pani czarujący pieprzyk na... I wymienia, proszę wybaczyć, takie miejsce na ciele, które nawet rodzonemu mężowi nie często się pokazuje. Zmartwiałam, usta otworzyłam, nie wiem, czy mu w twarz dać, czy co, a on wstał i wyszedł. Zupełnie wyszedł z imprezy... - Ale pieprzyk jest? - O to własne chodzi, że jest... i dokładnie w tym miejscu! - I z migdałkami wszystko dobrze poszło? - Doskonale. Może pan wierzyć lub nie, ale od razu przestałam się bać i dokładnie tydzień później poszłam na operację. I wszystko poszło gładko, jak po maśle... Niech mi pan powie, towarzyszu śledczy, bo widzę, że pan się Woroncowem i po śmierci zajmuje... Też pan myśli, że z niego był jakby czarownik albo jasnowidz? - A jak pani sądzi, Wiero Fominiczna? Ja przecież nie znałem go, gdy żył, a pani z nim, w końcu prawie dwadzieścia lat bok w bok, w jednym zakładzie, na pewno kontaktowaliście się, rozmawialiście. Jakie pani odniosła wrażenie? - Nawet nie wiem, co panu powiedzieć... Szczerze mówiąc, więcej żeśmy się już nie kontaktowali. Co najwyżej przy pracy. A jak się spotykaliśmy w bufecie czy na korytarzu, "dzień dobry", "cześć", i tyle. Chociaż... Dwadzieścia lat minęło, tyle rzeczy się wydarzyło, tyle zapomniałam, ale jego na tej imprezie jak teraz widzę. - I od tamtej pory ani razu do pani nie zagadał? - Ani razu. Widocznie czuł... - Co? - Przecież ja się go bałam, towarzyszu śledczy! Jak zarazy się bałam. Tak jak dzieci boją się Buki. Jak mi Walka powiedziała, że się z nim zeszła, przez tydzień nie mogłam sobie miejsca znaleźć ze zgryzoty i strachu. Teraz to śmiesznie zabrzmi, ale wtedy rwałam się do komitetu partii i do milicji, i Bóg wie gdzie jeszcze. Dobrze, że mnie mąż powstrzymał. Ładnie by to wyglądało: stary łajdak zbałamucił biedną dziewczynkę, a biedna dziewczynka ma dwadzieścia trzy lata... - A właśnie, jak Wala przyjęła śmierć Woroncowa? - Wie pan, zdumiewająco spokojnie. Ani jednego słowa, ani jednej łzy... Może go tak bardzo nie kochała... - Może... Proszę mi powiedzieć, Wiero Fominiczna, czy nikt nigdy nie nazywał pani takim słówkiem: "Neko-tian"? - Neko-tian? Nie, pierwsze słyszę. Co to takiego? - To po japońsku. Kotek. - Kotek... jak byłam mała, mama mówiła do mnie "kotku"..." To wszystko, jeśli chodzi o Samochiną - podsumował Warachasij. - Robi wrażenie? - Robi - przyznał Aleksy T. - Ciekawe, gdzie ona miała ten pieprzyk? - Świntuch - powiedział z obrzydzeniem Warachasij. - Wybacz, żartowałem. Czytaj dalej. Warachasij zaszeleścił papierami. - Dalej będzie córka Samochinej - powiedział. - Walentyna Mirlenowna. Czarująca osoba, muszę ci powiedzieć. Z nią rozmawiałem jako pierwszą, sama mnie znalazła, prosiła, żeby oddać jej rzeczy, które zostały w mieszkaniu Woroncowa. Wtedy sobie porozmawialiśmy. Czytam: "Jak się poznaliśmy? Bardzo zwyczajnie i w ogóle przypadkiem. W październiku... nie, w listopadzie, w zeszłym roku kierownictwo poleciło mi zrecenzować podręcznik dotyczący austriackiego systemu patentowego. A ja po niemiecku ani w ząb, w instytucie uczyłam się angielskiego, ale było to moje pierwsze poważne zadanie w pracy, no i ambicja zagrała. Obłożyłam się słownikami, pełznę po tekście, ślęczę dzień, drugi i ciągle na pierwszej stronie... Nie, myślę, nic z tego nie będzie. Zaczęłam przebierać przyjaciół i znajomych, jak na złość, nikt nie znał niemieckiego. Jeden znał angielski, drugi hiszpański, jeden nawet esperanto, a niemieckiego nikt. Wtedy postanowiłam poprosić rodziców, może oni kogoś znają. Poszłam do nich, a pamiętam, że wtedy była sobota i mama miała gości, dwie pary z jej instytutu. Tak i tak, mówię, pomóżcie, towarzysze, biednemu dziecku, pilnie potrzebny znawca języka niemieckiego. Ależ nic prostszego, krzyczą, u nas Woroncow doskonale zna niemiecki, Nikita Siergiejewicz... I od razu wujek Sewa wyciąga notes i daje mi jego domowy telefon. Mama aż podskoczyła, nie śmiej, mówi, zawracać człowiekowi głowy, ale ją zagadali, że Woroncow to dobry człowiek, że nic go to nie kosztuje i w tym stylu. A ja do przedpokoju i za telefon. Zadzwoniłam, przedstawiłam się, powiedziałam, z jakiego powodu zakłócam jego domowy spokój. Pomilczał przez kilka sekund i tak bardzo spokojnie, półgłosem powiedział: Z przyjemnością pani pomogę, Walu. Jestem akurat wolny, może pani przyjechać nawet teraz... i podyktował adres. No więc do niego pojechałam. - I pomógł pani? - Nie pomógł, sam wszystko zrobił. Kiedy dwa dni później pojechałam do niego po pracy, tak jak się umówiliśmy, recenzja była gotowa i napisana na maszynie w dwóch egzemplarzach! Zaczynam mu dziękować, a on głową kręci i mówi: Nie trzeba, Walu, ja to zrobiłem we własnym interesie, żebyśmy dzisiaj nie pracowali, lecz pili szampana... A jego oczy w tym momencie było takie smutne i lśniące, jeszcze takich nie widziałam u nikogo. I chyba w tym momencie się zakochałam. Cóż, jestem człowiekiem zdecydowanym, od razu przy nim podniosłam słuchawkę i zadzwoniłam do domu, że zanocuję u przyjaciółki. - Można powiedzieć, miłość od pierwszego spojrzenia... - Cóż to, ironia?" (Warachasij przerwał czytanie. - Już ci mówiłem - rzekł - że ta dziewczyna okazała się czarującą osobą. I rozmawiała ze mną chętnie, jakby tylko czekała na sposobność wygadania się. Ale gdy zażartowałem o miłości od pierwszego spojrzenia, jej twarz wykrzywiła wściekłość. To znaczy, tylko mówię, że wykrzywiła ją wściekłość, w rzeczywistości pozostała piękna.) - "Cóż to, ironia? - Jaka ironia, Walentyno Mirlenowna, uchowaj Boże... - Nie znał go pan... zresztą, nikt go nie znał, nawet najbliżsi przyjaciele. Tylko ja jedna go znałam, pewnie dlatego, że był pierwszym mężczyzną w moim życiu. Kochałam go bez pamięci. Chociaż już tamtego wieczoru czułam, wiedziałam, że to szczęście nie jest mi dane na długo... - Sam pani powiedział, że wkrótce umrze? - Skądże! Nie mógł mi tego powiedzieć. Był zdrowy, całkowicie zdrowy i niewypowiedziane czuły... Matka nigdy nie była dla mnie taka czuła i łagodna jak on... tylko kiedyś... - Co? - Na krótko przed... no, na dwa tygodnie przed śmiercią nagle nie z tego ni z owego powiedział... w nocy, ja już przysypiałam... głośno i wyraźnie powiedział: Wkrótce się rozstaniemy. Zapytałam przez sen: Dlaczego? A on odparł: Bo ty pójdziesz dalej, a ja muszę wrócić, Neko-tian... - Przepraszam, jak panią nazwał? - Neko-tian. Kiedyś był w Mandżurii i zakochał się tam w jednej Japoneczce, a ona nauczyła go, żeby ją tak nazywał... Takie pieszczotliwe określenie. Neko-tian. Bardzo lubiłam, gdy mnie tak nazywał..." - Teraz będzie mężczyzna - rzekł Warachasij - Konstanty Pantelejewicz Szerstobitow, były towarzysz broni Woroncowa. Opowiedział mi mnóstwo ciekawych rzeczy i sporo z jego opowieści wynotowałem, ale przeczytam tylko niewielki fragmencik, słuchaj... - "I właśnie tam, za Drucią, oberwałem. Druć przeskoczyliśmy od razu, ale jak wyszliśmy na urwisko, trach-bach i nic nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu polowym. Pół nogi zmiażdżone, łzy leję, ale co zrobisz? Stało się. Na godzinę przed tym, jak mnie na tyły mieli odesłać, pojawia się Nikita. Cały i zdrowy, pokryty pyłem, uśmiechnięty od ucha do cha, lewa ręka na temblaku, też go zaczepiło, ale leciutko, został w oddziale. Jak się do mnie przedarł, nie wiem, nie umiem powiedzieć. Szybko żeśmy pogadali o tym i o owym, okazało się, że znowu zabiło nam dowódcę batalionu. Pocałowaliśmy się na pożegnanie, a potem on mi do ręki wsuwa złożoną karteczkę i mówi: Jak ci tu napisałem, tak zrób, i nie zapomnij, mówi, bo po Zwycięstwie sam cię znajdę i chociaż żeś teraz inwalida, to i tak mordę ci obiję po starej przyjaźni. I uciekł. Rozwinąłem karteczkę, czytam. Już dziś nie pamiętam dokładnie, minęło przecież tyle lat, ale sens był taki. Że jesienią w czterdziestym siódmym, jak się będę żenił z Lubaszą z Miedwiedkowa, żebym go koniecznie zaprosił na wesele. - I co pan wtedy pomyślał, Konstanty Pantelejewiczu? - Co pomyślałem... Wtedy o żadnej Lubaszy z żadnego Miedwiedkowa nie miałem bladego pojęcia. Pierwsze, co pomyślałem, że Nikita w ten sposób chce mnie pocieszyć: że niby nic to, stary, życie toczy się dalej, i bez nogi chłop z ciebie na schwał, nie martw się, spotkamy się po wojnie... A potem przypomniałem sobie różne takie wypadki, co już panu opowiedziałem, i wie pan, towarzyszu śledczy, nie będę ukrywał, poweselałem. A potem, gdy mnie ciągali po szpitalach, o wszystkim, przyznaję, zapomniałem. I kartka mi się gdzieś zapodziała, i wymęczyli mnie nieźle, robili jeszcze dwie operacje... Jednym słowem, przypomniałem sobie o tym po czterech latach, w lecie czterdziestego siódmego. - Proszę opowiedzieć. - Opowiem. Ciekawie to wyszło. Pracowałem już wtedy w Mytyszczyńskiej Fabryce. Raz się zasiedziałem w warsztatach do późna, jedną chałturkę robiłem, a był już koniec sierpnia, wieczory ciemne, a w dodatku ciągle deszcz padał. No i kuśtykam sobie do domu, a tu ciemno, błoto, dół przy dole! I chodnik jeszcze drewniany, nie naprawiany od wojny. No i wpadłem w jakąś jamę. I kikutem na sztorc w ziemię. Aż mi gwiazdy w oczach zawirowały. Siedzę, nie mogę podnieść, tylko jęczę. I nagle rozlega się nade mną taki czuły głosik: Co z panem, obywatelu, upadł pan? Patrzę, a obok, przy furtce bieleje sukienka. Upadłem, mówię, i jak tu nie upaść, skoro pani tu koło swojego domu naryła tyle wilczych dołów, a ja mam tylko jedną nogę! Słowem, pomogła mi wstać, zaprowadziła do swojego pokoiku, usadziła na łóżku, zaopiekowała się. I mówi: Ulica tu, mówi, rzeczywiście niedobra, tylko, mówi, to nie mój dom, ja tu tylko pokój wynajmuję, a mieszkam, mówi, w Miedwiedkowie. A jak, pytam, na imię? Luba mam na imię. Oho! Jakby mi błyskawica rozbłysła w głowie, od razu wszystko sobie przypomniałem. - I pobraliście się? - Naturalnie, że tak. I jesteśmy ze sobą już trzydzieści lat dwóch synów mamy. - Zaprosił pan na wesele Woroncowa? - A jakże! Odszukałem go przez biuro adresowe, mieszkał wtedy gdzieś na Wielkiej Androniewskiej, potem byłem u niego jeszcze ze dwa razy. Siedział u mnie na weselu, siedział... tylko zdarzyło się coś takiego... W przeddzień dnia ślubu z głupoty opowiedziałem Lubaszy całą tę historię... - Dlaczego z głupoty? - Wyszło, że z głupoty. Na weselu Luba cały czas mu się przyglądała i jakby się na niego boczyła... On pewnie nic nie zauważył. Był wesoły, wycałował nas, pił jak inni, jadł, krzyczał "gorzko, gorzko"... Jakiś czas później zaczęliśmy o nim rozmawiać z Lubą, i ona mi mówi: Jeśli, mówi, mnie kochasz, trzymaj się od niego z daleka. Strasznie się zdziwiłem. Dlaczego, mówię. On, mówi, oczy ma niedobre, złowieszcze. Wyśmiałem ją, zawstydziłem, rozgniewałem się nawet, a ona, twardo swoje. Powtarza jedno i to samo: Jeśli mnie kochasz... no i co z taką zrobisz? W tajemnicy przed nią spotkałem się z Nikitą jeszcze kilka razy i nasze drogi ię rozeszły..." Aleksy T. znowu wziął dziennik i odszukał zapisek: "Kostia Szerstobitow, ranny nad Drucią, czerwiec 44, ożenił się z Lubaszą z Miedwiedkowa, jesień 47)." - Zwykły przypadek jasnowidzenia - wymamrotał z sarkazmem i znowu odłożył dziennik na stół. - Czytaj dalej. - Dalej - powiedział Warachasij - jeśli pozwolisz, będzie jeszcze jeden mężczyzna. Kapitan pierwszego stopnia w rezerwie, Mikael Grikorowicz Chaczatrian, przyjaciel Woroncowa z dzieciństwa. Czytam: "Umarł Nikita... Jak ludzie wokół umierają! I moja mama umarła niedawno. Co prawda, miała już prawie osiemdziesiąt lat... Szkoda Nikity, bardzo szkoda. Z chłopaków z naszej klasy tylko nas dwóch zostało, innych wojna zjadła... Więc chce się pan dowiedzieć czegoś o nim ze szkolnych lat? Hmm... Pozwoli pan, że zapytam, po co to panu? - Zasadniczo interesuje mnie, czy nie zauważył pan w charakterze, zachowaniu, wypowiedziach ucznia Nikity Woroncowa jakichś dziwactw, rzeczy zastanawiających, może nawet nienormalnych?... - Hmm... Możliwe, że Nikita był w pewnym stopniu dziwnym chłopcem. Hmm... Bardzo się przyjaźniliśmy, byliśmy, jak to się mówi, nierozłączni, ale szczerze powiedziawszy, czasem się go bałem. Zachowywał się tak jakoś po dorosłemu, zbyt sztywno, jeśli pan rozumie, co chcę powiedzieć, zbyt powściągliwie. A jeśli się już rozkręcił, to aż strach człowieka brał. - Obawiam się, że nie do końca rozumiem... - Wyjaśnię to na dwóch przykładach. Hmm... było w naszej szkole takie towarzystwo szpanerów, z dziesięciu chuliganów i przywódca bandy Griszka Murza. Nie wiem, dlaczego ja i Nikita nie spodobaliśmy się im, ale zaczęli nas bić. Gdzie spotkali, tam bili. Śniadanie nam zabierali, kieszonkowe, zrywali czapki i wrzucali gdzie popadło... Sam pan rozumie, jak to u takich małolatów bywa. Pierwotne okrucieństwo. Hmm... ja i Nikita wytrzymywaliśmy to przez dwa, może nawet trzy lata. Nie skarżyliśmy się, oczywiście, zresztą skargi nic by nie dały. I pewnego dnia czekają na nas na drodze ze szkoły i biorą się za robotę. A my, jak zwykle, jakoś się zasłaniamy i staramy się jak najszybciej wyrwać i wiać, ile sił w nogach. Aż tu nagle Nikita bierze zamach i wali samego Griszkę Murzę prosto w nos. Aż usłyszałem chrzęst, przysięgam na Boga. To było tak niespodziewane, że oni osłupieli. A Nikita jednego już kopie w krocze, drugiego łapie za włosy i z trzaskiem wali mordą o swoje kolano, trzeciego jeszcze inaczej... Hmm... Ochłonęli i rzucili się na niego całą kupą, o mnie zapomnieli, a ja kompletnie, wie pan, zgłupiałem, w oczach mi pociemniało i drę się na całą ulicę. Wtedy bardzo pobili Nikitę, ale i sami oberwali. Na szczęście zbiegli się przechodnie. Hmm... tak. Od tego dnia Nikita sam zaczął ich wyłapywać, pojedynczo, i bić. Czasami przy tym byłem... To było straszne. To było... to było potwornie okrutne, on ich bił z jakąś systematycznością, powiedziałbym, rzeczowością. To znaczy, nie bił się tak, jak zwykle biją się chłopcy, nie próbował poniżyć ciosami ani pokazać swojej wyższości. Hmm... to wyglądało, jakby pracował... Zaczął od razu od Murzy. Napadł na niego w szkolnej ubikacji i przez całą przerwę strasznie go obrabiał. Wszystkie te chłopięce zasady - do pierwszej krwi, nie podstawiać nogi, nie kopać leżącego - wszystko to ignorował. Już po minucie nieszczęsny Murza leżał na podłodze i chrypiał, a Nikita pracował i pięściami, i butami, i jak tylko mógł. Osłupieliśmy z przerażenia. Nikt nie próbował się wtrącać, nawet ci ze starszych klas. Przysięgam na Boga, takie okrucieństwo widziałem potem tylko w kinie, na filmach gangsterskich!" (Warachasij znowu przerwał czytanie. - Zdumiewające - powiedział z uśmieszkiem - jak mocno siedzi, nawet w starszych mężczyznach, mały chłopiec! Emerytowany pułkownik, szósty krzyżyk na karku, a jak zaczął opowiadać... Oczy wytrzeszczył, rękami wymachuje, zerwał się, pokazuje, jak nasz Nikita tego Murzę kopniakami częstował... Długo jeszcze w tym stylu opowiadał, nie będziemy się nad tym rozwodzić, i tak wszystko jasne, a przejdziemy do następnego punktu. Kontynuuję.) "Rozumiem, Mikaelu Grikorowiczu. A drugi przykład? - Jaki drugi? - Obiecał pan wyjaśnić na dwóch przykładach. Jeden już pan podał. A drugi? - Hm... drugi przykład... Tylko proszę zrozumieć, to są raczej moje wrażenia, na własne, że tak powiem, oczy nic nie widziałem. Hmm... jednym słowem, od pewnego czasu zauważyłem, że Nikita niezwykle śmiało poczyna sobie z dziewczętami. Wie pan, jak to bywa z chłopcami w wieku czternastu, piętnastu lat. I chciałbym, i boję się... Podejrzeć, pochichotać, to owszem, ale samemu to gorąco, to zimno, i w ogóle, głównie bezpłodne mrzonki. No więc Nikita nagle zbezczelniał do najwyższego stopnia. I jestem prawie pewien, że pomiędzy nim a jedną naszą koleżanką z klasy do czegoś doszło... - Rozumiem, Mikaelu Grikorowiczu. Powiedział pan: od pewnego czasu. A nie pamiętam pan dokładnie od kiedy? - Pamiętam. I powiem panu dokładnie. Nikita miał atak zaburzeń mózgowych. Generalnie chłopak był z niego zdrowy, wcale nie chorował, aż tu nagle go zmogło, stracił pamięć, leżał przez kilka dni z silną gorączką. Głowę przeziębił czy się uderzył... Nie pamiętam. I wszystkie te, jak je tu z panem nazywamy, dziwactwa, zaczęły się u niego właśnie po tej chorobie. - I kiedy to się stało? - Pamiętam dokładnie. W siódmej klasie, w czasie ferii. Pamiętam, bo w czasie tych ferii zaczęliśmy się pasjonować chemią. Mnie w ósmej klasie zapał przeszedł i wziąłem się za elektrotechnikę, a Nikita został chemikiem... - Kim jest Galina Rodionowa? - Galina Rodionowa? Hmm... nie pamiętam... - To również może być ktoś z waszych szkolnych lat. - A! Galina Rodionowa! Tak, tak, tak, no oczywiście! Mieliśmy taką nauczycielkę, Angielkę, przyszła do nas prosto po instytucie. A Nikita władał biegle angielskim..." Aleksy T. rzucił dziennik na stół i powiedział ze zmęczeniem: - Kto ci tam jeszcze został? - Została ostatnia osoba, Swietłana Fiodorowna Panikiejewa, z domu Kriwonosowa, siostrzenica naszego Woroncowa i jego jedyna spadkobierczyni. - A był tam jakiś spadek? - A jakże! Została po nim niezła biblioteka, meble... ubrania... Jeśli pamiętasz, ona w swoim czasie wyszła za mąż i wyjechała z mężem na północ. Na początku lat sześćdziesiątych wrócili z kupą pieniędzy i chmarą dzieci. Swietłana okazała się kobietą prostą i nieskomplikowaną, chociaż muszę ci powiedzieć, że mimo swoich czterdziestu siedmiu lat jeszcze całkiem, całkiem... Dobrze, to oczywiście dygresja. Przeczytam ci teraz jeden malutki urywek, moim zdaniem najciekawszy. - Wal. Słucham. "A że jemu dane było znać przyszłość, to ja to już zrozumiałam, jak byłam mała. Nikita mnie lubił i bawił się ze mną, książki mi czytał, śpiewał, jak chorowałam... Bo ja często w dzieciństwie chorowałam. A piosenki to mi śpiewał takie, których od nikogo innego nie słyszałam, a które potem usłyszałam, jak już byłam dorosła, na długo po wojnie. "Ech, drogi, - śpiewał, - pył i ciemność", "Czarnego kota", "Słyszycie, łoskot butów", i o wojnie wszystko wiedział, że będzie i kiedy będzie, i jaka będzie. Pamiętam, śpiewa mi akurat swoją ulubioną, ja ją też bardzo lubiłam, chociaż, oczywiście, mało rozumiałam. Śpiewa: "Ach wojno, coś ty podła, narobiła..." i wtedy tata do nas wchodzi. A Nikita przy nikim nie lubił śpiewać, tylko przy mnie, ale nie przerwał, dośpiewał do końca. Tata dosłuchał i mówi: O czym ty śpiewasz, Nikitka? A on na to: O wojnie, Fiedia, o wojnie. - O jakiej znowu wojnie? - A o tej, co się zacznie w przyszłym roku i na której wiele osób złoży głowę. - Ech, bodaj ci pypeć na język wyskoczył, mówi tata. A ja widzę, że Nikita na niego patrzy, a w oczach ma łzy..." Aleksy T. zerknął, jak sczepione spinaczem kartki i zeszyt w zapleśniałej ceratowej okładce składane są do teczki, i przeniósł wzrok na okno. Za oknem był jasny słoneczny poranek. - No i jak ci się podoba? - zapytał Warachasij Sz., zawiązując białe tasiemki. - A tobie? - odpowiedział pytaniem Aleksy. - Rozwiązałeś zagadkę? - Mam pewne myśli, mam, nie ukrywam... Aleksy T. skrzywił się drwiąco: - Jasnowidzący? Podróżnik w czasie? - Nie. Jasnowidzący to, bracie, banał. Ale podróżnik, to już bliżej prawdy. - Jak nie ma z czego, to z powietrza. - No to podyskutujmy - zaproponował Warachasij Sz. - Jeśli oczywiście nie jesteś zmęczony. - Podyskutujmy - zgodził się Aleksy T. - Tylko najpierw skończmy tę małmazję... I sięgnął po butelkę, w której zostało jeszcze na dwa, a może nawet na całe trzy kieliszki. Dyskusja Jeśli starannie zebrać wszystkie dane (rozważał Warachasij Sz.), to powstaje paradoksalny obraz: Nikita Siergiejewicz Woroncow przeżył niezliczoną ilość żywotów. Literatura zna postacie, które przeżyły kilka żywotów, wystarczy wspomnieć chociażby Włóczęgę wśród Gwiazd Jacka Londona, przenoszącego się z epoki do epoki jak cierpiący na biegunkę z toalety do toalety. Wspaniała rzecz, bez dwóch zdań. Natomiast Nikita Woroncow to zupełnie inny przypadek. Mówiąc dokładniej, on przeżył nie ileś tam żywotów, a jedno i to samo życie wiele razy. I zdaje się, że było to dość ciężkie, przykre i męczące doświadczenie. Nie na darmo śpiewa się w starej piosence (słowa ludowe): "Lepiej czterdzieści razy po razie niż od razu czterdzieści razy..." Tak, Nikita Woroncow rzeczywiście był wędrowcem w czasie, ale nie z własnej woli i w bardzo ograniczonych ramach. A wyglądało to w następujący sposób. Woroncow szczęśliwie dożywa 8 czerwca siedemdziesiątego siódmego roku. O godzinie 23.15 czasu moskiewskiego pewna siła zatrzymuje jego serce, a świadomość błyskawicznie przenosi się czterdzieści lat wstecz, gdzie zagnieżdża się w mózgu Woroncowa-nastolatka, przy czym zagnieżdża się z całym doświadczeniem, ze wszystkimi informacjami zebranymi w ciągu przeżytych czterdziestu lat, wypierając przy tym wszystko, co pamiętał i wiedział nastolatek-Woroncow do owej nocy. Dalej, Woroncow szczęśliwie dożywa do wieczoru 8 czerwca siedemdziesiątego siódmego roku i znowu ta sama nieznana siła zabija jego ciało, przenosząc świadomość wzbogaconą o doświadczenie i wiadomości nowych czterdziestu lat... i tak dalej, i tak dalej... Być może powtarzało się to niezliczoną liczbę razy. Niewykluczone, że Nikita Worocnow przeżył tysiąc i jedno życie. Możliwe, że w ciągu ostatnich swoich żyć zapomniał, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy... a może po raz pierwszy nigdy się to nie zdarzyło... (i nie trzeba rozkładać rąk i wywracać oczami: nauka jako forma ludzkiej wyobraźni zna wiele sztuczek, ale natura zna tych sztuczek nieskończenie więcej). Trzeba wziąć również pod uwagę, że pod względem szczegółów żywoty Woroncowa nie mogły być identyczne. Zbyt wiele w każdym życiu zachodzi przypadkowych zdarzeń, zbyt wiele powstaje sytuacji wolnego wyboru i wariantów tychże sytuacji w mikroskalach. W jednym życiu Woroncow mógł ożenić się z Wierą, w drugim z Kleopatrą, w trzecim z Różą, a w czwartym mógł w ogóle sobie odpuścić i zrobić sobie przerwę. Można nawet założyć, że kiedyś, śmiertelnie znużony, wziął się i powiesił jeszcze przed wojną, a znów innym razem rozerwał go wrogi pocisk albo zginął też w katastrofie lotniczej na długo przed swoim czasem. Niemniej, bez względu na to, kiedy i w jakich okolicznościach zostało przerwane jego życie, Woroncow niezmiennie wracał do nocy siódmego stycznia trzydziestego siódmego roku i na nowo zaczynał kolejne czterdziestolecie. Nie ma sensu stawiać sobie pytania (ciągnął Warachasij Sz. unosząc gruby palec), jak i dlaczego się to wszystko działo i dlaczego właśnie z Woroncowem. Nauka takich wyżyn jeszcze nie osiągnęła i nie należy się spodziewać, że osiągnie w najbliższych dniach. Albowiem mowa tu o naturze czasu, a czas to taka dziedzina, w której każdy z nas jest nie mniej kompetentny niż najuczeńszy profesor. Możliwe, że hipoteza zasugerowana przez Warachasija Sz. nie ma nic wspólnego ze rzeczywistą sytuacją w wszechświecie, ale niech ktoś spróbuje ją obalić! A już wyjątkowo bezsensowne jest wywracanie pustymi oczami, ruszanie wargami i wyginanie palców. Równie niecelowe jest próby wyobrażenia sobie, jak współistniały (współistnieją) niezliczone rzeczywistości Nikity Woroncowa z naszą jedyną rzeczywistością. Mamy tu ponad wszelką wątpliwość do czynienia z wyższym, nieznanym nam jeszcze przejawem dialektologii natury. Ludzki mózg, zwłaszcza mózg dość przeciętnego literata, na razie przynajmniej, nie jest do niej przystosowany, tak że nie ma się co nadymać, bo jeszcze, nie daj Boże, rozwiąże się pępek. Należy po prostu przyjąć to jako aksjomat: Nikicie Woroncowowi przyszło wiele razy chodzić przez mosty, po jakym nam bilsze ne stupaty... W tym momencie Aleksy T. przerwał przyjacielowi i zapytał, czy to nie przypadkiem właśnie dzisiaj ugoszczono go tą piękną pieśnią. Warachasij Sz. zapewnił, że był to absolutny przypadek. Wtedy Aleksy T. zagarnął poły szlafroka, wstał i zaczął mówić. Powiedział, że nie ma zamiaru udawać, że dziwne szczegóły życia Nikity Woroncowa nie zrobiły na nim wrażenia. Nie ma również zamiaru negować, że hipoteza Warachasija Sz. szokuje śmiałością i niezwykłością. Będąc jedynie dość przeciętnym literatem, Aleksy T. gotów jest mimo to dać gwarancję, że hipoteza niniejsza wyniesie śledczego prokuratury Warachasija Sz. na sam szczyt naukowego Olimpu i usadzi go akuratnie między Em. Łomonosowem i Einsteinem. Z drugiej jednak strony (kontynuował Aleksy T.), starannie zebranie wszystkich danych pozwala wypracować również całkiem odmienną hipotezę. Warachasij Sz. nie będzie przecież udawał, że dziwnych szczegółów życia Nikity Woroncowa nie można było spreparować w celu wywarcia wrażenia na przyjacielu, nie mówiąc już o studentkach-prawniczkach. Nie będzie także Warachasij zaprzeczał, że współczesna kryminalistyka może z łatwością przygotować zapleśniały zeszycik i zapisać w nim kilka stroniczek wyblakłym atramentem. I jako przeciętny, ale jednak literat, Aleksy T. gotów jest się założyć, że cały ten pomysł wyniesie śledczego prokuratury miejskiej na jakąś odnogę literackiego Olimpu, usadzając go akuratnie pomiędzy Em Prutkowem, i Be Műnhchausenem. Powiedziawszy to, Aleksy T. usiadł, założył nogę na nogę i popatrzył na przyjaciela z maksymalną pobłażliwością. Warachasij Sz. kilka razy w zadumie pokiwał głową. Następnie skrzywił się i podrapał za uchem. Wreszcie przemówił: - Powiedziane nieźle i z przekonaniem. Daje się zauważyć zdrowa ironia. Styl także niezły. Zwłaszcza podobało mi się to miejsce pomiędzy Műnhchausenem i Prutkowem. Co? - No, tu już trochę przesadziłem - odezwał się pospiesznie Aleksy - w zapale polemiki, że tak powiem. Oni się oczywiście nie zniżali do takich wymysłów. - Wymysłów? - zdumiał się Warachasij. - Widocznie nie wiesz, co to znaczy prawdziwy wymysł. Ale wy lubicie prościej. Jak to piszecie: "Wasiatka wsunął nogi w ojcowskie buty i ruszył na podwórze. Ariszka wyfrunęła z wygódki z piskiem: "Ho, ho ho! Traktory już ruszyły granulować grunt pod oziminę, a wy się jeszcze guzdrzecie!" - Łomonosow! - odciął się Aleksy T. - I od kogo to słyszę - sparował z zimną krwią Warachasij Sz. - Ef Abramow. Zapadła cisza. Potem Aleksy T. burknął gniewnie: - Daj no tu ten dziennik. Przerzucił dwie, trzy strony i zagłębił się w lekturze. Warachasij sprzątnął ze stołu i zaczął zmywać naczynia. - Zrobić herbatę? - zapytał. Aleksy nie odpowiedział. - Pytam, czy zrobić herbatę? - warknął Warachasij. Wtedy Aleksy T. zatrzasnął dziennik, rzucił go na stół i mocno potarł dłońmi twarz. - Siadaj i słuchaj - powiedział krótko. Warachasij wrócił do stołu, Aleksy zaś, patrząc ponad jego głową spuchniętymi po bezsennej nocy oczami, zaczął: WYWIAD Z PODRÓŻNIKIEM W CZASIE N. WORONCOWEM, PRZEPROWADZONY PRZEZ DZIENNIKARZA ALEKSEGO T. - Proszę powiedzieć, co czuje pan podczas zmartwychwstania? - Ból. A potem przez kilka dni smutek i przerażenie. - Dlaczego właśnie smutek i przerażenie? - Dlatego, że za każdym razem czeka mnie wojna, wszechświatowe ludzkie zbrodnie i wszechświatowa głupota, i muszę przez to wszystko znowu przejść. - Nieuchronnie? Za każdym razem? - Tak. To okoliczność globalna, stanowiąca niezmienne tło każdego mojego życia. - Nigdy nie próbował pan tego zmienić? Uprzedzić kogoś, pisać listy, występować gdzieś? - Kiedyś próbowałem. Bardzo dawno, tysiąc lat temu, już nawet słabo pamiętam. Nic z tego nie wyszło. Nawet byłem zmuszony popełnić samobójstwo. Raz zgniłem w obozie koncentracyjnym. Trzy razy mnie rozstrzelano, a kiedyś ze śmiertelnym skutkiem pobito na ulicy metalowymi prętami. Jakieś dziesięć minut mnie zabijali, to dopiero była męka. "Przecież jasnowidzów, tak samo jak świadków, ludzie od wieków palili na stosach..." A ja byłem jednocześnie i jasnowidzem, i świadkiem. To, że pojedynczy człowiek nic nie może, to wiedziałem od zawsze, ale czasami po prostu nie wytrzymywałem. - Rozumiem. To tyle o okolicznościach, jak je pan nazwał, globalnych. A co do tych zwykłych, życiowych... Ja na przykład, gdybym wiedział wcześniej, uratowałbym ojca. Po prostu tego dnia nie wypuściłbym go z domu, zamknął w mieszkaniu. - Na próżno. Okoliczności życiowe zazwyczaj w każdym życiu układają się inaczej. Co się stało z pańskim ojcem? - Wpadł pod ciężarówkę. - A w innym życiu ta ciężarówka w ogóle by się z pańskim ojcem nie spotkała. Przejechałaby minutę wcześniej albo później, a może w ogóle z miesiąc wcześniej by się rozbiła i poszła na złom. Ja w poprzednim życiu ożeniłem się z Wieroczką Korniejewą, a w tym spotkałem ją, gdy już wyszła za mąż i urodziła córeczkę. - Ale pieprzyk... - Pieprzyk widocznie powstaje w wyniku okoliczności planu globalnego, niemalże politycznego. - Przepraszam, wróćmy do tematu. A więc w planie osobistym nikogo o niczym nie można uprzedzić, nie sposób ostrzec przed śmiertelnym niebezpieczeństwem? - Daremne. Proszę pomyśleć. Uprzedzam Fiedię, męża mojej siostry Serafiny, że zabiją go pod Charkowem. No to co on ma zrobić, zdezerterować? Poprosić o przeniesienie na inny front? Strzelić sobie w łeb na złość przepowiedni? Już nie mówię, że pod Charkowem zabijają go jedynie w pięciu moich ostatnich żywotach, a dwieście lat wstecz regularnie umierał zupełnie inną śmiercią. - Bezsilna wiedza to zapewne ciężkie brzemię. - Zgadza się. Czasem wręcz nie do zniesienia. Bywa, że bardzo chciałoby się umrzeć naprawdę, do końca, tak jak inni... - Ale przecież są również pozytywne, radosne strony w pańskiej sytuacji! - Oczywiście. I mogę pana zapewnić, że nikt z was nie cieszy się tak ze swoich radości, jak ja ze swoich. - Jeśli można, proszę opowiedzieć bardziej szczegółowo. - Nie opowiem. I tak pan nie zrozumie. - Wino, miłość, podróże? - To namiętności, a nie radości. Namiętności mamy te same, radości inne. - Niech mi pan powie, to nie przypadek, że przed śmiercią nie zniszczył pan swojego dziennika? - Nie, i nie przypadkiem w ten sposób urządziłem swoją śmierć... - Chce pan powiedzieć... - Mój dziennik miał trafić do rąk śledczego prokuratury miejskiej Warachasija Sz, a nie mojej siostrzenicy. - Dziękuję panu. Do następnego spotkania w przyszłym życiu". - Jak ci się podoba? - zapytał Aleksy T. zarozumiale. - Bardzo nierówny styl - powiedział Warachasij Sz. - Od razu widać, że napisane nie po ludzku. Zaczyna jak trzeba, a kończy idiotyzmem. Zresztą, to jednak głos nie chłopca, lecz dorosłego mężczyzny. Gdybyś częściej... Bóg wie, jaką radę dałby Warachasij swojemu przyjacielowi, ale w tym momencie zaterkotał dzwonek przy drzwiach i Warachasij wyszedł do przedpokoju. Wrócił z telegramem w ręku. - "Dojechałyśmy urządziłyśmy się dobrze - przeczytał na głos. - Całujemy kochanego męża tatusia Sasza Głasza Dasza". Warachasij słodko ziewnął i przeciągnął się. - No i pięknie - powiedział - idziemy spać. Pościelę ci w gabinecie, jeśli nie masz nic przeciwko. Jak to jednak dobrze, że dzisiaj nie trzeba iść do pracy. A wieczorek kawalerski udał się nad podziw, nie sądzisz? - Nad podziw - przyznał Aleksy. On też słodko ziewnął i nagle zatrzasnął usta, aż zastukały zęby. Wzdrygnął się. - Wiesz co - powiedział ochrypłym szeptem - ja już bym wolał do piekła niż z powrotem... Warachasij nie odezwał się. Może nie usłyszał. Przełożyła Ewa Skórska Przypisy BAM - Bajkalsko-Amurska magistrala kolejowa, zbudowana w latach 1974-1984, długości 3145 km WCSPS - Wszechzwiązkowa Centralna Rada Związków Zawodowych