Józefowicz Tadeusz Na pograniczu I Paweł leżał na wózku przed salą operacyjną. Na korytarzu obok niego ciągle ktoś przechodził, to przejeżdżał jakiś wózek i było słychać ciche, prawie szeptem wymawiane słowa. Z dalszej części korytarza dochodziły głośniejsze rozmowy i odgłos rozstawianych talerzy. W szpitalu była pora śniadaniowa. Wszystko to działo się jednak jakby w innym świecie. A może to on, Paweł, znajdował się w innym świecie. Teraz dopiero począł zastanawiać się, w jaki sposób tu się znalazł. Kiedy pożegnał swoich gości z nieznanej planety, długo rozmyślał nad tą niesłychaną tragedią, aż ogarnął go bezwład. Potem poczuł gwałtowne bicie serca i zrobiło mu się gorąco, a czoło zrosił zimny pot. Zażył tabletkę, jaka zwykle przynosiła mu ulgę, ale i to nie wpłynęło na poprawę jego samopoczucia. Wprost przeciwnie. Czuł się coraz gorzej i zaczął go ogarniać dziwny lęk. Z ostatkiem sił podszedł do telefonu i zadzwonił do swojego lekarza. Było parę minut po szóstej i lekarz właśnie wybierał się do pracy. Mieszkał niedaleko, toteż wkrótce zjawił się u Pawła. Kiedy spojrzał na niego i zapoznał się z dolegliwościami, nawet go nie badał, tylko dał mu zastrzyk i zabrał ze sobą do szpitala. W szpitalu badanie było krótkie. I oto leżał teraz na ruchomym łóżku przed salą operacyjną. Było mu całkiem obojętne, co się z nim stanie. Gdyby mu powiedziano, że za chwilę opuści ten świat, nie zmartwiłby się tym wcale. Zapewne czuł się tak pod wpływem zastrzyku, jaki dostał zanim umieszczono go na tym wózku. Chciałby jeszcze zobaczyć swoje dzieci i wnuki, ale jeśli nie zdążą przyjechać przed jego odejściem, to widać tak musi być. Przypomniał sobie, z jaką determinacją Doranno i Wirulla słuchali straszliwych wiadomości o losach swoich najbliższych i całej planety. Gdzie oni byli teraz i co porabiali. Dla niego oni istnieli już tylko we wspomnieniach, tak jak jego żona, rodzice, siostry, przyjaciele i wszyscy znajomi, którzy odeszli z tego świata. Właściwie co on wiedział teraz o nich. Ci, co pomarli i ci, którzy odlecieli na daleką planetę, odeszli na zawsze. Doranno i Wirulla przeszli do innego życia. Czy nie to samo mówi się o tych, którzy odeszli na tamten świat? Być może Doranno i Wirulla lub ich dzieci czy wnuki przylecą kiedyś na ziemię, ale nie spotkają się z nim, Pawłem, tylko z innymi ludźmi. Może tak samo ci, którzy pomarli, odrodzą się kiedyś, ale i z nimi on nigdy się nie zobaczy. Skąd zresztą wiadomo, że to będą ci sami, którzy kiedyś już żyli. Żeby się jednak o tym przekonać, trzeba rozstać się z życiem i przejść na drugą stronę. Pawłowi nagle wydało się to takie proste i naturalne, że zapragnął przedostać się na tamten świat. Nigdy nie wyobrażał sobie miejsca wiecznego szczęścia, spokoju i bezczynności. Tym bardziej nie mógł sobie wyobrazić miejsca wiecznej kary. Obce mu było pojęcie wiecznego bytu w jednostajności, ale też nie mógł pogodzić się z myślą, że po śmierci nie pozostanie po nim nic prócz garści prochu i stopniowo zanikającego o nim wspomnienia. To wszystko było dla niego niezrozumiałe. Dalsze rozważania zmąciły głosy kilku osób zbliżających się do jego wózka. - Jak pan się czuje? - spytała młoda, sądząc z głosu, kobieta, która przedstawiła się wcześniej jako anestezjolog. Czuł się dobrze. Nic go nie bolało, nie miał żadnych lęków, nie docierało nawet do jego świadomości, że czeka go poważna operacja. Tymczasem zauważył, że jego wózek zaczął przesuwać się w stronę sali operacyjnej. Zorientował się, że nadeszła decydująca chwila. Nie czuł obawy. Był spokojny jak dotychczas, a jednak podświadomie doznawał dziwnego uczucia. Był to niepokój, wywołany nie strachem o siebie, lecz raczej ciekawością. Takie podniecenie odczuwał, kiedy przystępował do egzaminów. Wiedział, że był dobrze przygotowany, a jednak gdzieś w głębi duszy tkwił okruch niepewności i ciekawości. Teraz nie myślał o grożącej mu śmierci, ale również był ciekawy, jak będzie przebiegać cała operacja i co będzie odczuwać, kiedy nastąpi koniec. Tymczasem przygotowywano go do zabiegu. Nigdy w życiu nie leżał na stole operacyjnym i nie bardzo zdawał sobie sprawę, co się z nim działo. Coś do niego mówiono, na co odpowiadał mechanicznie, nie zwracając nawet uwagi, o co go pytano i czy jego odpowiedzi były logiczne. Wiedział, że przymocowano go do stołu, umyto klatkę piersiową i podłączono jakieś wężyki. Odezwały się sygnały dźwiękowe, poczuł kilka ukłuć i głosy otaczających go osób poczęły się oddalać, a on sam zapadł w głęboką przepaść. Nie potrafił określić stanu, w jakim się znajdował. Zupełnie stracił poczucie światła, nie słyszał żadnych odgłosów, nie czuł nic poza świadomością, że istnieje. Nie zatracił również pamięci. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak długo to trwało i kiedy popadł w stan całkowitej nieświadomości. Nagle poczuł, że jakaś siła podrzuciła go do góry tak, że minął osoby stojące dokoła stołu operacyjnego i zawisnął pod sufitem. Nie wiedział, jak to się stało, ale leżał na wznak w powietrzu, niczym na wygodnym łóżku. Ze zdziwieniem zauważył, że miał całkiem bystry wzrok i widział doskonale najdrobniejsze szparki na suficie. Pod sobą słyszał rozmowę, jaką prowadzili operujący go lekarze, którzy nawet nie zauważyli, jak obok nich przelatywał. Jak mogli go operować, kiedy on znajdował się ponad nimi, wreszcie jak się tu dostał i czemu nie opadał. Lekarze zdawali się go nie dostrzegać, jakby był niewidzialny. Wszystko to było jakieś dziwne i niezrozumiałe. Obrócił się twarzą ku dołowi i ze zdumieniem zauważył, że choć znalazł się pod samą lampą, nie odczuwał bijącego od niej ciepła i nie widział swojego cienia, który powinien ją zasłaniać. Ujrzał za to swoje ciało leżące na stole operacyjnym i kilka osób krzątających się dokoła. W otwartej klatce piersiowej lekarz dokonywał jakiegoś zabiegu. Widać było, że wszyscy byli skupieni, poważni i bardzo zmęczeni. Co chwila padały jakieś polecenia, których nie rozumiał. Za każdym poleceniem lekarza siostra asystująca podawała jakieś błyszczące narzędzie. Nie rozumiał też, czemu wszyscy ci ludzie tak się troszczyli. Chciał nawet powiedzieć im, by odpoczęli, lecz nie mógł wydobyć głosu. Znalazł się więc w niezwykłej sytuacji. Na stole operacyjnym leżało jego ciało, jak widać z działania personelu medycznego, jeszcze żywe, ale pozbawione wszelkiej świadomości i czucia. Świadomym wszystkiego był on, który unosił się w powietrzu, widział, słyszał, zachował dobrą pamięć, ale sam był lotną postacią utkaną ze srebrzystej mgiełki, niewidzialną dla tych, którzy męczyli się nad jego ciałem. Nie mógł z nimi nawiązać żadnego kontaktu. Po prostu dla nich nie istniał. Zauważył przy tym, że wszelkimi ruchami swojej mglistej postaci nie kierował wysiłkiem fizycznym. Wysiłek fizyczny był mu niepotrzebny i w ogóle nie istniał. Dla spełnienia jakiegoś czynu wystarczyła tylko jego wola. Unosił się teraz nad całym zespołem lekarzy operujących jego ciało. Jego srebrzyste dłonie ocierały im pot z czoła i ściskały im ręce, bo w ten sposób chciał dodać im otuchy i podziękować za trud. Zauważył przy tym, że choć pot pozostał na twarzach, to jego uczucie wdzięczności jakby przynosiło im ulgę. Niczego więcej nie mógł dla nich uczynić, a że nie interesowało go jego ciało, począł krążyć dokoła sali. Szybko przyzwyczaił się do nowych warunków, jakby były czymś naturalnym. Bawiło go przelatywanie z okna na lampę, od drzwi do szafy, a nawet siadał swobodnie na ramieniu lekarza i przyglądał się jego pracy. Nagle zauważył, że w miejscu gdzie było okno, rozsunęła się ściana i ukazał się ciemny, obszerny tunel, na końcu którego widniało jasne, ale łagodne światło. Czytał kiedyś, że ludzie będący na pograniczu życia i śmierci miewali podobne zwidzenia, postanowił więc zagłębić się w mrokach tunelu, by przekonać się, jaki będzie koniec tej przygody. II Za Pawłem jakby zatrzasnęły się drzwi dotychczasowego istnienia. Zniknęło jego ciało, znikli lekarze, zniknęła sala operacyjna i pozostał ciemny tunel prowadzący ku owemu tajemniczemu światłu. Znajdował się w dziwnym stanie. Zdawał sobie sprawę z niezwykłości sytuacji, w jakiej się znajdował, a jednak czuł się bezpiecznie tu w ciemnym nieznanym tunelu. Nie starał się nawet wpływać w jakikolwiek sposób na swój los, tylko biernie poddawał się temu, co miało nastąpić. Nie odczuwał żalu za życiem ani żadnego lęku o to, co go mogło spotkać. Jedynym uczuciem, jakie nim owładnęło, był jakiś niewypowiedziany błogi spokój i ciekawość tego, co miało nastąpić. Bezwiednie płynął środkiem tunelu, dążąc niejako do swego przeznaczenia. Nagle zauważył w bocznej ścianie wgłębienie zakończone szklanymi drzwiami. Równocześnie jakaś siła nakazała mu zobaczyć, co się za nimi znajduje i natychmiast znalazł się w szpitalnej sali. Stało w niej 10 metalowych, białych łóżek. Pomiędzy nimi przesuwał się mężczyzna w białym fartuchu, kierując się ku jednemu z pacjentów. - Nie może pan się wysikać? Zaraz temu zaradzimy. Sanitariusz podszedł do łóżka, na którym leżał mężczyzna lat może około 60. - Nie miał pan czasami w młodości trypelka? W późniejszych latach lubi się to tak mścić na człowieku. - Nic z tych rzeczy. Po prawdzie nawet nie było okazji się o to postarać. Teraz po operacji przepukliny nie mogę oddać moczu. Pytanie było bez znaczenia. Sanitariusz zadał je, by powiedzieć coś, co miało go zbliżyć do pacjenta, a zarazem wykazać, że tu, w szpitalu, nie potrzeba się niczym krępować. Odkrył kołdrę i przystąpił do wykonywania swych czynności. Tymczasem pacjent czy to dla zapomnienia o niemiłym zabiegu, czy też z potrzeby wyrzucenia z siebie goryczy zaczął mówić. Zrazu niby do sanitariusza, a potem chyba do samego siebie i pozostałych pacjentów. - Pan jest młodym człowiekiem i żyje w innym świecie. Kiedy ja byłem w pańskim wieku, zabrali mnie do wojska. Tamto wojsko to nie to, co dzisiaj. Wysłali człowieka gdzieś na Sybir, z daleka od kraju, od swoich i to na kilka lat. - Ale wypuszczali was chyba z koszar, żeby sobie przygruchać jakąś babkę? - przerwał mu sanitariusz, rad, że pacjent nie myślał o zabiegu. - Pewnie. Na przepustkę można było wychodzić, ale co z tego. Mała tatarska miejscowość. Dziewczyny na mieście nie uświadczyłeś, a jeżeli, to zawsze pod opieką. Kiedyś poszliśmy nawet całą paczką do domu publicznego. Ta ich burdelmama przyprowadziła nam całą gromadę nagich dziewczyn do wyboru, do koloru. Niektóre nawet tak z twarzy wyglądały całkiem do rzeczy, ale poza tym nie było czym się zachwycać. Jedne jakoś nalane i tłuste, inne znów jak kościotrupy, a wszystkie jak jedna miały wygolone „cipki” do gołej skóry. Toteż odeszła nas chęć, ku wielkiemu zdziwieniu ich szefowej. Wszystkie były wygolone jak należy, co u nich uchodziło widocznie za szczyt elegancji, a myśmy nie chcieli. Na sali zapanowała cisza. Dopiero kiedy opowiadający przestał mówić, sąsiad z najbliższego łóżka zauważył żartem: - A to ci pech. Prawdziwe nieszczęście. - Co pan wie o nieszczęściu. Życzę panu, żeby pan nie miał większych nieszczęść, jak takie, o którym opowiedziałem. Sanitariusz zakończył zabieg i opuścił salę. Starszy człowiek chwilę odpoczywał, jakby nabierał sił do dalszego opowiadania. - Jeśli chce pan wiedzieć, młody człowieku, co to jest nieszczęście, to posłuchaj pan, co opowiem. W wojsku za dobre sprawowanie dostałem 7 dni urlopu. Niby to nie tak mało, ale z tamtych koszar do Polski też niemała droga. Urlopu wystarczyłoby akurat na tyle, żeby pojechać do domu, ucałować klamkę i wrócić do koszar. Razem ze mną dostał również 7 dni urlopu jeden Ukrainiec. Na imię mu było Borys. Dobre chłopisko, toteż zaprzyjaźniliśmy się ze sobą szczerze. Kiedy dowiedział się, że mam urlop tak samo jak on, zaproponował mi, bym pojechał razem z nim do jego domu. Mieszkał na Ukrainie, gdzieś nad Donem. Z Azji też kawał drogi, ale nie tak daleko, jak do Polski. Byłem mu wdzięczny za to zaproszenie i pojechaliśmy razem. Miał ładne gospodarstwo i ładną żonę. Ucieszyła się na nasz widok i częstowała, czym tylko mogła. Byliśmy zmęczeni podróżą, toteż zaraz po kolacji poszliśmy spać. Wkrótce też zasnąłem. Nie wiem, która mogła być godzina, kiedy poczułem, że obejmują mnie czyjeś ramiona, a policzki palą mnie od pocałunków. To była Paraska, żona Borysa. Wszystko to nastąpiło tak nagle i niespodziewanie, że sam nie wiem, kiedy zwarliśmy się i zaczęliśmy się kochać. - Dobrze się panu trafiło - odezwał się ktoś ze sali. - Dobre żarcie i ciepła kobitka do łóżka. Też bym chciał taki urlop. - Tak samo mówił na drugi dzień Borys, kiedy się z nim żegnałem. Namawiał mnie, żebym pozostał. Wiedział, że żona spędziła ze mną noc. Znalazłem się w głupiej sytuacji, ale on nie miał do mnie o to żalu. Jak mi powiedział, był impotentem, a ona młoda, zdrowa i potrzebowała mężczyzny. Ucieszyłaby się, gdyby zaszła w ciążę. - I pan wyjechał? Ale frajer z pana - odezwał się ten sam głos, co poprzednio. - Tak pan uważa? W jakim charakterze miałem tam pozostać? Rozpłodowcem być nie chciałem, a kochankiem żony przyjaciela - nie mogłem. Mówiłem, że Paraska była ładną kobietą. Co by było, gdybym pozostał dłużej i byśmy się w sobie zakochali? Nie wiem, jak Borys i jego żona rozwiązali swój problem. Zresztą, jak się okazało, czekał mnie własny problem i własne nieszczęście. - Wróciłem z wojska i po kilku latach ożeniłem się. Żona była dobra, zgrabna i śliczna. Jak myśmy się kochali! Widocznie jednak nie dane mi było długo cieszyć się szczęściem. Wybuchła pierwsza wojna, zabrali mnie do wojska, wysłali na front i w którejś potyczce dostałem ranę w okolicy jąder i kilka drobniejszych. Front przesunął się na wschód, ja dostałem się do niewoli niemieckiej, ale po wyleczeniu ran puścili mnie do domu. - Bez jajek. - Znowu przerwał ten sam pacjent. - Jądra pozostały, lecz martwe. Stałem się impotentem, jak Borys. Czemu wtedy nie zginąłem?... - Wróciłem do domu i powiedziałem o wszystkim żonie. Choć dusza rwała mi się w strzępy z rozpaczy, wyraziłem zgodę na rozwód i poradziłem, by poszukała sobie innego, prawdziwego chłopa. ona się popłakała i oświadczyła, że nie chce nikogo innego i że mnie nie opuści do śmierci. Będzie się modlić i na pewno odzyskam swoją męską siłę. Każdy promyk nadziei jest drogi. Ja też uczepiłem się tej nadziei. Czego to ja nie wyczyniałem! Chodziłem z żoną do kościoła, nie opuściłem żadnego odpustu, piłem ziółka, kazałem nawet sobie odczyniać uroki, nie było lekarza czy znachora, którego bym nie odwiedził. Siła męska jednak nie wróciła. Utwierdzała się natomiast męska decyzja, że muszę się usunąć, by nie dręczyć siebie i żony. Żal było patrzeć na moją żonę. Było jej brak mężczyzny, to prawda, a do tego widziała moją udrękę. Kochała mnie jak dawniej i tym większa była jej zgryzota. Nadal spaliśmy razem. Myśleliśmy, że nasze zbliżenie pobudzi we mnie męskość, ale to tylko odbierało nam wszelką nadzieję. ona mimo wszystko nie szukała zbliżenia z obcymi mężczyznami, choć bym jej tego nie bronił. Widziałem, jak się męczy, a ona widziała, jak ja się męczę. Cierpieliśmy oboje: ja z powodu niej, ona z powodu mnie. Takie życie na dalszą metę stało się nie do zniesienia. Wiedziałem, że sąsiad, mój dobry przyjaciel, godnie by mnie zastąpił. Kiedy nas odwiedzał, żona jakoś rumieniła się, to bladła na przemian i czym prędzej wyszukiwała sobie zajęcie w innym pokoju albo szła do sypialni, bo nagle dostawała bólu głowy. Nie było rady. Musiałem się usunąć i to w taki sposób, by nie wzbudzić podejrzeń. - Było to podczas wojny bolszewickiej. Dzięki znajomym postarałem się o wezwanie do wojska. Musiałem tak uczynić, by przekonać żonę, że idę nie z własnej woli. Przy pożegnaniu poprosiłem przyjaciela, by zaopiekował się żoną na wypadek mojej śmierci. Udało mi się przedostać na front. Myślałem, że zginę w boju i skończy się moja udręka, jaką zgotowała ni poprzednia wojna. Niestety nie zginąłem, ale udało mi się uwolnić od siebie moją żonę. Wszyscy żołnierze mieli numery identyfikacyjne. Otóż udało mi się zamienić mój numer z żołnierzem, który poległ obok mnie. Żonę powiadomili o mojej śmierci. Ja tymczasem dostałem się do niewoli, a z czasem do pracy w lasach syberyjskich. W czasie wojny z Niemcami zgłosiłem się do polskiej armii, ale także nie zginąłem. Z wojskiem polskim wróciłem pod przybranym nazwiskiem do kraju i żyję sobie w swojej leśniczówce pośród zwierzyny leśnej, ptaków i drzew, a w pobliskiej wiosce żyje moja żona, która po mojej rzekomej śmierci wyszła za mojego przyjaciela. Często w lesie spotykam ich wnuki, które nic o mnie nie wiedzą. Pokazuję im, gdzie są ładne jagody czy grzyby i to jest cała moja pociecha w nieszczęściu, jakiego doznałem przez tę przeklętą wojnę. III Paweł ponownie znalazł się w tunelu. Nie zauważył nawet, w jaki sposób zniknęła sala szpitalna i ci wszyscy chorzy. Natomiast przypomniał sobie, że chyba przed pół wiekiem był rzeczywiście w szpitalu na obserwacji z powodu jakiejś dolegliwości. Było wtedy podejrzenie o zatrucie czy coś takiego. W każdym bądź razie nie musiało być nic ważnego, skoro dawno o tym zapomniał. Było to kilka lat po wojnie i człowiek, który opowiadał tę historię, na pewno już odszedł ze świata żyjących wraz ze swoją tragedią. Przecież wtedy miał ponad 60 lat. Dlaczego właśnie teraz się przypominał i opowiadał na nowo swoją tragedię? Paweł pamiętał i przeżywał każde słowo, jakby cała scena odegrała się naprawdę, tylko słowa wymawiane teraz brzmiały jakoś dziwnie, jakby były tylko echem brzmiącym w jego pamięci. Na dalsze rozważania nie było czasu, bo zauważył nową wnękę w ścianie tunelu i jak poprzednio szklane drzwi. Bez żadnego wysiłku przedostał się przez nie i znalazł się znowu w szpitalnej sali. Jak poprzednio zawisnął pod sufitem pośrodku pokoju, skąd miał dobry widok na wszystko, co się działo dokoła. Tym razem był to nieduży pokój, w którym stały 4 łóżka. Dwa przy drzwiach, a dalsze dwa przy oknie. Obok każdego łóżka stała nocna szafka i taboret, pośrodku nieduży stół, a w kącie umywalka. Dwóch pacjentów pochylało się nad szachownicą, stojącą na stole. Na jednym łóżku obok drzwi leżał mężczyzna z bandażem na oczach. Po drugiej stronie siedział na swoim łóżku czwarty mężczyzna. Był to na wygląd stary, zgarbiony człowiek, z twarzą pokrytą zmarszczkami i bliznami. Jedno oko miał zaciągnięte bielmem, a zamiast drugiego - oczodół zakryty powieką. Rzadkie siwe włosy opadały bezładnie na czoło poorane jak cała twarz bruzdami. Paweł ze zdziwieniem przypomniał sobie, że znał ten pokój i tych ludzi. Przecież on tam kiedyś był, kiedy zachorował na zapalenie spojówek. Nieraz grywał w szachy z sąsiadem spod okna. Był na obserwacji, brał zastrzyki, chodził na różne zabiegi, ale nie musiał leżeć w łóżku, tak samo jak jego partner szachowy. Jak się ten partner nazywał i tamci dwaj pozostali? Paweł przez moment się zastanawiał. Wkrótce jednak wszystko się wyjaśniło, bo odezwał się mężczyzna siedzący na łóżku. - Gębuś, oświcić no mi papirosa. Mężczyzna nazwany Gębusiem wstał od szachów, wziął zapalniczkę i podszedł do wołającego. Ten pochylił głowę do przodu, przypalił papierosa i zakrztusił się od silnego kaszlu. Gębuś stał przy nim chwilę, jakby bał się, że stanie mu się coś złego i będzie musiał pospieszyć z pomocą. Kiedy kaszel ustąpił, powiedział: - Musi pan przestać palić, panie Jończyk, albo przynajmniej palić łagodniejsze papierosy, bo ten kaszel pana dobije. I tak dziwne, że nie gonią nas z tym paleniem. - Nie bój sie, Gębuś. Jeszcze ciebie na świecie nie było, to jo już poliłem i to papirosy nie z taki lichy machory, jak ta. We wsi zawsze znalazło sie troche samosiejki, a jak nie było, to sie poliło liście z wiśni, buroków czy insze. No i jakoś żyje. Żeby nie te oczy, to jeszcze byłoby galancie, ale jak człowiek ślepy, to choć sie ino obwiesić. Podczas ostatnich słów Jończyka do pokoju weszły dwie osoby. Paweł przypomniał sobie, że był to przedstawiciel związku niewidomych z przewodniczką. Panował w tamtych latach zwyczaj, że skoro tylko dowiedziano się o przypadku ślepoty, natychmiast szedł do szpitala przedstawiciel związku niewidomych, by zaznajomić się z tym przypadkiem. Dzięki takim odwiedzinom świeżo ociemniały dowiadywał się o organizacji, która mu przychodziła z pomocą. Tak było i tym razem. Kiedy Jończyk zakończył swoją przemowę beznadziejnym wnioskiem, przybysz powiedział, że jest przedstawicielem związku niewidomych że ma na imię Kazimierz i również stracił wzrok. Mimo to nie myśli się wieszać. Po chwili wywiązała się ożywiona rozmowa. Zwłaszcza mężczyzna z obandażowanymi oczami, który dotychczas robił wrażenie śpiącego, był nią bardzo poruszony. Okazało się bowiem, że tak przedstawiciel związku, jak i on byli ofiarami wojny. Tamten stracił wzrok w powstaniu warszawskim, a on przy odbudowie Warszawy. Podczas prac remontowych natrafił na niewypał. - Żeby mnie choć zabiło - zakończył swoje opowiadanie - to miałbym spokój, a bez oczu jak tu żyć. Nastała chwila milczenia, którą przerwał Kazimierz. - Nie dziwię się, że jesteście panowie załamani, ja też taki byłem, lecz nie jest tak źle. - Tylko niech pan nie wmawia, że człowiek ślepy jest szczęśliwszy od widzącego. Zaledwie od kilku dni nie mam oczu, a już słyszałem takie brednie. - I ja to kiedyś słyszałem - przerwał Kazimierz. - Kiedyś nawet w rozdrażnieniu powiedziałem, że jak komuś miła ślepota, niech sobie powybija oczy. Ale nie warto się denerwować. Ludzie pocieszają jak mogą. Nie zachwycam się brakiem wzroku, tylko chciałem powiedzieć, że trzeba się z tym pogodzić. Upłynęło kilka lat od czasu wojny, a jeszcze daje się ona we znaki. - Mnie sie dała we znaki pirszo wojna i do dzisiej jom pamintom - odezwał się Jończyk. Słowa te zainteresowały Kazimierza. Ze szczątków rozmowy, jaką udało mu się usłyszeć przy wejściu do pokoju, był pewien, że utrata wzroku Jończyka nastąpiła w ostatnich dniach, a tu usłyszał o pierwszej wojnie. Toteż zaciekawił się tym wypadkiem. - Właściwie kiedy pan stracił wzrok, teraz czy w pierwszą wojnę. - Ano zaczyło sie w pirszom wojne, a skuńczyło tero. Miołem 14 lat, jak wybuchła tamta wojna. Ojca nie pamintołem, bo jak poszed na japońskom wojne, to z ni nie wrócił. Matka pracowała we dworze, a jak umarła, pozostawili me z parobkim. Jak sie zbliżył frunt, to my wszyscy pouciekali, gdzie kto móg. Państwo ze dworu wyjechało już wcześni. Ruskie sie wycofali, a Nimcy jeszcze nie nadeszli. Jak my z chłopokami wrócili z boru, gdzie my sie schowali, to we dworze nie było nikogo, tylko my znaleźli dużo kul i starom armate. Pojedlimy sobie galancie, bo w śpiżarni jeszcze jadła pozostało. A późni zabawilimy sie w żołmirzy. Skierowalimy armate na takom sokore, naładowalimy kule, ściungnylimy drutym tam, gdzie była popynkano, i wystrzelilimy. Kula przeszła koło sokory i zginyła w lesie. To my nabili jeszcze roz, nacylowalimy dobrze, jeszcze mocni obciungnyli drutym i wystrzelili. Tym razym byłoby wszystko dobrze, tylko że rozsadziło armate. Celowniczego i jego pumocnika rozerwało w kawołki, a my, cośmy stali z boku, przeżylimy. Jeden dostoł w rynke, drugi w noge, a mnie wybiło jedno oko, a drugie osmaliło. Weszła na nie tako mgła. Te blizny, co mom na twarzy, to tyż od tego wybuchu. Co miołem robić. Uciekłem ze dworu, bo sie bołem, że me wezmom do kozy. Na dziada byłem za młody i jakoś mi było wstyd, a do roboty tyż me nikt nie chcioł. Chodziłem od wsi do wsi, to narumbołem drzewa, to przypilnowołem krowy, żeby nie lazły w szkode, to naciunem sieczki i ludzie nie dali mi zginunć z głodu. W kuńcu byłem za pumocnika u takigo majstra. Gruntu to un ni mioł, ale sprytny był jucha do każdy roboty. Potrafił garnek zalutować i piec postawić, świnie zaszlachtować, a i chałupe niejednom postawił. U niego byłem za pumocnika, niejednygo tyż sie wyuczyłem. Ożyniłem sie z jego córkom. Nikt ji nie chcioł, bo była garbato, a że jo byłem prawie ślepy, to my jakoś sie dogodali i razym pyndzilimy bide. Najlepi żyło mi sie dopiro po wojnie. Z parcelacji dostołem kawołek gruntu, to kartofli nie brakło, a i kilka kurek sie uchowało. Postawiłem nowom chałupe, bo zaro po wojnie było dużo rozbitych domów po wsiach i w naszym najbliższym mieście i możno było nabrać desek, cegieł, a nawet gotowych drzwi i okin. Zbirołem po tych gruzowiskach żelastwo i oddawołem na złom. W pustych piwnicach było tyle bogactwa. To był dobry zarobek. Kiedyś znalozem dwajścia pięć motorów na elektryke. Nie wiedziołem, co z nimi zrobić, to oddołem w miejski radzie. Zabrali i tylem je widzioł. Nie dali mi nawet żodnygo papirka. O psiawiary, pomyślołem sobie, dom jo wom na drugi roz. Totyż jak znalozem korkownice do korkowania butelek, nie byłem taki głupi. Rozebrołem na czynści, połamołem na kawołki i oddołem na złom. Były tam kawołki miedzi, niklu i insze kolorowe metale. Tak samo zrobiłem ze srybnymi łyżkami i łyżeczkami. Połomołem na kawołki i na złom. Odkułem sie na tym galancie. Kupiłem sobie nawet kunia za piędziesiunt złotych. Kuń był taki, że nadawoł sie ino do hycla, ale jak go podpasłem suchym chlebem, to jeszcze mi pociungnuł kilka tygodni. Jak zdech, tyż nie straciłem. Za samom skóre dali mi tyle, ile zapłaciłem za niego całygo. Minsa z niego jeść sie nie dało, bo twarde i suche. Wyrzuciłem je za stodołe. Tam jak sie muchy do niego dobrały, to po kilku dniach mój kuń cały aż sie ruszoł od robactwa. Oj, kury miały sie dobrze. Jak sie nażarły tych roboków, to od razu lepi sie niesły. - Wyobrażam sobie, jaki tam panował smród. - Zauważył Gębuś. - Wielki mi smród. Tak Gembuś godosz, jak moje sumsiady. Nasłali mi kumisje sanitarnom, zabrali mi kunia i jeszcze musiołem zapłacić kare. Opowiadanie o kurach obżerających się robakami na końskiej padlinie nie wzbudziło w Pawle obrzydzenia, jak kiedyś, kiedy był w swoim ciele. Zauważył, że teraz nie odczuwał wrażenia na takie bodźce, jak temperatura czy zapach. Nie odczuwał głodu ni pragnienia, był obojętny na wszystko. Pamiętał, jak wtedy ktoś, aby zmienić temat rozmowy, zapytał Jończyka, z czego się utrzymywał, kiedy nie miał złomu. Jakby w odpowiedzi na to wspomnienie Jończyk opowiadał, jak dawniej. - Zawsze coś sie skombinowało. Po sumsiedzku był zakład materiałów budowlanych. Mieli tam dużo żelaznych belek, szyn, rur i różnygo żelastwa. Jak nie było złomu, szedłem do nich z flaszkom. Robotniki przerzucili bez płot jednom bele abo dwie i już był złom. - A jakby ktoś poznał, że to kradzione? - Spytał któryś ze słuchaczy. - Jakie kradziune? Przecie to wszystko było nasze, bo państwowe. Zresztom za każdym razem robotniki dostawali za fatyge flache bimbru swoi roboty. A na kierownika składnicy złomu tyż miołem sposób. Na takie żelazo cało rodzina sikała bez kilka dni, jak wdała sie drdza, kładlimy je na dołek i w tym dole polilimy ogiń. Żelazo sie pogiło, okopciło i kto tam wiedzioł, skund je dostołem. Trzeba było sobie radzić, żeby żyć. - Mówił pan, że jedno oko stracił pan w pierwszą wojnę, jak pan był tym nieszczęsnym artylerzystą, a co z drugim okiem? - Zainteresował się Kazimierz. - Mówiłem, że to jedno oko mi wypłynyło, a to drugie zaszło mgłom. I tak coroz gorzy. Jeszcze jak żył syn, to miołem pumocnika, a jak zginuł od niewypału przy oraniu pola, to już ni miołem nikogo do pumocy. Dźwignułem kiedyś cinżki żeliwny wałek i zrobiło mi sie cimno w tym pozostałym oku. Doktory mówiom, że licho nadzieja. I tak to jest. Jeszcze nie jezdem taki stary i nie byłem na wojnie, a bez niom jezdem tero ślepym dziadem bez grosza i bez pracy. IV Zaledwie przebrzmiały ostatnie słowa Jończyka, kiedy Paweł pogrążył się w mroku tunelu. Zdawał sobie sprawę, że znajdował się w jakiejś niezwykłej sytuacji, nie wiedział tylko, co o tym sądzić. Czy był jeszcze po tej, czy już po drugiej stronie życia, a może to był tylko sen. Nieraz przecież miewał marzenia senne, łudząco podobne do prawdziwych zdarzeń. Niektóre z nich nawet się powtarzały lub były przedłużeniem snów poprzednich. Czasem były zniekształconym odbiciem rzeczywistych przeżyć. Nigdy jednak nie trwały tak długo i zwykle urywały się w momencie, kiedy uświadamiał sobie, że to tylko tak mu się śni. Tym razem było jednak inaczej. To nie był sen, to nie była rzeczywistość, to nie było życie pozagrobowe. Kiedy odlatywał z sali operacyjnej, lekarze męczyli się nad jego ciałem, a więc jeszcze żył. Tymczasem sytuacja, w jakiej się znajdował od chwili rozpoczęcia operacji, była niezwykła. Kim właściwie teraz był i co było nim samym. Czy bezwładne ciało bez czucia, pamięci i świadomości, czy świadomość i pamięć zawarta w niewidzialnej dla nikogo, bezsilnej mgle. Uświadomił sobie, chyba jak nigdy dotąd, że samo ciało bez rozumu i świadomości nie jest człowiekiem w całym znaczeniu tego słowa, tak samo jak nim nie jest sama świadomość i pamięć. Gdzie znajdował się tunel, w którym swobodnie żeglował od jednego do drugiego obrazu z przeszłości. Czyżby to był przedsionek do innego życia? Nie potrafił tego zrozumieć, ale czuł niemal instynktownie, że był na pograniczu życia i śmierci. Dalsze rozważania przerwało nowe zjawisko. Oto poczuł, że zakończył swój lot i zasiadł wygodnie w fotelu wiszącym przed ścianą, która pojaśniała, a potem zamieniła się w szeroki ekran. Z razu pojawiły się na nim mętne zarysy nieokreślonych bliżej kształtów, a potem ukazał się wyraźny obraz. Ze zdumieniem Paweł ujrzał znajomy sad, a w nim całą swoją rodzinę: ojca, matkę, dwie młodsze siostrzyczki i kilkunastoletniego chłopca, w którym rozpoznał samego siebie. Widok był niezwykły. Widzieć samego siebie i całą rodzinę sprzed kilkudziesięciu lat, to przechodziło wszelkie pojęcie. Jak wyglądałoby ich spotkanie, gdyby zjawił się wśród nich. Czy mogliby nawiązać ze sobą kontakt? Pawłem owładnęło nieodparte pragnienie, by przedostać się do sadu, tak jak przedostał się do jednej i drugiej sali szpitalnej. Tym razem jednak jego pragnienie się nie spełniło. Był jakby przywiązany niewidzialnymi pasami do niewidzialnego fotela i mógł tylko patrzeć na przesuwające się obrazy sprzed sześćdziesięciu kilku lat, niby na stary, dobrze znany film. Aż za dobrze znał ten film, który zaczął się tak pogodnie. Była to ostatnia niedziela sierpnia 1939 roku. Pogodny, słoneczny dzień i nic nie wskazywało na zbliżającą się pożogę wojenną, niosącą śmierć i zniszczenie. A jednak wszyscy byli poważni i jacyś zatroskani. Nic dziwnego. Psychoza wojenna wisiała w powietrzu. Ojciec dostał wezwanie do wojska i to były ostatnie chwile, jakie przeżyli razem. Rodzice siedzieli na ławce pod gruszą i cicho ze sobą rozmawiali. On przykucnął przy ławce i przysłuchiwał się rozmowie. Tylko dziewczynki ochoczo bawiły się w klasy. W głębi obrazu widać było niewielki dom o białych ścianach, na tle których różowiały wysokie malwy i płonęły czerwienią georginie. Był to niezapomniany widok. Paweł wiedział, co miało nastąpić i chętnie uciekłby od tego, ale był nadal bezsilny. Widocznie musiał jeszcze raz przejść przez tę straszliwą gehennę i na nowo przeżyć wszystko to, co widział na ekranie. Przesuwające się obrazy były wiernym odtworzeniem nie tylko tamtych zdarzeń, ale przypominały mu stan psychiczny, w jakim się wówczas znajdował. Tymczasem zmienił się obraz na ekranie. Przez zasnute dymem, nocne niebo przelatywały ogniste błyskawice, znaczące drogę armatnich pocisków, przetaczających się to z jednej, to z drugiej strony. Kanonada trwała przez dwie doby. Nikt nie opuszczał domu, bo choć nie stanowił on ochrony przed kulami, to jednak dawał złudzenie bezpieczeństwa. W jego ścianach nie było słychać świstu przelatujących kul i nie odczuwało się podmuchu wiatru wywoływanego przelatującymi pociskami. Wreszcie po dwóch dniach ucichła kanonada. Węże błyskawic przelatywały gdzieś z boku i nie tak często. Paweł wybiegł z domu, by rozejrzeć się dokoła i zaczerpnąć wody ze studni. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy oślepił go blask i szarpnął nim potężny wybuch, który rzucił nim o ziemię. Kiedy się ocknął, na miejscu domu tliły się zgliszcza i unosił się słup dymu. W pierwszej chwili nie wiedział, co się stało. Wkrótce jednak oprzytomniał i zrozumiał wszystko. Taka nim wtedy owładnęła rozpacz, że chciał się rzucić w rozżarzone zgliszcza. Zamiarowi przeszkodzili uciekinierzy, którzy chronili się przed nadciągającym frontem. Nie opierał się i poszedł z nimi. Nie przestał tylko obwiniać siebie za to, że nie pozostał razem z matką i siostrami. Dopiero kiedy minął pierwszy szok, zrozumiał, że w tym co się stało, nie było jego winy. Gdyby wówczas wiedzieli, co nastąpi, to wszyscy opuściliby mieszkanie. On przecież nie wychodził z domu, aby uniknąć śmierci. Czemu pozostał sam jeden przy życiu. Po tym, co się stało, stracił nadzieję, że ujrzy jeszcze kiedyś ojca. V W tunelu zrobiło się ciemno, tylko tajemnicze światło rozpraszało półmrok. Paweł ochłonął z wrażenia i począł zastanawiać się, dlaczego ukazywały mu się sceny sprzed kilkudziesięciu lat. Co miały oznaczać, o czym przypominać? Nie potrafił dać sobie na to odpowiedzi. Ostatni obraz był bolesnym przypomnieniem jego rodzinnej tragedii, ale co miały znaczyć poprzednie sceny? Tam nie działo się nic, co dotyczyłoby jego czy jego rodziny. Był tylko niemym świadkiem, który wysłuchał opowiadań o ludzkim nieszczęściu. Widocznie coś innego łączyło te trzy zdarzenia. Ten, który szukał ukojenia w śmierci, ci, którzy utracili wzrok, i on sam - wszyscy przeżyli tragedię. Dla każdego z nich najboleśniejszą była jego tragedia, ale wszystkie one musiały mieć jedno źródło. Paweł błyskawicznie dokonał porównania tych trzech obrazów i nagle zrozumiał - tym źródłem nieszczęść była wojna. Jakby na potwierdzenie tych myśli, na ekranie ukazały się nowe obrazy. Pojawiły się gromady ludzkie, podążające gdzieś w pośpiechu, a nad nimi samoloty, od których odrywały się drobne iskierki. To „dzielni” lotnicy strzelali do ludzi. Robili to sprawnie, bo w przydrożnych rowach widać było tu i ówdzie zabitych i rannych, wijących się z bólu. Samoloty tymczasem kołowały i powietrzni piraci popisywali się celnymi strzałami. A przecież ci, co strzelali i ci, którzy się przed nimi chronili, nie mieli do siebie żalu. Nawet się nie znali. Gdyby nie wojna, każdy z nich żyłby swoim życiem. Gdyby się spotkali w innych okolicznościach, to może nawet by się ze sobą zaprzyjaźnili. Nie byli mordercami ci piloci. Strzelali do bezbronnych, bo tak im kazali ich przywódcy. Cała ta wędrówka ludzi była jakimś złowrogim preludium wojennym. Obrazy poczęły przesuwać się teraz coraz szybciej i ukazywać całą grozę wojny. Nie była to historia walki, lecz pokaz zniszczeń gospodarczych i cierpień ludzkich. Toteż nie było w tym wszystkim żadnej chronologii. Jakby dla podkreślenia całej grozy ukazywały się wsie i miasta zadbane i tętniące życiem, a potem ich zgliszcza i ruiny, zabici i ranni. Paweł ujrzał Warszawę, taką jaką raz widział przed wojną, a potem miasto zasnuło się chmurą dymu, z której wytryskały słupy ognia. Wreszcie kiedy dymy opadły, nie było już miasta, tylko zwaliska gruzów, wśród których błądziły gromady wynędzniałych mężczyzn, kobiet i dzieci. Paweł znał te gruzy. Był jednym z tych, którzy odgruzowywali Warszawę. Teraz jednak nie myślał o tym, bo na ekranie pojawiały się inne zniszczone miasta: Leningrad, Kijów, Londyn, Berlin, Hamburg, Drezno walące się pod dywanowym nalotem i wiele innych miast i osiedli. Wszędzie ruiny, zgliszcza, pożary, a na twarzach strach i przerażenie. Wszystkie widoki wzbudzały grozę, ale najstraszniejszy był widok Hiroszimy i Nagasaki, zanikających pod atomowym grzybem. Przecież to był szczyt bestialstwa. Wojna i bez tego była na ukończeniu i nie trzeba było mordować dziesiątków tysięcy ludzi. To już nie była wojna między wrogimi armiami. Amok mordowania i niszczenia opanował świat. A w tym morderczym szale nie było zwycięzców i zwyciężonych. Ginęli wojskowi i cywile. Przed Pawłem przesuwały się pola bitew. Ujrzał przemarzniętych żołnierzy walczących wśród zasp śnieżnych północy i tych, których paliło słońce i dławił piach pustyni libijskiej. Na ekranie pojawiały się tonące okręty i płonące w powietrzu samoloty. Paweł znał te sceny z opisów i filmów, ale to, co ujrzał w tym niezwykłym kinie, przechodziło wszelkie pojęcie. To nie było wyreżyserowane widowisko, lecz okrutna prawda. Poczęła ogarniać go panika i nieodczuwany dotąd strach. A najgorsze było to, że nie było końca tych makabrycznych scen. Kiedy już się wydawało, że nadejdzie spokój, bo zakończyła się wielka wojna, wybuchały nowe ogniska walki. W imię czego zabijano się w Korei, Wietnamie, Algerii, Afganistanie? Przed Pawłem przesuwały się migawki z pól bitewnych, tak że zagubił się już w tym wirze gwałtu, krwi i pożogi. Nie było tu wrogów ni przyjaciół. Byli tylko nieszczęśliwi ludzie. Takie przeświadczenie towarzyszyło Pawłowi przez całe życie. A jednak zamiłowania filologiczne i praca zawodowa przyćmiły jego zapał. Teraz uświadomił sobie, że to było jego zaniedbanie. I co z tego, że zrozumiał to w tym momencie, kiedy był w stanie... VI Paweł tak się pogrążył we wspomnieniach, wywołanych lawiną przerażających scen, że nie zauważył, kiedy zniknął obraz na ekranie, a on znalazł się nieoczekiwanie przed samym tajemniczym światłem. Światło to lśniło w górze i mrugało niczym gwiazda wskazująca drogę żeglarzowi na morzu czy pielgrzymowi wędrującemu nocą przez pustynię. Z wdzięcznością spojrzał ku górze, bo i on czuł się takim wędrowcem, którego zbawienna gwiazda przeprowadziła przez ciernistą drogę i przywiodła do szczęśliwego celu. Unosił się teraz nad brzegiem szerokiej rzeki, w której jasnych wodach przeglądały się różnobarwne kwiaty rosnące na przeciwległym brzegu, i błękitne, pogodne niebo. Za rzeką rozciągała się aż po horyzont wspaniała kraina. Wszystko tam było niezwykłe. Cały obszar zajmowała łąka pokryta bujną trawą i kobiercem kwiatów o cudnych barwach. Wysokie drzewa wznosiły swoje konary, tworząc nad całą krainą zielony baldachim, nad którym lśniła już tylko błękitna kopuła nieba, wsparta na łukach tęczy. Mimo gęstwiny gałęzi wznoszących się nad łąką, z góry spływało łagodne światło. Wśród tych drzew i kwiatów poruszały się istoty ludzkie. Mężczyźni i kobiety, starzy, młodzi i małe dzieci. Ludzie ci byli pogodni i uśmiechnięci. Widać było, że nie dręczyły ich żadne cierpienia ni troski. Jedni spacerowali samotnie lub małymi grupkami, inni siedzieli wśród kwiatów, zajęci swoimi myślami, młodzież huśtała się na gałęziach lub unosiła się w przestrzeni. Małe dzieci zabawiały się w swoim gronie. Ze zdziwieniem i zarazem radością Paweł rozpoznał wśród nich swoje dwie młodsze siostrzyczki, które bawiły się, jak bywało przed wojną. Widać w tej krainie zatrzymał się czas. Mieszkańcy jej nie starzeli się, tylko trwali w takim wieku, w jakim tam przybyli. Nie tylko ludzie, ale i cała przyroda zdawała się nie podlegać jakimkolwiek przemianom. Nigdzie nie było widać wygniecionej suchej trawy czy połamanych zwiędniętych kwiatów. Drzewom ani ludziom nie towarzyszyły cienie, toteż Paweł nie mógł oprzeć się wrażeniu, że znalazł się na skraju legendarnych Pól Elizejskich. Poczuł nagle tęsknotę do tego raju, od którego oddzielała go szeroka rzeka. Gdy jednak zapragnął przelecieć nad srebrnymi wodami, wstrzymała go jakaś niewidzialna siła. Równocześnie posłyszał cichy, ale wyraźny głos, spływający z promieniami przewodniej gwiazdy, która go tu przywiodła. Taki głos słyszał nieraz we śnie i teraz podczas odwiedzin w salach szpitalnych - głos bezdźwięczny, a wyraźny, wydobywający się z jakiejś nieokreślonej przestrzeni. Paweł słuchał w skupieniu, a głos mówił: - Jeszcze nie pora. I ty tam pójdziesz na jakiś czas, aby odpocząć po trudach życia i nabrać sił do dalszej wędrówki, ale nie po to przeszedłeś gehennę, by się zadręczać wspomnieniami i przejść z nimi do innego życia. Wracaj do swojego ciała i opowiedz innym, coś tu widział. Przypomnij im, co to wojna, bo jedni nie wiedzą, inni zapomnieli, a jeszcze inni zagłuszyli w sobie sumienie i wyszukują preteksty, by rozpętać nową wojnę. Zdziwił się Paweł, kiedy usłyszał te słowa, bo jaki wpływ mógł mieć on na wielkorządców tego świata. Tajemniczy głos, jakby czytał w jego myślach, bo natychmiast pośpieszył z odpowiedzią. - Wiadomo, że ty jeden świata nie przebudujesz, ale nie jesteś sam. Dołącz do tych, co brzydzą się wojną. Im będzie was więcej, tym prędzej zwyciężycie. Nie doczekasz ty pokoju, to doczekają go twoje dzieci czy wnuki i twój wysiłek nie będzie daremny. Aby ludzie dali wiarę twoim słowom, powtórz też, co ci przekaże ten, który tu pozostanie. Bądź jego posłem. W tym momencie Paweł zauważył stojącego listonosza, który od lat przynosił mu pocztę. Zdziwiło go to spotkanie, ale nie było czasu na rozmowę. Listonosz sam opowiedział, jak do tego doszło, że tu się znalazł, po czym przepłynął ponad rzeką do krainy jasności, a tajemniczy głos odezwał się ponownie. - Śpiesz się, bo operacja skończona. Po tych słowach jakaś siła wypchnęła Pawła z tunelu i stracił wszelką świadomość.