Grzegorz Janusz Ćmy leczy się za darmo Stary mężczyzna stał przy otwartym oknie gabinetu i palił papierosa. Zamyślony patrzył na zakurzone, rozgrzane czerwcowym słońcem ulice, na mały rynek z nieczynną fontanną, na ratusz, kościół, szkołę, restaurację, posterunek policji. Na sklep i przystanek autobusowy. Widział całe miasto ze swego okna. Miał na sobie biały kitel. Był weterynarzem. Rozmyślał o upałach, o suszy, o epidemii wścieklizny. Otarł pomarszczoną dłonią pomarszczone czoło. Odprowadził wzrokiem wiozącą węgiel ciężarówkę, która żłobiła kołami rozmiękły asfalt. Gdy umilkł warkot silnika, ktoś zapukał do gabinetu. - Proszę! - krzyknął doktor i odwrócił się w stronę drzwi. Do środka wsunął głowę mały, opalony na czerwono chłopak. - Dzień dobry. Czy to pan leczy zwierzęta? - Tak - odparł doktor. - Wejdź. Chłopak podszedł do okna i rozejrzał się. - Kto zachorował? - spytał weterynarz. Przybysz wyjął z kieszeni spodni pudełko po zapałkach i położył na biurku. Doktor otworzył je. W środku na kilku spalonych zapałkach leżała ćma. Miała matowe biało-brązowe skrzydła. Plamy na nich układały się w zawiły wzór przypominający wyblakłą pergaminową mapę. Krawędź jednego skrzydła była lekko nadpalona. Ćma miała duże pomarańczowe oczy. - Nie żyje - powiedział doktor. - Nieprawda! Śpi, bo jest bardzo chora! - zawołał chłopak. - Co jej się stało? - Znalazłem ćmę na poduszce, chyba przygniotłem ją głową. Trzymam ją w pudełku, bo ona boi się słońca. Ale lubi ogień. - Od czego ma przypalone skrzydło? - Od świeczki. - Wczoraj nie było u was światła? - Było. Ale ja też lubię bawić się ogniem. Przez chwilę obaj milczeli. Potem chłopak bardzo cicho zapytał: - Wyleczy ją pan? - Nie uważałem w szkole dla lekarzy zwierząt, kiedy uczyli o chorobach nocnych motyli. - Nic pan nie zrobi? - Jeszcze nie wiem. Muszę ją obejrzeć. Doktor wziął do ręki małe szczypce, delikatnie chwycił ćmę za całe skrzydło i położył ją na biurku. Zauważył, że na wierzchu i po bokach pudełka wycięte są otwory. - Te dziurki są po to, żeby miała czym oddychać? - spytał. - Nie. Ćmy nie oddychają. One potrzebują powietrza tylko do latania. Dziury zrobiłem, żeby pudełko nie wyglądało jak trumna. W nocy myślałem, żeby położyć ją na parapecie, żeby ją zjadł nietoperz albo sowa i by znów latała, ale to by bolało. I nie zobaczyłaby już ognia. Nagły podmuch ciepłego suchego wiatru szerzej rozwarł okno i poruszył skrzydłami leżącego na blacie owada. - Widzi pan? Ona żyje! Mówiłem. W nocy też się trochę ruszała - krzyknął chłopak. Doktor lekko dmuchnął na ćmę. Skrzydła znów zadrżały. - Przyjdź do mnie dzisiaj, jak się ściemni. Mieszkam tutaj, w tym domu na piętrze. Trafisz po ciemku? - Tak. - Rodzice cię puszczą? - Jestem tu u babci na wakacjach. Ona jest prawie głucha. Do spania zdejmuje taki aparat, żeby lepiej słyszeć i wtedy mogę robić, co chcę. - Ona niech zostanie na razie u mnie. W nocy ją wyleczymy. Chłopak rozpiął pasek na przegubie. - Ale ja nie mam pieniędzy. Mogę dać panu zegarek. W wakacje i tak mi niepotrzebny. - Ćmy leczę za darmo - uśmiechnął się doktor. * Doktor siedział w swoim małym pokoju. Na porysowanym zakurzonym stole leżało pudełko z ćmą. - Już chyba nie przyjdzie - pomyślał. I wtedy rozległo się pukanie. Tak samo ciche jak w południe. Doktor podszedł do drzwi i przekręcił zasuwę. Chłopak wszedł do środka i rozejrzał się. - Dlaczego tak ciemno? - zapytał. - Żeby jej jeszcze nie budzić - odpowiedział weterynarz. - Chcesz herbaty? - Tak. Tylko żeby było dużo cukru. Doktor zapalił gaz na małej kuchence i postawił na niej czajnik. Tą samą zapałką przypalił papierosa. W świetle zapałki chłopak zobaczył białe blizny na grzbiecie dłoni weterynarza. Widział je już wcześniej, w gabinecie, ale bał się pytać. Teraz się odważył. - Od czego ma pan te ślady na ręku? - Od pazurów tygrysa. Kiedyś pracowałem w cyrku. - Czytałem raz książkę o doktorze, który rozmawiał ze zwierzętami. Pan też umie? - Trochę. Ale z ćmą nie porozmawiam. Ona ciągle śpi. Chodź, obudzimy ją. Już czas. Podeszli obaj do stołu. Doktor położył ćmę na gazecie i zbliżył ją do stojącego obok wentylatora. - Zaraz będzie latać - szepnął i nacisnął włącznik elektrycznego wiatraka. Chłopak szeroko otworzył oczy. Prąd powietrza porwał ćmę z gazety i poniósł ją w stronę otwartego okna, za którym było widać uliczną latarnię. Ćma była już prawie na zewnątrz, gdy odbiła się od krawędzi firanki. Zawróciła. Poszybowała nad stołem, nad przepełnioną popielniczką i wpadła w ogień kuchenki. Cicho spłonęła. I w tej samej chwili zaczął gwizdać czajnik. Doktor i chłopak siedzieli jeszcze ponad dwie godziny w małym pokoju. Prawie do świtu. Rozmawiali o lataniu i o ogniu. Pili herbatę ugotowaną na biało-brązowych skrzydłach, przypominających mapę wyspy, na której piraci zakopali skarby. Grzegorz Janusz Jesień Wszedłem do klatki schodowej wlokąc za sobą torbę z książkami. "Śmietnik, zakupy, czytanka, odkurzacz, wypracowanie, kartofle" - powtarzałem w myślach. Nie zauważyłbym go, gdyby nie zastawił mi drogi tępym końcem swojego oszczepu. Był taki sam jak ja, miał moją twarz, tylko jego ubranie było inne i włosy dużo dłuższe. Spojrzałem na jego czuprynę rozwianą zimnymi podmuchami, związaną w grubą kitę, na białą bliznę na czole, na przekłute cierniem lewe ucho, naszyjnik z mlecznych zębów wampira, futrzany kubrak, drewniane bransolety na przegubach, zatknięte za pas nagie ostrze szerokiego noża, wełniane nogawki spodni, przytroczony do uda pęk strzał o kamiennych grotach, wysokie buty z miękkiej skóry. On popatrzył w moje oczy. Mgiełka oddechu była zbyt cienka, aby przesłonić jego spojrzenie. Obaj milczeliśmy. Sięgnął do worka na plecach, coś z niego wyjął. Uścisnął mocno moją rękę i odszedł w stronę lasu. Długo patrzyłem za nim, lecz nie odwrócił się. Rozwarłem palce. W dłoni zostawił mi wyrzeźbiony w kości odyńca Księżyc w pełni z opuszczonymi powiekami i smutną twarzą. Księżyc płakał. Wszedłem powoli na czwarte piętro. Otworzyłem drzwi. Zdjąłem kurtkę, założyłem kapcie, włączyłem radio, po raz kolejny przejrzałem plik starych czasopism, odgrzałem i zjadłem przedwczorajszą zupę. Wiadro jako naczynie krwionośne Do wsi przyszła zaraza. Ludzie dostawali gorączki, potem czerwonych plam i po paru dniach umierali. Znachor powiedział, że jedyne lekarstwo to sok skrzatów. Ale skąd takiego skrzata wziąć? Pewnie żyją w lesie. Poszliśmy szukać w pięciu: ja, kowal z chłopakami i pastuch. Wzięliśmy siekiery, widły i wiadro. Błąkaliśmy się trzy dni. I nic. Ubiliśmy tylko jaszczurkę i dwie ropuchy. Trzeba było wracać do wsi z pustymi rękami. Już byliśmy przy samej wsi, a tu nagle na polanie przy podwójnym dębie coś się rusza. Podeszliśmy bliżej. Patrzymy, a tu w trawie tańczą małe stwory. Pięć ich było, całe gołe, włosy jak słoma i wianki na głowach. Nic, tylko skrzaty. Wszystkie chwyciliśmy. Strasznie się szarpały, gryzły i krzyczały. Ale nie puściliśmy. Daliśmy obuchem po łbach, nie za mocno, żeby czerepów nie rozwalić i dalej toczymy z nich sok! Każdego małego za nogi na gałąź i nożem po gardle. Ciekła z nich jucha czerwona jak u człowieka, prosto do wiatra. Aż się całe uzbierało. Trupy zostawiliśmy koło mrowiska, a potem szybko do wsi, żeby nie skrzepło. To się ludzie ucieszyli. Wszyscy się zbiegli. Pili lekarstwo łyżkami i smarowali nim gęby. A co zostało, to zanieśli tym, co z łóżek nie mogli się podnieść. Wtedy przyleciał znachor i zaczął wrzeszczeć, że nie mówił "sok skrzatów" tylko "sok z chrzanu". Któryś się musiał przesłyszeć. A potem się wydało, że te małe to nie były skrzaty, tylko dzieciaki gajowego. Wieczór Oto najwaleczniejsza i najodważniejsza drużyna świata: Podarte Skrzydło - on nigdy nie chybia, jego strzały są szybsze od nietoperzy. Wilczy Dół z pękiem kociej sierści przy hełmie, jest najstarszy z nas, zaciska dłonie na drzewcu topora. Odziany w pancerz ze skóry węża Łowca Motyli. Płomień - ma włosy w kolorze rdzy na ostrzu miecza, który znaleźliśmy na dnie jeziora. Czarna Chusta - jego twarz pokrywają blizny po pojedynku z królem jaszczurek. Ogon Czarnego Psa - tropiciel z nagim nożem zatkniętym za pas. Zawsze milczący Głęboka Woda, nikt nie pokona go w walce na miecze. Srebrna Tarcza zwany też Łuską Smoka - jego włócznia to postrach szerszeni. Szary Oddech - wiatr jest jego opiekunem, razem ujeżdżają ptaki, z cholewy buta wystaje mu rękojeść srebrnego sztyletu. Niszczyciel pajęczyn w długiej pelerynie to Niebooki. Jestem taki mały jak oni. Stoję na czele. Zaraz ruszamy. Po fałdach kołdry zejdziemy na podłogę. Poprowadzę ich przez rury kanalizacyjne. Będziemy podglądać dziewczyny kąpiące się w sąsiednich łazienkach, wydamy bitwę szczurom, ich krew spłynie ze ściekami. Potem przekradniemy się do ogrodu. Tam rośnie księżnicznik. Jego kwiat rozwija się tylko przy pełni i podąża za srebrną tarczą, tęski do niej. Nadetniemy toporem łodygę i umoczymy groty strzał w cieknącym wolno soku, który daje długi głęboki sen. Pójdziemy w góry. Odnajdziemy jaskinię, gdzie na posłaniu z podartych gazet i żółtych liści śpi nagi olbrzym. On ma moją twarz i te same blizny. Napniemy cięciwy, wymierzymy w pośladki. On powinien spać bardzo, bardzo długo. Grzegorz Janusz Moje pierwsze dzieło Nazywam się Gagarin K., mam dwanaście lat. Rodzice dali mi tak na imię, bo chcieli, żebym został kosmonautą. Ja zawsze chciałem być lekarzem i ucieszyłem się, gdy dwa lata temu nie dostałem się do szkoły astronautycznej. Nie zdałem testów sprawnościowych. Wszyscy mówią, że jestem bardzo inteligentny jak na swój wiek. Mieszkam z rodzicami w stolicy, nie mam rodzeństwa. Zawsze chciałem mieć psa, myślałem, że dostanę go kiedyś na imieniny, ale mojego imienia nie ma w kalendarzu. Mój pies na pewno nie nazywałby się Łajka. Chciałbym opisać moją największą przygodę. Wszystko zaczęło się prawie miesiąc temu. Przyszli po mnie w niedzielę rano, leżałem jeszcze w łóżku. Pokazali rodzicom jakieś legitymacje i kazali mi się ubrać. Trochę się przestraszyłem, ale matka powiedziała, że nie ma się czego bać, że ci panowie zawiozą mnie do nowej szkoły. Chciałem zabrać ze sobą mój składany nóż, ale nie pozwolili. Zaprowadzili mnie do samochodu. Tam czekał na nas kierowca, też ubrany w czarny płaszcz i kapelusz, też miał ciemne okulary. Gdy wsiadaliśmy, zobaczyłem, że jeden z tych, co po mnie przyszli, ten bez wąsów, ma pistolet. Najpierw zawieźli mnie na lotnisko, potem lecieliśmy małym samolotem przez kilka godzin i wylądowaliśmy na polanie w lesie. Tam czekała na nas ciężarówka. Na platformie siedziało kilku chłopaków w moim wieku. Pojechaliśmy leśną drogą. Robiło się już ciemno, gdy dotarliśmy do jakiegoś budynku. Ci, którzy nas przywieźli, nazywali go szkołą. W środku kazali rozebrać się do naga i zaprowadzili nas do łaźni, potem dali nam zamiast naszych ubrań drelichowe mundury i kazali iść spać. Nie dostaliśmy kolacji. Spaliśmy w baraku z zakratowanymi oknami. Było zimno, ale szybko usnąłem. Rano obudziłem się pierwszy. Podszedłem do okna i wtedy naprawdę zacząłem się bać. Zobaczyłem wielki plac otoczony ogrodzeniem z drutu kolczastego, wieże strażnicze z karabinami maszynowymi, żołnierzy z psami i inne baraki. Pomyślałem, że nie zrobiłem przecież nic złego. W baraku było jeszcze czterech chłopaków. Obudziłem jednego z nich. Stanął przy mnie i zaczął głośno płakać. Wtedy obudzili się pozostali i ryczeliśmy wszyscy, aż do baraku wszedł strażnik i kazał nam się zamknąć. Chłopak stojący najbliżej drzwi dostał kolbą w brzuch. Przestaliśmy płakać. Gdy strażnik wyszedł, zaczęliśmy rozmawiać. Poznałem imiona moich nowych kolegów: Werter, Kavka, Conrad i John Wolfgang. Zastanawialiśmy się, co to za szkoła. Werter mówił, że to kurs tajnych agentów, ale nikt nie chciał w to uwierzyć. Żaden z nas nie wiedział, dlaczego tu trafiliśmy. Uspokoiliśmy się i nawet śmialiśmy się z Kavki, że ma imię jak dziewczyna. Potem założyliśmy nasze szare mundurki i poszliśmy na śniadanie. Jadalnia była ogromną salą, było już w niej pełno chłopaków, pewnie ze stu, ale było bardzo cicho. Dali nam chleb i kawę, prawie nie ruszyłem mojej porcji. Zauważyłem, że każdy z nas ma na kieszeni nadrukowany numer. Po śniadaniu weszło do sali kilku mężczyzn w mundurach, ale nie takich jak nasze. Jeden z nich przedstawił się jako dyrektor szkoły, pozostałych nazywał nauczycielami. Mówił, że znajdujemy się w jednej ze specjalnych szkół założonych na polecenie rządu, że jest nas dokładnie stu uczniów, że będziemy się tu uczyć przez miesiąc i że szkolenie zakończy się bardzo trudnym egzaminem. Powiedział, że byliśmy najlepszymi uczniami w naszych dawnych szkołach i dlatego tu trafiliśmy. Wtedy pomyślałem, że wcale nie byłem najlepszym uczniem w mojej klasie. Miałem dobre stopnie, ale tylko dlatego, że ściągałem na sprawdzianach i umiałem dobrze kłamać. Dyrektor prosił nas, żebyśmy byli pilni i zdyscyplinowani. Nagle jeden chłopak zaczął krzyczeć, że chce wrócić do domu. Dwaj nauczyciele podbiegli do niego i walili go po plecach pałkami, dopóki nie zamilkł. Dyrektor powiedział, że możemy mu zadawać pytania, ale nikt się nie odezwał. Potem zaprowadzili nas do lekarza i do fryzjera. Wszyscy zostaliśmy ostrzyżeni na łyso. Następnego dnia od rana padał deszcz. Nauczyciele wyprowadzili nas na plac, kazali rozebrać się i położyć na brzuchu w błocie. Leżeliśmy tak cały dzień. Gdy któryś próbował podnieść głowę, nauczyciel kopał go ciężkim butem i wdeptywał twarz w błoto. Było bardzo zimno. Werter strasznie kasłał, gdy wieczorem wróciliśmy do baraku. Miał chyba gorączkę. Owinąłem się kocem i usnąłem bardzo szybko. Śniło mi się, że latam nagi w kosmosie i obserwuję gwiazdy, a one nagle wszystkie zaczynają spadać na mnie i wtedy widzę, że to nie gwiazdy, tylko płatki śniegu, a ja leżę na ziemi i zamarzam i zagrzebuję się w błocie, żeby było mi trochę cieplej. Gdy się obudziłem, Kavka, John Wolfgang i Conrad stali przy łóżku Wertera. Werter nie oddychał. Zawołaliśmy nauczyciela. Nauczyciel zarzucił sobie ciało na plecy i wyniósł je z baraku. Wieczorem każdy z nas dostał paczkę papierosów i butelkę wódki. Musieliśmy wypalić wszystkie papierosy i wypić całą butelkę. Zacząłem rzygać po trzecim kieliszku. Nauczyciel uderzył mnie w twarz i wmusił we mnie jeszcze kilka łyków prosto z butelki. Reszty nie pamiętam. Od tamtej pory musimy codziennie wypalać paczkę papierosów. Było jeszcze ciemno, gdy się ocknąłem. Bolała mnie głowa i bardzo chciało mi się pić. Chciałem wyjść z baraku, ale drzwi były zamknięte. Rzuciłem się na pryczę i płakałem. Potem jeszcze trochę spałem. Po śniadaniu zwiedzaliśmy izbę tortur. Gdy nas tam zaprowadzili, bałem się, że nas będą torturować, ale tylko oglądaliśmy wszystkie urządzenia. Potem nauczyciele przyprowadzili kilku mężczyzn w kajdanach i zademonstrowali nam łamanie kołem, krzyżowanie, wyrywanie paznokci, wydłubywanie oczu, obdzieranie ze skóry i gotowanie żywcem. Torturowani krzyczeli, a my płakaliśmy. Prawie cały czas miałem zamknięte oczy. W nocy śniły mi się zakrwawione łańcuchy i gwoździe i ja musiałem je czyścić, ale krew nie schodziła. Conrad mówił, że krzyczałem przez sen. O świcie zaprowadzili nas na mszę. Kaplica była mała, ledwo się wszyscy zmieściliśmy. W środku nie było nauczycieli, tylko my i ksiądz. Rozmawiałem ze stojącym obok mnie chłopakiem. Nazywał się Pushkin. Mówił, że już dłużej nie wytrzyma, że ucieknie. Ja do tej pory nie myślałem o ucieczce. Za bardzo się bałem. Ksiądz mówił o tym, żebyśmy się nie poddawali, że trzeba walczyć, że trzeba wierzyć, że każde cierpienie ma sens. Potem cichym głosem powiedział, że nauczyciele to słudzy Szatana i że tylko on, kapłan, jest po naszej stronie. Gdy wychodziliśmy z kaplicy, Pushkin rzucił się w stronę ogrodzenia. Dobiegał do drutów, gdy trafiły go kule z karabinu maszynowego z wieży strażniczej. Dostał w plecy i przewrócił się. Nawet nie płakałem, nie wiem, dlaczego. Nazajutrz po obiedzie zebrali nas wszystkich na placu. Obok dyrektora stał związany mężczyzna. Był to strażnik, który zastrzelił Pushkina. Dyrektor powiedział, że strażnik należy do nas, że możemy z nim zrobić, co chcemy. Staliśmy wokół nich i nikt nic nie mówił. Nagle w stronę strażnika poleciał kamień, potem następny. Dyrektor odsunął się. Też podniosłem z ziemi połówkę cegły i rzuciłem. Trafiłem strażnika w brzuch. Wszyscy rzucali, nawet gdy strażnik przewrócił się na ziemię. Wiedzieliśmy, że nie żyje. Zabiliśmy go. Dopiero w nocy pomyślałem, że mogliśmy to samo zrobić z dyrektorem. Wieczorem następnego dnia znów zaprowadzili nas do lekarza. Każdemu z nas zrobiono zastrzyk. Wróciliśmy do baraków. Położyłem się na mojej pryczy i nagle przyszły do mnie dziwne obrazy. Było mi dobrze, nie myślałem o szkole, dyrektorze i nauczycielach. Widziałem ryby, ptaki, motyle i skrzydlate nasiona klonu, szybowałem wraz z nimi, wolno jak latawiec albo szybko jak wypuszczona z łuku strzała i wpadłem w ogromną pajęczynę, miękką i delikatną... pożarł mnie fioletowy pająk, w jego brzuchu było tak ciepło, leżałem zwinięty w kłębek, kolana przyrosły mi do brody... widziałem stado kruków, które wydłubywały oczy czarownicom ubranym w długie peleryny i przynosiły je mnie, ja je zjadałem i miały one smak zielonych winogron... widziałem stary las i drzewa porośnięte mchem i wiewiórki, które tak szybko biegały po gałęziach, że podpaliły cały las... Potem obudziłem się i powiedzieli mi, że John Wolfgang nie żyje. Do naszego baraku przyprowadzili nowego chłopaka, nazywa się Osjan. Rano znowu poszliśmy na mszę. Ksiądz mówił o tym, że życie nie ma sensu, że stracił swoją wiarę, że nie ma Boga i nigdy Go nie było. Rozpłakał się i ukrył twarz w dłoniach. Nagle wyciągnął spod sutanny pistolet i strzelił sobie w usta. Krew obryzgała ołtarz. Do kaplicy wpadli nauczyciele i wypędzili nas na zewnątrz. Wieczorem rozmawiałem z Osjanem. Tylko on przeżył ze swojego baraku. Opowiedział mi o tym, jak pijany nauczyciel zatłukł dwóch chłopaków. Paliliśmy papierosy, przyzwyczaiłem się już do nich. Odkryłem też, że picie wódki może być przyjemne. Osjan mówił, że powinniśmy się zbuntować i uciec, ale ja wiedziałem, że to się nie uda. Oni są przecież dorośli. Następny dzień spędziliśmy w prosektorium. Wcześniej nie znałem tego słowa. Widzieliśmy, jak nauczyciele kroili trupy. Zdawało mi się, że to ci sami, których zamęczyli w izbie tortur. Dyrektor mówił, że musimy wiedzieć, co człowiek ma w środku, musimy wszystko dokładnie obejrzeć, zwłaszcza mózg i serce. Zapewniał nas, że nie zobaczymy ludzkiej duszy. Kiedyś myślałem, że nie wytrzymam widoku ludzkich wnętrzności, ale po tym, co już widziałem, krojone trupy nie robiły na mnie wrażenia. Potem przypomniałem sobie, że chciałem zostać w przyszłości lekarzem. Nauczyciele dali nam po butelce wódki i zostawili nas na noc w kostnicy. Kilku chłopaków pobiło się po pijanemu, potem wszyscy usnęli. Rano daliśmy trochę wódki strażnikowi naszego baraku. Dowiedzieliśmy się, że nazywa się Adolf. Nie udało nam się go upić i niczego więcej nam nie powiedział. Po obiedzie znów leżeliśmy w błocie. Następne trzy dni były cudowne. Nie wiem, może dla nich warto było to wszystko przecierpieć. Nauczyciel zaprowadził mnie do pokoju w głównym budynku. Tam czekała na mnie dziewczyna. Powiedziała, że ma na imię Lotta i że ma siedemnaście lat. Nauczyciel wyszedł i zamknął drzwi na klucz, byliśmy sami przez trzy dni i trzy noce. Ona obejmowała mnie i całowała. Pierwszej nocy rozebrała mnie i siebie i powiedziała, że zrobi ze mnie mężczyznę. Nigdy przedtem nie widziałem nagiej dziewczyny, bałem się, ale ona trzymała mnie za rękę. To było takie piękne, tamta noc i dwie następne. Czwartego dnia rano zabrali mnie z powrotem do baraku. Lotta powiedziała, że jeszcze na pewno ją zobaczę. Tego samego dnia wywieźli nas w góry. Mieszkaliśmy w namiotach. Myślałem, że może stąd uda się uciec, ale pilnowali nas strażnicy z psami. Pierwszego dnia w górach każdy uczeń musiał wtoczyć po stromym zboczu na górę wielki głaz. Znów padał deszcz. Widziałem, jak jednemu chłopakowi głaz zmiażdżył nogę. Strażnik strzelił mu dwa razy w pierś i zepchnął ciało do przepaści. Mnie udało się dotrzeć na szczyt. Wtedy jeden z nauczycieli zaśmiał się i kopnął mnie w głowę. Przewróciłem się, a głaz potoczył się na dół. Musiałem zaczynać od początku. Miałem ręce zdarte do krwi. W nocy słyszałem strzały, pewnie ktoś jednak spróbował uciekać. Następny dzień nie różnił się prawie od poprzedniego. Tym razem musieliśmy dźwigać na szczyt tego samego wzgórza ciężką drewnianą belkę. Było bardzo gorąco, zalewał mnie pot. Szliśmy jeden za drugim i przewracaliśmy się co chwila, a nauczyciele okładali nas pejczami. Na szczycie czekał dyrektor. Wręczył każdemu obręcz z drutu kolczastego i kazał założyć ją sobie na głowę. Wszyscy posłuchali. Kiedyś nie wiedziałem, że można kogoś aż tak nienawidzić. W nocy śniło mi się, że ostrzę na kamieniu mój składany nóż i że potem na własnym gardle sprawdzam, czy jest dosyć ostry. Rano przywieźli nas z powrotem do szkoły. Po obiedzie nauczyciel dał mi kopertę. Były w niej zdjęcia Lotty i Osjana. Oboje byli nadzy i leżeli w łóżku. Najpierw się rozpłakałem, potem pobiegłem do baraku i rzuciłem się na Osjana. Przewróciłem go na podłogę i waliłem pięściami po twarzy. Zabiłbym go, gdyby nas nie rozdzielili. Uspokoiłem się i pomyślałem, że nigdy wcześniej z nikim się nie biłem. Potem Osjan powiedział mi, że dostał takie same zdjęcia, tylko z Lottą i ze mną. Jemu przedstawiła się jako Ewa. Jednak kocham ją i wiem, że Osjan też. W nocy znów miałem złe sny, śniła mi się Lotta, całowałem ją i dotykałem jej piersi i brzucha i nagle zobaczyłem, że leżymy na środku placu i że otaczają nas chłopaki z kamieniami w dłoniach. Obudziłem się z krzykiem. Nie zasnąłem już, do rana paliłem papierosy. Po śniadaniu znów załadowali nas do ciężarówek. Wystarczyły dwie ciężarówki, została nas chyba połowa z tych, którzy zaczynali szkołę. Znów pojechaliśmy w góry, ale w inne miejsce. Wysiedliśmy w skalistym wąwozie. Dyrektor powiedział, że to kopalnia diamentów, że tutaj zarobimy w końcu trochę na nasze utrzymanie. Mówił, że trzeba rozkruszyć wiele ton skały, żeby odnaleźć diament, ale że praca ta opłaca się i że powinniśmy bardzo się starać. Dostaliśmy kilofy, młoty i taczki i pracowaliśmy do zmierzchu. Nocowaliśmy w jaskini na gołej ziemi. Cztery następne dni też tam spędziliśmy. Bolały mnie plecy i ręce, ale nie przestawałem pracować, bo ciosy strażników bolały jeszcze bardziej. Bardzo chciałem znaleźć chociaż najmniejszy diament, bo myślałem, że nie będę musiał dłużej pracować, ale wszystkie kamienie, które rozłupałem, były puste. Cały czas bardzo chciało mi się pić, dostawaliśmy tylko trzy kubki wody dziennie. Przewracaliśmy się pod ciężarem dźwiganego gruzu i od gorąca i kilku z nas już nie wstało. Nie wiem, jak to wytrzymałem. Może dlatego, że prawie wcale nie myślałem, tylko na oślep waliłem młotem. Jeden chłopak popełnił w kopalni samobójstwo, w nocy powiesił się na drzewie na sznurowadłach. Miał na imię Gutenberg. Żaden z nas nie znalazł diamentu. Ostatniego dnia dyrektor powiedział, że to nie była kopalnia, tylko zwykłe kamieniołomy, i że jesteśmy bandą głupców i darmozjadów. Tuż przed świtem byliśmy z powrotem w szkole. Pozwolili nam leżeć w barakach do obiadu. Leżałem na brzuchu, na plecach miałem bąble od słońca. Po południu zapędzili nas do jadalni. Krzesła były ustawione w kilku rzędach, a z przodu wisiał ekran. Zgasili światło i przez kilka godzin puszczali nam filmy, same o wojnie. Oglądaliśmy ludzi rozrywanych wybuchami, zatrutych gazem, rozstrzeliwanych, miażdżonych gąsienicami czołgów, walczących na bagnety, kryjących się przed samolotami, płonących żywcem. Zastanawiałem się, po co nam to pokazują, widzieliśmy przecież gorsze rzeczy na własne oczy z bliska, ale o nic nie pytałem. W nocy w baraku Conrad mówił, że chyba jesteśmy w szkole wojskowej. Ale dlaczego nie uczą nas obchodzić się z bronią? Następnego dnia pojechaliśmy do miasta. Każdy z nas został rozebrany do naga i zamknięty w klatce. Oprócz tego przyczepiono nam plastykowe czerwone nosy i ogony z kawałków sznurka. Klatki ustawiono na rynku. Miejscowi zbiegli się wokół nas i ryczeli ze śmiechu. Opluwali nas, dźgali kijami i rzucali kamieniami. Do każdej klatki przyczepiona była jakaś tabliczka, ale ze środka nie mogłem nic odczytać. Po godzinie tłum znudził się i trochę uspokoił. Dzieciaki rzucały mi ciastka i cukierki, brzydziłem się samym sobą, ale wszystko zjadłem, tak dawno nie jadłem słodyczy. Byliśmy zamknięci w klatkach całą noc. Nie od razu wróciliśmy do szkoły. Rano zaprowadzili nas do szpitala dla umysłowo chorych. Zwiedziliśmy wszystkie gabinety i cele, pokazywali nam ludzi, którzy śpiewali kościelne pieśni, którzy zjadali własne odchody, którzy wyli jak psy i ćwierkali jak ptaki, którzy miotali się od ściany do ściany albo klęczeli nieruchomi godzinami. Zostaliśmy tam jeszcze przez następne dwa dni. Zauważyłem, że wariatów można podzielić na trzy grupy: jedni śmieją się cały czas, inni płaczą, pozostali modlą się albo milczą, a to chyba to samo. Lekarze nie leczyli ich, tylko bili i polewali zimną wodą tych najgłośniejszych. Jeżeli któryś wariat był bardzo nieposłuszny, prowadzili go na elektrowstrząsy. Rozmawiałem z jednym pacjentem, był prawie normalny, miał na imię Newton i kiedyś był malarzem. Opowiedział mi, że malował krajobrazy, które widział przez zamknięte powieki. Po kilku latach widział przez powieki coraz słabiej i nie mógł malować krajobrazów, więc zrobił sobie dziury nożem w powiekach, żeby znów widzieć. Wtedy rodzina wezwała karetkę i Newtona zamknęli w szpitalu. Potem Newton dał mi złamany ołówek i poprosił, żeby mu zrobić zastrzyk. Nie wiedziałem, o co mu chodziło. Jeden z nauczycieli podszedł do nas i uderzył Newtona pałką w kark, a mnie popchnął na ścianę i kazał iść gdzie indziej. Ostatniego dnia w szpitalu musieliśmy budować domki z kart. Gdy któremuś udało się ustawić więcej niż trzy piętra, podchodził do niego dyrektor i dmuchał albo trząsł stołem i kazał zaczynać od nowa. Potem wróciliśmy do szkoły. Tamtego dnia prawie nas nie męczyli. Po obiedzie zostaliśmy w stołówce. Każdy dostał kartkę papieru i długopis i musiał napisać wypracowanie. Ja wylosowałem temat: "Czy Chrystus był dobrym cieślą?" Nic mi nie przyszło do głowy i oddałem czystą kartkę, ale nic mi nie zrobili, kazali iść spać. Rano poszliśmy do piwnicy. Każdego z nas nauczyciele zamknęli w ciasnej komórce i kazali być cicho. Leżałem w ciemności i w ciszy cały dzień i całą noc. Na zmianę spałem i budziłem się. Udało mi się na szczęście ukryć kilka papierosów i zapałki. Raz strażnik przyniósł kromkę chleba i trochę wody. Zjadłem i usnąłem. Przyśniło mi się, że mam psa, dużego i czarnego i że bawię się z nim, a potem łapię go za gardło i duszę, a on patrzy mi w oczy. Następny dzień był najważniejszy. Rano każdy z nas dostał zamiast mundurka granatowy garnitur, białą koszulę i krawat. Wykąpaliśmy się i założyliśmy nowe ubrania. Zaprowadzili nas na stołówkę. Dyrektor i naczyciele też byli odświętnie ubrani. Stoły i krzesła ustawiono inaczej niż zwykle. Każdy z nas siedział w dużej odległości od innych. Naprzeciw nas, przy długim stole siedział dyrektor i nauczyciele. Dyrektor wstał i powiedział, że dzień dzisiejszy to ostatni dzień naszego szkolenia, że teraz będziemy zdawać egzamin pisemny. Mówił jeszcze, że nasze społeczeństwo od wielu lat żyje w dobrobycie, spokoju, szczęściu i ogólnej beztrosce. Od lat nie było wojen i epidemii, nikt nie choruje na poważne choroby, nikt nagle nie umiera, nie ma bandytów i złodziei, nie ma szaleńców. Chciałem krzyknąć, że byliśmy przecież w szpitalu dla wariatów, ale dyrektor powiedział, że szpital, który zwiedzaliśmy, powstał tylko dla potrzeb naszej szkoły, normalnie szaleńców likwiduje się, tamci już gryzą piach. Dyrektor mówił, że przez wszystkie te dobrodziejstwa stępiła się ludzka wrażliwość i że w naszym społeczeństwie zabrakło prawdziwych pisarzy, artystów pióra. Mówił o małżach, ziarnach piasku, cierpieniu i perłach i że rząd postanowił zorganizować szkołę pisarzy, aby nasza kultura nie umarła do końca. My jesteśmy uczniami tej szkoły, młodzież to najlepszy materiał. Dostarczono nam wstrząsów, nowych doświadczeń i przeżyć, a my mamy zamienić to na literackie dzieła. Mówił, że każdy pisarz to wariat, ale nie każdy wariat to pisarz. Społeczeństwo nie potrzebuje wariatów. Wariatów nie przynoszących pożytku likwiduje się, wspominał już o tym. Szkołę opuścić ma jeden prawdziwy geniusz, reszta marnie skończy. Najlepszy, najwyżej dwu, choć to się dotąd nie zdarzyło, będzie bogaty i sławny, reszta zostanie zgładzona. Dyrektor pokazał w stronę okna. Na placu strażnicy ustawiali szubienice. Potem kazał nam napisać utwór literacki, prozą albo wierszem. Autor najlepszego przeżyje. Powiedział, że mamy na pisanie dokładnie pięć godzin. Rozejrzałem się po sali i policzyłem chłopaków. Było nas trzydziestu czterech. Wpatrywałem się w kartkę papieru i nie wiedziałem, co pisać. Kavka i jego sąsiad z przodu szeptali między sobą. Dyrektor podszedł do nich, wyciągnął z kieszeni rewolwer i strzelił im obu w głowę. Nauczyciele wywlekli ciała za nogi z sali. Przez dwie godziny nic nie napisałem, tylko bazgrałem po kartce. Potem ułożyłem wiersz dla Lotty: Pierwsza litera jest jak klepsydry prawa połowa. Druga to pierścień albo źrenica. Trzecia jest sierpem Księżyca. Czwarta - drabina z jednym szczeblem; zaraz koniec słowa. Piąta - jak skrzydło wiatraka. Ostatnia - dolne kły wilkołaka. Ale pomyślałem, że to za krótkie i że nie wiadomo, o co w tym chodzi. Postanowiłem w końcu opisać wszystko, co wydarzyło się w szkole, najważniejsze wydarzenia w moim życiu, może ostatnie. I teraz siedzę przed zapisanymi kartkami. Zegar na ścianie jadalni pokazuje, że zostało jeszcze osiem minut. Wszystko zajęło mi siedemnaście stron. Pisałem bardzo niestarannie. Wyglądam przez okno i modlę się, żeby te strony były dobrą literaturą. GRZEGORZ JANUSZ WYKOLEJENIEC Do wykonania tej sztuki musimy przygotować dwa pierścienie gumowe , pierścień metalowy, gumkę i agrafkę. Jeden z gumowych pierścieni przecinamy i łączymy go z pierścieniem metalowym, po czym pierścień gumowy dokładnie sklejamy. Dwa połączone pierścienie bierzemy do lewej ręki, przy czym pierścień gumowy ukrywamy w dłoni pokazując widzom jedynie pierścień metalowy. Do drugiego gumowego pierścienia przymocowujemy gumkę, którą za pomocą agrafki umieszczamy w prawym rękawie marynarki. ZBIGNIEW WYROZUMSKI "SZTUKA ILUZJI" Mrożący krew w żyłach ryk głodnego lwa rozdarł nocną ciszę. Z jego gardła z samych trzewi wydobył się przeciągły warkot, w którym słychać było pragnienie zabijania. Lew pożądał surowego parującego mięsa. Wszystko wokół zadrżało. Stada spłoszonych ptaków poderwały się z głośnym piskiem z gałęzi drzew, było ich tak wiele, że zupełnie zaćmiły blady sierp księżyca. Kopyta wystraszonych koni zadudniły głucho o suchą, twardą ziemię. Wyrwany ze snu słoń zatrąbił przeraźliwie, jakby wołał o pomoc. Zawtórowały mu psy, wyły i skamlały na przemian. Lśniący tłusto wąż dusiciel pełzł powoli, lecz wytrwale do upatrzonego celu. Kolorowa papuga zaskrzeczała jak zamek starej zardzewiałej strzelby. Długi na dwanaście stóp krokodyl kłapnął zębatą paszczą, zsunął się z pluskiem do wody i znieruchomiał na grząskim dnie. Dwa olbrzymie niedźwiedzie powstały ze swych legowisk i nadsłuchiwały nocnych odgłosów, nie bały się nikogo. Przerażone śmiertelnie szympansy miotały się, szczerzyły zęby i zawodziły jak popsute organy. Czarna pantera też nie spała, gotowa do walki czuwała w swej kryjówce, prężyła mięśnie, jej oczy zielono świeciły w ciemności. Czarodziej obudził się. Leżał w swym fraku na stercie siana dla koni i dla fałszywego jednorożca. Bolała go głowa, w ustach czuł gorzki, suchy smak. Miał rozbity nos i wybite dwa zęby. Nie pamiętał od czego. Nawet nie próbował sobie przypomnieć. Był jeszcze pijany, ale zaraz po przebudzeniu zaczął myśleć o swych zgryzotach. Miał ich ostatnio mnóstwo. Żona, kobieta- guma, puszczała się z siłaczem i z pogromcą drapieżnych zwierząt, publiczność wygwizdała kilka ostatnich występów, zamiast białego gołębia wyczarował trzy razy pod rząd zdechłego kota, dyrektor coraz częściej wspominał o zerwaniu współpracy, klown parodiował na scenie sztuczki czarodzieja, ktoś na drzwiach jego wozu napisał w nocy kredą "czary-mary kutas stary" i ubrudził wycieraczkę odchodami słonia. Czarodziej wstał, załatwił się w kącie stajni, odnalazł swój pognieciony cylinder, strzepnął z niego źdźbła siana, wyszeptał zaklęcie i wyjął ze środka paczkę papierosów, zapałki i trzy puszki piwa. - Miały być camele. - Westchnął i wsunął do ust papierosa. Zaciągnął się gorzkim dymem. Wypił duszkiem pierwszą puszkę i przymknął oczy. Tym razem alkohol nie pomagał. Czarodziej cały czas rozmyślał o swych problemach. Jego myśli stawały się coraz czarniejsze. Przypomniał sobie swoją żonę. "Jest dobra w łóżku" - pomyślał. Wyobraził sobie, jak kobieta-guma związuje swe nogi w supeł na grubym spoconym karku siłacza i prawie się rozpłakał. Gdy pił trzecie piwo, wpadł na pomysł, jak pozbyć się wszystkich zmartwień: postanowił skończyć ze sobą. Wyciągnął z cylindra brzytwę z kościaną rękojeścią i przyłożył ją do lewego nadgarstka. Zacisnął powieki. Pociągnął, ale za lekko, z rany wyciekło tylko kilka kropel. Bał się, że będzie bolało. Nagle gdzieś w oddali usłyszał niesiony przez mgłę stukot kół ostatniego nocnego pociągu. Rzucił brzytwę na siano i wyszedł ze stajni. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył przez łąkę w stronę torów. Szedł przez wysoką do pasa mokrą trawę i nie oglądał się w stronę rozbitego na skraju miasta zielonego namiotu. Wsiadłem do żółto-niebieskiego pociągu tuż przed odjazdem. W przedziale było prawie pusto. Zająłem miejsce przy oknie, wrzuciłem walizkę na metalową półkę i próbowałem czytać wczorajszą gazetę w świetle jedynej migoczącej jarzeniówki. Ruszyliśmy. Zapaliłem papierosa. Nie miałem biletu i paliłem w przedziale dla niepalących. Wiedziałem, że konduktor nie przyjdzie. Spał albo pił wódkę. Zgniotłem gazetę i wytarłem nią cmentarne błoto z butów. Wyjrzałem przez okno. Miałem nadzieję, że nigdy nie wrócę do tego miasta. Niebo na wschodzie robiło się szare. Nie było już widać gwiazd. Pociąg jechał coraz szybciej. Minęliśmy przedmieścia, za oknem przesuwały się pola żyta i kartofli. Drogą wzdłuż torów jechał turkoczący wóz z bańkami mleka. Woźnica pił tanie wino prosto z butelki. Oparłem głowę o drżącą ścianę i przymknąłem oczy. Wyobraziłem sobie ogromną filiżankę gorącej słodkiej herbaty. Potem pomyślałem o zawartości mojej walizki. Wiozłem w niej moje najnowsze trofeum: serce człowieka, który umarł ze strachu, gdy zobaczył anioła. Zbierałem takie rzeczy. Miałem już między innymi testament piromana, w którym zapisał swą duszę piekłu; zatopionego w bursztynie karła; sprężynowy rozdwajacz jaźni; przedwojenne wydanie "sennika dla niewidomych od urodzenia"; negatyw fotografii Pana Boga; napoczętą paczkę tytoniu fajkowego o smaku palonej na stosie czarownicy; fujarkę z piszczeli kobiety, która całe życie udawała syrenę; akwarium pełne moczu pegaza. W ogóle interesowałem się sztuką. Po pięciu minutach pociąg zatrzymał się na pierwszej stacji. Nikt nie wsiadł, jakiś pijak spał na ławce na peronie. Ja też próbowałem zasnąć. Pociąg ruszył. Koła stukały jakoś dziwnie. Jechaliśmy przez las. Gdy po minucie otworzyłem oczy, za oknem nie było sosen i brzóz. Po jasnej niebieskiej równinie szły dziewczynki w białych sukienkach, miały na głowach papierowe korony, sypały z małych koszyków na ziemię płatki kwiatów. Wokół nich biegli chłopcy, nie wyglądali na takich, co umieją czytać i pisać. Byli nadzy, grali na srebrnych trąbkach i szklanych fletach. Wszyscy mieli złote włosy. Słońce było trójkątne. Zdawało mi się, że kiedyś znałem tę melodię. "Za dużo pracuję" - pomyślałem i znów zamknąłem oczy. Przyłożyłem ręce do łomoczących skroni i po chwili lekko uchyliłem powiekę. Zobaczyłem gromadę nagich starców. Siwych, chudych, pomarszczonych. Mieli ostrza szpadli zamiast dłoni. Grzebali doły pod suchymi czarnymi drzewami. Na gałęziach kołysały się pętle. Kobieta w czerwonej balowej sukni wbijała długie proste drewniane miecze w ziemię obok dołów. Słychać było gwizd wiatru. Mgła mojego oddechu pokrywała szybę. "Na pewno mieliśmy wypadek" - przyszło mi do głowy. "Jestem w piekle". Drżącą dłonią dotknąłem czoła, klatki piersiowej i ramion. Chciałem otworzyć okno. Zatrzask nie ustąpił. Za szybą pojawiła się zielona łąka. Rosły na niej mlecze. Nad żółtymi kwiatami unosiły się pszczoły i motyle wielkie jak latawce. Idealna tęcza sięgała do słońca. Pod samotną wierzbą płaczącą stali kobieta i mężczyzna. Całowali się. Ona trzymała w dłoni kiść czarnych winogron. Mój strach minął. Przylgnąłem twarzą do szyby i patrzyłem na nagą parę, dopóki nie zniknęli za krawędzią okna. Trochę się nawet podnieciłem. Nagle wszystkie kwiaty przemieniły się w dmuchawce, gwałtowny wiatr porwał ich puch. Motyle poczerniały i skurczyły się jak spalony papier. Trawa też stała się czarna. Stado chudych czarnych kóz uwiązanych na przerdzewiałych grubych łańcuchach pasło się wśród czerwonych jak rozżarzone żelazo szczelin. Na horyzoncie zobaczyłem dymiący wulkan. Od północy nadciągały ciemne chmury, między którymi skakały pioruny. Słyszałem grzmoty i bicie dzwonów. Oparty o głaz pastuch miał na sobie czarną pelerynę i karnawałową maskę na twarzy, trzymał w ręku bat zakończony ołowianymi ciężarkami. Z nieba padał jakiś biały proszek, pewnie sól. W przedziale czuć było siarką, saletrą i węglem drzewnym. Nie musiałem się szczypać, nigdy nie miałem takich snów. Śniły mi się tylko rekiny, ośmiornice i płaszczki. Wybiegłem na korytarz i szarpnąłem za rączkę hamulca bezpieczeństwa. Nie zadziałał. Awaryjne otwieranie drzwi też nie działało. Jechaliśmy dalej. Wróciłem na swoje miejsce. Zapaliłem papierosa, przetarłem rękawem zaparowaną szybę. Z prawej kieszeni marynarki wyjąłem płaską blaszaną flaszkę-niewypitkę i pociągnąłem solidnie. Położyłem nogi na przeciwnym siedzeniu. Pomyślałem, że już chyba od siedmiu lat nie byłem w kinie. Na polu fioletowego łubinu stały setki żelaznych łóżek. Spali na nich bladzi, nieogoleni mężczyźni w niebieskich piżamach z za długimi rękawami. Świecił księżyc. Miał kształt potłuczonego budzika. Wokół unosiło się pierze z podartych poduszek. Z głów śpiących wydobywały się bańki mydlane i leciały do granatowego nieba. Głośno chrapali i pogwizdywali, nikt nie krzyczał przez sen. Przy łóżku stojącym najbliżej torów w drucianej klatce siedział kolorowy kogut. Miał na głowie papierową torbę. Pociąg jechał coraz szybciej. Już wcale się nie bałem. Czekałem na kolejne obrazy. Żałowałem, że nie mam przy sobie mojego szpiegowskiego aparatu fotograficznego ukrytego w różańcu z czaszek kolibrów. Zamiast łóżek pojawiły się trzy zabytkowe, ładowane od przodu armaty. Były wycelowane w stronę widocznego w oddali wielkiego okrągłego zielonego namiotu. Na jego czubku powiewała czarna flaga z trupią czaszką. Ubrani w białe mundury żółnierze zapalili lonty. Mieli na głowach sztywne czapki z piórami i złote epolety na ramionach. Na ich piersiach lśniły ordery. Z luf buchnął ogień i wyleciały zdechłe koty, maczugi, ucięte ludzkie głowy i węże. Wszystkie pociski dosięgły celu. W przedziale zrobiło się bardzo gorąco, zdjąłem płaszcz i rozluźniłem krawat. Coś wpadło mi do oka i znów na chwilę przymknąłem powieki. Gdy je otworzyłem, ujrzałem jakieś stare brudne miasto i trzynastu kominiarzy w czarnych cylindrach, z drabinami na plecach. Każdy z nich prowadził na smyczy czarnego kota. Szli po pokrywających wąską ulicę potłuczonych lustrach w złotych i drewnianych ramach, rozgniatali je ciężkimi butami z głośnym miarowym zgrzytaniem. Koty wyrywały się do przodu, w moją stronę. Miały jaskrawoczerwone języki. To dziwne, że zauważyłem tak wiele drobiazgów. Pociąg przecież całkiem szybko jechał, koła wciąż stukały. W przedziale zrobiło się zimno, okryłem nogi płaszczem. Już nie było kominiarzy. Teraz widziałem trzech jeźdźców na wielbłądach. Ich sylwetki były słabo widoczne, przedzierali się przez burzę piaskową. Walczyli z trąbą powietrzną, próbowali jej uciec. Zdziwiłem się, że nic nie było słychać, ani odgłosów burzy ani krzyku wędrowców. Dopiero po chwili spostrzegłem, że cała scena rozgrywa się w dolnej komorze gigantycznej klepsydry, tak wielkiej, że minęliśmy ją po minucie. Zza szklanej kopuły wyłoniło się czerwone słońce. Pulsowało niespokojnie, coraz szybciej. Światło drażniło oczy, musiałem je zmrużyć, lecz nadal obserwowałem krajobraz przez wąskie szpary w powiekach. Chyba znów trochę się bałem. Pomyślałem, że jak za kilkadziesiąt lat będę siedział w bujanym fotelu przy kominku i będę to opowiadał moim wnukom, to wyrosną z nich chyba lunatycy i seryjni mordercy. Z zarośli tuż przy torach wyszła zakapturzona postać w długiej szarej pelerynie. Trzymała w ręku łuk, na plecach miała kołczan pełen pierzastych strzał. Sięgnęła jedną, założyła na cięciwę i naprężyła. Świsnęło, strzała poszybowała wysoko i trafiła w czerwoną kulę. Pulsowanie ustało na chwilę i nagle słońce pękło jak odpustowy balon. Ze środka chlusnęła czerwona ciecz, ulewa zadudniła o dach wagonu. Łucznik w kapturze zniknął. Teraz zrobiło się bardzo zimno, założyłem płaszcz i postawiłem kołnierz. Zaczął się potop. Wszystko utonęło. Trochę żałowałem, że prawie nic nie było widać. Jechaliśmy znacznie wolniej. Pociąg zamienił się w łódź podwodną o napędzie elektrycznym. W oddali coś kotłowało się w głębinach, jakieś znajome ciemne kształty. Wytężyłem wzrok. Tak, nie myliłem się, to były rekiny, ośmiornice i płaszczki. A więc może jednak... W stronę przeciwną niż my płynęła samotna syrena. Była młoda, piękna i naga. To znaczy półnaga, jak to syreny. Miała włosy splecione w gruby warkocz, w zębacz trzymała otwartą brzytwę z kościaną rękojeścią. Nawet na mnie nie spojrzała. Tuż przy oknie pływały małe czerwone rybki, jak w akwarium uderzały o szybę, otwierały okrągłe pyski i zaglądały do środka. Miały oczy jak guziki sutanny. Dopiero po chwili je rozpoznałem, były to czerwone krwinki. Stuknąłem palcem w okno i czerwone ciałka uciekły. Poziom krwi opadł po chwili, na szybie zostało tylko kilka kropel. Jarzeniówka w przedziale zgasła. Na zewnątrz było ciemno. Nic nie było widać. Po paru minutach w ciemności pojawiły się świecące blado punkty. Wielkie jak pięść robaczki świętojańskie frunęły obok pociągu. Tuż za nimi leciały jeszcze większe ćmy. Gdy dogoniły któregoś świetlika, rozszarpywały go na strzępy i pożerały wciąż świecące srebrzyste mięso. Znów zapaliłem papierosa. Jeden z nocnych motyli zauważył płomień zapałki i uderzył w okno. Odskoczyłem w głąb przedziału, skuliłem się pod siedzeniem, zasłoniłem twarz dłońmi. Szyba pękła z trzaskiem. Odetchnąłem pięć razy głęboko i przez szczelinę między palcami spojrzałem w okno. Nic się nie stało. Było widno. Zobaczyłem asfaltową jezdnię i idącą poboczem gromadę dzieci z tornistrami na plecach. Padał drobny deszcz. Kilka samochodów czekało, aż dróżnik podniesie szlaban. Widowisko skończyło się. Niesiony szynami stukot kół obudził czarodzieja. Otworzył oczy i oderwał czoło od chłodnego metalu. Połączenie zostało przerwane. Czarodziej zadrżał, było mu zimno, ale poza tym czuł się całkiem dobrze. Tak jakby zmartwienia, czarne myśli i złe wspomnienia odeszły w dal po równoległych sztabach żelaza. Wstał z torów, wygładził wilgotny frak i spojrzał na wschodzące słońce. Sięgnął do cylindra, szepnął zaklęcie i wyjął paczkę papierosów z wizerunkiem wielbłąda. Pstryknął palcami, zapalił płomykiem, który pojawił się na czubku kciuka, zaciągnął się i obserwował ptaki siedzące na przewodach elektrycznych. Nagle zdał sobie sprawę, że jest szczęśliwy. Przeciągnął się. Pomyślał o młodej pięknej akrobatce. Pracowała w cyrku od niedawna. Mówiono, że jest jeszcze dziewicą. Wyobraził ją sobie nagą. Postanowił zacząć wszystko od nowa. Wyciągnął z cylindra bukiet róż, butelkę drogiej wody kolońskiej i pomarańczowy plastykowy grzebień. Uczesał się, odświeżył, założył cylinder na głowę i ruszył przez pole w stronę widocznego w oddali zielonego namiotu. - Dzisiaj będziesz moja, ślicznotko! - krzyknął. Rozległ się zgrzyt hamulców, pociąg zatrzymał się. Wyszedłem na korytarz i przez otwarte drzwi wyskoczyłem na ziemię. Wszyscy pasażerowie wysiedli, słaniali się na nogach. Niektórzy płakali, inni dyszeli jak zmęczone psy, siwa staruszka wymiotowała w trawę. Maszynista był blady i miał pianę na ustach. Kilkadziesiąt metrów przed elektrowozem zobaczyłem mężczyznę w czarnym fraku, który podnosił się z torów. Natychmiast domyśliłem się wszystkiego. To on był największym sztukmistrzem świata. Człowiek w czarnym fraku. To on stworzył ten niezwykły, porażający seans. W jego głowie powstało arcydzieło, które oglądaliśmy za pośrednictwem kolejowych torów. Tylko ja je doceniłem. Pomyślałem, że pasażerowie pociągu podmiejskiego to skromna publiczność. Banda pijaków i analfabetów. A gdyby czoło takiego dotykało nie do szyny, ale na przykład do rury kanalizacyjnej. Gdyby ostrzyc go na łyso, przykuć głowę łańcuchem do kranu w mojej kuchni i dręczyć psychoanalizą, hipnozą, telepatią, elektrowstrząsami i zastrzykami... Wtedy powstałby spektakl wszechczasów, cudowne przymusowe widowisko dla mas. A może udałoby się przesyłać to przez telewizję. Wszyscy by zwariowali. Całe miasto. Wszystkie miasta i wioski. W końcu nadeszła chwila spełnienia moich chłopięcych marzeń. Pobiegłem za cudotwórcą, wyciągnąłem z lewej kieszeni marynarki czarny rewolwer, odbezpieczyłem, wymierzyłem w nogi i krzyknąłem: - Stój, bo strzelam!