Biblioteczka wydawnictwa RTW Eric Malpass Od siódmej rano Tłumaczenie Krystyna Tarnowska Wydawnictwo RTW Tytuł oryginału MORNING'S AT SEVEN Autor ERIC MALPASS The Estate of Eric Malpass Tłumaczenie KRYSTYNA TARNOWSKA Copyright for the Polish translation by TOWARZYSTWO OPIEKI NAD OCIEMNIAŁYMI W LASKACH Copyright for this edition by WYDAWNICTWO rtw ISBN 83-87974-00-5 Projekt okładki WYDAWNICTWO rtw Druk: BZGraf Książkę tę poświęcam Michaelowi i Jeanet, Heather i Rosemary Rozdział pierwszy Świt i niebo jak zimna owsianka. Padał śnieg i kilka wilgotnych łat czepia się wciąż załomów dachu. W dużym, niskim domu rodzina tkwi w porannej niedzielnej hibernacji, kuli się przed zimnem nad-chodzącego dnia. Ale Gaylord był nieczuły na zimno. Młody Gaylord Pentecost był nieczuły na większość zjawisk. Obudził się i połaził sobie jakiś czas po łóżku. Kiedy go to znudziło, podciągnął pidżamę na nie istniejący brzuch i wyruszył z misją dobrej woli. Obchód domu zaczął od dziadka. W pokoju dziadka było ciemno. Odsunął zasłony. Zasłony wisiały na mosiężnych kółkach. Odsuwane przez kogoś innego pobrzękiwały jak kastaniety. Od-suwane przez Gaylorda ogłuszały niczym huk karambolu na autostradzie. Dziadek nawet nie otworzył oczu. - Wynoś się stąd natychmiast - powiedział. Pod kołdrą dziadek wyglądał jak twarda, mała, okrągła górka. Gaylord rozpędził się, skoczył i wylądo-wał na jej grzbiecie. - Jestem rycerz - wrzasnął - a ty jesteś moim wierzchowcem! 5 - Nie jestem żadnym wierzchowcem - jęknął dzia-dek. - Jestem starym człowiekiem, który pragnie odrobiny spokoju. Chłopiec przytknął badawczo palec do jednej pra-starej powieki. Poddarł powiekę, zamyślony spojrzał w żółtawe, zgnębione, żałosne oko. Odjął palec, powie-ka opadła. - Chcesz, żebym ci zrobił herbaty? - zapy-tał. - Tak... jeśli ci to zajmie dużo czasu - odparł dziadek. Gaylord zeskoczył z wierzchowca. - Nie potrwa nawet minuty - oznajmił wesoło. - Nie śpiesz się, bardzo cię proszę - powiedział dziadek. Gaylord poszedł do ciotecznej babki Marigold. - Przynieść ci herbaty? - zawołał od progu. Ale starsza pani, której aparat akustyczny wraz z okularami i zębami leżał na nocnym stoliku, przy-czaiła się mówiąc sobie w duchu, że w takich okolicz-nościach jej głuchota nie jest już udręką i staje się błogosławieństwem, spokojnym schronieniem. Gaylord złożył wizytę ciotce Rose. Na białej podusz-ce długa, blada twarz ciotki wydawała się żółtą plamą. Widok bratanka nie rozjaśnił jej radością. - Co czytasz? - spytał. - Książkę. - Jak się nazywa? - „Psychopatologia w życiu codziennym" - odparła ciotka Rose. - Teraz już rozumiesz? - zapytała złoś-liwie. Sylaby stoczyły się do mózgu Gaylorda niczym węgiel spadający w dół zsypu. I leżały na dnie pomie-szane jak groch z kapustą. Zbliżył się i zajrzał ciotce Rose przez ramię. - Są obrazki? -Nie - odparła. 6 - A o czym to? - O psychopatologii- powiedziała. - W życiu co-dziennym - dodała wyjaśniająco. Gaylord pociągnął kołdrę. - Mogę wejść? W ciotce Rose zaszła raptowna zmiana. Skuliła się jak kot przyparty do muru, ściągnęła wargi. Zacisnęła dłonie na książce, jak rowerzysta pędzący w dół bez hamulców zaciska dłonie na kierownicy. - Jedyna chwila w ciągu dnia, kiedy mogę mieć trochę spokoju od tej przeklętej, zwariowanej rodziny, a ty mi tu przychodzisz! Wynoś się, chcę poczytać. Idź do Becky. Będzie zadowolona, że ma kogoś w łóżku, choćby tylko ciebie. - Dygotała wpatrując się w zadrukowaną stronicę. Gaylord obserwował ją z zainteresowaniem. Zda-rzało się to już dawniej. Człowiek mógł prowadzić z nią normalną, spokojną rozmowę i nagle ciotka Rose zbierała się w sobie do skoku. Bardzo interesujące. Naturalnie wiedział, w czym rzecz. Słyszał, co mówił o tym dziadek. Podszedł bliżej i wspiął się na poręcz mosiężnego łóżka. Nie miało sensu tu zostawać. - Na-piłabyś się herbaty? - spytał. Nie odpowiedziała. Postanowił więc pójść do ciotki Becky. Ciotka Becky była różowokremowa, cała w koron-kach i falbankach. Gaylord lubił ciotkę Becky. Właś-ciwie już postanowił, że jak dorośnie, to się z nią ożeni. Pociągnął kołdrę. - Właź - powiedziała. Wlazł. Ciotka Becky była ciepła i miękka, i ładnie pachniała. Gaylord nie był ani ciepły, ani miękki. „Jakby się miało w łóżku dużą żabę" - pomyślała Becky. - Co robiłeś? - spytała. - Byłem u ciotki Rose. - A co ona robi? 7 - Czyta. Ciotka Becky wydawała się rozbawiona. - Co czyta? Gaylord zastanawiał się przez chwilę. - Psych... Coś o psach i łopatach - zaryzykował. - Nie do wiary. - A potem zrobiła się jakaś dziwna. - Dziwna? - Taka cała wykrzywiona. Chyba nie bardzo chcia-ła, żebym u niej zostawał. - Biedna Rose - powiedziała Becky z leniwą satys-fakcją. Uznał, że najwyższy czas popisać się diagnozą dziadka. - To te jej przeklęte nerwy - oznajmił. Ciotka Becky przechyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać. Zobaczył między jej białymi zębami mały różo-wy język. Wsadził palec i dotknął go. - A ty co robiłaś? - spytał. - Marzyłam. - O czym? - O mężczyznach. „Marzyć o czymś takim nudnym" - pomyślał. - Napiłabyś się herbaty? - spytał. - Z rozkoszą. Gaylord zeskoczył z łóżka, znowu podciągnął pidża-mę i skierował się do drzwi. - To nie potrwa minuty - oznajmił. Poszedł do sypialni rodziców. Zdziwił się widząc matkę samą w łóżku. - Mamo, gdzie jest tatuś? - Na poddaszu. Zaczął przestawiać drobiazgi na toalecie. - Mamo, dlaczego tatuś śpi na poddaszu? - spytał. - Bo jest wstrętny podlec i nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. - Dlaczego nie mogliście znaleźć wspólnego języka? - Bo mówiliśmy o pieniądzach. 8 Gaylord podreptał do pokoju na poddaszu. Ojciec leżał na łóżku polowym, owinięty nieporządnie w wojs-kowe koce - jak mumia, która zaczęła się rozwijać. Rozpaczliwie udawał, że śpi. - Tatusiu, dlaczego śpisz na poddaszu? - Nie śpię - odparł ojciec. - Spałem, ale mnie brutalnie wyrwano ze snu. Subtelna wymówka należała do tych rzeczy, na które Gaylord był nieczuły. - Ja bym uważał, że na poddaszu jest zimno - oznajmił. - A bo jest - przyznał ojciec. - Piekielnie zimno. - Mamie to wygodnie w łóżku - powiedział Gay-lord. - Przynieść ci herbatę? - Tak, proszę. - Ojciec obrócił twarz do ściany. Gaylord zabrał się więc do swego dzieła miłosier-dzia. Na dole w kuchni odkręcił kran i puścił zimną wodę pełnym strumieniem. Potem przytknął palce do otworu. Woda siknęła rozkosznie na wszystkie strony, oblewając kuchnię i oblewając jego. Przyjrzał się swojej mokrej pidżamie i w myślach skreślił matkę z listy osób, którym poda herbatę. Szósty zmysł ostrzegał go zazwyczaj, co matka zniesie, a czego nie zniesie. Właściwie nie przepadał za matką. Zbyt często nie mogli znaleźć wspólnego języka. Skompletował filiżanki i spodki, ustawił je na tacy i napełnił do połowy roztworem mleka i cukru. Następ-nie nalał wody do największego czajnika i postawił go na gazie. Trwało to bardzo długo. Gaylord zaczął się nudzić. Matka opowiadała mu kiedyś o chłopcu, który zatkał łyżeczką dziobek czajnika i wynalazł lokomotywę. Kiedy wreszcie woda się zagotowała, spróbował na-śladować chłopca. Przykrywka podskoczyła do góry. Nie bardzo wiedział, co to ma wspólnego z lokomoty-wami, ale postanowił, że kiedyś dokona jakiegoś 9 wynalazku - tyle tylko, że lokomotywy zostały już wynalezione, a jemu nie przychodziło do głowy nic innego wartego wynalezienia, co bardzo utrudniało sprawę. Wsypał do dzbanka ćwierć funta herbaty. A ponie-waż był dzieckiem ostrożnym, zanim zalał herbatę, zgasił gaz i poczekał, aż woda trochę przestygnie. W końcu jednak wszystko było gotowe. Napełnił filiżanki. W herbacie pływało tyle listków, że przypo-minała raczej gęsty sos miętowy, ale uznał, że to nie ma znaczenia. Dźwigając tacę wspiął się na schody. Wszedł z filiżanką do pokoju dziadka. Dziadek spojrzał na obmierzły płyn i wzdrygnął się. - Za-czekam, aż wystygnie - powiedział. - Kiedy jest zimna - zapewnił go chłopiec. Podszedł do okna. Listopadowy dzień dygotał z zim-na. Jak pacjent, który oddycha, ale ani nie widzi, ani się nie rusza, ani nic nie czuje, będzie się utrzymywał przy życiu, dopóki zimowy zmierzch nie okryje litościwie ziemi. Wtedy umrze - niekochany, nieopłakiwany, prawie niezauważony. - Tatuś nie spał z mamą - oznaj-mił Gaylord. - To mi wygląda na tego głupca - skonstatował starszy pan. Gaylord powędrował z radosną nowiną do ciotecz-nej babki Marigold. Mimo głuchoty staruszka miała szczególny dryg do wyławiania uchem co ciekawszych wiadomości. Poderwała się teraz jak okryty całunem nieboszczyk w dniu zmartwychwstania. - Boże, miej w opiece nas wszystkich! - zawołała. - A dlaczegóż to° - Bo nie mogli znaleźć wspólnego języka - wyjaśnił. Uchylił drzwi do pokoju ciotki Rose i wsunął głowę do środka. - Czy mówiłaś, że chcesz herbaty? Ciotka Rose drgnęła konwulsyjnie, wpiła oczy w książkę i milczała. 10 - Tatuś nie spał z mamą - zawiadomił Gaylord. Efekt jego słów był zdumiewający. Ciotka Rose wyciągnęła ramiona. - Och, mój ty biedny aniołku! - zawołała. Gaylord nie mógł zrozumieć, dlaczego stał się nagle biednym aniołkiem. Ale przypomniał sobie, że ma do spełnienia ważne obowiązki. Wszedł z filiżanką do pokoju ciotki Becky. - Nie zapomniałeś o Rose? - spytała. - Jakoś nie miała ochoty na herbatę. Ciotka Becky uśmiechnęła się. Gaylord poszedł z herbatą na górę do ojca. Ojciec spojrzał i natychmiast odwrócił się do ściany. - Powiedziałem dziadkowi i wszystkim, że jesteś na poddaszu - oznajmił, obracając w zamyśleniu oko wypchanej sowy. - Kochana dziecina - szepnął ojciec. - Smakuje ci? - Szalenie. Jesteś pewien, że nie wsypałeś przez pomyłkę cykuty? - Chyba nie - odparł Gaylord zastanawiając się leniwie, w której puszce mama trzyma cykutę. - Pójdę się teraz ubrać. - Doskonały pomysł - powiedział ojciec z ulgą. Jak zwierzęta budzą się ze snu zimowego na we-zwanie wiosny, tak rodzina zaczęła się budzić do życia. Wzdychając ciotka Rose wsunęła skórzaną zakładkę do swojej „Psychopatologii", zarzuciła szlafrok na flanelową koszulę nocną, zerknęła do lustra, wzdryg-nęła się i wyszła na korytarz. Nacisnęła klamkę drzwi. Zamknięte. Zastukała zirytowana. - Już wychodzę - rozległ się wesoły głos Gaylorda. Ciotka Becky narzuciła przezroczysty negliż na ozdobioną falbankami pidżamę, uśmiechnęła się z za-dowoleniem do swojego odbicia w lustrze i wyszła na korytarz. Zabębniła palcami w drzwi. - Już wychodzę - rozległ się wesoły głos Gaylorda. Teraz podeszła do drzwi matka. - Gaylord, jeżeli będziesz tu siedział całe rano, każę ci chodzić do ubikacji na dworze. Westchnął. Nie lubił ubikacji na dworze. Dziura była tak wielka i tak głęboka, że wiedział, jak się to musi skończyć; któregoś dnia wpadnie i prąd zniesie go do morza. - Już wychodzę! - zawołał. Drapiąc się w pierś dziadek wciągnął długie pożółkłe kalesony, ziewnął. „Niedziela" - pomyślał. I ta cała przeklęta rodzina będzie mu się pętała pod nogami. Rose i Becky będą prychały na siebie jak dwie kocice. Ten głupiec Jocelyn nagle przestał sypiać z May, taką śliczną kobietą. Gaylord! I listopadowy chłód wdzie-rający się do dużego domu. Dziadek był krępy, szeroki w ramionach, silny, miał budowę trochę jakby skarłowaciałego dębu. Uśmie-chał się rzadko i nigdy się nie śmiał, chociaż widywało się go często, jak dygoce od jakiegoś wewnętrznego, głęboko ukrytego śmiechu, który nigdy nie wydobywał się na powierzchnię. Był adwokatem do szcześćdziesiątego roku życia. Potem zrezygnował z praktyki, kupił farmę, o której zawsze marzył, i usiłował wtłoczyć w kilka pozostałych mu lat tęsknoty całego życia. Był kłótliwy, nietolerancyjny, pełen przesądów i głęboko sentymentalny. Teraz goląc się klął i sapał ze złości, gdy brzytwa zeskrobywała siwą szczecinę z jego podbród-ka. Zawiązał krawat w luźny węzeł, włożył marynarkę i zszedł na śniadanie. Byli tam wszyscy, czekali na niego. Chrząknął, otworzył Observeru i ostentacyjnie rzucił na podłogę dział recenzji. Nie mógł wybaczyć temu pismu, że się 12 rozdzieliło na dwie części - na podobieństwo, jak to określał, przeklętej intelektualnej ameby. Gdyby nie szacunek, jakim darzył nieżyjącego już J. L. Garvina, dawno przerzuciłby się na Telegraph. Jocelyn, zauważył to z satysfakcją, miał minę za-wstydzoną. May była pełna energii i opanowana. Becky jak zawsze przywodziła na myśl kota, który dopiero co dobrał się do śmietanki. Rose... Rose nie różniła się niczym od przenikającego wilgocią, ponure-go dnia listopadowego. Gaylord przypomniał sobie nagle, że jest biednym aniołkiem i wybuchnął łzami. - Co u licha jest z tym smarkaczem? - rzucił groźnie dziadek. - Radzę, żebyś sam spytał - powiedziała ponuro ciotka Rose. - Przecież pytam, niech to diabli! Ciotka Rose spojrzała znacząco na Jocelyna i May. - Myślę, że jego rodzice mogliby nam to wyjaśnić. Ojciec wytrząsnął ze słoiczka dwie aspiryny i połknął je z miną ciężko chorego człowieka. - Nawet jeżeli sami dla siebie nic nie znaczycie, powinniście myśleć o dziecku - oznajmiła Rose. - Moje jajko jest zepsute - powiedział Gaylord, któremu znudziła się już rola biednego aniołka; poza tym nie cierpiał jajek. - Nie macie pojęcia, jakie spustoszenie w jego dziecięcej duszyczce może spowodować tego rodzaju poranny wstrząs - ciągnęła Rose. - Spustoszenie w jego dziecięcej duszyczce mógłby spowodować tylko najcięższy czołg - zauważył dzia-dek. - Zresztą nie wiem, która strona gorzej by wyszła na takim spotkaniu. - Moje jajko śmierdzi jak wszyscy diabli - obwieścił Gaylord. - Gaylord! - rzuciła ostro mama. 13 - Freud stwierdza wyraźnie... - zaczęła ciotka Rose. Dziadek walnął pięścią w stół. - Ten facet! - wrzasnął. - Jaki facet? - spytała Rose. - Frud - wyjaśnił dziadek. - W moim jajku jest kurczak - oznajmił Gaylord. Cioteczna babka Marigold wtrąciła swoje trzy gro-sze. - Doprawdy, Rose. Wiesz doskonale, że twój ojciec zabrania przy śniadaniu wspominać o Frudzie. Teraz Rose zaczęła bić pięściami w stół. - Może byście zechcieli nie nazywać go Frudem! - wrzasnęła histerycznie. - No, i znowu się zaczyna - powiedział dziadek. Wstał, cisnął serwetkę na stół i wyszedł z pokoju. Cioteczna babka Marigold wybiegła za nim wołając: - Widzisz, Rose, coś zrobiła? Teraz będzie się cały dzień wściekał i chował się za Observerem. Mama spojrzała na Rose. - Słuchaj - zaczęła ostro - o co ci właściwie chodzi? Rose zerknęła niespokojnie na Gaylorda. Ale Gay-lord był zajęty, mrużył oko i zezując zaglądał do jajka przez otwór w skorupce. Powiedziała. - Chodzi mi o to, że kazałaś Jocelynowi ssspać na ssstrychu. - Wcale mi nie kazała-oznajmił ojciec.-Obraziłem się i wyszedłem. - Bzdura, kazałam ci się wynieść i rzuciłam za tobą pidżamę. Jocelyn wstał. - Jeżeli masz zamiar wywlekać nawet sprawę mojej pidżamy... - Wzruszył ramionami i wy-szedł z pokoju. - Widzę jego dziób - powiedział Gaylord. Rozdział drugi Rose była wrażliwą kobietą. Jeździła do miasta i uczyła młodsze dzieci w szkole koedukacyjnej na ulicy Gazowej. Nie miała powołania do zawodu nauczyciels-kiego. Chociaż lubiła poszczególne dzieci, uważała, że w masie są odrażające. Były jej zdaniem złośliwie okrutne, kłamliwe i miały plugawą wyobraźnię. W trzydziestym roku życia kwas staropanieństwa rozpoczął już swoje żrące działanie. A dzisiaj Rose miała dodatkowe powody do zdenerwowania: wiedzia-ła, że musi nacisnąć guzik, który rzuci na nią pełny snop światła. Przez całe śniadanie zbierała odwagę. żeby ich zawiadomić. Ale sprawa z Gaylordem przy-brała rozmiary lawiny, jak większość spraw w tej rodzinie. Więc teraz musi to zrobić podczas obiadu. Nie może dłużej zwlekać. Przełknęła głośno, zaczerwieniła się. - Będę miała dzisiaj... - Ani słowa więcej! - warknął dziadek, który krając pieczeń dotarł do niezwykle trudnego miejsca i musiał skupić całą uwagę. Rose umilkła. „Och, Boże, czy to jest tego warte?" - pomyślała. Dziadek uporał się ze swoim krajaniem i rąbaniem. Rose zaczęła od nowa: - Będę miała dzisiaj na kolacji gościa - oznajmiła. ,,No więc już - pomyślała. - Stało się. Teraz nie ma odwrotu." Ku jej zdumieniu, nikt nie zareagował. Becky spyta-ła bez zainteresowania: - Jak ona się nazywa? - Dla Becky wszystkie przyjaciółki siostry były do siebie podobne. Nosiły sportowe kostiumy z tweedu i za-chowywały się impertynencko; i trochę, tylko trochę odchylały się od rodzaju nijakiego w kierunku rodzaju żeńskiego; śmiały się często, ale ich śmiech nie był wesoły; prowadziły dyskusje o sztuce i literaturze z wielką powagą, ale bez zrozumienia i wnikliwości. Nie znaczy to wcale, żeby Becky interesowała się choć trochę literaturą. Po prostu na pierwszy rzut oka poznawała się na hochsztaplerstwie. Ale teraz nadszedł moment prawdy. Rose powie-działa: - Jest to niejaki pan Roberts. Uczy w szkole średniej. - Rose! - Oczy Becky rozbłysły wesołością i zainte-resowaniem. - Mężczyzna! Aparat akustyczny ciotecznej babki Marigold dzia-łał bez zarzutu. Zawsze jednak wolała usłyszeć po-twierdzenie ważnych wiadomości. - Co ona mówi, John? - Że zaprosiła na kolację jakiegoś faceta! - wrzasnął dziadek. - No, no - rozpromieniła się staruszka. - Że też osoba w jej wieku sprowadza do domu kawalerów! - To nie o to chodzi! - wybuchnęła Rose. - Czy on jest kochankiem cioci Rose? - spytał Gaylord pakując do ust górę tłuczonych kartofli z sosem. Blada twarz Rose nabrała nieprzyjemnej, ciemno-purpurowej barwy. - Bobs... pan Roberts... to mój kolega. Interesujemy się oboje psychologią. To wszyst-ko - brnęła niezręcznie dalej - Nie ma w tym nic... nic głupiego. - Wcale nie uważam, żeby seks był czymś głupim - powiedziała Becky z przekonaniem. - W każdym razie nie ma w tym nic z tych rzeczy - zapewniła ją Rose. Gaylord wyjrzał przez okno. - Robi się straszna mgła-zauważył. -Zakład, że jak kochanek cioci Rose przyjedzie, będzie musiał zostać na noc. Będzie musiał spać z... - Gaylord! - przerwała mu matka nie wiedząc, co nastąpi, ale obawiając się najgorszego. - ... spać z tatusiem na poddaszu - ciągnął Gaylord, który nie dał się zbić z tropu. - Ja nie będę spał na poddaszu - powiedział ojciec. - Jesteś tego pewien, kochanie? - spytała słodziutko matka. Ale Rose zerkała niespokojnie w okno. Gaylord miał rację. Mgła nacierała na dom jak armia oblężnicza, ruszająca znad szarych pól i wdzierająca się w alejki. Powiedzmy, że Bobs mimo wszystko nie przyjedzie. Jakże ona się wtedy ośmieszy. I jak rodzina będzie sobie na niej używała. To jest naprawdę niesprawied-liwe. Adoratorom Becky nic nigdy nie stawało na przeszkodzie. Szybcy i pewni siebie jak młode orły zajeżdżali przed dom w sportowych wozach, na siodeł-kach potężnych motocykli. Ale Bobs wytężający wzrok za szybą swojego starego Morrisa... Bobs był inny. Boże, zrób, żeby przyjechał, modliła się Rose w duchu, myśląc jednocześnie, że jeśli nie przyjedzie, ona umrze z upokorzenia i zawiedzionej nadziei. - Coraz gęstsza - oznajmił Gaylord wesoło. - Za-kład, że kochanek cioci Rose w ogóle nie dojedzie. - Milcz! - rzuciła niegrzecznie Rose. Gaylord miał nieprzychylny stosunek do niedziel-nych popołudni. Wszyscy odbywali swoje drzemki. Postanowił się ulotnić. Wyszedł ukradkiem na podwórze. Pochłonęła go mgła. Przepadał za mgłą. „Wcale nie byłoby trudno za-błądzić" - pomyślał. Cała rodzina szukałaby go z lam-16 pami sztormowymi i w końcu znaleziono by jego drobne ciało zimne i sztywne, zaledwie w odległości pół mili od domu. Z rozczulenia o mało się nie rozpłakał. Światło dzienne gasło już. Pod drzewami zbierały się głębokie jeziora ciemności, drzewa majaczyły w mroku jak olbrzymy gotowe do ciosu. Gaylord wyszedł na ścieżkę. Ale dlaczego nie miałby spróbować? Zaszedł na swoje ulubione miejsce, do starych kamieniołomów ocienionych wysokimi drzewami, za-rosłych plątaniną srebrnej brzozy i zeschłej wierzbówki, i jeżynami, na których tu i ówdzie czerniły się jeszcze zwiędłe jagody. Mgła była tu gęstsza i było bardzo cicho. Zaczął iść przez gęstwinę. - Hej, Gaylord - odezwał się miły, łagodny głos. Gaylord o mało nie umarł ze strachu. Ale nie pokazał tego po sobie. Stał spokojnie. - Co tu robisz? - spytał głos. Gaylord wytężył wzrok. Zobaczył twarz bladą i okrągłą jak księżyc, uśmiechającą się do niego serdecznie poprzez mgłę. - Od pierwszej chwili wie-działem, że to ty, Will - powiedział z uczuciem bezgranicznej ulgi. - Straszna mgła - zauważył Will. - Idziesz na spacer? Sytuacja była podniecająca. Nie dość, że mógł zabłądzić, ale na dodatek spotkał Willa, z którym mama nie pozwalała mu rozmawiać, ponieważ Willowi brak było piątej klepki. Gaylord nie znał poza nim nikogo, komu brak było piątej klepki, ale naturalnie mama nie pozwalała mu się zadawać z kimś posiadają-cym tak niezwykłe właściwości! Will wyciągnął dużą dłoń i wziął Gaylorda za rękę. Ruszyli przed siebie. - Cicho tu, nie? - powiedział Will. To prawda, było bardzo cicho. Nie rozbrzmiewały 18 głosy ani ptasie, ani zwierzęce czy ludzkie. Raz zajaś-niał łagodnie żółty kwadrat oświetlonego okna, ale pozostawili je za sobą w mroku. Cisza, mgła, wilgotna droga, zwarzona, pożółkła trawa nad rowem, l poza tym nic na całym Bożym świecie. Szli dalej przed siebie. I nagle zdrowy rozsądek, który nie milkł nigdy na długo w duszy Gaylorda, odezwał się wyraźnym głosem. - Jak myślisz. Will, zabłądziliśmy? - spytał zwalniając kroku. - Tak - odparł Will. Jego palce zacisnęły się na dłoni chłopca. Gaylord stanął w miejscu. - Wracam - oznajmił. Will szarpnął rękę. - Boisz się - powiedział. - Ani trochę - warknął Gaylord. Mocowali się chwilę na opustoszałej drodze. Ale Will miał osiemnaście lat i chociaż był, biedaczek, słaby na umyśle, jego mięśniom nie brakowało siły. Gaylord nie zdołał mu się wyrwać. - Chcę ci coś pokazać - powiedział Will przymilnie. - Co? - Poczekaj, to zobaczysz. Może Will znalazł zakopany skarb. Ociągając się Gaylord zrobił kilka kroków. Ale teraz mgła wydawała się nasycona dźwiękiem. Dźwięk przybierał na sile. Blask rozświetlił mgłę przed nimi. Zogniskował się w parze jaskrawomętnych, żółtych ślepi. Samochód zatrzymał się ze zgrzytem hamulców. - Gaylord! - zawołał jakiś głos. - Cześć! - zamruczał Will i zniknął we mgle. Gaylord podszedł bliżej i zajrzał do czerwonego sportowego samochodziku. Poczuł się rozczarowany, że nie jest to ktoś z ekipy wysłanej na poszukiwanie, tylko jeden z adoratorów ciotki Becky. - Może byś wsiadł i pokazał mi drogę? - spytał grzecznie młody człowiek. 19 - Jeśli pan sobie życzy - odparł łaskawie Gaylord. Wsiadł do samochodu. W pięć minut później wmieszał się dyskretnie w nurt życia domowego. Przynajmniej tak mu się zdawało. Bo nagle matka spojrzała na niego badawczo i spytała: - Gdzie by-łeś? - Na dworze. - Gdzie na dworze? - Zwyczajnie na dworze. - Z szatańską przebiegłoś-cią zmienił temat. - Czy kochanek cioci Rose przyje-chał? Udało mu się, co za ulga! Ciotka Rose rzuciła wściekle: -Pan Roberts przyjeżdża dopiero na kolację! - A pan od czerwonego samochodu, siedzący na kanapie i z rozanieloną miną trzymający Becky za rękę, nastawił uszu i powiedział: - Zdumiewasz mnie, Rose. Czyżby były w tobie ukryte głębie? - Zakład, że on wcale nie przyjedzie - oznajmił Gaylord. - Zakład, o co chcecie, że on nie przyjedzie. - Doskonale - powiedziała ciotka Rose sztucznie opanowanym głosem. - Nie przyjedzie. - Mgła się robi coraz gęstsza i gęstsza, i gęstsza - ciągnął Gaylord. - Zakład, że jak spróbuje przyje-chać, rozbije samochód. Ciotka Rose miała trochę obłąkany wzrok. - Może już teraz leży w kałuży ciemnej posoki! - zawołała. Gaylord zastanawiał się chwilę. - Co to takiego posoka? - spytał. - Krew. Gęsta, lepka krew. - Posoka - powtórzył. - Posoka, posoka, posoka, posoka. - Dobre słowo. Spodobało mu się. Zapamięta je i kiedyś się nim posłuży. Ale co innego przyszło mu na myśl. - Zakład, że jak kochanek cioci Rose przy-jedzie, będzie musiał zostać na noc. Będzie musiał spać z ... Dziadek cisnął Observera na ziemię. - Czy prze-staniesz decydować, kto będzie z kim spał w tym domu! Gaylord poczuł się urażony. - Przecież chciałem tylko powiedzieć... - W takim razie nie mów. Gaylord zwrócił się do adoratora ciotki Becky: - Tatuś spał dzisiaj na poddaszu - zagaił tonem swobodnej konwersacji. - Bo rozmawiali z mamusią o pieniądzach i nie mogli znaleźć wspólnego języka. Mrok i mgła podpełzały coraz bliżej, gęstniały i otulały dom. Ale w środku kominek huczał wesoło i rodzina czekała na nadejście niedzielnego wieczoru. Becky i jej adorator trzymali się za ręce i od czasu do czasu chichotali z cicha. Rose siedziała z Freudem na kolanach - niby to czytając, kiedy sobie wyobrażała, że ktoś ją obserwuje, i patrząc nieruchomo przed siebie, kiedy nie czuła na sobie cudzego wzroku. Dziadek nadal przedzierał się przez rozległe, otwarte połacie Observera. Mama zszywała chodnik na schody. Ciotka Marigold, ojciec i Gaylord oddawali się rozmyślaniom. Umysł ciotki Marigold był jak zepsuty czasomierz, przenoszący ją z teraźniejszości w odległą przeszłość; od dawno pogrzebanych, przykrych spraw do jutrzej-szego obiadu. Najgorsze, że teraz myliły się jej postaci. Niekiedy na tronie zasiadała Wiktoria, a niekiedy Elżbieta. Czasem przyjaciele jej młodości, którzy jeden po drugim odpłynęli cicho w mrok, nadal byli przy niej, bardziej realni od jej obecnych towarzyszy. Czasem Gaylord był Gaylordem, a czasem Jocelynem sprzed trzydziestu laty, kiedy świat był młody i piękny, a miesiące letnie trwały dłużej niż te obecne krótkie. posępne antrakty między wiosną a jesienią. Ojciec - pochylony z piórem w ręku nad nie tkniętą 21 kartką papieru - medytował. Jak większość humorys-tów miał usposobienie melancholijne. Jak większość humorystów, wolałby napisać Hamleta, gdyby Wielki Bard nie wpadł pierwszy na ten pomysł, który to fakt napełniał go niechęcią do luminarzy literatury angiels-kiej. Jego podświadomość aż dyszała od konfliktów i tragicznej ironii... Ale on musi być śmieszny. Tylko na to go stać. - Śmiej się, pajacu....-wymamrotał ponuro, zabierając się do pisania. W małym móżdżku Gaylorda kotłowały się beztroskie myśli. Więc przede wszystkim była sprawa zakopanego skarbu Willa. Dawało to pole do nie kończących się domysłów. Postanowił, że cokolwiek mama miałaby do powiedzenia na ten temat, odszuka Willa przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Dalej była intrygująca myśl o kochanku ciotki Rose. Nurtowało go też ciekawe pytanie, co ciotka Becky i jej młody człowiek widzą w takim trzymaniu się za rękę. No, i w końcu zbliżająca się walka o spanie. Lada moment teraz, jeśli zna swoją mamę, rozlegną się słowa: - Gaylord, do łóżka - więc musi przygotować kontrofensywę. Podszedł do okna, rozsunął zasłony, rozpłaszczył nos o zimną szybę. - A mgła jest coraz gęstsza i gęstsza - oznajmił. - Gaylord, do łóżka - powiedziała mama. Obrócił się, jakby go znieważono. - Nie ma jeszcze szóstej! - zawołał z nieopisanym zdumieniem. - Ale zaraz będzie. - Zegar się śpieszy - zapewnił ją Gaylord. - Nie marudź. Posprzątaj zabawki. To jeszcze jedna cecha mamy. Depcze zawsze wszys-tkie logiczne argumenty. - Dziadek mówił, że się śpieszy - dodał. - To było w zeszłym tygodniu - wtrącił dziadek. Gaylord miał umysł lotny. - Jak się śpieszył w ze-szłym tygodniu, teraz jeszcze bardziej się śpieszy. 22 - Nie, bo go nastawiłem - wyjaśnił dziadek. Znikąd pomocy. Chłopiec zastosował inną taktykę. -Uważam, że kochanek ciotki Rose już nie przyjedzie. - Do łóżka - powtórzyła mama. Gaylord wygłosił swoje głęboko przemyślane zda-nie: - Uważam, że albo nie przyjedzie, albo miał wypa-dek. - Albo jedno i drugie - wymamrotał ojciec. Gaylord poweselał. Z tej mąki może jeszcze być chleb. - Naturalnie. Jeżeli miał wypadek, nie przyje-dzie, bo jest w szpitalu, cały oblany posoką. - Albo martwy - dorzucił ojciec. - Gaylord, liczę do dziesięciu - oświadczyła mama. - Raz, dwa... - Nie mógłbym zostać, żeby zobaczyć kochanka ciotki Rose? - Trzy. Cztery. Mówiłeś przed chwilą, że nie przyje-dzie. - Kiedy może jeszcze przyjechać. - Bardzo jesteś uprzejmy - rzuciła z goryczą Rose. - Pięć, sześć. Gaylord. zaraz kończę. Chłopiec rozpaczliwie wysilał mózgownicę. Spojrzał na ciotkę Becky i jej młodego człowieka. - Dlaczego ty i tatuś nie trzymacie się za ręce? - Dziesięć - wyliczyła mama. - Do łóżka. Gaylord umiał przegrywać. - Dobranoc, kochani - powiedział, błyskawicznie kapitulując. Ucałował ciotkę Rose bez zapału, ciotkę Becky z przyjemnością, mamę i ojca z obowiązku, dziadka namiętnie - nie dlatego, że go tak kochał, ale bardzo lubił przytykać policzek do jego szorstkiego zarostu. Gdy zamknęły się za nim drzwi, dorośli odetchnęli z ulgą. Ciotka Rose myślała: ,,Daję mu czas do wpół do 23 siódmej. Jeżeli nie przyjedzie do tej pory, raz na zawsze z nim skończę". O wpół do siódmej myślała: „Może jeszcze przyje-chać. Mógł zabłądzić we mgle i stąd to spóźnienie". O siódmej myślała patrząc na Becky: „Dlaczego ona ma zawsze przy sobie mężczyznę? Tych nic nigdy nie zatrzyma w drodze. Ale jak ja zaprosiłam raz mężczyz-nę do domu, musiała się zrobić mgła. A mam trzydzie-ści lat i zostało mi strasznie mało czasu". O ósmej pragnęła, żeby się wieczór skończył. Nor-malnie przedłużała, dopóki się dało, tę niedzielną przerwę od godzin nauczania w klasie. Teraz marzyła o jednym: żeby być znów w szkole i zobaczyć kochane-go Bobsa. Nadeszła pora kolacji. Zasiedli do stołu. Co za ulga, że nikt nie zwrócił uwagi na puste krzesło! Po jakimś czasie Rose mogła pójść na górę do swojego pokoju. Wyjrzała przez okno. Mgła otulała dom na podobieńs-two brudnej, szarej derki wojskowej. Świat na ze-wnątrz był pusty, bez życia. Dzisiejszy dzień był pusty, pusta była przeszłość i przyszłość. Gdyby ją Bobs kochał, naprawdę kochał, przyjechałby nawet z odleg-łości dziesięciu tysięcy mil. Ale teraz Rose znała bolesną prawdę. Rozdział trzeci Dokonawszy swego niecnego dzieła mgła zwinęła namioty i wyniosła się potajemnie przed świtem. Ranek poniedziałkowy był słoneczny i pogodny, jak gdyby kartki kalendarza cofnęły się nagle do września. Na podwórzu ptak śpiewał ostatnią radosną pieśń przed zimową ciszą. Gaylord obudził się i pognał do pokoju rodziców. Ale oni go ubiegli. Byli w pokoju razem, już ubrani. Uśmiechnęli się do niego ironicz-nie. - Spragniony informacji? - spytał ojciec. Chłopiec poczuł się urażony. Nie chcą mu się zwierzyć ze swoich spraw. - Czy tatuś spał na pod-daszu? - spytał. Znowu się do niego uśmiechnęli. A potem do siebie. Ale nie odpowiedzieli. Gaylord wyszedł z pokoju. Prze-stawało go to interesować. Zamknięty w ubikacji spędził pół godziny na rozmyślaniach. Następnie powędrował do szkółki wiejskiej, gdzie wchłaniał wiedzę z niezaangażowaną sprawnością gąbki nasiąkającej wodą. Po ciotkę Becky zajechał zielony sportowy samo-chód i zawiózł ją do miasta, gdzie z wdziękiem i zaskakującą znajomością rzeczy pełniła funkcję pry-watnej sekretarki. Ciotka Rose, na starym rozklekotanym rowerze. pedałowała zawzięcie do stacji odległej o dwie mile. Zobaczy Bobsa. Siedziała niecierpliwie na brzeżku ławki w zimnym przedziale drugiej klasy, gdy tym-czasem pociąg, sapiąc z wielką powagą, pędził przez słoneczny ranek. Niebawem zaczął hamować przed stacją. „Może - pomyślała Rose - może Bobs wyjdzie po mnie na peron. Nigdy tego me robił. Ale dzisiejszy dzień jest inny. Dzisiaj trzeba się będzie tłumaczyć. przepraszać, wybaczać, a to jest nie do pomyślenia w pokoju nauczycielskim". Wysunęła głowę za okno. Peron był pusty. Szybkim krokiem odbyła drogę do szkoły. Pociąg miał opóźnienie i gdy przyszła, nauczy-ciele siedzieli już w klasach, rozpoczęli następną z kolei tygodniową batalię, której celem było wpychanie do obojętnych czy wręcz niechętnych głów najlepszej cząstki tego, co osiągnęła myśl ludzka. Rose zobaczyła Bobsa dopiero na dużej pauzie. 25 Stał w drugim końcu pokoju nauczycielskiego, przy-party do muru przez tego nudziarza Symonsa. Zoba-czył ją i odwrócił wzrok. Wreszcie jednak zaczął się do niej przepychać przez zatłoczony pokój. - Co za koszmarna mgła - powiedział. - Chyba się mnie nie spodziewałaś? - Ale skąd! - J. R. Roberts nie wyjeżdża z domu w taką pogodę - ciągnął. - Za bardzo sobie ceni własne zdrówko. - To byłby idiotyzm. - Idiotyzm, święta prawda. - Obdarzył ją pewnym siebie uśmiechem. - Nie wyszedłbym wczoraj z domu nawet dla królowej angielskiej. - Może będziesz miał ochotę przyjechać w przy-szłym tygodniu - zaproponowała, bawiąc się w zdener-wowaniu ołówkiem automatycznym. - Czemu nie. Jeżeli mi zagwarantujesz lepszą pogodę. - Zrobię, co w mojej mocy - rzuciła lekko, choć z rozpaczą w sercu. Zniżyła głos. - Szkoda, że nie mogłeś przyjechać. - Rozumiem... ale nie mamy przecież wpływu na klimat w naszym kraju, prawda? Zadźwięczał dzwonek. Rose uśmiechnęła się blado do Bobsa. - Muszę wracać do moich malców. - Słusznie - powiedział. - Z powrotem do kieratu. - Wystukał popiół z fajki. Nie miała siły się z nim rozstać. - A więc w przyszłą niedzielę. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze. - Jeżeli wszystko pójdzie dobrze - rzucił w roztarg-nieniu, biorąc ze stolika książki. Wyszedł i Rose wiedziała, że natychmiast przestał o niej myśleć. - Wracaj prosto do domu - ostrzegła go matka; i Gaylord usłuchał, to znaczy prawie. Zboczył ka-wałeczek z drogi i poszedł do starych kamienioło-mów. Słoneczny poranek nie dotrzymał swej obietnicy. Około południa pokazała się na niebie lekka chmura, która najpierw przesłoniła, a potem zakryła słońce rozsnuwając przejmujący chłód nad wilgotną ziemią. A tymczasem niewidoczne słońce zbliżyło się do wid-nokręgu, więc zanim Gaylord dotarł na miejsce, mrok zgęstniał. Zagłębił się w plątaninę krzewów. A tam zobaczył Willa, który stał i nie robił nic - w sposób tak naturalny, jakby był drzewem. - Co miałeś mi pokazać? - spytał Gaylord. - Nie chciałeś pójść - powiedział Will. - Ale teraz chcę. Will poruszył się niemrawo. - No to chodź. Zaczęli iść wilgotną drogą. Szli w kierunku rzeki. Skręcili na wąską ścieżkę między wysokimi krzewami, stąpali po więdnącym dzikim szczawiu i pokrzywach. Wyszli na łąki nad-rzeczne. W tym ostatnim momencie dnia chmura odsłoniła słońce i pręgi mętnego, bladego światła kładły się na rzece, rozświetlały zmurszałe kamienie starej chaty rybackiej. Will skierował kroki ku tej chacie. W móz-gu Gaylorda znowu odezwał się ostrzegawczy dzwo-nek. - Gdzie idziemy? - spytał, wolno wymawiając słowa. - A tam do środka - odparł Will. Gaylord nie zwrócił uwagi na ostrzegawczy dzwo-nek. Waląca się chata była idealną kryjówką dla skarbu. Weszli do środka. Korzenie drzew i krzewów rozsadziły kamienną podłogę, przegniły dach zapadł 27 się w wielu miejscach. Palenisko starego komina było połamane i sczerniałe. Will spojrzał na Gaylorda z nagłą podejrzliwością, niemal wrogo. Chwycił go za ramię. - Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz - warknął. - Przyrzekam - powiedział Gaylord odprawiając skomplikowany, sekretny obrządek, który polegał na przeżegnaniu się, splunięciu i zrobieniu zeza. Will podszedł do komina i odsunął leżący tam kłąb zeschłej trawy. Gaylord stanął obok i patrzył z przeję-ciem. Na podściółce z zeschłych liści i patyków leżała najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu. Mimo panującego w chacie półmroku lśniła i rzucała ognie. Will podniósł swój skarb. Gaylord patrzył zelekt-ryzowany. - Co to jest? - spytał. - Przycisk do papieru - odparł Will. - A co się z tym robi? - Nie wiem. - Wyciągnął gruby, biały palec i wodził nim miłośnie po gładkim szkle, wpatrywał się z czułoś-cią i zachwytem w widoczek ratusza w Leeds, uwięzio-ny tam po wieczne czasy niczym mucha w bursztynie. - Daj potrzymać - wyszeptał Gaylord. Will bardzo ostrożnie włożył mu przycisk do rąk. Była to zaskakująco ciężka, gładka i duża bryła szklana z umieszczonym w środku ślicznym obrazkiem - za-chwycająca oczy, cudowna w dotyku. Gaylord patrzył zafascynowany. Lecz natychmiast Will wyrwał mu przycisk, gwałtownie, acz ostrożnie, położył go na dawne miejsce, przykrył z taką samą czcią, z jaką kapłan przykrywa naczynia liturgiczne, i spojrzał na Gaylorda wzrokiem podejrzliwym i wrogim. - Pewnie zaraz komuś wypaplesz - powiedział. - Nie wypaplę, Will - odparł Gaylord powtarzając swój obrządek. - Teraz żałuję, że ci pokazałem. - Blada, miękka twarz Willa skurczyła się nagle w płaczu. - Powiesz komuś i przyjdą, i zabiorą mi mój skarb - wymamrota) pociągając nosem. - Nie powiem, Will - zapewnił go Gaylord. Will podniósł rękę do twarzy i otarł łzy. W jego oczach pojawił się chytry wyraz. - Jak komuś powiesz, zwyczajnie cię zabiję - oznajmił z głębokim przekona-niem. Rozkoszny dreszczyk przebiegł Gaylordowi po ple-cach. Ale przybrał obojętną pozę, wsunął ręce do kieszeni i spytał: - Zabiłeś już kogo? Will otworzył usta i już miał odpowiedzieć. Lecz nagle w jego oczach pojawił się znów błysk głup-kowatej chytrości. - Chodź - powiedział i schwyciwszy szorstko Gay-lorda za ramię wypchnął go z chaty i poprowadził w kierunku wioski, gdzie żółciły się już światła w gęst-niejącym mroku. Gaylord wszedł do domu z rękoma w kieszeniach i wydmuchując powietrze przez zęby, co w jego przeko-naniu było niefrasobliwym gwizdem. Matka rzuciła mu jedno krótkie spojrzenie i spytała: - Coś ty znów przeskrobał? - Nic nie robiłem - odparł Gaylord obrażonym głosem i z obrażoną miną. Czuł się naprawdę do-tknięty. - Zajęło ci to dużo czasu. - Co mi zajęło dużo czasu? - To, że nic nie robiłeś. - Przecież byłem w szkole - wyjaśnił. - A co potem? - zapytała. Gaylord spojrzał na nią z nieopisanym zdumieniem. - Potem wracałem do domu. - Widocznie chodzisz bardzo powoli. 29 Przekuśtykał przez kuchnię krzywiąc się z bólu. - Rozbiłem sobie nogę - obwieścił. - Nauczycielka mówi, że to może być złamanie. Matka przyglądała mu się; bardzo nie lubił tego jej wyrazu twarzy. - Rozmawiałeś z Willem? Była strasznie podejrzliwa. Oburzała go zawsze ta jej cecha, którą uważał za bardzo poważną wadę charak-teru. Spojrzał na nią z wyrazem urażonej niewinności w błękitnych oczach. Ale jedna rzecz zdumiewała w Gaylordzie. Szukanie wykrętów i dwuznaczne od-powiedzi były dla niego chlebem powszednim; nie posuwał się jednak nigdy do jaskrawego kłamstwa. - No, niezupełnie - odparł. - W takim razie co? - nalegała matka sprawiając teraz wrażenie osoby sięgającej wzrostem sufitu. Ale Gaylordowi udało się tymczasem sprowadzić ją z pro-stej drogi prawdy i kłamstwa na wijącą się boczną ścieżkę niedomówień i wykrętów. - Powiedział; „Dob-ry wieczór, Gaylord", a ja powiedziałem: ,,Dobry wieczór, Will". - Znowu zaczął mówić obrażonym tonem: - Przecież nie mogłem nie powiedzieć: .,Dobry wieczór. Will", kiedy on powiedział: „Dobry wieczór, Gaylord". - No i co potem? - Potem wróciłem do domu. - Ostatecznie wrócił. Sama jego obecność jest najlepszym tego dowodem. - Prosto do domu? Niektórzy ludzie zawsze muszą się czegoś doszuki-wać w najprostszym nawet stwierdzeniu. - Prawie prosto - odparł Gaylord, pewien już teraz, że za chwilę dostanie się w krzyżowy ogień pytań. Ale ku jego zdumieniu matka nie pytała dalej. Usiadła, położyła mu ręce na ramionach, spojrzała na niego i rzekła: - Gaylord, nie wolno ci rozmawiać z Willem ani się z nim widywać. Mówię serio. 30 - Ale dlaczego, mamo? Milczała chwilę. - Nie wiem, naprawdę nie wiem - powiedziała w końcu, zwracając się do niego takim tonem, jakim się przemawia do osoby dorosłej. - Po prostu mam uczucie, że to byłoby nierozsądne. - Czy dlatego, że jemu brak piątej klepki? - To bardzo nieładnie tak o kimś mówić - skarciła go. - Ale tak... chyba dlatego. Siedziała pogrążona w myślach. Gaylord doszedł do przekonania, że najwyższy czas wykonać manewr taktyczny i oderwać się od nieprzyjaciela. - Czy kochanek cioci Rose przyjechał? - Musisz mi przyrzec - poprosiła matka. - Co mam przyrzec? - spytał Gaylord, jak gdyby nie wiedział. - Że nie będziesz się widywał z Willem. Gaylord wykonał swój tajemniczy obrządek. - Gay-lord! - zawołała, naprawdę oburzona. - Żebyś mi tego więcej nie robił! - Przepraszam, mamusiu - wyjąkał ze skruchą. Był w pełni świadomy, że jeszcze niczego nie przyrzekł, ale żeby tylko mama sobie tego nie uświadomiła! - Nauczy-cielka mówi, że jak się zrobi krzywe oczy. kiedy wiatr wieje ze wschodu, to zostaną już takie na zawsze. - Nie mów krzywe oczy - skarciła go matka. Wypływali na spokojne wody, coraz bardziej od-dalali się od Willa. - Ale nauczycielka mówi krzywe oczy - obstawał Gaylord. Matka westchnęła. Jeżeli nauczycielka mówi połowę tych okropności, które Gaylord wkłada w jej usta, jest bardzo dziwną osobą. - Czy prędko będzie pod-wieczorek? - spytał, powiększając o kilka dodatko-wych mil dystans między sobą a Willem. - Znowu się widział z Willem - powiedziała May. - Ale kazałam mu przyrzec, że więcej tego nie zrobi. 31 - Obiecał ci to na piśmie? - spytał Jocelyn. - Myślę, że jeśli przyrzekł, można mu ufać. - Jeśli przyrzekł, naturalnie. Jesteś pewna, że nie zrobił żadnych zastrzeżeń... myślowych czy innych? Zastanawiała się chwilę. - Chyba nie. Ale skąd ja mogę wiedzieć, co się dzieje w tym małym, wykrętnym móżdżku? Było to istotnie bardzo słuszne pytanie. Jocelyn powiedział: - Zresztą Will jest prawdopodobnie naj-zupełniej nieszkodliwym chłopcem. - Tak myślisz? - westchnęła. - Ma czarujący uśmiech, przyznaję, i jest taki łagodny... Ale na samą myśl o nim cierpnie mi skóra. Mam uczucie, że jest zdolny prawie do wszystkiego. Piątek wieczór i koniec następnego nudnego, irytu-jącego tygodnia. Rose dopadła Bobsa w momencie, gdy wyprowadzał rower z szopy. Czyjej się zdawało, że miał przez chwilę minę człowieka schwytanego w sidła? Było jej już wszystko jedno. - Przyjedziesz w niedzielę? - spytała. - Och... Ach... tak. Prawdę mówiąc, nie jestem jeszcze pewien... - Postaraj się. - Rozumiała doskonale, że nie po-winna tego powiedzieć. Im gorliwiej kobieta za nimi biega, tym szybciej uciekają. Ale jeśli nie biega, też ich traci. Błędne koło; problem, którego dziewczyny w ro-dzaju Rose nie potrafiły rozwiązać, a który w ogóle nie istniał dla dziewczyn w rodzaju Becky. Był młodszy od Rose. Miał czarne, ulizane włosy i starannie przystrzyżone czarne wąsiki. Nosił ubrania trochę za obcisłe, krawaty trochę za jaskrawe, buty trochę za spiczaste; uśmiech zbyt szybko pojawiał się na jego twarzy i zbyt szybko znikał. Z górnej kieszonki sterczał mu, niczym wyszczerbione zęby, rząd ołów-ków i długopisów. Większość mężczyzn obrzucała go krytycznym spojrzeniem. Ale Rose czuła, jak serce topnieje jej z miłości do niego. - Postaraj się przyje-chać - powtórzyła. - Dobrze, dobrze - powiedział dość burkliwie. - Zrobię, co będę mógł. Koło ósmej? Miała powiedzieć, że o szóstej. - Wolałabym, żebyś był trochę wcześniej - poprosiła. - Zrobione. Za piętnaście ósma. - Obdarzył ją swoim szybkim, zdawkowym uśmiechem. ,,Przyje-dzie" - pomyślała Rose, ale bez radości. Czuła się upokorzona, chociaż nie wiedziała dlaczego. Natural-nie nie mogła winić o to Bobsa. To jej wina, że się tak poniża. A przecież musiała. Inaczej by nie przyjechał i świat byłby przeraźliwie pusty. Ale tej niedzieli Rose nikogo o niczym nie zawiado-miła. Nie mogła się na to zdobyć. Będzie czas, jak Bobs przyjedzie... jeżeli przyjedzie. Czekała w zdenerwowa-niu i udręce, czujna jak pies na legowisku. O siódmej usłyszała jakiś odgłos. Samochód jechał drogą, skręcił na podjazd. Stanął. Rose podniosła się, jej dłonie trzepotały nerwowo wokół szyi. Ale Becky powiedziała rzeczowym tonem; - To pewnie Piotr - i szybko pobiegła do drzwi. Naturalnie był to Piotr. Weszli śmiejąc się i trzymając za ręce. Rose miała ochotę ich zabić. Jej napięcie nerwowe wzrastało, grożąc załamaniem. Kolację podawano o wpół do ósmej. A ponieważ brakło jej odwagi, żeby Bobsowi o tym powiedzieć, miała teraz przed sobą przerażającą alternatywę; albo poprosi, żeby zaczekano z kolacją, i wyjaśni dlaczego, albo nie powie nic i Bobs przyjedzie w środku posiłku wywołując straszliwe zamieszanie. Siódma dwadzieścia pięć. I ani śladu Bobsa. Ale 33 dziadek pochrapywał za swoim Observerem, a dopóki dziadek śpi, nie będzie kolacji. „Niech śpi" - modliła się w duchu, siedząc cicho jak mysz. Dokładnie o wpół do ósmej dziadek wynurzył się spod gazety, powiódł dokoła zgnębionym wzrokiem i spytał: - Czy my dzisiaj nie dostaniemy kolacji? Rose zdobyła się na odwagę. - Nie moglibyśmy trochę poczekać? Może przyjedzie pan Roberts. - Kto? - warknął dziadek. - Pan Roberts. Miał przyjechać w zeszłym tygod-niu, pewnie pamiętasz, ale... - Ale nie przyjechał. Wygląda mi na to, że w tym tygodniu też nie przyjedzie. - Dziadek podniósł się z trudem. - Uprzedził mnie, że może się trochę spóźni - wyją-kała nieszczęsna Rose. Dziadek opadł z powrotem na fotel, wyciągnął przed siebie nogi jak dwie kłody drzewa. - Daje mu pięć minut - oznajmił. Minęło pięć minut. Dziadek zatrzasnął kopertę swojego kieszonkowego zegarka, wstał i skierował się do jadalni. - Nie pozwolę, żeby mi jakiś mityczny pan Roberts dezorganizował dom - oznajmił zirytowany. - Siadamy do kolacji. No i siedli do kolacji. Zajadali w najlepsze pieczeń wołową na zimno, z piklami, gdy dało się słyszeć mocne, wesołe pukanie do drzwi frontowych. Rose zerwała się, jakby ją ktoś podciął batem. - Spokojnie, dziewczyno, spokojnie - poradziła jej Becky, rozbawiona sytuacją. -Nie pokazuj, jak bardzo ci na nim zależy. Rose zmniejszyła szybkość z sześciu do dwóch mil na godzinę i poszła otworzyć drzwi. - Dobry wieczór, Bobs - wyszeptała trwożliwie. - Przykro mi, ale musieliśmy zacząć kolację. - Nie sądziłem, że się spóźniam - powiedział robiąc nadętą minę. - Ależ nie - rzuciła prędko. - To tylko ojciec... - Umilkła. - Pozwól, wezmę palto. Wprowadziła go mrugającego do jadalni. - To jest Bobs - przedstawiła. - Rose, czy to twój adorator? - spytała ciotka Marigold uśmiechając się promiennie. - No, nie przesadzajmy! - wrzasnął pan Roberts, którego zdaniem wszyscy ludzie po sześćdziesiątym piątym roku życia byli zarówno głusi, jak słabi na umyśle. - A to jest May. Mój brat Jocelyn. Moja siostra Becky. - Becky uśmiechnęła się czarująco. - To jest Piotr. A to mój ojciec. - Dziadek wstał grzecznie, ukłonił się i usiadł z powrotem. Ale wykonując kolejno te czynności dał wyraźnie do zrozumienia, że nie cierpi ludzi przerywających mu spożywanie wołowiny z pik-lami. Jadł i od czasu do czasu rzucał na nowo przybyłego ukradkowe, podejrzliwe spojrzenia, jak gdyby się lękał, że ten zwędzi mu jedzenie sprzed nosa. W końcu jednak zwyciężyły dobre maniery. - Lepiej przysuńcie mu krzesło - powiedział między jednym a drugim kęsem. Rada jako taka nie była zła. Tyle tylko, że w pokoju nie było wolnych krzeseł, a gdyby się nawet jakieś znalazło, nie zdołano by go wcisnąć między inne, bo rodzina obsiadła stół ciasnym kołem. Rose, w zdenerwowaniu niezdolna do logicznego myślenia czy działania, kręciła się bezradnie. - Hej, zróbcie miejsce - rozkazał dziadek, a wtedy wszyscy wsunęli ręce pod krzesła i lekko unosząc się odbijali w prawo lub w lewo, jak popadło. Sytuacja wy-klarowała się odrobinę. Powstało wolne miejsce, natu-ralnie obok Becky. Cioteczna babka Marigold podała 35 talerz. Dziadek krajał niecierpliwie pieczeń, a Rose w końcu ochłonęła i przyniosła z kuchni krzesło. Bobs usiadł. - Pikle? - spytała Becky z miną pięknej czerkieskiej niewolnicy ofiarującej sułtanowi bakalie. - ... kuję - powiedział Bobs obrzucając wygłod-niałym spojrzeniem porcję pieczeni na talerzu. Gdyby mu ktoś podał nóż i widelec, mógłby zacząć jeść. Ale najwidoczniej rodzina nie była już zdolna do dalszych wysiłków. Rose wptrywała się w niego nieruchomym wzrokiem. Pozostali członkowie rodziny pałaszowali dziarsko, starając się nadrobić stracony czas. Bobs zaczął robić błagalne gesty do Rose. Uśmiechnęła się do niego czule. - Czy nie mógłbym... - zaczął. Ale w tym momencie otworzyły się drzwi. Na progu stanął Gaylord, którego spodnie od pidżamy jak zwykle znajdowały się w pół masztu. Obdarzył zebranych czarującym uśmiechem. - Gaylord! - zawołała matka. - Dlaczego nie leżysz w łóżku? - Przyszedłem zobaczyć kochanka cioci Rose. - O Boże... - wyszeptał Bobs. Już określenie „a-dorator" było dostatecznie alarmujące. Zaczął się zastanawiać, jaka według nich jest jego pozycja w tym domu. Sądząc po minie starszego pana, gotowi go tu zmusić do małżeństwa. - Powinieneś już dawno spać - powiedziała matka. - Spałem, ale się obudziłem - brzmiała dość sensow-na odpowiedź. - No to przywitaj się z panem Robertsem. I wracaj na górę. - Dobry wieczór - powiedział Gaylord bez specjal-nego entuzjazmu. Nie umiałby określić, czego się spodziewał. Ale był naprawdę rozczarowany. Pan Roberts wyglądał najzupełniej zwyczajnie. - Dobry wieczór - odparł Bobs z podobnym bra- kiem entuzjazmu. Wypełniały go złe przeczucia. Widocz-nie Rose przedstawiła rodzinie mocno ubarwioną wersję łączących ich stosunków. Tak, będzie musiał uważać. Bardzo uważać. No i wciąż nie ma widelca i noża. Gaylord obchodził stół całując kolejno wszystkich, po prostu, żeby zyskać na czasie. - Pan Roberts nie zjadł pieczeni - zauważył. - Nie smakuje panu? - rzucił wojowniczo dziadek. - Nie dostałem widelca i noża - odparł Bobs równie wojowniczo. - Mój Boże! - wybuchnął dziadek. Siedzi tu i nic nie mówi! Bezdenna jest głupota ludzka. - Dajcie mu przyrządy do jedzenia - rozkazał. - Tak mi przykro, Bobs. - Rose była bliska płaczu. Przyniosła widelec i nóż. - ...kuję - mruknął Bobs, zamykając bezmiar ironii w tym jednym obrzydliwym powiedzonku. - Gaylord, marsz na górę - rozkazała matka. „Ta kobieta potrafi myśleć tylko o jednym" - powiedział sobie Gaylord w duchu. - Jestem głodny - oznajmił na głos. - Możesz wziąć biszkopta. - ... kuję - podziękował Gaylord. - Coś ty powiedział? - spytał groźnie ojciec. Byt gotów patrzeć przez palce na drobiazgi w rodzaju kłamstw czy kradzieży, ale szalał, gdy w grę wchodziło kaleczenie ojczystej mowy. - Coś ty powiedział? - Ile razy mam ci... - zaperzył się ojciec. - Pan Roberts powiedział: ,,... kuję" - zwrócił mu uwagę Gaylord. Gdyby był starszy i umiał grać w szachy, dodałby: Szach! - Jak będziesz w wieku pana Robertsa...- rozpoczął ojciec odpowiedź ze swojego stałego repertuaru. Na Gaylordzie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Ale 37 matka nie okazująca nigdy szacunku dla szermierki słownej, pochwyciła go i wypchnęła z pokoju. Gdy wróciła, dziadek spojrzał na nią z podziwem. - Zawsze wolę fortiter in re od suaviter In modo. A co pan o tym sądzi, panie Robinson? - Roberts - poprawił go Bobs. - Pan wybaczy? Dziadek nachmurzył się i wrócił do swojej pieczeni. Nie miał zamiaru marnować czasu na wyjaśnianie rzeczy ignorantom. Becky obróciła się do Bobsa. Jej promienny uśmiech przyprawił go o zwrot głowy. - Ojciec chciał przez to powiedzieć, że jest zwolennikiem targania za uszy. - Och - wymamrotał Bobs. - Bardzo pani dziękuję. - Odwzajemnił jej się uśmiechem. - Zawsze gotowa do usług - powiedziała Becky. I znowu uśmiechnęła się promiennie. Krągłe, jędrne kolano otarło się o nogę Bobsa. Bobs znowu miał uczucie, że pokój wiruje dokoła niego. Podniósł wzrok i spotkał tęskne spojrzenie Rose wpatrzonej w niego z drugiego końca stołu. - Czy masz wszystko, Bobs?- spytała. - ...kuję - mruknął Bobs. Rose łamała sobie głowę, ale nie mogła znaleźć nic więcej do powiedzenia. „Niech diabli tę Becky - pomy-ślała. - Nie wystarczy jej Piotr, musi się dobierać do Bobsa. Ot, dla sportu." Ale reakcja Becky na mężczyzn była podobna do reakcji benzyny na zapałkę. - Czym się pan zajmuje, proszę pana? - spytała słodko. - Jestem nauczycielem. - Boże miłosierny! - wybuchnął dziadek. - Pan wybaczy? - Bobs był wyraźnie przestraszony. „Czy ten przeklęty głupiec potrafi mówić tylko te dwa słowa?" Becky ponownie wystąpiła w roli tłumacza. - Ojciec nie jest wielkim zwolennikiem nauczycieli. Pan Roberts analizował w myślach tę zdumiewającą wypowiedź. - Nie zwracaj uwagi na ojca, Bobs -wtrąciła prędko Rose. - Ja uważam, że to szlachetny zawód. - Ja też - dodała Becky z głębokim przekonaniem. - W każdym razie macie piekielnie długie urlopy - stwierdził Piotr, przemawiając po raz pierwszy. Roześmiał się nerwowo. Dziadek rzucił mu kwaśne spojrzenie. - Muszą im dawać długie urlopy - oznajmił. - Jakby inaczej znaleźli kogoś do tej pracy? Bobs powiedział ozięble: - Istnieje, proszę pana, coś, co się nazywa powołaniem. - Nie w tym fachu - stwierdził kategorycznie starszy pan. - Ojcze, jesteś dla pana Robertsa niesprawiedliwy i nieuprzejmy - powiedziała Becky. - Ja? - dziadek miał minę naprawdę zdumioną. - Zachowujesz się po prostu skandalicznie - dorzu-cił Jocelyn, wciąż obolały po suaviter in modo. Dziadkowi było naprawdę strasznie przykro. Szczy-cił się, jak chyba niczym innym, swoją staroświecką gościnnością. - Drogi panie - zwrócił się do Bobsa - niechże mi pan wybaczy, jeśli powiedziałem coś... chciałbym pana gorąco przeprosić... przeprosić w na-dziei, że złoży pan to na karb głupoty starczego wieku. - W porządku, proszę pana - odparł Bobs. - Zresz-tą niektórzy nauczyciele to wredne typy. - Proszę, niech pan weźmie sera -ciągnął dziadek. -Polecam ten stilton. Wreszcie posiłek dobiegł końca. Przenieśli się do saloniku. Patrząc na Becky i Piotra, którzy siedli na kanapie i wzięli się za ręce, Rose pomyślała: „Naresz-cie! Teraz będę go miała wyłącznie dla siebie, z daleka od tej małej jędzy". - Chodź i usiądź tutaj, Bobs -39 poprosiła uszczęśliwiona, klepiąc krzesło tuż obok swojego. Ale nie wzięła pod uwagę gryzących dziadka wy-rzutów sumienia. - Proszę tu usiąść, panie Robertson, i porozmawiać ze starcem. Niech mi pan opowie o swojej pracy - powiedział dziadek, przysuwając krzesło. - Z przyjemnością. - Bobsowi wyraźnie to schlebi-ło. Dziadek poczęstował go cygarem. Godziny wieczo-ru płynęły. Dziadek i pan Roberts doskonale się ze sobą bawili. Becky uśmiechała się czule do Piotra, a ilekroć zdołała pochwycić spojrzenie Bobsa, to znaczy bardzo często, również jego obdarzała czułym uśmiechem. Rose musiała się zadowolić widokiem swojego ukochanego i szmerem jego głosu. Myśli ciotki Marigold poruszały się ruchem wahadłowym między teraźniejszością a latami dziewięćdziesiątymi. May zatroskana myślała o Willu: nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Było to po prostu jakieś nieokreślone prze-czucie niebezpieczeństwa. Jocelyn wycofał się do świa-ta wyobraźni, gdzie był bezspornym królem; więcej, był bogiem, stwórcą, władcą, burzycielem. Ale o wpół do jedenastej sumienie dziadka kończyło służbę. Otworzył zegarek, ziewnął. - Robi się diabelnie późno - oznajmił. Zrozumiano w lot subtelną aluzję. Becky i Piotr wstali i wysunęli się cicho z pokoju. Pan Roberts powiedział: - Komu w drogę, temu czas. Najzdrowszy sen jest przed dwunastą. - Niechże pan znowu do nas zajrzy - zaproponował starszy pan. - Bardzo mi się miło z panem rozmawiało. - ...kuję. - Bobs wstał. - Dobranoc państwu. - Przyniosę ci palto - powiedziała Rose. Drżała na całym ciele. Oto nadchodzi moment próby, który może 40 odkupić cały koszmarny wieczór. Odprowadzi Bobsa do samochodu, będzie z nim sama w ciemności. A tam, pod gwiazdami, z daleka od rodziny, z daleka od pokoju nauczycielskiego, może się zdarzyć wszystko. Uścisk palców, pocałunek, może ramię obejmujące jej uległe ciało. Wyszli do sieni. Podała mu palto. - ... kuję - powiedział. - No, to jutra w starej budzie. - Odprowadzę cię do samochodu - rzuciła prędko. Wyszli na duży, ciemny ganek. - Potworna ulewa - zauważył Bobs. ,,Niech to diabli"-pomyślała Rose. -W takim razie będziemy się musieli pożegnać tutaj - powiedziała zdławionym, załamującym się głosem. Spojrzała na niego poprzez mrok, podeszła bliżej. Czuła szorstkość jego palta, bijące od niego ciepło. - Dobranoc, Bobs- wyszeptała tkliwie. - Tylko nie za dużo tych czułości - odezwał się wesoły głos tuż obok. - Becky! - wybuchnęła Rose głosem ochrypłym z rozczarowania i prawie nienawiści. - Co tu robisz? - Ano ściskamy się, jeżeli wybaczysz to mało ele-ganckie określenie - odparła Becky pogodnie. Rose dojrzała w ciemności dwie twarze, tuż obok siebie. - No, to do jutra - rzucił wesoło Bobs. I dodał z większym zainteresowaniem w głosie: - Dobranoc, Becky. - Do zobaczenia, Bobs. Rose wymamrotała nieprzytomnie: - Odprowadzę cię do samochodu. - Przemokniesz do suchej nitki. - Odprowadzę cię - powtórzyła. Ale nastrój, jeżeli w ogóle był, prysł bezpowrotnie. Stojąc w ulewnym deszczu nieszczęsna Rose patrzyła, jak Bobs wskakuje do samochodu, zapala światła. uruchamia silnik i odjeżdża wołając: - Do widzenia! -i machając na pożegnanie ręką. Wróciła na ganek. - Pożegnania są takie bolesne - zauważyła Becky. - Powieś się! - rzuciła wściekle Rose i weszła do domu. - Co to, pada? - spytała zdziwiona ciotka Marigold. - Jak wszyscy diabli! - warknęła Rose i pobiegła na górę do swojego pokoju, gdzie łzy trysnęły jej z oczu na podobieństwo wiosennej ulewy. - Tak się cieszę, że Rose ma kawalera - powiedziała ciotka Marigold. - Lubię patrzeć na szczęście młodych. Ku jej radości podszedł do niej nazajutrz rano w pokoju nauczycielskim. Uśmiechał się. - Dlaczego mi nic nie mówiłaś? - zapytał przyjaźnie. - O czym, Bobs? - Że masz taką kapitalną siostrę. - Ach, Becky. To prawda, jest bardzo ładna. - Jeszcze jak. A staruszek też sympatyczny. Śmiesz-ne, ale w pierwszej chwili miałem ochotę nagadać mu do słuchu. Rose powiedziała spokojnie: - Przykro mi, że tak niewiele z tobą rozmawiałam. - Och, nie przejmuj się - rzucił w roztargnieniu, obserwując maleńką pannę Jones, która schylona podnosiła książkę. - Musisz nas znowu odwiedzić - powiedziała stara-jąc się ze wszystkich sił stłumić rozpacz w głosie. - Chętnie. - Przyjął jej zaproszenie z większym entuzjazmem, niż się mogła tego spodziewać. Ale w jakim stopniu ten entuzjazm odnosił się do niej, a w jakim do Becky? „Na to pytanie - pomyślała z bólem - może nigdy nie znajdę odpowiedzi". Rozdział czwarty Listopad, miesiąc umarłych. Wszyscy Święci. Zadu-szki; mgła snuje się nad łąkami jak dusze pokutujące: rzeka przybiera, jest usiana złotymi liśćmi niczym gwiazdami; buki jednego dnia płoną jak ogniska, nazajutrz są nieruchome, umarłe, ociekają wodą; na podwórzu za domem błoto i brązowe kałuże; krzaki melancholijnie strząsają krople deszczu i listki; w lesie sosnowym powietrze jest łagodne, wilgotne, aromaty-czne; wczesny zmierzch spowija wzgórza; ganek za-śmiecony kaloszami, płaszczami z plastyku. Gaylord w gumowych butach właził we wszystkie kałuże, jakie spotykał na drodze. Początkowo w swo-ich wędrówkach patrzył z daleka na chatę rybacką, w której Will ukrył skarb. Ale z biegiem czasu zataczał wokół chaty coraz mniejsze kręgi. Przyciągała go jak magnes. Naturalnie mógł wejść do środka i popatrzyć na skarb. Ale nie. To miejsce należało do Willa. Nie wolno mu tam wchodzić bez niego. Potem któregoś dnia znalazł się zupełnie bezwiednie na progu chaty. Nie umiałby powiedzieć, jak się tam dostał. Rozległy krajobraz był pusty. Gaylord wszedł do środka. W chacie nic się nie zmieniło, odkąd byli tu z Willem. Wzrok Gaylorda spoczął na palenisku komina. Leża) tam wciąż kłąb trawy i zeschłych liści. Nikomu nie stanie się krzywda, jak raz spojrzy. Zdjął trawiaste przykrycie i patrzał zachwycony. Przy-cisk był jeszcze piękniejszy, niż jak go zapamiętał. Ratusz w Leeds promieniał blaskiem niespotykanym na lądzie czy morzu. Gaylord wyjął przycisk ostrożnie, jakby to były klejnoty koronne, ł dotykając go. 43 trzymając, wpatrując się w te czyste, krystaliczne głębie wpadł w zachwyt będący udziałem jedynie dzieci, poetów i może ludzi obłąkanych. Bawił się czule swoim skarbem nie zważając na czas, owego okrutnego tyrana, jak tylko dziecko to potrafi. Ach, mieć tę cudowną rzecz u siebie w pokoju, bawić się nią wieczorem, zanim pójdzie spać, i rano po obudzeniu! Will nigdy się nie dowie, kto zabrał przycisk. Zresztą Will i tak nic by nie mógł zrobić. Brak mu przecież piątej klepki. Po raz pierwszy w życiu Gaylord zmagał się z poku-są. I zwyciężył, sam nie wiedział czemu. Ale uratowało go głęboko zakorzenione poczucie tego, co słuszne i co niesłuszne. Położył bezcenny skarb z powrotem na miejsce, przykrył go i poszedł do domu w poczuciu osamotnienia i straty. Nadeszła zima. W miastach i miasteczkach Anglii starsi panowie (nie nadużywający alkoholu i lubiący dzieci) przypinali sobie białe brody, przywdziewali czerwone szaty i stawali na posterunku w dużych domach towarowych. Wytwórcy pocztówek świątecz-nych ofiarowywali Adorację Pasterzy intelektualis-tom, ptaszki na gałęziach starym ciotkom, przeraźliwie duże, błyszczące okropieństwa wulgarnym snobom. A tak wiele organizacji dobroczynnych sprzedawało własne kartki świąteczne, iż było rzeczą nader praw-dopodobną, że niedługo trzeba będzie powołać nową instytucję charytatywną: Towarzystwo Opieki nad Bezrobotnymi Wytwórcami Kart Świątecznych. Na ladach zazwyczaj spokojnych sklepów pojawiały się, niczym nagła wysypka, budzące odrazę nowości. Wszystko - od walizki po czajnik na wodę - stawało się podarkiem gwiazdkowym. Wystawy nędznych sklepi-44 ków na bocznych uliczkach były udekorowane kłęb-kami waty nanizanymi na sznurek. W sklepach z dro-biem wisiały setki indyków, gęsi i kur - pulchnych, czystych i dumnych, że złożyły swe życie w ofierze. Chrześcijańska Anglia ponownie przygotowywała się do zarobienia kilku milionów na obchodach upamięt-niających narodziny Dzieciątka, które powiła wiejska kobieta w stajence przydrożnej gospody. Matka wykonała łatwiejszą część operacji pod kryp-tonimem „życzenia świąteczne". To znaczy kupiła pięćdziesiąt kartek, po czym czterdzieści siedem zaad-resowała, nakleiła znaczki i wysłała. Pozostało jej trudniejsze zadanie: nakłonić pochlebstwami lub zmu-sić siłą ojca, żeby wysłał swoje trzy, jedną do staruszki ciotki, dwie do starych kumpli z RAF-u, których w żaden sposób nie chciał wymazać z pamięci, ale też nie chciał zaprzątać sobie nimi głowy. Prędzej napisał-by opowiadanie, niż zaadresował te trzy kartki. Mówił, że takie pisanie kartek nie jest pracą twórczą. Puddingi były gotowe. Cała rodzina odnosiła się do indyka Abdullaha z pełną zakłopotania serdecznością, wobec której ptak zachowywał obojętną wzgardę. Jocelyn zwrócił się do May: - Jak myślisz, co Gaylord chciałby na Gwiazdkę? Spojrzała na męża ze zdziwieniem. Bo była to rzecz bez precedensu, żeby Jocelyn podejmował inicjatywę w rozwiązywaniu świątecznych problemów. - A co wymyśliłeś? - Kolejkę elektryczną. - Zapytam go - powiedziała. - Ale znasz Gaylorda. Na pewno zażąda czegoś niezwykłego. Jocelyn zrobił smutną minę. Powiedział: - Moja kolejka składała się z maleńkich wagoników i lokomo-45 tywy nakręcanej kluczykiem, która tak szybko pędziła po szynach, że nigdy nie udawało jej się zrobić więcej niż jedno okrążenie. Potem zeskakiwała z szyn i leżała na boku podrygując i wierzgając, jak przewrócony do góry brzuchem chrabąszcz. - Biedny Jocelyn - wyszeptała. - Więc jak dorosłem, postanowiłem się ożenić i mieć dzieci, w nadziei, że jedno będzie chłopcem, któremu kupię kolejkę elektryczną. - Często się nad tym zastanawiałam... - powiedziała May. - Nie jesteś mężczyzną skorym do ożenku. - Był to plan długoterminowy, przyznaję, ale teraz dojrzał do wykonania. - Nie wiąż z tym zbyt wielkich nadziei - przestrzegła go. - Robisz rachunek bez gospodarza. Miała słuszność, o czym przekonała się w rozmowie z Gaylordem. - Co byś chciał dostać od świętego Mikołaja na Gwiazdkę? - spytała. - Przycisk do papierów - odparł bez wahania. Zapadło milczenie. - Co takiego? - Przycisk do papierów. Matka mówiła głosem opanowanym: - Jakiego rodzaju przycisk do papierów? - Zwyczajny przycisk do papierów - wyjaśnił Gaylord. - Ojciec myślał, że może miałbyś ochotę na kolejkę elektryczną. Zastanawiał się chwilę. - Wolę przycisk do papierów- oznajmił w końcu. May wróciła do męża. - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że Gaylord będzie chciał czegoś niezwykłego? Na twarzy Jocelyna odmalował się smutek. - Mów!- zażądał. - Zgadnij, jak bardzo niezwykłe jest jego życzenie. Jocelyn namyślał się. Potrząsnął głową. - Wyobraź-nia odmawia mi posłuszeństwa. - Przycisk do papierów. Zapadło głuche milczenie. - Tyle lat... - zaczął. - Tyle lat oczekiwania, planowania. A teraz zachciało mu się przycisku do papierów. - Nagle huknął pięścią w biurko. - Niech to diabli! Dostanie kolejkę elekt-ryczą, czy ma na nią ochotę, czy nie! - Nawet jej nie rozpakuje - skonstatowała. - O ile znam Gaylorda. Znaleźli przycisk w sklepie z antykami. Miał kształt jelenia i był z lanego żelaza, pomalowanego ohydnie łuszczącą się, brązową farbą; w drodze do samochodu Jocelyn oznajmił, że waży najmniej pół tony. - Jeśli chcesz wiedzieć - orzekł - to paskudztwo przebije każdą pończochę. Trzeba mu będzie włożyć prezenty do drucianego koszyka. - A ponieważ był w szczegól-nie ponurym nastroju, postanowił nie zwlekając do-wiedzieć się najgorszego. - Przypuszczam, że jak zwykle musieliśmy zaprosić Bena i Bellę? - Nie, nie musieliśmy - odparła May. - Zaprosili się sami. Oddzielnie czy też razem, cioteczna babka Bella i cioteczny dziadek Ben byli duszą każdego zebrania towarzyskiego i jako tacy budzili w całej rodzinie lek, nieufność i antypatię. Jocelyn, jak choinka obwieszony paczkami, powiedział z tęskną nutą w głosie: - Gdyby nie ludzkie pomysły, Boże Narodzenie mogłoby być bardzo miłym świętem. Rano kościół. Potem miłe obżarstwo, odrabianie zaległej lektury w cieple bijącym od kominka, pełne godności picie - i do łóżka. A nazajutrz długi spacer. - Och, i myślę, że będziemy też mieli pana Robertsa, znajomego Rose - oznajmiła May. Miała cudowny dar 46 wyłączania się i nie słuchania, ilekroć mąż stawał się zbyt gadatliwy. - A tymczasem bawimy się w gry, które budzą w nas obrzydzenie, i napełniamy dom ludźmi, od których uciekalibyśmy jak od zarazy... gdyby byli przypad-kowymi znajomymi w hotelu. - Wcale nie uważam, że przyjazd Belli i Bena jest równoznaczny z napełnianiem domu ludźmi - za-protestowała May, która miała jeszcze może cenniejszy dar wypowiadania właściwych uwag, mimo że myśli jej były nadal zajęte czymś innym. - Nie uważasz? - W głosie Jocelyna brzmiała go-rycz. - Wsadź tych dwoje do pokoju i robi się tłok, niezależnie od ilości. - Upuścił paczkę, schylił się, żeby ją podnieść, i upuścił dwie dalsze. Był wściekły. - Przy-puszczam, że zawdzięczamy te sentymentalne bzdury Dickensowi! - wrzasnął. - Kochanie, ludzie na ciebie patrzą - zwróciła mu uwagę. - Nie powinieneś powodować się zawodową zazdrością. Jocelyn milczał. Wśród paczek, które upuścił, znaj-dował się przycisk do papierów; posmutniał na myśl, co mogło zawierać to pudełko. - Jak się masz, Bella. Jak się masz Ben. Przyjechaliś-cie - powiedział dziadek. W jego głosie słychać było przygnębienie. Wuj Ben trzepnął go w plecy, na taki czyn pozwalali sobie tylko najodważniejsi. - Wiesz, John, masz skapcaniałą minę. Co ci dolega? Latka dają się we znaki, hę? - zaryczał. Wszedł Jocelyn, zobaczył gości. - O Boże... - wyma-mrotał i dodał na głos: - Wesołych Świąt wszystkim razem i każdemu z osobna. Wuj Ben przyjrzał mu się, przejechał ręką po zaok-rąglonym podbródku. - Co się z tobą dzieje, Joss? Wyglądasz jak człowiek, który zobaczył przed chwila ducha... jak to powiedziała dziewczyna do medium. - Ducha Tegorocznej Wigilii - dokończył Jocelyn. Nie wydawało mu się to specjalnie zabawne. Wuj Ben był odmiennego zdania. Wybuchną} śmiechem. - Sły-szałaś, Bella? Duch Tegorocznej Wigilii. Słowo daję. Joss, powinieneś to zamieścić w jednej ze swoich książek. Jocelyn nie cierpiał, gdy go nazywano Jossem, ale jeszcze bardziej nie lubił, gdy mu radzono, żeby zamieścił coś w jednej ze swoich książek. Zupełnie jakby pisarz tworzył książkę na podobieństwo trzech czarownic, z których każda wrzuca coś do kotła. „Słuchaj - miał ochotę powiedzieć. - Czy wiesz, jak William Faulkner określa zadania pisarza? »Tworzyć z materii ducha ludzkiego coś, co przedtem nie ist-niałoś oto, na czym polega pisanie książki. A nie na zlepianiu bzdur wyławianych z jałowej rozmowy." Milczał jednak. Wuj i tak by nie zrozumiał. Rose wpłynęła bezbarwnie do pokoju. - Jak się masz, kochanie! - zawołała ciotka Bella i odsunąwszy ją na odległość ramienia przyglądała się jej takim wzrokiem, jakby była spódnicą, którą należało oddać do pralni. - Wyglądasz mizernie, moje dziecko. Ben, prawda, że Rose jest mizerna? - Owszem - przyznał Ben, który wolał dziewczęta pulchne, a poza tym uważał, że cała przeklęta rodzina wygląda mizernie. „Jak ja nienawidzę Bożego Narodzenia - pomyślała Rose. - Wszyscy siedzą razem, wszyscy są obrzydliwie ckliwi, alkohol przyprawia mnie o mdłości, a ciężkie jedzenie o niestrawność. Jutro przyjeżdża Bobs i będę strasznie nieszczęśliwa, bo Becky naturalnie nie zo-stawi go w spokoju." 49 W tym momencie weszła Becky - pulchna, upudrowana, białoróżowa. Pokrajana na małe kwadraciki, wyglądałaby jak marmoladki owocowe. Miała na sobie ładną niebieską suknię, która ukazywała całkiem sporo tego, co Gaylord nazywał w myślach „podłużną szparą w klatce piersiowej ciotki Becky". - Kogo widzę, wujek Ben! - ucieszyła się. Do tej chwili panująca w rodzinie atmosfera otępia-łej rezygnacji deprymowała nawet wuja Bena. Sprawiał wrażenie opony, z której uszło trochę powietrza. Ale teraz wyglądał tak, jakby go ktoś dopompował nożną pompką. Policzki mu się wygładziły, wypiął pierś, zrobił się o kilka cali wyższy. Kiedy się dochodzi do jego wieku, miło mieć przy sobie ładną, młodą siostrzeniczkę. Jedyna szansa pocałowania czegoś, co ma mniej niż sześćdziesiąt pięć lat. - Becky! - zawołał wyciągając ramiona. Przebiegła przez pokój i ucałowała go czule. Nie omieszkał jej się odwzajemnić. Zachowywał się jak dobrotliwy wujaszek - z trudem. - Wujaszku Benie, tak się cieszę, że przyjechałeś - powiedziała Becky pocierając policzek o jego policzek. - I ty, ciociu Bello - rzuciła z nieco mniejszym entuzjazmem, jaki prze-znaczała dla przedstawicielek własnej płci. Ale uwaga ciotki Belli zwrócona była gdzie indziej. - Jest mój skowroneczek! - wykrzyknęła rozpromie-niona, patrząc na Gaylorda, który, wpakowawszy się nierozważnie do pokoju, nagle zrozumiał, że jest już za późno, żeby dać nogę. Stał z miną bardzo osowiałą. - Jakiś ty się zrobił duży! - zawołała ciotka Bella. - Niedługo przerośniesz wujka Bena. Gaylord wysunął dolną wargę. - Nie pocałujesz starej ciotki? „Nie pocałuje, jeżeli zdoła się od tego wykręcić"- pomyślał Jocelyn. Ale na głos powiedział: - Rusz się, Gaylord. Trochę więcej zapału towarzy-skiego. - Nie znaczy to wcale, że przykładał do tego jakąkolwiek wagę, ale w tym momencie weszła May, więc wolał zrobić, co do niego należało. Gaylorda uratował jednak telefon. Becky podeszła do aparatu i podała słuchawkę siostrze. - Do ciebie, kochanie. MĘŻCZYZNA. Rose przefrunęła przez pokój. - Halo, to ty, Rose? Tu Bobs. - Dzień dobry, Bobs. - Wpatrywało się w nią tyle par ciekawych oczu, że czuła się jak na scenie. - Strasznie mi przykro, ale nie będę mógł jutro przyjechać. „Och, nie" - Naprawdę nie możesz? - spytała ze smutkiem. - Nie mogę. Rozumiesz, zjawił się nagle ten facet. - Jaki facet? - Byliśmy razem w Szkole Pedagogicznej. Skuter nawalił mu gdzieś niedaleko stąd. Naprawią mu go dopiero po świętach. Więc przypomniał sobie, że ma mój adres. Właśnie rozkłada śpiwór. - Bobs, tak się cieszyłam, że przyjedziesz. - Przykro mi, staruszko. Niestety ten gość zwalił mi się na głowę. - Głos miał podejrzanie wesoły. I nagle przyszedł jej do głowy genialny pomysł. - Bobs, przywieź go. Bardzo byśmy chcieli poznać twojego przyjaciela. Cisza w słuchawce była dla niej torturą. Może nie istnieje żaden przyjaciel ze skuterem? Może to tylko wymówka? Nagle Bobs powiedział: - Wiesz, to właś-ciwie nie jest mój przyjaciel. W ogóle nie w moim typie. - Mimo to mógłbyś go przywieźć - nalegała. - Zgoda. Ale jest trochę przyciężki. Nie otwiera ust, dopóki ktoś się do niego nie odezwie. 51 - Nie szkodzi! - zapewniła go Rose. - Więc przyje-dziesz? - Zrobione! Zobaczymy się pod choinką. - I już się rozłączy}. Odłożyła słuchawkę. Wszyscy udawali, że nie dotar-ło do nich ani jedno słowo rozmowy. - Pan Roberts przywiezie jutro swojego znajomego - powiedziała spokojnie. - Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu. - Przyjedzie. Wszystko inne jest bez znaczenia. - A kto to jest pan Roberts? - spytała ciotka Bella. Wydawała się wcieleniem figlarności w tym swoim doskonale skrojonym kostiumie tweedowym. - Kochanek cioci Rose - wyjaśnił Gaylord. - Rose, drogie dziecko, gratuluję! - zawołała ciotka Bella. Wydawała się uradowana, co było bardzo miłe, i raczej zdziwiona, co było przygnębiające. - No, a teraz chciałabym się dowiedzieć - ciągnęła - kiedy mój mały skowroneczek da starej ciotce całusa? Rozdział piąty Popołudnie przeszło niepostrzeżenie w rozleniwiają-cy wieczór wigilijny. Orzechy wydzielały całe bogactwo jesiennych aromatów, portwajn żarzył się czerwienią, benedyktyn był dostały i bursztynowy, dym cygar układał się w fałdy jak płótno; po jakimś czasie nawet komiczne anegdotki wuja Bena zaczęły trochę śmie-szyć. Potem nadeszła pora snu. Oddalali się kolejno do swoich pokojów, by zapaść w conocną krótką śmierć. Wszyscy z wyjątkiem matki i ojca. Rodzice poszli na pasterkę. Wracając do domu we wczesnych godzinach świąte- cznego poranka milczeli, jak milczą tylko ludzie bar-dzo sobie bliscy. Ustaliła się typowo bożenarodzeniowa pogoda, było cieplej niż na Wielkanoc i suszej niż na Zielone Świątki. Czuli na twarzach miękki, łagodny dotyk powietrza. Na zachodzie sierp księżyca wlókł po niebie białą pajęczynę chmur. Niebo było rozjarzone gwiazdami. Wrócili do domu, do przyćmionego świat-ła lampy i przygasającego ognia na kominku. - Napi-jesz się herbaty? - spytała May. Pili herbatę w półmroku. - Trudno uwierzyć, że znowu minął rok. - To prawda - przyznała. Odstawił filiżankę. Idź spać, kochanie. Zajmę się teraz prezentami dla Gaylorda. Gaylord od bardzo dawna nie wierzył w św. Mikoła-ja, był więc zdziwiony, że matka najwidoczniej dalej wierzy. To, że ojciec wierzył, wcale nie wydawało mu się dziwne. Ojciec wierzył we wszystko, co ktoś powie-dział, jeżeli mu to było wygodne. Ale że matka, która nie dawała wiary żadnemu najprostszemu stwierdzeniu nie rozebrawszy go na czynniki pierwsze, mogła wie-rzyć naiwnie w coś tak idiotycznego... to po prostu nie mieściło się w głowie. Jedna rzecz była zastanawiająca: chociaż Gaylord już nie wierzył, prezenty nadal się zjawiały. To wyda-wało mu się dość dziwne. Nie mógł to być św. Mikołaj. Nie mogli być rodzice, ponieważ wierzyli w św. Miko-łaja. Drogą długiej i starannie przeprowadzonej elimi-nacji doszedł do wniosku, że jest to albo dziadek, albo Pan Bóg. l na tym poprzestał; bo dla Gaylorda dziadek i Pan Bóg byli postaciami wymiennymi. Obaj byli tak starzy jak świat, obaj mniej więcej tak samo wszechmo-cni i obu należało się wystrzegać. Wywiesił więc 53 poszewkę w błogim przekonaniu, że jakiś człowiek lub bóstwo napełnią mu ją prezentami. Jocelyn zdjął prezenty Gaylorda z szafy, wszedł do jego pokoju i włożył je do poszewki. Gaylord leżał na brzuchu, z jego ust wydobywał się cienki, przeciągły gwizd, przywodzący na myśl lotnisko londyńskie. Jocelyn wrócił do sypialni. - Swoją drogą ciekawe, czy on wierzy w św. Mikołaja? - Gaylord? Skąd! Zauważyłam już dość dawno, że ile razy wspominam o tym starszym panu, zastanawia się, czy mnie wyprowadzić z błędu. Ale dotąd tego nie zrobił. Doszedł chyba do wniosku, że jest rozsądniej utrzymywać nas w niewiedzy. - Dlaczego? - Nie mam pojęcia. Powód jest pewnie zbyt subtel-ny, żebyśmy go mogli zrozumieć. Siedziała w łóżku i uśmiechała się do niego trochę zmęczonym uśmiechem. Rozwiązał krawat, zrzucił ranne pantofle, nakręcił zegarek. Rozbierał się bardzo niesystematycznie. Podszedł do okna i rozsunął za-słony, wyjrzał. - Przyjemna była ta pasterka - zauważył. - Tak, bardzo. Jeżeli nie zwiększysz trochę tempa, będziesz się musiał zacząć ubierać do śniadania, zanim się rozbierzesz i pójdziesz spać. Ale on dalej wyglądał przez okno. - Dziwne, praw-da? - powiedział. - Ta sama dawna magia. Wciąż działa. Nie zawsze. Nieczęsto. Od czasu do czasu. Może raz na dziesięć lat. Otworzył okno i wychylił się na zewnątrz. Gdzieś - czy to w cichym krajobrazie, czy w jego duszy - zarżał koń, rozległ się świst rzymskiej włóczni, zakwiliło cicho dziecko. Była to Wigilia Bożego Narodzenia, w Anglii, samochody pędziły po autostradzie, na Berkeley Square tańczyły tłumy. Była to Wigilia Bożego Narodzenia, w Betlejem, i gwiazda wisiała nisko na wschodzie, a w górze brzęczały słodko struny harf. Dzieciątko było wciąż Dzieciątkiem w ramionach Matki, nie było jeszcze Krzyża, dwa tysiąclecia zatarły się i zniknęły w blasku gwiazd. Zamknął okno. - W tym roku magia działa - powie-dział myśląc jednocześnie, że kiedyś napisze sztukę o tych ciemnych, zimowych dniach, i słysząc już okrzyki straży, gwar w przydrożnym zajeździe, dalekie echo śpiewu angielskiego płynące uliczkami górskiej mieściny. - Jest w niej wielka trwałość - powiedziała May. - Albo zdarzyło się coś, co było człowiekowi odwiecz-nie potrzebne. Albo człowiek wymyślił coś, żeby za-spokoić swoją odwieczną potrzebę. Zaziębisz się, jak nie wejdziesz zaraz do łóżka. - Jedno i drugie wydaje się prawdopodobne - przy-znał Jocelyn. „Boże - pomyślał -jakaż tajemnica kryje się za tym wszystkim." Nadal wyglądał przez okno. Ale nie widział już tam nic. Widział tylko odbicie miłego pokoju, widział siebie i May siedzącą wciąż w łóżku, wciąż uśmiechniętą. „I to jest druga tajemnica - pomy-ślał. - Ta kobieta, która dziesięć lat temu była mi najzupełniej obca, a teraz jest ciałem mojego ciała. Tym ciałem, które jest jednocześnie duszą, śmiechem, dob-rocią. Tą duszą, która jest jednocześnie czułym, żywo reagującym ciałem. To żona, która jak wszystkie dobre żony jest matką, przyjacielem, towarzyszką, kochan-ką. Ten błogosławiony dar." Kiedy Gaylord obudził się i uświadomił sobie, że to pierwszy dzień świąt, doznał mieszanych uczuć. Wy-55 glądało na to, że spędzi cały ten dzień na wyszukiwaniu sposobów obchodzenia z daleka ciotki Belli. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkał osoby, która byłaby tak nienasyconym amatorem pocałunków. Traktował nor-malne całowanie jako jedną z drobnych niewygód życia codziennego; w podobny sposób traktował deszcz czy chodzenie do ustępu. Ale w przypadku ciotki Belli sprawa stawała się groźna. Wystarczyło, że wszedł do pokoju, a już rzucała się na niego i chwytała w ramiona jak wielki tweedowy miś. I dlaczego zawsze mówiła: „Jak się masz, skowroneczku?" Łamał sobie głowę nad odpowiedzią i wymyślił: „Jak się masz. wrono?" Wydawała mu się bardzo inteligentna. Wie-dział jednak ponad wszelką wątpliwość, że matka uzna ją za niegrzeczną i impertynencką. A ilekroć Gaylord wystąpił z czymś, co matka uznała za niegrzeczne i impertynenckie, czuł się jak ostatni łajdak. Było to, rzecz jasna, zupełnie pozbawione logiki i starał się z tym walczyć. Na próżno. Po prostu czuł się jak łajdak. Ale tymczasem mógł skierować myśli ku przyjem-niejszym sprawom. U stóp łóżka znajdowała się jedna z najcudowniejszych rzeczy wymyślonych przez upad-łych synów Adama: poszewka napełniona gwiazd-kowymi podarkami. Gaylord wstał, przemaszerował przez łóżko i wysypał zawartość poszewki na kołdrę. Jabłko, pomarańcza, nowy pens, mysz z cukru i kil-kanaście najrozmaitszych paczek. W której jest przycisk do papierów? Odgryzając na zmianę kawałek jabłka, to kawałek myszy z cukru, namyślał się chwilę. Nie sposób odgadnąć. Zaczął od pierwszej z brzegu paczki. Bęben. Bardzo obiecujące. Wcześnie rano w pokoju dziadka werbel może być bardziej skuteczny niż od-suwanie zasłon. Układanka mechaniczna. Gaylord odnosił się dość sceptycznie do tych zabawek. Jakoś nigdy nie starczało części na zbudowanie wieży Eiffla ze światełkiem na szczycie. Trąbka. Coraz lepiej. Gdyby mógł sobie poradzić jednocześnie z trąbką i z bębnem, to działając przez zaskoczenie, zdołałby może któregoś dnia rano wydo-być z dziadka upragniony okrzyk: - Do stu tysięcy diabłów! Żelazny konik z małymi krzakami wyrastającymi z łba. Chyba nie służył do niczego: nie miał kluczyka do nakręcania. Jak się go naciskało, nie piszczał. Gaylord pobiegł do łazienki, żeby spróbować, czy będzie pływał w wannie. Poszedł na dno jak kamień. „Najidiotyczniejszy ze wszystkich idiotycznych prezentów" - pomy-ślał. Ciotka Bella; na pewno. Ale najwyższy czas, żeby znalazł wreszcie przycisk do papierów. Zostało niewiele paczek. Zaczął się trochę niepokoić. Nie sądził, żeby Bóg czy dziadek mogli popełniać omyłki, ale nic nie wiadomo. Gorącz-kowo rozrywał pozostałe opakowania. Nie było w nich przycisku. Gaylord nie często płakał, chyba że skłaniały go do tego względy taktyczne. Było coś cudownie podnieca-jącego w samej myśli, że lada chwila stanie się właś-cicielem tego ślicznego przedmiotu. Rozczarowanie było ponad jego siły. Wybuchnął niepohamowanym płaczem. - Gaylord płacze - powiedziała May szturchając męża łokciem. - Idź i zobacz, co się stało. - Psiakrew... - mruknął Jocelyn, wynurzając się spod kołdry. - Wesołych Świąt, kochanie. - Pocałował ją, zwlókł się z łóżka, półprzytomnie włożył szlafrok i pantofle i wtoczył się do pokoju syna. Pamiętał, że jest to Boże Narodzenie i że przez najbliższe osiemnaście godzin musi być serdeczny i jowialny. Więc dlaczego 56 nie miałby zacząć już teraz. - Co to? Gaylord szlocha w dniu swoich zaślubin? - zawołał takim głosem, jakby chciał być duszą tego zebrania towarzyskiego o szóstej rano. Gaylord pociągnął nosem. - To nie jest dzień moich zaślubin. - Rozchmurzył się. - A może jest? - spyta! z nadzieją w głosie. - Żartowałem - odparł ojciec. - Nie mogliśmy znaleźć odpowiedniej oblubienicy. Dlaczego płaczesz?- spytał. - Bo nie ma przycisku do papierów - zaszlochał Gaylord. - A właśnie, że jest - powiedział ojciec pewnym siebie tonem. Niech to licho, przecież sam go wkładałem. - Gdzie? - Gaylord spojrzał na ojca ponuro. Ojciec zaczął grzebać w papierach, które sięgały im obu do kolan. Znalazł jelenia. - A co to jest? - spytał tryumfalnie. - Nie wiem - odparł Gaylord. - Co to jest? Ojciec westchnął. - To było pytanie retoryczne. - Co to jest retoryczne? - Mniejsza z tym - powiedział ojciec. - Masz tu swój przycisk. - To nie jest przycisk. To jest koń, któremu wyras-tają z głowy krzaki. - To jest jeleń. - Powiedziałeś, że to jest przycisk do papierów. Ale ojciec ocierał ręce chusteczką. - Jest mokry - stwierdził ze zdziwieniem. - Bo sprawdzałem, czy będzie pływał w wannie. Poszedł na dno - rzucił Gaylord oskarżycielskim tonem. „Boże - pomyślał ojciec. - Dobra rozmowa jak na godzinę szóstą rano!" - Jasne, że poszedł na dno!- wrzasnął. „Boże Narodzenie - przypomniał sobie. -58 pokój na ziemi." Powiedział cierpliwie: - Jeżeli chciałeś dostać coś, co by ci pływało w wannie, nie trzeba było prosić o przycisk do papierów, bo jest to najmniej odpowiedni przedmiot. - Kiedy ja wcale nie chciałem, żeby to pływało w wannie. - Przed chwilą mówiłeś... Odpowiedź Gaylorda była bardzo sensowna: - Jak się dostaje coś, co do niczego nie służy, zawsze trzeba sprawdzić, czy będzie pływało w wannie. - Ale nie przycisk do papierów. - To nie jest przycisk do papierów - oznajmił kategorycznie Gaylord. „Od tegośmy zaczęli" - pomyślał ojciec. Zmarzł, był zmęczony. Usiadł na łóżku. - To jest przycisk do papierów w kształcie jelenia. Samiec tych zwierząt nazywa się byk. To, co mu wyrasta ze łba, to nie są krzaki. To są wieńce. - Czuł, że wykonał swoje zadanie sumiennie. Ale Gaylord miał minę znudzoną. - Czy nie chciał-byś, żebym ci zagrał na bębnie? - spytał. Zapadła martwa cisza. - Nie teraz - odparł ojciec. -Tamci jeszcze śpią - dodał z nutą zazdrości w głosie. Rose obudziła się, wyrwał ją ze snu bardzo niepewny głos trąbki. „Boże Narodzenie - pomyślała pełna złych przeczuć - i przyjeżdża Bobs z tym swoim tajemniczym znajomym. Będzie trzeba przez cały dzień odpędzać Becky od Bobsa, to jedno nie ulega wątpliwości. Dojdzie do walki, a ona jest tak kiepsko uzbrojona. O urodzie lepiej nie mówić - pomyślała z rozpaczą; wiedziała, że w defensywie jest kąśliwa jak osa. - Muszę zachować spokój - powiedziała sobie stanowczo. - Nie dam się wyprowadzić z równowagi." 59 „Boże Narodzenie" -pomyślał dziadek z zadowole-niem. No cóż, zawsze lubił dobrze zjeść, a w czasie świąt można sobie pofolgować z czystym sumieniem. I wino. Po prostu nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że niektórzy ludzie mówią źle o tym najcenniejszym z darów Bożych; ale podejrzewał, że kiedy znajdą się na tamtym świecie, usłyszą kilka cierpkich słów na temat ludzkiej niewdzięczności. Jedzenie, wino i miły spokój. Czeka nas dobry dzień -pod warunkiem, że ta nieznośna Bella nie zacznie tyranizować wszystkich i zmuszać do wesołej zabawy. „Boże Narodzenie - pomyślała cioteczna babka Marigold. - Jaki to był miły rok, gdy ślizgali się wszyscy na jeziorze. Kiedy to było? W dziewięć-dziesiątym szóstym? Czy dziewięćdziesiątym ósmym? I te inne Gwiazdki, kiedy było mało węgla i jeszcze mniej żywności, a my wypełniałyśmy czas szydeł-kowaniem ciepłych rzeczy dla chłopców na froncie i łudziłyśmy się nadzieją, że światło w lampach gazowych nie przygaśnie, żeby zapowiedzieć przylot zeppelinów. A jednak te dawne, pełne wyrzeczeń Boże Narodzenia były radosne... radosne w jakiś dziwny, nierealny sposób, jakby nadchodził koniec świata. Ale świat się nie skończył. Było jeszcze po tym tyle, tyle świąt - mroźnych, deszczowych, śnieżnych. I wszystkie szczęśliwe". Marigold cieszyła się nimi w swój spokojny, powściągliwy" cichy sposób. W tym roku święta też będą dobre. „Boże Narodzenie-pomyślała Becky-i trzej młodzi mężczyźni w domu". Przeciągnęła się rozkosznie, wyprężyła grzbiet i zamruczała jak kotka. Gaylord kręcił się po podwórzu, bo przyszła mu ochota na rozmowę z indykiem Abdullahem. Ani śladu Abdullaha. Poszedł na wybieg. Też go tam nie znalazł. Nigdy się to dotąd nie zdarzyło. Wrócił do domu, gdzie większość rodziny zebrała się już na przedobiedni kieliszek sherry. - Szukałem Abdullaha, ale nigdzie go nie ma - oznajmił. Odpowiedziało mu milczenie. - Gdzie jest Abdullah? - W piecu - rzucił obojętnie dziadek. Gaylordowi zrobiło się dziwnie. Przykro usłyszeć, że ktoś, z kim chcieliśmy sobie uciąć pogawędkę, jest w piecu. Powiedział bardzo spokojnie: - Och. - Nie wolno ci było tego mówić, ojcze. To okrucień-stwo - oburzyła się Rose. - Tak uważasz? - zdziwił się dziadek. - Mój Boże... - Staraj się zapamiętać, że jego psychika jest wciąż podatna na wstrząsy, nieuformowana, wydana na pastwę wszelkich... - Strasznie mi przykro - wymamrotał starszy pan. -Naprawdę, nie chciałbym... za nic w świecie nie chciałbym... - Ciekawe, czy on już jest w niebie - zastanawiał się Gaylord. - Kto? - Abdullah. - Indyki nie idą do nieba- poinformował go ojciec. - Idą do piekła? - Nigdzie nie idą. - Wędrują tylko przez przełyk i do brzuszka - za-świergotała ciotka Bella, co Gaylord uznał za dowód bardzo złego smaku. - Nie mam racji, skowroneczku? Tego było już za wiele. - Wrona - powiedział Gaylord. Ale powiedział to tylko wargami, nie wydal przy tym żadnego dźwięku. Mimo to matka rzuciła mu jedno ze swoich spojrzeń. 61 Ta kobieta widzi wszystko. Kieliszek sherry dotykał już jej warg. Odsunęła go. - Coś ty powiedział, Gaylord? - Nic nie mówiłem. - W jego głosie zabrzmiała urażona nuta, ale nie przesadnie urażona. Jak ktoś porusza wargami, wcale z tego nie wynika, że coś powiedział. Niektórzy ludzie zbyt pochopnie wyciąga-ją wnioski. Mama nie przestawała się w niego wpatrywać. Po chwili przytknęła kieliszek do warg. Jak piła, miała zwyczaj zamykać na sekundę oczy. Gaylord powie-dział wargami: - Wrona! - Matka otworzyła oczy, wzrok miała wciąż utkwiony w Gaylordzie. Odpowie-dział jej spojrzeniem tak nieodgadnionym, jak spoj-rzenie Chińczyka. „Wygrałeś - pomyślała matka. -Tylko żebyś, synku, nie przeholował". „Wygrałaś" - pomyślała Rose z goryczą. Bo Becky po mistrzowsku obliczyła wszystko w czasie. Kiedy Bobs wszedł ze swoim przyjacielem, stała dokładnie pod jemiołą. - Wesołych Świąt, Becky - powiedział, Bobs. - Wesołych Świąt, Bobs. Spojrzał na Becky. Spojrzał na jemiołę. Zaczął iść w jej kierunku. Becky zorientowała się nagle, gdzie stoi, i chciała uciec. Za późno. Pocałował jej ciepłe, czer-wone, roześmiane wargi. - Jak się masz, Rose - rzucił zza pleców Becky. - Jak się masz - powiedziała Rose. Niechętnie wypuścił Becky z objęć. Rose miała ochotę zająć jej miejsce pod jemiołą. Ale musiałaby wpierw usunąć siostrę przypuszczając do niej atak z flanki. Tymczasem Bobs przeszedł do spraw poważ-niejszych. - Pozwólcie, to jest Stan. Stan Grebbie. A to Rose... Becky. - Bardzo mi miło - powiedział pan Grebbie z taką 62 miną, jak gdyby mu naprawdę było miło. Uścisk dłoni miał miękki i wilgotny. - Przykro mi, że się państwu narzucam... - Ależ bynajmniej - zaprotestowała Becky. - Jak ktoś jest przyjacielem Bobsa... „Chciała powiedzieć, że jak ktoś ma na sobie spodnie" - pomyślała Rose. Wiedziała jednak, że Becky musi odczuwać zawód. Pan Grebbie na pewno nie był w jej guście. Miał około czterdziestki i był nieprawdopodobnie bezbarwny. Bezbarwne włosy, bezbarwna cera, bezbarwne ubranie i bezbarwna oso-bowość. I był chyba pierwszym mężczyzną, który okazał większe zainteresowanie Rose niż Becky. Sa-dząc z miny uciekłby w popłochu, gdyby Becky zbliżyła się do niego chociaż o krok. Ale do Rose powiedział: -Słyszałem od Bobsa, że pani też jest nauczycielką. Uśmiechnęła się. - To straszny zawód, nie uważa pan? - Przynajmniej raz nie odczuwała najmniejszego skrępowania. Odpowiedział jej smutnym, zgnębionym uśmie-chem. - Straszny. Teraz przemówił Bobs: - Bo trzeba okazywać stano-wczość. Trzymać ich żelazną ręką. - Błysnął zębami w uśmiechu skierowanym do Becky. - To jedyny sposób. Dziadek wszedł do hallu. - O, pan Robson! Weso-łych Świąt. - Uścisnął Bobsowi energicznie rękę i spoj-rzał na niego z niepokojem. - Nie musi pan zaraz uciekać? Zdążymy wypić kieliszek sherry? - Przecież ja., ja...- zaczął Bobs. Rose mu prze-rwała: - Pan Roberts został zaproszony do nas na pierwszy dzień świąt. Mówiłam ci, ojcze. Wpiło się w nią spojrzenie żółtych, zbolałych oczu. -Nieprawda! Nikt mi nic nie mówił! Nikt mi nigdy nic nie mówi! Tak się składa, że ten dom należy do mnie, 63 ale równie dobrze mogły to być przydrożny zajazd! Bezustannie ktoś przychodzi, wychodzi. - Obrócił się z powrotem do Bobsa. - Naturalnie, drogi młodzień-cze, bardzo jestem rad, że przyjechałeś. Pan Grebbie usiłował - z doskonałym zresztą skut-kiem - rozpłynąć się w mroku wypełniającym hali, ale przerażony poczuł na sobie spojrzenie dziadka. - Nie ma potrzeby kryć się po kątach, młody człowieku -powiedział starszy pan dobrotliwie. - Podejdź bliżej, niech ci się przyjrzymy. Uśmiechając się nerwowo pan Grebbie zmniejszył dzielącą ich odległość o kilka cali. - Ojcze, to jest przyjaciel Bobsa, pan Grebbie, któremu się zepsuł skuter. - O tym zapewne też wiedziałem - rzucił dziadek szyderczo. - Tak. - W głosie Rose brzmiała wojownicza nuta. Ojciec spojrzał na nią wymownie. - Bzdura! Ale cóż, jestem starcem. Posadźcie mnie w ciepłym kącie obok komina i o nic mnie już nie pytajcie. Szkoda waszej fatygi. - Kiedy ja ci mówiłam - upierała się Rose. - Moja droga, czy może chcesz dać do zrozumienia, że ja mam rozmiękczenie mózgu? Mniejsza z tym. Witaj w krainie wolności, młodzieńcze. Należysz pew-nie do orszaku Becky. No cóż, im większa kompania, tym lepsza zabawa. - Wsunął rękę pod ramię Bobsa i skierował się do salonu. Becky poszła za nimi, ale Rose poczuła, że ktoś ciągnie ją nerwowo za rękaw. Obróciwszy się spojrzała prosto w pełne niepokoju, zgnębione oczy pana Grebbie. - Ja...ja chyba napraw-dę nie powinienem zostać - wyjąkał. Rose przyglądała mu się chwilę. I nagle stało się coś dziwnego. Ogarnęła ją fala czułości. Oto ktoś, kto posiada jeszcze mniej zalet towarzyskich niż ona, jest jeszcze gorzej przygotowany do życia. Usiłując roz-proszyć jego obawy, powiedziała z rzadką u niej pewnością siebie: - Ależ musi pan zostać. Mój ojciec jest w gruncie rzeczy niesłychanie dobrym człowie-kiem. Byłby nieszczęśliwy, gdyby się zorientował, że pana zranił czy obraził. Pan Grebbie nadal wydawał się zmartwiony. - Bo widzi pani, ja... ja nie jestem bardzo towarzyski. Ludzie jak pani ojciec i siostra... chociaż naturalnie są strasz-nie mili... po prostu mnie przerażają. - Biorę pana pod moje skrzydła. - Uśmiechnęła się do niego. - Jeżeli pani uważa, że to jest naprawdę w porząd-ku... Ale nie chciałbym się państwu narzucać. - Nie ma mowy o żadnym narzucaniu - oznajmiła. -Chodźmy, zanim oni wypiją resztę sherry. - Była ożywiona, wesoła, zniknęło jej całe przygnębienie. Instynkt macierzyński, pogrzebany pod rumowiskiem lat, znalazł nagle ujście, zaczął się piąć ku światłu. Rozdział szósty Gaylord miał minę ponurą. Bardzo chciał, aby się już święta skończyły. Najpierw było nieporozumienie odgórne z przyciskiem do papierów. Potem ciotka Bella ścigała go całe rano niczym stukilowa nimfa. Potem zjedli na obiad jego przyjaciela Abdullaha. I nawet nie bardzo Gaylordowi smakował. Jego ulu-bioną potrawą była zapiekanka z mięsa i kartofli. I budyń ryżowy. Im prędzej wrócą do tych dań i przestaną jeść jego przyjaciół, tym lepiej. Ach. i te 65 rozmówki! Dziadek, z podniesionym nożem do kraja-nia drobiu, zaczął szeptać coś do ojca. Ale Gaylord usłyszał: - Czy Gaylord będzie jadł? Wydaje się taki zdenerwowany. A na to ojciec: - Ależ tak. Nawet by nie mrugnął, jakby zobaczył własną matkę na półmisku. „Och, nieprawda. Wcale nie miałbym ochoty jej próbować. Zakład, że byłaby twarda. I na dodatek gorzka. Ojciec - uznał Gaylord - wygłasza czasem nieprzemyślane opinie". W każdym razie pchnęło to jego myśli na nowe i interesujące tory. - Dlaczego nie jemy ludzkiego mięsa? - Pewnie byśmy jedli, gdyby nie było na świecie dostatecznej ilości owiec i bydła. Jest to sprawa podaży i popytu - odparł dziadek, zabierając się do krajania Abdullaha. - Nie jestem pewien, ojcze, czy masz rację - powie-dział Jocelyn. - Ludzie, którzy kosztowali ludzkiego mięsa, mówią, że jest łykowate i bez smaku. - Prze-straszył się widząc znienawidzony błysk w oczach wuja Bena. - Wiesz, co ludożerca powiedział do misjonarza? -spytał wuj. „Nie wiem i nie chcę wiedzieć" - pomyślał Jocelyn. I ciągnął dalej, żeby nie dopuścić wuja Bena do głosu: -Ale naturalnie wszystko zależy od sposobu przyrzą-dzania dań. Nie sądzę, żeby te prymitywne plemiona zdobyły się kiedykolwiek na bardziej wyszukaną po-trawę niż pieczeń podawana na zimno w łupinach orzechów kokosowych. - Boże - jęknęła May. - Zakład, że palce mają za dużo chrząstek - powie-dział Gaylord rozkoszując się każdym słowem. - Nikt nie jada palców - wtrącił ojciec. - Jest to prawdopodobnie jedna z przyczyn, dla których kanibalizm nigdy się naprawdę nie przyjął -oznajmił dziadek. - Za dużo części niejadalnych. Ku zdumieniu wszystkich zebranych przemówił te-raz pan Grebbie: - Wątroba ludzka jest wprost od-rażająca. - Próbował pan? - spytał dziadek podając mu talerz z porcją Abdullaha. - Ależ nie, skąd! - odparł pan Grebbie, straszliwie speszony. - Po prostu gdzieś... gdzieś o tym czytałem. -Umilkł, nie mogąc się nadziwić własnemu zuchwalst-wu. - Czy ktoś ma jeszcze ochotę na obiad świąteczny? -spytała May. - Ja osobiście nie - odparła Becky. - Ale właściwie kto to zaczął? Wszystkie spojrzenia skierowały się na Gaylorda, który powiedział: - Bo najlepsze byłyby mielone. Można by wrzucić do maszynki wszystkie chrząstkowate części, palce, uszy... - Przestań! - rzuciła mama. Tak, to była bardzo ciekawa rozmowa, stanowiąca doskonały pokarm dla jego myśli. Ale obiad dobiegł końca i wszyscy albo siedzieli z tym strasznym, szklis-tym spojrzeniem, jakie pojawia się w oczach dorosłych, kiedy się najedzą, albo wręcz spali. Gaylord czuł instynktownie, że ani jego bęben, ani jego trąbka nie byłyby specjalnie mile widziane. Postanowił się ulotnić. Spotkał Willa na leśnej dróżce. - Chodź, popa-trzymy na twój skarb. Zaczęli iść w kierunku chaty rybaka. - Dużo dostałeś na Gwiazdkę? - spytał Will. Gaylord orientował się, że prezenty gwiazdkowe -obojętne, czy pochodzą ze źródła ziemskiego, czy niebieskiego - są w stosunku wprost proporcjonalnym 67 do zamożności rodziców. A więc Will nie mógł dostać wiele. Powiedział z wrodzoną delikatnością: - Niedu-żo. Jelenia. - Co to takiego? - Taki niby koń. - A co się z tym robi? - Nic - odparł Gaylord. Will zastanawiał się nad jego odpowiedzią. - Hm, to rzeczywiście niedużo. - A ty co dostałeś? - spytał Gaylord. Will szedł, powłócząc nogami, nie odwracał głowy. Chyba nie usłyszał pytania. Gaylord był na siebie zły, że je zadał. Weszli do chaty. Na podłodze leżały rozwleczone liście i zeschła trawa. Palenisko było puste. Cudowna, przezroczysta kula zniknęła. Przez długą chwilę Will stał z rękami zwisającymi, nieruchomy, zapatrzony. Potem padł na czworaki i szukał, rozgrzebywał trawę jak zwierzę - pojękując, szlochając, węsząc. Gaylord przyglądał mu się od progu z uczuciem nie znanej mu dotąd, obezwład-niającej grozy. To było niesprawiedliwe. Taka rzecz nie powinna się zdarzyć Willowi, który nie dostał nic na Gwiazdkę, a poza tym w ogóle brak mu jednej klepki. Gaylord zaczął się zastanawiać, czy Pan Bóg naprawdę działa tak sprawnie, jak się to o Nim mówi. Will wstał z podłogi. Z nosa mu leciało, policzki miał mokre od łez, dolną wargę obwisłą. Mówił tak bełkot-liwie, że Gaylord ledwie go mógł zrozumieć. - Gdzie jest kula? Coś z nią zrobił? Gaylord się przestraszył. - To nie ja. Nie zabrałem jej. - Gdzie jest kula? - powtórzył Will. Gaylord zorien-tował się, że odległość między nimi jest mniejsza, niż była przed chwilą. Nagle zbudzony instynkt samoza- chowawczy kazał mu zapomnieć o współczuciu dla Willa. Obrócił się i uciekł. Ale Will zaczął go ścigać, biegł długimi, ciężkimi krokami sapiąc i szlochając. Gaylord już po chwili miał nogi jak z waty, a stopy jak z ołowiu. Pamiętał doskonale słowa Willa: „Zabiję cię, jak..." Usiłował zmusić się do większej szybkości, ale na próżno, l nagle szorstkie, gorące palce zacisnęły się na przegubie jego dłoni. Will wykręcił mu rękę do tyłu. - Gdzie jest kula? -wymamrotał szarpiąc rękę chłopca przy każdej bełkot-liwie wymawianej sylabie. Ból był nieprawdopodobny. Przeniknął go jak nisz-czycielski ogień, wypełnił cały świat. Nic już nie istniało, nie było nieba ani ziemi, ojca ani matki, księżyca ani słońca, Boga ani aniołów, życia ani śmierci. Tylko jeden płomień bólu, od którego Gaylord kulił się i skręcał. - Ja jej nie wziąłem! - wrzasnął. - Nie wziąłem! Will puścił go. Przestał płakać. Przykucnął na ziemi i patrzył przed siebie z wyrazem rozpaczy i beznadziej-ności. Gaylord uwierzył znów, że istnieje niebo i zie-mia. Ból nie od razu ustąpił, wracał wciąż potężną falą, ale falą za każdym razem słabszą. Ból nie wypełniał już całego świata. Teraz właśnie należało uciec. Ale Gay-lord nie uciekł. Chociaż ręka zwisała mu bezwładnie i był pewien, że już nigdy nie będzie nią władał; chociaż wciąż był oszołomiony tym, czego się przed chwilą dowiedział o naturze bólu, nie mógł uciec i zostawić Willa samego w zimowym zmierzchu. Przytrzymując dłonią obolałe ramię stał na mocno wpartych w ziemię, szeroko rozstawionych nogach. - Will, kto jeszcze wiedział o twoim skarbie? - Will patrzył nieruchomo przed siebie. - Musiałeś go komuś pokazać - dodał Gaylord. - Dlaczego przyszedłeś i zabrałeś kulę? - wymam-rotał Will. 69 - Nie zabrałem. Ktoś inny musiał wiedzieć, że ją tu ukryłeś. - Zabiję go - powiedział Will. Oczy miał puste i zapatrzone w jeden punkt. Siedział zupełnie nierucho-mo. Ruszał tylko palcami, zwierał je i rozwierał, jakby zaciskały się już na gardle ofiary. - Jak ją wziąłeś, zabiję ciebie. - Kiedy jej nie wziąłem - zapewnił go Gaylord. - Powiem chłopakom - wymamrotał Will. Gaylord poczuł w żołądku zimną, nieprzyjemną pustkę. Will miał sześciu braci. Wszyscy bez wyjątku byli okrutni, złośliwi i brutalni. Chociaż nie ruszyliby palcem, żeby pomóc Willowi, skorzystaliby z każdego pretekstu, by znęcać się nad kimś słabszym od siebie. Gaylord wyczuł to nieomylnym instynktem dziecka i nie na żarty się przestraszył. Zrozumiał, że jeśli Will powie swoim braciom, jego sytuacja nie będzie wesoła. Ale o to miał się czas martwić. Powiedział: - Will, muszę już iść. -Zrobił krok. Will przeturlał się na bok, sięgnął jego kostki, ale nie zdołał go pochwycić. Gaylord uciekł. Po chwili obrócił się i spojrzał. Will leżał na ścieżce. Było już ciemnawo i Gaylord nie umiał powiedzieć, czy Will płacze. Ręka mu zesztywniała i odzywał się w niej od czasu do czasu ostry, przeszywający ból. Ale Gaylord mógł nią ruszać. Było mu też trochę mdło i czuł lekki zawrót głowy, a co więcej, wcale nie był pewien, czy uniknie pytań. Otworzył więc drzwi kuchenne bardzo cicho i ostrożnie. W pobliżu nie było żywego ducha. Dotarł do stóp schodów nie zauważony przez nikogo. Wszedł cichutko na górę i zamknął za sobą drzwi swojego pokoju. Zaczął grać na trąbce. Robił to z niesłychaną przebiegłością. Najpierw, tytułem próby, kilka cichych tonów, w sporych odstępach jeden od drugiego. Coś. co docierało tylko do podświadomości dorosłych ze-branych na dole. Potem trochę głośniej. I wreszcie potężna, przeciągła burza dźwięków, która nie pozos-tawiała żadnych wątpliwości co do miejsca pobytu Gaylorda. Dziadek z pewnością powie: „Grał na tej przeklętej trąbce całe popołudnie". A ciotka Bella dorzuci: „Ano grał, kochana dziecina". I w ten sposób nieszczęsna ofiara prześladowań zyska doskonałe ali-bi. Ale nieszczęsna ofiara nie wzięła pod uwagę mamy. -Grał na tej przeklętej trąbce całe popołudnie - powie-dział dziadek. - Ano grał, kochana dziecina - dorzuciła ciotka Bella. Ale May powiedziała: - Gaylord coś spsocił. Mogłabym się założyć. - Poszła na górę i otworzyła drzwi jego pokoju. A wysiłek dęcia w trąbkę, połączony z niedawnym strasznym przeżyciem, zaczął się już dawać Gaylordowi we znaki. Czuł dziwną słabość w kolanach, spocił się, pokój wirował wokół niego. W oczach nad rozdętymi policzkami była udręka. - Gaylord, co się stało? - spyta-ła mama. Potrząsnął głową i dalej dął w trąbkę, chociaż był już półżywy z wysiłku. - Gaylord! Skończ z tym idiotycznym hałasem i posłuchaj, co do ciebie mówię! Odjął trąbkę od ust, spojrzał na nią. Dolna warga zaczęła mu drżeć. Nigdy dotąd nie wydawał się jej tak bezbronny. Podeszła bez słowa, usiadła na łóżku i wzięła go w objęcia. Zesztywniał i chwilę siedział bez ruchu. Potem czarna głowa przywarła do jej piersi. Tuliła go do siebie czekając na łzy. Ale Gaylord się nie rozpłakał; tylko dygotał miotany długimi, gwałtownymi dresz-70 czami, które wstrząsały jej ciałem. Mrok wpełzł do pokoju. Dotknęła wargami ciemnych włosów. - Co się stało? - spytała w końcu. Milczał. - Co się stało? - powtórzyła. - Nic. Strach odezwał się ostrą nutą w jej głosie. - Gaylord, musisz mi powiedzieć! - Nic mi nie jest. - Odsunął się od niej. - Dobrze - powiedziała bardzo łagodnie. - Poroz-mawiamy o tym później, jak się lepiej poczujesz. Milczał uparcie. - A może położyłbyś się do łóżka? -zaproponowała. - Przecież to Boże Narodzenie. - Miał minę na-prawdę zgorszoną. - Słusznie. - Spojrzała na niego z powątpiewaniem. -Ale musisz mi powiedzieć jedno. Nie stała ci się jakaś krzywda? - Krzywda? - powtórzył, jak gdyby nie rozumiejąc sensu jej pytania. - Tak, krzywda - rzuciła z nagłym gniewem. - Nic mi nie jest, mamusiu - odparł potulnie. Spojrzała na niego. Pragnęła mu zadać tyle pytań. Ale powiedziała tylko rzeczowo: - W takim razie idę. Zejdź, jak będziesz miał ochotę. Przystanęła na progu. - Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia? Było za ciemno, żeby mogła dojrzeć jego twarz. Ale Gaylord milczał. Poszukała ojca. Nie chciała go mart-wić, było przecież Boże Narodzenie. Spróbowała żar-tobliwie potraktować sprawę. - Gaylord bardzo dziwnie wygląda. - Chyba nic poważnego - powiedział ojciec. - Pew-nie się przejadł. Nie mogła dłużej grać tej komedii. - Jocelyn, jestem bardzo niespokojna. On wygląda strasznie. Siedział prawie po ciemku i dął w tę swoją trąbkę, jakby zależało od tego jego życie. O mało... o mało się nie rozpłakałam. - I nie powiedział ci, o co chodzi? - On by powiedział. Nie znasz Gaylorda? Ma w sobie zadatki na męczennika. - Porozmawiam z nim - zaproponował. Potrząsnęła głową. - Nie. Zostaw go. Ma jakieś kłopoty i chce się z nimi sam uporać. Przyznaję, że smarkaczowi nie brak charakteru. Miał zatroskaną minę. - Nie byłoby lepiej, żebyśmy interweniowali? - Żadnej szansy. On nic nie powie, w każdym razie jeszcze nie teraz. Wiem tylko, że wychodził z domu. I to mnie martwi. - Co masz na myśli? - Chodzi mi o Willa. Rozdział siódmy Cała Anglia święciła Boże Narodzenie. Zapadł wie-czór, w domach zaciągano zasłony, podsycano ogień na kominkach, krajano ciasto. Nietowarzyski naród usiłował w swój uparty angielski sposób stać się narodem towarzyskim. Krewni, którzy nie cierpieli się przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, zapalali razem świeczki na choinkach, siadali do wspólnego stołu, przysłuchiwali się chciwie wzajemnym opisom przebywanych kuracji. Na farmie wszyscy czekali z niepokojem na ów straszny moment, kiedy ciotka Bella zaproponuje gry towarzyskie. Becky i Piotr trzymali się za ręce. Bobs 73 i ciotka Marigold prowadzili dyskusje na temat rugby, o której to grze starsza pani posiadała nadspodziewa-nie dużo wiadomości. Wuj Ben i dziadek drzemali; drzemał też, sądząc z pozorów, Jocelyn, chociaż, jak to często tłumaczył, jego myśli osiągały największy polot, kiedy wydawał się na pół uśpiony. Pan Grebbie spoglądał na dziadka z nieufnością, z jaką listonosz obserwuje pozornie uśpionego psa, ale od czasu do czasu uśmiechał się do Rose nieśmiało i z wdzięcznoś-cią. Rose myślała: „Jaki przystojny jest Bobs i jakie to okropne, że dzień mija, a myśmy ani przez chwilę nie byli sam na sam. Dlaczego on przyjechał? - zastana-wiała się. - Z grzeczności? Nie - pomyślała ze smut-kiem. - Bobs nie należy do ludzi, którzy z takiego powodu marnowaliby dzień. Żeby zobaczyć Becky? Pożywić się okruchami spadającymi ze stołu Piotra? To tez nie wydawało się prawdopodobne. Na pewno nie po to, żeby rozmawiać z ciotką Marigold o rugby. Nie. A wiec mimo wszystko przyjechał dla mnie. Po prostu ma taki dziwny sposób okazywania uczuć". Ale nie była tego tak zupełnie pewna. Gaylord siedział rozparty na kolanach matki, która czytała mu łaciński przekład „Kubusia Puchatka". Nie cierpiał oryginału, ale dziwna rzecz - uroczysta łacina naprawdę sprawiała mu przyjemność. - Vita nubeculae est fons superbiae - czytała matka. Dziadek poruszył się. - Brzmi jak po łacinie - wyma-mrotał. - Bo to jest po łacinie - odparła. Starszy pan usiadł wyprostowany na fotelu i utkwił w niej zbolałe spojrzenie swoich żółtych oczu. - Prze-cież tego nie rozumie? - spytał burkliwie. - Ani słowa. - To dlaczego, w imię Boga, mu to czytasz? - Bo nie cierpi oryginału - wyjaśniła. Dziadek zastanawiał się chwilę nad jej słowami. Czuł, że musi istnieć jakaś odpowiedź. Istniała. Znalazł ją. - Nie mogłabyś poszukać książki, która by mu się podobała? - spytał. - Wtedy mogłabyś mu ją czytać w oryginale. - Niebo świadkiem, że próbowałam - zapewniła go matka. Dziadek prychnął rozzłoszczony. Ale, niestety, za-częło się to, czego się wszyscy obawiali. Ciotka Bella zawołała: -Ach, John, nareszcie się obudziłeś. Kto jest za „I co świat na to powiedział"? Ojciec zapadł się głębiej w czeluście swojego fotela. Na twarzy Staną Grebbie odmalowało się przerażenie. Wujaszek Ben wyprostował się na krześle. - Słuszna propozycja. Podczas Bożego Narodzenia trzeba grac w „I co świat na to powiedział". - Dlaczego? - spytał Jocelyn, rozumiejąc dosko-nale, że nie pomogą żadne wykręty. Ale ciotka Bella już rozdawała wyjmowane z torebki ołówki i papier, w ogóle nie biorąc pod uwagę możliwości odmowy. - Jocelyn, ołówek? - Dziękuję, mam pióro - odparł znudzonym tonem, wyjmując z kieszeni kosztowny przyrząd do pisania Jeśli ma cierpieć, niech przynajmniej cierpi z szykiem. -Czy mógłbym dostać coś do podłożenia? - spytał wyciągając bezradnie swój arkusz papieru. Ciotka Bella wzięła od mamy łaciński egzemplarz. „Kubusia Puchatka" i podała go Jocelynowi. - Dziw, że nie każesz sobie podać maszyny do pisania - powie-działa. Jej zdaniem ojciec był strasznie rozkapryszony. - Dziękuję - rzekł tonem wielkiego wezyra. Przystąpiono do ponurego obrządku. Dziadek spot-kał się z Brigitte Bardot w sklepie samoobsługowym. Bobs spotkał się z przeoryszą klasztoru obok młyna, a pan Grebbie, potwornie speszony, spotkał się z Ma- 74 dame Pompadour podczas marszu protestacyjnego do Aldermaston. W końcu jednak nawet ciotka Bella miała dość. - Co teraz? - spytała. - Teraz kolacja - rzucił prędko Jocelyn. - Nie ma mowy o kolacji - zaprotestowała. - Bawi-liśmy się tylko w jedną grę. Becky usiłowała przykryć suknią swoje śliczne kola-na, ale robiła to bez specjalnego zapału. - Zagrajmy w „Pocztę francuską" - powiedziała. - Och, Becky, kiedy ty dorośniesz! - wybuchnęła Rose. Ale wujaszek Ben zawołał: - „Poczta francus-ka"! Nie grałem w to od lat. - Rozradowany zatarł ręce; jego wzrok prześliznął się po zachwycających kształtach Becky. - Co to za gra? - spytał Gaylord. - Jedna osoba wychodzi - zaczęła mu wyjaśniać Becky - a wszystkie pozostałe wybierają numery, każda inny. I ta osoba, która wyszła, wywołuje jakiś numer, i wtedy ta osoba, która ma ten numer, wy-chodzi do niej. - I co potem? - Całują się. „No naturalnie - pomyślał Gaylord. - I mówić tu o bzikach!" Przyglądał się ich zabawie w ,,I co świat na to powiedział" ze zdumieniem i niedowierzaniem, uważając tę grę za rekord głupoty dorosłych. Teraz jednak zrozumiał, że to jeszcze nie było dno. Za-chowanie dorosłych prawie zawsze zdumiewało go i zasmucało. Ale dopiero dziś wieczorem uświadomił sobie, że nie była mu znana nawet połowa smutnej prawdy. - Wychodzę pierwsza - powiedziała Becky. - To było do przewidzenia - rzuciła sarkastycznie jej siostra. Becky wyszła. I wywołała numer Gaylorda. Poszedł do hallu. Ciotka Becky stała uśmiechnięta pod jemiołą. Na widok Gaylorda uklękła i wyciągnęła ramiona. Gaylord przytulił się do niej i znalazł w jej objęciach pociechę dla obolałego ciała i udręczonej duszy. Becky przestała się uśmiechać. Całując jego delikatne, dziecinne usta przyglądała mu się bardzo poważnie. - Co cię gryzie, mój mały? - spytała. Przytulił się do niej mocniej i potrząsnął głową: spłynęła na niego cząstka owego spokoju, jaki miotani burzami życiowymi mężczyźni znajdują w pachnących, ciepłych objęciach kobiet. Potem Becky podniosła się z kolan i stała chwilę przyciskając jego głowę do gładkiego jedwabiu sukni. - Jaki numer mam zawo-łać? - spytała w końcu. - Siódemkę - odparł. Becky uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i wróciła do salonu. Po chwili zjawiła się Rose. Rose nie życzyła sobie żadnych serdeczności z Gaylordem. - No jak tam, Gaylord, miałbyś ochotę mnie pocałować? - spytała. - Nie bardzo. - W takim razie można powiedzieć, że jest to mutualizm - stwierdziła. - Co to znaczy mutualizm? - Znaczy... och, do diabła z tą idiotyczną grą. - Masz rację - ucieszył się Gaylord. - Czy chcesz, żebym im powiedział jakiś numer? - Trzeba, nie da rady - rzuciła nonszalancko. - Pięć. Gaylord wrócił do reszty towarzystwa. Rose czeka-ła. Po chwili wsunął się chyłkiem do hallu Stan; wydawał się tak przerażony, jak wiktoriańska panna młoda w noc poślubną. „Och, co za potworność -żachnęła się w duchu Rose. - Dwie dorosłe osoby skręcają się z zażenowania, ponieważ jest Boże Naro-dzenie i starej Belli zachciało się idiotycznych gier". - 77 Proszę, niech się pan nie martwi - zaczęła. - Przecież nikt nam nie każe poddawać się tym niemądrym regułom. Skierował do niej swój niepewny, żałosny uśmiech. -Pani jest bardzo wyrozumiała, panno Pentecost. Natu-ralnie nie chciałbym się wydać nierycerski... Ale jesteś-my przecież... to znaczy ja jestem trochę za stary na takie zabawy. Nie uważa pani? - Biedny pan Grebbie - powiedziała. - Naprawdę mi przykro, że ma pan takie denerwujące święta. -Roześmiała się pogodnie. Dziwna rzecz, ale czerpała mnóstwo pewności siebie z jego braku pewności siebie. - Mam bardzo miłe święta - zapewnił ją. - I chciał-bym pani podziękować za jej dobroć. Jest pani dla mnie... prawdziwą podporą. - Ja? - spytała Rose, wciąż się uśmiechając. - Prze-cież ja jestem najmniej pozytywną osobą na świecie. - Wcale tak nie uważam - zaprotestował. - Uwa-żani, że jest pani... naprawdę wspaniała. Rumieńce wypłynęły na jej bladą twarz. Wydała się wyższa, postawniejsza. - To najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałam. - To nie jest komplement, to prawda - przyznał. Podszedł do drzwi i stał chwilę z ręką na klamce. Otwierał kilka razy usta, jak gdyby chciał coś powie-dzieć. Ale słowa więzły mu w gardle. - Chce mi pan coś powiedzieć... - zaczęła Rose. Spuścił wzrok. - Czy... czy mógłbym panią mimo wszystko pocałować? Stała uśmiechając się do niego. Przyjaznym gestem wyciągnęła ręce, dłońmi do góry. Zbliżył się i bardzo ceremonialnie pocałował ją w usta. - Dziękuję pani -powiedział. Gdy wychodziła, otworzył przed nią drzwi do salonu. Jocelyn pocałował May. Uśmiechnęli się do siebie. Powiedziała: - Ciągle sprawia mi to przyjemność. Po tylu latach! - Naprawdę? A wiesz, co ja sobie pomyślałem: „Biedna stara mama, że też musiała trafić na mój numer. Żadnej odmiany". - Nie chcę odmiany. To śmieszne, ale te gry stwa-rzają jakiś taki nastrój, że całowanie własnego męża wydaje się rzeczą niemoralną. Później śpiewali stojąc wokół pianina, śpiewali we-sołe pieśni, kolędy, niemądre, sentymentalne piosenki, bzdurne piosenki; i smutne szkockie ballady o mgle i krwawych bitwach, o górskich strumieniach i cha-tach, o rozpaczy i rozległych wrzosowiskach. I potem nagle dzień się skończył. Wszyscy byli radośni, wypełniało ich uczucie beztroski, które rzadko przychodzi i nie trwa długo. Może powodem było wino, a może pieśni, które przepełniała tęsknota za przeszłością, a może nawet idiotyczne gry towarzyskie starszej ciotki Belli. I wylegli wszyscy przed dom w łagodny wieczór zimowy, by odprowadzić gości, młodsi szli trzymając się pod ręce. Nawet Rose była rozchichotana. A pan Grebbie posunął się aż do tego, że wziął Rose za prawą rękę, gdy tymczasem Bobs trzymał ją za lewą. -Wsiadaj, Stan -powiedział Bobs. Grebbie niechętnie puścił dłoń Rose i wsiadł do samochodu. Wysunął głowę przez okno. - Do widze-nia, Rose - powiedział. - I bardzo ci dziękuję. - Do widzenia - rzuciła z roztargnieniem. Obróciła się do Bobsa, który wciąż trzymał ją za rękę. - Do widzenia, Bobs. - Do zobaczenia, kochanie - powiedział przyciąga-jąc ją do siebie. -1 zachowuj się grzecznie aż do naszego następnego spotkania. Zaśmiała się cicho, radośnie i pozwoliła mu się pocałować na oczach wszystkich. Przez krótką chwilę życie wydawało się łatwe, proste i nieskomplikowane. Całe napięcie, wszystkie wątpliwości i zahamowania nagle zniknęły i Rose obejmowała swojego ukochane-go swobodnie i w rozbawieniu, jak tego nigdy dotąd nie robiła - i jak może nigdy w przyszłości nie będzie robić. Rozdział ósmy Boże Narodzenie odpłynęło szybko w przeszłość, jak oświetlony pociąg znikający w mrokach nocy. Pozo-stała po nim tylko ponurość ostatnich dni roku, gdy wszystkie przykre i nużące sprawy, których załatwienie tak beztrosko odkładamy na ,,po świętach", zaczynają podnosić ohydne łby; gdy następną pozycją w kalen-darzu jest styczeń; gdy na końcu długiego tunelu miesięcy zimowych widzimy tylko kłamliwe obietnice wiosny i ohydę angielskiego lata. W końcu nadszedł ostatni dzień roku. A ostatni dzień roku był dniem, którego Jocelyn bał się i którego nienawidził. Było to zadanie niemal ponad jego siły -stać na progu całego roku i usiłować odgadnąć, jakie przyniesie troski i niepokoje. Było to czymś gorszym nawet od oglądania się na niepodjęte decyzje, słabostki i kompromisy roku umierającego. Umierający rok! Jak melancholijnie brzmią te słowa. Umierał rok, a wraz z nim umierała cząstka jego samego. I nie tylko jego; cząstka May, Gaylorda, staruszków; cząstka urody Becky i cząstka malejącego zapasu młodości Rose. Wszystko to umierało. Niechaj odejdzie stary rok, ale nie wpuszczajcie tego nowego, przykrego, zanim się nie pokrzepię jeszcze jednym kieliszkiem portwajnu. Bo chociaż Jocelyn nie należał do mężczyzn pijących, w wigilię Nowego Roku wypijał zawsze pół butelki tego mocnego wina. Odpędzało to upiory i rozpraszało łzawą mgiełkę przed oczami. A w tym roku inna jeszcze sprawa zaprzątała jego myśli. Zaledwie dziś rano May powiedziała: - Kocha-nie, może będę miała dziecko. - Och, nie! - zawołał. - Jeszcze jeden Gaylord? Uśmiechnęła się do niego po swojemu, z rozbawie-niem. - Nie okazujesz nadmiernego entuzjazmu. Wo-lisz raczej produkować postacie fikcyjne. - Postacie fikcyjne nie płaczą w nocy. Zbliżała się północ. Wszyscy poszli spać. Jocelyn siedział przy kominku, palił cygaro i obserwował poprzez kieliszek napełniony czerwonym winem pło-mienie tańczące na palenisku. „Jak zachwycającą rzeczą jest kieliszek portwajnu - pomyślał. - Ma kształt i barwę róży, a gdy patrzy się na niego w blasku padającym od kominka, zdaje się żyć życiem róży. Jest jednak czymś więcej niż różą. Z kwiatu nie można czerpać odwagi i pociechy, ulgi i chwilowego zapom-nienia". Z kieliszka można. Wypił i znowu sobie nalał. Otworzyły się drzwi. Wszedł Gaylord. - Miałem straszny sen - oznajmił. - Ja też - powiedział ojciec. - Mnie się śniły lwy i tygrysy. A tobie co? - Och, tylko przeszłość i przyszłość. - Zakład, że moje lwy i tygrysy były gorsze - upierał się Gaylord. - Może - przyznał ojciec. - Ale mój sen był do-statecznie okropny. 81 Gaylord rozparł się wygodnie w fotelu, siedział z rękami w kieszeniach szlafroka, z nogami szeroko rozstawionymi. Była to poza bardzo dorosła, poza mężczyzny w rozmowie z mężczyzną. Poza perorujące-go studenta, dojrzałego człowieka odpoczywającego w klubie, starca zmęczonego życiem. Patrząc na syna, po raz pierwszy dostrzegł w tym małym chłopcu przyszłego mężczyznę. Jeszcze kilka lat, a Gaylord się zakocha, będzie walczył o miejsce w życiu, będzie pił swój portwajn, będzie się martwił, co zrobić z rodzica-mi, którzy tak się już zestarzeli... Oczy Gaylorda błyszczały i patrzyły czujnie, ale późna pora użyczyła im wyrazu mądrości i wyrozumia-łości, co u dziecka było chyba złudne. Niemniej patrząc na swego poważnego, dorosłego, krzepkiego syna ojciec czuł, że jest to rzadka chwila przyjaźni i miłości, kiedy mogą zniknąć dzielące ich bariery. Zaczął: -Słuchaj, stary, matka jest o ciebie bardzo niespokojna. Co się stało w pierwszy dzień świąt? Ojciec nieczęsto nazywał Gaylorda „starym". A ile-kroć użył tego zwrotu, w mózgu Gaylorda zaczynało się dziać mnóstwo rzeczy naraz. Odzywały się dzwonki alarmowe i zapalały się wszystkie czerwone sygnały. Biedny ojciec nie miał szans. - Nic się nie stało - odparł Gaylord kierując na ojca uczciwe spojrzenie swoich czarnych oczu, ocienionych długimi rzęsami. - Myślałem, że może miałbyś mi ochotę powiedzieć. - Wyszedłem na spacer. A potem wróciłem do domu. - Rozumiem - powiedział ojciec patrząc w ogień. -Wyszedłeś na spacer. A potem wróciłeś do domu. -Westchnął. - Właśnie - przytaknął Gaylord. Obserwował chwi-lę ojca. „Nie zdarza się często - pomyślał - żeby można było zadać ojcu pytanie i nie usłyszeć niemądrej 82 odpowiedzi". Ale dzisiaj, czuł. mogą zniknąć dzielące ich bariery. - Kiedy się spodziewacie tego jeszcze jednego Gaylorda? - Kogo? - Na twarzy ojca odmalowało się zdumie-nie. Po wypiciu pół butelki portwajnu nie mógł mieć pewności, które pytanie jest sensowne, a które nie, ale to wydawało mu się zupełnie pozbawione sensu. - Tego drugiego Gaylorda. Powiedziałeś do mamy: „Jeszcze jeden Gaylord?" - Te słowa nie były przeznaczone dla ciebie - skarcił go ojciec. Gaylord wydawał się bardzo zadowolony z siebie. Ojciec powiedział: - Mama będzie miała dziecko. Gaylord bał się, że taka będzie odpowiedź. Był boleśnie dotknięty. Ostatecznie, w sprawie, która go tak bezpośrednio dotyczyła, powinni byli zasięgnąć jego rady. - Chyba nie będę się musiał z tym czymś bawić? - spytał. - Na pewno będziesz miał ochotę - powiedział ojciec, ale bez przekonania. Nie należał do mężczyzn specjalnie rozmiłowanych w idei licznego potomstwa. Niemowlęta oznaczały dla niego raczej pieluszki i kar-mienie o szóstej rano, niż odnowę siły życiowej i błogo-sławieństwo dla męża, który „napełnił nimi kołczan swój". Gaylord miał teraz oczy zamknięte i przez jedną radosną chwilę ojcu zdawało się, że spał. Po chwili jednak spojrzał na ojca i spytał: - Skąd się biorą dzieci? ,,O Boże - pomyślał Jocelyn. - A więc stało się". Miał nadzieję, że jak w końcu nadejdzie ten moment, matka będzie zmuszona do odpowiedzi. Ale matka spała. Pytanie zostało skierowane do niego. I to o dwunastej piętnaście w nocy, kiedy wypił już pół butelki wina. Ale May twierdziła zawsze, że na pytania trzeba 83 odpowiadać szczerze i odważnie. Powiedział więc szczerze i odważnie: - Matki wydają je z wnętrza swoich ciał. Gaylord roześmiał się wesoło. - Tatusiu, to świetny kawał! - zawołał z uznaniem. - To nie jest żaden kawał! To jest prawda - powie-dział ojciec. Ale Gaylord tarzał się wciąż ze śmiechu w głębi swojego fotela. Jocelynowi dawno już nie udał się taki dobry dowcip. Tyle tylko, że to nie był dowcip. -Można przyrównać dziecko do żołędzia. Żyje w ciele matki przez dziewięć miesięcy, nabiera sil i rośnie. A potem zostaje wydane na świat i zaczyna prowadzić samodzielne życie. Gaylord uspokoił się. - Tatusiu... - zaczął. - Tak, Gaylord? - powiedział ojciec zbierając siły. „Teraz na pewno spyta, od czego zaczyna się ten proces" - pomyślał. A było to teleturniejowe pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Usiłował sobie przypomnieć, jakich rad udzielają w tym przedmiocie podręczniki o wychowaniu dzieci. Gaylord zmarszczył czoło. - Tatusiu, jak to możliwe, że ten pan dał tej pani na Gwiazdkę kuropatwę siedzącą na drzewku morelowym? - Gaylord - wybuchnął ojciec - czy ty chcesz, żebym cię uświadomił, czy może nie chcesz? - Pytanie Gaylorda wyprowadziło go z równowagi. Kiedy był chłop-cem, sprawy te budziły w nim nienasyconą ciekawość. Ale karmiono go co najwyżej historyjkami o bocianach i krzakach agrestu. Ale Gaylord, któremu on chciał szczerze i odważnie przedstawić wszystkie fakty, nie okazał zainteresowania. Nie okazał najmniejszego zainteresowania! - Tatusiu, wcale nie słuchasz - ciągnął Gaylord. -Przecież to niemożliwe, prawda? Jakby zaniósł drzew- ko do niej do domu, z siedzącą na nim kuropatwą, kuropatwa by uciekła. Mam rację? - Nie uważam, żeby należało brać treść tej piosenki dosłownie - wyjaśnił ojciec. Nagle zbudziło się w nim zainteresowanie. - Ale przyznaję, że jakoś nigdy nie dopatrywałem się w niej symbolizmu. - Och - mruknął Gaylord. Zastanawiał się chwilę. -Mógł chyba przywiązać ją łańcuchem do gałęzi, czy coś takiego. - Wstał, spojrzał na ojca szeroko otwartymi oczami. - Ale to byłoby okrutne, prawda? - Tak - przyznał ojciec. - Idziesz do łóżka? - ... branoc - mruknął Gaylord. - Czy to już jest przyszły rok? - Tak. - W ojcu odezwał się głos purysty pragnący wyjaśnić, że jak nowy rok już jest, to bieżący nie może być przyszłym rokiem. Ale był na to zbyt zmęczony. - Zakład, że w tym roku umrze strasznie dużo ludzi - oznajmił Gaylord. - Na miłość boską, dlaczego? - A bo zawsze umierają - odparł Gaylord. - Milio-ny. - No i co robiłeś? - spytała May układając się wygodnie. - Piłem. I razem z Gaylordem spoglądałem w przy-szłość. - Co zobaczyłeś? - Absolutnie nic. Ale Gaylord wygłosił opinię, że w tym roku umrze mnóstwo ludzi. Twierdzi, że jest tak zawsze. - A dlaczego on, na Boga, nie leżał o tej porze w łóżku? - Musiał się otrząsnąć z bardzo złego snu. Aha, jeszcze coś. Uświadomiłem go. 85 - Mój Boże. Jak zareagował? - Pękał ze śmiechu. Wydawało mu się to szalenie śmieszne. Chociaż nie tak śmieszne, jak piosenka o panu, który zaniósł pani kuropatwę na drzewku. - Kto wie, czy nie ma racji... Jocelyn bał się i nienawidził ostatniego dnia roku. Ale Rose bała się i nienawidziła trzech dni w roku - trzech dni rozpoczynających każdy okres szkolny. Budząc się na długo przed świtem leżała skulona w mrocznym cieple, z kolanami pod brodą; wiedziała, że są to jej ostatnie chwile spokoju. Niedługo budzik wybuchnie przeraźliwym skrzekiem i zmusi ją do strasznej walki wewnętrznej: będzie musiała podnieść się i stawić czoło następnemu okresowi. Za każdym razem była pewna, że się na to nie zdobędzie. I zdoby-wała się za każdym razem. Jej odwaga była heroiczna. Ale dość powszechna. Ludzie w rodzaju Rose stają naprzeciw plutonu egzekucyjnego co dzień rano przez całe swoje pracowite życie. A okres zimowy był najgorszy. Wszyscy zaziębieni i przez to rozdrażnieni, szkoła przepojona zapachem wilgotnej odzieży i eukaliptusowych cukierków, po-ranki - straszne, ciemne poranki - przygnębiające bezlitosnym światłem elektrycznym. W zimny stycz-niowy poranek nawet myśl o zobaczeniu Bobsa nie łagodziła potworności powrotu do okrutnych malców. Gaylord zwrócił się do matki: - Wiesz o tym panu, który dał jednej pani kuropatwę siedzącą na drzewku morelowym? - Tak - odparła. - Więc to jest niemożliwe. Bo jakby niósł do jej 86 domu drzewko z siedzącą na nim kuropatwą, kuropat-wa zerwałaby się i uciekła. No nie? - Uważam, że z samym drzewkiem miałby mnóstwo kłopotu, nie mówiąc o konieczności pilnowania jakie-goś nieznośnego ptaka - powiedziała matka. - Chcesz marchewkę? - Tak, proszę. - Gaylord pomagał jej w kuchni. -Skąd się biorą dzieci? - spytał chrupiąc marchew. - Kupuje się je w sklepach - powiedziała w roztarg-nieniu. - Co takiego? Matka była bardzo zajęta. - Słuchaj - zaczęła -zdawało mi się, że omówiliście już tę sprawę z ojcem. Gaylord zachichotał. - Ojciec powiedział, że dzieci wychodzą z ciała kobiety. Żartował, prawda? - Mówił najpoważniej w świecie - odparła wpat-rując się w kartofle. ,,Nie, tak nie można" - pomyś-lała. Wytarła ręce i usiadła przy stole kuchennym. - Mieszkasz na farmie - zaczęła. - Wiesz o zwierzę-tach. No, więc z ludźmi jest tak samo. - Wzięła Gaylorda za rękę. - Spodziewam się dziecka. I będzie ze mną dokładnie tak samo. - „Sprawiam się zupełnie nieźle" - pogratulowała sobie w duchu. Ogarnęło ją wzruszenie. - To wszystko jest najzupełniej natural-ne. Myśli Gaylorda wybiegły do maciory Bessie. - To znaczy, że ... się oprosisz? Matka milczała chwilę. - Tak - powiedziała w koń-cu. - Nie jest to wprawdzie słowo, którego bym użyła, ale... tak. Spojrzał na matkę z nowym zainteresowaniem, nawet z szacunkiem. Nie przypuszczał, że jest zdolna do czegoś takiego. - Czy będę mógł się przyglądać? -spytał skwapliwie. - Nie. 87 - Dziadek pozwolił mi być przy Bessie. - W głosie chłopca zabrzmiało rozczarowanie. Matka powiedziała: - Chociaż biologicznie ja i Bessie niczym się może od siebie nie różnimy, to jednak mam nadzieję, że istnieją między nami pewne odmienności, jeśli chodzi o temperament i wrażliwość. Gaylord nie pojął sensu tego zdania. Uczepił się jednego z kilku bardziej zrozumiałych słów. - Jakie odmienności? - spytał. - Na miłość boską, Gaylord - wybuchnęła. - Jeżeli nie dostrzegasz żadnych różnic między mną a starą Bessie, nie będę ci tłumaczyła, na czym one polegają. -Wstała i wróciła do zlewu. Była bliska łez. Zdumiało ją to. Dała się wyprowadzić z równowagi dziecku, które zadało jej niewinne pytanie - ona, tak zawsze spokojna i pełna humoru. „Wszystko przez tę przeklętą ciążę - pomyślała. - Ale jeśli już teraz tak się zachowuję, co będzie ze mną na końcu tej długiej podróży? Bessie na pewno by się nie zdenerwowała. Może jednak mog-łabym się nauczyć czegoś od tej starej maciory?" Rozdział dziewiąty Nowy rok wypłynął teraz na szerokie wody i zdążał pełną parą naprzód. Dni wydłużyły się i nabrały ostrości, blade słońce lśniło na bezlistnych drzewach, błoto było gęste i bryłowate; jakby pewien niepokój w ziemi zapowiadał zbliżanie się wiosny. I potem spadł śnieg. Śnieg jest czymś bardzo dziwacznym. Bywa najzim-niejszym, najmokrzejszym, najbardziej deprymującym zjawiskiem w naturze; tak przykrym jak wilgotne prześcieradło. Albo zmienia świat w magiczne, pokryte lukrem miejsce, istny raj. Zależy to od usposobienia, wieku i okoliczności. Jadąc na rowerze tego pierwszego poranka nowego okresu szkolnego Rose nienawidziła śniegu. Oblepiał koła, był zdradliwie śliski; a gdy na stację wtoczył się jej pociąg, ośnieżony i buchający parą, bardziej przypo-minał kolej transsyberyjską niż miejscowy pociąg wyjeżdżający o 8.32 z Shepherd's Warning. Gaylord wcale nie był takim wielkim entuzjastą śniegu, jak się to wszystkim zdawało. Mógł naturalnie ulepić ogromną kulę, dwa razy większą od siebie. Ale co właściwie z tego miał? Odczuwał to samo, co odczuwali pewnie Ptolemeusze po wybudowaniu pira-midy. Z takiej kuli nie było żadnego pożytku. To samo dotyczyło bałwana ulepionego ze śniegu. A ponieważ Gaylord był dzieckiem rozsądnym, nie sprawia! mu nigdy przyjemności śnieg na twarzy ani odrętwiający ból w palcach podczas obrzucania się śnieżkami. Matka i ojciec przepadali za śniegiem. Podczas długich spacerów roztrącali śnieg stopami, jak na jesieni roztrącali zeschłe liście, i strząsali go z gałęzi, aż spadał na ich roześmiane twarze. Gaylord, którego zabierali zwykle na te idiotyczne wycieczki, usiłował wczuć się w ich nastrój. Ale nie bardzo mu się to udawało. Rodzice bywają czasem strasznie męczący. Rose pośpieszyła do pokoju nauczycielskiego. Rozej-rzała się niespokojnie. Bobs jeszcze nie przyszedł. A za oknami wirowały płatki śniegu sypiące z niskich chmur. Wydawało się, że śnieżyca nigdy nie ustanie, że nic jej nie powstrzyma. Zaczęła się niepokoić o powrót do domu. Powiedzmy, że na torach powstaną zaspy. Co ona zrobi? Do Shepherd's Warning nie jeździły 89 autobusy. Poczuła się nagle zgubiona, odcięta od domu i rodziny, samotna wśród obcych. - Nie przyjąłbym zakładu, że wrócisz dziś wieczo-rem na farmę - powiedział jakiś głos. Obróciła się. -Bobs... - Mam dla ciebie list - ciągnął. - Od adoratora. -Podał jej kopertę zaadresowaną na jej nazwisko „wraz z listami Pana J. R. Robertsa". - Dla mnie? - zdziwiła się. Kto, na Boga, mógł do niej pisać? Rozerwała kopertę. - Och, od pana Grebbie! - zawołała. - Wyobraź sobie - powiedział Bobs. List naprawdę ją wzruszył. - Jak to miło z jego strony. Dziękuje mi za święta. I ma nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. - No, no, no! - mruknął. - To sympatyczny człowiek - oznajmiła stukając palcami w kopertę. - Chcesz powiedzieć, że ci się spodobał - w głosie Bobsa brzmiało niedowierzanie. - Jest nudny jak flaki z olejem. - Jest dobry i delikatny. I zdawało mi się, że uważasz go za swojego przyjaciela. - To prawda. Ale trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy. Rose doprowadzała się stopniowo do stanu wściek-łości. Wiedziała, że lada moment wybuchnie. I to przy Bobsie. Ale nie było na to rady. - Och, w każdym razie napisał i podziękował za gościnę udzieloną mu podczas świąt. - Zapewne chcesz powiedzieć, że ja nie podziękowa-łem? - W jego oczach pojawił się nieprzyjemny błysk. Ale nagle jakaś niezależna od niej siła zapanowała nad sytuacją i Rose usłyszała swoje własne pytanie: - A po-dziękowałeś? - Miałem zamiar - wymamrotał. - Ale... ale jakoś nie mogłem się zebrać. - No, a pan Grebbie to zrobił - powiedziała. Zaterkotał dzwonek. Bobs wziął ze stołu książki i odszedł szybko, ani razu się nie obejrzawszy. - Bobs...! - zawołała z rozpaczą. Chyba nie usłyszał. Kilka osób rzuciło jej zdziwione czy rozbawione spoj-rzenia. Och, jakaż jest głupia! Zachowuje się ostatnio jak wariatka, po prostu nie może inaczej. Ale żeby urządzać Bobsowi taką scenę! Spisze ją na straty jako histeryczną starą pannę... i czy ktoś mógłby mu się dziwić? A był to pierwszy dzień nowego okresu i malu-chy albo szlochały, że chcą do mamy, albo dostawały fioła na punkcie śniegu. Poza tym Rose była pewna, że będzie miała straszną drogę powrotną, jeżeli w ogóle wróci do domu. Spojrzała za okno. Chmury dotykały niemal kominów; szybko wirujące płatki przyprawiały ją o zawrót głowy. Podczas przerwy obiadowej nigdzie ani śladu Bobsa. Świszcząca wichura pędziła przed sobą śnieg usypując białe, skłębione zaspy. Z ulicy nie docierał odgłos ruchu samochodowego, panowała złowieszcza cisza. Rose zdawało się, że przedwczesny zimowy zmierzch spływa na miasto. Ogarnęło ją przerażenie. Gdy zadźwięczał ostatni dzwonek, była już zupełna ciemność - wirująca, dezorientująca ciemność, w któ-rej dźwięki były stłumione i jakby nierealne, a płatki śniegu szturmowały latarnie uliczne niczym chmary rozwścieczonych ciem. Chociaż Rose była tak nie-spokojna o drogę powrotną do domu, ociągała się z odejściem w nadziei, że zobaczy Bobsa. Musi mu wszystko wytłumaczyć, przeprosić, postarać się, żeby znów dostrzegł przyjazną stronę jej natury. Ale wy-szedł chyba wcześniej, bo nie zobaczyła go, chociaż czekała, dopóki z szopy nie zniknął ostatni rower. Co 91 on o niej myśli? Pragnęła się przed nim upokorzyć, podobnie jak grzesznik pragnie spowiedzi. Rose pośpieszyła na dworzec i wyszła na peron. -Czy pociąg do Shepherd's Warning kursuje normalnie? - spytała tragarza. - Musiałby chyba fruwać - odparł wskazując na białą pustynię rozpościerającą się za łukowym sklepie-niem hali dworcowej. - Zaspy wysokie na dwanaście stóp. - To... to jak ja się dostanę do domu? - Ano nie dostanie się pani. W poczekalni damskiej jest ogień na kominku. - Ani myślę spędzać tam nocy! - wybuchnęła Rose. Znowu była wewnętrznie najeżona. Ale gdzie będzie spała? To straszne, że nie ma dokąd pójść. Musi się dowiedzieć o pokój w hotelu. Hotel był tylko jeden. Drżąc ze zdenerwowania weszła przez wahadłowe drzwi. Nie była przyzwyczajona do odwiedzania hoteli. W hallu siedział mężczyzna palący cygaro i Rose była pewna, że gdy będzie szła do swojego pokoju, mężczyz-na wstanie niedbale i pośpieszy za nią na górę. Ale los oszczędził jej tej sytuacji. Wszystkie pokoje były zajęte. - O, Boże - jęknęła. - Nie mam gdzie się podziać. - Nie pani jedna. Dlatego nie mamy wolnych po-koi - oznajmiła portierka. Ani myślała się tym przej-mować. Rose stała rozważając następny krok. Bała się, że mężczyzna palący cygaro podejdzie do niej z kuszący-mi propozycjami pomocy, ale ku jej zdziwieniu nie zwracał na nią uwagi. Co ma robić? Chyba pójdzie na policję. Ostatecznie będą musieli się nią zająć. I nagle pomyślała o Bobsie. Może iść do niego i poprosić o pomoc. Kto wie, czy Bobs nie spróbuje jej odwieźć. A w każdym razie będzie go mogła prze-92 prosić. W zaciszu jego mieszkania łatwiej dojdzie między nimi do zgody. W zaciszu jego mieszkania! A jak Bobs sobie pomy-śli, że ona za nim biega? Zrobiło się jej gorąco. Albo, powiedzmy, że będzie ją próbował zatrzymać? Ostate-cznie kochany Bobs jest tylko mężczyzną, a podobno wszyscy mężczyźni są tacy sami, gdy wchodzą w grę pewne... pewne sprawy. Ale myśl o zobaczeniu Bobsa przeważyła wszystkie inne względy; myśl o zobaczeniu Bobsa i strach przed samotnością w obcym mieście. Wiedziała, gdzie mieszka. Była tam kiedyś na nie bardzo udanym przyjęciu. W pięć minut później dzwo-niła do drzwi. Rose nie mogła przed sobą udawać, że ucieszył się na jej widok. - Co ty tu, na miłość boską, robisz? - spytał od progu, wybałuszając na nią oczy. - Nie mogę wrócić do domu. Bobs - wyjąkała. -Pociągi nie kursują. - Przecież u mnie nie możesz zostać. - Ale skąd, nie! - rzuciła w popłochu. - Tylko myślałam, że... że mi coś poradzisz. Namyślał się chwilę. - W mieście nie ma schroniska YWCA. Trudno o bardziej negatywny początek. Ale może dowodziło to, że Bobs się stara jakoś jej pomóc. W każdym razie Rose tak się zdawało. - W hotelu nie ma ani jednego miejsca - powiedziała. - Niech to licho.-Odsunął się. żeby ją przepuścić. -Wejdź, spróbujemy coś wymyślić - powiedział szar-mancko. Weszła. Mieszkanko było miłe i przytulne. W czaj-niku obok kominka szumiała woda. Dla bezdomnej Rose był to istny raj na ziemi. Może Bobs spostrzegł pożądliwy wyraz jej oczu, gdy rozglądała się dokoła. -93 Miałem właśnie zamiar zrobić sobie herbatę - wyjaśnił. - Jeśli chcesz się napić, to moglibyśmy tymczasem zastanowić się nad sytuacją... - Och, Bobs. Czy ja ci naprawdę nie przeszkadzam? To znaczy, nie chciałabym... - Ale skąd. Wcale mi nie przeszkadzasz - powie-dział bez specjalnego entuzjazmu. - Pozwól, że ci zdejmę palto. Pozwoliła się rozebrać jednocześnie z uczuciem niechęci i podniecenia; niechęci, ponieważ im więcej dziewczyna ma na sobie pokładów odzieży w miesz-kaniu samotnego kawalera, tym jest bezpieczniejsza. Uczucie podniecenia brało się stąd, że... och. zdej-mowanie palta u samotnego mężczyzny ma w sobie coś podniecającego. - Jajka sadzone? - spytał. - Chętnie. Czy mam zrobić grzanki? Usiadła więc przy kominku trzymając długi widelec do tostów, a tymczasem Bobs parzył herbatę i robił jajka. Po mroźnym powietrzu na dworze ciepło bijące od ognia zabarwiło jej policzki rumieńcem, a niezwyk-łość tego podniecającego przeżycia przydała blasku jej oczom. Gdy tak siedzieli ramię przy ramieniu na kanapie jedząc sadzone jajka z grzankami, Bobs przy-glądał jej się z nowym zainteresowaniem. - Uważam, że będziesz musiała zostać tu na noc - powiedział. Dodał prędko: - Ja będę spał na kanapie. Ty się położysz w ... w moim łóżku. To straszne słowo plusnęło w ciszy, jak kamień rzucony na dno głębokiego jeziora, wprawiając Rose w paniczne przerażenie. - Och, to niemożliwe. - W zde-nerwowaniu o mało nie upuściła talerza. - To napraw-dę niemożliwe. - Byłabyś najzupełniej bezpieczna - oświadczył zimno. - Wiem, naturalnie, wiem... Ale nie mogłabym. To... to byłoby nie w porządku w stosunku do ciebie. „Powinna to była wziąć pod uwagę, zanim tu przyszła" - pomyślał. Ale tego nie zrobiła. No i teraz ma ją na karku. Swoją drogą nie jest taka najgorsza. Całe zmartwienie to to, że wystarczyłby jeden podej-rzany czy tylko nagły ruch z jego strony, a zaczęłaby wrzeszczeć histerycznie. Na sam dźwięk słowa ,,łóżko'' o mało nie wdrapała się na karnisz. Powiedział głosem bardzo jak na siebie łagodnym: - Pozmywam teraz. A ty się wyciągnij na kanapie. Och, Rose nie miała najmniejszego zamiaru wycią-gać się na kanapie. Ale usiłowała się trochę odprężyć. Ostateczne jest sam na sam z kochanym Bobsem. Nie chce przecież zepsuć wszystkiego, naprawdę nie chce. Siedziała więc na brzeżku kanapy z rękami splecionymi na kolanach przykrytych praktyczną spódnicą twee-dową, czując się i wyglądając mniej więcej tak swobod-nie, jak pogromca lwów przed pierwszym solowym występem na arenie. Wszedł Bobs wycierając ręce w ścierkę. Spojrzał na nią i powiedział: - Nie lubię górnego światła. A ty? - Przekręcił kontakt i zapalił lampę na stole. - Po-słuchasz muzyki? - Uruchomił patefon. Walc Straussa. Dorzucił trochę węgla na palenisko. Usiadł na kanapie. Poczciwa Rose wyglądała dużo lepiej w tym świetle. Właściwie dość ją lubił, wolałby jednak, żeby mu się tak nie narzucała. Ale dziś chyba nic mu z jej strony nie grozi. Dziwne stworzenia, te kobiety. Przynajmniej niektóre. Uganiają się za mężczyzną jak szalone, ale jak go w końcu dopadną, oblatuje je strach. Nie mogą mieć i tego, i tego. Przysunął się do Rose i wziął ją za rękę. 94 Rozdział dziesiąty Gaylord wlókł się drogą wracając ze szkoły do domu. Gdyby płatki śniegu były motylami kapust-nikami, a on kapustą, nie mogłyby mu okazywać większego zainteresowania. Łachotały go w nos, wpa-dały do oczu, wsuwały się za kołnierz, lądowały w uszach. I na ziemi zbierało się coraz więcej śniegu. Gaylord wcale nie był pewien, czy w ogóle dobrnie na farmę. Ten biały świat był pusty jak Antarktyda. Zniknęły wszystkie znajome punkty orientacyjne. Nic, tylko wycie wiatru pędzącego śnieg i zapadająca ciemność, i pochylające się nad nim drzewa. Próbował gwizdać dla dodania sobie otuchy. Ale ponieważ nie mógł wydobyć z siebie nic prócz dość ponurego syku, niewiele to pomagało. Coś poruszyło się przed nim na ścieżce. Wilki? Usiłował przebić wzrokiem śnieżystą ciemność. Dwa kształty zagradzały mu drogę. I nie były to wcale wilki. Dużo gorzej. Był to Will ze swoim bratem, Bertem. Patrzyli na niego w groźnym milczeniu. Bert wyjął coś z kieszeni. Jeden ruch ręką i nóż był otwarty. Z wielką uwagą Bert zaczął czyścić sobie paznokcie niebezpiecznie ostrym szpicem. Gaylord przyglądał mu się z pełną grozy fascynacją. W końcu Bert przemówił: - To ten szczeniak? - Aha - mruknął Will. Bert dalej czyścił sobie paznokcie. - Dlaczego ukrad-łeś kulę naszego Willa? - spytał. - Nie ukradłem - oburzył się Gaylord. Bert spojrzał na Gaylorda. I Gaylordowi dreszcze przebiegły po skórze. Bo oczy Berta były pozbawione wszelkiego ludzkiego wyrazu. Nie było w nich ani litości, ani nienawiści. Była w nich pustka. - Daję ci tydzień - powiedział. - Oddasz mu kulę, bo inaczej... - Bo inaczej, co? - spytał Gaylord; w jego pytaniu nie było nic wyzywającego, po prostu chciał się dowie-dzieć. Bert przestał czyścić paznokcie. Wyciągnął nóż i powoli przybliżył ostrze do twarzy Gaylorda. Chło-piec stał jak zahipnotyzowany. Nóż znajdował się teraz o cal od jego twarzy. Gaylord widział, jak płatek śniegu przywiera do błyszczącego ostrza i jak zamienia się w kroplę wody. - Bo inaczej cię wykończę - mruknął Bert. - Powiem ojcu. - Jego też wykończę. - Kiedy ja nie mam tej kuli Willa - powiedział Gaylord. - Nie mogę mu jej oddać. - Idziemy - rzucił Bert zwracając się do brata. Zniknęli w mroku. Ruszył przed siebie, bardzo zamyślony. Znowu dwa kształty wyłoniły się z otaczającej go bieli. - To on -powiedziała mama z wyraźną ulgą w głosie. - Wyglądasz jak bałwan ze śniegu - zaśmiał się ojciec. Wzięli go za ręce i szli obok niego, mama z jednej, ojciec z drugiej strony. Nie można powiedzieć, żeby Gaylord zawsze szalał z radości na widok rodzi-ców. Ale dzisiaj bardzo się ucieszył. Chyba nigdy w życiu nie ucieszył się tak na czyjś widok, ale naturalnie im tego nie okazał. Uważał, że nie byłoby to dla nich dobre. - Taki jesteś cichy - powiedziała mama. - Stało się coś? - Głowa mnie boli. Mama bardzo nie lubiła bólów głowy Gaylorda. Nigdy nie była pewna, co się za nimi kryje. - Nie mogłeś znaleźć wspólnego języka z nauczycielką? 96 - Coś w tym rodzaju. - Odetchnął z ulgą. Kiedy mama zaczyna tłumaczyć rzeczy po swojemu, niczego już jej nie brak do szczęścia. Nie będzie więcej niewygo-dnych pytań. Miał rację. Rodzice szli rzucając od czasu do czasu rozbawione uwagi na temat śniegu, dzięki czemu Gaylord mógł dalej snuć swoje poważne rozmyślania. Ale nie miał nad czym wysilać mózgownicy. Oto jak przedstawiały się fakty: l. Gaylord musi do przyszłego poniedziałku dostarczyć przycisk Willa, bo inaczej Bert go wykończy. 2. Gaylord nie może dostarczyć w tym terminie przycisku Willa, ponieważ nie wie, gdzie się ten przycisk znajduje. Wobec tego: 3. Bert wykończy Gaylorda. Wszystko to było aż nazbyt proste. Przypomniał sobie ból zadany mu przez Willa w pierwszym dniu świąt. I poczuł się osamotniony, przerażony, zdezorientowany. W nagłej panice za-stanawiał się nawet, czy nie powiedzieć rodzicom. Ale bardzo prędko z tego zrezygnował. Mama będzie chciała wiedzieć wszystko. A jak już wyciągną z niego całą historię, zacznie się to, co zwykle: „Oto, do czego doprowadziły twoje rozmowy z Willem. Mówiłam ci, prawda?" I tak dalej, i dalej. Bez końca. Nie. Musi być jakieś inne wyjście. Ale jakie? Gdy tego wieczora powiedział: - I pobłogosław. Boże, mamę i tatusia, dziadka i ciotkę Rose, i ciotkę Becky, i Abdullaha, jeżeli nie jest jeszcze za późno -dodał na zakończenie: - I nie daj, żeby mnie Bert wykończył. - Nic innego nie potrafił wymyślić. Rozdział jedenasty Ująwszy dłoń Rose Bobs wsunął drugą rękę pod jej plecy. - Przyjemnie? - spytał. Rose przyglądała mu się długo i z namysłem. I potem nagle ożywiła się i uśmiechnęła. Był to smutny, pełen niepokoju uśmiech kochającej kobiety, która wie, że mężczyzna jej nie kocha. - Bardzo przyjemnie - wy-szeptała. - To dobrze. - Pocałował ją. Powinna być najszczęśliwsza w świecie. Ale nie była. Za dużo istniało wątpliwości i pytań. Pocałowała go leciutko, w skupieniu, jak ktoś, kto kosztuje wina, które - o czym wie - jest dla niego za mocne. A była dopiero szósta i mieli przed sobą cały długi wieczór. Zabrzęczał dzwonek. Sama Rose nie umiałaby powiedzieć, czy jej reakcja była: „Bogu dzięki", czy też: ,.Niech to wszyscy diabli". Bobs wymamrotał: - A kto to znowu ? - Po-szedł otworzyć drzwi. Rose siedziała bez ruchu, znowu sztywna i napięta. Kto to może być? Och, żeby nie jacyś znajomi! To byłoby okropne, gdyby ją ktoś zobaczył... samą w mie-szkaniu mężczyzny. Na pewno się ośmieszy, będzie miała minę osoby przyłapanej na gorącym uczynku. Ale mało prawdopodobne, żeby to był ktoś, kogo zna. Pewnie jakiś przyjaciel Bobsa. Albo sąsiad z proś-bą o... - Czy przypadkiem nie ma tu u ciebie Rose? - spytał sympatyczny, trochę zachrypnięty głos. Ostatni głos na świecie, jaki pragnęła usłyszeć. I zaraz po tym entuzjas-tyczny okrzyk Bobsa: - Becky! Wejdź, proszę. Jak miło cię zobaczyć... Do pokoju weszła Becky, opatulona w kożuch 99 i śliczna. Jej promienne, rozbawione oczy natychmiast objęły sytuacje. - Jesteś, Rose. Domyśliłam się, że będziesz miała kłopoty z drogą powrotną. - Dobry wieczór - mruknęła Rose. - Czytam w twoich myślach jak w książce. Powie-działam sobie: Rose ma odciętą drogę do domu. Będzie u Bobsa. Poza nim nie ma nikogo w całym Ingerby. Sprytna jestem, co? Bobs zacierał ręce. - A skoro tu przyszłaś, zdejm kożuch. Dotrzymasz towarzystwa Rose. W pięknych oczach Becky pojawił się wyraz bez-granicznej wdzięczności. - Och, Bobs, jesteś strasznie kochany. Ale zabieram ją do domu. Piotr czeka na dole w combie. Jestem pewna, że nas dowiezie. - Wkładam palto - mruknęła Rose. Ale wiedziała już, jaka jest jej reakcja. „Niech to wszyscy diabli!" Becky spojrzała na patefon, który nieprzerwanie i mężnie produkował dźwięki uwodzicielskiej muzy-ki. - Chyba że przyszłam nie w porę. Przecież nie musisz jechać, Rose. - Nie, skąd. Pojadę - oznajmiła Rose. W tej sytuacji nie mogła zostać. Nie byłoby końca rozmowom na ten temat. Zresztą Bobs podawał jej już palto. - Nie chciałabym psuć miłosnej idylli - ciągnęła Becky ze zrozumieniem. - Ależ bynajmniej - rzucił prędko Bobs. - Nie bądź głupia - żachnęła się Rose. Zapięła palto. - Do widzenia, Bobs. I dziękuję za kolację. - Do widzenia - powiedział Bobs. - Do zobaczenia, Becky. Becky obdarzyła go promiennym uśmiechem. W chwilę później samochód ruszył. Podskakując na tylnym siedzeniu Rose myślała o ciepłym, oświetlonym pokoju, który przed chwilą opuściła, i o drugim wieczorze, pełnym alarmujących i zachwycających możliwości, który zniknął jak sen. Taki wieczór już się może nigdy... ach, na pewno już się nigdy nie powtórzy! I teraz straszne, niegodziwe podejrzenie powstało gdzieś w zakamarkach jej mózgu. Usiłowała je stłumić, ale nie dawało jej spokoju. - Skąd wiedziałaś, gdzie Bobs mieszka! - spytała starając się mówić obojętnie; ale usłyszała ostrą, wrogą nutę w swoim głosie. Becky leniwie podniosła głowę z ramienia Piotra. -Zatelefonowałam na policję - odparła. - Byli bardzo uprzejmi. - I zadałaś sobie tyle trudu? Tylko po to, żeby mi ułatwić powrót na farmę? - Naturalnie, kochanie - zapewniła Becky. - Prze-cież ty byś zrobiła to samo dla mnie. Rose milczała. Becky mówiła prawdę, chyba mó-wiła prawdę. Rose musiała przyznać, że Becky jest bardzo dobrą dziewczyną. Ale w swoim obecnym nastroju wolała to traktować jako świadomie uknuty spisek. Becky chciała zepsuć jej wieczór z Bobsem! Jakie to niesprawiedliwe. Zaczęła się litować nad samą sobą. Nie tylko jest niepociągająca, ale na dodatek ile razy ma się zobaczyć z Bobsem, coś jej w tym przeszkadza albo ktoś - pogoda, ojciec, Becky. Tak, zwłaszcza Becky. Siedząc w chłodnym mroku zagryzała wargi, żeby stłumić odgłos gniew-nego płaczu; policzki miała mokre od rozmazują-cych się łez. Dotarli na farmę bez przeszkód. Becky i Piotr wbiegli do domu, Rose szła za nimi z ociąganiem, rozpaczliwie starając się ukryć ślady łez. - Brawo, udało wam się przejechać! - zawołała May. - Ale nie ma jeszcze Rose. Zaczynamy się o nią niepokoić. - Wszystko w porządku - powiedziała Becky. -Przywieźliśmy ją. - Weszła Rose mrugając w oślepiają-101 cym świetle. - Uratowaliśmy biedaczkę od losu strasz-niejszego niż śmierć. Prawda, Rose? - Nie wiem, o czym mówisz - wymamrotała zagad-nięta. Becky rozpinała kożuch. -Och, dość tego udawania. Rozmawiasz ze specjalistką od tych spraw. Przyćmione światło, kanapa przy samym kominku... - I gdzie to było?- spytała May, wyraźnie zain-trygowana. - Pociągi nie kursowały, więc poszłam do pana Robertsa - wyjaśniła nieszczęsna Rose. - W tym nie było nic nieprzyzwoitego. - Kochanie - zaśmiała się Becky - kiedy mężczyzna puszcza na patefonie „Opowieści Lasku Wiedeńskie-go", przyzwoitość bardzo prędko się kończy. - Bobs nie jest taki! - wybuchnęła Rose. - Czyżby, kochanie? - spytała Becky słodziutko. Przez długą chwilę siostry wpatrywały się w siebie. Była to próba sił, przerażająca w swoim natężeniu. Potem Rose opuściła wzrok. Nagle dziadek wmieszał się do rozmowy. - Roberts, Roberts? Czy to ten młody człowiek, który był u nas na Boże Narodzenie? - Tak, ojcze. - Naprawdę? Niezwykły zbieg okoliczności. Nie-zwykły - stwierdził dziadek. - Co w tym jest takie niezwykłe? - spytał Jocelyn z irytacją. - Jak to co? Naturalnie to, że Rose spotkała znowu tego człowieka. - Doprawdy, ten jego syn wydaje się czasem głupkowaty. Jocelyn powiedział: - Ojcze! W tym nie ma nic nadzwyczajnego. Uczą w tej samej szkole. Pan Roberts przyjechał do nas na święta, ponieważ przyjaźni się z Rose. Dziadek podskakiwał na fotelu, jak hipopotam usiłujący wygrzebać się z błota. - Nic podobnego. Przyjechał na moje zaproszenie. Poznałem go w lis-topadzie. Bardzo się z nim ciekawie rozmawia, więc go zaprosiłem na święta. - Och, poddaję się -jęknął Jocelyn. A Rose pomyś-lała: „Przeklęta rodzina. Nie dość im, że zepsuli mi wieczór z Bobsem. Teraz jeszcze muszą dyskutować o całej sprawie i mówić głupstwa. A ja tego nie zniosę. Nie życzę sobie, żeby tak rozgrzebywali moje życie prywatne". Ale oto już dziadek zwrócił się do niej napastliwie: -Rose, co to wszystko znaczy? Miałaś zamiar spędzić noc u tego człowieka? - Nie mogłam wrócić do domu - odparła. - W hote-lu nie było miejsc. Co miałam według ciebie zrobić? Położyć się na śniegu? - Rozumiem, ale nie o to chodzi. Spędzenie nocy w mieszkaniu mężczyzny... - Dziadek miał minę zanie-pokojoną. - Za moich czasów było to nie do pomyś-lenia. - Co było nie do pomyślenia, mój drogi? - spytała ciotka Marigold. „Och, nie! - pomyślała Rose. - Teraz ona wtrąci swoje trzy grosze. Wrócimy wszyscy w tej grze w klasy do kratki numer jeden". Dziadek obrócił gniewne spojrzenie na swoją siost-rę. - Żeby dziewczyna spędzała noc u mężczyzny! - wrzasnął. Na twarzy ciotki Marigold odmalowało się nie tyle zgorszenie, ile ciekawość. - Kiedy to było. mój drogi? - Wcale nie spędziłam tam nocy! - krzyknęła Rose. - A zresztą Bobs miał się położyć na kanapie! - Oni zawsze tak mówią - zamruczała Becky. - Milcz! - warknęła Rose. Cierpiała straszliwe męki. Takie publiczne omawianie przygody miłosnej byłoby 103 podobnie jak trzęsienie ziemi i tajfuny gnębi tylko cudzoziemców, ponieważ mają tak źle zorganizowane życie. Ale nigdy nas! Choć więc nie przestawali narze-kać, nie robili absolutnie nic, żeby znaleźć jakąś radę. To nie powinno się zdarzyć, w każdym razie nie w Anglii. Niesmaczna sprawa. Nie patrzmy, a śnieg zniknie. Ale śnieg nie znikał, ku bezgranicznej uldze przynaj-mniej jednego obywatela kraju. Gaylord, nad którego głową przyszły poniedziałek wisiał na podobieństwo straszliwego miecza, przyglądał się spadającym płat-kom z radością, z jaką rozbitek w małym czółnie wita deszcz. Jeżeli śnieżyca nie ustanie, drogi do przyszłego poniedziałku staną się nie do przebycia. A w każdym razie Gaylord będzie miał mocne argumenty i tak przedstawi sprawę, żeby się wydawały nie do zbicia. Ale naturalnie w czwartek temperatura raptownie podskoczyła, śnieżyca przeszła w ulewę i cały kraj stal się jednym wielkim trzęsawiskiem. Brudny i rozpaćkany śnieg znikał w oczach, osty i jeżyny wyłaniały się spod niego jak zwoje drutu na dawnym pobojowisku. Czarne drzewa ociekały, czarna była woda w strumie-niach pod nawisami zeskorupiałego śniegu. Gaylord przyglądał się temu z zamierającym sercem. Wbrew nadziejom nie spędzi przyszłego poniedziałku bezpiecznie w domu. Wyjdzie, będzie samotny pośród niebezpieczeństwa wiejskich ścieżek. A gdzieś po dro-dze spotka Berta z Willem, czyhającą przemoc i ból. W piątek wyjrzało słońce i przyspieszyło odwilż. W sobotę ostry przymrozek ściął błoto, osuszył drogi. Przyszła niedziela. Gaylord chciał siłą woli zatrzymać czas. Nie udało mu się to. Czas płynął, tykał, wybijał godziny. Nadeszła pora spania i Gaylord powędrował do swojego pokoju jak baranek idący na rzeź, nawet nie próbował zastosować taktyki opóźniającej, co zaniepokoiło trochę mamę. Zwinął się w kłębek pod kocami. Było tu ciemno i ciepło. Chciałby stąd nigdy nie wychodzić. Próbował wstrzymać oddech. Ale to rów-nież mu się nie udało. Och, w każdym razie nie zmruży oka przez całą noc, opóźni, ile się da, tę straszną chwilę. Musiał się jednak zdrzemnąć, bo nagle z obezwład-niającym uczuciem przerażenia usłyszał głos matki wołającej, że już czas wstać, i zrozumiał, że roztrwonił we śnie słodkie i łagodne godziny nocy. Weszła do pokoju, okropnie energiczna i rześka. -Gaylord, wstawaj, spóźnisz się. - Głowa mnie boli - powiedział słabym głosem. Zatrzymała się. - Nie wyglądasz na chorego - rzekła z powątpiewaniem. - Bardzo mi niedobrze - oznajmił. To prawda, było mu niedobrze. Przyłożyła rękę do jego czoła. - Mam chyba tem-peraturę - dodał. Potem przyniosła termometr, włożyła mu go do ust. Owinął język dokoła szklanej rurki; miał nadzieje, że może zyska coś w ten sposób. Obserwowała go uważ-nie. Wyjęła termometr. - Dziewięćdziesiąt osiem koma cztery - odczytała. - Czy to bardzo wysoka gorączka? - spytał. - Najzupełniej normalna. Gaylord zaczął się wahlować ręką. Oddychał z tru-dem. - Kiedy mi jest gorąco. Jest mi gorąco jak wszyscy diabli. - Gaylord! Jakie to typowe dla mamy: woli wierzyć szklanej rurce niż rodzonemu dziecku. Ale minę miała nadal zaniepokojoną. - Słuchaj, tak naprawdę nie boli cię głowa? Powiedz! Znużonym ruchem przeciągnął ręką po czole. - Ok-ropnie. 106 - Dość tego, Gaylord - rozkazała. - Kiedy ja jestem chory. Mam chyba odrę. - Jakbyś miał odrę, nie byłoby cię widać spod wysypki. Był w rozpaczy. - Nauczycielka mówi, że można mieć odrę bez wysypki. Mówi, że taka jest najniebez-pieczniejsza. Mama przysiadła na łóżku, wzięła go za rękę. -Dlaczego nie chcesz pójść do szkoły? - Chcę - powiedział. W jego głosie brzmiało święte oburzenie. W tę pułapkę nie da się złapać. - Ale to byłoby nieuczciwe, jakbym tak pozarażał wszystkich odrą. Chyba przyznasz? Znowu położyła mu rękę na czole. Zupełnie zimne. -Czy to może ma coś wspólnego z Willem? - Nie - odparł Gaylord. Bo nie ma. Nie z Willem, tylko z jego bratem. - Więc czymś się martwisz? Czy znęcają się nad tobą chłopcy w szkole? - Nie. Po prostu mam odrę. - Na miłość boską! - Matka i syn wpatrywali się w siebie. Gaylord minę miał jak zawsze niewinną. Ale czy za tym otwartym spojrzeniem nie czai się strach? Jakże ona pragnęła wiedzieć! Powiedziała łagodnie: -Gaylord, musisz wstać i iść do szkoły. W moim przekonaniu nic ci nie dolega, a jeżeli boisz się czegoś... no cóż, uciekanie niewiele ci pomoże. - Uśmiechnęła się do niego, chociaż wcale nie było jej wesoło. -Jest to jedna z naszych pierwszych i najtrudniejszych lekcji w życiu. Obejrzała się od progu. Gaylord gramolił się już z łóżka. „Odważny dzieciak" - pomyślała. Wróciła do sypialni. - Gaylord ma odrę - zawiadomiła męża. -Taka bez wysypki. - To znaczy? - To znaczy, że nadal się czegoś boi i nadal nie chce powiedzieć czego. Jocelyn skinął głową. - Musi więc iść i spojrzeć niebezpieczeństwu w oczy? - Tak. Czy jesteśmy bardzo surowi? - To nie my - odparł. - To życie. Na to nie ma rady. - Poszedł się wykąpać, a jak wrócił, powiedział: - Zastanawiałem się nad tą sprawą. Mógłbym go odprowadzić do miasteczka. Powiem, że zabrakło mi tytoniu. Może się czegoś dowiem. May odetchnęła z ulgą. - Doskonały pomysł, Joce-lyn. Nie podoba mi się to wszystko. Jeżeli Gaylord jest taki zgnębiony, musi to być coś poważnego. Gaylord mordował się ze śniadaniem. Przełykał każdy kęs na siłę. Wolałby, żeby mama nie obser-wowała go tak uważnie. A potem ojciec wyciągnął kapciuch, żeby napełnić fajkę, i powiedział: - No popatrz, May! Nie mam tytoniu. Muszę skoczyć do miasteczka. Obrócił się do Gaylorda. - Czy pozwolisz, żebym ci towarzyszył? Gdyby to chodziło o mamę, takie zagranie wydałoby się Gaylordowi mocno podejrzane. Ale ojca nie można było posądzać o jakieś ukryte pobudki. Gaylord czytał w myślach ojca jak w książce. - Okej - powiedział. - Nie mów okej - skarcił go ojciec. - Gotowy? - Jeszcze tylko pójdę do tułalety - odparł Gaylord. Ojciec był zgorszony. - Dokąd pójdziesz? - Nauczycielka mówi ,,tułaleta" - wyjaśnił Gay-lord. Poszedł. Ojciec zwrócił się do mamy: - Wiedziałem, że tak się skończy. To było nieuniknione. Wystarczy posiać dziecko do wiejskiej szkółki, a nauczy się najpotwor- 109 niejszych wyrażeń. - Pienił się ze złości. Wszedł dzia-dek. - Co z tobą? - spytał patrząc na syna. Jocelyn rzekł z namaszczeniem: - Dowiedzieliśmy się właśnie, że Gaylorda nauczono... zważ, nauczono go używać słowa „tułaleta" zamiast W.C. - Mój Boże - jęknął dziadek. - Nie miałbym pretensji o jakieś rodzime, nawet dosadne słowo - ciągnął Jocelyn. - Ale... tułaleta. Napiszę do Rady Szkolnej. Wrócił Gaylord. Wyszedł razem z ojcem do hallu. -Dokąd on idzie? - spytał dziadek. - Kupić tytoń - odparła May. Dziadek podbiegł do drzwi. - Hej, Jocelyn! Mogę ci pożyczyć, mam całą puszkę. - Nie, dziękuję. Mam ochotę się przejść. - Masz ochotę? O tej porze? Ty? - Starszy pan nie ukrywał swojej pogardy dla tej słabostki Jocelyna, który nie mógł się nigdy ocucić przed pół do jedenastą rano. - Wyobraź sobie. Ja - rzucił Jocelyn ze złością. Zjawiła się teraz ciotka Marigold. trzymała w jednej ręce wystygły termofor, a w drugiej pustą filiżankę ze spodkiem. - Dlaczego Jocelyn ma na sobie palto? - spytała. - Nie obawiaj się, moja droga. Nie bierze się do pracy zarobkowej. - W zimne poranki dziadek bywał zjadliwy. - No wiesz, ojcze! - wybuchnął Jocelyn. Prawie każda uwaga ojca go irytowała. Ale to przyjęte przez całą rodzinę pełne ironii założenie, że pisarz zarabia na życie nie pracując, doprowadzało go szaleństwa. Becky przemknęła przez hali w drodze do jadalni, żeby się napić herbaty, zanim przyjedzie jej środek lokomocji. - Rzucasz dom, Jocelyn? - spytała wesoło. - Spóźnię się - oznajmił Gaylord. - Już idę - powiedział ojciec znużonym głosem. Ale teraz ciotka Marigold postanowiła go czule uściskać, to znaczy tak czule, jak pozwalała jej na to filiżanka ze spodkiem w jednej i termofor w drugiej ręce; chociaż tylko Bóg raczy wiedzieć, dokąd w jej przekonaniu Jocelyn się wybierał. Wkroczywszy w sam środek tej sceny Rose zawołała: - Jocelyn! Co to znaczy? Ojciec rzucił przez zaciśnięte zęby: - Nie wyjeżdżam, jak może przypuszczasz, szukać szczęścia w Ameryce. Po prostu idę do miasteczka po tytoń. - Och, tylko to? - W jej głosie brzmiało rozczarowa-nie. - Mówiłem ci, że nie musisz chodzić - przypomniał mu dziadek. - Mogę ci pożyczyć całą puszkę. - Jeżeli poczekasz do wieczora, przywiozę ci tytoń z miasta - zaproponowała Rose. Przebiegając znów przez hali Becky zawołała: - Dla-czego nie zadzwonisz do Batesa? Przyśle ci tytoń razem z zamówioną żywnością. - Spóźnię się - powtórzył Gaylord. - Już idę - powiedział ojciec. Wyrwał się z objęć ciotki Marigold i wyszedł. „Co za rodzina - pomyślał. -Usłyszeli, że wybieram się do miasteczka i natychmiast zrobili z tego skrzyżowanie sceny pożegnalnej w duchu wielkiej opery z debatą parlamentarną." Szedł kipiąc z wściekłości. Gaylord biegł u jego boku. Czuł się bezpieczny. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, że ojciec zdecydował się pójść dziś rano do miasteczka. Ale Gayiordowi nie chodziło przecież o ranek. Bal się wieczora. Dotarli na miejsce. Ojciec przyjrzał się kotłowaninie na podwórzu szkolnym. Nic dziwnego, że na samą myśl o tym Gaylord dostaje bólu głowy. Ojciec uznał, że każdy, kto ośmieli się wejść na ten teren, powinien 111 otrzymać order za męstwo. - Czy mam cię wprowadzić do środka? - spytał. Ta propozycja wyraźnie Gaylorda przeraziła. - Nie, dziękuje, tatusiu. - Jesteś pewien, że wszystko będzie w porządku? - Jestem pewien. - Wszedł w bramę i natychmiast porwał go rozwrzeszczany, rozhukany, popychający się tłum. Ojciec pogrążył się w myślach. Doszedł do wniosku, że zbliżający się wiek średni ma swoje dobre strony. Wiadomo przynajmniej, że (wyłączając wojnę światową) nic nas nie zmusi do uczestnictwa w tego rodzaju walce wręcz. Szedł do domu powoli. - No i jak? - spytała May. -Dowiedziałeś się czegoś? - Nie - odparł. - Ale wcale się nie dziwię, że Gaylord ma odrę bez wysypki. Nie wszedłbym na to ich boisko za żadne skarby świata. Chyba że w asyście policji. - I to jest zapewne powód - rzekła May. - Chłopcy się nad nim znęcają. - Swoją drogą, kiedy byliśmy już na miejscu, wyraź-nie poweselał. Szedł w objęcia śmierci z miną prawie wesołą. - Miałam nadzieję, że porozmawiasz z jego nauczy-cielką - westchnęła. - O czym? O tym, że Gaylord mówi „tułaleta"? - Nie, głuptasie. O tym, że twój syn panicznie się czegoś boi. Jocelyn spojrzał na nią z zakłopotaniem. May naturalnie miała rację. Powinien był porozmawiać z kimś z dyrekcji. Och, dlaczego on nie jest silnym, praktycznym mężczyzną, jednym z tych, którzy wie-dzą, jak postępować w tego rodzaju przypadkach. May, ta wspaniała kobieta, zasługuje na takiego męża; a nie na słabą, niezaradną fajtłapę w jego rodzaju. Usiłował myśleć szybko - i nic z tego nie wychodziło. Zanadto przywykł dobierać słowa, polerować zdania. May przyglądała mu się z pełną czułości irytacją, była ciekawa, co też wykombinuje znowu jej mąż. - Pomyślałem, że pójdę po niego wieczorem i zoba-czę się z nauczycielką. Może wtedy będzie mniej zajęta - wyjaśnił. - Zapominając naturalnie, że o wpół do czwartej jedziemy do Ingerby? - A bo jedziemy?- spojrzał na nią zdumiony.-Ach, racja. Ten Trust Mózgów... - Tak, kochanie. Ten Trust Mózgów. - I nagle Jocelyn zobaczył z niewypowiedzianą ulgą, że May się do niego uśmiecha. - Dziwne, prawda? Ludzie uważa-ją, że oboje jesteśmy dość inteligentni, żeby nas za-prosić do udziału w Truście Mózgów. Ale kiedy mamy kłopoty z własnym dzieckiem, jesteśmy bezradni. Rozdział trzynasty Gaylord był lokomotywą - świst, kłęby pary i śmiga-jące tłoki. Pędził dobrą sześćdziesiątką na godzinę sapiąc głośno, zwalniając odrobinę na niebezpiecznym zakręcie obok kupy koksu, nabierając znów szybkości, gdy wypadł na długą prostą wzdłuż krytej hali gimnas-tycznej. Na końcu drugiej prostej stała gromadka chłopców. Dworzec kolejowy, naturalnie. Gaylord pociągnął hamu-lce, przesunął dźwignię, zerknął niespokojnie na tarcze instrumentów. Zaczął zwalniać. Spalanie stało się powol-niejsze, cichsze, umilkło. Lokomotywa stanęła tuż obok gromadki chłopców. „Doskonale przebyta trasa - powie-dział sobie Gaylord. - O minutę krócej niż w rozkładzie." 113 Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Chłopcy patrzyli na coś, co jeden z nich trzymał w ręce. Gaylord nie był już lokomotywą, był znowu małym, ciekawym chłopcem. - Dajcie zobaczyć - poprosił. Niechętnie zrobili mu miejsce. Spojrzał. Blade pro-mienie przedpołudniowego słońca zdawały się ześrodkowywać w dłoni Sammy'ego Breena i rozszczepiać na odpryski czerwieni, błękitu, złota. Gaylord rozdziawił usta. Patrzał na przycisk do papierów, ten sam, który zginął Willowi. Gaylord zadygotał. Czuł, jak ręka sama mu się podnosi, żeby chwycić tę jedną jedyną rzecz, która mogła go uratować przed okrucieństwem Berta. Wie-dział jednak, że to daremne. Ale nie zdołał powstrzy-mać okrzyku: - To nie jest twoje! To Willa! - Właśnie że moje. - Sammy przykrył kulę ręką. - Skąd ją masz? - Znalazłem - odparł Sammy. Miał krótko przy-strzyżone płowe włosy, rozbiegane oczy i naburmuszo-ną twarz. Jego rodzice przykazali mu chyba całkiem niepotrzebnie, żeby się zawsze upominał o swoje prawa. Gaylord wyczuł instynktownie, że tylko jeden ar-gument może przemówić do Sammy'ego. Pieniądze. A miał zaledwie sześć pensów. Pomyślał z goryczą o gwiazdkowych pieniądzach, które roztrwonił na słodycze, prażoną kukurydzę, nawet psa-skarbonkę Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, stojącego przed urzędem pocztowym. - Dam ci sześć pensów - powie-dział. - Sześć pensów! - Sammy miał zgorszoną minę. -Daj pół korony. Pół korony! Nie była to duża suma. Gdyby Gaylord miał czas na zgromadzenie wszystkich swoich ak-tywów, mógłby ją wręczyć Sammy'emu bez większego trudu. - Jak mi dasz kulę, przyniosę ci jutro pół korony. - Dobra - powiedział Sammy obojętnie. -Ty przyniesiesz jutro pieniądze, a ja ci dam jutro kulę. Jutro było za późno. Do tego czasu Bert się z nim załatwi. - Czy nie mógłbyś mi jej dać dzisiaj? - Bez pieniędzy nie dam - oznajmił Sammy. I w tym momencie na oczach Gaylorda mały Dań Snów wyjął dwa szylingi i sześć pensów i otrzymał w zamian przycisk. Odezwał się dzwonek, wrócili do klasy. Dań siedział wpatrując się w swój nowy skarb. Potem weszła nauczycielka i Dań schował przycisk pod ławkę. Zaczęła się lekcja. Gaylord był w rozpaczy. Dzisiaj, w wieczornym zmierzchu, Bert będzie czekał na niego z Willem. Poczuł znów nieznośny ból wykręcanej ręki. Tylko tym razem ból będzie straszniejszy. Zobaczył tuż przed oczami błysk noża. Tylko tym razem nóż nie zatrzyma się w odległości cala od jego twarzy. Tym razem będzie bezlitośnie dźgał, ciął. Kiedy zabrzęczał dzwonek na obiad, Gaylord nie wstał z miejsca. Chłopcy wybiegli hałaśliwie z klasy. Dań poszedł wraz z innymi. Nie wyjął nic ze swego pulpitu. Panna Marston spojrzała na Gaylorda, namyślała się chwilę, czy do niego przemówić, zrezygnowała i wyszła. Został sam w klasie - sam z przyciskiem i ze swoim sumieniem. Sumienie Gaylorda było młode i nie miało wielkiego doświadczenia. Jak ktoś uczący się dopiero prowadzić auto, umiało posuwać się naprzód po dość prostej linii. Ale nie umiało radzić sobie w trudnych sytuacjach. A w tej konkretnej, trudnej sytuacji zachowało się jak egipski taksówkarz: podniosło ręce do góry i zawołało: ,.Niech Allah prowadzi!" 115 Gaylord, mały chłopiec bez sumienia, otworzył pulpit Dana Snów. Przycisk istotnie tu leżał. Gaylord zamknął pulpit. Nie może kraść. Ale to nie jest kradzież, naprawdę nie jest. Chce zwrócić Willowi jego własność. Znowu otworzył pulpit. Dań zapłacił jednak za ten przycisk, co komplikowa-ło stronę moralną zagadnienia. Ale nie Will wziął pieniądze. I dlatego przycisk dalej należy do niego. Sprawa jest jasna. Gaylord wiedział jednak, że sprawa nie jest jasna. Natomiast coś innego było jasne jak słońce. Jeżeli nie dostarczy Bertowi przycisku, Bert się z nim załatwi. Podniósł przycisk, wsunął go do kieszeni i zamknął pulpit. - Co ty robisz? - spytał zasmucony głos. Panna Martson była bardzo miłą osobą, nawet jeśli mówiła „tułaleta". Kochała i ceniła swoich wychowan-ków. A spośród nich wszystkich najbardziej może kochała i ceniła Gaylorda. Uważała, że jest dzielny, dobrze wychowany, a co więcej, był indywidualnością. Dziecko z charakterem, l oto nagle zobaczyła go z miną winowajcy, rzucającego ukradkowe spojrzenia, jak zwykły złodziejaszek. Którym, czego się panna Martson obawiała, był w istocie. - Co ty robisz? -powtórzyła. Gaylord miał wrażenie, że pęknie mu serce. - Po... po prostu coś brałem - odparł. Rozumiał podświadomie, że dawny Gaylord umarł. Umarł dawny wesoły Gaylord, chłopiec z poczuciem godności. A na jego miejsce pojawił się nieszczęśnik, którego świat - a co gorsza, on sam - będzie uważał za złodzieja. Rozumiał, że kości zostały rzucone. Ale, postanowił na pół świadomie, nie będzie jednocześnie kłamcą. Przynajmniej to może uratować z katastrofy. -Co brałeś? - powtórzyła nauczycielka, a on wyjął przycisk z kieszeni i powiedział: - To. „Może - pomyślała - istnieje jakieś sensowne wyjaś-nienie. Ten chłopiec nie jest złodziejem." Spytała: -Czy ta rzecz należy do ciebie? Czy Dań ci ją zabrał? -Czuła, że tak jest. Kiedy się nauczy nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków? Ale Gaylord powiedział: - Nie, proszę pani. Ta kula należy do Dana. Kupił ją od Sammy'ego Breena. Przeklęła w duchu jego uczciwość. - Więc dlaczego ją wziąłeś? - Bo... bo jest ładna - wyjąkał. - Tak - przyznała. - Jest ładna. Ale nie dlatego ją wziąłeś. Milczał. - Orientujesz się, że będę musiała zamel-dować o tej sprawie? Muszę porozmawiać z dyrektor-ką. - Tak, proszę pani. Stali chwilę w milczeniu. - Połóż to na miejsce -powiedziała w końcu. Odłożył przycisk, zamknął pulpit ławki. Był złodzie-jem przyłapanym na gorącym uczynku, a dziś wieczo-rem Bert się z nim załatwi. - Teraz idź i zjedz obiad - zwróciła się do niego. -Porozmawiamy o tym później. - Tak, proszę pani - powiedział podchodząc do drzwi. Nie miał ochoty na obiad. Dogoniła go. - Gaylord. dlaczego to wziąłeś? Milczał. Czekała. Opanowało ją niemal bolesne pragnienie, żeby przytulić do siebie tę niemą kupkę nieszczęścia. Pohamowała się z trudem. Wyszli z klasy. Ona też nie miała ochoty na obiad. Skończył się obiad, skończyły się popołudniowe lekcje i teraz Bert Nożownik czyhał gdzieś na wiejskich dróżkach, żeby rzucić się na Gaylorda Złodzieja. Ale 117 najpierw czekała go ponura sprawa przycisku do papierów. Nie była to wina panny Martson. Nie była to niczyja wina. Chodziło o to, że raz ujawniona odrobina nieuczciwości zamącą na czas nieokreślony gładki nurt życia wielu osób. Ale lekcje się skończyły, a nauczycielka nic nie powiedziała. Chłopcy wychodzili, a ona czytała siedząc w klasie. Gaylord zrównał się z jej biurkiem. Jeszcze sekunda, a wyminie ją w drodze do drzwi. - Gaylord -powiedziała nagle, głosem bardzo spokojnym, wciąż pochylona nad książką. Zatrzymał się. - Słucham, proszę pani? - Poczekaj. - Nie przerywała czytania. Czekał. Dopiero kiedy wszyscy chłopcy wyszli, popatrzyła znad książki. Na jej młodej twarzy malowa-ło się głębokie współczucie. - Wiesz, że mam obowią-zek zameldować o tym dyrektorce szkoły? Skinął głową. - No więc nie zamelduję. W każdym razie nie dzisiaj. Poczuł ulgę. Nie uśmiechała mu się myśl, że ten Jehowa w spódnicy zacznie się nad nim znęcać. - Robię to nie dlatego, żeby ci zaoszczędzić przy-krości. Po prostu mam uczucie, że coś się za tym kryje. Chcę wiedzieć, co. - Tak, proszę pani - powiedział. Nie była to szczególnie pomocna uwaga. - Mam zamiar porozmawiać z twoimi rodzicami. Pójdę z tobą do domu. - Tak, proszę pani - bąknął Gaylord z ulgą. ale trochę mniejszą niż za pierwszym razem. Czekała go poważna przeprawa z mamą, dobrze o tym wiedział. Z drugiej strony, jeżeli panna Martson pójdzie z nim do domu, może się nie obawiać Berta. Taki jednoosobowy konwój będzie nie mniej skuteczny od straży przybocz-nej na koniach. Szli prawie się do siebie nie odzywając. No i, natural-nie, w połowie drogi spotkali nie tylko Berta z Willem, ale wszystkich pozostałych braci. Młodzi Foggerty'owie stali w niedbałych pozach obok jakiejś furtki, na najbardziej odludnym odcinku trasy. Na jego widok zesztywnieli i czekali w czujnym, groźnym milczeniu. Ani na chwilę nie spuścili wzroku z twarzy Gaylorda. Panna Martson zerknęła na nich nerwowo i zawahała się. „Nie wolno mi - powiedziała sobie - okazywać strachu przy moim wychowanku". Wobec tego odważ-nie ruszyła naprzód. Czując się bezpieczny pod jej opieką Gaylord szedł krokiem prawie buńczucznym. A potem, kiedy już odeszli na bezpieczną odległość, obrócił się i z namaszczeniem zagrał im na nosie. - Jacy antypatyczni chłopcy - zauważyła nauczy-cielka. - Szkoda, że nie mają nic lepszego do roboty, jak włóczyć się i rozglądać za okazją do bójki. Nie rozglądali się za żadną okazją do bójki. Czekali na mnie. Gaylord już żałował pewności siebie, która go pchnęła do tego gestu pogardy. Dziadek był na wybiegu. Spojrzał na pannę Martson z zaciekawieniem. Gaylord wyjąkał: - To jest mój dziadek... - Dzień dobry panu - przemówiła. - Jestem nauczy-cielką Gaylorda. - Witam - powiedział dziadek zastanawiając się w duchu: ,,Co, u diabła?" - Przyszłam porozmawiać z rodzicami Gaylorda -ciągnęła. - Zdarzyło się coś... - Niestety, pojechali na jakąś błazeńską imprezę do Ingerby. Wrócą dopiero koło jedenastej. 119 - O, mój Boże. A mnie tak zależy na zobaczeniu się z nimi. - Panna Martson miała bardzo zmartwioną minę. Nastrój katastrofy zawisł nad wybiegiem. Dzia-dek, człowiek naprawdę mądry, doskonale to wyczuł. -Chodźmy lepiej do domu - zaproponował. Poszli do domu. - Czy może ja mógłbym pani jakoś pomóc? - spytał. Patrzała na niego z powątpiewaniem. - Bardzo mi zależało na rozmowie z rodzicami... - zaczęła bawiąc się nerwowo zamkiem torebki. - Ale jeśli przyjmiemy fakt, że nie może się pani z nimi zobaczyć, czy nie dojdzie pani do wniosku, że mógłbym być w czymś pomocny? Nauczycielka dalej bawiła się torebką. Mimo całej uprzejmości starzec napawał ją lękiem. Bądź co bądź, nawet beczka prochu wygląda dość bezpiecznie, dopó-ki nie przytknie się do niej zapałki. Co więcej, ryzyko-wała wiele przychodząc na rozmowę z rodzicami chłopca. Kto wie, jakie będą skutki, jeżeli opowie o wszystkim temu starcowi, który może się okazać wybuchowy? Ale ostatecznie ktoś inny powziął za nią decyzję. Gaylord z pewnością nie był z siebie dumny. Prawdę mówiąc, był głęboko i szczerze zawstydzony. Ale miał doskonale rozwinięty zmysł sceniczny, nienasyconą ciekawość reakcji dorosłych w dziwacznych sytuac-jach. Powiedział głośno i wyraźnie: - Panna Martson przyłapała mnie na kradzieży. Cisza w domu była tak przygniatająca, jak burzliwy dzień tuż przed pierwszym grzmotem. - Co takiego? -spytał dziadek. Nauczycielka powiedziała zgnębionym głosem: -Wróciłam do klasy. Gaylord był sam. Zobaczyłam, jak wyjmuje coś z ławki Dana Snów i wkłada do kieszeni. Dziadek spojrzał na nią spod ściągniętych brwi, jak byk szykujący się do ataku. Ale głos miał łagodny. -Z pewnością jakiś sztubacki psikus? - Gdyby pan widział jego zachowanie, zrozumiałby pan, że to nie żaden psikus. - Siedziała obejmując Gaylorda wpół, jakby go chciała przed czymś bronić. Czuła, jak drży. - Co to było? - Przycisk do papierów. - Własność szkoły? - spytał prędko dziadek, gwał-townym ruchem wysuwając podbródek. - Nie. Bardzo ładny, w kształcie szklanej kuli. Dań kupił go właśnie od któregoś z chłopców. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Zawiadomiła pani władze szkolne? - Nie. Chociaż powinnam była. Ale czuję, że musi być jakieś wytłumaczenie, jakieś okoliczności... Dlate-go chciałam się zobaczyć z rodzicami Gaylorda. - To ładnie z pani strony - powiedział. - Bardzo ładnie. Wielka szkoda, że ich nie ma. - Gaylord nie jest chłopcem zdolnym do kradzie-ży... Jedna brew podjechała do góry. - Czy może pani z całą pewnością przewidzieć, do czego jest zdolny drugi człowiek w konkretnych okolicznościach? - Nie - odparła z namysłem. - Nie. Bałem się, że może jest pani za młoda, żeby to wiedzieć. - W dalszym ciągu nie uważam Gaylorda za zło-dzieja. Dziadek wstał. -Przekażę pani słowa jego rodzicom. Nie wątpię, że będą się chcieli z panią porozumieć. -Podał jej rękę. - I dziękuję pani. Dziękuję za... za pani wielką dbałość. Panna Martson wstała i uścisnęła starszemu panu rękę. A potem schyliła się i pocałowała Gaylorda. Jej 122 uśmiech, który miał mu dodać otuchy, był niepewny i strwożony. Dziadek odprowadził ją do drzwi. Wrócił. Nie patrzył na wnuka. Usiadł i rozłożył gazetę. Gaylord stal i bawił się nerwowo popiersiem Mil-tona. Miał dławiące uczucie, że pęknie, jeżeli prędko z kimś nie porozmawia. Ale z kim? Z cioteczną babką Marigold? Wykluczone. Nigdy nie uda mu się jej tego wytłumaczyć; a jeśli mu się uda, staruszka może umrzeć z wrażenia. Zawsze bardzo uważał, żeby nie powiedzieć jej czegoś, co by ją mogło zabić. Ciotka Rose wróci niedługo do domu. Ale nie miał ochoty jej mówić. Albo odskoczy od niego ze wstrętem, albo go porwie w ramiona i nazwie biedną owieczką, a nie uśmiechało mu się ani jedno, ani drugie. Czuł instynk-townie, że najlepiej byłoby powiedzieć ciotce Becky. Wysłuchałaby go z tym swoim dowcipnym, przyjaz-nym uśmiechem. A potem powiedziałaby: „Ach, ty mała ośla głowo. Dlaczegoś to zrobił?" Dałaby mu żartobliwie klapsa i z niezmąconą pogodą pobiegłaby na spotkanie z którymś ze swoich adoratorów. Ale Gaylord wiedział, że Becky prosto z pracy miała pójść na tańce. A więc pozostał tylko dziadek. Pod wieloma względami chłopiec miał więcej wspól-nego z dziadkiem niż z ojcem czy matką. Obaj byli wytrwali, niezależni. Obaj woleli rzeczy i ludzi od książek i idei. Gaylord spojrzał na starca, a raczej na te skrawki jego postaci, które były widoczne zza płachty dziennika. - Dziadku... - zaczął. Dziadek wychylił się zza gazety. - Czy chcesz ze mną prowadzić lekką rozmowę, czy też masz zamiar dys-kutować o tym przeklętym przycisku do papierów? - O przycisku - powiedział Gaylord zgnębionym głosem. - Czy pójdę do więzienia? - Nie - odparł dziadek. - Nie pójdziesz, możesz to sobie wybić z głowy. Ale nic więcej ci nie powiem. Ta sprawa jest sub judice. - Co to znaczy sub judice? - Że nikt nie ma prawa powiedzieć na jej temat ani jednego słowa. - Dlaczego? Dziadek opuścił gazetę. - Chłopcze, to jest sprawa twoich rodziców. Oni ponoszą za ciebie odpowiedzial-ność. W sytuacji tak poważnej nie mogę się do niczego mieszać. Byłoby to zarówno bezcelowe, jak niewłaś-ciwe. - Rozumiem - mruknął Gaylord, który wprawdzie nic nie rozumiał, ale orientował się doskonale, że z dziadkiem nie warto prowadzić dyskusji. - Poszukaj ciotki Marigold - dodał dziadek. - Jest gdzieś na dole. Poproś, żeby ci dała coś dobrego na podwieczorek. A potem zajmij się czymś, rób coś, co lubisz robić. Nie czekaj bezczynnie na porę spania. May i Joceln wracali do domu podnieceni triumfem. Zrobili furorę na imprezie zwanej Trustem Mózgów. May siedziała w zakurzonym, źle oświetlonym prze-dziale i powtarzała sobie w duchu wszystkie ponuro-dowcipne rzeczy wypowiadane przez męża. Jocelyn spoglądał na żonę i myślał, jakie to mądre ze strony tej inteligentnej kobiety, że cały czas robi z siebie czarują-cą idiotkę. Ale na tym właśnie polega, mądrość mąd-rych kobiet. Wiedzą, że ostatnia rzecz, jakiej życzy sobie mężczyzna, to, żeby była inteligentniejsza od niego. Grają więc swoją rolę, a mężczyzna czuje się opiekuńczy, wszechwiedzący, dobrze poinformowany, co w pewnej mierze rozbraja nawet taki nieprzychylny żywioł, jak inne kobiety. Wracali z uczuciem, że troszkę przerastają swoje 123 otoczenie. Dom wydawał im się jakby mniejszy i od-rapany. Nie bardzo odpowiedni dla wybitnego pisarza i jego czarującej, lubianej przez wszystkich małżonki. Ale gdy weszli do salonu, natychmiast znikła euforia. Dziadek nie spal, czekał na nich. A jeśli dziadek nie spał o tej porze, musiało się stać coś strasznego. Potwierdzała to jego mina. - Ojcze! - zawołał Jocelyn. - Dlaczego nie leżysz? - Usiądźcie oboje. Muszę z wami porozmawiać. Och, uspokój się, May. Gaylord jest cały i zdrowy na górze w łóżku. Chodzi tylko o to... - O co? - spytała May. Nie odrywając wzroku od twarzy teścia sięgnęła ręką po krzesło. - Panna Martson, jego nauczycielka, przyszła tu, żeby z wami porozmawiać. Przyłapała Gaylorda na kradzieży, wyjął coś z ławki jednego z kolegów. - Nie wierzę w to - powiedział w końcu Jocelyn. - Ja też nie - przyznał dziadek. - Ale z drugiej strony mamy świadectwo tej dość inteligentnej kobiety i słowa samego Gaylorda. - Gaylord się przyznał? - To on mi o tym powiedział. May milczała, w jej mózgu kłębiły się dziesiątki wrażeń i wspomnień. - Will - wybuchnęła w końcu. -To ma coś wspólnego z Willem. - Wykluczone, kochanie. Will nie chodzi nawet do szkoły. - Jestem pewna, Jocelyn. Czuję to. A co on... co on zabrał, ojcze? - Szklany przycisk do papierów. - Co takiego? Dziadka zdumiało wrażenie, jakie zrobiły na nich jego słowa. - Dlaczego wydaje wam się to takie dziwne? - Teraz nie warto o tym mówić. Jak to było, ojcze? Musimy się dowiedzieć wszystkiego. Opowiedział im. Milczeli. W końcu Jocelyn wybuch-nął: - Nic mnie nie obchodzi, co inni o tym mówią. Gaylord nie jest złodziejem. - Kochanie musimy spojrzeć prawdzie w oczy - po-wiedziała May. - Fakty świadczą o tym, że jest złodziejem. Chociaż jest naszym synem. - Zgoda. Ale został do tego w jakiś sposób zmuszony. - Ach. tego jestem pewna. Dziadek wstał. - Powinienem już dawno leżeć w łóżku. Dobranoc, moi drodzy. May wstała i pocałowała go, co mu wyraźnie zrobiło przyjemność. - Dobranoc, ojcze. Przykro mi, że mimo woli zostałeś w to wciągnięty... - Dobranoc, moja droga. Dobranoc. Jocelyn. Jeżeli was interesuje zdanie starego człowieka, a pewnie was nie interesuje... No więc nie uważam Gaylorda za złego chłopca. - Dziękuję ci, ojcze - powiedział Jocelyn. Otworzył drzwi i przepuścił go, zamknął drzwi, podszedł do żony i wziął ją za rękę. - Biedny Gaylord. - Tak, biedne dziecko - przyznała May. Ale jej praktyczny umysł pracował o wiele szybciej niż umysł jej męża. - Dziś wieczorem nic nie zrobimy. Ale jutro każę mu zostać w domu i może zdołamy jakoś zgłębić tę tajemnicę. - Słusznie - przyznał. - Przycisk do papierów. Chciał dostać przycisk do papierów na Gwiazdkę. Kupiliśmy mu. W ogóle się nim nie interesował. A teraz ukradł przycisk. - Will... Jaki, na Boga, związek może istnieć między Willem a przyciskiem do papierów? - zastanawiała się. - Myślę, że nie ma żadnego - powiedział Jocelyn. -Ale jeśli jest, tylko Gaylord może nam odpowiedzieć na to pytanie. 125 nie byłem ja, i Bert powiedział, że się ze mną załatwi, jak jej nie oddam, a potem Sammy Breen sprzedał ją Danowi Snów, a ja chciałem ją sobie pożyczyć, żeby Bert się ze mną nie załatwił. Gaylord umilkł. Ojciec usiłował wprowadzić jakiś ład do tego chaosu, a tymczasem mama, wierna samej sobie, powiedziała; - Zdawało mi się, że miałeś nie mówić z Willem. Widzisz, do czego prowadzi kłamstwo? - Kiedy ja nie mówiłem z nim... specjalnie dużo. - Ale dość, żeby się wpakować w sytuację, w której zostałeś zmuszony do kradzieży. - Kto to jest Bert? - spytał ojciec. - Och, Jocelyn, nie bądź taki nieprzytomny! Dosko-nale wiesz. Ten dryblas, brat Willa. - niepokój zmie-szany z ulgą sprawił, że mama zachowywała się tego ponurego ranka trochę jak jędza. - Ach, Boże, wiem - mruknął ojciec. - Jak ci groził? - Nożem. Przytknął mi nóż... o tutaj. - Gaylord wskazał na gardło. - I powiedział: „Jak nie oddasz naszemu Willowi tej kuli, wepchnę ci go głębiej". - Opadł na poduszki bardzo z siebie zadowolony. Nie miał wątpliwości, że porwał swoim opowiadaniem przynajmniej połowę audytorium, Naturalnie z wyjątkiem mamy. - Gaylord - rzuciła ostro -jesteś pewien, że nie zmyśliłeś tej historyjki? Poderwał się na łóżku. - Mamo! Bert naprawdę to zrobił. Przytknął mi nóż do gardła. - Trudno uwierzyć, że w takim małym człowieczku mogło się zmieścić aż tyle świętego oburzenia. - Matka ma rację, Gaylord-powiedział ojciec. - To jest bardzo poważna sprawa. Muźmy mieć pewności że mówisz prawdę. - Przecież mówię prawdę. - Nie ma żadnego „przecież" - rzuciła ostro ma-ma. - Przyłapano cię na kradzieży i kto wie, czy nie" 127 zmyśliłeś tego wszystkiego, żeby się usprawiedliwić. - Przyglądała mu się z powagą. - Chociaż nie sądzę - dodała spokojniej. - Nic nie zmyśliłem - powiedział Gaylord tym samym urażonym tonem, ale jednocześnie mówiąc sobie w duchu, że mimo wszystko mama nie jest taka najgorsza. Ojciec wstał, wsunął ręce w kieszenie szlafroka. -W porządku, stary. Wierzymy ci. Lepiej chyba, żebyś nie szedł dzisiaj do szkoły. Zawiadomię twoją nauczy-cielkę. Chłopiec opadł znów na poduszki. - Czy będą mnie odwozili do szkoły samochodem policyjnym? Mama spojrzała na niego podejrzliwie, ale ojciec powiedział: - Wiesz, oni są dość zajęci. Nie przypusz-czam, żeby chcieli brać na siebie jakieś dodatkowe obowiązki. Wrócili do swego pokoju. May zamknęła starannie drzwi, a potem uczepiła się klap pidżamy męża i płaka-ła, jak jej się to nie zdarzyło od lat. - To potworne - wykrztusiła w końcu. - Potworne. Żeby taki zbój groził małemu dziecku... I to nożem... -Przywarła mocniej do męża. - Och, Jocelyn... przecież on go mógł zabić. Jak pomyślę, co ten biedaczek przechodził i że nie zrobiliśmy nic, żeby mu pomóc... Przygarnął ją do siebie i czekał. Tak naprawdę potrzebował trochę czasu, żeby zebrać myśli. Nigdy o ósmej rano nie odznaczał się szczególną jasnością umysłu, toteż nie bardzo jeszcze wiedział, co się stało, i naprawdę nie miał pojęcia, co powinien zrobić w tej sytuacji. Czekał więc cierpliwie i z nadzieją, że May mu powie. Nie czekał na próżno. Podniosła zapłakaną twarz i spojrzała na niego. - Będziesz musiał pójść do pani Foggerty. Ani myślał pytać, kto to jest pani Foggerty, i po raz drugi tego ranka narazić się żonie. Udawał więc, że się namyśla, a po chwili spytał: - Może by tak dać znać na policji? Potrząsnęła głową. - Chyba nie ma sensu, nie teraz. Jestem pewna, że Gaylord mówi prawdę, ale... och, nie jest wykluczone, że trochę przesadza. Uważam, że najpierw powinieneś się rozmówić z matką Willa. No, dowiedział się przynajmniej, kim jest pani Foggerty. Ale z tego wcale nie wynikało, że cieszył się na myśl o złożeniu tej damie wizyty, zwłaszcza że May najwyraźniej nie miała zamiaru mu towarzyszyć. Nie należał jednak do ludzi uchylających się od odpowie-dzialności. W dwie godziny później wyruszył w drogę. Ktoś wpadł na pomysł wybudowania na wsi rzędu typowo miejskich domów, brudnych teraz i odrapa-nych. W jednym z nich mieszkała rodzina Foggertych. Jocelyn zastukał z pewną siebie miną, która bynajmniej nie odzwierciedlała jego stanu ducha. Pani Foggerty otworzyła drzwi i spojrzała na niego z wyraźną po-dejrzliwością. Ale uznawszy widocznie, że mężczyzna stojący na progu nie przyszedł po komorne, składkę ubezpieczeniową czy ratę za telewizor, mocniej uchwy-ciła papierosa wargami i powiedziała: - Pan wejdzie. - Bardzo to uprzejmie z pani strony - rzekł Jocelyn zdejmując kapelusz i wchodząc do domu. Pani Foggerty obserwowała ten mały spektakl z nieukrywanym zdziwieniem i uznaniem. Nie była przyzwyczajona do mężczyzn, którzy zdejmują kape-lusz i mówią coś podobnego. - Pan się nazywa Pentecost? Słyszałam różne pana kawałki w radio. - Naprawdę? - Jocelyn był mile połechtany. Pani Foggerty musiała zaciskać wargi, żeby nie zgubić papierosa, przez co jej głos brzmiał trochę niewyraźnie, jak głos trzeciorzędnego brzuchomów-128 cy. - Do takiego pisania to trzeba chyba mieć dobrze umeblowane w głowie. Jocelyn by} jeszcze milej połechtany. „Szkoda - po-myślał - że nie zdają sobie z tego sprawy niektórzy moi krewni." - Ciekawe, jak też pan to wszystko wymyśla -ciągnęła pani Foggerty. - Och... -zaczął Jocelyn. Ale nie przyszedł tu po to, żeby dyskutować o źródłach natchnienia twórczego, chociaż taka rozmowa byłaby mu znacznie milsza. -Ma pani, zdaje się, syna imieniem Bert... - zaczął. - A siedzi tam - powiedziała i Jocelyn dopiero teraz się rozejrzał. Panował tu nieopisany bałagan, a w po-wietrzu unosiły się zmieszane zapachy prania, duszące-go się mięsa i nafty; jedynym ludzkim akcentem w tym obrazku był wyrostek siedzący przy stole kuchennym. Był to Bert. Trzymając przed sobą otwarty egzemplarz Mirror sprzed kilku dni szukał, najwyraźniej bez powodzenia, jakiejś interesującej wiadomości. - Mój syn twierdzi, że Bert groził mu nożem - oznaj-mił Jocelyn. - Hej! Bert! - Chcąc przyciągnąć do siebie uwagę syna. pani Foggerty kopnęła go mocno w kostkę. - Czy groziłeś synowi pana Pentecost nożem? Bert podniósł głowę. - Nie - mruknął i pochylił się znowu nad gazetą. Pani Foggerty wróciła do swojego gościa. - Słyszał pan? - Zrobiła, co do niej należało. Sprawa była zamknięta. Trudna sytuacja. Jocelyn nigdy w życiu nie nazwał nikogo kłamcą. - Gaylord twierdzi, że Bert mu groził. Wierzę mojemu synowi - powiedział, starannie dobie-rając słów. - A ja wierzę mojemu - odcięła się pani Foggerty zapalając następnego papierosa od niedopałka poprze-dniego. 130 Jocelyn pominął tę uwagę milczeniem. - Pani syn zarzucił Gaylordowi kradzież przycisku należącego do Willa. A potem przytknął mu do gardła nóż i groził, że jeśli Gaylord nie odda skradzionego przedmiotu, wbije mu nóż głębiej. - Terę, fere. To są słowa pańskiego dziecka przeciw-ko słowom mojego dziecka. - Ulatujący do góry dym papierosa drażnił jej oczy i nos. - Rozchodzi mi się o to. że pana syn mógłby kłamać, nie? - Mógłby. Ale nie kłamie. - Och. - Wzruszyła ramionami. - Jak pan zaczyna z tej beczki... - W jej głosie było więcej smutku niż gniewu. - Mój syn był w poprawczaku, a pański syn pójdzie pewnie do eleganckiej prywatnej szkoły, więc naturalnie ma rację. - Niech pani posłucha. Gdzie jest Will? Niech go pani spyta, czy miał przycisk do papierów. - A niby po co miałabym go pytać? I tak nic nie pamięta. - Spojrzała na Jocelyna ze smutkiem. - Panie Pentecost, nie ma pan nic lepszego do roboty, jak przychodzić i dręczyć biedną wdowę, która robi, co może, żeby utrzymać dom i opiekować się głupkiem? Jocelyn czuł się jak ostatni podlec. Pragnął tylko jednego: przeprosić biedną wdowę za swoje haniebne zachowanie, dać jej kilka szylingów i uciec. I nagle pomyślał o Gaylordzie, który do dzisiejszego ranka samotnie dźwigał brzemię strachu. Pomyślał o łzach żony. W oślepiającym, nagłym błysku zro-zumienia zobaczył przemoc, zaciekłą, tragiczną prze-moc, która za jego życia zmienia świat w jedno ogromne piekło dla milionów ludzi, piekło będące dziełem rąk człowieka. A to, ta sprawa, była powtórzeniem w minia-turze tamtego piekła. Jeżeli nie zareaguje, sam zasłuży na to piekło. Wrócił do pokoju i grzmotnął obiema pięściami w stół. - A teraz posłuchaj! - wybuchnął. 131 I zobaczył przed sobą oczy, które go przeraziły brakiem jakiegokolwiek wyrazu. Była tu przepaść, której nikt - ani kapłan, ani lekarz, ani kat - nie zdoła przekroczyć. Miłość i przyjaźń, nienawiść i kara nie znajdą w tych oczach zrozumienia. Jocelyn powie-dział: - Groziłeś memu synowi. Teraz cię ostrzegam. Jeżeli kiedykolwiek się do niego zbliżysz, ściągnę ci policję na kark! Głos mu drżał. Oddychał z trudem. W oczach miał łzy wściekłości. A nie lubił tracić nad sobą panowania. Wciąż jednak stał z pięściami przyciśniętymi do drew-nianego blatu. I wciąż wpatrywały się w niego te pozbawione wyrazu oczy. Nagle grymas wykrzywił blade, bezkrwiste wargi. - A wypchaj się pan! - powie-dział Bert, po czym natychmiast wrócił do swoich wiadomości z zeszłego tygodnia. Jocelyn wyprostował się. - Ostrzegam cię - rzucił ostro. -1 nie żartuję. - Stał chwilę, usiłując zapanować nad sobą, po czym skierował się do wyjścia. Pani Foggerty uprzejmie otworzyła przed nim drzwi. Wido-cznie uznawała zasadę, że co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. - A na telewizji czasem pana nie pokazu-ją? - spytała konwersacyjnym tonem. - Nie. - Może jeszcze kiedyś pana pokażą, jak się pan będzie starał - dodała z zachętą w głosie. - Bo w radio to pan często mówi. Wrócił do domu. May powiedziała: - Dowiedziałam się czegoś nowego. Pamiętasz, jak się Gaylord dziwnie zachowywał w pierwszy dzień świąt? No, więc jeden z tych łobuziaków wykręcił mu rękę. Jocelyn wybałuszył na nią oczy. - Mój Boże... -wyszeptał. Należał do ludzi, których zdaniem powinno istnieć specjalne piekło dla potworów wykręcających małym chłopcom ręce. Spojrzała na niego niespokojnie. - Nigdy nie miałeś takiej wściekłej miny - stwierdziła. - Bo też nigdy nie byłem taki wściekły. Żeby byle łobuz śmiał dotykać Gaylorda... - Nadal dygotał. - Słuchaj - powiedziała. - Nie widzę innej rady. Musisz iść na dziesięciomilowy spacer i jakoś uwolnić się od tego. Potem siądziesz i powtórzysz mi spokojnie całą rozmowę z panią Foggerty. - Tak - przyznał. - Tak. May. Kochana jesteś. -Szedł siekąc laską rosnącą przy drodze wilgotną szarą trawę. Kochana May! Jak to myślałem o niej wtedy w noc wigilijną, w owym momencie jasności widzenia? Żona, matka, przyjaciel, kochanka? Dziś była matką, posłała swoje rozgniewane dziecko na długi spacer, żeby w samotności doszło ze sobą do ładu. Ale skąd ona wie z taką niezachwianą pewnością, którą z postaci przybrać w konkretnym momencie? Jak się to dzieje, że czyta tak nieomylnie w mojej duszy? Nadal jednak prześladowały go myśli o bólu, prze-mocy, okrucieństwie. Brutal wykręcający rękę dziecku. Oświęcim, Sharpeville; wszystko to było cząstką jed-nego i tego samego zjawiska, różnica polegała tylko na stopniu natężenia. Szedł długimi krokami, usiłując odpowiedzieć sobie na pytanie, na które nie było odpowiedzi. A jednak miarowy rytm jego kroków, nierówna, znajoma droga pod stopami, szary, spokoj-ny, cichy dzień zimowy - wszystko to działało kojąco. Wrócił więc do domu nie znalazłszy wprawdzie od-powiedzi, odzyskał jednak częściowy spokój, wiedział, że na więcej nie może liczyć. Doszedł też do wniosku, że przynajmniej chwilowo Gaylord nie może wychodzić sam poza teren ogrodu. On, Jocelyn, będzie go odprowadzał do szkoły i przy-prowadzał do domu. Jak się pogoda ustali, będą go razem z May zabierali na pikniki. Gaylord jednak nie 133 będzie chodził sam. Sprawi to mnóstwo kłopotu; ale groza zawisła nad tym spokojnym, sielskim zakątkiem. Przemoc czaiła się wśród leśnych ścieżek, czyhała na łąkach. A chociaż nie wydawało się prawdopodobne, żeby dorosły chłopak w rodzaju Berta chciał trwać w swoim zamiarze wywarcia zemsty na dziecku, w sprawie tej należało wykluczyć najmniejsze choćby ryzyko. Rozdział piętnasty Wiosna przyszła ponura, jagnięta dygotały jak mali chłopcy na meczu piłki nożnej, narcyzy gięły się w podmuchach wschodniego wiatru, rzeka była szara i zimna, protestujące wrony szybowały bezradnie pod niebem. I nagle wszystko się zmieniło. Powietrze było teraz łagodne, spokojna dobrotliwość zdawała się unosić nad ziemią. Słońce wyzłociło pnie drzew, rzeka lśniła, na niebie kłębiły się wielobarwne chmury. A był to dopiero początek. Srebrzyste brzozy przy-wdziały swoje delikatne zielone szatki, tarnina sypała śniegiem kwiecia, nad ziemią wisiało dramatyczne kwietniowe niebo. May i Jocelyn przechadzali się wykrzykując w zachwycie, jak wykrzykiwali co roku: -Chyba jeszcze nigdy wiosna nie była tak piękna! W każdym razie Rose mogłaby się podpisać pod tymi słowami. Pierwszy raz w życiu poznała szczęście odwzajemnionej miłości. Bobs, początkowo dość opor-ny, wyraźnie jej teraz nadskakiwał. To prawda, że rzadko miała okazję być z nim sam na sam. Ale tworzyli z Becky i Piotrem dość zgrany kwadrat. Grywali w tenisa, wyjeżdżali wieczorami na długie przejażdżki, jadali w przytulnych, wiejskich oberżach, oświetlonych migotliwym blaskiem świec. I zdarzało się czasem, że Bobs brał ją za rękę albo nawet całował ją w taki sposób, jakby mu to naprawdę sprawiało przyjemność. Och, jakież to było cudowne! Rose zdawała się rozkwitać wraz z rozkwitającą przyrodą, żyła dniem dzisiejszym, ale wiedziała w głębi serca, że to szczęście nie może trwać, że ma słowo „stara panna" wypisane na czole. Instynkt kobiecy mówił jej o innych jeszcze rzeczach. Wiedziała, że tak naprawdę Bobs jej nie kocha i że nie jest mężczyzną skorym do małżeńs-twa. Wiedziała, że to nie może trwać, i nawet nie była pewna, czy tego pragnie. Ale rozumiała, że jest to jej ostatnia szansa. Zerwie tych kilka późnych, ostatnich róż, zanim zważy je przymrozek. Gaylord też się cieszył wiosną. Czasem obchodził farmę z dziadkiem, dreptał obok starca trzymając drobną, dziecinną rączkę w jego ogromnej, stward-niałej dłoni. Albo szedł na przechadzkę z rodzicami, brnął zanurzony po kolana w jeziorze niebieskich dzwonków, w dziecinnym zamyśleniu wpatrywał się w szemrzącą rzekę. Naturalnie za nic by się do tego nie przyznał, był jednak rad, że ma stałą eskortę. Czuł się dzięki temu ważny, chociaż rodzice starali się stworzyć pozory, że robią to wszystko od niechcenia. Ale co było jeszcze istotniejsze, Gaylord naprawdę bał się braci Foggerty. Byli niebezpiecznymi, zdemoralizowanymi wyrostka-mi, z całą masą urazów i kompleksów; .lecz oglądani z niewielkiej wysokości dziewięcioletniego Gaylorda wszyscy mieli wzrost olbrzymów i byli niebezpiecznymi zabójcami. Wiedział, że jeśli spotka ich gdzieś samotnie na drodze, będą mieli nad nim przewagę - zwyciężą go, pobiją i cierpienie, którego zaznał z rąk Willa, wzrośnie tysiąckrotnie. A sama myśl o tym przenikała go zgrozą. 135 Ale była łyżka dziegciu w tej jego beczce miodu. Przywiązał się głęboko do Willa, tak zwykle łagodnego i cichego, i było mu przykro, że już go nie widuje. Co więcej, zdążył zapomnieć o bólu wykręconej ręki i pamiętał tylko niemal zwierzęcą rozpacz Willa po stracie ukrytego skarbu. Był gotów walczyć o jego sprawę. Uświadamiał sobie niejasno, że pragnie mu wynagrodzić jego upośledzenie - to, że nie ma piątej klepki, że mieszka w ubogim domu, że nosi ubrania kupowane w sklepach ze starzyzną. A znał tylko jeden sposób: siedzieć w starych kamieniołomach i przy-słuchiwać się milczeniu Willa. Nie było to dużo. Ale było to więcej, niż ktokolwiek inny chciał dla niego uczynić. A pędy jeżyn w starych kamieniołomach coraz bardziej się wydłużały; paprocie, które rozpoczęły życie jako tysiąc maleńkich kijów pastuszych, zielo-nych i kruchych, sięgały już do kolan. Wszystko tłoczyło się, przepychało, roztrącało jak co roku w pę-dzie do miejsca w słońcu. Lato! I to lato, które jak dotąd nie było niegodziwe. Wyniesiono leżaki do sadu. Ojciec siedział i pisał czując na policzku ciepły dotyk słońca. Gaylord rysował wyciągnięty na trawie. Mama odpoczywała w cieniu - rozleniwiona, zadowolona, świadoma nowego życia poruszającego się w jej ciele, świadoma własnej jedności z żyzną, płodną ziemią. Ona też będzie miała swoje żniwa. Pogłębiły się zmarszczki śmiechu w kącikach jej zamkniętych po-wiek: - Grosik za twoje myśli - powiedział Jocelyn, który już jakiś czas jej się przyglądał. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się do niego z ciepłą czułością. - Pomyślałam, że Gaylord drugi zjawi się chyba na same dożynki. - Och - mruknął wyraźnie rozczarowany. - Miałem nadzieje, że usłyszę coś zabawniejszego. - Kto wie, może proboszcz będzie chciał udekoro-wać nim chrzcielnicę, razem z pękami kłosów i owoca-mi. Ostatecznie będzie cząstką zbiorów naszej parafii. -Roześmiała się wesoło, widząc trochę nieprzytomną minę męża. - Mniejsza o to - powiedziała. - Gaylordowi drugiemu mój dowcip się spodobał. - Zamknęła znowu oczy i kołysała się bezwolnie między jawą a snem, jak kawałek drewna dryfujący na przybrzeżnej fali. Ojcu też myślało się lepiej z zamkniętymi oczami. Gaylord zaczął się czołgać bezszelestnie na brzuchu jak Indianin lub wąż. Potem, gdy był już daleko, zatrzymał się. Bardzo chciał zobaczyć swojego przyjaciela, ale bardzo nie chciał spotkać się z braćmi swojego przyjaciela. Posuwał się ostrożnie. A gdy w końcu dotarł do starych kamie-niołomów, przystanął i nasłuchiwał z bijącym sercem. Tylko świerszcze, świergot rozplotkowanych wróbli i bzykanie wszędobylskich pszczół. Zaczai iść całkiem cicho - i co za radość! Will był sam. Gaylord odetchnął z ulgą. Przyjemnie było się zanurzyć w gęstwinie jeżyn i paproci i zobaczyć na przywitanie uśmiech Willa. A uśmiech Willa był ciepły i dobrotliwy jak promień słońca. - Cześć - powiedział Will. - Myślałem, że gdzieś wyjechałeś albo co. - Nie. Byłem zajęty - wyjaśnił Gaylord, leniwie kopiąc dołek w piaszczystym gruncie. Słońce przypiekało. W kamieniołomach unosił się zapach rozgrzanego piachu, naparstnicy i paproci. Gaylord zmrużył oczy w oślepiającym blasku i uśmie-chnął się. Był rad, że Will jest znów dawnym Willem, że zapomniał. Popołudnie wlekło się leniwie. Mówili niewiele. Ale było im dobrze ze sobą, lubili te swoje długie chwile milczenia. W końcu Will przemówił: -Znasz naszego Berta? 137 Gaylord poczuł ściskanie w dołku. Skinął głową. - On się z tobą załatwi - powiedział Will. Gaylord pogłębiał w skupieniu swój dołek. - Dlacze-go? - spytał. - Bo byłeś niegrzeczny. Twój ojciec też. - W głosie Willa brzmiała nagana. Gaylord jeszcze bardziej żałował, że zagrał wtedy na nosie. Nie przerywał kopania. - Znasz naszego Dave'a? - spytał Will. - Tak - odparł Gaylord posmutniałym głosem. - On się z tobą załatwi. Byłeś niegrzeczny. Twój ojciec też. Tymczasem cienie w kamieniołomach wydłużyły się. - Znasz naszego Mike'a? - spytał Will. To nie miało sensu. Cała radość zniknęła. Gaylord wyprostował się. - Muszę już iść, Will - powiedział, gorzko już teraz żałując, że tu w ogóle przyszedł. Will miał minę rozczarowaną. - Wcale teraz nie przychodzisz. A jak przyjdziesz, zaraz lecisz... Gaylord strzepnął piasek z szortów. - Mój ojciec nie jest niegrzeczny - powiedział. - Nasz Artur mówi, że jest - oznajmił Will. - Nasz Artur się z tobą załatwi. Leżąca na trawie Becky była od stóp do głów brązowa jak czekoladka, z wyjątkiem niewielkich kawałków przykrytych opalaczem. Rose, której jedyną reakcją na słońce była zaczerwieniona, pocętkowana skóra, siedziała w cieniu i rozmawiała z Bobsem. Bobs przysłuchiwał się Rose i patrzył na Becky. Piotr patrzył na Becky. Ciotka Marigold i dziadek patrzyli na Becky. Ciotka Marigold mówiła sobie w duchu: ,,Za moich czasów nie widywało się czegoś takiego", a dzia-dek myślał to samo i dodawał: ,.A szkoda, psiakrew!" Siedzieli albo leżeli ukontentowani, gdy tymczasem słońce wędrowało z chwalebną powolnością w dół bezchmurnego nieba. Trudziły się jedynie pszczoły, naiwne stworzonka, i właśnie ich pracowite bzykanie kołysało rozleniwione istoty ludzkie do snu. Było to popołudnie naprawdę cudowne. Jeden z owych dni, gdy ciepło promieni słonecznych przenika aż do serca. - Rose, nie miałabyś ochoty pojechać gdzieś w niedzielę? - spytał cicho Bobs. - Moglibyśmy urządzić sobie piknik na wzgórzach. Rose nie wierzyła własnym uszom. - Chcesz powie-dzieć, że... że tylko my dwoje? - Naturalnie. Więc jak? - Z radością, Bobs. O której po mnie przyjedziesz? - O wpół do trzeciej. Odpowiada? - Będę na ciebie czekała. „Nie wątpię - pomyślał Bobs; wolałby, żeby Rose była trochę trudniejszą zdobyczą. - Biedactwo. Wy-chodzi ze skóry, żeby mi się przypodobać. A przez to cała rzecz traci swój podniecający smak..." W końcu słońce dotknęło widnokręgu. Lekki wie-trzyk poruszył liśćmi w sadzie. Wysoko na niebie dwa ptaki rozpoczęły drogę powrotną do gniazda. ,,Dość na dzisiaj" - powiedziały pszczoły zatęskniwszy nagle za ulem. Ludzie wstawali poziewając, dygocąc. Odu-rzeni słońcem, senni, wracali do domu ciągnąc za sobą leżaki. Tylko Jocelyn obejrzał się. Nic nie zostało po tym długim odpoczynku; ot, kilka odcisków na trawie, otwarta książka pod drzewami i gwiazda wieczorna, coraz jaskrawsza, która wypłynęła na niebo, by wska-zać drogę do domu wszystkim zagubionym wśród tego pogodnego dnia... Wszystkim? Wszystkim? Gdzie, na miłość boską, jest Gaylord, myślał Jocelyn wchodząc do domu. Zdawało mu się, że malec spędził z nimi całe popoiu- 139 dnie. Ale go nie widział, kiedy wstawali z trawnika. Wrócił spiesznie do sadu. Gaylord był tak pochłonięty rysowaniem, że nie spostrzegł ojca, dopóki ten do niego nie przemówił: -Czy... czy byłeś tu cały czas? Na widok zdumionej miny małego poczuł się jak ostatni głupiec. - Przecież rysowałem - powiedział Gaylord. - Och - mruknął Jocelyn patrząc na niego bezrad-nie. - Ale chodź już. Ochłodziło się. - Zamyślony szedł za chłopcem do domu. Nie, doprawdy, musi coś zrobić z tym swoim roztargnieniem. Nie zauważył własnego syna. Rozdział szesnasty Rose myślała, że niedziela nigdy nie nadejdzie. Ale przyszła w końcu i gdy domownicy zaczęli się schodzić na śniadanie, słońce grzało przyjemnie, ptaki śpiewały, pszczoły bzykały, kury kwokały zadowolone, a nad kominami stały niebieskie, proste słupy dymu. Och, cudowny, zachwycający poranek! Ileż radości było w maleńkim, śpieszącym dokądś pajączku, w tłustej granatowej musze; radosne były ryby znieruchomiałe w chłodnej toni strumienia; radosne były łaciate, pocętkowane słońcem krowy, wracające leśną drogą na udój; radosna był dżdżownica pnąca się do światła i słońce spływające na świat; radość była na ziemi i z pewnością radość panowała w niebie z tak udanego tworu; zwłaszcza zaś gościła w sercu Rose, która miała spędzić popołudnie ze swoim ukochanym. A może ona się myli co do Bobsa? Może jej zaproponuje małżeństwo? Tak, bardzo by tego prag-nęła. Ale nawet, jeśli nie poprosi jej o rękę, będą sami we dwoje, na wysokich, samotnych wzgórzach, zawie-szeni między niebem a ziemią, mając nad głowami tylko niebo i skowronki, i daleko, daleko w dole świat ludzi pełzających na podobieństwo mrówek. Będą sami. Ta myśl była w swojej obietnicy szczęścia niemal ponad jej siły. Zamiast wśliznąć się do jadalni w swój zwykły, nieśmiały sposób, Rose weszła z rozmachem. - Co za piękny dzień - powiedziała. - Burza wisi w powietrzu - oznajmił dziadek nie podnosząc oczu znad Observera. Rose serce zamarło, Gaylordowi o mało nie wy-skoczyło z radości. - Dziadziu, myślisz, że będzie burza? - Dziwiłbym się, gdyby było inaczej. Gaylordowi rozbłysły oczy. Burza była chyba naj-milszym ze wszystkich zjawisk, z jakimi stykał się w swoim młodym życiu. Hałas taki, że uszy pękały; i jak dotąd nikt, nawet mama, nie próbował zrzucać na niego winy. Poza tym burze nic nie kosztowały; nie trzeba się było zastanawiać, czy wybrać burzę, czy ćwierć funta nadziewanych cukierków. No i kobiety umierały ze strachu przed piorunami. Kiedy grzmiało, nawet mama traciła odrobinę swojej zwykłej pewności siebie. Ale słowa ojca przygnębiły biedną Rose. Wiedziała z doświadczenia, że Bobs nie należy do ludzi, którzy lekko traktują żywioły. Żadna siła nie zdołałaby go skłonić dojazdy na wzgórza wśród błyskawic i grzmo-tów. Rose nie mogła oprzeć się niedorzecznemu uczu-ciu, że dzisiejszy dzień jest dniem przełomowym. Jeśli pojadą na ten piknik sami, może się zdarzyć wszystko. Jeśli coś im stanie na przeszkodzie, będzie to koniec. 141 Cała sprawa umrze śmiercią naturalną, zabije ją inercja i stracone okazje. Rose nie umiałaby powiedzieć, dlaczego tak to odczuwa. Przywidzenia, nic innego. Jest przemęczona. Przypuszczałaby, że to historia związana z zakończeniem okresu szkolnego - gdyby nie to, że miał on trwać jeszcze dwa miesiące. Po śniadaniu pobiegła na górę i wyjrzała przez okno. Wciąż ten sam pogodny, słoneczny poranek. Ojciec się chyba myli. Albo po prostu udaje wieśniaka znającego się na pogodzie. Nie, Rose musiała przyznać, że ojciec jest zbyt szczery, żeby cokolwiek udawać. (Wyjątkiem był ten jego stały numer: „No cóż, jestem starcem, nikt mi nigdy nic nie mówi", na co żadne z nich nie dało się nigdy nabrać.) A na wschodzie - tuż nad horyzontem, rzeczywiście kłębiły się chmury. Podeszła do baromet-ru i stuknęła w szybkę. Strzałka spadła i niewiele brakowało, a Rose rozpłakałaby się z rozczarowania i z żalu nad sobą. Jeżeli po tym tak pięknym tygodniu zacznie dzisiaj padać, uzna to za osobistą zniewagę. Ale nie będzie myślała o pogodzie. Skupi całą energię i wszystkie myśli na przygotowaniach do pikniku. W kuchni o mało nie doprowadziła May, zajętej niedzielnym obiadem, do szaleństwa. Gdzie się May obróciła, wpadała na Rose krającą ogórki, rozsmarowującą na chlebie pate de foie gras, rozgniatającą pomidory na krwawą masę. No, i była tam ciotka Marigold, która nie robiła absolutnie nic, ale w przeci-wieństwie do Izby Lordów nie robiła tego dobrze. I była Becky, która spojrzawszy na cienkie jak opłatek kanapki Rose zawołała: - Kochanie, chyba nie robisz tego dla mężczyzny? - Owszem - odparła Rose krając zawzięcie chleb. Poczerwieniała ze złości. - Kochanie, przecież on wepchnie w siebie trzy takie za jednym zamachem i nawet nie zauważy. Zupełnie jak ogromny wieloryb połykający plankton. - Czy mogłabyś nie wtrącać się do moich spraw? -wrzasnęła Rose. - Ho, ho - mruknęła ciotka Marigold. - Chcę ci tylko pomóc, kochanie. Wiesz, co jest dla mężczyzny ideałem kanapki? Dwa kamienie młyńskie z ósemką masła i ćwiartką szynki w środku. Istnieje takie prawo natury, że w kuchni, choćby największej, nie ma dość miejsca dla dwóch kobiet, nie mówiąc już o czterech. A jakkolwiek miały się rzeczy z pogodą na dworze, tutaj burza wisiała w powietrzu. May, której Gaylord drugi nadokuczał tego ranka, wybuchnęła: - Naprawdę mogłybyście się przestać kłócić! - Kiedy my się wcale nie kłócimy - powiedziała Rose. - To tylko Becky popisuje się swoim obrzyd-liwym wścibstwem. - Kochana siostrzyczka. - Becky uśmiechnęła się pobłażliwie. Wszedł Gaylord. - Ciociu Rose, mógłym zjeść kanapkę? - Nie - warknęła Rose. - Kiedy ja umieram z głodu. Rose nic nie odpowiedziała. - Nie są specjalnie duże - stwierdził. - Co to jest ta szara mazią? - Pate de foie gras - poinformowała go Becky. - Wstrętnie pachnie - oznajmił. - Nikt cię nie pytał o zdanie - żachnęła się Rose. May zdecydowała się wtrącić: - Gaylord, przestań się naprzykrzać. Wyjdź z kuchni. Nie życzę sobie, żebyś siedział w domu, kiedy na dworze jest tak ślicznie. - Wcale nie jest tak ślicznie. Zachmurzyło się i jest obrzydliwie. Rose zostawiła swoje kanapki i podbiegła do okna. 143 Mały miał rację. Słońce, tak jeszcze niedawno pro-miennie uśmiechnięte, było zasnute chmurami i skapcaniałe, jak dogorywająca złota rybka. Mama spojrzała na Gaylorda. - Wyjdź - rozkazała z owym niezłomnym uporem, który był według niego jedną z najprzykrzejszych cech jej charakteru. Wy-szedł. Jego chude, oddalające się plecy wyrażały głód, dezaprobatę i zupełny brak uczucia. - Szkoda, że nie dałyśmy mu kanapki - powiedziała z ożywieniem ciotka Marigold. - Jocelyn w jego wieku przepadał za kanapkami. - Dalej przepada - zapewniła ją May. I dodała ponuro w myślach: „Sądząc z tego, jak się Gaylord drugi awanturuje, też by pewnie nie odmówił dobrej kanapki". Zjedzono obiad, sprzątnięto ze stołu. Rose wyjrzała na sposępniały krajobraz pod zachmurzonym niebem. Żeby się tylko nie rozpadało przed wpół do trzecią. Żeby zdążyli wyjechać, zanim z nieba spadnie deszcz. A spaść musiał, to było pewne. Już od jakiegoś czasu dudniły i mruczały w oddali grzmoty, potęgując napię-cie w pokoju. Gaylordowi żołądek zatrzepotał jak ptak w klatce; brązowe kolana mu dygotały. Reagował na burzę, jak reagowała ściszona, czekająca ziemia. Aleją uwielbiał. Dziadek stał przy oknie, Gaylord podszedł do niego i stanął obok. Wsunął ręce w kieszenie szortów. Przy takich okazjach mężczyźni stawali się panami sytuacji. Tę okazję należało możliwie najlepiej wykorzystać. - Nie rozumiem, jak ktoś może się bać burzy - zauważył z wyraźną chęcią nawiązania roz-mowy. - Naprawdę? - mruknął dziadek. - Ja bym się tam nie bał, nawet jakby piorun ude- rzył w dom. - Spojrzał na cioteczną babkę Marigold, której stare palce gmerały niezdarnie przy słoiczku z aspiryną. Spojrzał na ciotkę Rose, która raz po raz kierowała wylęknione spojrzenie za okno. - Gdzie jest Becky? - spytała cioteczna babka Marigold. - W swoim pokoju. Mizdrzy się przed lustrem -rzuciła zgryźliwie Rose. - Nie powinna wychodzić... - zaczęła cioteczna babka Marigold, ale w tym momencie Becky wpłynęła do pokoju. Miała na sobie powiewną suknię i kapelusz wielkości koła od wozu. Jej białe ząbki błyszczały w promiennym uśmiechu. Gaylord spojrzał na nią z uznaniem, ale dziadek rzucił kwaśno: - Jeżeli wy-chodzisz, włóż lepiej kalosze i płaszcz od deszczu. - Nie wyglądałabym tak ładnie. - Za to dużo sensowniej - warknęła Rose. Spojrzenia sióstr skrzyżowały się. - Kochanie - za-szczebiotała Becky - mężczyzna wcale nie chce, żeby jego dziewczyna wyglądała sensownie. Dziadek spojrzał na swoje córki z irytacją, za-stanawiając się mgliście, jak to możliwe, że był współ-autorem takich dwóch przeciwieństw. Byłby rad, gdy-by wyszły za mąż. U Becky jest to naturalnie tylko kwestia czasu. Ale Rose? Mimobladej cery jej twarz odznaczała się pewnym rzeźbiarskim pięknem. Ale taka uroda nie trwa długo. Za kilka lat jej rysy wydadzą się mężczyznom zbyt ciężkie. I co z nią wtedy będzie? Dziadek westchnął. Dlaczego nie złapie tego Robertsa, póki nie jest jeszcze za późno? Irytacja dziadka wzrastała. Te dwie jędzowate idio-tki nadal się w siebie wpatrywały. Jak dwie kobiety lekkiego prowadzenia. Miał tego dosyć. - Jeżeli masz wyjść, dlaczego nie wychodzisz? - wrzasnął. Becky złożyła przed nim dyg i wyszła wciąż się 145 uśmiechając. Został po niej zapach perfum i świeżej bielizny. - Wygląda mi na to. że poszła na randkę - oznajmiła ciotka Marigold, zachwycona własną domyślnością. May wyszła z kuchni energicznym krokiem. - Gaylord, proszę odejść od okna. Grzmi. Czy to nie typowe? Lubi burzę, więc naturalnie nie wolno mu się jej przyglądać. - Dziadek stoi koło okna -zwrócił mamie uwagę. - Jak doczekasz wieku dziadka, będziesz robił to, na co ci przyjdzie ochota. Tymczasem... Gaylord westchnął. Mama zawsze miała gotowy argument, który ją zadowalał, nawet jeśli nie zadowa-lał nikogo innego. Ale oto już zwracała się do Rose: -Ten twój młody człowiek jeszcze nie przyjechał? - A czy byłabym tu, gdyby przyjechał? - odgryzła się Rose. Z winy Gaylorda drugiego i burzy May nie była w nastroju do znoszenia cudzych humorów. - Powiem ci, że on nie jest specjalnie gorliwym wielbicielem -stwierdziła. Rose nie odpowiedziała. Spuściła oczy i wpatrzyła się w leżące przed nią pismo. Ale widziała tylko rozmazaną plamę. Bobs nie przyjechał i teraz nawet May, dobra, pogodna, zrównoważona May zaczyna jej dokuczać. To już przepełniło miarkę. Siedziała ze spuszczoną głową i łza kapnęła jej z oka na stronicę magazynu, jak pierwsza, ciężka kropla zbliżającej się ulewy. Ale w pokoju było już za ciemno, atmosfera była zbyt naładowana elektrycznością, żeby to ktokolwiek zauważył. Gaylord był nieprzytomnie podniecony. Doszedł do wniosku, że skoro nie wolno mu oglądać burzy przez okno, po prostu zniknie. Niby przypad-kiem powędrował do kuchni. Bardzo cicho otworzył drzwi. I znalazł się na dworze, pod ołowianym niebem. Niemal czuło się na ramionach przytłaczający ciężar chmur. Granatowe, buroszare, kłębiły się, wydymały na niebie. Słychać było ściszony świergot ptaków, siedziały skulone na żywopłocie, jak gromadka nie-spokojnych, wystraszonych dzieci, czekających w ław-kach kościelnych na początek nabożeństwa. Krowy nie skubały już trawy. Stały nieruchome, masywne, ale bliskie paniki. Rzeka błyszczała posępnie, niczym roztopiony ołów. Rzeczy odległe widać było bardzo wyraźnie, jak przez szkła lornetki. Wszystko - wieża kościelna, drzewa, dalekie pagórki -jakby się odrobinę przysunęło. Krajobraz zdawał się przybliżać, zacieś-niać swój krąg, wprost nieprawdopodobnie groźny. Gaylorda przebiegły rozkoszne dreszcze. Miał już swój plan. Ani myśli oglądać burzy w towarzystwie mamy. Ile razy się błyśnie, będzie mu zasłaniała oczy ręką. Wykorzystując każdą możliwą osłonę pobiegł do stodoły. I nie zauważony przez nikogo zniknął w jej ciemnym wnętrzu. Pachniało tu kartoflami, sianem i drewnem na opał: i unosiła się wiejska, przesiąknięta kurzem woń na-gromadzonych stuleci. Było to miejsce najcudowniej-sze na świecie. Postanowił, że jak dorośnie, zamieszka w stodole, będzie sypiał na słodko pachnącym sianie i używał zamiast stołu kloca do rąbania drzewa. Ale tymczasem wszedł po drabinie na sąsiek, wijąc się jak wąż przebrnął przez siano i leżał utkwiwszy roziskrzo-ne oczy we wrotach, za którymi w tak podniecający sposób roztaczała się pustka. Widział stąd całą nękaną piorunami dolinę, zakręty rzeki i dalekie, czarne, posępne czoło burzy. Nagle, w oddali, zygzak błyskawicy przeciął pękatą chmurę i zarył się w ziemi. Było to jak sygnał do rozpoczęcia przedstawienia. Grzmoty wybuchały tuż nad głową, hucząc i dudniąc po całym niebie, to 147 przycichając, to znów potężniejąc, aż wreszcie oddaliły się w kierunku wzgórz. Ale teraz więcej błyskawic przelatywało po niebie, jaśniejszych, bliższych, tuż obok. Kłuły oczy igiełkami oślepiającego światła. A łoskot piorunów był tak bliski, jakby wybuchały w głowie. Mimo przechwałek Gaylord był teraz bardzo wystraszony, do czego zresztą nie przyznałby się nawet samemu sobie. Toteż gdy zobaczył, że będzie miał towarzystwo, zaklął w najokropniejszy sposób. - Piek-ło i szatani! - powiedział na widok ciotki Becky, która trzymając za rękę kochanka ciotki Rose biegła z nim w stronę stodoły. Słyszał, jak śmiejąc się wchodzą na górę i mówią coś do siebie szeptem. Zagrzebał się mocniej w sianie, próbował wstrzymać oddech. Nie ufał dorosłym, wszy-stkim bez wyjątku. I nie bardzo lubił kochanka ciotki Rose. Uważał, że jest trochę głupawy. Pokazywał wszystkie zęby w uśmiechu, przez co robił się podobny do konia. I dlaczego jest z ciotką Becky? Ta myśl trochę intrygowała Gaylorda, ale dawno już zrozumiał, że nie można oczekiwać po dorosłych jakiejś konsekwencji w postępowaniu. Ciągle czymś człowieka zaskakują. Zresztą, za bardzo interesowała go burza, żeby się zastanawiał nad tą sprawą. Spadły pierwsze krople deszczu, plasnęły o ziemię jak ciężkie i tłuste ropuchy. Usłyszał tuż obok głos ciotki Becky. - Zaczęło padać - wydyszała. - Zdążyliś-my w ostatniej chwili. - Byłbym niepocieszony, jakby ci zmokła ta ładna sukienka - powiedział kochanek ciotki Rose. - Wy-glądasz w niej prześlicznie. - Tak uważasz, Bobs? - Gaylord wyobraził sobie błysk uśmiechu towarzyszący tym słowom. - Zdaje się, że Rose ma znowu migrenę - ciągnęła ciotka Becky. - Biedna Rose - mruknął Bobs. 148 - Tak, biedna. - Ciotka Becky zachichotała. Umil-kli oboje. Lało teraz jak z cebra. Deszcz bębnił w dach, tworzył małe strugi i rzeczułki na podwórzu, dziurawił gładką powierzchnię rzeki. A pioruny huczały i trzaskały, błyskawice lśniły na mokrej trawie i odbijały się w tysiącu maleńkich kałuż. Ciotka Becky powiedziała pieszczotliwie: - Zdaje się, Bobs, że utknęliśmy tu na dłużej. Kochanek ciotki Rose nie odpowiedział. Ale po kilku sekundach pocałował ciotkę Becky. I nie prze-stawał jej całować. Gaylord to słyszał i znowu obudziło się w nim niejasne uczucie zdziwienia. Z czego wcale nie wynika, że dziwił się temu Bobsowi. Chociaż stanow-czo nie był zwolennikiem pocałunków, całowanie ciotki Becky sprawiało mu jednak pewną przyjemność. Ale burza pokazała już, co umie. Zaczęła się teraz oddalać na wschód pozostawiając za sobą tylko mono-tonną ulewę. Gaylord poczuł nagle, że go to wszystko nudzi. Zobaczył, co chciał zobaczyć, i był teraz gotów nawiązać stosunki towarzyskie. Powstał z siana jak Neptun z fal i bardzo grzecznie podszedł do ciotki Becky i kochanka ciotki Rose, żeby nawiązać z nimi przyjazną pogawędkę. Ale nawet on zdołał wyczuć, że nie jest mile widzia-ny. Ciotka Becky miała strasznie czerwoną twarz i wystraszone spojrzenie. - Gaylord! Od jak dawna tu jesteś? - spytała. - Od wieków - odparł. - Prawie mnie uderzył piorun. Czułem, jak mi spływa po ręce. Ciotka przyglądała mu się bardzo uważnie. - Wie-działeś, że tu jesteśmy? - No chyba. Słyszałem, jak wchodziliście po drabi-nie. - Burza nas złapała i musieliśmy się tu schronić - 149 mówiła ciotka Becky. Jej ogromny kapelusz leżał obok na sianie. Przyciągnęła go do siebie i zaczęła się bawić wstążkami. - Tak, wiem - powiedział Gaylord, dość lakonicznie. To prawda, jest jeszcze mały, ale nie muszą mu wszyst-kiego tak dokładnie tłumaczyć. Zaczął się oddalać w kierunku drabiny. - Gdzie idziesz? - rzuciła ostro. - Do domu - odparł. Zwrócił się uprzejmie do pana Robertsa: - Powiem cioci Rose, że pan tu jest. Myślała, że pan już nie przyjedzie. - Nie - rzucił prędko pan Roberts. - Nie trzeba, Gaylord. - Zaczął grzebać w kieszeni. - Weź to. Lubisz słodycze? - Dał chłopcu szylinga. - Dziękuję - powiedział grzecznie Gaylord. Wrócił do drabiny i położył rękę na górnym szczeblu. - Gaylord! - zawołała Becky. Zatrzymał się. - Tak, ciociu... - Och, mniejsza o to. - Zeszedł na dół. Zaczął się zastanawiać, czy ciotka Becky nie jest przypadkiem trochę stuknięta. Gdy biegł przez podwórko, zimny deszcz siekł go po twarzy, zimne kałuże ochlapywały mu kolana. Wszedł w ciepły mrok salonu. - Gaylord, gdzieś ty był? -zawołała mama. - Przyglądałem się burzy - powiedział. - Z tajem-nego miejsca. - Nie powinieneś był tego robić - skarcił go gniew-nie dziadek. - Twoja matka zamartwia się o ciebie. -Walnął pięścią w oparcie fotela. - Słowo daję! Te kobiety! Twoja cioteczna babka ma wapory, ponieważ trochę grzmiało, a znowu Rose siedzi skrzywiona i osowiała, bo jej młody człowiek nie przyjechał... Gaylord był rad, że może być zwiastunem radosnej nowiny. - Och, kiedy przyjechał. Jest z ciotką Becky w stodole na sianie - powiedział uspokajająco. Reakcja na tę dobrą wieść wydała mu się zdumiewa-jąca. Rose dźwignęła się powoli z krzesła. - Co takiego? - spytała groźnie. Jej twarz o jakby roz-mazanych rysach zbladła. Gaylord miał uczucie, że ciotka Rose góruje nad nim, coraz wyższa i wyższa. - Coś ty powiedział? - Powiedziałem, że mu się nic nie stało. Myślałem, że może się martwisz, że go uderzył piorun czy coś takiego. - Szkoda, że go nie uderzył! - W głosie ciotki Rose była gorycz. - Mnie prawie uderzył - poinformował ją Gaylord. Skrzywił się i zaczął rozcierać sobie ramię. - O, tu. Czułem takie igiełki. - Ale nie zrobiło to na Rose najmniejszego wrażenia. Chyba w ogóle nie usłyszała. To znaczy nie usłyszała słów Gaylorda. Przysłuchiwała się natomiast krokom, szybkim krokom stukocącym po podłodze w kuchni. Weszła Becky. Jak zawsze wesoła, opanowana, z niby to skromną minką - ale z kawałkiem słomy w słomianych włosach. Rose podeszła bliżej. - Gdzie on jest? Becky spojrzała na nią marszcząc śliczne brwi w wy-razie zdumienia. - Kto, kochanie? - Wiesz kto, Bobs. - Skąd ja mogę wiedzieć, siostrzyczko? To go tu jeszcze nie ma? - Nie. nie ma go. Powiedzieć ci, dlaczego? Bo się na niego zaczaiłaś i zatrzymałaś go po drodze. - Co za nonsens. Nawet go nie widziałam. Wszystko to było dla Gaylorda rewelacją. Zawsze dawano mu do zrozumienia, że tylko on kłamie; że dorośli są niezdolni do mówienia nieprawdy. A tym-czasem ciocia Becky mówiła potworne łgarstwa z łat-wością, której mógłby jej tylko pozazdrościć. Ale Rose wróciła do stołu czepiając się mebli 151 i sztywno padła na krzesło, jak stara kobieta. - Niech cię Bóg skarżę, Becky - rzekła tonem strasznie zmęczo-nym. - Miałaś wszystkich mężczyzn, jacy kiedykolwiek zbliżyli się do tego domu. Tylko jeden spojrzał na mnie. Bobs. On jeden. Ale jego też zabrałaś. Niech cię Bóg skarżę. Becky pofrunęła w kierunku schodów. - Nie wiem, o czym mówisz - powiedziała. W tym momencie wszedł do pokoju pan Roberts. -Przykro mi, że się spóźniłem, Rose. Ta burza... - za-czął. Ale nie dokończył zdania. Rose wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Ze wzrokiem wciąż w nim utkwionym wstała szukając czegoś rękami na stole. Jej palce zacisnęły się na nożyczkach... I nagle runęła na Bobsa. - Nie! - wrzasnął. - Nie!- Odskoczył, ale ostry szpic już rozerwał mu rękaw. Jeszcze przez chwilę Rose wpatrywała się w niego z ustami szeroko otwartymi. Potem upuściła nożyczki i padła na krzesło^ szlochając histerycznie. Gaylord patrzał zafascynowany. Ta scena wydała mu się ciekawsza nawet od burzy. I trochę ją przypominała. Wszyscy byli najpierw bardzo spokojni, trochę jakby sparaliżowani. I nagle wszystko zaczęło się dziać jednocześnie - błysnęły nożyczki, dziadek wrzeszczał na Rose, żeby nie była idiotką, kobiety piszczały, pan Roberts wydzierał się wniebogłosy. No i potem na zakończenie łzy Rose, zupełnie jak ta ulewa po burzy. Gaylord przyglądał się ciotce z chłodnym obiek-tywizmem. Twarz miała całą w czerwonych plamach, z gardła wydobywały jej się okropne, zduszone jęki. I miała na twarzy wyraz jakiejś znużonej beznadziejno-ści, jak gdyby chciała umrzeć i nie mogła. Doszedł do wniosku, że na pewno nie ożeni się z ciotką Rose. Była za brzydka. Zresztą po dzisiejszym występie nie można by już mieć do niej zaufania. I nagle mama, z tym swoim fenomenalnym darem psucia każdej przyjemności, złapała go za rękę i siłą wyciągnęła z pokoju. Mimo to Gaylord nie narzekał. Miał bardzo udany dzień. Była burza i kiedy jej się przyglądał, o mało go nie uderzył piorun. Słyszał, jak ciotka Becky mówiła nieprawdopodobne łgarstwa i widział, jak ciotka Rose zaczęła bzikować z tymi nożyczkami. Dorośli, doszedł do wniosku, nie za-wsze są takimi ideałami, za jakie chcą uchodzić. Dzisiaj dowiedział się kilku rzeczy, które mogą mu się bardzo przydać, kiedy go następnym razem o coś oskarżą. Tylko dwaj mężczyźni w ogóle interesowali się Rose - Bobs i Stan Grebbie. Jeżeli kiedykolwiek serce biło jej szybciej, to tylko na ich widok. Ale jeden był daleko, uczył w hrabstwie Durham. Pewnie go już nigdy nie zobaczy. A drugi tak z nią postąpił. Leżała z twarzą przyciśniętą do poduszki i płakała spazmatycznie. Rozległo się pukanie do drzwi. - Idźcie sobie! - zawołała. Drzwi otworzyły się. Weszła May, usiadła na łóżku i wzięła szwagierkę w objęcia. - Przestań, Rose. Przestań - prosiła. - Zostaw mnie! - wykrztusiła Rose, usiłując się jej wyrwać i paść z powrotem na łóżko. May jej nie puszczała. - Rose, kochanie, przestań. Ten człowiek nie jest wart tego. Żaden mężczyzna nie jest tego wart. - ,,Z wyjątkiem jednego" - dodała w myślach. - Gdzie on jest? 153 - Odjechał. Spojrzał raz na twarz twojego ojca i uciekł, aż się za nim kurzyło. Rose była teraz trochę mniej agresywna. - Nie chcę go już nigdy widzieć... nigdy. May przytuliła do piersi biedną, zapłakaną twarz dziewczyny. - Nie dziwię ci się, kochanie. Jesteś warta kogoś lepszego. - Nieprawda, nie jestem. Chyba nie ma na świecie drugiej tak mało pociągającej kobiety... - Nie mów głupstw! - powiedziała ostro May. Z oczu Rose znowu trysnęły łzy. „Boże - pomyślała May. - Jak można pocieszyć kogoś, kto nie chce pociechy?" Przytuliła biedaczkę mocniej do swojej piersi. - Słuchaj, może byś się rozebrała i położyła do łóżka, a ja ci przyniosę filiżankę dobrej herbaty? - Herbata! W trudnych momentach ludzie nie po-trafią wymyślić nic lepszego niż herbata. ,,Bo to tylko im zostaje - powiedziała sobie w duchu May. - Ziemia rozstępuje się pod nogami i pozostaje im tylko jedno: wypić filiżankę herbaty i rozpocząć z dna otchłani żmudny powrót na górę". - Rose, kochanie -odezwała się z ogromną łagodnością - musisz się wziąć w garść. - Po co? - jęknęła Rose. Siedziała teraz na łóżku. W jej pochylonych plecach było coś beznadziejnego, jakby się już nigdy nie miały wyprostować. Drzwi otworzyły się i weszła Becky. Rose utkwiła w niej nieruchome spojrzenie. May zapytała zimno: - Po coś tu przyszła, Becky? - Muszę porozmawiać z Rose. Sama. - Wyjdź stąd - zażądała Rose. - Na miłość boską, nie teraz - żachnęła się May. - Chcę z nią mówić teraz. - Była to odmieniona Becky, rozkazująca i poważna. Przez długą chwilę ona i May wpatrywały się w siebie. Potem May opuściła pokój i zamknęła drzwi. - Wyjdź stąd - powtórzyła Rose. Siedziała z głową spoczywającą bezwładnie na poręczy łóżka i patrzyła na siostrę z nienawiścią, pogardą i bezdennym znuże-niem. - Poszłam na spotkanie z Piotrem - powiedziała Becky. - Ale natknęłam się na Bobsa i właśnie wtedy lunął deszcz. Musieliśmy się gdzieś schować. Rose patrzyła na nią w milczeniu. - Nie planowałam tego - ciągnęła Becky. - To, co się stało, było czystym przypadkiem i... słabością dwóch niewiele wartych charakterów. Rose nie spuszczała z niej wzroku. - Skończyłaś? -spytała wreszcie. - Chciałam cię prosić, żebyś mi przebaczyła. Nie teraz, kiedyś w przyszłości. Nieruchome spojrzenie oderwało się powoli, bardzo powoli od twarzy Becky i powędrowało ku oknu. Po chwili Becky odwróciła się i wyszła. Rose chyba tego nie zauważyła. Rozdział siedemnasty - Inną rzeczą jest klaps i uszczypnięcie w stodole na sianie, a inną awantura i zakłócanie porządku publicz-nego - oznajmił dziadek przywdziewając swój rynsz-tunek bojowy. Becky też miała minę wojowniczą. - Nikt mnie nie klepał i nikt mnie nie szczypał. Nie bądź taki wulgarny, ojcze. Pozwoliłam mu się pocałować, co mu zrobiło przyjemność i co mnie zrobiło przyjemność... 155 - I co zapewne zrobiło przyjemność Rose, kiedy o tym usłyszała - wtrąciła May. - Ty się do tego nie mieszaj - powiedzieli oboje zgodnym chórem. - Na to lepiej nie liczcie. Uważam, że Rose została potraktowana w haniebny sposób. Dziadek nie cierpiał trzeciego partnera w naprawdę dobrze zapowiadającej się awanturze. Osłabiało to jego siłę ognia. - Siedź cicho, May! - warknął. - A poza tym, w jaki sposób Rose się o tym dowiedziała? Od Gaylorda. - W głosie Becky brzmiało rozżalenie. - Rozumiem. I zapewne Gaylord jest wszystkiemu winien. Debata toczyła się dalej. Jocelyn, który zmagając się z jakimś opornym tematem literackim spacerował uparcie przez prawie cały dzień, a od czasu do czasu chronił się w stodole, wrócił teraz wypełniony tęsknymi myślami o kolacji, rannych pantoflach i spokojnej fajce. Ale wszedł do salonu i natychmiast zrozumiał, że są to rzeczy chwilowo dla niego niedostępne. Dziadek przemierzał wielkimi krokami pokład z miną tak rozsierdzoną, jakby miał lada moment zakuć całą załogę w kajdany. Jocelyn poczuł, jak mu zamiera serce. - Czy coś się stało? - A gdzieś ty się podziewał, kiedy byłeś tu potrzeb-ny? - natarł na niego starszy pan. - Spacerowałem - odparł Jocelyn. - I myślałem -dodał na usprawiedliwienie. Dziadek nie ukrywał, że gardzi takim wyjaśnieniem. - Ale co się stało? - powtórzył Jocelyn. - Zaraz ci powiem, co się stało. Becky uwiodła adoratora Rose w stodole na sianie. - Och, i to wszystko? - Poczuł się wyraźnie roz-czarowany. ,,Becky tak często zabiera młodych ludzi do stodoły na siano - pomyślał - że gdyby w rodzime za każdym razem wybuchała kłótnia..." - Nie, to nie wszystko. Jeszcze daleko do końca. Rose rzuciła się potem na Robertsa z nożyczkami. - Nożyczkami? - W głosie Jocelyna zabrzmiała zgroza. - Tak, niech to diabli! Mogła była zabić tego małego śmierdziela. May powiedziała w zamyśleniu: - Jak na emeryto-wanego adwokata, ojcze, masz zadziwiające słownict-wo. Dziadek spojrzał na nią wściekle. - Nie radzę ci krytykować mojego słownictwa. - A ja sobie nie życzę, żebyś się zwracał do May takim tonem - wybuchnął Jocelyn. - Wcale go nie uwiodłam - oznajmiła nagle Becky. - Czyżby? - rzucił drwiąco jej brat. - Jak możesz mówić w taki sposób do własnej siostry! - obruszyła się May. Jocelyn czuł lekki zawrót głowy. W żaden sposób nie mógł się połapać, kto jest po czyjej stronie. - Moim zdaniem im prędzej Becky wyjdzie za mąż, tym będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych - powiedział. Dziadek spojrzał na niego ze zdumieniem. - Na Boga, Jocelyn! - zawołał. - Przynajmniej raz zrobiłeś rozsądną uwagę. Becky! Ten twój gagatek... jak myś-lisz, ożeni się z tobą? - Nie miałam okazji go o to spytać - rzuciła Becky ozięble. - Najwyższy czas, żebyś go spytała. Powinnaś jak najprędzej wyprowadzić się z tego domu. W przeciw-nym razie Rose wyrządzi ci jakąś krzywdę albo ja dostanę roztroju nerwowego. Jeżeli ty go nie spytasz, ja to zrobię. Spojrzenia ojca i córki skrzyżowały się teraz. Becky 157 uderzyła pięścią w stoi. - Jak śmiesz mi grozić? Co to ma być... małżeństwo pod presją rewolweru? - Jak chcesz, możesz to nazwać małżeństwem pod presją rewolweru - powiedział dziadek. - Ale wyjdziesz za tego człowieka, zanim będzie za późno. Gaylord, przemykający się właśnie po prowiant do kuchni, podciągnął spodnie pidżamy i zaczął się za-stanawiać, co to jest małżeństwo pod presją rewolweru. Może coś w rodzaju ślubu, który kiedyś widział: młoda para przechodziła pod skrzyżowanymi szablami. Tyl-ko tutaj byłyby skrzyżowane rewolwery. Pomysł wyda-wał się bardzo dobry, zwłaszcza gdyby wszyscy wy-strzelili jednocześnie. ,,Dziwne - pomyślał - że ciotka Becky nie chce takiego ślubu." Rozdział osiemnasty Piotr był dobrze wychowanym, sympatycznym mło-dym mężczyzną. Dzielił swoje uczucia sprawiedliwie między Becky i sportowy samochód. A dopóki uko-chana okazywała mu przychylność (którą mu zawsze okazywała) i dopóki samochód działał bez zarzutu (jak zawsze działał), życie wydawało się Piotrowi piękne. Jedna tylko rzecz czasem go trapiła - świadomość, że jeśli zdecydują się kiedyś z Becky na małżeństwo. będzie musiał najpierw poprosić tego jej pasjonata-ojca o zgodę. Bo dotąd zasadą Piotra było obchodzić go z daleka. Na samą myśl, że miałby pójść do niego i poprosić o rękę córki, krew ścinała mu się w żyłach. Kiedy więc stary pan przywitał go przed domem i w milczeniu zaprowadził go do swojego gabinetu. Piotr nie na żarty się przestraszył. Dziadek zamknął drzwi i powiedział: - Usiądź, młodzieńcze. Chcę z tobą porozmawiać. Piotr przysiadł na brzeżku krzesła. - Może cygaro? -spytał dziadek uśmiechając się do niego uśmiechem, który w zamierzeniu był przyjazny, ale który zdener-wowanemu Piotrowi przywiódł na myśl szczerzącą zęby, groźną maskę afrykańskiego wojownika. Dziadek zapalił cygaro. - Czy słusznie się domyś-lam - zaczął najłagodniejszym tonem - że ma pan zamiar poślubić moją córkę, Becky? Mimo łagodności zawartej w pytaniu wydało się ono Piotrowi złowrogie. - Och... ach... - zaczął. W zetknięciu z jedną rzeczą głos dziadka tracił natychmiast całą swoją łagodność. Rzeczą tą było niezdecydowanie. Ktoś, kto się wahał, był w jego oczach zgubiony. - No więc ma pan zamiar czy nie ma pan zamiaru? - spytał groźnie. - Ta...ak. Tak, proszę pana. - To dlaczego się pan z nią, u diabła, nie żeni? Zaskoczony nagłością pytania Piotr milczał chwilę. Wreszcie wyjąkał: - Czy to znaczy, że... że mam pańską zgodę? - Moją zgodę i błogosławieństwo, drogi chłopcze -powiedział dziadek, znowu dobrotliwy i przyjacielski. - Och. Naprawdę nie wiem, jak panu dziękować. Starszy pan wstał. Położył rękę na ramieniu Piotra. -Idź do niej, mój chłopcze. I niech cię uczyni tak szczęśliwym mężem, jak mnie uczyniła ojcem. - Głos mu drżał. Zakrył oczy dłonią. Doprowadził się do stanu naprawdę głębokiego wzruszenia. Wobec tego Piotr odszukał Becky, która leżała w ślicznej pozie na hamaku, i zawołał: - Becky! Twój staruszek powiedział, że mogę cię poprosić o rękę. Becky puściła hamak w ruch. - Możesz czy musisz? - Jak to? Że mogę... 159 - Opowiedz mi wszystko dokładnie - poprosiła. Powtórzył jej przebieg rozmowy. - Co za szczwany stary lis! - zawołała z podziwem. Piotr usiadł obok niej na rozkołysanym hamaku. -A wyjdziesz za mnie. kochanie? - spytał nieśmiało. - Ależ tak, wyjdę - odparła Becky o czułym sercu. -I nic sobie z tego nie robię, że to był pomysł ojca. Bo uważam, że jest doskonały. Piotr poczuł się dotknięty. - To nie jest pomysł twojego ojca, tylko mój. - Ależ tak, kochanie, masz reję. Uważam, że szóstka jest bardzo ładną cyfrą. Jak myślisz? - Szóstka? - Myślę o szóstce dzieci, mój głuptasku. Piotr nie zastanawiał się nigdy nad tym aspektem małżeństwa. - Przecież nie zmieszczą się wszystkie w samochodzie... - Trzeba będzie sprzedać samochód - powiedzia-ła. - I kupić autobus. Sprzedać samochód! Piotr poczuł się jak ktoś, komu błyskawica ukazuje przepaść ziejącą u jego stóp. Ale spojrzał na Becky i doszedł do wniosku, że dla dziewczyny tak pięknej i tak kochanej jak Becky gotów jest sprzedać samochód i chodzić pieszo do końca życia. A to jak na Piotra było bardzo dużo. - Nigdy byś nie zgadł, co ci zaraz powiem - zwróciła się May do męża. Becky chce, żeby Gaylord był paziem na jej ślubie. Jocelyn wytrzeszczył oczy. - Czy nie uważasz, May, że to jest trochę ryzykowne? I w co go mają zamiar ubrać? Nie pozwolę, żeby występował jako Mały Lord Fauntleroy. - Chcą mu, zdaje się, włożyć szkocką spódniczkę. 160 Podobno twoja prababka po stronie matki była or-ganizatorką kilku krwawych masakr w górach Szkocji, więc wszystko jest w porządku. Jocelyn był zachwycony. Jak większość Anglików uważał, że Szkoci są jednym z najzabawniejszych, chociaż może mało subtelnych, dowcipów Pana Boga. Ale jak większość Anglików z domieszką krwi szkoc-kiej był z niej niepomiernie dumny i czasem marzył w skrytości, że odziany w strój narodowy kroczy przez łąki porośnięte wysokim wrzosem. - Szkocką spód-niczkę? - powiedział. - Tak. Uważam, że to bardzo odpowiedni strój. Gaylord też tak uważał. Spódniczka go intrygowała. Rano w dniu ślubu chodził do toalety najmniej piętnaś-cie razy, zafascynowany tym nowym podejściem do tak skądinąd monotonnego zajęcia. Niemniej był gotów na długo przed czasem, z włosami starannie przyczesany-mi i szyją wyszorowaną do czysta. Mama nie wierzyła własnym oczom. Obejrzała go ze wszystkich stron i nie znalazła ani jednego uchybienia. - A co masz tutaj? -spytała wskazując na góralską torbę. Orientowała się doskonale, że może tam być wszystko, od zdechłej myszy do pudełka nadziewanych cukierków. Ale Gay-lord wyłowił z torby sześciopensową monetę. - Tylko pieniążek na tacę - powiedział skromnie. Wszedł ojciec. Udawał bez większego powodzenia, że czuje się równie swobodnie w szarym cylindrze i żakiecie, jak w sportowym ubraniu. Gaylord spojrzał na niego z podziwem i zdumieniem. - Mamo, ale ten tata fajnie wygląda! - zawołał. - Tak - przyznała mama, trochę ozięble. Zdawało jej się, że sama też wygląda nie najgorzej. Ale jakoś nikt na to nie zwrócił uwagi. Weszła Rose poruszająca się wciąż jak lunatyczka, ubrana w kostium tweedowy i kapelusz, który miał tyle 161 kobiecego powabu, co kask motocyklisty. - Witaj, kochanie - powiedziała May z uśmiechem, wyciągając do niej rękę. - Jak się masz, May. - Głowa do góry, staruszko - rzekł Jocelyn obej-mując siostrę ramieniem. Do pokoju wpadł dziadek, ale na widok starszej córki stanął jak wryty. - Rose? To przecież nie jest pogrzeb! - Na miłość boską, ojcze! - wybuchnął Jocelyn. - Nic się nie martw, kochanie - wtrąciła ciotka Marigold. - Książę z bajki zjawi się któregoś dnia. Jocelyn spojrzał na Rose. „Dzielna dziewczyna" -pomyślał. - Już późno. Chodźmy - zaproponował, chcąc jej oszczędzić dalszych przykrości. - Gaylord! Żebyś pamiętał! - powiedziała mama wychodząc. Mogła była oszczędzić sobie fatygi. Bo Gaylord pamiętał wszystko. Gdy szedł środkiem nawy ze swoją śliczną ciotką i naprawdę imponującym dziadkiem, postawę miał nienaganną. A w czasie nabożeństwa był bardziej namaszczony od pastora, bardziej opanowany od pana młodego i poprawniejszy w zachowaniu od pierwszego drużby. May obserwowała tę niezwykłą godność swojego syna z uczuciem dumnej, tęsknej czułości, która wycisnęła jej łzy z oczu. Odkryła dzisiaj nową stronę jego charakteru. Jej syn posiada wyczucie sytuacji. - Kochanie, czy on nie był cudowny? - zwróciła się po zakończeniu ceremonii do męża. - Kto? - Ależ Gaylord. Nie przypuszczałabym, że takie małe dziecko... - Jeszcze daleko do końca - ostrzegł ja Jocelyn. -Szampan może mu rozwiązać język. Ale na przyjęciu weselnym chłopiec sączył swoją lemoniadę z opanowaniem dyplomaty pijącego sherry. I zagadnięty przez dorosłych prowadził z nimi bardzo uprzejme rozmowy. W pewnej zaś chwili, gdy stał sam w kącie, uronił kilka łez, ani na moment nie tracąc godności; bo pomyślał, że chociaż wuj Piotr jest dość stary, minie zapewne kilka lat, zanim zejdzie ze świata, co pozwoliłoby jemu, Gaylordowi, poślubić piękną wdowę. W końcu wjechał szampan. Gaylord upił łyczek ze swojego małego kieliszka i zmarszczył nos. „Trzeba było zostać przy lemoniadzie" - pomyślał. Tort wesel-ny też mu sprawił zawód, bo nie takie było jego wyobrażenie o solidnej porcji tortu. Te skrawki nie większe od małego cygara nie dawały nikomu żadnej korzyści. Ale nie zaprotestował i jadł grzecznie, udając, że mu smakuje. Połączenie matczynej dumy z szampanem i ową szczególną euforią odczuwaną na ślubach podziałało na May w sposób naprawdę demoralizujący. Prawie że się roztkliwiała nad Gaylordem, i to jawnie. A Gaylord tak był przepełniony dobrymi chęciami, że pozwalał jej się nad sobą roztkliwiać. Ale ceremonia dobiegała końca. Becky zdjęła białą suknię ślubną i włożyła kostium podróżny. Piotr był znowu w sportowym ubraniu. Samochód czekał goto-wy do drogi. Całe towarzystwo wyszło ich odprowa-dzić i stało przed domem w promieniach popołud-niowego słońca. Był to radosny, beztroski moment. Wszyscy się przekrzykiwali, śmieli, żartowali. Nawet Rose gawę-dząca z przyjaciółką w tweedowej spódnicy i swetrze wydawała się ożywiona. May, z jedną dłonią na wytwornym rękawie Jocelyna, drugą ściskającą roz-grzaną łapkę Gaylorda, mówiła sobie w duchu, że 163 chyba nigdy nie była tak dumna i tak szczęśliwa. Dumna nie tylko ze swojego męża w szarym cylindrze i syna w szkockiej spódniczce, ale z całej tej zwariowa-nej, czarującej rodziny, która dzięki małżeństwu stała się jej rodziną. Dumna z dziadka, silnego jak wół, a jednak tak niezwykle dostojnego i majestatycznego w tym uroczystym dniu. Z ciotki Marigold, nie bardzo zorientowanej, kto za kogo wychodzi, ale pełnej uroku, łagodnej, uprzejmej dla wszystkich. Z Becky, jaś-niejącej żywą, promienną urodą, zarażającej swoim zapałem i radością innych, mniej szczęśliwych od niej. Nawet z Rose, osoby naprawdę miłej, jeżeli ktoś zdołał dotrzeć do niej przez dżunglę zahamowań, którymi się otaczała. Wrzawa była nieprawdopodobna. Ale gwar rozmów i śmiechów milkł stopniowo. Becky, roześmiana obok samochodu, prosiła gestami o ciszę. Spełniono jej życzenie. Wszyscy spoglądali z przyjemnością na czer-wone, roześmiane wargi, na równe, białe zęby; wszyscy czekali na jej słowa. I w tym momencie Gaylord coś sobie, niestety, przypomniał. - Mamo - zaczął głośno, wyraźnie i tonem bardzo poważnym. - Dlaczego ciocia Becky powiedziała, że to jest małżeństwo pod presją rewol-weru? Cisza trwała nadal, ale jakaś inna. Nie było już w niej uprzejmego oczekiwania. Zmieniła się w ciszę pełną napięcia. Przerwał ją spokojny głos mamy: - Żartowała, kochanie. - Wcale nie żartowała. - Gaylord mówił z głębokim przekonaniem. - Powiedziała do dziadka: ,,Jak śmiesz? Grozisz mi małżeństwem pod presją rewolweru?" A dziadek powiedział: ,,Jak chcesz, możesz to nazywać małżeństwem pod presją rewolweru, ale wyjdziesz za tego młodego człowieka, póki nie jest za późno". Naprawdę tak powiedział. - W takim razie oboje chyba żartowali - stwierdziła mama. - Ale skąd! To było tego dnia, kiedy ciocia Rose podźgała nożyczkami swojego kochanka. Wszyscy zaczęli się śmiać i rozmawiać jeszcze głoś-niej niż przed chwilą, rozmyślając jednocześnie o tej pasjonującej migawce z życia na farmie państwa Pen-tecost. May wyszeptała do Jocelyna: - No, teraz ludzie będą mieli nad czym łamać sobie głowy przez najbliższe dziewięć miesięcy. - Przez dziewięć miesięcy? - odparł Jocelyn. - Dro-ga May, jeżeli Becky umrze bezdzietnie w wieku lat dziewięćdziesięciu, ludzie i tak będą ją posądzali o naj-gorsze. Ale Rose nie widziała w tym nic zabawnego. Do-statecznie okropne było już samo to, że rodzina patrzała na wybuch jej szaleństwa. Ale ten koszmarny dzieciak musiał to roztrąbić na całą okolicę... Wy-mknęła się bez słowa do swojego pokoju, cisnęła idiotyczny kapelusz na podłogę i z goryczą w sercu obserwowała tych roześmianych głupców, odjeżdżają-cych w swoich lśniących samochodach. Rozdział dziewiętnasty Na wakacje Jocelyn i May zawsze zabierali Gaylorda do tego samego domku w Walii, położonego między górami i morzem. Jocelyna prześladowało w związku z tym poczucie winy. Żył w epoce, w której świat. a w każdym razie Europa, mógł być terenem jego 165 corocznych wypraw i miał uczucie, że upieranie się przy robieniu tego, co mógł robić od stu lat, dowo-dzi prostactwa. Ale tak się składało, że lubił to ro-bić. Stojąc w mroku błotnistej ścieżki myślał często: „Mógłbym teraz popijać wino na Champs-Elysees czy patrzeć na Koloseum". Wsłuchany w usypiający szmer morza lub w bębnienie deszczu na cynowym dachu, lub w melodyjne walijskie głosy myślał: „Mógłbym słuchać w tej chwili klekotu kastanietów albo grzmotu wspa-niałej muzyki w Bayreuth, w Paryżu, w Wiedniu". Ale wiedział, że obca byłaby mu wtedy głęboka, subtelna radość powrotu do kochanego miejsca; radość ot-wierania drzwi domku i wciągania w nozdrza zapachu pelargonii, nafty, drewna, wilgoci, gazet, pasty do podłogi i kilku wieków prostego, jędrnego życia na wsi. Obca byłaby mu wtedy przyjemność wchodzenia pod górę do pokoju po męczącej podróży i kładzenia się na ogromnym łóżku pod spadzistym dachem, które obie-cywało długi nocny wypoczynek i długi, leniwy dzień nazajutrz. Również May lubiła te wakacje. Spokój, swoboda, oni we trojkę, bez rodziny. Zresztą w tym roku miało to dodatkowe dobre strony. Nad morzem, z daleka od bandy młodych Foggertych, Gaylord będzie mógł odzyskać swobodę. May i Jocelyn wierzyli, że możność zabawy na angielskich plażach, łąkach i dróżkach jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą się przydarzyć małemu chłopcu. Chociaż tak bardzo się o niego bali, tylko z największą niechęcią bronili mu samotnych wypraw. Postanowili jednak, że w Walii opanują lęk i dadzą mu tyle swobody, ile może oczekiwać chłopiec w jego wieku. Ale May nurtowały wątpliwości co do innej sprawy. Miała tak wiele - Jocelyna, Gaylorda, przywilej i obiet-nicę nowego życia, coraz już energiczniej przypomina-jącego o swoim istnieniu. A Rose, biedna Rose, nie miała nic. Absolutnie nic. Dlatego zwróciła się do Jocelyna: - Coś mi przyszło na myśl. Czy nie uważasz. że powinniśmy zaproponować Rose, żeby z nami pojechała? Biedaczka jest taka nieszczęśliwa. - Może ma już jakieś inne plany? - odpowiedział z nadzieją w głosie. - Wątpię. A nie będzie jej specjalnie wesoło, jak zostanie tutaj z twoim ojcem i ciotką Marigold. Jocelyn namyślał się chwilę. - Wolałbym, żebyśmy pojechali sami. - Ja też. Takie rozstanie z rodziną dobrze nam zrobi. Ale... - Wiem - powiedział Jocelyn. - Ale. Porozmawiaj z nią, kochanie. May to zrobiła. Na twarzy Rose odmalowała się wdzięczność, przestrach, nawet niechęć. - Jestem pew-na, że wolelibyście być sami - powiedziała. - Gdybyśmy nie chcieli, żebyś z nami pojechała, nie prosilibyśmy cię. Rose zrobiła taką minę, jakby się miała za chwile rozpłakać. - Jesteście oboje strasznie kochani. - Bzdury. Chcemy, żebyś z nami pojechała. - Ależ naturalnie! - zawołała Rose, z twarzą roz-pogodzoną. - Gdybyście wychodzili gdzieś wieczorem, mogłabym pilnować Gaylorda. May miała ochotę zdzielić szwagierkę po głowie. Powiedziała jednak z wielką cierpliwością: - Jest tam tylko kilka chat i mały kościółek. Wieś nie wyróżnia się specjalnie ożywionym życiem nocnym. - No to mogłabym się nim zająć w ciągu dnia, żebyście mieli trochę spokoju. 167 - Posłuchaj, Rose - zaczęła May bardzo stanow-czo. - Jeżeli się decydujesz, pojedziesz na wakacje jako nasz gość. Nie zapraszamy cię, żeby mieć bezpłatną niańkę czy pomoc domową. - Jesteście oboje strasznie kochani. - Rose usiłowa-ła powiedzieć to z ulgą i wdzięcznością, jednakże szorstka nuta zakradła się do jej głosu. - No i jak? - spytał Jocelyn. - Pojedzie. - Och, świetnie. - Był naprawdę rad, ze względu na Rose. Spojrzał na żonę. - Dlaczego się uśmiechasz? - Biedna Rose. Zanim przyjęła zaproszenie, musia-ła w siebie wmówić, że robi nam łaskę. Pojechali do Walii. Jocelyn otworzył drzwi domku -i zdawało im się, że nigdy stąd nie wyjeżdżali. Dwa porcelanowe psy patrzyły wiernym, rozanielonym spojrzeniem ze swego miejsca na półce nad kominkiem. Na szerokich parapetach stały jak dawniej pelargonie. No i były fotografie w aksamitnych ramkach: wieża w Blackpool, zmarły pan Davies, byk nagrodzony na wystawie rolniczej. Wszystko to było tutaj. Czekało na nich przez długi i zmieniający się rok. Jolecyn zaniósł walizki na piętro, Gaylord pobiegł na plażę. Rose powiedziała: - May, odpocznij, a ja przygotuję coś do jedzenia. To nie potrwa minuty. May zrozumiała z przerażeniem, że Rose ma zamiar odgrywać rolę Dzielnej Skautki. Przez następne dwa tygodnie będzie programowo wesoła, entuzjastyczna i tak chętna do pomocy, że nikt tego nie wytrzyma. Gdyby jej pozwolić, zorganizowałaby im wszystkim życie - a May wiedziała, jak Jocelyn tego nienawidzi. Tylko ona umiała organizować mu życie - w taki sposób, że się nawet tego nie domyślał. 168 Wrócił Gaylord oblepiony piaskiem, włosy miał już sztywne od soli, skórę zaróżowioną od słońca. - Jak tam, nie zniknęło? - spytał ojciec. - Co? - Morze - wyjaśnił ojciec. Gaylord zorientował się, że był to dowcip. Po-kwitował go uśmiechem. Lubił, gdy ojciec żartował, nie dlatego, że jego dowcipy były zabawne, bo przeważnie były, ale ponieważ dowodziły, że on, Gaylord, nie jest w niełasce. - Chodźcie, wszyscy - powiedziała ciotka Rose. - Herbata gotowa. Potem zmyję, a wy pójdziecie popatrzeć na kipiel morską. - Co to jest kipiel morska? - spytał Gaylord. - Po prostu morze. - Nigdy nie słyszałem, żeby je ktoś tak nazywał. „Nie, na szczęście nie słyszałeś" - powiedział sobie w duchu ojciec. Ale chłopiec myślał już o czymś innym. - Pamiętacie tego pana, którego kochanek cioci Rose przywiózł na święta? - Masz na myśli Staną Grebbie? - zawołała ciotka. I starając się ukryć wzruszenie dodała: - Bo... bo chyba tak się nazywał. - Jest na plaży - oznajmił Gaylord. - Och, nie bądź śmieszny - powiedziała mama. Ale słowa bratanka podziałały na ciotkę Rose w sposób wręcz zdumiewający. Natychmiast wypadła z kosz-marnej, sztucznej roli Dobrej Skautki. Ciemny rumie-niec pokrył jej twarz. - Gaylord. jesteś pewien? - spyta-ła niemal błagalnie. - No chyba. Oboje Pentecostowie spostrzegli zmianę na twarzy Rose. ,,A więc tędy wiatr wieje" - pomyśleli. Mama powiedziała łagodnie: - Rose, na Gaylordzie nie 169 bardzo można polegać. W zeszłym tygodniu widział księcia Filipa wychodzącego ze sklepu tytoniowego. - To był on - żachnął się zirytowany Gaylord. - Kto, kochanie? - spytała mama. - Książę Filip czy pan Grebbie? - Obaj - warknął Gaylord. Można było położyć pieniążek na jego wysuniętej dolnej wardze. Rose darła swoją serwetkę na strzępki. - To byłby... byłby zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności -wyszeptała modląc się w duchu, żeby ktoś jej za-przeczył. Jej modlitwa została wysłuchana. - Takie rzeczy się zdarzają - zapewnił ją brat. - Proponuję, żeby Rose wyszła po herbacie na rekonesans. - Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, może rzeczywiście pójdę. - Wróciła jej częściowo sztuczna wesołość. - To byłby naprawdę zabawny zbieg okolicz-ności, nie sądzicie? Zaledwie skończyli podwieczorek, Rose powiedzia-ła: - May, kochanie. Pozmywam teraz. A potem się trochę przelecę. - Pójdziesz zaraz. - Ton May nie dopuszczał sprze-ciwu. Wobec tego Rose wyszła i w zbliżającym się mroku pośpieszyła uliczkami wioski na rozległą, opustoszałą, piaszczystą przestrzeń. „Och. żeby to był on - modliła się wspominając nieśmiały uśmiech na twarzy Staną Grebbie i uścisk jego dłoni. - Żeby to był on." Słońce wisiało tuż nad horyzontem. Morze było nieruchome jak śpiący kot. Maleńkie kraby pomykały w kałużach między skałami, meduzy lśniły w delikatnej plątaninie wodorostów nad brzegiem morza. Ale ni-gdzie ani śladu człowieka. Tak mógł wyglądać świat, zanim zjawiła się na ziemi ta burzliwa istota; albo po jej zniknięciu. Piach, skały, morze; i opancerzony krab, który był świadkiem pojawienia się człowieka na ziemi i będzie świadkiem jego odejścia, maleńki krab, który sięga w obie strony niemal do wieczności. Chłodny powiew wiatru zmarszczył zatoczki wśród skał, sypnął garść ostrego piasku w nogi Rose. Przebie-gło ją drżenie. Nikt nie mógłby nazwać Rose osobą o zbyt pobudliwej wyobraźni. Ale gdy tak stalą na milczącym i opustoszałym brzegu, ogarnęło ją panicz-ne uczucie lęku, że jest sama; że z tyłu za nią i na lądzie po drugiej stronie morza nie ma nikogo. Nigdy już nie usłyszy muzyki ludzkich głosów w oświetlonym poko-ju. Nigdy już nie zazna pociechy, jaką daje bliskość drugiego człowieka. Miała ochotę krzyczeć. Musi natychmiast wrócić do domu, uspokoić się. Zaczęła biec jak szalona. Ale nogi więzły jej w miękkim piachu, prawie nie posuwała się naprzód. Słońce znikało już za widnokręgiem. Gdy zapadnie ciemność, będzie zgubiona. Morze runie na ten mroczny brzeg i porwie ją w swoje odmęty. Przerażające, ohydne stwory wynurzą się z fal... „To obłęd" - pomyślała. Napięcie kilku ostatnich miesięcy, bolesna beznadziejność i pustka, świado-mość, że już raz zachowała się jak osoba obłąkana, lęk. żeby nie spotkać znienawidzonego Bobsa, i wreszcie rozczarowanie tego wieczoru -- tak, tego było dla niej za wiele. Biegła potykając się i wymachując rękami, z głową spuszczoną, pojękując z cicha. Wreszcie stanę-ła, podniosła z wolna głowę i zmusiła się do spokoju. Na szczycie stromego zejścia na plażę stal mężczyz-na. Zaczął schodzić niespiesznym krokiem, po chwili już biegł. Rose też biegła, lekko teraz. Stanęli na-przeciwko siebie. Mężczyzna uśmiechał się do niej promiennie. - Rose - zawołał. - Więc to naprawdę jesteś ty! - Stan - wyszeptała. Powinni się byli przywitać ze sobą radośnie, pocalo- wać. Oboje tego chcieli. Ale byli ludźmi zbyt nie-śmiałymi. Stali jednak bardzo blisko siebie, trzymali się za ręce, dyszeli zmęczeni biegiem. - Zdawało mi się, że widziałem twojego małego bratanka - powiedział. -Ale nie mogłem uwierzyć, że to on. - Mówił, że... że cię widział - wydyszała Rose. -Ale ja też w to nie wierzyłam. Taki... nieprawdopodobny zbieg okoliczności. - Podobno życie bywa dziwaczniejsze od fikcji -powiedział. Nie była to uwaga błyskotliwa ani orygina-lna, ale jej wydała się nad wyraz trafna. Wciąż się do siebie uśmiechali. Był mniej siwy, niż to Rose zapamię-tała. Miał na sobie niebieską koszulę i flanelowe spodnie, a słońce i morski wiatr przydały odrobinę koloru jego bladym policzkom. - Jak długo zosta-jesz? - spytała Rose. Spojrzał na nią ze smutkiem. - Tylko do jutra wieczorem. Oczy Rose napełniły się łzami. Było to silniejsze od niej. Nie bardzo wierzyła w Boga czy przeznaczenie. Ale skoro jedna z tych potęg zadała sobie tyle trudu, żeby umożliwić jej spotkanie ze Stanem w tej zapadłej dziurze, mogła się też postarać, żeby spotkanie trwało dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. „Organizując tę rzecz dla Becky - pomyślała Rose z goryczą - po-starano by się. żeby trwała miesiąc." Stan wziął ją odważnie pod rękę, ruszyli przed siebie. - Nie jest to niestety długo - powiedział. -Musimy ten czas jak najlepiej wykorzystać. - Tak - przyznała. Szli w stronę morza. Teraz, gdy słońce zaszło, świat nagle ożył. Morze i niebo czer-wieniły się blaskiem pożaru. Rose patrzyła zachłannie. Potem obróciła się i zobaczyła zachód słońca odbity w jego oczach. Och, przecież mają jeszcze ten wieczór. I jutrzejszy dzień. Dwadzieścia cztery godziny nie- spodziewnie odliczone od życia spędzonego w staro-panieństwie. Na więcej nie może liczyć. Nawet na to nie liczyła. - Gdzie się zatrzymałeś? - spytała. Wypełniło ją nagle uczucie zadowolenia, zniknął cały jej niepokój, podobnie jak barwa znikała po raz drugi z nieba. - U moich znajomych, państwa Williams, miesz-kają niedaleko kościoła. Ale jutro przyjeżdża po mnie przyjaciel, mamy zamiar objechać samochodem Irlandię. „Czy naprawdę musisz jechać" - zastanawiała się. Ale instynkt jej mówił, że dla Staną umowa jest rzeczą świętą. Skoro obiecał przyjacielowi, że pojedzie z nim do Irlandii, nie odwiodłyby go od tego zamiaru najpowabniejsze syreny, a co dopiero mówić o biednej Rose, która wcale nie miała powabu... - Jedziesz z Holyhead? - spytała, chociaż było jej to zupełnie obojętne. - Tak. Wsiadamy na wieczorny prom. Zabieramy samochód - wyjaśnił. Ale mówił takim tonem, jak gdyby jemu też było to obojętne. - Rose, teraz żałuję, że jadę. - Naprawdę? - Tak - powiedział opasując ją ramieniem. A w Rose nie było lęku, nie było zahamowań. Cokolwiek Stan robił, czy miał zamiar zrobić, było słuszne. Zapomniała o wszystkich wątpliwościach, rozterkach, postanowieniach. Podniosła do niego twarz uśmiechając się z miłością i ufnością. Spojrzał na nią zdumiony. A potem, z wielką powagą, pocałował ją pod bezbarwnym, pustym niebem. - Ciociu, a nie mówiłem, że to on? - odezwał się dziecięcy, nabrzmiały satysfakcją głos. Odskoczyli od siebie. - Jak się tylko pokazał na plaży, zaraz go poznałem. - Witaj, młodzieńcze! - zawołał Stan, udając, że się 173 cieszy. Ale Rose nie ukrywała rozczarowania. Każda minuta tych dwudziestu czterech godzin była jak klejnot, których ona będzie strzec do końca życia. Nie wolno jej zmarnować ani jednego z tych skarbów. -Gaylord, powinienieś już leżeć w łóżku - upomniała go. - Mama powiedziała, ż mogę się jeszcze nie kłaść. -Zacytował ten najwyższy autorytet z prawdziwą satys-fakcją. Zwrócił się do Staną: - Chciałby pan, żebym panu pokazał jaskinię? - Nie dzisiaj, młodzieńcze - odparł Grebbie. Gaylord szedł obok nich podskakując. - A co będziemy robili jutro? Milczeli. Oboje snuli plany, ale ani Rose, ani Stan nie uwzględniali w tych planach Gaylorda. - Jeszcze nie jesteśmy zdecydowani - wyjaśniła Rose - czy w ogóle będziemy cokolwiek robili. - Moglibyśmy sobie we dwóch z panem Grebbie urządzić piknik - ciągnął chłopiec. - Mama da nam na drogę kanapki - zapewnił swojego nowego przyjaciela. Rose i Stan zrozumieli, oboje z zamierającym ser-cem, że Gaylord zapałał do pana Grebbie gwałtowną sympatią. A nie był jednym z tych, co łatwo porzucają przedmiot swoich uczuć. - Na pewno nie chce pan obejrzeć jaskini? - spytał życzliwie. - Nie, dziękuję. Rose grzebała rozpaczliwie w torebce. - Weź to. Idź i kup sobie słodyczy w automacie na poczcie. - Poczta pewnie już zamknięta. - Och, możesz spróbować - powiedziała Rose. Przeobraził się w samolot odrzutowy i odleciał. Odprowadzali go wzrokiem. - W tym tempie wróci za dziesięć minut - stwierdziła Rose. - Jeżeli w ogóle wróci. - Nie znasz Gaylorda. Pijawka w porównaniu z nim nie ma żadnych szans. - I nagle, ku własnemu zdumie-niu, roześmiała się wesołym, dziewczęcym śmiechem. -Och, Stan, jak to cudownie, że spotkaliśmy się znowu! Ale on nie słuchał. - Możemy umknąć nieprzyjacie-lowi - powiedział. - Gdzie? - Tam, na wydmy. Chodź. Gaylord wszedł do domku, gdzie paliła się już lampa naftowa. - Ciocia Rose dała mi pieniądze, żebym sobie kupił na poczcie słodyczy. Ale było już zamknięte. - Więc?...-spytała mama, orientując się doskonale. że Gaylord bez powodu nie udzielałby jej bezużytecz-nych informacji. - Więc pomyślałem sobie, że może masz coś słod-kiego. - Proszę - powiedziała wręczając mu torebkę cu-kierków. - Dziękuję, mamo. - Zaczął iść do drzwi. - Dokąd się wybierasz? - spytał ojciec. - Chcę dać po cukierku cioci Rose i panu Grebbie. - Nigdzie nie pójdziesz - oznajmiła mama. - Jeżeli to naprawdę jest pan Grebbie, wcale sobie nie życzą twojego towarzystwa. ,.A właśnie, że mama nie ma racji - pomyślał Gaylord. - Ciocia Rose i pan Grebbie wydawali się jacyś zagubieni. Jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić." Z jego pomocą mogliby zwiedzić kilka interesujących miejsc w okolicy -jaskinie i tak dalej. - Kiedy oni tam na mnie czekają - powiedział z oburzeniem w głosie. - Gaylord, proszę usiąść! - rozkazała mama. Przysiadł zbuntowany na brzegu krzesła. - Po-stanowiliśmy z ojcem - ciągnęła - że na wakacjach damy ci możliwie jak najwięcej swobody, bo po powrocie do domu znowu będziesz musiał chodzić z nami. W ciągu tych kilku godzin Gaylord prawie zapo-mniał o braciach Willa. Teraz pamięć o nich wróciła i odezwał się dawny, dobrze znany lęk. - Ale i tutaj nie pozwolimy, żebyś chodził sam po zapadnięciu zmroku - ciągnęła mama. - I bardzo cię proszę, nie narzucaj się cioci Rose i panu Grebbie. Mają mnóstwo spraw do omówienia. - Wcale nie mają - zaprotestował Gaylord. -W ogóle prawie się do siebie nie odzywali. Ale gdyby mógł ich teraz zobaczyć, przekonałby się ze zdumieniem, że nie odczuwają braku jego towarzy-stwa. Roześmiani, trzymając się za ręce, biegli po mokrym, twardym piachu na samym brzegu morza, chowali się konspiratorsko na wydmach, jak para dzieciaków; niemłody już mężczyzna i niemłoda ko-bieta, wzruszający, trochę śmieszni; oboje bardzo samotni, odczuwający lęk przed zwykłymi, pewnymi siebie ludźmi; znajdujący w sobie nawzajem pociechę i ukojenie, których nie spodziewali się już znaleźć. Nawet ta ucieczka przed małym chłopcem była sym-boliczna. Pragnęli teraz uciec razem i znaleźć jakieś wspólne schronienie przed brutalnością świata. Bo każde z nich szukałoby pociechy i opieki w słabości drugiego. Długo siedzieli na osłoniętych od wiatru wydmach, w blasku księżyca, który jak ogromny lampion płynął nad walijską ziemią. A gdy w końcu zeszli na dół do mdłych świateł wioski, wiedzieli oboje, że udało im się znaleźć schronienie od świata. Rose wracała z głową w gwiazdach. Weszła do domku i stała na progu mrugając oślepiona światłem. Jocelyn był sam, siedział we wnęce obok kominka i palił ostatnią fajkę przed snem. Uśmiechnął się do niej po swojemu, łagodnie. - Domyślam się, że to istotnie był pan Grebbie. - Tak - powiedziała. - Czy to nie zdumiewające? Przyglądał jej się, wciąż uśmiechnięty. Bardziej jeszcze zdumiewający był skutek, jaki to spotkanie wywarło na Rose. Wydawała się odmieniona. Po raz pierwszy dopatrzył się w niej podobieństwa do Becky. A wszystko dlatego, że bezbarwny, niemłody już nauczyciel zjawił się na samotnej plaży. Jocelyn był człowiekiem dobrym, ale był też uczciwy. - To miły chłop, ten Grebbie - powiedział. Uczciwość nie pozwalała mu powiedzieć więcej. Dobroć nie pozwalała mu powiedzieć mniej. Ale twarz jego siostry rozbłysła. - Jocelyn, taka jestem rada, że ci się podoba. On jest naprawdę wspaniały. Nie uważasz? - Jeśli mam być szczery, wolę go od Robertsa. Jak długo zostaje? Rose posmutniała. - Wyjeżdża jutro przed wieczo-rem. „Psiakrew - pomyślał Jocelyn. - Biedna Rose. Najwyższy czas, żeby się przełamała jej zła passa." -Szkoda - mruknął. - Tak, bardzo. - Uśmiechnęła się do niego żałośnie. Westchnął. - Musicie jak najlepiej wykorzystać jutrzejszy dzień. - Mamy zamiar - powiedziała z prostotą. Rozdział dwudziesty Wstał rześki, wesoły poranek; takie poranki zdarza-ją się jedynie nad morzem. Wiatr nie męczył, był tylko odrobinę niesforny. Wierzby drżały, a wtedy ich liście 176 od spodu lśniły, jakby ktoś rzucił garść monet. Po niebie, wyżej i niżej, przeciągały chmury - małe, pękate obłoki tańczące u stóp wzgórza, białe wstęgi powiewa-jące ze szczytów, strusie pióra bielejące wysoko w gó-rze. Rose i jej ukochany szli szybkim krokiem po płas-kim, porośniętym trzciną, podmokłym terenie. Dzień do godziny piątej należał do nich. I może dlatego wszystko nabrało niemal przerażającej wyrazistości. W czystym, chłodnym świetle poranka widzieli otacza-jącą ich rzeczywistość, jak widzi ją człowiek na chwilę przed śmiercią - nie po raz ostatni, lecz po raz pierwszy w życiu. Widzieli radosne, rozkołysane fale zimnego, zielonego morza, widzieli czyste, proste piękno białej mewy na tle błękitnego nieba. Widzieli pusty, długi dzień, biegnący przed nimi jak wstęga białej drogi, i radowali się tym widokiem. Widzieli słońce wędrujące niezmordowanie ku zachodowi, by stoczyć się w mo-rze, i lęk wypełnił ich serca. Stan niósł w starej torbie od maski gazowej kanapki i termos. Szli na daleką plażę, na której nie znajdzie ich nawet Gaylord. Taką przynajmniej mieli nadzieję. Rose myślała: ,,Na pewno mi dzisiaj coś powie. To niemożliwe, żeby mi nic nie powiedział, zanim odjedzie do Irlandii i potem wróci na następny rok szkolny do hrabstwa Durham. Kocham go i myślę, że on też mnie kocha. Nie wolno nam zmarnować tej szansy tylko dlatego, że oboje jesteśmy zbyt nieśmiali, by powie-dzieć: »Kocham cię, chcę być z tobą do końca życiaź". - Stan... - Tak, Rose? - Szkoda, że mieszkamy tak daleko od siebie - wy-szeptała drżącym głosem. - Ja też żałuję - powiedział. - Będzie mi ciebie bardzo brak, Rose. - Naprawdę? - Naprawdę. - Ale dotarli już do miejsca, z którego roztaczał się widok na niewielką zatoczkę. I zobaczyli oboje coś, co ścięło im krew w żyłach. Małego chłopca łowiącego ryby w rozlewisku wśród skał. - Dlaczego on, na Boga, wybrał to miejsce? - jęknęła Rose. - Niedaleko stąd jest jeszcze jedna plaża - powie-dział Stan. Powlekli się dalej. Nie musieli iść długo. Ale trafili na plażę bardziej uczęszczaną, hałaśliwą i pełną dzieci, mieniącą się wesołymi barwami ręczników i kostiu-mów kąpielowych. Był tu nawet wózek z lodami i łódki do wynajęcia. - Trochę za dużo ludzi - zmartwił się Grebbie. Rozłożył płaszcz. Usiedli, ale zorientowali się, że są na środku boiska, na którym toczy się zaciekły mecz krykietowy. Przenieśli się dalej. Podbiegł do nich pies i obwąchał ich z nieprzychylną obojętnością. Stanęło obok grubiutkie dziecko, z wiaderkiem w jednej i łopat-ką w drugiej ręce, i wybałuszyło na nich okrągłe oczy. Rose zaczęła się opędzać od malca jak od osy. - Idź sobie! - zawołała z niesmakiem. Dziecko nawet nie drgnęło, dalej wytrzeszczało na nich oczy. Chyba mogłoby tak stać godzinami. - Na plaży w Blackpool nie byłoby dużo gorzej - zauważyła Rose ni to ze śmiechem, ni to ze szlochem. Położył dłoń na jej dłoni. Rozejrzał się niespokojnie dookoła. Ale nie było dla nich ucieczki. Na prawo od tej maleńkiej, zatłoczonej plaży znajdował się wierny Gaylord. Po lewej było rumowisko głazów ciągnące się aż do dalekiego cypla; za nimi - błotnista, porosła trzciną płaszczyzna. Zbliżało się już południe. Musi istnieć jakiś spokojny, odludny zakątek. Chyba będą musieli wracać na tę opustoszała plażę, gdzie byli wczoraj wieczorem. 179 I nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. -Wiem. Weźmiemy łódkę. - Och, Stan. Cudownie! - Rose siedziała z miną nieszczęśliwą, ale teraz się rozpromieniła. Z kolei jego zaczęły nękać wątpliwości. - Nie jestem wprawnym wioślarzem - powiedział. - Ale morze wydaje się dość spokojne. - Jak sadzawka - zapewniła go. - Chodźmy. Pośpieszyli na brzeg. Właściciel zaczął spychać łódź do wody. Nagle Rose wymamrotała kącikiem ust: -Nie patrz. Gaylord obchodzi cypel. - O, Boże... - jęknął Stan. Gorączkowo zaczęli popychać łódź, ku wielkiej irytacji właściciela, który nie lubił zamieszania i pośpiechu. - O co się właściwie rozchodzi? Spuszczamy łódź ratunkową, czy jak? -spytał z wyrzutem. Nie zwracając na niego uwagi władowali się do środka. Wiosła w rękach Staną zachowywały się jak obłąkane semafory. W końcu jednak umieścił je w dul-kach. Napiął mięśnie, żeby długim, silnym uderzeniem odgarnąć wodę. W tym momencie usłyszeli rozdzierający wrzask: -Ciociu Rose! Poczekajcie na mnie! Ciociu Rose! Zesztywniała, ale się nie obróciła. Grebbie wpa-trywał się z przerażającą intensywnością w łopatkę prawego wiosła. - Ciociu Rose! Poczekajcie! - W jego głosie brzmia-ła rozpacz. Nie było dla nich ratunku. Chłopiec pędził przez płyciznę jak rekin płynący za zapachem krwi. W po-czuciu klęski wciągnęli go do środka. Siedział dysząc i uśmiechając się do nich radośnie. - Ale się udało, że tak was zobaczyłem w ostatniej chwili. - Udało się komu? - spytała Rose zjadliwie. - Wszystkim - stwierdził Gaylord. Udało się jemu, bo strasznie lubił łodzie. Udało się ciotce Rose i panu Grebbie, bo byłoby im trochę nudno, jakby sami pływali po morzu. Spojrzał na Staną z uznaniem. - Nie wiedziałem, że pan umie wiosłować. Grebbie też o tym nie wiedział. Ale chociaż zdawało mu się, że wiosłuje nieudolnie, zdumiała go odległość, jaką już przebyli. Zatoczka była teraz cząstką długiej linii brzegu, za którą wznosiły się fioletowe wzgórza. Rose spojrzała za siebie. - Chyba czas, żebyśmy się zatrzymali i zjedli kanapki. - Słusznie - powiedział Stan z ulgą. Rose spojrzała na zegarek. Druga. Jeszcze tylko tyle czasu, ile upłynęło od jedenastej do tej chwili, i piękny dzień się skończy. Wszystko się skończy. Sama myśl o tym była nie do zniesienia. - Stan - wyszeptała. Usłyszał drżenie w jej głosie. Spojrzał na nią. Pa-trzała na niego z błagalną czułością, która go do głębi wzruszyła. Siedzący na rufie Gaylord wychylał się za burtę, trzymał rękę zanurzoną w rozkosznie zimnej wodzie. Widać było tylko jego mocne nogi i siedzenie szortów w kolorze khaki. A więc teraz albo nigdy... - Rose -wyszeptał Stan z naleganiem w głosie. - Rose. Kocham cię. Czy zechcesz... Pochylił się, żeby ująć jej dłoń. Pozostawione włas-nemu losowi prawe wiosło wysunęło się z dulki i od-płynęło ze zdumiewającą chyżością. Gaylord usłyszał plusk. Obrócił się i jednym roz-radowanym spojrzeniem objął całą sytuację. - Jak się to stało, proszę pana? - spytał. - Puścił je pan, czy co? - Siedź cicho, Gaylord - warknęła ciotka Rose. -Daj panu Grebbiemu pomyśleć. Pan Grebbie myślał. - Musimy je odzyskać - wyjęczał w końcu. Widział ludzi prowadzących łódź jednym wiosłem. Trzeba nim było tylko poruszać umiejętnie od 181 strony rufy. Próba okazała się wyjątkowo nieudana. -A wiosło odpływa coraz dalej i dalej - oznajmił Gaylord. Miał naturalnie rację. Przeklęte wiosło mknęło ka-nałem Św. Jerzego jak owca, która uciekła przez dziurę w żywopłocie. I dziwna rzecz, ale brzeg też się coraz bardziej oddalał. Stan Grebbie sądził zawsze, że bezu-stanne przejmowanie się przypływami i odpływami jest pewną afektacją żeglarzy. Teraz zaczął żałować, że nie wie więcej o tym zjawisku. Myśli Rose biegły innym torem. Przyjaciel Staną przyjeżdża o piątej, więc jeśli pomoc nie nadejdzie szybko, ich wspólna wyprawa skończy się fiaskiem. Wobec tego nie będzie się śpieszyła z intonowaniem hymnów za tych, co na morzu. - Uważam, że powinniśmy teraz zjeść spokojnie kanapki - powie-działa. Gaylord, dla którego ta przygoda była czymś naj-zupełniej normalnym, bo mieszczącym się w świecie jego wyobraźni, oznajmił: - Fale mogą nas tak unosić przez wiele dni. Powinniśmy oszczędzać żywność. - Co za pomysł - obruszyła się Rose. - Jesteśmy o pół mili od brzegów Walii, a nie na środku Pacyfiku. A mnie się chce jeść. Biorę kanapkę. Wzięli się do jedzenia. Gaylord spałaszował swoje kanapki, a następnie pomógł Rose i Stanowi uporać się z ich zapasem, jednocześnie budząc w obojgu niemiłe uczucie, że są niezapobiegliwi. Gdy zjedli ostatnie okruchy i wypili kawę, powiedział: - Bywa, że rozbit-kowie w łodziach zjadają się nawzajem. - ,,Jak to dobrze- pomyślał -że jestem z nimi. Ciocia Rose i pan Grebbie na pewno by nie wiedzieli, co należy robić w takiej sytuacji." - Och, Rose, czuję się jak ostatni głupiec - wybuch-nął nagle Stan. - Nie bądź dziecinny - powiedziała Rose. - To się mogło zdarzyć każdemu. - Zakład, że ojcu by się nie zdarzyło - oznajmił Gaylord. - Bo ojciec to jest naprawdę dobry wioślarz. - Mogło się zdarzyć każdemu - powtórzyła Rose stanowczym głosem. Ale Gaylord nie patrzył już na nią, patrzył na wodę. - O, jest wiosło - powiedział. Spojrzeli. Prąd czy wiatr przypędził wiosło prawie pod burtę łodzi. Rose poczuła się zawiedziona. Jeżeli je odzyskają, zdążą przed piątą do domu. Bez wiosła będą dryfowali godzinami, nie narażając się na specjal-ne niebezpieczeństwo. A Rose lubiła dryfować. Bez Gaylorda czułaby się w siódmym niebie, lecz nawet z Gaylordem było jej przyjemnie. Ale mały nadgor-liwiec wychylił się już za burtę, usiłował schwycić wiosło. Rose instynktownie przytrzymała go za nogi. -Trzymaj mnie mocno, ciociu Rose. Chyba dosięgnę. Widziała, że jego rozczapierzone palce prawie doty-kają wiosła. Nagle rozkołysana fala przysunęła je bliżej. Palce Gaylorda dotknęły już drewnianej łopa-tki - i w tym momencie Rose puściła jego nogi. Niewiele brakowało, a Gaylord byłby wpadł do wody. Nie wpadł jednak. Ale jego dłoń zamiast schwycić wiosło, gwałtownie je odepchnęła. Oddaliło się pod-skakując na falach. - Trudno, stary! Nie miałeś szczęścia - powiedział pan Grebbie. Ale Gaylord był wściekły. - To ciocia Rose mnie puściła! - wrzasnął. - Już je prawie miałem! Ach. te kobiety... - Dałam ci trochę luzu. żebyś mógł dalej sięgnąć ręką - tłumaczyła się Rose. Stan powiedział żałośnie: - Co ty musisz o mnie myśleć, Rose! Jestem chyba ostatnim człowiekiem na świecie, który umiałby sobie poradzić w takiej sytuacji. 183 mówiąc, jestem człowiekiem, któremu nie należy powierzać łodzi... - Nikt by nie zrobił więcej - powiedziała łagodnie. -Na pewno nas zauważą przed zapadnięciem zmroku. - Bardzo wątpię - oznajmił chłopiec. - Odpłynęliś-my dziesiątki mil od brzegu. Czekali. - Tego wiosła to już w ogóle nie widać -zawiadomił ich Gaylord. Czekali. Wołali chórem. Potem Gaylord zdjął ko-szulę, przy wiązali ją do wiosła i dawali znaki. Żadnego rezultatu. - Widzę już chyba Irlandię - powiedział Gaylord. Czas płynął. Była czwarta. Ziemia i morze, chmury i niebo nabrały brudnawej barwy późnego popołudnia. Czuło się chłód w bryzie wiejącej od morza. - Już nas na pewno nie wyratują - zauważył wesoło Gaylord. Rose było to najzupełniej obojętne. Trzymała głowę na ramieniu Staną i od czasu do czasu podnosiła wzrok na jego poważną, zatroskaną twarz, uśmiechając się do niego. - Głowa do góry, Stan - powiedziała. - Zapew-niam cię, że nie umrzemy. „Skąd ta pewność" - zastanawiał się Gaylord. - Czy to sęp? - spytał z nadzieją w głosie, wskazując na mewę. O piątej piętnaście dogoniła ich motorówka z roz-żalonym właścicielem łodzi na pokładzie. Gaylord skrzywił się z niesmakiem. Nie raczyli nawet przysłać helikoptera. I żadnych szans, że będą z ciocią Rose i panem Grebbie ciągnęli losy o to, kto kogo zje. Zaczął już rozumieć, że świat rzeczywisty rzadko dorasta do świata wyobraźni. Miał jednak coś niecoś do opowiedzenia. Zaledwie dobili do brzegu, powiedział grzecznie: - Do widzenia panu i bardzo dziękuję - po czym zmieniony w spor-towego Jaguara pomknął najszybszym pasem słynnej autostrady M 1 do domu. 184 Stan powinien był być w domu przed pół godziną. A mieli jeszcze do przejścia całą milę. - Czy twój przyjaciel poczeka? - spytała Rose. Grebbie wydawał się zrozpaczony. - Chyba nie. Jest impetykiem, ma bardzo porywczy charakter. - To świetnie - powiedziała w roztargnieniu. Rzucił jej zdumione spojrzenie. - W każdym razie mieliśmy już wykupione bilety. Jeżeli nie wyjechał stąd zaraz po piątej, spóźni się na prom. Wieczór był łagodny i ciepły. Rose wypełniało uczucie dziwnego zadowolenia, uczucie jedności ze wzgórzami. Z ostrą trawą, po której szła, i z nie-śmiałym, zacnym człowiekiem u jej boku. - Stan, kiedy nam wiosło uciekło, zacząłeś coś mówić... Milczał. Nagle wybuchnął: - Chyba nie chcesz, żeby ci niedołęga w moim rodzaju powtórzył te słowa? Położyła głowę na jego ramieniu. - Chcę, Stan. Wyrwał się jej niemal szorstko. Był chyba w równej mierze zły na nią, jak na siebie. - Nie mogę prosić żadnej kobiety, żeby za mnie wyszła. Sam jestem nieodpowiedzialny, wiec jak mogę brać na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka? - Szedł nachmurzony, z głową spuszczoną, rękami w kiesze-niach. Nieszczęśliwa Rose prawie za nim biegła. - Ale skoro jestem gotowa zaryzykować... - Uśmiechnęła się nerwowo. Potrząsnął głową w milczeniu. Spojrzał na zegarek. Nawet najbliższemu przyjacielowi robię zawód. Wiedziała, że nie wskóra nic, dopóki Stan jest w nastroju głębokiej pogardy dla samego siebie. Musi być cierpliwa, pocieszać się nadzieją, że jego przyjaciel odjechał i potem, w ciągu najbliższych dwóch tygodni, postara się go zdobyć po raz drugi. W końcu dotarli do domu, gdzie czekała pani 185 Williams kipiąca złymi wiadomościami. - Och, proszę pana, był naprawdę wściekły. Jak odjeżdżał, aż się trząsł, co do tego nie ma dwóch zdań. Stan szarpał w przygnębieniu dolną wargę. Potem wyprostował zgarbione plecy. - Naprawdę mu się nie dziwię - powiedział. Pani Williams weszła do domu, bardzo zadowolona z wrażenia, jakie wywarły na Grebbie'm jej wiadomo-ści. - Przykro mi, Rose - powiedział. - Wydaje mi się, że... że nie byłem zabawnym towarzyszem. - Stan - wyszeptała. - Muszę ci się do czegoś przyznać. To moja wina, że Gaylord nie schwycił tego wiosła. Nie pozwoliłam mu się wysunąć za burtę. Przyjął jej słowa dość obojętnie. - Bardzo jesteś miła, Rose, że to mówisz. Ale gdybym nie zgubił wiosła... - Zrobiłam to umyślnie - ciągnęła z powagą. - Bo nie chciałam, żebyś odjeżdżał. To ci usiłuję wytłuma-czyć. Rzucił jej spojrzenie, które ją przeraziło. - Muszę przyznać, że to niedźwiedzia przysługa. - Przecież sam mówiłeś, że... że wolałbyś nie jechać do Irlandii! - Możliwe. Ale niedotrzymanie zobowiązania jest dla mnie czymś niewypowiedzianie wstrętnym. Stał zapatrzony w dalekie wzgórza, z siwiejącymi włosami powiewającymi na wieczornym wietrze. Rose też utkwiła wzrok w dalekich pagórkach. - Czy zosta-niesz? - spytała. - Chyba tak. Co innego mogę zrobić? - W takim razie pewnie się zobaczymy. Dobranoc, Stan. - Dobranoc - powiedział znikając w drzwiach. Wracała do domu z ciężkim sercem. Co za sytuacja! Jeżeli mężczyzna nie kocha, można przynajmniej sta-rać się go zdobyć. Ale co się robi, kiedy mężczyzna kocha, ale jest tak złego mniemania o sobie, że nie chce zaproponować małżeństwa? Prosi się go o rękę? Och. właściwie zrobiła to dzisiaj. I bez rezultatu. Więc jedyna pociecha, to że spędzą najbliższe dwa tygodnie w tej samej wiosce. W ciągu czternastu dni będzie się starała go zwabić, nakłonić pochlebstwami lub zmusić siłą do małżeństwa. - Mieliśmy już ciągnąć losy - powiedział Gaylord zbliżając się do końca długiej epopei. - W jakim celu? - spytała mama. - Żeby zobaczyć, kto kogo zje, to chyba jasne. Mama spojrzała na ojca. - Czy wierzymy chociaż w jedno słowo tego, cośmy przed chwilą usłyszeli'.' - Możecie spytać ciocię Rose - żachnął się Gaylord. Był obrażony. Zdarzyło się coś naprawdę podniecają-cego, a oni po prostu nie chcą mu wierzyć. - Od-płynęliśmy tak daleko, że widziałem brzeg Irlandii -dodał. - Dziwię się, że nie widziałeś sylwetki Manhattanu na tle nieba - powiedziała mama. - Widziałem - zapewnił ją Gaylord, który nie miał pojęcia, co to jest, ale był gotów zaryzykować. - Cho-ciaż nie bardzo wyraźnie. - Poczekamy i zobaczymy, co ciocia Rose będzie nam miała do powiedzenia - oznajmiła mama. - Chyba idzie - powiedział ojciec. Ale nie była to Rose. Był to listonosz z depeszą. Depesza brzmiała: „Marigold umarła dzisiaj rano. Ojciec". Jocelyn siedział sam w saloniku. - Gdzie jest May? -spytała Rose. - Na górze, pakuje się. Marigold umarła - odparł. Rose usiadła ciężko. - Kiedy jedziemy? 187 - Jutro rano - powiedział Jocelyn. - Chciałem jechać sam, ale May się uparła, a Gaylord chyba uważa, że śmierć w rodzinie jest okazją, której w żad-nym przypadku nie należy opuścić. - Uśmiechnął się do niej łagodnie. - Jocelyn, czy my naprawdę musimy jechać? - spy-tała przytłumionym, zdławionym głosem. Rzucił jej zdziwione spojrzenie. - Uważam, że musimy. Ojciec był do niej bardzo przywiązany. Na pewno odczuje stratę. Poza tym śmierć ciotki przypo-mina mu o własnej starości. - Tak - przyznała bawiąc się chusteczką i skręcając ją w małą, twardą kulkę. - Będzie mu jej bardzo brak. - Przykro mi, Rose - powiedział, zdziwiony jej zdenerwowaniem - ale myślę, że powinniśmy je-chać. - Tak, naturalnie. - Zresztą pan Grebbie też wyjechał, prawda? - Nie - odparła. - Zostaje mimo wszystko. I dlate-go... dlatego tak mnie to zaskoczyło. - Skurcz bólu przebiegł jej twarz. - Wiem, że nie powinnam o tym myśleć. Powinnam myśleć o Marigold i biednym ojcu. Ale... zawsze byłam obrzydliwą egoistką. Jocelyn objął ją ramieniem. „Biedactwo - myślał. -Pierwszy raz życie miało się jej ułożyć..." - Zostaniesz -powiedział. - Wytłumaczę ojcu. Zostawimy ci domek i wszyscy będą mogli strzępić sobie języki i mówić, jakie to niewłaściwe i jaką jesteś złą córką. - Dziękuję, Jocelyn - powiedziała. - Ale nie mog-łabym zostać. - Możesz i musisz. Potrząsnęła głową. - Chyba nawet nie mam na to ochoty. Nie jestem już w... odpowiednim nastroju. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Sprawy nie układa-ją się dobrze? - Nie bardzo. Może oboje jesteśmy za starzy i boi-my się ryzyka. Nie wiem... - Mimo to uważam, że powinnaś zostać. Potrząsnęła głową. - Nie. Jadę z wami, Jocelyn. Jeżeli będzie chciał mnie odszukać, wie, gdzie miesz-kam. Ale nie sądzę, żeby się na to zdobył. Po kolacji poszła zawiadomić Staną, że wyjeżdżają. Ale pani Williams powiedziała, że położył się wcześnie spać i najwyraźniej nie chciała narazić się na zrobienie czegoś niewłaściwego. Wobec tego Rose napisała do niego kilka słów. Ale gdy rano odjeżdżali, Stan nie przyszedł się z nimi pożegnać. Rozdział dwudziesty pierwszy Zatrzymali się w Chester. Gaylord, któremu zostało jeszcze dziesięć szylingów z pieniędzy otrzymanych na wakacje, spoglądał tęsknie na wystawy. Chęć wydania dziesięciu szylingów była nieodparta. Ale sklepy wyda-wały się mało interesujące; same suknie albo stare meble i rupiecie. Aż nagle, w jednym z tych sklepów ze starymi meblami, zobaczył coś - i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Naturalnie mama, ojciec i Rose, wracający właśnie do samochodu, zirytowali się, że Gaylord stoi z wytrzeszczonymi oczami przed wystawą antykwaria-tu i opóźnia odjazd. - Pośpiesz się, Gaylord! - zawołała mama. Ale Gaylord chyba po raz pierwszy w życiu stracił mowę. Wybałuszył oczy w milczeniu. - Robi to naumyślnie, żeby nas zirytować - powie- 189 dział ojciec. - W antykwariacie na pewno nie ma rzeczy, które mogłyby mu się wydać interesujące. W końcu jednak góry musiały pójść do Mahometa. -Gaylord, mamy jeszcze długą drogę przed sobą... -zaczął ojciec. - Spójrzcie. - Chłopiec stukną) palcem w szybę. Spojrzeli. - Mój Boże ! - zawołał ojciec. - Szklany przycisk do papierów... - Nie wiedziałem, że taką rzecz można kupić w skle-pie - powiedział Gaylord. Byłby niemniej zdziwiony, gdyby zobaczył wystawioną na sprzedaż tęczę. Ale umysł mamy zabrał się już do otwierania zamka szyfrowego. Tarcze wskakiwały na miejsce. - Taki przycisk chciałeś dostać na Gwiazdkę? - zwróciła się do syna. Gaylord nie słuchał, wchodził już do sklepu. - Ile... ile kosztuje ten przycisk? - spytał zdyszanym z przeję-cia głosem. - Dziesięć szylingów - odparł subiekt. I dodał „proszę pana", czym Gaylord poczuł się dodatkowo uhonorowany. Taki to był sklep. Wygrzebał z kieszeni szortów i położył na eleganc-kim kontuarze cały zbiór - muszle, sześciopensówki. kawałki sznurka, papierki od toffee, trzypensówki, kamienie i miedziaki. Razem ze sprzedawca odliczyli dziesięć szylingów, po czym Gaylord zgarnął resztę i wsunął do kieszeni. Sprzedawca włożył przycisk do pudełka, owinął je w papier, otworzył przed swoim klientem drzwi. Gaylord wyszedł dumnym krokiem członka rodziny królewskiej. - Powiedział do mnie: „proszę pana" - zawiadomił swoich zdziwionych ro-dziców. Wróciwszy do samochodu otworzył pudełko i pa-trzał w ekstazie. Ten przycisk zamiast ratusza w Leeds miał w środku widoczek rzeki z łabędziami i wierz-190 bami, ale poza tym był identyczny, tak samo okrągły, gładki, świetlisty. Gaylord oglądał go ze wszystkich stron i doszedł do wniosku, że ze wszystkich stron jest jednakowo ładny. I nagle gdzieś w jego głowie odezwał się podły, chytry, szczwany głos. „Willowi też by się to podobało" - wyszeptał ten głos. Gaylord udał, że go nie słyszy. Ale zrobiło mu się trochę markotno. - Mogę zobaczyć? - spytała mama. Podał jej przycisk. Trzymała go delikatnie w długich palcach. - Jest naprawdę bardzo ładny - powiedziała. - Tak - przyznał Gaylord. I znowu rozległ się szept tego obmierzłego, ukradkowego głosu: „Willowi też by się podobał". „Ale go nie dostanie" - warknął Gaylord w duchu, wysuwając dolną wargę. „Will nie ma zabawek - upierał się głos. - A ty masz mnóstwo. I biednemu Willowi brak piątej klepki." „Nie dostanie go" - powtórzył Gaylord bardziej agresywnie, ale z mniejszym przekonaniem. Głos umilkł i odezwał się, kiedy byli już prawie w domu: „Pomyśl, za jakiego dobrego, szlachetnego chłopca uważałby cię Will, jakbyś mu dał tę kulę". Otóż dorośli mają długie lata doświadczeń w radze-niu sobie z tego rodzaju podszeptami szlachetnego sumienia. Gaylord nie miał takich doświadczeń. Wsu-nął ręce do kieszeni i leżąc ponuro na tylnym siedzeniu przyrzekł sobie, że jeszcze się nad tym zastanowi. Ale pamięć o Willu ożywiła inne myśli, których nie zdołał rozproszyć ostry wiatr morski. „Bracia Willa znowu będą na mnie czyhali" - pomyślał ze strachem. Żałował, że mimo wszystko nie został w Walii. Tam był bezpieczny. Bo tutaj któregoś dnia, choćby nie wiem jak uważał, natknie się na nich - milczących, nierucho-mych, z rękami w kieszeniach, wpatrzonych w niego. Chwila ta będzie początkiem strachu i cierpienia. 191 Wyszli z gorących promieni słonecznych do zaciem-nionego hallu. Z życia w cień śmierci. Czekał tu na nich dziadek. - Witajcie, dzieci. Teraz żałuję, że was ściąg-nąłem do domu. - W jego głosie brzmiała przyjazna, melancholijna serdeczność. - W porządku, ojcze - powiedział Jocelyn kładąc dłoń na ramieniu starca. - Przykro nam tylko, że to się stało. - Tak, w jakiś trudny do zdefiniowania sposób ojciec zmalał odrobinę. Jakby wyciekła z niego cząstka siły. Nigdy nie pytaj, komu bije dzwon... Idąc podestem schodów na piętrze, Gaylord stwier-dził, że pewne zamknięte drzwi fascynują go w nieod-party sposób. Powoli, bardzo powoli, przysunął się do nich. Położył rękę na klamce. Klamka obróciła się ku jego zdumieniu i drzwi otworzyły się, jak każde drzwi. Wstrzymując oddech, na palcach, podszedł do łóżka. Cioteczna babka Marigold leżała przerażająca i ma-jestatyczna. Była jednocześnie czymś więcej i czymś mniej niż za życia; krucha, woskowa, groźna, władcza. Gaylorda schwycił niemal ekstatyczny lęk, że zaraz usiądzie na łóżku i przemówi do niego. Wyciągnął jednak palec i leciutko dotknął starego, zimnego policzka. Było to jego przywitanie i pożegnanie. Zaczął cofać się tyłem do drzwi, ani na sekundę nie odrywając oczu od ciotecznej babki Marigold. Za nic na świecie nie obróciłby się plecami do tego nieobliczalnego przedmiotu. Głos za nim wyszeptał: - Gaylord, nie powinieneś był tu przychodzić. Nie sam. - Dłonie mamy spoczęły opiekuńczo na jego ramieniu. Matka i syn stali obok siebie, May spoglądała z żalem na tę, którą życie tak dobrze przygotowało do samotności śmierci. Następ-nie przeniosła wzrok na Gaylorda. Dostrzegła w wyra- zie jego oczu coś, czego nie umiałaby określić - szacu-nek, zdziwienie, strach? Po czym w milczeniu, trzy-mając się za ręce, wyszli z pokoju. Rozdział dwudziesty drugi „Jak dasz przycisk Willowi, będziesz miał mnóstwo frajdy - zapewnił go głos. - Będzie taki wdzięczny, że poczujesz się trochę jak Pan Bóg." Wszystko bardzo pięknie. Ale groza, jaką budzili młodzi Foggerty'owie, kalała cały urok krajobrazu. Gaylord nie chciał wychodzić z domu sam. Zaczął nienawidzić tych spkojnych dróżek, bać się czujnej ciszy łąk. Z drugiej strony dom był pełen ludzi i właściwie nikt nie zwracał na niego uwagi. Miał więc wspaniałą okazję, żeby wymknąć się niepostrzeżenie do lasu. I jego sumienie już się o to postarało, że tylko ofiarowanie przycisku Willowi mogło mu sprawić przyjemność. Poszedł więc do starych kamieniołomów i jak zwykle zastał tam Willa. - Byłeś nad morzem? - spytał Will.-Tak - odparł Gaylord. - Przywiozłem ci prezent. -Wręczył Willowi pudełko i czekał, z przejęciem obser-wował jego okrągłą jak księżyc, bladą twarz. Mogło się zdawać, że radość z otrzymania prezentu jest ponad siły Willa. Twarz mu pociemniała, oddychał z trudem, jego palce drżały szarpiąc i rozrywając papier. W końcu otworzył pudełko i patrzył na przycisk z pogardą i rozczarowaniem. - Do czego to? -spytał. 193 W Gaylordzie zamarło serce. - To jest przycisk -powiedział. - Jak ten, który ci zginął. Willowi zwęziły się oczy. - Jak ten, co mi go zwędziłeś! - wybuchnął. - Nie zwędziłem, Will. Ale przywiozłem ci drugi, żeby... żeby ci wynagrodzić stratę. Will spojrzał na przycisk z niesmakiem. -Ten jest do niczego. Na rzekę to mogę patrzeć co dzień. W tamtym było miasto i różne takie. Oto, do czego prowadzi słuchanie głosu sumienia. Gaylord nie czuł się już jak Pan Bóg, ani trochę. Will też nie miał z tego żadnego pożytku. Gaylord powie-dział: - Dobrze. Jak ci się nie podoba, zabiorę go. W oczach Willa pokazał się chytry błysk. Zakrył kulę ręką. Gaylord już miał mu ją wyrwać, gdy nagle ugięły się pod nim kolana. Zobaczył młodych Foggertych, którzy bez słowa schodzili w dół do kamienio-łomów. Sądząc po minach przybyli tu z określonymi zamiarami. Rodzina zjechała się ze wszystkich stron. Dom był pełen. Po śmierci ciotka Marigold nabrała ważności, jakiej nie udało jej się osiągnąć w skromnym życiu. Przyjechali ciotka Bella i wuj Ben, oboje dziwnie ściszeni; Becky, ładniejsza niż kiedykolwiek dotąd, Piotr; krewni przygotowani od lat do rozpoczęcia tej samej podróży, w którą wyruszyła Marigold. Rozległo się pukanie. Rose poszła otworzyć drzwi. Zobaczyła na progu Staną. Nie uśmiechał się do niej, patrzył na nią z niepoko-jem. - Wejdź! - powiedziała. - Myślałam, że jesteś w Walii. - Nie miałem po co tam siedzieć - odparł. - Jestem w drodze do domu. - Ładnie z twojej strony, że wpadłeś. - Nie powie-działa tego tonem oficjalnym, tylko z serdecznością, jakby naprawdę uważała, że postąpił cudownie. Stał wciąż w drzwiach, w kasku motocyklowym na czubku głowy. Trzymał w jednej dłoni rękawice i trzepał nimi nerwowo po drugiej. - Chciałem ci powiedzieć, jak., jak bardzo mi przykro, że twoja ciotka umarła. - Wejdź - zaprosiła go Rose, przerażona, że zaraz wskoczy na skuter i czmyhnie do hrabstwa Durham. Potrząsnął głową. - Masz dom pełen ludzi, nie może być inaczej. Była to prawda. Mała szansa, że będą tu mogli porozmawiać spokojnie... zakładając nawet, że on pragnie takiej rozmowy. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. - Słuchaj, Stan. Wybieram się właśnie do wsi. Może byś ze mną poszedł? Spojrzał na nią niepewnie. - Powinienem niedługo wyjechać. Nie znam drogi stąd do Durham. - Chodźmy - powiedziała obdarzając go uśmie-chem, za którym krył się straszny niepokój serca. Cisza w kamieniołomach przytłaczała. Bracia Willa zbliżali się powoli do Gaylorda. Stał w palących promieniach słońca i patrzał, jak idą. Śledził oczami każdy ich groźny ruch. Nie od-rywali wzroku od jego twarzy. Stał tak - drobny, przekorny, bezradny - na nogach mocno wpartych w ziemię, z plecami wyprostowanymi, podbródkiem wysuniętym. Otoczyli go, byli teraz bardzo blisko. Sucha, przepo-jona kurzem woń starych ubrań, ostra woń potu zdawała się wypełniać kamieniołomy. Ucieczka była niemożliwa. W którąkolwiek stronę zrobiłby pół kro-ku, wpadłby na jednego z nich. 195 Bert przysunął twarz do twarzy Gaylorda. Wargi wykrzywiły mu się pogardliwie, jak zawsze, kiedy miał przemówić. - Twój ojciec to łobuz - powiedział. Gaylord stał nieruchomo jak posąg. Pot zalewał mu oczy, ale nie śmiał mrugać; jeszcze by pomyśleli, że płacze. Bert zażądał: - Powiedz: Mój ojciec to zwykły łobuz. No jazda, prędzej. Gaylord milczał. Bert podniósł z wolna nogę. A potem z rozmyślną zjadliwością kopnął Gaylorda w goleń. - Powiedz: Mój ojciec to zwykły łobuz - powtórzył. Powoli mrok zasłaniał wszystko. Kamieniołomy zaczęły wirować dokoła. Ból rozchodził się, przenikał całe ciało. Gaylord milczał. Bert stracił panowanie nad sobą. - Gadaj! - wrzas-nął. - No, jazda! Powiedz: Mój ojciec... - uderzył Gaylorda pięścią w oczy. Gaylord osunął się na ziemię i teraz Bert kopał malca z wściekłością, aż jego bracia przelękli się i odciągnęli go. Gaylord leżał lepki od krwi pod palącymi promie-niami słońca. Zbiegły się wielkie muchy i łaziły po nim żarłocznie. Rozdział dwudziesty trzeci Stan zostawił swój ekwipunek w hallu i wyszedł z Rose w słoneczne popołudnie. Nie odzywał się. Wsunęła mu rękę pod ramię. - Nie martwisz się już chyba tą niemądrą przygodą w łodzi? - spytała trochę kpiąco. - To nie była niemądra przygoda - zaprotestował. -To było zdarzenie symboliczne dla całego mojego życia. Zatrzymała się w miejscu. - Och, nie bądź niemą-dry! - rzuciła z pasją. - Wszyscy robimy czasem idiotyczne rzeczy. Ale nie rozmyślamy o nich tygod-niami. - Bardzo cię przepraszam - powiedział ozięble. A ona pomyślała z rozpaczą w sercu: „O Boże, teraz już wszystko zepsułam". Ale nagle Stan zawołał: - Co to? - Stare kamieniołomy... - zaczęła. - Kiedyś... - Nie - powiedział. - O, tu. - Wskazał stratowane krzaki u wejścia do kamieniołomów. Spojrzała - przerażona zobaczyła chłopięcą nogę sterczącą z gęstwiny pokrzyw. Ale Stan odgarniał już zielska. - Rose, nie podchodź bliżej! - zawołał. - To twój bratanek! Ale Rose stała tuż obok, patrzała ze zgrozą na skrwawione, powykręcane, nieruchome ciało Gaylor-da. - On chyba... nie jest... nieżywy? - spytała z niedo-wierzaniem. Tymczasem Stan uwijał się w szaleńczym pośpiechu; darł swoją koszulę, obwiązywał nią mocno ramię Gaylorda. I jednocześnie mówił stanowczym, roz-kazującym tonem: - Nie, nie jest nieżywy. Ale ciężko pobity. Idź do domu i sprowadź jak najprędzej pogoto-wie. Potem tu wróć. - Tak - powiedziała. - Tak, Stan. - I natychmiast odeszła. Zrobiło jej się niedobrze na widok krwi, ale opanowała słabość i przebyła całą drogę biegiem. W domu był tylko Jocelyn. Zobaczyła wyraz niemal komicznego zdumienia na twarzy brata. - To Gay-lord... - wykrztusiła zdyszanym głosem. - Jest ranny w starych kamieniołomach. 197 Cała krew odpłynęła mu z twarzy. - Przecież - za-czął. - Przecież... Rose nakręcała już numer. Przez chwilę Jocelyn patrzył na nią oszołomiony. Potem wybiegł z domu i nie zatrzymał się, póki nie dotarł do kamieniołomów. Był tam Stan Grebbie, pilnował nieprzytomnego Gaylorda. Znalazł gdzieś wodę i resztką koszuli zmył z niego krew. Jocelyn spojrzał na syna. Widok małej, pokaleczonej twarzy napełnił go nie znanym dotąd uczuciem litości i gniewu. - Będzie żył? - spytał. Zdumiał go dźwięk własnego głosu. - Tak, chyba tak - odparł Stan. - Ale nie jestem lekarzem. Jocelyn przykląkł na ziemi, ujął rękę syna. - Dzięku-ję panu - wyszeptał. - Dziękuję panu za to, co pan zrobił. Stan powiedział bardziej do siebie niż do Jocelyna: -Świat jest przerażający. Jak można się tak pastwić nad dzieckiem? - Ma pan słuszność. - Jocelyna zdziwiła gorycz, którą usłyszał w swoim głosie. Nie był do niej przy-zwyczajony. - Świat jest przerażający. W rozgrzanym powietrzu unosił się słodki zapach kapryfolium, liście na tle błękitnego nieba były zielone i nieruchome. Usłyszeli szybkie kroki zbliżające się dróżką. Jocelyn podniósł głowę. Była to May w towarzystwie Rose. Spojrzała na męża, jakby był obcym człowiekiem. A potem uklękła obok syna i podłożyła mu ręce pod głowę. - Kogoś za to zabiję - powiedziała spokojnie. Nadszedł wieczór. Gaylord był w szpitalu, znaj-dował się między życiem a śmiercią. Dom był teraz pełen zarówno krewnych, jak policjantów. Jocelyn miał uczucie, że to sen. Przecież nikt nie mógł zrobić Gaylordowi rzeczy tak okrutnej. To się nie mieściło 198 w głowie. Nagle zorientował się, że ktoś do niego mówi. Zebrał myśli z największym trudem. Była to May, jego żona, matka Gaylorda. - Co mówiłaś? - spytał patrząc na nią półprzytomnie. Położyła dłoń na jego ramieniu. - Powiedziałam: „Jedziemy, mój drogi". Zdobył się na ogromny wysiłek. I nagle wybuchnął: -Mój Boże... To znaczy?... Skinęła głową. Odwiózł ją do kliniki i wrócił do domu, sam. Nie ma May, nie ma Gaylorda. Ale może teraz, w samotności, będzie mógł spokojnie pomyśleć, do czego nie był zdolny od chwili, gdy zdarzyła się ta potworność. Spróbuje ją skonfrontować ze swoim życiem, zapa-trywaniami. Postara się zbadać wszystkie jej elementy. Stara kobieta umarła, młoda kobieta rodzi. Bóg w nie-bie, piękno lata i dziecko pobite niemal na śmierć. Słońce, gwiazdy, śmiech, miłość czułych serc; kły, dziób i pazury, żałosna garstka piór kalających piękno majowego poranka. Jaka jest odpowiedź? Nie wiedział. Gdzieś, może tuż za krawędzią świadomości, wszystko było jasne jak słońce. Może kiedyś się przedrze, przebije ostatnią barierę myśli. Ale nie teraz. Nie teraz. Stan powiedział do Rose: - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, zostanę i zanocuję w wiosce. Chciał-bym wiedzieć, jak jest z Gaylordem, zanim... zanim pojadę dalej. - Och, zostań - ucieszyła się Rose. - Słuchaj. Niestety, nie możemy cię przenocować, ale przyjdź rano na śniadanie. Wydawał się zachwycony. - Jeśli jesteś pewna, że... Przyszedł więc rano. W połowie śniadania wkroczył do jadalni Jocelyn z twarzą tak wymizerowaną, jak gdyby nie spał całą noc, i powiedział: - May urodziła 199 córkę. A Gaylord jest przytomny i dopomina się o jedzenie. Widziałem ich... wszystkich troje. Oba moje śliczne dzieciaczki i ich matkę. - Zaśmiał się niepewnie, usiadł i bezgłośne łzy zaczęły mu płynąć po twarzy. Trochę później wziął Rose i Staną na bok i powie-dział: - Uratował pan Gaylordowi życie. Naprawdę nie wiem, jak... jak mam wyrazić to, co czuję. W pierwszej chwili zdawało się, że Stan się rozpłacze. Był tak wzruszony. Potem coraz głębsza radość roz-lewała się na jego twarzy i wyglądało, że za chwilę pęknie z dumy. Ale powiedział skromnie: - Dobrze się składa, że znam się na udzielaniu pierwszej pomocy. - Uratowałeś go! Naprawdę go uratowałeś! - zawo-łała Rose patrząc na niego takim wzrokiem, jakby był najcudowniejszą istotą na ziemi. - Gdybym był królem, ofiarowałbym panu połowę mojego królestwa - powiedział Jocelyn. - Albo rękę mojej córki... gdyby nie była trochę za młoda. Stan poczerwieniał, przełknął głośno, uśmiechnął się, spoważniał i wymamrotał: - Mógłby mi pan ofiarować rękę swojej siostry. Jocelyn jeszcze się zastanawiał nad sensem tych słów, gdy Rose zawołała radośnie: - Stan! - i padła w jego objęcia. Śmiejąc się, tuląc do ukochanego, mówiła sobie w duchu: „Jakie to dziwne, że właśnie dzięki Gaylordowi, którego nigdy specjalnie nie lubiłam, Stan zyskał dość pewności siebie, żeby mnie poprosić o rękę". Rozdział dwudziesty czwarty Dzień pogrzebu był piękny, takie dnie zdarzają się czasem pod koniec lata: niebo bezchmurne i lekko zamglone, drzewa nieruchome, powietrze ciche. Krajo-braz widziało się jakby przez zasłonę z cieniutkiej gazy. Wszystkie kontury były złagodzone, miękkie. W takim dniu nikomu nie powinno się odmawiać słońca. Ale tak być musiało. Po pięknym dniu przyszedł piękny wieczór. Gdzieś za wzgórzem zaszczekał pies. Słychać było daleki brzęk baniek na mleko. Po drugiej stronie doliny parowóz wyrzucał kłęby białej pary. Na ścieżce śpiewało dziec-ko. Głos dziecka był słodki i czysty, choć bez żadnej melodii; niewinny i radosny. Słysząc go Jocelyn poczuł bezbrzeżny smutek, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. Czy dlatego, że beztroska piosenka dziecka tak się prędko musi skończyć? Czy dlatego, że słysząc ją słyszał pieśń własnej straconej niewinności? Czy wreszcie dlatego, że w domu był stary człowiek, który już nigdy nie będzie śpiewał? Znalazł ojca w gabinecie. - Jest ładny wieczór -powiedział. - Nie chciałbyś się przejść, ojcze? Starzec spojrzał na niego. - Tak - odparł podnosząc się z trudem. - Tak. To ładnie, Jocelyn, żeś po mnie przyszedł. Szli szczytami niskich wzgórz okalających dolinę, której dnem płynęła rzeka. Milczeli, jak milczał ten cichy wieczór. Ale Jocelyn widział, że ojciec chłonie otaczające go piękno; z czujnością zwierzęcia wciągał w nozdrza łagodne powietrze, stąpał po aromatycznej ziemi mocnym, rozmiłowanym krokiem i raz po raz spoglądał w tę stronę nieba, gdzie słońce schodziło w dół ku białym kłębom mgły na nadrzecznych łąkach. 201 Wreszcie zatrzymał się, oparł na lasce i patrzał, jak czerwona kula słońca zapada się w ziemi. Obserwował płowiejące na niebie ciepłe różowości i błękity, chłodne zielenie. Obserwował gwiazdę wieczorną pulsującą jaskrawo na czystym, pustym niebie. W końcu obrócił się do syna. - Piękne widowisko, Jocelyn - powiedział. - Tak, piękne. John Pentecost ruszył w kierunku domu. Jego syn szedł obok. I rzecz niezwykła, ale starzec z trudem dobierał słów. - Piękne widowisko - powtórzył. - Czy myślisz... że za tym wszystkim... kryje się cokolwiek? Czy jest to po prostu coś, co wszyscy przywykliśmy uważać za przejaw piękna... czy też jest to wyraz czegoś... miłości... Bożej dobroci? Jocelyn milczał chwilę. - Nie wiem - przemówił w końcu. - Wierzę... tak mi się zdaje... że to, cośmy chwilę temu widzieli, było ukazanym nam przelotnie skrajem szaty. Ale nie wiem. Naprawdę nie wiem. - Możliwe, że drwi z nas po prostu - mruknął starzec. - Drwi? - Ta wspaniałość zachodu słońca. Kiedy przecież... jedyną rzeczywistością... są robaki i wilgotna ziemia. Szli dalej. W dole pod nimi rzeka wiła się na dnie doliny jak srebrzysty wąż. Nad ich głowami zapalały się jedna po drugiej gwiazdy. Zanim ujrzeli światła farmy, zapadła ciemność; niebo było przepasane Mle-czną Drogą jak wstęgą orderu. Starzec zatrzymał się, spojrzał w górę; potem wszedł pierwszy do domu. Z wielką uwagą odstawiał laskę na stojak w hallu. -Wiesz, będzie mi brak Marigold. Najpierw twoja matka. Potem ona. - Uśmiechnął się do syna jednym ze swoich rzadko pojawiających się uśmiechów. - Teraz kolej na mnie. Jocelyn spytał łagodnie: - Boisz się? Ojciec rzucił mu szybkie spojrzenie. - Nie... Nie boję się. Ale wiesz, będzie mi brak tego wszystkiego. Będzie mi brak ziemi pod nogami i wiatru na wargach, i słońca na czole. Postawił nogę na pierwszym stopniu. Jocelyn powie-dział: - Dobranoc, ojcze. Spij dobrze. - „Od bardzo dawna - pomyślał - nie byliśmy tak sobie z ojcem bliscy. Ale ojciec już się nie bronił. Drzewo zaczynało się chwiać." Zapalił lampę nad biurkiem. Położył przed sobą czystą kartkę papieru i długo siedział myśląc o wielu rzeczach: o Rose i jej miłości, o Becky i jej miłości, o ojcu spoglądającym zachłannie na jeszcze jeden zachód słońca, jeszcze jeden z tych niewielu, jakie mu pozostały; o May, jak ją widział przed brzaskiem w dniu Bożego Narodzenia, kiedy w jej uśmiechu były wszystkie obietnice nieba; o pozbawionej melodii pio-sence małego chłopca wśród łąk; o ciemności sięgającej od tego kręgu światła aż po najdalszą gwiazdę; o ciotce Marigold, biednej staruszce, która wyruszyła sama w tę najmroczniejszą podróż; o Gaylordzie, zwłaszcza o Gaylordzie, który tak wcześnie poznał bezsensowne okrucieństwo naszych czasów. Była już północ, gdy w końcu zgasił lampę. A napisał tylko cztery linijki. Cztery linijki nie przeznaczone do druku. Porządkując w kilka tygodni później biurko męża May znalazła kartkę z czterema linijkami umiesz-czonymi pośrodku, jak wiersz. Za kręgiem światła gwiazdy. Za słońcem zachodzącym skrzydła serafinów. Za obliczem okrucieństwa oblicze miłości. Za obliczem ukochanym oblicze Boga. 203 Odszukała Jocelyna, który rąbał drzewo w szopie. -Ty to napisałeś? - spytała. Spojrzał. - Tak. Usiadła na klocku. - Wierzysz w to? Mimo tego, co spotkało Gaylorda? Mimo tamtych innych rzeczy?... - Tak - odparł. - Dlatego to napisałem. - Spojrzał na nią, uśmiechnął się. - A ty wierzysz? - spytał. - Jeśli ty wierzysz - powiedziała. - Tak. Bo mam do ciebie zaufanie, Jocelyn. - Dziękuję, May. - Przejechał palcami po ostrzu siekiery. - Naturalnie mogę się mylić. Ale... myślałem o tym dużo. - Ja też o tym myślałam. Kiedy zobaczyłam ciotkę Marigold. Kiedy... kiedy zobaczyłam Gaylorda. Ale ostatecznie to ty za mnie zdecydowałeś. Rozdział dwudziesty piąty Była to jesień królewska. Przyniosła wszystko. Po-ranki wybielone mgłą, która zmieniała dolinę w spodek pełen mleka; bezwietrzne, gorące, miodowozłote połu-dnia; popołudnia tak ciche, że słychać było stuk kasztanów spadających w trawę; wieczory rozjaśnione blaskiem księżyca, który spoglądając w dół uśmiechał się do kochanków siedzących na wysrebrzonej rosą trawie, do czujnej myszy o błyszczących ślepkach, do łopocącej skrzydłami sowy. Za dnia bydło wymachują-ce ogonami, zadowolone, stało w ciepłej przybrzeżnej wodzie. A wilgotny, jakby zgniły zapach rzeki mieszał się z ostrym zapachem pokrzyw i wytwarzał woń, której Gaylord nigdy nie miał zapomnieć. Bo Gaylord wrócił do domu. Trochę bledszy, trochę powolniejszy w ruchach, odrobinę apatyczny. Ale wynagradzał sobie słabość fizyczną swoim zwykłym samochwalstwem. Bo jeśli chodzi o fakty, ojciec był irytująco powściągliwy. Mimo to chłopiec zdołał od-tworzyć przebieg zdarzeń, przynajmniej w ogólnych zarysach, a gdy brakowało mu jakiegoś szczegółu, natychmiast wypełniał lukę wyobraźnią. Kilka rzeczy sprawiało mu szczególną przyjemność. W domu i w ka-mieniołomach aż się roiło od policji. Foggerty'owie narazili się na surowy gniew przedstawicieli prawa i na pewno powędrują wszyscy na długie, długie lata za kratki. No i jeszcze był ten rozkosznie podniecający fakt, że bucior jednego z Foggertych wyszarpał mu dziurę w ramieniu, którą to dziurą o mało nie uszło z niego życie. I tylko zbiorowy wysiłek całego per-sonelu szpitalnego (jak to podsunęła Gaylordowi jego wyobraźnia) zdołał go wyrwać z objęć śmierci. Chełpił się jeszcze czymś innym. Miał małą sio-strzyczkę, kogoś młodszego od siebie. Nie był już najniższą formą życia w swojej rodzinie. - Czy mogę to obejrzeć? - spytał, zaledwie mama wróciła do domu. Ale przeprowadzając inspekcję nie objawiał entuz-jazmu. Słowo „siostra" wyczarowało w jego wyobra-źni osóbkę z warkoczykami i skakanką, na pewno jednak nie tego pomarszczonego stwora. - Włosów ma trochę przymało - stwierdził. - Jesteś pewna, że to dziewczynka? - Najzupełniej - odparła mama. Jakie to dla niej typowe. Nigdy żadnych wątpliwo-ści. Gaylord postanowił jednak wstrzymać się z ostate-cznym sądem. Wcale nie byłby zdziwiony, gdyby się ten stwór mimo wszystko okazał chłopcem - chociaż mama taka jest pewna siebie. Ale ojciec zwrócił się do niego z wielką powagą. 205 -Jesteś za nią razem z nami współodpowiedzialny. Musisz się nią opiekować i strzec jej od wszelkiego zła. „Dobrzy sobie" - pomyślał Gaylord. Nie pytali go, czy chce mieć siostrę. Nie raczyli. A teraz naturalnie żądają, żeby wziął na siebie część odpowiedzialności. - Idę się przejść - oznajmił. - Mogę ci towarzyszyć? - spytał ojciec. - Owszem - zgodził się wspaniałomyślnie. Wyszli przed dom. - Chodźmy na stok, posiedzimy trochę na słońcu - zaproponował ojciec. Ruszyli w drogę. Gaylord czuł się bardzo dojrzały, bardzo swobodny. Miło było mieć w domu kogoś młodszego od siebie. Może mama zacznie mu teraz okazywać trochę więcej szacunku. Weszli na zbocze. Gaylord położył się z szeroko rozrzuconymi nogami, a ojciec usiadł po turecku i przystąpił do miłego rytuału napełniania i zapalania fajki. Potem chowając zapałki znalazł w kieszeni jabłko i rzucił-je1 Gaylordowi. Jocelyn siedział wypuszczając kłęby dymu i roz-koszując się ciepłym dotykiem słońca na policzku. Brzęczenie pszczół było odgłosem nie mniej słodkim od miodu. Odgłos smakowitego chrupania dochodził od strony Gaylorda, sennie podróżującego przez gorące, długie popołudnie. Jocelyn czuł dziwną lekkość, nie-mal jak gdyby stał obok samego siebie analizując położenie Jocelyna Pentecosta. Przyjrzał się synowi, który leżał rozwalony na słońcu z całkowitą beztroską młodości; nagim ramieniem zasłaniał oczy, silnymi zębami szarpał miąższ jabłka. „O niego mogę się nie martwić - pomyślał Jocelyn. -Rany ciała wygoiły się, a w psychice wypadek nie pozostawił żadnego śladu, może tylko uczynił malca odrobinę pewniejszym siebie. A jeśli się z tego wyleczy, da sobie radę z większością przeszkód, jakie życie stawia nam na drodze. A co uczyni ze swoim życiem0 - zastanawiał się Jocelyn. - Och, w każdym razie będzie indywidualistą. Weprze nogi mocno w ziemię i będzie się umiał godzić z przeciwnościami losu; będzie dość prawdomówny i odrobinę uczciwszy od większości ludzi. Tak - myślał z dumą - będzie odważnym, uczciwym człowiekiem, nie pozbawionym pewnego uporu i samodzielnie myślącym. A wszystkie te cechy dziedziczy po swojej matce, nie po mnie, biednym durniu." Wstał, położył dłoń na gorącym od słońca kolanie Gaylorda. - No to na razie - powiedział. - Wracam do matki. - Na razie - odparł Gaylord. Spojrzał na ojca. W jego czarnych oczach była powaga, poczucie od-powiedzialności starszego brata. I nagle uśmiechnął się i był znowu najszczęśliwszą ze wszystkich istot - małym chłopcem jedzącym jabłko w słońcu, pod angielskim niebem. 206