Ludwik Jerzy Kern Karampuk Każdy się gdzieś rodzi. Konie na przykład rodzą się przeważnie w stajni, krowy w oborze, prosiaki w chlewiku, a wiewiórki w dziupli. Rekiny przychodzą na świat w morzu, lwy w afrykańskich zaroślach, tygrysy w dżungli lub tajdze, a żaby w kałuży. Orły rodzą się w gniazdach wśród niedostępnych górskich szczytów, krokodyle nad brzegami wielkich tropikalnych rzek, foki gdzieś tam prawie pod biegunem, a kolorowe ważki na podmokłej łące w słoneczny dzień. Natomiast Karampuk urodził się w cylindrze. Myślicie pewnie, że to jakaś omyłka, co? Nic podobnego. Karampuk naprawdę przyszedł na świat w cylindrze. Był to czarny, wytworny cylinder pewnego sławnego na całą kulę ziemską magika. Zdarzenie to było na tyle niezwykłe, że pozwolę sobie kilka słów o nim opowiedzieć. Otóż magik ów, którego pełne nazwisko brzmiało Miguel Campinello de la Vare Zapassas, jeździł po całym naszym globie, z kraju do kraju i z miasta do miasta, i wszędzie wzbudzał podziw publiczności swymi nieprawdopodobnymi wręcz popisami magicznymi. Repertuar miał oszałamiający. Można by długo wymieniać jego popisowe numery, których zazdrościli mu inni magicy, ale zabrałoby to nam zbyt wiele czasu i opóźniło tylko moją opowieść o niezwykłych narodzinach Karampuka. Dość, że wśród wielu błyskotliwych punktów jego magicznego programu najbłyskotliwszy chyba był numer z żywym królikiem, który to numer mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas zostawiał zawsze na zakończenie występu. Numer ten polegał na tym, że mistrz zdejmował z głowy swój czarny, wytworny cylinder, pokazywał go długo publiczności, tak żeby wszyscy mogli zajrzeć do środka i zobaczyć, że jest wewnątrz absolutnie pusty, a potem przykrywał go magiczną chusteczką i robił nad nim kilka tajemniczych znaków ręką. Następnie błyskawicznym ruchem usuwał chustkę i z cylindra wyskakiwał żywy królik. Na widowni rozlegał się wtedy za każdym razem huragan braw, a mistrz Miguel, zadowolony z udanego tricku, kłaniał się publiczności nisko w pas. Trwało tak przez wiele lat, aż wreszcie pewnego wieczoru, kiedy już zdjął z głowy swój cylinder i zaczął go pokazywać widzom na dowód, że nic w nim nie ma, Miguel Campinello de la Vare Zapassas uświadomił sobie nagle z przerażeniem, że zapomniał przed występem wsadzić do cylindra (który oczywiście miał podwójne denko) swego poczciwego tresowanego królika. Tym razem cylinder jego był naprawdę pusty. Możecie sobie wyobrazić jego samopoczucie w tym momencie. Sytuacja była rozpaczliwa. Wiele osób na widowni było któryś już tam raz z rzędu na jego występie. Ci wszyscy ludzie wiedzieli, co ma być dalej. Nie było sposobu wycofania się. Musiał zachowywać się tak, jak zachowywał się na poprzednich występach. Ale na poprzednich występach miał w cylindrze, pomiędzy dwoma denkami, żywego królika, którego w odpowiednim momencie, po zdjęciu chustki, wypuszczał na wolność. Teraz tego królika nie było. Po prostu zapomniał go przed występem wsadzić do cylindra. Jak można było zrobić coś takiego! Jak można było pozwolić sobie na takie niedopatrzenie! Cała jego sława, sława jednego z najwybitniejszych magików naszych czasów, pryśnie za chwilę jak bańka mydlana. Co gorsze, ośmieszy się i skompromituje. Ludzie przestaną przychodzić na jego występy, bo co wart jest magik, który w odpowiednim momencie nie potrafi wyczarować z cylindra królika? Wszystkie te czarne myśli przeleciały mu przez mózg dosłownie w ułamku sekundy. Nie było wyjścia, musiał postępować dalej tak, jakby ten królik znajdował się wewnątrz cylindra. Trudno — co będzie, to będzie. Nakrył cylinder chustką i chwiejąc się z rozpaczy na nogach zaczął wyczyniać swoje hokus-pokus, wiedząc z góry, że i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Bardziej z przyzwyczajenia robił to niż z przekonania. W końcu, odwróciwszy głowę w bok, żeby nie widzieć własnej klęski, zdesperowanym ruchem szarpnął chustkę i czekał na gwizdy zawiedzionej publiczności. Tymczasem ku jego zdumieniu zamiast oczekiwanych gwizdów rozległy się niesamowite owacje. Publiczność oszalała. Cała sala krzyczała: „Brawo! Brawo!” „Biiiis!” „Niech żyje Zapassas!” — i tak dalej, i tak dalej. Nie chciał wierzyć swoim uszom. Oczy miał zamknięte, bo zamknął je jeszcze przed szarpnięciem tej nieszczęsnej chustki, i teraz dopiero zaczął je powolutku otwierać, żeby sprawdzić, czy czasem nie śni. Istotnie, nie śnił. Sala wiwatowała na jego cześć jak jeszcze nigdy. „Co im się stało? — pomyślał. — Zwariowali chyba. Królika nie ma, a oni biją brawo. Przedziwna jakaś historia”. I nagle wzrok Miguela Campinello de la Vare Zapassas padł na cylinder. W cylindrze, wyobraźcie sobie, siedział królik. Ale jaki królik! Przynajmniej trzy albo cztery razy większy od tego, którego zwykle używał do tej sztuczki. Królik cudo, królik marzenie, królik, jakiego nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć. Bez najmniejszego wysiłku wyskoczył ten zdumiewający królik z cylindra mistrza Miguela i siadł sobie na fotelu, który stał obok stolika z jego magicznymi przyrządami. Stamtąd przyglądał mu się swymi filuternymi oczkami i na zmianę kiwał raz jednym, a raz drugim uchem. To był właśnie Karampuk. Natychmiast po występie mistrz Zapassas chyłkiem przemknął się do swej garderoby i szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Nie chciał nikogo widzieć. Przez kilka chociażby minut pragnął być zupełnie sam. Musiał przyjść do siebie po tym wszystkim, co się zdarzyło. Przez zamknięte drzwi dobiegał do jego uszu daleki odgłos jeszcze niemilknących oklasków, ale Zapassas wolał o nich nie myśleć. Był cały mokry. Uczucie przerażenia nie opuszczało go nawet teraz. Przechodziły go dreszcze, ile razy wyobraził sobie, co by się stało, gdyby nie przyszedł mu z pomocą ten jakiś nieprawdopodobny królik, który nie wiadomo skąd się wziął. Jego tresowany królik bowiem, ten, którego dzień po dniu używał do swych magicznych sztuczek, siedział sobie jakby nigdy nic w niewielkiej klatce i zajadał się pomarańczową marchewką. — Fujara z ciebie — powiedział mistrz Miguel zdejmując frak i wieszając go na wieszaku. — Gdybyś był trochę inteligentniejszy, sam byś pamiętał o tym, że przed występem trzeba wskoczyć do cylindra i schować się za podwójnym denkiem. Te słowa jednak nie zrobiły na króliku najmniejszego wrażenia. Dalej gryzł swoją marchewkę nie zwracając najmniejszej uwagi na mistrza czarnej magii, z którym współpracował, jakby nie było, od ładnych paru lat. — Nic nie rozumiesz — mówił dalej mistrz Miguel. — Chociaż, prawdę mówiąc, to była wyłącznie moja wina. Śmieszne by było zresztą, gdybym całą moją wielką magiczną sławę miał powierzać inteligencji takiego nierozgarnięte-go stworzenia jak królik... W tym momencie do drzwi garderoby mistrza Miguela Campinello de la Vare Zapassas coś delikatnie zaskrobało. — Kto tam? — zapytał zaniepokojony mistrz. — Ja — usłyszał w odpowiedzi niezbyt potężny głosik, którego brzmienie było mu najzupełniej obce. — Co za ja? — zdenerwował się mistrz. — Ja — może powiedzieć każdy. — Ale to jestem ja, królik, ten, co się urodził niedawno w pańskim cylindrze. Niech pan mnie wpuści. Mistrz Miguel, przyzwyczajony do najrozmaitszych cudów, stanął pośrodku garderoby jak wryty. Nie wiedział, co ma robić. — Niech pan mnie wpuści — dopominał się głosik za drzwiami. — Chyba pan się mnie nie boi? Nie było wyjścia. Mistrz Miguel podszedł do drzwi i szeroko je otworzył. Hyc, hyc, hyc — do garderoby wskoczył królik, ten sam, który dopiero co uratował jego reputację. — Pozwoli pan, że usiądę — powiedział królik, rozglądając się po garderobie. — Bardzo tu u pana ładnie. Cieszę się, że to pan jest moim ojcem. — Jakim znów ojcem? — oburzył się mistrz Miguel. — Ja jestem człowiekiem, a człowiek nie może być ojcem królika. — W końcu dzięki panu przyszedłem na świat. — Nic mi o tym nie wiadomo — zaprotestował mistrz Miguel. — Przecież to pan swoimi zaklęciami i magicznymi formułami powołał mnie do życia. Pański czarny, wytworny cylinder stał się moją kołyską. — Nie należy wierzyć w takie rzeczy — zaczął oględnie mistrz Miguel. — Trzeba sobie zdać sprawę, prawda, że czarna magia polega w gruncie rzeczy na zręczności, prawda, a nie na żadnych nadprzyrodzonych zjawiskach. To jest zestaw pewnych, prawda, tricków, sposobów, chwytów, umiejętności zagadywania publiczności i tak dalej... Nie mogę teraz wyjawiać szczegółowo wszystkich tajemnic naszego, niełatwego zresztą, zawodu. — A jednak moja własna osoba i tej osoby tu obecność — powiedział królik rozsiadając się wygodnie na krześle — świadczą o czymś wręcz przeciwnym. — O czym mianowicie? — zainteresował się mistrz Miguel. — O tym mianowicie, że w pańskim zawodzie zdarzają się jednak cuda. Bardzo pana proszę, niech pan mi nie robi przykrości, mam na świecie tylko pana jednego. — Jak to: tylko mnie? — zapytał z odrobiną przerażenia w głosie mistrz Miguel. — Przecież króliki, o ile mi wiadomo, mają na ogół bardzo liczne rodziny. — Ale nie ja — oświadczył przybysz. — Może takie króliki jak ten, którego pan tam trzyma w klatce... — To jeden z moich stałych współpracowników — powiedział mistrz Miguel. — No więc może takie zwykłe króliki, jak ten pański współpracownik, mają liczne rodziny, ale zapewniam pana, że ja jej nie posiadam. Zresztą pan sam powinien najlepiej o tym wiedzieć. — A niby dlaczego? — A dlatego, że to pan mnie powołał do życia. Czy w momencie mego urodzenia znajdowały się w pańskim cylindrze prócz mnie jeszcze jakieś inne króliki, które by mogły uchodzić za moich braci ewentualnie siostry? — Tego bym nie mógł powiedzieć — oświadczył mistrz Miguel. — Prawdę mówiąc, zauważyłem tylko ciebie. — A widzi pan! — zawołał triumfalnie królik, kiwając na zmianę uszami z wielkiego zadowolenia. — To znaczy, że nie mam ani sióstr, ani braci. Króliczego ojca i króliczej matki nie mam także... — Kiedy to niemożliwe! — zaprotestował mistrz Zapassas. — Każdy musi mieć ojca i matkę. Wiele tysięcy lat doświadczenia mówi nam o tym. — Ale ja nie mam, i koniec. Pan jest moim ojcem i matką. — Matką też? — zajęczał zrozpaczony magik. — Wystarczy, że będę tylko ojcem... — Nic podobnego — zawołał królik. — Pan będzie również moją matką. Trzeba ponosić konsekwencje swoich nieopatrznych magicznych postępków. Sam pan zresztą powiedział, że każdy musi mieć matkę, dlaczego więc ja miałbym być jedynym na świecie wyjątkiem... Bez braci i bez sióstr mogę się obejść, ale bez ojca i bez matki, nie! Ostatecznie, powinien pan czuć wobec mnie jakieś zobowiązanie. Pomogłem panu przecież w dosyć tragicznym momencie pańskiego życia. — Masz rację — przyświadczył potulnie mistrz Miguel. — W związku z czym będzie się pan musiał mną zaopiekować. Z góry jednak zaznaczam, że ta opieka nie może polegać na wsadzeniu mnie na przykład do tej klatki, w której przebywa już pański stały współpracownik, obgryzający tak zapamiętale tę pomarańczową marchewkę. Nie jestem zwykłym królikiem. Sam pan widzi, że już w tej chwili jestem kilka razy większy od tego pańskiego stałego współpracownika, a będę jeszcze większy. — To znaczy jaki? — zainteresował się mistrz Miguel. — To znaczy taki jak pan. Jestem przecież pańskim synem. I to podwójnym synem. Raz jako ojca, a raz jako matki. A wiadomo, że dzieci wradzają się przeważnie w swoich rodziców i są do nich zazwyczaj bardzo podobne. — W tym przypadku jednak o podobieństwie chyba nie może być mowy — zauważył ironicznie mistrz Zapassas. — Niech pan się nie uśmiecha, mój ty tatomamo, albo, moja ty mamotato, jak pan woli? Wiele rzeczy jeszcze ulegnie zmianie. Na razie podobieństwo, istotnie, jest minimalne, ale z biegiem czasu wszystko się zmieni. Mistrz Zapassas miał ogromną ochotę chwycić tego bezczelnego królika za uszy i wyrzucić po prostu ze swojej garderoby, ale sumienie nie pozwalało mu tego uczynić. Bądź co bądź ten zdumiewający królik przyszedł mu z pomocą w bardzo nieprzyjemnym momencie, to był fakt nie ulegający najmniejszej wątpliwości. A może rzeczywiście on sam, Miguel Campinello de la Vare Zapassas, jest aż tak wielkim magikiem, że potrafi wyczarować z cylindra królika, którego tam nie ma? Może tylko do tej pory nie wiedział o tych swoich wielkich możliwościach? Nie wiedział dlatego, że nigdy nie próbował. Zawsze wolał na wszelki wypadek mieć schowanego w czeluściach cylindra prawdziwego, tresowanego królika. Teraz, wobec sytuacji, jaka zaistniała, będzie musiał jeszcze raz spróbować tej sztuczki bez królika, żeby się przekonać, czy wyjdzie, czy nie... Na razie jednak lepiej z tym dziwacznym królikiem żyć w zgodzie. Jak mu się, nie daj Boże, człowiek narazi, to jeszcze gotów mnie zdemaskować, mnie i całą moją czarną magię. — Dobrze — powiedział zwracając się do siedzącego na krześle królika — przyrzekam ci, że nie wsadzę cię do klatki. Zabiorę cię dzisiaj do siebie do domu, a potem jakoś to się wszystko ułoży. Powiedz mi tylko, jak ty masz na imię? — Wybór imienia to jest na ogół sprawa rodziców — powiedział królik strzelając szelmowsko swoimi czerwonawymi oczkami. — Prawda, zupełnie o tym zapomniałem — mruknął mistrz Miguel. — A ty sam nie masz jakiegoś pomysłu na imię dla siebie? — Nie mam zielonego pojęcia o tych sprawach — oświadczył królik. — Nie mam rodziny, więc nie znam się na imionach. Normalnie dostaje się imię po dziadku albo po wujku, albo po jakimś tam kuzynie bliższym czy dalszym. — Słusznie — przytaknął mistrz Miguel. — Wobec tego ja ci coś wymyślę. Mam! Będziesz się nazywał Karampuk. — Co to za imię? — To imię pewnego psa, który żył bardzo, bardzo dawno temu... — Wolałbym, żeby to było imię jakiegoś sławnego królika, który żył przed wiekami i wsławił się jakimiś wiekopomnymi czynami. — Kiedy ten cały Karampuk jest bardzo dobrze notowany w króliczych kronikach. — A co on takiego zrobił? — spytał zaintrygowany królik. — W przeciwieństwie do innych psów, uwielbiał króliki i nigdy nie robił im nie tylko najmniejszej krzywdy, ale nawet najmniejszej przykrości. — Zgoda — zawołał królik. — Zgadzam się, niech ja mam na imię Karampuk. To będzie bardzo ładnie brzmiało: Karampuk Campinello de la Vare Zapassas, prawda? — Chcesz używać mego pełnego nazwiska? — z drżeniem w głosie zapytał mistrz Miguel. — A niby dlaczego miałbym go nie używać? Przecież mamy bardzo ładne rodowe nazwisko, nie ma się czego wstydzić. — O rety! — wrzasnął mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas i złapał się obiema rękami za głowę. — A tom sobie narobił czarno-magicznego bigosu! Szykując się do opuszczenia garderoby mistrz Miguel spostrzegł nagle z przerażeniem, że Karampuk jest już o wiele większy niż był w momencie, kiedy to nieopatrznie otworzył mu drzwi. Był już prawie tak duży jak pies bernardyn. Również jego królicze uszy były odpowiednio duże. Zepsuło to do reszty humor magikowi. — Słuchaj — powiedział — ty ciągle rośniesz... — W przyrodzie chyba wszystko ciągle rośnie — zauważył Karampuk. — Dlaczego więc ja miałbym nie rosnąć? — A rośnij sobie, rośnij — zawołał mistrz Miguel — ale nie w takim tempie! — Czy to panu przeszkadza? — A wyobraź sobie, że przeszkadza. Chcę cię zabrać do swego domu... — Czyżby dom pański był tak mały, że obawia się pan, iż się w nim nie zmieszczę? — zażartował Karampuk. — Nie o to chodzi — powiedział mistrz Miguel. — Małego królika mogę zanieść do domu, a z takim jak ty, to... — Ja sam pójdę! — przerwał mu Karampuk. — Nie musi mnie pan wcale nosić. — Oszalałeś! — zawołał Zapassas. — Przecież nie będę szedł ulicą z takim dziwadłem jak ty. Sięgasz mi prawie do pasa. Wyobrażasz sobie, jak byśmy na ulicy wyglądali? — Bardzo ładnie — zauważył Karampuk. — Ale jeśli nie ma pan ochoty chodzić po mieście z takim mną, jakim jestem w tej chwili, to niech pan trochę jeszcze poczeka. — Niby na co mam czekać? — Na moje podrośniecie. To nie potrwa długo. Za pół godziny będę taki wysoki jak pan. — Przepiękna perspektywa — mruknął do siebie mistrz Miguel. — Wtedy nie będzie tej dysproporcji wzrostu, która pana tak niepokoi — powiedział uprzedzająco grzecznym tonem Karampuk. — Przypuszczam, że nikt z przechodniów nie zwróci nawet na nas uwagi. — To ci się tylko tak zdaje. Zapominasz o swoich uszach i o swoim niecodziennym sposobie poruszania się. — Uszy można schować — zauważył Karampuk. — Włożę sobie na głowę moją kołyskę, czyli ten pański czarny magiczny cylinder, w którym przyszedłem na świat, a co do mojego sposobu chodzenia, to też na to znajdzie się rada. — Ciekaw jestem jaka? Przecież ty nie chodzisz, a najzwyczajniej kicasz. — A cóż to takiego jest kicanie? — zapytał filozoficznie Karampuk. — Kicanie jest to pewna odmiana podskoków, podskoki zaś są jednym z elementów tańca. Czy ty, matkoojcze, potrafisz tańczyć? Na wzmiankę o tym matkoojcostwie w mistrzu Zapassasie aż zagotowało się, ale opanował swoje nerwy i najbardziej spokojnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział: — Powiedzmy, że potrafię tańczyć, to co z tego? — A to wtedy weźmiemy się za rączki i będziemy szli ulicą podskakując, tak jakbyśmy tańczyli. Przy zastosowaniu tej metody moje kicanie powinno być absolutnie niezauważalne. — Mam w podrygach chodzić po mieście? — zajęczał mistrz Miguel. — A cóż w tym złego? Osoby szczęśliwe, osoby, którym się coś udało albo które są z czegoś wyjątkowo zadowolone, bardzo często chodzą po mieście podrygując z radości, chyba to zauważyłeś? — Nooo, owszem — przytaknął magik. — Takie rzeczy się zdarzają rzeczy wiście/Ale co innego podskoczyć sobie raz tam na jakiś czas, a co innego podskakiwać bez przerwy... — Tym się zupełnie nie martw. Wszyscy będą przekonani, że jesteś bez przerwy szczęśliwy. Kto wie, może wkrótce wszyscy zaczną naśladować ten nasz sposób chodzenia, żeby pokazywać innym, jak bardzo są szczęśliwi i zadowoleni. Tak jak przepowiedział, po upływie pół godziny Karampuk zrównał się mniej więcej wzrostem z mistrzem Miguelem. Kiedy to nastąpiło, Karampuk zawołał: — Szybko, szybko, ojczematko, kładź mi na głowę twój magiczny cylinder. Jeśli tego nie zrobisz, będę rósł w dalszym ciągu. Tylko twój magiczny cylinder może przerwać ten przepiękny zresztą i godzien najwyższego podziwu proces rośnięcia. Mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas natychmiast wsadził Karampukowi na głowę cylinder i Karampuk od razu przestał rosnąć. — Ładnie się teraz urządziłem — powiedział przygnębionym głosem mistrz Miguel. — W czym ja od jutra będę występował? Z czego będę wyciągać królika? — Będziesz występował w cylindrze, tak jak do tej pory — zapewnił go Karampuk. — Wtedy będę go musiał zdjąć z twojej głowy, a jak go zdejmę, to znów zaczniesz rosnąć i do czego to w końcu doprowadzi, zastanów się tylko? — Nie rób paniki! — zawołał Karampuk. — Proces rośnięcia jest już zahamowany. Wystarczyło na to w zupełności jedno włożenie cylindra. Nawet jeśli go teraz zdejmę, nie urosnę już ani o centymetr. — O jak to dobrze! — krzyknął ucieszony magik. — Ale w tej chwili jeszcze ci go nie oddam. Muszę przecież jakoś schować swoje uszy, które tak bardzo ci się nie podobają, jutro zaś pójdziemy do cylindziarza... — Do kogo? — No, do takiego, co robi cylindry... — Taki, co robi cylindry, nazywa się kapelusznik — zauważył mistrz Miguel. — Kapelusznik to robi kapelusze — zaoponował Karampuk. — A cylindry robi cylindziarz. — Mam pewne doświadczenie w tych sprawach, możesz mi wierzyć. Niejeden cylinder w życiu zamawiałem i zawsze robiłem to u kapelusznika. U specjalnego kapelusznika, jeśli chcesz wiedzieć, zwyczajni bowiem kapelusznicy nie potrafią zrobić cylindra z podwójnym denkiem. — W porządku — zgodził się Karampuk. — Niech ci będzie. Pójdziemy wobec tego jutro do kapelusznika, ale do zwyczajnego kapelusznika, bo ja przecież nie potrzebuję cylindra z podwójnym denkiem. Wprost przeciwnie, cylinder bez tego podwójnego denka będzie dla mnie o wiele wygodniejszy. Nawet może nie tyle dla mnie, ile dla moich uszu, które dzięki temu będą miały w cylindrze o wiele więcej miejsca. Bo w tym, co go teraz mam na głowie, to im jednak dosyć ciasno. No, to możemy iść... — Chwileczkę — powiedział Zapassas — musisz przecież coś włożyć na siebie. — Nie widzę potrzeby — odparł Karampuk. — Na dworze jest bardzo ciepło, mogę iść tak, jak stoję. — Ale nie ze mną. Żeby iść ze mną, musisz włożyć na siebie mój płaszcz. — Boże, jak ty mnie dręczysz. Wszystko mi jedno zresztą, dawaj ten płaszcz... W płaszczu i w cylindrze na głowie Karampuk wyglądał nadzwyczaj wytwornie. W niczym nie przypominał małego królika, który przed niedawnym czasem urodził się w tym samym cylindrze, który teraz zdobił szczyt jego głowy, ukrywając jednocześnie przed niedyskretnymi ludzkimi spojrzeniami parę wyjątkowo potężnych króliczych uszu. Płaszcz mistrza Miguela leżał na nim doskonale, obaj bowiem byli obecnie tego samego wzrostu. Pod rondem cylindra błyszczały szelmowsko jego wielkie, nieco czerwonawe oczy, a długie anteny wąsów sterczały w lewo i w prawo. Te wąsy wyglądały podejrzanie. — Trzeba będzie je przyciąć — powiedział stanowczym głosem mistrz Miguel. — Przenigdy! — zaprotestował Karampuk. — Z przyciętymi wąsami będę wyglądał niepoważnie. — To raczej z takimi, jakie masz teraz, wyglądasz niepoważnie — oświadczył na to mistrz Miguel. — A niby dlaczego? — zaperzył się Karampuk. — A dlatego — odparł magik — że są za rzadkie. — Za rzadkie? — zdumiał się Karampuk. — Moje wąsy są za rzadkie! No, wiecie, państwo, nie spodziewałem się, że taka zniewaga spotka kiedykolwiek moje wąsy. — To nie jest żadna zniewaga, tylko stwierdzenie faktu. — A więc jak według ciebie powinny wyglądać wąsy, żeby można o nich powiedzieć, że są poważne? — Poważne wąsy powinny być gęste — powiedział z całym spokojem Zapassas. — Natomiast twoje wąsy to rzadzizna. Tu włosek, tam włosek, naprawdę bardzo niepoważnie to wygląda. Karampuk spojrzał w lustro. Kto wie, czy mistrz nie ma racji? Rzeczywiście teraz, kiedy był w płaszczu i cylindrze, te jego wąsy wyglądały istotnie nie najlepiej. — Czy myślisz, że z gęstymi wąsami byłoby mi bardziej do twarzy? — zapytał w końcu. — Niewątpliwie — odparł magik. — A co trzeba robić, żeby mieć gęste wąsy? — Trzeba je odpowiednio pielęgnować. Szczotkować, czesać, szczypać, a nawet używać specjalnej maści na porost wąsów. — To jest taka maść? — zainteresował się Karampuk. — Jeśli jest maść na porost włosów, to dlaczego nie miałoby być maści na porost wąsów? — Koniecznie muszę zdobyć tubkę takiej maści — zakomunikował Karampuk. — O, to nie jest takie proste, jakby się mogło zdawać — powiedział mistrz Miguel. — Maść na porost wąsów jest niesłychanie trudno zdobyć. Sprzedaje sieją tylko na imienne zlecenie... — Po co to robić takie korowody? — mruknął Karampuk. — To jest niezbędne — zareplikował magik. — Maść na porost wąsów jest środkiem niemal tak niebezpiecznym jak dynamit i dlatego muszą być zachowane szczególne środki ostrożności. — Co też ty opowiadasz? — zdumiał się Karampuk. — Jakżeż maść na porost wąsów może być równie niebezpieczna jak dynamit? Dynamit to jest dynamit, wiadomo, może wybuchnąć i gotowe nieszczęście. A jakie nieszczęście może grozić ze strony niewinnej maści na porost wąsów? — Niewinnej? — wrzasnął mistrz Miguel. — Ładnie mi niewinna! A wiesz, co może się stać po dostaniu się jej w niepowołane ręce?! Karampuk z mistrzem Miguelem, trzymając się za ręce, wyszli wreszcie w podskokach na ulicę. Sprawiali wrażenie rozbawionych przyjaciół, którzy wracają z jakiegoś bardzo udanego przyjęcia. Było późno i po ulicach spacerowało niewiele osób. „Całe szczęście — myślał sobie mistrz Miguel — że jest ciemno i że nie widać, jak się wygłupiam. Strach pomyśleć, co by to było, gdybym tak musiał podskakiwać w świetle dziennym...” „Co za pech — myślał sobie w tym czasie Karampuk — że akurat jest noc i że tak mało ludzi widzi mój spacer z najsłynniejszym magikiem świata, który jednocześnie jest moimi rodzicami. Ubrany jestem w śliczny płaszcz, a na głowie mam jego magiczny cylinder. Naprawdę szkoda, że na ulicach jest tak mało ludzi...” Ludzie zresztą nie bardzo zwracali uwagę na tę dziwną parę. O tej porze na ulicach miast dzieją się najrozmaitsze rzeczy i widok dwóch wesołych, wracających do domu przyjaciół nie jest niczym nadzwyczajnym. Że szli podskakując sobie co chwila? Cóż, radość może się objawiać w różny sposób. Jeden sobie podśpiewuje, a inny znów może sobie podskakiwać. Wolno mu, byle robił to kulturalnie i nie zakłócał innym wieczornego spokoju. Od czasu do czasu tylko ktoś się za nimi oglądał i kiwając z pobłażaniem głową, mówił: — Jak to miło patrzeć na ludzi, którym jest dobrze. Magikowi jednak za dobrze nie było. Ponieważ nie był przyzwyczajony do takiego chodzenia w podskokach, szybko zaczął odczuwać zmęczenie. Kiedy Karampuk zaproponował, żeby się jeszcze przeszli w jedną i drugą stronę główną ulicą miasta, która była najbardziej oświetlona i przy której znajdowały się najwspanialsze sklepy, mistrz Zapassas stanowczo zaprotestował. — To już, uff, nie dzisiaj. Dzisiaj, uff, nie będziemy już więcej, uff, podskakiwać. Teraz, uff, wsiądziemy w samochód, uff, i pojedziemy, uff, do domu. — W jaki samochód? — zainteresował się Karampuk, który nie tylko że nie sapał jak jego towarzysz, ale w ogóle nie czuł się ani odrobinę zmęczony. — W mój samochód, uff — odpowiedział magik. — A gdzie on jest? — Tu niedaleko, uff, na parkingu. Wykonali jeszcze kilkadziesiąt podskoków i znaleźli się na parkingu wśród tłumu drzemiących spokojnie aut. Mistrz Miguel szybko odnalazł swój pojazd i otworzył drzwi. — Prześliczny jest ten nasz samochód, mamotato! — zawołał Karampuk, przyglądając się pojazdowi z niekłamanym podziwem. — Ciekaw jestem, co to za marka? — Tego się nie da, uff, wyjaśnić w dwóch słowach — oświadczył magik. — Ja, uff, jako jeden z najznakomitszych magików, uff, świata, nie mogę przecież, uff, jeździć jakimś tam Fordem, Moskwiczem czy Fiatem. Ja, uff, muszę mieć ekstra samochód, samochód-bajkę, uff, rozumiesz? — Rozumiem. — I dlatego mój bajkowy, uff, samochód jest krzyżówką... — Czym? — zapytał Karampuk. — Krzyżówką, uff, czyli skrzyżowaniem różnych najlepszych elementów różnych marek. Wiadomo, że jedne samochody mają lepszy silnik, a inne znów lepsze podwozie, uff. W jednych jest wysokiej klasy dyferencjał, a w innych znów znakomite zawieszenie. Jedne mają wspaniale skonstruowaną skrzynkę biegów, a inne znowu rewelacyjną pompę benzynową. Uff! No więc ja kazałem sobie zmontować samochód z samych najlepszych części. — I jaki jest efekt? — zainteresował się Karampuk. — Zaraz zobaczysz — powiedział mistrz Miguel i siadł za kierownicą, wskazując jednocześnie Karampukowi miejsce obok siebie. Karampukowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Wsiadł natychmiast, i to z takim impetem, że przy wsiadaniu spadł mu z głowy cylinder, którym zawadził o dach samochodu. Przypadkowy obserwator mógłby nawet powiedzieć, że Karampuk nie tyle wsiadł do tego samochodu, ile hycnął do jego wnętrza jednym błyskawicznym hycnięciem. Ale ponieważ takiego przypadkowego obserwatora nie było akurat w pobliżu, więc fakt ten, miejmy nadzieję pozostał niezauważony. Mistrz Miguel przekręcił kluczyk. W fantastycznym motorze jego samochodu coś zazgrzytało, ale silnik nie zapalił. — Nic — powiedział magik. — Zaraz damy mu ssanie, wtedy natychmiast zapali. Pomanipulował jakąś dźwignią i ponownie przekręcił kluczyk. Powtórzyło się to, co poprzednio. Coś zgrzytnęło i na tym koniec. — Czy już jedziemy? — zapytał pełnym niecierpliwości głosem Karampuk. — Na razie jeszcze nie — odpowiedział zdenerwowany magik. — Nigdy mi się takie rzeczy nie zdarzały. Zawsze zapalał za pierwszym dotknięciem. Tajemnicza jakaś historia... — Może się coś zepsuło? — W tym samochodzie nic się nie może zepsuć — zapewnił mistrz Miguel. — A może wkładasz niewłaściwy kluczyk? — Nic podobnego. Wkładam dobry kluczyk, możesz być o to spokojny. Powiedziawszy to mistrz Miguel spróbował zapalić samochód po raz trzeci. Tym razem silnik wreszcie zaskoczył, ale pracował bardzo nieregularnie. Pik-pik-pak-pak, pik-pik-pak-pak, pik-pik-pak-pak zamiast pikpikpikpikpikpik-pikpikpik... — Coś się jednak dzieje w tym silniku — zauważył zaniepokojony. — Po czym to poznajesz? — zapytał z uznaniem Karampuk. — Po tej jego nieregularnej pracy. — A mnie się właśnie podoba, że nie stuka w kółko jednego i tego samego, tylko sobie urozmaica to swoje stukanie. — Nie znasz się na tych sprawach, więc nie zabieraj głosu — powiedział mistrz Miguel. — A ty się znasz? — zapytał Karampuk. — No pewnie, że się znam. — To wobec tego powiedz mi, dlaczego silnik robi pik-pik-pak-pak zamiast jednostajnego pikpikpikpikpik? — Dlaczego? — zamyślił się Zapassas. — Widocznie nastąpił jakiś defekt. — Ale jaki? — chciał koniecznie wiedzieć Karampuk. — Trudno mi to tak od razu powiedzieć — zaczął się wykręcać mistrz Miguel. — Nie jestem przecież mechanikiem... — Ale jesteś magikiem, a magik to o wiele ważniejsza figura niż mechanik. — Magik też nie może wszystkiego wiedzieć... — powiedział ugodowym tonem mistrz Miguel i włączył pierwszy bieg. Wspaniały samochód po kilku szarpnięciach ruszył wreszcie do przodu. Motor, stukając swoje pik-pik-pak-pak, zaczął poruszać koła. Wyjechali z parkingu i szeroką, oświetloną rtęciowymi lampami aleją zmierzali w stronę domu Miguela Campinello de la Vare Zapassas. — Czy to jest już największa szybkość, jaką może osiągnąć twój samochód? — zapytał po chwili jazdy Karampuk. — Skąd! — oświadczył mistrz Miguel. — Mogę jechać dziesięć razy szybciej. — To jedź. — Kiedy nie mogę. — Przed chwilą powiedziałeś, że możesz jechać dziesięć razy szybciej, a teraz znów mówisz, że nie możesz... — To znaczy — zaczął nieśmiało tłumaczyć magik — teoretycznie mogę jechać dziesięć razy szybciej, ale praktycznie nie mogę. — Czemu? — Bo nie ciągnie. — Kto? — Motor nie ciągnie. — Naciśnij gaz. — Nacisnąłem już do samego końca — powiedział zdenerwowany mistrz Miguel, bo zaczęło mu się robić trochę głupio. Przyznacie sami, że to nie jest przyjemna sytuacja, jeśli jest się właścicielem wspaniałego samochodu, i okazuje się, że ten wspaniały samochód nie ciągnie. — Nacisnąłeś, a my się ledwo wleczemy — zauważył Karampuk. — Niestety, mój drogi, niestety — przyznał zmartwiony magik. — Na szczęście jesteśmy już przed moim domem. Zaraz wstawimy go do garażu, a jutro pojedziemy z nim do samochodowego pana doktora. — Taki samochodowy pan doktor to na pewno bierze dużo pieniędzy — powiedział Karampuk. — A oczywiście, oczywiście — przytaknął mistrz Miguel. — Ale trudno, nie ma rady. Jak samochód jest chory, to trzeba go leczyć. Wysiedli. Mistrz Miguel otworzył garaż, a potem wjechał do jego wnętrza. — Zamkniemy go teraz na noc — powiedział, gasząc w garażu światło. — I sam tak zostanie na noc? — zapytał zaniepokojony Karampuk. — Sam. Zawsze zostaje sam. — Ale dzisiaj on jest przecież chory, a chorego nigdy nie należy zostawiać samego na noc. — Nie mam zamiaru spędzić całej nocy w garażu — powiedział Zapassas. — To zresztą nie jest chyba żadna poważna choroba... — Wszystko jedno — oświadczył Karampuk. — Nie powinien zostawać sam. Na pewno zrobi mu się przykro, jak odejdziemy. — Wiec co proponujesz? — zapytał mistrz Miguel. — Proponuję, żebym ja z nim został na noc. — Chcesz z nim zostać na noc w ciemnym garażu? — Czemu nie, ja się ciemności nie boję. Będzie mi nawet bardzo przyjemnie. — Aaa, jeśli tak, to proszę cię bardzo, miej tę przyjemność — powiedział mistrz Miguel. W chwilę potem Karampuk usłyszał skrzypienie zamykanych drzwi i oddalające się kroki mistrza Miguela. W pogrążonym w ciemnościach garażu zapanowała teraz głucha cisza. Karampuk położył się na tylnym siedzeniu. Postanowił natychmiast zasnąć. Czuł się zmęczony. Przez tych parę godzin od swego urodzenia w cylindrze zdążył już przeżyć masę wrażeń. Jeszcze raz sobie to wszystko przypomniał i może dlatego sen jakoś nie przychodził. A w ogóle, czy to wypada spać, jeśli się zostaje z kimś chorym na noc, żeby się nim opiekować? Pewnie nie wypada, pomyślał sobie w głębi duszy Karampuk. Nie wypada pewnie też tak milczeć. Osoby dobrze wychowane powinny być rozmowne. Ale czy można rozmawiać z samochodem? A niby dlaczego nie? Może on tylko czeka na to, żeby z nim zacząć rozmowę? Tylko od czego się zaczyna rozmowę z samochodem? Może od zatrąbienia? — Co mi szkodzi — mruknął pod nosem Karampuk. — Zatrąbię, zobaczymy, jak on się zachowa. I udając klakson samochodowy Karampuk zatrąbił trzy razy: — Bim-bim-bim! — Bim-bim-bim! — odpowiedziało mu dudniącym głosem echo, natomiast sam samochód milczał. — Bim-bim-bim! — spróbował po raz drugi. Znów odpowiedziało mu tylko głębokie garażowe echo: — Bim-bim-bim! — Już wiem, co zrobię! — zawołał Karampuk. — Uszczypnę go, wtedy na pewno się obudzi. Chwileczkę, muszę się zastanowić, w co go uszczypnąć? Czy w maskę, czy w oponę, czy może w wycieraczkę? Ech, na początek wystarczy w oponę... Otworzywszy drzwi, Karampuk wychylił się z wnętrza i uszczypnął samochód w prawą tylną oponę. Ledwo to uczynił, w garażu rozległ się zaspany, pełen przerażenia szept: — Kto tutaj jest? Kto tutaj jest? Szept dobiegał spod maski. — Kto tutaj jest? Kto tutaj jest? Czy to znów ten okropny szczur zaczyna gryźć mnie po oponach? Karampuk zastygł jak skamieniały. Nie wiedział, jak ma się zachować. W końcu doszedł do wniosku, że to nieładnie nie przyznawać się do popełnionych przez siebie czynów, i powiedział: — To nie żaden szczur, to ja, Karampuk. — Karampuk? — zapytał samochód. — Nie przypominam sobie takiego, mam trochę gorączki... — Ja właśnie tu przyjechałem w tobie, niedawno. Siedziałem na przednim siedzeniu, przypominasz sobie? — Coś sobie przypominam — powiedział samochód. — Ale wyraźnie czułem, że coś mnie przez sen gryzie w oponę... — To ja — przyznał się Karampuk. — Ty mnie ugryzłeś? — spytał zdziwiony samochód. — Nie ugryzłem, tylko uszczypnąłem. Chciałem, żebyś się obudził. Najpierw trąbiłem, ale trąbienie nie dało wyniku. — Źle się czuję, mój przyjacielu, słaby jakiś jestem ostatnio — powiedział samochód zmęczonym głosem. — Zauważyłem to w czasie jazdy — wtrącił się Karampuk. — Zupełnie nie ciągniesz. — Otóż to, mój kochany, otóż to. — A przecież jesteś takim wspaniałym samochodem — powiedział Karampuk. — Składasz się z samych najlepszych części. — To zupełna bzdura — powiedział samochód z przekonaniem. — Zapassas, ten mój właściciel, wykombinował sobie, że zrobi ze mnie najlepszy samochód świata, wsadzając we mnie najlepsze części z innych samochodów... — A czy nie jesteś najlepszym samochodem świata? — Tylko pozornie, tylko pozornie. Czy biorąc po jednym najlepszym palcu od każdego z dziesięciu najlepszych pianistów świata, można zrobić jakiegoś superpianistę? Wątpię, mój kochany. To samo jest ze mną. Poszczególne części są bardzo dobre, a w sumie wszystko razem jakoś nie gra. — Jutro pojedziesz do samochodowego pana doktora — oznajmił Karampuk. — Na pewno ci coś poradzi... — Nonsens! — zaperzył się samochód. — Przecież jesteś chory. — Ale nie aż tak poważnie, żeby jeździć do doktora. Wystarczyłoby przeprowadzić kurację tu na miejscu, w garażu. — Sam przyznałeś, że nie ciągniesz. — Nie ciągnę, bo dwie świece mam zaoliwione — powiedział samochód. — Zauważyłeś może w czasie jazdy, że mój silnik wydaje odgłos pik-pik-pak-pak zamiast pikpikpikpik! — Zauważyłem. — To nienormalne pak-pak powodują właśnie te dwie zaoliwione świece. — Czy to jest do wyleczenia? — zapytał z troską w głosie Karampuk. — No pewnie! — zawołał samochód. — Wystarczy wkręcić dwie nowe świece i od razu wszystko będzie w porządku. Silnik się zapali za pierwszym dotknięciem, nic nie będzie zgrzytało przy włączaniu zapłonu, a ja zacznę ciągnąć bez żadnego sapania, jak się tylko naciśnie trochę gazu... — Popatrz, jakie to proste! — wykrzyknął Karampuk. — To Zapassas nie mógł na to wpaść? — On o tych rzeczach nie ma najmniejszego pojęcia. — A ty nie mogłeś mu o tym powiedzieć? — My ze sobą nie rozmawiamy — powiedział samochód. — To znaczy, ponieważ jemu nie zdarzyło się nigdy skierować do mnie kilku choćby słów, ja też pilnuję się, żeby nie odzywać się w jego obecności... I tak to trwa. — Mimo że czasem masz wielką ochotę coś mu powiedzieć... — Tak, zwłaszcza o tym szczurze, który nocami gryzie mnie po oponach. — Przepraszam, że cię uszczypnąłem — powiedział Karampuk. — Nie wiedziałem, że istnieje jakiś paskudny szczur, który nocami robi ci głupie kawały. — Nie ma o czym mówić — powiedział samochód. — Uszczypnąłeś to uszczypnąłeś, trudno, przypadek. — Aż tym szczurem to swoją drogą trzeba by coś zrobić — zauważył Karampuk. — Nie może przecież tak cię po nocach straszyć... — Cóż ja mu mogę zrobić? — zajęczał samochód. — Mógłbym najwyżej na niego najechać, ale on zawsze jest zwinniejszy ode mnie. Czasem, kiedy wjeżdżam do garażu, siedzi tuż przy ścianie i ironicznie się na mnie patrzy. Wie, że muszę przed tą ścianą zahamować, bo inaczej sam sobie zrobiłbym krzywdę. — Nie bój się, znajdziemy na niego lekarstwo — zapewnił go Karampuk. — Zaraz jutro rano powiem o tym szczurze twemu właścicielowi. On na pewno z nim coś zrobi. — Myślisz, że go złapie? — zainteresował się samochód. — Złapać to może nie złapie, ale może zmienić go na przykład w małą, wesołą myszkę. — Myszka byłaby lepsza od szczura, nie ulega wątpliwości — powiedział samochód. — Obawiam się tylko, że biegając po mnie za bardzo by mnie łaskotała. — Masz łaskotki? — zapytał Karampuk. — Jeszcze jakie! — przyznał się samochód i na samo ich wspomnienie zaczął chichotać jak oszalały. — Wobec tego poproszę Zapassasa, żeby zamienił szczura w coś całkiem innego, w coś, co nie łaskocze. — Niech go zamieni w zapasowe koło — zaproponował samochód. — To nie jest zły pomysł, ale ma jedną wadę. — Gdzie ty wozisz zapasowe koło? — W bagażniku. — No więc z twojego bagażnika ciągle by się rozlegały popiskiwania tego szczura zamienionego w zapasowe koło. — No to już nie wiem, w co go zamienić — powiedział zrezygnowanym głosem samochód. — Ja też nie wiem — przyznał się Karampuk. — Pewnie jesteśmy zanadto zmęczeni, żeby coś mądrego wymyślić. Dlatego najlepiej będzie, jak się teraz trochę prześpimy, a rano murowanie coś nam wpadnie do głowy. — Masz rację — zgodził się samochód. — Śpijmy więc, dobranoc. — Dobranoc! Karampuk zdjął z głowy swój magiczny cylinder, wyciągnął się jak długi na tylnym siedzeniu i błyskawicznie zapadł w sen. W chwilę potem spał również i samochód. Rano Karampuk obudził się pierwszy. Bolały go wszystkie kości i mięśnie, bo nie mógł się porządnie wyciągnąć śpiąc na tylnym siedzeniu. Na domiar złego odczuwał ból głowy. Prawdę mówiąc, to nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co właściwie dzieje się z jego głową, jako że dotychczas nigdy nie miał do czynienia z takimi objawami. Krótko mówiąc, był to pierwszy ból głowy w jego życiu. Widząc, że samochód pogrążony jest jeszcze w głębokim śnie, i nie mając z kim zamienić kilku słów na temat stanu swojej głowy, Karampuk zupełnie słusznie doszedł do wniosku, że na pewno dobrze zrobi mu świeże powietrze. Cichuteńko otworzył drzwi, wsadził na głowę cylinder i wymknął się z garażu. Musiał natychmiast przymrużyć swoje czerwonawe oczy, bo po ciemnościach panujących w garażu został nagle oślepiony pełnym światłem budzącego się akurat pogodnego dnia. Kiedy już wzrok mu się nieco oswoił, Karampuk rozejrzał się dokoła. Garaż stał w bardzo porządnie utrzymanym ogródku. Żeby się trochę przewietrzyć i wyprostować nogi, Karampuk zaczął powoli przechadzać się ścieżkami pomiędzy zagonkami i klombami. Wdychał przy tym głęboko świeże poranne powietrze. Chodził tak sobie i chodził, gdy wtem wzrok jego padł na przepiękny zagon młodej, bladozielonej sałaty. W tej samej chwili uświadomił sobie, że od dawna, to znaczy od samego urodzenia, nic nie miał w ustach. „Już wiem — zawołał w duchu — z czego mnie boli głowa! Z głodu! Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że z głodu. Muszę koniecznie coś zjeść, wtedy na pewno ten ból zaraz przejdzie”. Pochylił się nad zagonkiem, żeby poczuć zapach sałaty. Nos bowiem od początku świata jest w tych sprawach nieodmiennie pierwszą instancją. To on wydaje zawsze wstępne opinie, to on nawiązuje pierwszy, najdelikatniejszy, bo tylko węchowy, kontakt z jakimś przysmakiem, to on wreszcie decyduje, czy będziemy to coś jeść, czy też nie. „Pachnie przecudnie — mruknął Karampuk w głębi duszy. — Oszałamiająco pachnie, oszałamiająco! Nie wyobrażam sobie, żeby mógł istnieć na świecie piękniejszy zapach”. Samym zapachem jednak trudno zaspokoić głód, choćby się nie wiem jak mocno wąchało i wąchało. Co gorsza, takie wąchanie pobudza jeszcze dodatkowo apetyt i wtedy już nie ma mowy o tym, żeby się powstrzymać przed ugryzieniem tego czegoś, co się w danym momencie wącha. Podobnie sprawa wyglądała z Karampukiem. Nieziemski zapach młodej, bladozielonej sałaty sprawił, że Karampuk odgryzł mały kawałeczek listka z główki, która rosła przy samym brzegu. Żeby sprawdzić, czy smak tej sałaty zgadza, się z owym oszałamiającym zapachem. Żeby się osobiście przekonać, czy przypadkiem ten zapach nie jest czymś bez pokrycia, jakąś szumną reklamą i niczym więcej... Nic podobnego. Wszystko było w absolutnym porządku. Smak sałaty był godny jej zapachu. I szczerze mówiąc, dopiero połączone razem, jeszcze bardziej się nawzajem potęgowały i uzupełniały. Nie zdziwicie się więc zapewne, jeśli Warn powiem, że Karampuk też doszedł do tego wniosku, czego efektem było odgryzienie całego listka sałaty i powolne delektowanie się jego zaletami. Po tym pierwszym listku przyszła kolej na drugi listek, po drugim listku na trzeci, po trzecim na czwarty, po czwartym na piąty, po piątym na szósty, po szóstym na siódmy, a po siódmym — to już nie było na świecie tej pierwszej główki sałaty, która — trzeba to obiektywnie przyznać — taka znów wielka nie była, skoro była zaledwie siedmiolistkowa. „Ciekaw jestem, czy inne główki też mają po siedem listków?” — pomyślał sobie Karampuk i nie tracąc czasu zaczął natychmiast sprawdzać. Z takich pytań wynikają niekiedy imponujące rzeczy. Takie pytania zadawali sobie zawsze wielcy podróżnicy i wielcy uczeni, zanim jeszcze odkryli nowy ląd lub nowe zjawisko. „Ciekaw jestem, czy dopłynę do Indii płynąc ciągle na zachód?” — zapytywał sam siebie Magellan, a znów słynny fizyk Newton, zanim odkrył swoje najważniejsze prawo ciążenia, nie raz i nie dwa mruczał sobie pod nosem: „Ciekaw jestem, jaka też może być przyczyna, że jabłko z jabłoni zawsze spada w dół?” Po zjedzeniu tej pierwszej główki sałaty Karampuk był więc na najlepszej drodze, żeby zostać słynnym badaczem. Badaczem zajmującym się szczegółowymi i drobiazgowymi studiami nad niesłychanie ważnym zagadnieniem ilości listków w poszczególnych główkach sałaty. Sprawa była niezwykle interesująca i wcale nie taka prosta, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Druga główka sałaty bowiem wcale nie miała siedmiu listków, jak jej poprzedniczka, lecz jedenaście. Fakt ten był dla Karampuka pewnego rodzaju zaskoczeniem. Zdumienie jego jeszcze się wzmogło, kiedy po zjedzeniu trzeciej główki sałaty okazało się, że nie składała się ona ani z siedmiu listków, ani z jedenastu, lecz z dziewięciu. Czwarta główka miała z kolei trzynaście listków, a piąta znów siedem. Po zjedzeniu pięciu główek sałaty Karampuk, oblizując się ze smakiem, zaczął sobie kombinować tak: „Zdaje się, że odkryłem jakieś bardzo istotne prawo sałatowe. Otóż wygląda na to, że główki sałaty mają zawsze nieparzystą ilość listków. Sprawdzę sobie to jeszcze na kilku następnych główkach, a potem ogłoszę moją wielką teorię o nieparzystości listków w główkach sałaty! Nazwę tę teorię TEORIĄ KARAMPUKA! To dopiero będzie odkrycie!” Jako uczciwy badacz Karampuk nie poprzestał na tych zjedzonych pięciu główkach sałaty. Żeby potwierdzić swoją śmiałą hipotezę o nieparzystości listków, śmiało sięgnął po szóstą główkę. Z całym zaparciem (ale i smakiem) jadł listek za listkiem i tu spotkała go niespodzianka. Bo kiedy zjadł ósmy listek, okazało się, że dziewiątego już nie ma. „Wynikałoby z tego — zadumał się Karampuk — że ta szósta główka sałaty miała parzystą ilość listków... To burzyłoby całą moją teorię. Bierzmy się wobec tego do jedzenia siódmej”. Siódma główka na szczęście miała znów nieparzystą ilość listków, ale za to potem trzy główki pod rząd, to znaczy ósma, dziewiąta i dziesiąta, miały parzyste ilości listków. „Komplikują się te moje badania — pomyślał sobie Karampuk. — Ale trudno, jak się już zaczęło, to teraz nie można ich przerywać. Wszyscy wielcy badacze przeżywają chwile zwątpień, a przecież się nie załamują, tylko prowadzą swoje doświadczenia dalej. Ja też się nie załamię!” Po powzięciu takiego uroczystego postanowienia Karampuk ponownie wziął się do jedzenia sałaty i skrupulatnego liczenia listków. Ze względu na smak młodej sałaty i jej nadzwyczajne właściwości nie sprawiało mu to bynajmniej najmniejszej przykrości. Rzadko się zdarza, aby badacz miał przy okazji przeprowadzanych przez siebie badań tyle przyjemności, co Karampuk. Karampuk, zajmując się doświadczeniami, dodatkowo jeszcze zaspokajał głód. Nie omylę się chyba, jeśli powiem, że pierwszy głód Karampuk już prawie zaspokoił. Głowa powoli przestawała go boleć i czuł się coraz raźniej i weselej. Godzina była wczesna, nikt się nigdzie w pobliżu nie kręcił, a tym samym nie przeszkadzał mu w jego zbożnym naukowym dziele. Wiadomo przecież, jak cenna jest cisza i spokój, jeśli chodzi o stworzenie odpowiednich warunków dla naukowych prac. Karampuk w tej chwili niewątpliwie miał takie warunki. Postanowił ich nie zmarnować. Pracowicie wyrywał główkę za główką i zjadał je jedną po drugiej, przeliczając nieustannie listki. Niestety, sprawa przybierała niewesoły obrót. O ile w niektórych główkach była istotnie nieparzysta ilość listków, o tyle w innych, jak na złość, była parzysta. TEORIA KARAMPUKA o nieparzystości listków w główkach sałaty legła w gruzach wkrótce po swoim przyjściu na świat. Karampuk jednak łatwo się nie poddawał. „Skoro odwaliłem już taki kawał roboty — pomyślał sobie i to była prawda, bo z zagonka sałaty zniknęła już prawie połowa główek — to doprowadzę to całe doświadczenie do końca. Jak zjem wszystkie główki co do jednej, to na pewno jakiś końcowy wniosek da się z tego doświadczenia wyciągnąć. Grunt, to nie podupadać na duchu!” Główki sałaty znikały z zagonka, a Karampuk nic, tylko liczył i liczył, żeby zebrać jak najwięcej danych, żeby mieć jak najwięcej materiałów dotyczących budowy tych główek jako takich. Nie przestał nawet wtedy, kiedy pod furtkę podjechał mleczarz i brzęcząc butelkami ustawił przy wejściu dwie pełne butelki, a zabrał dwie puste. Mleczarz spostrzegł Karampuka, ale widząc jakąś dziwaczną postać w cylindrze, wziął go za stracha na wróble, którego wczoraj po południu musiał w swoim ogrodzie postawić ten tajemniczy pan Miguel Campinello de la Vare Zapassas, który podobno potrafi wyczyniać najrozmaitsze magiczne sztuki. Sto sześćdziesiąta dziewiąta główka sałaty miała nieparzystą ilość listków, potem w ośmiu kolejnych główkach była parzysta ilość, potem znów było kilka nieparzystych, potem były parzyste, znów nieparzyste, znów parzyste i tak aż do samego końca. Ostatnia, trzysta czternasta główka sałaty miała znów nieparzystą ilość listków, a mianowicie siedem. Zjadłszy te ostatnie siedem listków, a trzeba przyznać, że zrobił to z największym wysiłkiem, Karampuk głęboko się zamyślił. Zwłaszcza ilość listków znajdujących się w ostatniej główce sałaty dała mu dużo do myślenia: „O ile mnie pamięć nie myli — myślał sobie Karampuk — to w pierwszej główce sałaty było również siedem listków. Z tego chyba dałoby się wyciągnąć jakiś ogólniejszy wniosek. Muszę przecież wyciągnąć jakiś wniosek, skoro przeprowadziłem takie gigantyczne doświadczenie. No, bo czy nie jest rzeczą godną uwagi, że zarówno pierwsza główka sałaty poddana badaniom, jak i ostatnia główka poddana takimże badaniom, zawierały jednakową ilość listków, to jest po siedem? To jest zaskakujące, prawda?” Schrupawszy do czysta cały zagonek sałaty, Karampuk zaczął się nerwowo przechadzać po ogródku. Takim samym nerwowym krokiem przechadzają się pewnie po swoich pracowniach uczeni, kiedy ich umysł zaabsorbuje nagle jakaś jedna myśl. Chodził Karampuk z jednego kąta ogrodu w drugi, aż wreszcie znalazł się przy furtce/Zobaczył mleko. Po tej sałacie strasznie mu się chciało pić. Wziął jedną z butelek, zdjął błyszczący kapsel i jednym duszkiem wypił szybko do dna. Chwilę odpoczął, po czym wypił drugą butelkę. Prawie natychmiast poczuł się sennie i ociężale. Ale nie dawał za wygraną. „Muszę, muszę — powtarzał w myślach — muszę ustalić Prawo Karampuka! Żeby nie wiem co się miało dziać, to ja takie prawo odkryję! Prawo Karampuka, jak to ładnie brzmi!” Zbliżył się ostrożnie do drugiego, nie napoczętego jeszcze zagonka sałaty. Stanął nad nim i zaczął się z góry przyglądać bladozielonym, niedawno dopiero rozwiniętym główkom, w których listkach jak brylanciki błyszczały krople rannej rosy. Poczuł nieodpartą pokusę. „Zerwę tylko jedną główkę z tego zagonka — pomyślał sobie. — Tylko jedną i zobaczę, ile ma listków...” Zerwał. Nie był w stanie już jeść listków, zaczął je więc powoli i dokładnie przeliczać. — Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem... Siedem! — wrzasnął uradowany. — Mam! Mam! Odkryłem Prawo Karampuka! Na każdym zagonku sałaty pierwsza i ostatnia główka składa się zawsze z siedmiu listków! Hej, sałaciarze! Zapamiętajcie raz na zawsze, że słynne Prawo O Siedmiu Listkach zostało wynalezione przez wielkiego badacza sałaty — Superkrólika Karampuka! Po tym przemówieniu Karampuk wykonał z radości kilka wielkich susów, uchylił cichutko drzwi garażu i jakby nigdy nic, napęczniały triumfem, sałatą i mlekiem, zwalił się na tylne siedzenie niezwykłego, z samych najlepszych części złożonego samochodu, który ciągle jeszcze pogrążony był w najrozkoszniejszym porannym śnie. Mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas budził się zwykle gdzieś dopiero około południa. Magicy przeważnie śpią długo, ponieważ kończą swoją pracę późno w nocy. Tak się przyjęło od wieków i tak zostało. Nikt nigdy nie widział magika produkującego się ze swymi magicznymi sztukami w samo południe. Być może — w świetle dziennym nie wszystkie sztuki się udają... W tym konkretnym wypadku mistrz Miguel miał wszystkie powody, żeby spać tego dnia dłużej niż zwykle. Przede wszystkim wpłynęły na to przeżycia poprzedniego wieczoru. Były to rzeczy nieprawdopodobnie denerwujące, przyznacie, nawet dla człowieka mającego tak wypróbowane nerwy, jak mistrz Miguel. Te dramatyczne wydarzenia przeżywał mistrz Miguel w ciągu nocy jeszcze kilkakrotnie. Oczywiście we śnie. Spał nerwowo, rzucał się na łóżku, krzyczał coś, wymachiwał rękami i od czasu do czasu wzywał pomocy. Nikt tych jego rozpaczliwych wezwań nie słyszał. Dzieci mistrza Zapassasa były właśnie na koloniach letnich dla dzieci magików, a pani Zapassasowa, jego żona, miała zwyczaj wkładania sobie do uszu przed zaśnięciem wielkiej porcji waty, od lat bowiem cierpiała na bezsenność. Ostatecznie jednak mistrz Miguel obudził się dość wypoczęty. Umył się, ogolił i zjadł śniadanie, które podała mu małżonka. Przy ostatnich łykach kawy (bez mleka, bo Karampuk je wypił) zaczął się mistrz Miguel zastanawiać nad tym, co też ma w ciągu dnia do załatwienia. — Przede wszystkim — mruknął pod nosem — trzeba zrobić porządek z tym samochodem... — Mówiłeś coś? — zapytała pani Zapassasowa wyjmując z lewego ucha potężny kłąb waty. — Mówiłem — powiedział mistrz Miguel. — Do mnie mówiłeś? — Nie, nie do ciebie. — A do kogo? — zaciekawiła się pani Miguelowa wiedząc dobrze, że nikogo poza nimi w całym domu nie ma. — Do siebie mówiłem — wyjaśnił spokojnym tonem mistrz Zapassas. — Do siebie samego? — Tak, do samego siebie — przytaknął mistrz Miguel. — Ciekawa jestem, co też to takiego było? — Nic specjalnie ciekawego — powiedział mistrz Miguel i dalej spokojnie kończył swoją kawę. — Nie możesz mi powiedzieć? — zapytała pani Zapassasowa wyjmując drugi kłąb waty z prawego ucha. — Mogę, oczywiście, że mogę. — To powiedz. — Powiedziałem, że muszę zrobić porządek z naszym samochodem... — A co, zepsuł się? — zmartwiła się pani Zapassasowa. — Nie, nie zepsuł się — oświadczył mistrz Miguel — ale jednak coś w nim nie gra. — Ale jeździ? — Jeździć jeździ, ale nie ciągnie. Będę musiał jechać do mechanika. — Znów do tego mechanika! — zawołała pani Zapassasowa głosem pełnym oburzenia. — Znów nowy wydatek. I mleko nam ukradli! Same straty! — Trudno, moja droga — powiedział mistrz Zapassas — jak się ma samochód, to jego utrzymanie musi kosztować... — Ten mechanik to ci z pewnością specjalnie psuje ten samochód, żebyś do niego przyjeżdżał co parę dni z workiem pieniędzy! — Przesadzasz — usiłował zbagatelizować całą sprawę mistrz Zapassas. — Nie ma mowy o żadnym worku pieniędzy... — Worek nie worek, zawsze to grubo kosztuje — powiedziała pani Zapassasowa. — Inni to się przynajmniej na tym znają, a ty co? — Nie mogę się przecież znać na wszystkim — powiedział pojednawczo mistrz Zapassas. — Wystarczy, że się znam na magii. — To jest twój zawód — zareplikowała pani Zapassasowa. — Na czymś ostatecznie musisz się znać. Ale prócz tego powinieneś mieć jeszcze jakieś hobby... — Hobby? — zdziwił się mistrz Miguel. — A po co mi do licha jakieś tam hobby? — Hobby sprawiałoby ci przyjemność, a poza tym miałbyś z niego również i korzyści. Gdybyś na przykład miał hobby samochodowe... — Ja bardzo lubię jeździć samochodem — wtrącił mistrz Miguel. — Jeżdżenie to za mało — powiedziała stanowczo jego żona. — Żebyś jeszcze przy tym lubił majstrować koło samochodu, to dopiero można by powiedzieć, że masz samochodowe hobby. I wtedy o wiele taniej kosztowałoby nas utrzymanie tego całego wehikułu. — Nie jestem tego taki całkiem pewien — mruknął mistrz Zapassas, ale na szczęście jego żona, zajęta własnymi myślami, tego nie dosłyszała. — Weź tylko mnie — powiedziała. — Moim hobby jest hodowanie sałaty. Nie masz pojęcia, ile sałata dała mi radosnych chwil w moim życiu. Cóż to za rozkosz obserwować, jak wschodzą te wątłe, jasnozielone listki, jak się robią coraz to większe i większe, aż wreszcie nadają się do zjedzenia. Lubisz sałatę ze śmietaną? — Ogromnie lubię — powiedział mistrz Zapassas, który rzeczywiście uwielbiał sałatę ze śmietaną. — A widzisz! — zawołała. — Z mojego hobby nie tylko ja mam przyjemność, ale również i ty masz korzyści! — To jest racja — zgodził się mistrz Miguel. — Nie rozumiem tylko, jaki to ma mieć związek z naszym samochodem. Czy chcesz, żebym założył sobie zagonek, na którym hodowałbym malutkie samochodziki, które potem, jak podrosną, będzie można zjeść ze śmietaną? — Śmieszny jesteś — oburzyła się pani Zapassasowa. — Z tobą nigdy nie można rozmawiać poważnie. Mnie chodziło po prostu o to, że gdybyś potrafił się zmusić do dłubania przy samochodzie, to o wiele taniej by to nas kosztowało. — Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie — powiedział mistrz Miguel. — Jeśli chodzi o mechanikę, to jestem zupełny antytalent. — Wobec tego powinieneś sobie znaleźć jakiegoś przyjaciela lub znajomego, który by miał właśnie takie samochodowe hobby i który by wszystko zrobił przy naszym samochodzie za darmo, z czystego zamiłowania. — Będę się musiał o kogoś takiego postarać — powiedział mistrz Miguel, nie bardzo wierząc, aby to się miało kiedykolwiek zrealizować. — Postaram się na pewno. Powiedziawszy te słowa, mistrz Zapassas wytarł usta serwetką i wstał od śniadania. Przez szerokie oszklone drzwi wyszedł na zalany słońcem taras, a potem po schodach zszedł do ogródka i skierował się w stronę garażu. Był ogromnie ciekaw, czy zastanie jeszcze w garażu to przedziwne króliczysko, które wczoraj wieczorem wybawiło go co prawda z opresji, ale potem tak zaskakująco urosło, że przechodziło to ludzkie pojęcie. Tak między nami mówiąc, to zacny mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas gdzieś tam w głębi duszy miał słabą iskierkę nadziei, że w końcu okaże się, iż cały ten wczorajszy koszmar był tylko niedobrym snem, który na szczęście dawno już minął i że żaden niesamowity królik Karampuk nie istnieje i nigdy nie istniał. Powoli zaczął odchylać drzwi garażu. Samochód stał na swoim miejscu. Czarny, wielki, obojętny. Mistrz Miguel wszedł do środka i zajrzał do wnętrza wozu. Ledwo spojrzał, a od razu zrobiło mu się słabo i nogi się pod nim ugięły. Ten wczorajszy koszmar trwał dalej. Na tylnym siedzeniu jego wspaniałego wozu spał rozwalony Karampuk. Wytworny magiczny cylinder mistrza Miguela, cylinder o podwójnym denku, zsunął się z głowy śpiącego potwora i odsłonił jego niesamowite wprost uszy. — Mój magiczny bigos, którego sobie narobiłem, rozwija się w najlepsze — szepnął przerażonym głosem mistrz Miguel. Uszy Karampuka, które może nie były specjalnie ładne, jeśli idzie o fason, ale za to tak czułe jak najsubtelniejsze radary, natychmiast usłyszały ten szept i przekazały go sobie tylko wiadomymi drogami do świadomości ich właściciela. Karampuk natychmiast się ocknął i powolutku zaczął otwierać swoje czerwonawe oczęta. Kiedy już je na tyle otworzył, że rozpoznał mistrza Miguela, pełnym radości głosem zawołał: — Jak się masz ojczematko! Dzień dobry ci! Witaj! Witaj! Cieszę się, że cię znów widzę! Jak to dobrze wiedzieć, że nie jest się samemu na tym ogromnym świecie. Mistrz Miguel zachował się nieco bardziej powściągliwie. — Dzień dobry ci — powiedział krótko. — Zdaje się, że spało ci się nie najgorzej... — Fantastycznie! Która to godzina? — Dwunasta dochodzi. — Dwunasta? Coś takiego! — zawołał Karampuk, przeciągając się na siedzeniu jak długi. — Najwyższy czas, żebyś wstał — powiedział mistrz Zapassas. — Zwłaszcza że muszę jechać z samochodem do mechanika... — Po co? — zapytał Karampuk. — Po to, żeby zrobił z nim porządek. — To zbyteczne — oświadczył Karampuk. — Ja się tym zajmę. Mistrza Miguela aż zatkało z tej bezczelności, ale nic nie dał po sobie poznać. — Czy ty czasem zanadto nie szarżujesz? — zapytał przez ściśnięte wargi. — Odpowiadam za swoje słowa — powiedział Karampuk, zrywając się z tylnego siedzenia, które było w ciągu minionej nocy jego pokojem sypialnym. — Niech no rodzice wyprowadzą ten samochód z garażu, to zaraz się wezmę do roboty. Tu jest za ciemno, żebym mógł cokolwiek robić. „Co za hochsztapler! — pomyślał sobie mistrz Miguel. — Ale dobrze, skompromituj się. Zaraz ci wyprowadzę z garażu ten samochód i wtedy zobaczymy twoją klęskę...” Po kilku próbach mistrz Miguel zapuścił wreszcie motor i wyjechał z garażu. — Proszę mi otworzyć maskę — zadysponował Karampuk. Mistrz Miguel nacisnął coś i maska odskoczyła do góry. Karampuk zdjął z głowy cylinder i pochyliwszy się nad pracującym motorem zaczął pilnie nasłuchiwać swymi potężnymi uszami. Podobnie jak wczoraj, motor cały czas mruczał nieregularnie: pik-pik-pak-pak. — Słyszysz to: pik-pik-pak-pak? — zapytał Karampuk. — Pewnie, że słyszę — powiedział mistrz Miguel. — A w ogóle to co ty teraz udajesz takiego mędrka? Przecież ja ci jeszcze wczoraj zwróciłem uwagę na to nienormalne pik-pik-pak-pak. — Możliwe — zgodził się Karampuk. — Ale zaraz potem przyznałeś, że nie masz zielonego pojęcia, co to może być... — Bo to prawda — przytaknął magik. — Dlatego właśnie chcę jechać teraz do mechanika, że nie wiem, co to za defekt. — A ja wiem! — oświadczył z niesamowitą pewnością siebie Karampuk, wpatrując się prosto w oczy mistrzowi Miguelowi. — Nadzwyczajne — zarechotał Zapassas. — Popatrzcie tylko, jaki geniusz mechaniki się znalazł! — Poproszę o klucz od świec — powiedział stanowczo Karampuk. — Weź sobie, jest z tyłu w bagażniku. Zaraz ci otworzę. Karampuk nie od razu znalazł właściwy klucz. W pierwszym momencie wziął nawet do ręki zwyczajny klucz do odkręcania śrub, ale w tej samej chwili usłyszał cichutkie, chociaż wyraźnie wyszeptane słowa: „Nie ten, nie ten, ten drugi”. To samochód zbudzony ze snu udzielał mu osobiście bardzo cennych w tym przypadku rad. Karampuk podszedł do otwartej maski. Drapiąc się raz w jedno, a raz w drugie ucho zaczął się głęboko zastanawiać, wymachując cały czas kluczem od świec najprzeróżniejsze młynki. — Zastanawiaj się, zastanawiaj — kpił z niego mistrz Miguel. — Dużo ci to pomoże. „Zdejmij ze świec kapturki doprowadzające prąd” — poradził mu samochód. Karampuk zdjął kapturki i oczywiście nie wiedział, co robić dalej. „Teraz wykręć kluczem świece, kolejno jedną za drugą„ — dobiegło do jego uszu. Założył klucz na świecę i próbował odkręcić. Niestety, nie mógł ruszyć tej świecy nawet o milimetr, mimo że wkładał w odkręcanie całą swoją siłę. „Nie w tę stronę, w drugą” — mruknął samochód po przyjacielsku, powstrzymując śmiech, bo takie mu się to śmieszne wydało, że ktoś nie wie, w którą stronę należy odkręcać świece, i zamiast je odkręcać, jeszcze bardziej je przykręca. Teraz świeca rzeczywiście dała się łatwo wykręcić. Gwint i elektrodę miała mocno zaoliwioną. Karampuk nie powiedział ani słowa, tylko wykręciwszy świecę pomachał nią przed nosem zdumionego mistrza Miguela, pogwizdując sobie jednocześnie triumfalnego marsza. Z kolei zabrał się do wykręcania następnej świecy. Ta była w najzupełniejszym porządku. Trzecia świeca również była dobra, a dopiero czwarta znowu miała na sobie ślady oliwy. — Czy teraz już wszystko jasne? — zapytał Karampuk po wykręceniu wszystkich świec i ułożeniu ich obok siebie, jedna przy drugiej, na błotniku samochodu. — Niby co ma być jasne? — zapytał mistrz Zapassas. — Ano niby powód tego: pak-pak — wyjaśnił Karampuk. — Gdybyśmy mieli do dyspozycji dwie nowe świece w miejsce tych zaoliwionych, to jestem przekonany, że motor natychmiast zacząłby pracować prawidłowo, monotonnie mrucząc swoje pikpikpikpikpik pikpikpikpikpikpikpikpik i ani razu nie wtrącając tego nienormalnego pak-pak. Mistrza Miguela Campinello de la Vare Zapassas kompletnie oszołomiło. Jeszcze nigdy żadna magiczna sztuka, wykonana w jakiś nadzwyczaj imponujący sposób przez któregoś z jego najgroźniejszych konkurentów, nie zrobiła na mistrzu Miguelu takiego wrażenia, jak ta historia ze świecami w jego własnym samochodzie, zaprodukowana tu oto przed chwilą przez tego nie znanego nikomu, olbrzymiego królika, któremu sam. wczoraj nadał niecodzienne imię Karampuk. Ale taki wielki magik nie mógł się natychmiast uznać za zwyciężonego. — Tak się szczęśliwie złożyło — powiedział, udając absolutną obojętność — że mam akurat dwie nowiuteńkie świece. Zaraz sprawdzimy, czy to, co mówisz, jest prawdą. Wszedł do garażu i po chwili wrócił z dwoma nowymi świecami. — Wkręcaj. Karampuk wkręcił te dwie stare, które były dobre, i dwie nowe, które dał mu Zapassas. Założył potem na każdą kapturek z kablem i wreszcie powiedział: — Możemy zapalać! Magik przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik natychmiast zaskoczył. Regularne pikpikpikpikpikpikpikpik zaczęło się wydobywać spod maski. — Udało ci się — przyznał mistrz Miguel. — Główka pracuje! — zawołał chełpliwie Karampuk, co, jak wiemy, nie było ściśle zgodne z prawdą, ponieważ znalezienie i usunięcie defektu było zasługą nie tyle jego pracującej główki, ile raczej wynikiem posłuchania dobrych rad samochodu, do czego w niemałym stopniu przyczyniły się fenomenalne uszy Karampuka słyszące to, czego w żaden sposób nie był w stanie usłyszeć nawet sam mistrz Miguel. — Pojedziemy teraz na małą przejażdżkę — powiedział zadowolony magik — a przy okazji załatwimy to, co mamy do załatwienia... — Co mianowicie? — zainteresował się Karampuk. — Już zapomniałeś? — Obawiam się, że tak — powiedział Karampuk. — Mamy przecież kupić ci nowy cylinder, bo ten, którego teraz używasz, potrzebny mi jest do wykonywania zawodu, a poza tym mamy się jeszcze postarać o tę maść na porost wąsów. — Na śmierć o tym zapomniałem! — zawołał Karampuk. — A przecież są to artykuły pierwszej potrzeby, przynajmniej dla mnie. Jest jeszcze jedna sprawa do załatwienia — dodał po chwili. — Nic mi o tym nie wiadomo — oświadczył mistrz Miguel zajmując miejsce za kierownicą. — Cóż to za sprawa? — Sprawa szczura — powiedział Karampuk, siadając obok i zatrzaskując za sobą drzwi. — Jakiego znów szczura? — Szczura, który mieszka w garażu i gryzie po oponach nasz samochód. — Co ty mówisz? To jest taki szczur? Nic o tym nie wiedziałem — powiedział z pewnym wstrętem mistrz Zapassas. — Właściciel samochodu powinien od czasu do czasu spędzić noc ze swoim samochodem, wtedy będzie wiedział, co się w garażu dzieje po nocach — powiedział obojętnym tonem Karampuk. — Tego szczura trzeba będzie jakoś unieszkodliwić. — W jaki sposób? — zapytał mistrz Miguel. — W jakiś magiczny sposób, jak sądzę — odparł Karampuk. — Teraz jedźmy, szczegóły omówimy sobie w czasie drogi. Ruszyli. Kiedy jechali przez ogródek, z domu wyszła pani Zapassasowa. Miała zamiar popracować trochę przy swojej ukochanej sałacie. Widząc jadący samochód, zawołała do męża: — Nie daj się tylko temu mechanikowi za bardzo ocyganić! — Nie jadę do żadnego mechanika! — odkrzyknął mistrz Miguel, wychylając się przez okno samochodu. — A co się stało? — Nic się nie stało! Znalazłem mechanika, który zreperował samochód za darmo. Właśnie jedziemy go teraz wypróbować. — To wspaniale! — ucieszyła się pani Zapassasowa. — To wspaniałe! A czy to dobry mechanik? — Znakomity — zapewnił ją mąż. — Znakomity i tani. Tylko wygląd ma nieco, powiedziałbym, dziwaczny... — Wygląd... Wygląd nie jest ważny! Niech sobie wygląda jak chce! — krzyknęła zadowolona i podreptała w stronę swoich sałacianych zagonków, podczas kiedy wspaniały wóz mistrza Miguela popędził ulicami miasta bez zająknienia mrucząc pod czarną maską pikpikpikpikpikpikpikpik, tak jak to powinien robić każdy zdrowy i będący w dobrym humorze samochód. Z cylindrem nie było kłopotu. Mistrz Miguel podjechał pod najlepszy sklep kapeluszniczy w mieście i sam postanowił kupić Karampukowi to najbardziej stosowne, ze względu na strukturę jego uszu, nakrycie głowy. — Zaczekaj w samochodzie — powiedział — a ja skoczę i raz dwa to załatwię. — Ja też chciałbym być przy tym obecny — zaprotestował Karampuk. — Ostatecznie to dla mnie ma być ten cylinder, no nie? Mistrz Zapassas nie miał najmniejszej ochoty na prezentowanie się ludziom w towarzystwie takiego niezwykłego dziwadła, zwłaszcza w sklepie, w którym go doskonale znali. — Masz rację — powiedział. — Ten cylinder będzie istotnie przeznaczony dla ciebie. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Z drugiej jednak strony od dawien dawna tak się jakoś przyjęło, że jeśli ktoś komuś robi prezent, to zwykle robi to w tajemnicy, rozumiesz? — Nie bardzo — przyznał się ze wstydem Karampuk. Mistrz Miguel powoli zaczął tracić cierpliwość. — Czy masz przy sobie pieniądze? — spytał. — Nie mam — odpowiedział Karampuk. — A cylinder chcesz mieć? — Chcę. — Jeśli ktoś chce mieć cylinder, a nie posiada na ten cylinder odpowiedniej sumy pieniędzy, to może ten cylinder zdobyć tylko albo go kradnąc... — Nigdy bym tego nie uczynił! — zawołał z oburzeniem Karampuk. — Nigdy! — Albo — ciągnął dalej mistrz Miguel — może otrzymać go w prezencie od innej osoby. I właśnie ja chcę ci taki prezent zrobić. — Ale dlaczego w tajemnicy przede mną? — Żeby ci było przyjemniej. — Mnie byłoby przyjemniej, gdybym był przy kupowaniu tego cylindra. — To ci się tylko tak wydaje — zaśmiał się mistrz Miguel, ale śmiech jego wypadł bardzo nienaturalnie. — Przypuszczam, że nie masz w tych sprawach zbyt wielkiego doświadczenia. Czy mogę ci zadać jedno pytanie? — Proszę bardzo — zgodził się Karampuk. — Powiedz mi, ile prezentów otrzymałeś w swoim życiu? — zapytał Zapassas. — Ani jednego — oświadczył zgodnie z prawdą Karampuk. — A widzisz! — zawołał triumfalnie mistrz Miguel. — To jest, mój drogi, przyczyna całego naszego nieporozumienia. Nie masz żadnej praktyki i dlatego nie wiesz, że prezenty należy kupować w tajemnicy przed tymi, którzy potem mają te prezenty otrzymać. Karampukowi zrobiło się nieswojo. Zawsze jest rzeczą przykrą, kiedy wypominają nam, że się na czymś nie znamy. Prezentologia, czyli nauka o dawaniu i przyjmowaniu prezentów, nie jest co prawda nauką najważniejszą, ale o wiele lepiej byłoby się na niej znać. Mistrz Miguel już otwierał drzwiczki samochodu, żeby wysiąść, kiedy Karampukowi nagle przyszło do głowy, że kupowanie tego cylindra nie jest-przecież żadną tajemnicą, ponieważ jeszcze wczoraj o tym rozmawiali zupełnie otwarcie. — Nie wiem, czy ten prezent będzie ważny — powiedział głosem pełnym wątpliwości. — Co masz na myśli — zainteresował się coraz bardziej zdenerwowany mistrz Miguel, jedną nogą stojąc już na chodniku. — Tajemnicy nie ma — powiedział zmartwionym głosem Karampuk. — Ja od wczoraj wiem o tym cylindrze. — Głuptasie — odezwał się rozbawiony nagle mistrz Miguel. — Nic nie szkodzi, że wiesz o tym cylindrze. Prezent mimo to będzie ważny. Chodzi tylko o to, żeby kapelusznik był przekonany, że kupuję ten cylinder w tajemnicy. Wtedy wszystko będzie w porządku. Rozumiesz teraz, dlaczego muszę iść do tego sklepu sam? — Rozumiem — powiedział Karampuk i bez żadnej przykrości pozostał w samochodzie. Magik bardzo szybko załatwił sprawę i wrócił z nowym cylindrem w ręku. — Masz — powiedział wręczając go Karampukowi — niech ci się w nim dobrze chodzi. Karampuk natychmiast zdjął z głowy stary cylinder i włożył nowy. Ten nowy był bez porównania wygodniejszy. Ponieważ nie było w nim drugiego denka do przechowywania królików, uszy miały wewnątrz o wiele więcej miejsca. — Dobry? — zapytał mistrz Miguel. — W sam raz, w sam raz! — zawołał wesoło Karampuk. — No to bardzo się cieszę — powiedział mistrz Miguel. — Jedną sprawę już mamy załatwioną. Teraz jedziemy po maść... Jechali bardzo, bardzo długo, coraz to skręcając albo w lewo, albo w prawo. Mistrz Zapassas zatrzymał wreszcie samochód przed wysokim, dziwnym domem, który, zamiast normalnym dachem, nakryty był czymś w rodzaju peruki. — To tu — powiedział. — Nie widzę żadnego sklepu w tym domu — zauważył Karampuk. — Bo tu nie ma żadnego sklepu — wyjaśnił magik. — Tu mieszka doktor Porost, wybitny specjalista włosologii, brodologii i wąsologii. Również i tym razem wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli zostaniesz w aucie, a ja sam pójdę do doktora Porosta i poproszę go o receptę na tę maść... — To trzeba aż recepty na takie głupstwo? — zdziwił się Karampuk. — Już wczoraj ci tłumaczyłem, że to nie jest żadne głupstwo, mój kochany. Najlepszy dowód, że sama recepta od doktora Porosta jeszcze niczego nie załatwia. — Jak to? — A tak to. Z tą receptą będziemy musieli pojechać do Urzędu Planowania i Rozprzestrzeniania Wąsów, gdzie zostanie zarejestrowana i otrzyma specjalna pieczątkę... — I wtedy już będziemy mogli spokojnie tę maść kupić — wtrącił Karampuk. — Nic podobnego — powiedział mistrz Miguel. — Po zarejestrowaniu recepty w Urzędzie Planowania i Rozprzestrzeniania Wąsów oraz po otrzymaniu specjalnej pieczątki będziemy musieli się z tą receptą udać do Instytutu Materiałów Niebezpiecznych... — Po co? — zapytał Karampuk. — Żeby ją potwierdzili — powiedział mistrz Miguel. — Maść jest produktem niebezpiecznym i jako taka objęta jest drobiazgową kontrolą. — A kiedy ją potwierdzą, to już będziemy mogli kupić tę maść w pierwszej lepszej aptece... — Zwariowałeś czy co? — oburzył się Zapassas. — Ładnie byśmy wyglądali, gdyby w pierwszej lepszej aptece sprzedawali takie niebezpieczne środki! Jest tylko jedna apteka w naszym mieście uprawniona do wytwarzania i sprzedawania tej maści. Maść na porost wąsów przechowuje się w tej aptece w specjalnej kasie pancernej... No, idę do doktora Porosta, a ty czekaj na mnie spokojnie. Mistrz Miguel wysiadł z samochodu i zniknął we wnętrzu ciemnej bramy, a Karampuk, siedząc na swoim miejscu, zaczął cierpliwie czekać na jego powrót. Czekał pięć minut, czekał dziesięć, czekał piętnaście, a magik nie wracał. Wreszcie Karampukowi zaczęło się nudzić. Z nudów rozejrzał się dokoła i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na wprost domu, w którym mieszkał doktor Porost, znajduje się całkiem przyjemny park. „Wysiądę sobie na chwileczkę i pokicam trochę między drzewami, żeby nie wyjść z wprawy” — i nie namyślając się długo, otworzył drzwi samochodu. Po trzech skokach był już w parku. Zaczął gonić jak szalony wśród drzew i krzewów, gwałtownie zmieniając kierunek, zupełnie jak narciarz startujący w slalomie. Cos chwilę poprawiał na głowie cylinder, żeby mu czasem nie spadł. Ptaki, siedzące wysoko na drzewach, z podziwem przyglądały się jego harcom. Od dawna w tym parku nie było nikogo, kto by się tak doskonale bawił. Dziwna to była postać, bo dziwna, ale sympatyczna. Wreszcie zmęczony nieco Karampuk przysiadł na pustej ławce. — Uff, ale mi gorąco — mruknął do siebie. — To pewnie przez ten płaszcz, który mi wczoraj wieczorem kazał włożyć mistrz Miguel. Bez płaszcza o wiele lepiej by mi się biegało... Tylko czy wypada w parku zdejmować płaszcz? Chyba nie wypada... Zresztą popatrzmy na innych... W parku było akurat dość pustawo. Jedynie od czasu do czasu mignęła gdzieś w dali ludzka postać, ale wszyscy jak na złość byli w płaszczach. W płaszczu była pani, która prawdopodobnie szła po zakupy, bo trzymała w ręku koszyk; w płaszczu spacerował sobie powoli starszy pan, podpierający się elegancką laseczką; w płaszczu była niania pchająca przed sobą dziecinny wózek, w którym bawiło się dziecko również ubrane w płaszczyk; płaszcz miał pan listonosz, który przez park skracał sobie drogę, niosąc pełną torbę listów i przesyłek; w płaszczykach wreszcie były wszystkie dzieci z pobliskiego żłobka, które pani wychowawczyni prowadziła właśnie na wycieczkę. — A cóż to za jakiś zapłaszczony dzień! — westchnął gorzko Karampuk, bo miał wielką ochotę zdjąć z siebie płaszcz mistrza Miguela, w którym mu było bardzo gorąco i który mu w dodatku niepotrzebnie krępował ruchy. Ponieważ jednak wszyscy dokoła byli ubrani w płaszcze, Karampukowi nie wypadało postępować inaczej niż inni. Cierpiąc troszeczkę z tego powodu, siedział w milczeniu na ławce i odpoczywał. Możliwe, że się nawet w pewnym momencie zdrzemnął odrobinę, ale głowy za to bym nie dał. W każdym razie, jeśli się nawet zdrzemnął, nie trwało to długo. Do rzeczywistości przywołało go ciche popłakiwanie. Karampuk natychmiast spojrzał w tym kierunku, z którego to popłakiwanie dobiegało. Alejką w stronę jego ławki szła mała dziewczynka (też w płaszczyku!), mająca we włosach wielką niebieską kokardę. Szła bardzo powoli i bez przerwy pochlipywała. Kiedy znalazła się tuż koło jego ławki, Karampuk zapytał: — Czego płaczesz, dziewczynko? — Płaczę, uuuuu, bo nie mam się z kim bawić, uuuuu — odparła przez łzy dziewczynka z niebieską kokardą. — Czy to znaczy, że nie masz koleżanek ani kolegów? — zapytał Karampuk najłagodniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć. — Mam, proszę pana, uuuuu — zajęczała dziewczynka. — Więc dlaczego się z nimi nie bawisz? — Bo ich nie ma, proszę, uuuu, pana. — A gdzie są? — Wyjechali na wakacje. Uuuuuu. — I ty zostałaś sama, co? — Sama, proszę pana, uuuuuu, sama. — A w co chcesz się bawić? — zapytał Karampuk. — We wszystko, proszę pana — powiedziała dziewczynka z niebieską kokardą i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestała płakać. — Ale masz chyba jakąś najbardziej ulubioną zabawę? — Pewnie, że mam! — zawołała dziewczynka i na twarzy jej po raz pierwszy ukazał się uśmiech. — Ciekaw jestem, co też to może być za zabawa? — zainteresował się Karampuk. — Nie wiem, czy pan zna tę zabawę — powiedziała dziewczynka z niebieską kokardą. — To jest zabawa w klasy. — To pewnie ma jakiś związek ze szkołą — zauważył Karampuk. — Nic podobnego — zaprotestowała dziewczynka. — To jest zabawa czysto podwórkowa albo parkowa. Chce pan, to pana nauczę... I nie czekając na odpowiedź, dziewczynka z niebieską kokardą wyjęła z kieszeni płaszczyka kawałek kredy i zaczęła nią na asfaltowej alejce parku rysować linie poszczególnych klas. — Widzi pan te pola? — Widzę. — Trzeba skakać z jednego pola do drugiego tak, żeby nie skusić — objaśniała zasady zabawy. — Żeby czego nie zrobić? — zapytał Karampuk, któremu zdawało się, że nie dosłyszał. — Żeby nie skusić — powtórzyła dziewczynka z niebieską kokardą — to znaczy, żeby nie stanąć akurat na linii albo żeby nie znaleźć się poza obrębem pola, bo wtedy się przegrywa i trzeba zaczynać od nowa. — Widzę, że to wcale nie jest takie łatwe — powiedział Karampuk. — Jeśli się umie skakać, proszę pana — powiedziała dziewczynka — to nie jest to nic specjalnie trudnego. Czy pan umie skakać? — Czyja wiem? — mruknął Karampuk, chytrze uśmiechając się pod nosem. — W każdym razie umiem kicać... — To świetnie! — zawołała dziewczynka. — Kicanie to przecież to samo, co skakanie. Karampuk co prawda w głębi duszy był święcie przekonany, że kicanie jest o wiele wyższą formą skakania, ale zatrzymał ten sąd dla siebie, żeby przypadkiem nie urazić dziewczynki z niebieską kokardą. Zamiast tego powiedział: — Jeśli tak uważasz, to jestem do twojej dyspozycji. Możemy się bawić w klasy. — Przede wszystkim musi pan sobie znaleźć kamień... — Jaki kamień? — zapytał Karampuk. — Kamień do zagrywania. Najlepszy jest kawałek cegły, tylko żeby był płaściutki. — Płaściutki, powiadasz? A dlaczego płaściutki? — Bo płaściutkim lepiej rzucać — wyjaśniła dziewczynka. — Zawsze płaściutki szybciej się zatrzyma niż całkiem okrągły, no nie? — Ano chyba tak — przyznał Karampuk, chociaż nie miał w tych sprawach żadnej praktyki. — Ale skąd wziąć taki płaściutki kamień czy też kawałek cegły? — Niech pan się o to nie martwi. Pożyczę panu — zaproponowała dziewczynka. Sięgnęła ręką do drugiej kieszeni swego płaszczyka i wyciągnęła z niej kilka płaskich kamyków prawie owalnego kształtu. Między nimi były dwa lub trzy w kolorze wypalonej cegły. — Nadzwyczajne masz te kamienie — powiedział z podziwem Karampuk. — Podobają się panu? — Bardzo. Skąd je masz? — O, to owoc wielomiesięcznych poszukiwań — dumnym głosem oświadczyła dziewczynka z niebieską kokardą. — A gdzież ty ich szukałaś? — W strumyku, który płynie zaraz za miastem. — Dlatego te kamyki są takie płaskie — zauważył Karampuk. — Właśnie, proszę pana. Już od dawna zauważyłam, że woda idealnie je obrabia. Zwłaszcza jeśli do strumyka dostanie się kawałek cegły, to po jakimś czasie robi się z tego pierwszorzędny kamień do gry w klasy. Inne moje koleżanki, jak również koledzy, szukają kamieni byle gdzie i źle na tym wychodzą. Ja mam zawsze kamienie w najlepszym gatunku i bardzo możliwe, że właśnie dlatego wygrywam. — To ty jesteś taka mistrzyni? — zainteresował się Karampuk. — A żeby pan wiedział, że jestem! — powiedziała dziewczynka. — W takim razie nie ma sensu, żebym z tobą grał. Dziewczynce z niebieską kokardą natychmiast wydłużyła się buzia. — Niech pan nawet tak nie mówi. Dam panu najlepszy kamień, jaki mam — powiedziała kończąc wykreślać na asfaltowej ścieżce białe kredowe linie. — Kiedy ja naprawdę nie umiem grać w klasy — upierał się Karampuk. — Nic nie szkodzi, zaraz pana nauczę — powiedziała stanowczo i pierwsza zaczęła rzucać kamieniem, bezbłędnie przechodząc przez poszczególne fazy gry. Karampuk patrzył zafascynowany. Kiedy przyszła jego kolej, nic mu z początku nie wychodziło. Powoli jednak zaczął opanowywać jeden po drugim elementy gry i coraz bardziej się do niej zapalał. Pierwsza rozgrywka jednakże zakończyła się jego kompletną klęską. W drugiej także nie było lepiej i dopiero w trzeciej zaczął dotrzymywać kroku dziewczynce z niebieską kokardą. Grali tak zapamiętale, że nie zauważyli nawet, iż dokoła nich zebrała się spora grupka kibiców, którzy porwani zaciętością gry podzielili się na dwa obozy: jeden obóz dopingował dziewczynkę z niebieską kokardą, a drugi dziwacznego pana w czarnym błyszczącym cylindrze. Ten ostatni zawodnik rzuty miał co prawda słabe, ale za to skoki wręcz nieprawdopodobne. Kiedy mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas wyszedł z domu doktora Porosta, mając w portfelu receptę na upragnioną przez Karampuka maść, zauważył ze zdziwieniem, że w jego unikalnym samochodzie nie ma Karampuka. Obrócił się parę razy na pięcie, ale nigdzie nie było go widać. Zajął szybko miejsce za kierownicą, a myśli jak błyskawice przelatywały przez jego mózg. „Trzeba natychmiast odjeżdżać — sugerowała pierwsza myśl-błyskawica. — To jedyna okazja, żeby się raz na zawsze odczepić od tego dziwadła”. „Miał stąd nie odchodzić. Jeśli odszedł i zginął, to tylko jego wina — mówiła druga myśl-błyskawica. — Jego i niczyja więcej”. „Możliwe, że go ktoś ukradł, kiedy nas tutaj nie było — zauważyła trzecia myśl-błyskawica — ale przecież pilnowanie go nie należy do naszych obowiązków”. Mistrz Miguel zgadzał się absolutnie z tymi trzema myślami, tym bardziej że natychmiast za tymi trzema przeleciała przez jego mózg czwarta myśl--błyskawica, która również była zdania, że trzeba wykorzystać sytuację i pryskać jak najprędzej. Mistrz Miguel zapalił już silnik, który zaczął mruczeć swoje regularne pikpikpikpikpik pikpik, a potem wcisnął sprzęgło i włączył pierwszy bieg, kiedy nagle przez jego mózg przeleciała piąta myśl-błyskawica. „A jeśli ten cały Karampuk poleciał do redakcji jakiejś gazety?” To nie było wcale takie niemożliwe. Trzeba się było nad tym porządnie zastanowić. Mistrz Miguel znów wcisnął sprzęgło, wyłączył pierwszy bieg, a w końcu, po namyśle, w ogóle zgasił motor. — Taki ktoś może być zdolny do wszystkiego — powiedział sam do siebie półgłosem. — Nie ma głupich! Nie będę przed nim uciekać. To byłaby głupia polityka. Strusia polityka. Polityka chowania głowy w piasek. Zamiast uciekać przed takim podejrzanym typem, lepiej mieć go pod swoją opieką, bo wtedy przynajmniej ma się możność obserwowania każdego jego kroku. Muszę go natychmiast odnaleźć. Miejmy nadzieję, że nie znalazł jeszcze żadnej redakcji. Gdyby tylko opowiedział jakiemuś gryzipiórkowi o tym, co wczoraj wieczorem zdarzyło się podczas mojego występu, byłbym zgubiony na zawsze. Gazety by się o tym rozpisały, jedna gazeta przepisywałaby od drugiej i wstydu by mi narobili na cały świat! Nie, braciszku, nie uda ci się ode mnie uwolnić! Powiedziawszy to mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas wysiadł z samochodu ze stanowczym zamiarem jak najszybszego odnalezienia Karampuka. Zabrałoby mu to prawdopodobnie ogromnie dużo czasu, ponieważ Karampuk nie pozostawił żadnych śladów, gdyby nie usłyszał w pewnym momencie gromkich okrzyków, jakie dobiegały z pobliskiego parku. Skierował się w tamtą stronę i już po chwili zauważył wśród drzew i krzewów sporą grupkę osób zebranych na asfaltowej ścieżce i wykrzykujących najrozmaitsze, niezrozumiałe dla mistrza Miguela zdania: — Ale ta mała ma rzut! — A ten znów skacze jak rekordzista świata! — Trzymaj się, mała, trzymaj! — Skuś, skuś, skuś! — Uważaj, teraz niebo! — Przekroczył, przekroczył! — Niepodobnego! — To jest dopiero klasowy gracz! — Teraz musi skakać na jednej nodze! — Chwieje się, chwieje! — Ustał! — Brawo, brawo! Ten w cylindrze jest nie do pokonania! Mistrz Miguel, usłyszawszy wzmiankę o cylindrze, wiedział już wszystko. Karampuk był właśnie tam. Bez zwłoki pośpieszył w stronę zbiegowiska i przedarł się przez tłum. Dziewczynka z niebieską kokardą i Karampuk skończyli właśnie siedemnastą partię epokowego meczu w klasy. Pierwsze trzy partie wygrała bez trudu dziewczynka, potem Karampuk nabrał umiejętności i pewności siebie i udało mu się czwartą partię minimalnie wygrać, przegrał potem kolejno następne dwie, potem znów jedną wygrał, ale następne trzy przyniosły triumf dziewczynce. Po dziesięciu partiach stan meczu wynosił 8:2 dla dziewczynki, która rzeczywiście była mistrzynią nad mistrzynie. Karampuk jednak nie upadał na duchu. Zaproponował następne dziesięć partii. Dziewczynka z niebieską kokardą przyjęła wyzwanie, pewna bowiem była ostatecznego sukcesu. Ale oto nagle stał się cud. Karampuk zaczął wygrywać jedną partię po drugiej i w tym momencie, w którym zjawił się przy nim mistrz Miguel, objął właśnie prowadzenie 9:8. — Jak możesz robić mi takie niespodzianki! — powiedział z wyrzutem magik. — Wyszedłem do parku, żeby trochę rozprostować kości — odparł Karampuk zabierając się do rozegrania kolejnej, osiemnastej partii. Mistrz Miguel chciał go jak najprędzej wyciągnąć z tłumu i zapakować do auta, ponieważ czuł instynktownie, że lepiej się zanadto w publicznych miejscach z Karampukiem nie pokazywać. — Chodź do wozu — powiedział. — Mamy jeszcze całą masę spraw do załatwienia... — Widzisz, że teraz nie mogę odejść. Muszę rozegrać jeszcze trzy partie. Gdybym postąpił inaczej, byłoby to nieładnie w stosunku do tej miłej dziewczynki z niebieską kokardą we włosach, która nauczyła mnie tej nadzwyczajnej gry. — A w co ty właściwie grasz? — Jak to w co? W klasy! To wspaniała zabawa! Wszyscy zebrani dokoła nich kibice jak jeden mąż przytaknęli głowami. — Wszyscy tutaj są tego zdania, jak widzisz — ciągnął dalej Karampuk. — Jeśli nie masz ochoty patrzeć, to siądź sobie na ławce i poczekaj. Raz, dwa odwalimy te trzy partie i będę wolny. No, zejdź teraz na bok, bo stoisz akurat na piekle... Zrezygnowany mistrz Miguel siadł sobie z boku na ławce i cierpliwie zaczął czekać na zakończenie meczu. Dziewczynka z niebieską kokardą odzyskała na krótko swą początkową formę i wygrała osiemnastą partię, wyrównując tym samym stan meczu 9:9, ale ostatnie dwie partie — to był już tylko popis samego Karampuka. Zachwyceni kibice bez przerwy wznosili okrzyki na jego cześć. Karampuk zwyciężył 11:9. Na szczęście dziewczynce z niebieską kokardą nie było z tego powodu ani odrobinę smutno. Wprost przeciwnie, cieszyła się jak szalona, że jej uczeń w ciągu krótkiego czasu zrobił takie postępy. — Jeśli będzie pan miał kiedyś chwilkę czasu — powiedziała na pożegnanie — i ochotę na kilka partii, to proszę przyjść do tego parku. Ja tu bywam prawie codziennie. Muszę się koniecznie nauczyć od pana tego kicania. — Podoba ci się moje kicanie? — zapytał zadowolony Karampuk. — Nie ma pan pojęcia, jak bardzo — odpowiedziała dziewczynka. — Od dzisiaj codziennie będę sobie to kicanie ćwiczyć, a wtedy zobaczymy, czy pan tak łatwo będzie ze mną wygrywał... — Nigdy bym nie przypuszczał, że gra w klasy to taka przyjemna rzecz — powiedział Karampuk, kiedy znaleźli się ponownie w samochodzie. — Ty, matkoojcze, też musisz kiedyś tego spróbować... — Ani mi się śni — odpowiedział magik, ostro ruszając z miejsca, tak że aż cylinder zachwiał się na głowie Karampuka i gdyby go wewnątrz nie przytrzymały te jego imponujące uszy, to z pewnością by spadł. — Nie zastrzegaj się, nie zastrzegaj. Nigdy nie wiadomo, co nam nagle przypadnie do gustu. — Mogę cię zapewnić, że granie w jakieś tam klasy nigdy mi do gustu nie przypadnie! — Szkoda, bo to wielka frajda. — Żebyś ty wiedział, jak ty wyglądasz po tej wielkiej frajdzie, tobyś się przestraszył. — A jak ja wyglądam? — zaniepokoił się Karampuk. — Wyglądasz koszmarnie — oświadczył mistrz Miguel, patrząc prosto przed siebie. — Normalnie nie wyglądasz zbyt interesująco, a co dopiero teraz. Jesteś zziajany i spocony, że coś okropnego. Jeszcze się zaziębisz. Masz tu szalik, owiń nim przynajmniej szyję. Domyślacie się chyba, że ta troskliwość mistrza Miguela nie była taka całkiem bezinteresowna. W gruncie rzeczy, dając swój własny szalik Karampukowi, pragnął jeszcze bardziej ukryć jego dziwaczną osobowość. — Buty też mógłbyś włożyć na nogi, a nie pętać się po świecie boso... — Kiedy nie mam żadnych butów — zauważył Karampuk. — Prawda, zupełnie o tym zapomniałem — powiedział mistrz Miguel i gwałtownie zahamował. — Co się stało? — zapytał przerażony Karampuk. — Nic — odparł spokojnie mistrz Miguel. — Zaraz będziesz miał buty. „On jest naprawdę wielki magik — pomyślał sobie natychmiast Karampuk. — Wystarczy, że zahamuje i od razu robią się buty...” Ale buty się wcale „nie zrobiły”. Buty były cały czas. W bagażniku. Zapassas wysiadł, otworzył bagażnik i wyjął z niego parę wysokich gumowych butów, których zawsze używał, kiedy jechał na ryby. — Masz! — powiedział do zdumionego Karampuka. — Lepsze takie niż żadne. Karampuk poczuł się jak w siódmym niebie. Najpierw długo oglądał te buty, a potem szybko wciągnął je na nogi. — Dobre? — zapytał mistrz Miguel, ruszając w dalszą drogę. — Pierwszorzędne — powiedział Karampuk. — No to bardzo się cieszę. — Jak tylko dojedziemy na miejsce, to zaraz sobie w nich pospaceruję. — Nie zgadzam się na żadne spacery! — zaprotestował mistrz Miguel. — Dość się namartwiłem przez ciebie, kiedy uciekłeś z samochodu przed domem doktora Porosta. — Ja wcale nie uciekłem... — Mniejsza z tym — przerwał mu mistrz Miguel. — Wypraszam sobie na przyszłość podobne historie. Wykonując efektowny zakręt, niezwykły samochód mistrza Zapassasa zajechał przed ogromny gmach. — To pewnie tutaj jest biuro, gdzie przybijają pieczątki na recepty — zauważył Karampuk. — Nie żadne biuro — poprawił go mistrz Miguel — lecz urząd. Urząd Planowania i Rozprzestrzeniania Wąsów. Tak oficjalnie nazywa się instytucja, do której za chwilę się udam. A ty masz siedzieć w samochodzie i nie ruszać się ani na krok, zrozumiałeś? — Zrozumiałem — powiedział Karampuk. — Żeby mi się nie powtórzyło to co poprzednio! — Nie powtórzy. — Postaram się załatwić wszystko jak najszybciej — dodał mistrz Miguel i wyskoczył ze swego wspaniałego samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. Karampuk patrzył za nim, jak szedł do góry po niezliczonej ilości niesamowicie szerokich schodów, prowadzących do wielkich oszklonych drzwi, nad którymi lśnił wypisany gigantycznymi złotymi literami napis: URZĄD PLANOWANIA I ROZPRZESTRZENIANIA WĄSÓW Mistrz Zapassas zniknął w tych wielkich oszklonych drzwiach, a wtedy Karampuk jednym zdecydowanym ruchem przesiadł się na jego miejsce za kierownicą. Ale bynajmniej nie odjechał, jak byście się tego mogli spodziewać. Nic podobnego. Nawet mu taka myśl nie przyszła do głowy. Karampuk po prostu chciał sobie raz spróbować, jak to też się siedzi na tym najważniejszym miejscu w samochodzie. — No, całkiem nieźle — mruknął do siebie, kiedy już posiedział sobie dobrą chwilę. — I jest się czego trzymać! — dodał, łapiąc za kierownicę i poruszając nią odrobinę w lewo i w prawo. — Nie ruszaj tą kierownicą! — rozległ się nagle jakiś głos. Karampuk znieruchomiał z wrażenia. Rozejrzał się po samochodzie, ale nikogo w środku nie było. — Kto to? — zapytał nieco drżącym głosem. — Nie poznajesz mnie? — spytał głos. — Zdaje mi się, że już cię kiedyś słyszałem — powiedział Karampuk — ale prawdę mówiąc, to nie bardzo mogę sobie przypomnieć... — A o świecach i o szczurze kto ci mówił? — dobiegło go pytanie spod maski. — Ach, to ty? — zawołał Karampuk. — A już się bałem, że ktoś obcy włamał się do samochodu. — Przepraszam cię bardzo — powiedział samochód — że zwróciłem ci uwagę, ale naprawdę nie należy kręcić kołem kierownicy, kiedy nie jestem w ruchu. — Dlaczego? — zainteresował się Karampuk. — Dlatego, że opony mi się wtedy bardziej zdzierają — wyjaśnił samochód. — Ogromnie nie lubię mieć zdartych opon. — Pewnie, że to nic przyjemnego — przytaknął Karampuk, chociaż nigdy w życiu nie miał opon. — Przyrzekam ci, że już nigdy więcej nie zrobię czegoś takie... Nie dokończył rozpoczętego wyrazu, bo w tym samym momencie w okienku obok niego ukazała się groźna twarz milicjanta w motocyklowym kasku na głowie. — Kierowca powinien znać przepisy — powiedział surowym tonem milicjant, wsadzając swą okaskowaną głowę do środka. — A powinien, powinien zgodził się bez żadnych zastrzeżeń Karampuk. — Powinien, ale nie przestrzega! — stwierdził kategorycznie milicjant i zaczął powoli odpinać swą wielką kieszeń, w której miał bloczki z mandatami. — Czy kierowca nie zauważył, że tutaj jest zakaz zatrzymywania się? — Nie mam pojęcia, czy kierowca zauważył ten zakaz, czy nie — oświadczył zgodnie z prawdą Karampuk, bo istotnie nie miał pojęcia, czy mistrz Miguel dostrzegł ten znak, czy też go nie dostrzegł. — Kierowca robi sobie dowcipy — zauważył milicjant. — Możliwe — odparł Karampuk. — Istotnie, ten kierowca czasami bywa dowcipny. — Jak kierowcy wlepię drugi mandat za obrażanie władzy, to się kierowcy odechce — powiedział milicjant. — Niech pan mu wlepi! — zawołał Karampuk. — Niech pan mu wlepi! Kierowca uwielbia płacić mandaty. — Niech kierowca się uspokoi — powiedział mrożącym krew w żyłach tonem milicjant — bo jak nie, to wlepię jeszcze kierowcy trzeci mandat. Płaci pan czy nie? — A niby dlaczego ja? — zapytał z niewinną miną Karampuk. — Dlatego że kierowca przekroczył przepisy. — To niech kierowca płaci — oświadczył Karampuk. — Ja nie mam z tym nic wspólnego. — To pan nie jest kierowcą? — A nie jestem, proszę pana. — Wobec tego czemu pan siedzi na miejscu kierowcy? — Tak sobie, dla przyjemności. — A gdzie jest kierowca? — Tam, w tym wielkim urzędzie — powiedział Karampuk, wskazując ogromny gmach, do którego prowadziły gigantyczne schody. — O, właśnie wraca! — zawołał spostrzegając mistrza Miguela wychodzącego zza wielkich, oszklonych drzwi. Magik z daleka dostrzegł stojącego przy jego wozie milicjanta i od razu wiedział, o co to chodzi. Zbiegł jednak szybko ze schodów i zbliżywszy się do wozu jak gdyby nigdy nic powiedział uprzejmie: — Dzień dobry. — Dzień dobry — odpowiedział milicjant również bardzo uprzejmie, chociaż wszystko w nim się gotowało na skutek tak rażącego nieprzestrzegania przepisów. — Czy to pan jest kierowcą tego pojazdu? — Ja — przyznał się mistrz Miguel. — Popełnił pan przekroczenie — oświadczył przedstawiciel służby ruchu. — Nic mi o tym nie wiadomo — odparł magik. — Czy może mi pan wyjaśnić, na czym to moje przestępstwo polega? — W tym miejscu obowiązuje zakaz zatrzymywania się — powiedział milicjant, wydzierając z bloczka mandat. — A pan nie tylko zatrzymał tu swój samochód, ale jeszcze zaparkował go pan na dłuższy przeciąg czasu. — Byłem przekonany, że można... — bąknął nieśmiało mistrz Zapassas. — A znak pan widział? — zapytał milicjant. — Widziałem — potwierdził mistrz Miguel. — I mimo to zatrzymał się pan? — Zatrzymałem się. — Niech pan mi powie, czy pan potrafi odróżniać znaki drogowe? — zawołał coraz bardziej zdenerwowany milicjant. — Chyba tak — odpowiedział spokojnym głosem magik. — Wobec tego chodźmy pod ten znak i na własne oczy pan się przekona, że ze znajomości znaków drogowych powinien pan otrzymać nie-dos-ta-tecz-nie! — Chodźmy! — zgodził się magik i szepnął pod nosem kilka jakichś dziwacznych i niezrozumiałych słów. Milicjant z mistrzem Miguelem ruszyli w stronę znaku, który stał w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów od samochodu, Karampuk zaś, który był ogromnie ciekaw, jak się to wszystko skończy, nie wytrzymał, wyskoczył z samochodu i chyłkiem pobiegł za nimi. Nie patrząc na znak, milicjant wyciągnął rękę w jego stronę i pewny swego zapytał: — I co też my na tym znaku widzimy? — Pe — odpowiedział spokojnie mistrz Zapassas. — Co takiego? — wrzasnął milicjant. — Duże białe Pe na niebieskim tle — objaśnił dokładnie magik. — Pan sobie robi żarty! — Nic podobnego — powiedział mistrz Miguel. — Proszę, niech pan sarn spojrzy... — Ja wiem dobrze, jaki tam jest znak. Tam jest zakaz zatrzymywania się, a nie żadne białe Pe na niebieskim tle. — Gdyby jednak zechciał pan sam osobiście rzucić okiem na ten znak... — upierał się magik. — Dobrze, rzucę, ale to będzie pana drogo kosztowało! Powiedziawszy to milicjant podniósł wzrok do góry i w tym samym momencie z wrażenia oparł się o latarnię, do której znak był przymocowany. Zdawało mu się, że lada chwila zemdleje. Rzeczywiście, było to białe Pe na niebieskim tle. — Jaką wobec tego sumę mam panu uiścić? — zapytał uśmiechając się mistrz Miguel. — Sam nie wiem, co się ze mną dzieje — mruknął milicjant. — Naturalnie, nie ma żadnych podstaw do karania pana mandatem, ale to coś niesamowitego! — Co mianowicie? — z głupia frant zdziwił się Zapassas. — Ta historia ze znakiem. Istotnie w tej chwili jest białe Pe na niebieskim tle. Taki znak oznacza — Parking. Ale przysiągłbym, że jeszcze niedawno był na tej latarni zakaz zatrzymywania się. Przed chwilą tędy przechodziłem i widziałem wyraźnie zakaz zatrzymywania się. — Ale teraz go nie ma, prawda? — Nie ma. — Może go skradli? — E, kto by tam kradł znaki drogowe — powiedział milicjant, machając ręką. — Gdyby istniały prywatne autostrady, to, kto wie, może by je kradli, ale przecież prywatnych autostrad nie ma. Bardzo mi przykro za to całe nieporozumienie... — Nic nie szkodzi — powiedział mistrz Miguel, ruszając w stronę samochodu i pociągając za sobą Karampuka. — Każdemu się mogą zdarzyć jakieś przywidzenia. Pan z racji swoich obowiązków codziennie ogląda taką masę znaków drogowych, że nic dziwnego, że w końcu zaczynają się one panu mylić... — Doprawdy, mogę pana zapewnić, że zdarza mi się to dopiero po raz pierwszy w życiu! Dotychczas nigdy nie myliłem znaków drogowych, a tym bardziej tak różnych i charakterystycznych, jak te dwa. — Głupstwo, nie ma o czym mówić — zaśmiał się mistrz Miguel, wsiadając do wozu i wskazując miejsce obok siebie Karampukowi. — Przykro mi, że nie udało się panu wlepić mi mandatu. Może innym razem będzie pan miał więcej szczęścia. Mistrz Miguel zapalił silnik i ruszyli. Samochód jechał bardzo wolno, a magik znów pod nosem wymruczał kilka tajemniczych słów. Zanim włączyli się w sznur samochodów, przejechali jak na defiladzie obok milicjanta, który ciągle jeszcze stał oparty o latarnię. Magik wychylił się przez okno i śmiejąc się na cały głos, wskazał palcem na znak przymocowany do latarni. Milicjant spojrzał w górę i natychmiast zrobił taką minę, jakby zobaczył ducha. Zamiast białego Pe na niebieskim tle, na latarni urzędował przepisowy znak zakazu zatrzymywania się. — O, nie ma głupich! — zawołał mistrz Miguel do milicjanta. — Teraz się nie zatrzymam! Niech mi pan wierzy, że ja się naprawdę bardzo dobrze znam na znakach drogowych. I na pożegnanie pokiwał milicjantowi dłonią. A Karampuk patrzył na to wszystko jak zaklęty i tylko myślał sobie w duchu: „O rany, ale z tego Miguela to jest magik nie z tej ziemi! Żeby takie czary robić z drogowymi znakami, no, no!” — Co z moją receptą? — zapytał Karampuk, kiedy już odjechali na bezpieczną odległość. — Wszystko w porządku. Została zarejestrowana w Urzędzie Planowania i Rozprzestrzeniania Wąsów, przybili mi na niej specjalną pieczątkę i teraz pozostaje nam tylko jechać z nią do Instytutu Materiałów Niebezpiecznych. Spodziewam się, że tam również potwierdzą nam ją bez nadzwyczajnych kłopotów. — I natychmiast potem będę miał tę maść? — No, jeszcze apteka będzie musiała ją wydać. — To chyba nic trudnego. — Jeśli tylko będzie magister Balkonik na dyżurze, to nie powinno być żadnych trudności. — To magister Balkonik jest takim specjalistą od tej maści? — zapytał Karampuk. — Jeszcze jakim! — zawołał mistrz Miguel, zręcznie prowadząc swój oryginalny samochód w tłumie innych pojazdów. — Magister Balkonik zna na pamięć wszystkie składniki tej maści i ich wzajemne proporcje. Jak on zrobi maść, to wąsy rosną, proszę ja ciebie, jak grzyby po deszczu. — A inni magistrzy? — Co inni? — Czy inni maści nie robią? — Robią, ale już nie taką. Chciałbym, żebyś miał maść zrobioną przez magistra Balkonika. Wąsy po niej są o wiele gęstsze, bujniejsze, bardziej, powiedziałbym, sobieskie... — Jakie? — Sobieskie. Sobieskie, czyli sumiaste. Takie, jakie nosił król Jan III Sobieski. — Jedźmy więc na pełny gaz, matkoojcze, do tego instytutu, żebym sobie jak najszybciej mógł założyć hodowlę tych królewskich wąsów! — zawołał Karampuk. Ba! — mruknął pod nosem mistrz Miguel. — Z tym jechaniem na cały gaz, to coś coraz gorzej idzie. Zdaje się, że motor mi zgasł. Nie mylił się mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas. Motor istotnie przestał pracować. Przez chwilę samochód toczył się jeszcze, a potem stanął w miejscu i ani rusz. Stało się to akurat na rondzie, wśród mnóstwa pojazdów. Nic dziwnego, że natychmiast z ich powodu zrobił się ogromny korek. Z tyłu za nimi rozpoczęło się piekielne trąbienie. Mistrz Miguel wyskoczył z samochodu, otworzył maskę, zaczął coś grzebać w motorze, ale nie dało to żadnych rezultatów. Korzystając z jego nieobecności, Karampuk szeptem spytał: — Ty, stary, co ci jest? — Nic mi nie jest — odparł takim samym szeptem samochód. — To czemu nie jedziesz? — Bo nie mogę. — To znaczy, że jednak coś ci jest — upierał się Karampuk. — Powtarzam ci, że nic mi nie jest. — Motor masz w porządku? — W porządku. — Gaźnik też? — Też. — I dyszę też? — Też. — I ten, jak mu tam, dyferencjał? — Dyferencjał też jest w porządku — przytaknął szeptem samochód. — No to czemu stoisz? — zdenerwował się Karampuk. — Och, jakiś ty niedomyślny. Stoję, bo nie mam ani kropli benzyny. A na samym powietrzu to ja nie potrafię jeździć. — No jasne! — zgodził się Karampuk. — Czekaj, zaraz to jakoś załatwię. Wyskoczył z samochodu i przytrzymując swój nowy cylinder pochylił się nad motorem obok mistrza Miguela. — Co się właściwie stało? — spytał. A żebym to ja wiedział — przyznał się otwarcie mistrz Miguel. — Na oko wszystko niby w porządku... — Chwileczkę — powiedział Karampuk. — Świece są dobre, gaźnik dobry, dysza dobra, pasek klinowy w porządku... Co by to mogło być? Wygląda na to, że... — Mów szybko — przynaglał go mistrz Miguel — nie czas teraz na zgadywanki, słyszysz, jak tam z tyłu na nas trąbią? — Wygląda na to — powtórzył uroczyście Karampuk — że... wypaliliśmy całą benzynę! — A wiesz, że to całkiem prawdopodobne! — zawołał ucieszony mistrz Miguel. — Zaraz sprawdzimy. Wyciągnął z bagażnika jakiś drut i wsadził do baku. Po chwili wyjął go i obejrzał. — Miałeś rację! — krzyknął zadowolony. — Suchuteńki! Rzeczywiście, wypaliliśmy wszystko do ostatniej kropelki. Uff, kamień spadł mi z serca. — Ale co my teraz zrobimy bez benzyny? — martwił się Karampuk. — Mam parę litrów w kanistrze, jakoś sobie damy radę — powiedział Zapassas, biorąc się do przelewania benzyny z kanistra. — Ale ty masz smykałkę do mechaniki! Muszę ci powiedzieć, że jesteś urodzony samochodziarz. — Eee, co ze mnie za samochodziarz... — powiedział z wrodzoną skromnością Karampuk. — Nie wypieraj się, mój drogi, już ja się na tym trochę znam, możesz być spokojny. Osobiście to nawet z tego bardzo się cieszę. Potrzebny mi jest właśnie ktoś taki jak ty. Bo ja nie mam w tym kierunku zbyt wielkich talentów. Moja żona również będzie bardzo zadowolona... — Z czego? — Z ciebie. Mianuję cię swoim nadwornym mechanikiem, chcesz? — Kiedy ja naprawdę nie mam o mechanice najmniejszego pojęcia. — Nie przesadzaj z tą skromnością. Jesteś moim nadwornym mechanikiem, i koniec! „Zdaje się — pomyślał sobie w duchu Karampuk — że znów się wpakowałem w jakąś niebezpieczną kabałę. Przecież ja nie wiem o mechanice samochodowej nic i to musi wyjść na wierzch przy pierwszej lepszej okazji. Cała moja nadzieja w tym poczciwym samochodzie... Ale jeśli on, na przykład, któregoś dnia przestanie ze mną rozmawiać, to mogiła. Skąd ja wtedy będę wiedział, co mu nawaliło, co trzeba zreperować i tak dalej... Nie mam, niestety, innego wyjścia... Mistrz Miguel tak we mnie wierzy,, że nie byłbym w stanie zrobić mu zawodu. On zresztą czasami jest całkiem fajny chłop. Z tymi znakami to był pierwszorzędny numer...” W czasie tych rozmyślań samochód zatrzymał się nagle. — Czyżby znów zabrakło benzyny? — zapytał Karampuk. — Nie, benzyna jeszcze jest — zapewnił mistrz Miguel. — Po prostu przyjechaliśmy na miejsce. Karampuk rozejrzał się z zaciekawieniem. — Nie widzę żadnego urzędowego gmachu — powiedział. — Wygląda, jakbyśmy stali w szczerym polu. — A jednak to właśnie tutaj mieści się Instytut Materiałów Niebezpiecznych — oświadczył magik. — Przecież go nie ma — upierał się Karampuk. — Jest, mój drogi, jest. — Gdzie? — Pod ziemią. Sam chyba rozumiesz, że Instytut Materiałów Niebezpiecznych to nie jest taki sobie pierwszy lepszy urząd. Ze względu na swoje znaczenie, a także ze względów bezpieczeństwa, zbudowano go na innej trochę zasadzie niż wszystkie inne urzędy. Widzisz tę wierzbę w polu? — Widzę. — A obok tej wierzby jest taka jakby stara studnia. Widzisz ją? — Widzę. — Wystarczy, że stanę obok tej starej studni, a natychmiast ukryta winda zabierze mnie w głąb. Zaraz to zresztą zobaczysz. Tylko błagam cię, nie opuszczaj samochodu. Żadnych klas i tym podobnych historii. To nie będzie długo trwało. — Mistrz Miguel poszedł polem na przełaj, przeszedł obok samotnej wierzby i stanął przy starej studni. Dosłownie w tym samym momencie zniknął. Zupełnie jakby się zapadł pod ziemię. Karampuk nie wierzył własnym oczom. Był — i już go nie było. Zrobiło to na nim kolosalne wrażenie, mimo że został przecież na to zniknięcie przygotowany. W dwie czy trzy sekundy później w tym samym punkcie, w którym przed chwilą zniknął, mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas ukazał się na nowo. Znów stał, jak gdyby nigdy nic, przy starej studni, a potem szybko minął samotną wierzbę i skierował się w stronę siedzącego w samochodzie Karampuka. — Już? — zapytał Karampuk. — Tak szybko? — W Instytucie Materiałów Niebezpiecznych załatwia się wszystko błyskawicznie — powiedział mistrz Miguel. — Potwierdzili? — Potwierdzili. — To doskonale! — ucieszył się Karampuk. — Ale z jednym zastrzeżeniem. — Z jakim? — Żeby do tuby z tą maścią przytwierdzony był dzwoneczek... — Dzwoneczek? — zdziwił się Karampuk. — Tak, dzwoneczek. Dzwoneczek, który by swym dzwonieniem ostrzegał wszystkich o niebezpieczeństwie, jakie się w tej tubie znajduje. — A skąd my weźmiemy taki dzwoneczek? — O to się nie martw — powiedział mistrz Miguel. — Znam pewien sklep, w którym sprzedają dzwonki różnych rozmiarów i fasonów. — Ale czy będzie tam akurat taki, jaki nam jest potrzebny? — Miejmy nadzieję, że będzie. Zaraz tam pojedziemy. Przedtem tylko musimy podjechać pod stację benzynową. Podjechali pod stację i napoili spragniony samochód aż po czubek baku. — Teraz możemy jechać choćby na koniec świata — powiedział mistrz Miguel zacierając z zadowolenia ręce. Aż trudno było uwierzyć, że naprawdę może istnieć taki sklep. Kiedy auto mistrza Miguela zatrzymało się przed tym dziwacznym sklepem, Karampuk ze zdumienia przetarł oczy. Przetarł je następnie jeszcze dwukrotnie, ale za każdym razem dostrzegał to samo: wielki, błyszczący szyld (na którym literami, zbudowanymi z małych złotych dzwoneczków, wypisana była nazwa firmy DZYŃ-DZYŃ-DZYŃ), a pod nim obszerną wystawę, pełną najrozmaitszych dzwonków i dzwoneczków, bardzo dekoracyjnie poustawianych. Nad wejściem do tego niezwykłego sklepu wisiał sporych rozmiarów mosiężny dzwon, umocowany na specjalnej sprężynie w tak zmyślny sposób, że najmniejszy powiew wiatru powodował jego delikatne dzwonienie. Oczywiście, im silniejszy był wiatr, tym dzwon dzwonił potężniej. Kiedy Karampuk z mistrzem Miguelem weszli do nieco mrocznego wnętrza, rozdzwoniły się na ich powitanie dziesiątki dzwonów i dzwonków, a zza lady wysunęła się w ich stronę postać niewielkiego człowieczka. Szedł ku nim powoli, a przy każdym kroku rozlegało się dodatkowe tajemnicze pobrzękiwanie. — Witam szanownych panów w naszej szacownej firmie! — zawołał człowiek, kiedy znalazł się już blisko Karampuka i mistrza Miguela. — Czym mogę panom służyć? Dopiero teraz mogli dostrzec, że całe ubranie tej niecodziennej postaci obszyte było maleńkimi dzwoneczkami. To one właśnie tak pobrzękiwały przy każdym jego kroku. — Chcieliśmy kupić dzwonek — powiedział mistrz Miguel. — Niczego innego nie mógłbym panom zaoferować — oświadczył człowiek i rozkładając szerokim gestem dzwoniące przy najmniejszym ruchu ręce dodał: — Jak panowie sami widzą, firma DZYŃ-DZYŃ-DZYŃ handluje wyłącznie dzwonkami. Mimo woli mistrz Miguel i Karampuk rozejrzeli się po sklepie. W szafach, na półkach, nanizane na sznurki i zawieszone pod sufitem, wszędzie były tylko dzwonki, dzwonki i dzwonki. Dzwonki o najrozmaitszych kształtach, w najróżniejszych kolorach, dzwonki wykonane z najbardziej niezwykłych materiałów i posiadające najprzeróżniejszy dźwięk. — O jaki dzwonek konkretnie panom chodzi? — zapytał gnąc się w ukłonie człowieczek. — Czy ma to być może dzwon kościelny? — W żadnym wypadku — zaśmiał się mistrz Miguel. — Chodzi nam o coś mniejszego, ale o charakterystycznym, ostrzegawczym dźwięku. — Mogę panom zaproponować któryś z naszych znakomitych dzwonów na trwogę. Dzwony na trwogę mamy w dwóch rodzajach: strażackie i okrętowe. Strażackie wyróżniają się... — Przepraszam, że panu przerywam — powiedział Zapassas — ale dzwon na trwogę, nawet w najlepszym gatunku, stanowczo nam nie odpowiada. Wolelibyśmy coś bardziej subtelnego. — Proszę uprzejmie — zgodził się natychmiast człowieczek. — Mamy na składzie śliczne dzwonki szkolne. Są to jeszcze stare nasze zapasy z czasów, kiedy woźni ręcznymi dzwonkami ogłaszali początek przerwy albo jej koniec. Dziś się już takich nie używa — dodał z westchnieniem. — Dziś w powszechnym użyciu są dzwonki elektryczne, które jednak, moim zdaniem, nie dają uchu tej przyjemności, jaką dawały dzwonki ręczne. Może więc tego typu dzwonek będzie panom odpowiadał? — Obawiam się — zauważył mistrz Miguel — że i taki dzwonek będzie do naszego celu odrobinę za duży. — A czy można wiedzieć, jakie ma być przeznaczenie tego dzwonka? — zapytał człowieczek, nerwowo przebierając palcami, na skutek czego dzwoneczki na jego ubraniu pobrzękiwały również nerwowo. — To ma być dzwoneczek do tub... — zaczął Karampuk, ale spostrzegłszy gromiące spojrzenie mistrza Miguela, nie dokończył na szczęście zdania. — Do czego? — usiłował się dowiedzieć sprzedawca dzwonków. — Ach, to nieważne — próbował zbagatelizować całą sprawę mistrz Miguel. — Chodzi nam po prostu o mały dzwoneczek do zabawy. — Wobec tego coś z dzwoneczków choinkowych? — zaproponował człowieczek. — Mogę panom zaraz pokazać całą ich kolekcję... Powiedziawszy to, człowieczek ściągnął z półki jakieś wielkie pudło, w którym było mnóstwo małych szklanych dzwoneczków na choinkę. — Wymiar nawet nam odpowiada — powiedział mistrz Miguel — tylko wolelibyśmy, żeby były wykonane z bardziej solidnego materiału. — To wobec tego pozostaje nam jeszcze tylko jedna możliwość — zauważył sprzedawca dzwoniąc całym swoim ciałem — mianowicie, dzwonki końskie. — Jak to: końskie? — zdziwił się mistrz Miguel. — No, takie, jakich się używa do Końskiej uprzęży. Są równie małe, jak te na choinkę, a wykonane z solidniejszego materiału. — Czy może pan nam taki dzwonek pokazać? — Oczywiście — zgodził się dzwonkoś i sięgnął po nowe pudło. Wyjął z niego mały mosiężny dzwoneczek i z prawdziwym nabożeństwem prezentował go obu klientom. — Owszem, podoba mi się ten dzwoneczek — powiedział mistrz Miguel. — Czy może pan nam jeszcze zaprodukować jego dźwięk? — Proszę panów bardzo — powiedział sprzedawca dzwonków i poruszył mocno ramieniem, żeby wydobyć z prezentowanego dzwonka jak najładniejszy dźwięk. — No i jak się panom podoba ton tego dzwonka? — zapytał po chwili. — Prawda, że przepiękny? — Trudno mi wyrazić swoje zdanie na ten temat — odparł mistrz Miguel. — Odnoszę wrażenie, że mój towarzysz zgodzi się ze mną. — Czemuż to? — spytał zaskoczony sprzedawca. — Pan pewnie jest do tego przyzwyczajony, z racji swego zawodu — powiedział mistrz Miguel — aleja na przykład zupełnie dźwięku tego dzwonka nie słyszę. — Czyżby? — zdziwił się dzwonkoś potrząsając tym dzwonkiem coraz mocniej. — A teraz? — Teraz słyszę go jeszcze mniej niż przedtem — oświadczył magik. — Te dzwonki na panu zupełnie zagłuszają dźwięk dzwonka, o który nam chodzi. Człowiek złapał się z rozpaczy za głowę. — Rozumiem już, rozumiem! — zawołał. — Macie panowie najzupełniejszą rację. To jasne, że kiedy ja tak dzwonię tym dzwoneczkiem, to jednocześnie dzwonią na mnie wszystkie inne dzwonki i panowie nie możecie w takich warunkach słyszeć dźwięku dzwonka, który panów interesuje. Zaraz się rozbiorę i wtedy będę mógł panom zaprezentować ten dzwonek w całej okazałości. — Nie sądzę, aby to było konieczne zauważył mistrz Miguel, a Karampuk przytaknął mu z taką gorliwością, że cylinder o mało nie spadł mu z głowy. Jakżeż inaczej mogę osiągnąć len czysty dźwięk? — dopytywał się człowieczek, usiłując ściągnąć z siebie obszytą dzwoneczkami marynarkę. — Można to przeprowadzić bez rozbierania — stwierdził Zapassas. — Chciałbym ogromnie wiedzieć, w jaki sposób? Zwyczajnie. Proszę dać do ręki ten dzwoneczek mnie, a samemu stanąć na chwilę spokojnie, bez ruchu. Ja spróbuję zadzwonić... — Rzeczywiście! — wrzasnął sprzedawca dzwonków. — To jest wyjście. — Tylko bardzo pana proszę, niech pan się nie rusza w tym momencie, kiedy będę dzwonił, bo wszystko pan zepsuje. — Może pan na mnie polegać powiedział sprzedawca, wręczając magikowi mały mosiężny dzwonek do końskiej uprzęży, a samemu opierając się mocno o sklepową ladę. Mistrz Miguel odczekał dobrą chwilę, żeby się uspokoiły wszystkie rozdygotane i chwiejące się na sprzedawcy dzwoneczki, a kiedy już w sklepie z dzwonkami nastała cisza zadzwonił. Rozległ się dźwięk nie za mocny, ale i nie za słaby, niewątpliwie o ostrzegającym charakterze. Nie był to przy tym dźwięk bynajmniej przeraźliwy lub ordynarny, wręcz przeciwnie, miał w sobie nawet coś urzekającego i subtelnego. Podoba mi się ten dzwonek! — zadecydował mistrz Miguel po próbie. — Mnie także! — dodał Karampuk. — I dlatego ciągnął dalej mistrz Miguel — postanowiliśmy ten właśnie dzwonek nabyć. Teraz już może się pan poruszyć. Sprzedawca poruszył się z wyraźną ulgą. Od razu też rozdzwoniły się, wszystkie dzwoneczki na jego ubraniu. W sklepie zrobiło się weselej. „Jednak taki sklep bez dzwonienia robi się straszliwie smutny — pomyślał sobie Karampuk. — Jestem tutaj zaledwie od kilku minut, a już się przyzwyczaiłem do tego nieustannego dzyń-dzyń-dzyń i cisza, która panowała przez chwilę, sprawiała mi bez mała ból...” Podobne myśli przebiegały w tym samym czasie przez głowę mistrza Miguela. Tę krótką chwilę zadumy przerwał im jednak głos sprzedawcy: Więc odpowiada panom ten model dzwonka? — Naturalnie, że nam odpowiada — przytaknął mistrz Miguel. — Ile tuzinów zapakować? — Tuzinów? — Nam w zupełności wystarczy jeden... zdziwił się mistrz Miguel. — Doskonale! Zapakuję panom jeden tuzin tych bezkonkurencyjnych dzwonków. — Obawiam się, że nastąpiło jakieś drobne nieporozumienie — powiedział mistrz Miguel. — My bynajmniej nie chcemy kupić tuzina tych bezkonkurencyjnych, jak pan je nazywa, dzwonków, my chcemy nabyć jeden, słownie jeden taki dzwonek. Karampuk energicznym kiwnięciem głowy przyświadczył słowom mistrza Miguela, chociaż, prawdę mówiąc, osobiście wolałby, żeby kupili większą ilość tych wesołych dzwoneczków, które tak przyjemnie pobrzękiwały. Kupić cały tuzin, toby nie była wcale taka zła myśl. Ile to jest właściwie tuzin? Dwanaście czy piętnaście? Nawet jeśli tylko dwanaście, to i tak po przymocowaniu tego jednego dzwoneczka do tubki z maścią na porost wąsów, zostałoby im jeszcze jedenaście wolnych dzwoneczków, którymi można by się było bawić od rana do wieczora. Kto wie, może by sobie nawet obszył nimi swój cylinder, żeby dzwonić przy każdym poruszeniu się, tak jak ten sprzedawca. Sprzedawca tymczasem miał bardzo smutną minę. — Naprawdę tylko jeden jedyny dzwonek chcecie, panowie, kupić? — spytał zawiedzionym głosem. — Taka historia mi się po raz pierwszy zdarza. Zawsze sprzedaję całe komplety tych dzwonków. Na przykład do góralskich sanek... Wyobrażacie sobie, panowie, jak by góralskie sanki wyglądały, gdyby ciągnął je koń, mający przymocowany do uprzęży tylko jeden jedyny dzwoneczek? Takie sanki wyglądałyby niepoważnie. Dlatego radzę panom z całego serca kupić przynajmniej kilka tych dzwoneczków. — Kiedy nam jest potrzebny tylko jeden — upierał się twardo mistrz Miguel. — Możliwe — zgodził się dzwonkoś, pobrzękując energicznie całym swoim ubraniem — ale pragnę zwrócić panom uwagę, że z dzwonkami jest zupełnie tak samo, jak z guzikami... — Nie rozumiem — powiedział mistrz Miguel. — Zaraz panu to wytłumaczę. Lekkomyślny człowiek, kupując guziki do garnituru albo do płaszcza, kupuje zwykle tyle guzików, ile jest w tym płaszczu czy garniturze dziurek. Tak postępuje człowiek lekkomyślny. Natomiast człowiek rozsądny, człowiek przewidujący, kupuje zawsze o kilka guzików więcej. A dlaczego? A dlatego, że człowiek przewidujący wie o tym, iż guziki strasznie lubią się odrywać od garnituru albo płaszcza. Jeśli człowiekowi przewidującemu oderwie się, nie daj Boże, guzik i zginie, to wtedy człowiek przewidujący nie ma powodu do rozpaczy, nie musi latać po znajomych i pytać, czy przypadkowo nie mają podobnego guzika, ponieważ człowiek przewidujący ma taki guzik w zapasie. Z dzwonkami jest podobnie. — Uważa pan, że dzwonki także lubią się urywać? — zapytał zaniepokojony mistrz Miguel. — Jeszcze jak, proszę pana, jeszcze jak! — Wobec tego może by rzeczywiście wziąć trochę tych dzwonków na zapas? Mistrz Miguel zastanowił się głośno, a widząc aprobujące spojrzenie Karampuka dodał: — Było nie było, niech nam pan da trzy takie dzwoneczki na wszelki wypadek. Sprzedawca wyjął z pudełka trzy mosiężne dzwoneczki i kolejno próbując ich tonu położył je na ladzie. — Czy zapakować? — spytał. — Nie trzeba — powiedział mistrz Miguel. — Weźmiemy je sobie do kieszeni. Mistrz Miguel zapłacił następnie za te trzy dzwonki (nawet niedrogo), a potem jeden z nich wręczył Karampukowi, a pozostałe dwa schował do swojej kieszeni. Sprzedawca pobrzękując z zadowolenia całym swoim ubiorem i gnąc się prawie do ziemi odprowadził ich aż do drzwi. Otworzył je przed nimi szerokim gestem i powiedział: — Firma DZYŃ-DZYŃ-DZYŃ poleca się panom na przyszłość! Proszę o nas nie zapominać! Dysponujemy najbogatszym zestawem dzwonków, jaki sobie tylko można wyobrazić. Tylko u nas znajdziecie panowie dzwonki na każdą okazję, tylko u nas! Na pożegnanie Karampuka i mistrza Miguela rozdzwoniły się wszystkie dzwony i dzwonki tego niezwykłego sklepu. Trzeba przyznać, że była to całkiem przyjemna dla ucha melodia. — A dzwoneczek, panowie, macie? — zapytał magister Balkonik po dokładnym przestudiowaniu recepty, którą wręczył mu mistrz Miguel. — Oczywiście, że mamy — powiedział magik i na dowód wyciągnął z kieszeni jeden z mosiężnych dzwoneczków nabytych dopiero co w firmie DZYŃ-DZYŃ-DZYŃ. Karampuk natychmiast poszedł jego śladem i w aptece rozległo się delikatne dzwonienie. — Widzę, że są nawet dwa — ucieszył się magister Balkonik. — To bardzo dobrze, proszę panów. Chociaż ton tych dzwoneczków jest, powiedziałbym, odrobinę za aksamitny. — Ale jest przy tym ostrzegawczy, jak wymagają tego przepisy — zauważył mistrz Miguel. — Niewątpliwie, niewątpliwie — przytaknął magister Balkonik. — Z punktu widzenia przepisów nic dźwiękowi tych dzwoneczków zarzucić nie można. W takim razie możemy brać się do przygotowania tej maści. Który z panów będzie ją stosował? — On — powiedział mistrz Miguel, wskazując na Karampuka. — Właśnie dla niego doktor Porost był łaskaw przepisać ten medykament. — Zdaje pan sobie zapewne sprawę, że jest to niezwykle silny specyfik — zwrócił się magister Balkonik do Karampuka. — Oczywiście, proszę pana — powiedział Karampuk. — Jestem doskonale poinformowany o specyficznych właściwościach tej maści. — To pysznie — zawołał magister Balkonik — w przeciwnym bowiem wypadku groziłoby ludzkości wielkie zagrożenie z pańskiej strony... — Całej ludzkości? — zapytał przerażony Karampuk. — No, może nie całej, ale w każdym razie tej części ludzkości, która według odwiecznej tradycji powinna chodzić bez wąsów. — Postaram się, aby nie doszło do tragedii — zapewnił Karampuk. — Może pan mi wierzyć. — Wierzę panu — powiedział z przekonaniem magister Balkonik. A teraz sam się udam do laboratorium, a panów poproszę do poczekalni. Proszę mi dać ten dzwoneczek — zwrócił się do Karampuka. — Czy to długo może potrwać? — zapytał zaniepokojony mistrz Miguel, spoglądając na zegarek. Była już piąta po południu, a wieczorem, jak zwykle, czekał go występ. Przedtem jeszcze należało wrócić do domu i zjeść obiad przygotowany przez panią Miguelową. — Niedługo — oświadczył magister Balkonik. — Najwyżej jakieś pół godzinki. Mistrz Miguel wraz z Karampukiem przeszli do poczekalni, która była obok. W poczekalni czekały już trzy osoby: jakaś młoda blondynka, listonosz i staruszek. Nowo przybyli powiedzieli grzecznie: „Dzień dobry” i siedli obok siebie na dwóch pustych fotelach. — Panowie też na pewno czekacie na, lekarstwo, co? — zapytał ich natychmiast staruszek, który, jak większość staruszków, był ogromnie ciekawy. — Tak jest — przyznali zgodnie. — To chyba zrozumiałe. — Niekoniecznie — powiedział staruszek. — Ja, owszem, czekam na lekarstwo, ale to wcale nie znaczy, że wszyscy, którzy tu przychodzą, czekają na zrobienie lekarstwa... — Ja na przykład — wtrącił basem listonosz — na żadne lekarstwo nie czekam. — A ciągle tu przychodzi! — krzyknął staruszek. — Przychodzę, bo mnie bolą nogi — wyjaśnił listonosz. Jak się zmęczę chodzeniem, to przychodzę sobie tutaj, bo tu są bardzo wygodne fotele. W całym mieście takich się nie znajdzie. Czy listonosz nie ma prawa do odpoczynku? — Tutaj bez recepty nikt nie powinien mieć prawa odpoczywać — upierał się staruszek. — Mam się może rozchorować dla pańskiej przyjemności? — zdenerwował się listonosz. — A zresztą nie sami chorzy tu przychodzą. Ta pani — wskazał na blondynkę — także nie ma recepty, a siedzi w fotelu. — Siedzę, bo tak mi się podoba! — odezwała się blondynka. — Nie pański interes. — Ja wiem, dlaczego ta pani tu przychodzi — wtrącił staruszek. — Nikt się pana o to nie pyta — żachnęła się blondynka. — Ta pani przychodzi tutaj — ciągnął staruszek dalej, nie zrażony jej tonem — bo się za-ko-cha-ła! — Może pan sobie mówić, co się panu podoba — mruknęła blondynka. — A chcecie państwo wiedzieć, w kim się zakochała ta pani? — Ciekawe w kim? — zainteresował się listonosz. — W jednym z tutejszych pracowników, cha, cha! W magistrze Balkoniku. — Bardzo zdolny farmaceuta i miły człowiek — powiedział na to mistrz Miguel. — Prawda, proszę pana? — ucieszyła się blondynka. — Widzi pan, jak się zdradziła! — zawołał z satysfakcją staruszek. — Wcale się nie wypieram, że z przyjemnością tu przychodzę — powiedziała blondynka — ale w tej poczekalni panuje naprawdę miła atmosfera... Zwłaszcza kiedy nie ma w niej — tu spojrzała znacząco na ciekawego staruszka — niektórych ludzi. — Zawadzam pani, co? — odciął się czupurny staruszek i żeby zmienić temat rozmowy, szybko przerzucił się na Karampuka. — Pan z tym panem, prawda? — Prawda — przytaknął Karampuk. — Też po lekarstwo? — Też. — A na co? — Na taką rzecz właściwie dość nietypową — powiedział Karampuk. — Jakieś rzadkie schorzenie, co? — dopytywał się ciekawy staruszek. — Trudno to nazwać schorzeniem — powiedział Karampuk. — Chodzi raczej o pewien niedorozwój... — Rozumiem — przytaknął staruszek, na którego łysej głowie znalazły się nagle wspaniałe włosy blondynki. Staruszek, jakby nigdy nic, zaczął sobie te włosy gładzić dłonią. Karampukowi w pierwszym momencie zdawało się, że śni. Ale już po chwili domyślił się wszystkiego. To siedzący obok niego Miguel Campinello de la Vare Zapassas, jeden z najsłynniejszych magików wszechczasów, zaczął się w pewnym momencie potężnie nudzić i, żeby skrócić sobie czas oczekiwania, przystąpił do wykonywania magicznych ćwiczeń. Listonosz zobaczywszy staruszka z blond włosami zaczął początkowo ryczeć ze śmiechu jak oszalały, ale szybko przestał się śmiać, kiedy spostrzegł, że torba z listami, którą cały czas trzymał na kolanach, zaczyna się rozrastać do jakichś gigantycznych rozmiarów, a łysa blondynka nerwowo szuka w torebce lusterka, żeby się w nim przejrzeć po stracie swych puszystych loków. W następnej chwili lusterko blondynki znalazło się w rękach staruszka, a torba listonosza uniosła się do góry jak balon i zawisła pod sufitem. Blondynka zerwała się ze swego fotela, żeby odebrać staruszkowi swoje blond włosy, ale wtedy włosy przefrunęły na głowę listonosza, a na głowie staruszka znalazła się pocztowa czapka listonosza. Spod sufitu na całą poczekalnię zaczął ni stąd, ni zowąd padać śnieg w postaci niezliczonej ilości listów, sypiących się z pocztowej torby. Karampuk był w siódmym niebie. Mistrz Miguel, widząc jego zadowoloną i rozanieloną minę, miał zamiar wykonać jeszcze kilka dalszych sztuk świadczących o jego nieograniczonych możliwościach w dziedzinie czarnej magii, ale, niestety, uniemożliwił mu to głos magistra Balkonika, płynący z niewidocznego głośnika. — Pan Zapassas z synem proszony jest o przejście do sali aptecznej celem odbioru lekarstwa. Mistrz Miguel był magikiem, który ponad wszystko cenił porządek. Nie mógł więc pozostawić po sobie poczekalni w takim stanie, w jakim się obecnie znajdowała. Wyszeptał cicho jakąś tajemniczą formułę, a wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko błyskawicznie zaczęło wracać do normalnego stanu. Przypominało to do złudzenia film puszczony od końca. Tysiące płatków śniegowych zamieniło się znów w listy, które uniosły się ku górze i powskakiwały do gigantycznej torby wiszącej pod sufitem jak balon. Potem ta torba opadła na kolana listonosza, a następnie zaczęła się stopniowo zmniejszać do swoich normalnych rozmiarów. Czapka z głowy staruszka powędrowała na głowę listonosza, włosy blondynki wróciły na łysinę staruszka, a blondynka siadła na swym fotelu i w tym samym momencie lusterko z rąk staruszka przeskoczyło do jej rąk. Blondynka schowała to lusterko do torebki i zaraz potem odzyskała swoje puszyste blond włosy, które przefrunęły na jej głowę z łysiny staruszka. Poczekalnia wyglądała teraz identycznie tak samo jak w chwili, kiedy Karampuk z mistrzem Miguelem do niej wchodzili. — Żegnam państwa — powiedział mistrz Miguel podnosząc się z fotela. — Mam nadzieję, że wszyscy państwo jesteście teraz zadowoleni... Uchyliwszy kapelusza mistrz Miguel zniknął w otwartych drzwiach. Karampuk też miał wielką ochotę uchylić na pożegnanie swego cylindra, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o swych uszach, wobec czego wychodząc powiedział tylko najgrzeczniej jak umiał: — Kłaniam się państwu nisko! — Bardzo miły człowiek z tego magistra Balkonika — stwierdził mistrz Miguel, zatrzaskując za sobą drzwi samochodu. — Jestem tego samego zdania — przytaknął Karampuk, trzymając pieczołowicie sporych rozmiarów tubkę z maścią, do której przyczepiony był na specjalnej plombie mosiężny, ostrzegawczy, bez przerwy dzwoniący dzwoneczek. — Załatwił wszystko bardzo elegancko i nawet nie kazał nam długo czekać — mówił dalej magik. — Inny otworzyłby po prostu kasę pancerną i dałby nam tubę jakiejś zwietrzałej maści. Magister Balkonik tymczasem nie poszedł po linii najmniejszego oporu. On sam, osobiście, przygotował nam tę maść, żeby tylko była świeżutka, żeby stosowanie jej dało jak najlepsze wyniki. — Niech żyje magister Balkonik! — wrzasnął Karampuk zachęcony tymi peanami na cześć magistra Balkonika. — Masz rację, mój drogi, niech żyje! — I ten dzwoneczek tak nam zgrabnie przyczepił — powiedział Karampuk potrząsając tubką. — O, bo to wyjątkowo zdolny człowiek. — Wcale się nie dziwię tej łysej blondynce, że tak za nim szaleje. — Blondynka wcale nie jest łysa — mruknął mistrz Miguel. — Ale była — zawołał z przekonaniem Karampuk. — Była łysa, i to dzięki tobie. — E tam... — mruknął lekceważąco mistrz Miguel. — Coś ci się pewnie przywidziało. — Już ja dobrze wiem — powiedział Karampuk — czy mi się przywidziało, czy nie. — Przywidziało ci się — upierał się magik. — A nie! — A ja ci mówię, że ci się przywidziało. — A ja ci mówię, że mi się nie przywidziało. — Ja wiem chyba lepiej. — A ja sam widziałem, na własne oczy! — Mogłeś mieć złudzenie. — To nie było złudzenie. — No dobrze, niech ci będzie — zgodził się w końcu mistrz Zapassas, zatrzymując samochód przed garażem. Na tym przekomarzaniu się tak szybko zleciał im czas, że nawet nie zauważyli, kiedy znaleźli się w domu. Mistrz Miguel wprowadził samochód do garażu. — Teraz zjemy obiadek, chodź — powiedział, wykonując jednocześnie dłonią zapraszający gest. — Ja... ja bardzo dziękuję... — zaczął się jąkać Karampuk. — Czemu? — Nie mam tego... jak to się nazywa... apetytu. — Nie masz apetytu? — zdziwił się mistrz Miguel. — Przecież cały dzień nic nie jadłeś. — To prawda, że nic nie jadłem — przyznał Karampuk — ale jednocześnie wcale nie jestem głodny. Trzeba przyznać, że nie były to żadne wykręty. Karampuk istotnie nie był głodny po tym gigantycznym śniadaniu, które rano wrąbał. Czuł się nawet nieco sennie i ociężale. Ale głównym powodem, dla którego chciał zrezygnować i ze smacznego na pewno obiadu przy gościnnym stole mistrza Miguela, była chęć natychmiastowego wypróbowania z takim trudem zdobytej i rewelacyjnej jakoby maści na porost wąsów. Chciał to zrobić w samotności, przez nikogo nie obserwowany, w ciszy i spokoju. — Jak chcesz — powiedział wreszcie mistrz Miguel. — Możesz sobie tutaj zostać, ale pamiętaj, że jak zachce ci się jeść, to każdej chwili możesz przyjść na górę... „Jak mi się zachce jeść — pomyślał sobie Karampuk — to ja już sobie sam znajdę to, co mi najbardziej odpowiada. Jak nie w twoim ogródku, to u sąsiada”. Głośno jednak dodał: — Dziękuję bardzo, będę o tym pamiętał. Miguel zamknął za sobą drzwi garażu i Karampuk wreszcie został sam. Właściwie to nie całkiem sam, bo z samochodem, ale samochód to się znowu tak za bardzo nie liczył. Od razu też wziął się do dzieła. Odkręcił najpierw nakrętkę, a potem cały czas dzwoniąc przyczepionym do tubki dzwoneczkiem, wycisnął sobie długie pasmo maści prosto pod nos, czyli na to miejsce, gdzie pragnął mieć gęste, wspaniałe, sobieskie wąsy. „Ale mnie ostrzega ten dzwonek — myślał sobie. — Dzwoni i dzwoni”. Potem roztarł maść dokładnie i długo, bardzo długo wcierał. Po mniej więcej dziesięciu minutach poczuł, że mu wąsy zaczynają gwałtownie rosnąć. Ucieszyło go to ogromnie. „Muszę się koniecznie w czymś przejrzeć — pomyślał sobie — żeby zobaczyć, jak wyglądam i czy mi do twarzy z tymi wąsami”. Rozejrzał się po całym garażu za jakimś lustrem, ale nigdzie nic takiego nie zauważył. Jedyną błyszczącą i odbijającą jako tako obraz powierzchnią była karoseria samochodu. Karampuk przykucnął sobie z boku i zaczął się przeglądać w czarnych, połyskujących drzwiach samochodu. — Co mi się tak przyglądasz? — zapytał po chwili samochód. — Nie tobie się przyglądam, tylko sobie — odparł Karampuk, usiłując dojrzeć, jak też wyglądają te jego wąsy w odbiciu czarnego lakieru. — Przecież widzę wyraźnie, że mnie się przyglądasz, a nie sobie. Coś tam zauważył takiego szczególnego w tych moich drzwiach? — dopytywał się uparcie samochód. — Nie w twoich drzwiach, lecz pod moim nosem! — odburknął Karampuk dalej wytężając wzrok. — Pierwszy raz słyszę — zarechotał samochód — żeby ktoś miał nos tam, gdzie ja mam drzwi... — A żebyś wiedział! — zawołał Karampuk. — Mój nos istotnie jest w twoich drzwiach! — Zwariował! — krzyknął samochód. — Zwariował na śmierć! — To znaczy — poprawił się Karampuk — nie tyle jest w twoich drzwiach, ile odbija się w twoich drzwiach. Bo muszę ci się przyznać, że ja się w twoich drzwiach przeglądam... — Przeglądasz się? A po co? — Bo chcę zobaczyć, jak mi jest z wąsami. — A skąd masz te wąsy? — zainteresował się samochód. — Przyprawione? — Nie, urośnięte. Teraz mi urosły, w ciągu dziesięciu minut. — Oszalałeś czy co? — oburzył się samochód i z wrażenia aż zgrzytnął skrzynią biegów. — Wąsy nie rosną tak szybko, nie zbujasz mnie. — Kiedy urosły, słowo daję — zapewnił Karampuk. — Tak same z siebie? — Nie, z maści. — Z jakiej znów maści? — No, z tej maści, za którą cały dzień jeździliśmy jak wariaci. Nie słyszałeś? — Jak jestem na służbie, to nie rozmawiam i nie podsłuchuję — powiedział zdecydowanym tonem samochód. — Ładnie byście wszyscy wyglądali, gdybym w czasie jazdy zajmował się innymi rzeczami niż samą jazdą... — No więc dostałem taką maść, rozumiesz — zaczął mu tłumaczyć Karampuk — od której rosną wąsy. Mam ją tutaj, w tej tubie z dzwoneczkiem. — Ten dzwoneczek dla ozdoby? — Nie, dla ostrzeżenia. Maść jest silnie działającym środkiem i dlatego konieczne są różne zabezpieczenia. Dzwoneczek jest właśnie jednym z nich... — Ty, słuchaj, a jakbyś tak mnie posmarował tą maścią, to urosłyby mi wąsy na karoserii, jak myślisz? — zapytał samochód zdenerwowanym głosem. — No pewnie, nie ulega najmniejszej wątpliwości — zapewnił go Karampuk. — Wobec tego bardzo cię proszę, trzymaj się z daleka ode mnie z tą twoją maścią. Nie mam najmniejszej ochoty mieć wąsatej karoserii. — Dlaczego? To mogłoby wyglądać nawet całkiem zabawnie. — Nie mam ochoty, i już! Rozumiesz? Jeszcze nie było na świecie samochodu o wąsatej karoserii i ja nie mam zamiaru być pierwszym wyrodkiem w naszej wielkiej, ogólnoświatowej, automobilowej rodzinie. Połóż tę maść w kącie, jak najdalej ode mnie, i nie dotykaj mnie przypadkiem, zanim porządnie nie umyjesz albo nie wytrzesz łap po tej całej wąsatej maści. — Nie bądź taki przewrażliwiony... — usiłował załagodzić sprawę Karampuk. — Zrób, co ci powiedziałem, i nie dyskutuj ze mną — powiedział stanowczo samochód. — Ostatecznie to jest moje. mieszkanie i ja tu powinienem o wszystkim decydować. — Kiedy... — Żadne kiedy — przerwał mu samochód. — Odstaw tę maść do kąta i niech wreszcie będzie spokój. Roztrzęsiony Karampuk wykonał polecenie samochodu i położył tubkę z maścią w najdalszym i najciemniejszym kącie garażu. W czasie całej tej operacji ostrzegawczy dzwonek dzwonił jak szalony. Potem się uspokoił i zapanowała cisza. W tej ciszy Karampuk westchnął głęboko. — Czego tak wzdychasz? — zapytał samochód, który już wrócił do swojej zwykłej równowagi. — Wzdycham, bo dalej nie mam pojęcia, jak ja z tymi wąsami, co mi urosły, wyglądam. — To się przejrzyj. — Jak się w tobie przeglądam, to jesteś niezadowolony, a w ogóle to nie najlepiej się w tobie przeglądać. Niewiele widać. — Bo po co się przeglądasz w drzwiach? — A w czym mam się przeglądać? — spytał Karampuk. — W tym, co jest przeznaczone do przeglądania. W lusterku. — Najpierw trzeba je mieć — powiedział melancholijnie Karampuk. — Ja mam — oznajmił samochód. — Nawet dwa. — Nie zauważyłem. — Bo jesteś gapa. — Gdzie one są? — Jedno jest wewnątrz, nad głową kierowcy, a drugie na zewnątrz, zaraz przy drzwiach... — Coś takiego! — wrzasnął Karampuk. — Rzeczywiście, masz dwa lusterka. — Nie są one w gruncie rzeczy przeznaczone do przeglądania się, ale niech ci będzie, możesz się w nich przejrzeć — zgodził się samochód. — A w którym radzisz? — Mnie jest obojętne. W którym ci wygodniej. Możesz zresztą przejrzeć się i w jednym, i w drugim. Karampuk natychmiast skorzystał z tej propozycji. Usiadł na miejscu mistrza Miguela i zadarłszy głowę do góry, tak że cylinder zawadzał aż o dach samochodu, zaczął się delektować odbiciem swoich wąsów w lusterku. Były rewelacyjne. Gęste, sumiaste, prawdziwie sobieskie wąsy. Z takimi wąsami wszędzie się można było pokazać. Wyglądały imponująco i na każdym musiały zrobić wrażenie. — Całkiem nieźle, całkiem nieźle — mruczał zadowolony Karampuk. — Ciekaw jestem, czy w tym drugim lusterku wyglądają równie atrakcyjnie. Wysiadł z samochodu i stanął przed lusterkiem zewnętrznym. Również w tym lusterku wąsy wyglądały bardzo ładnie. Karampuk był uszczęśliwiony. Żeby sprawdzić jednak, czy w obydwu lusterkach wąsy wyglądają jednakowo pięknie, zaczął przeskakiwać od lusterka do lusterka. Wykonał kilkanaście takich skoków, gdy nagle drzwi od garażu otworzyły się i stanął w nich mistrz Miguel. — Moja żona uparła się, że masz koniecznie przyjść na obiad — powiedział. — Zapamiętaj sobie tylko, że jesteś mechanikiem samochodowym, rozumiesz? — Rozumiem. — Przy stole rozmawiaj ze mną fachowo, o jakichś technicznych historiach, rozumiesz? — Rozumiem. — O gaźniku, o świecach, o łożyskach i tak dalej, i tak dalej, rozumiesz? — Rozumiem. — No to chodźmy. Pierwszą rzeczą, którą Karampuk zauważył, kiedy mistrz Miguel prezentował go swojej żonie, były zaczerwienione oczy pani Miguelowej. Nie ulegało wątpliwości, że pani Miguelowa porządnie sobie tego dnia popłakała. Teraz jednak usiłowała być miła i gościnna. — Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że zechciał pan przyjść i zjeść z nami skromny obiad. Mąż dużo mi o panu opowiadał. Mówi, że siłą trzeba pana wyciągać z garażu, tak pan jest zakochany w samochodach i oddany swojej pracy. Coraz mniej jest takich ludzi, jak pan, ludzi solidnych, znających i miłujących swój zawód... — Cóż, proszę, pani... — próbował przerwać jej Karampuk. — Robię, co mogę, i tyle. — O nie, proszę pana, ja dobrze wiem, co pan jest wart. Niech pan nie mówi o sobie tak lekceważąco. Proszę, niech pan siada. Czy nie wygodniej byłoby panu zdjąć ten cylinder? Po Karampuku przebiegły ciarki, ale postanowił za wszelką cenę jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. — Chętnie bym zdjął, proszę pani, ale się boję — powiedział ze sztuczną lekkością. — Czego pan się boi? Boi się pan, żeby panu nie zginął? — Nic podobnego, proszę pani! — zaprotestował Karampuk. — Jak nawet pani może mówić coś takiego. Boję się... boję się... boję się po prostu, żeby mi nie nawiało do uszu. cha, cha, cha! Nic innego nie był w stanie wymyślić na poczekaniu i był przekonany, że teraz nastąpi katastrofa, czyli klops, tym bardziej że mistrz Miguel, zacisnąwszy wargi, miotał na niego wzrokiem groźne gromy. Ale pani Miguelowa potraktowała powiedzenie Karampuka jako pyszny dowcip i sama zaczęła trząść się ze śmiechu. — Cha, cha, cha! Świetnie mi pan odpowiedział. Dobrze mi tak. Po co pcham się do cudzych spraw! Cylinder jest pańską własnością i pana rzeczą jest decydować, gdzie jest jego miejsce: w przedpokoju czy na głowie? Proszę, niech pan sobie spokojnie siedzi w tym swoim cylindrze, mnie to zupełnie nie przeszkadza. Spodziewam się, że memu mężowi także nie powinno przeszkadzać, jako że przyzwyczajony jest do widoku cylindra. Sam występuje w identycznym cylindrze, jak pański. „Mój jest nowszy — pomyślał sobie od razu Karampuk — i o wiele uczciwszy, bo nie ma tego hochsztaplerskiego podwójnego denka...” — Przykro mi — ciągnęła dalej pani Miguelowa, która jak zaczęła mówić, to niełatwo dopuszczała innych do głosu — przykro mi, że obiad nie będzie taki, jaki być powinien. Przede wszystkim nie będzie sałaty — dokończyła dramatycznym tonem. „Całe szczęście, że nie będzie sałaty — ucieszył się w duchu Karampuk — bo po dzisiejszym śniadaniu patrzeć na sałatę nie mogę...” — Nie będzie sałaty — mówiła z patosem pani Miguelowa — ponieważ jakiś zbrodniarz, jakiś wyrzutek ludzkości, jakiś wysłannik piekieł zniszczył mi doszczętnie zagonek mojej najwspanialszej sałaty, a na innych zagonkach jeszcze nie zdążyła podrosnąć. „Ten zbrodniarz, wyrzutek ludzkości i wysłannik piekieł to, zdaje się, jestem ja — pomyślał Karampuk, ale siedział jak trusia, ponieważ spostrzegł, że z oczu pani Miguelowej zaczęły ciurkiem płynąć łzy. — Masz ci los, ona przez tę sałatę płacze...” Zrobiło mu się przykro. Głupia historia. Już myślał, że się sam rozpłacze, co chyba nie byłoby wskazane. Mechanik samochodowy nie powinien być płaksą. Na szczęście przyszedł mu z pomocą mistrz Miguel, który powiedział: — Trudno, zjemy obiad bez sałaty. Nie płacz, bo szkoda twoich łez. Widocznie jakiś chuligan zakradł się do naszego ogrodu. Za parę dni będzie nowa sałata i zapomnisz o tej smutnej przygodzie. — Taka byłam z niej dumna... — zajęczała pani Miguelowa ocierając chusteczką łzy. — Taka byłam z niej dumna. „Trzeba przyznać, że miała do tej dumy zupełnie słuszne podstawy — przyznał w głębi ducha Karampuk. — Dawno już żadna sałata nie smakowała mi tak, jak sałata pani magikowej”. — Ani jednej z moich sąsiadek nie udało się wyhodować takiej sałaty, jak moja... — biadoliła dalej Zapassasowa, ale powoli zaczęło jej to przechodzić. Poszła do kuchni i przyniosła stamtąd wazę z gorącą zupą. Widząc to Karampuk pomyślał sobie, że nadszedł chyba czas na rozpoczęcie z mistrzem Miguelem fachowej rozmowy. — Te, wie pan, uszczelki, to jednak trzeba będzie wymienić — powiedział niesłychanie fachowym tonem. — Co pan powie? A co im się stało? — Rozszczelniły się. — Rozszczelniły??? — zdziwił się mistrz Miguel. — Tak, już nie uszczelniają tak, jak powinny uszczelniać. Każda uszczelka zresztą z biegiem czasu rozszczelnia się, to jest dość znane w mechanice samochodowej zjawisko... — A w jakim stanie jest pańskim zdaniem dyferencjał? — Obleci. — A tłoczki hamulcowe? — Tłoczki wyglądają bardzo przyzwoicie — powiedział Karampuk. — Najwyżej ten, w lewym przednim kole, trzeba będzie trochę podregulować. — Ma pan rację, od jakiegoś czasu zauważyłem, że ciągnie mi kierownicę w lewo przy hamowaniu. — Poprawimy to, proszę pana — zapewnił Karampuk. — Właściwie to zaraz możemy to poprawić! Powiedziawszy te słowa Karampuk zerwał się i chciał natychmiast lecieć mając nadzieję, że dzięki temu nie będzie musiał jeść do końca tej okropnej zupy, która mu wcale nie smakowała. Nie ma się czemu dziwić, zupa to nie jest najodpowiedniejsze danie dla królika, w dodatku królika niepospolitego. Ale mistrz Miguel zmusił go do ponownego zajęcia miejsca za stołem. — Ma pan czas — powiedział. — Teraz musi pan zjeść drugie danie. Na szczęście drugie danie nie było już w postaci płynnej. Na talerzu, który mu podała pani Miguelowa, znajdowały się buraczki, surowa kapusta i kawałek mięsa oblanego jakimś żółtym sosem. Karampuk najpierw spałaszował buraczki, które smakowo dosyć mu nawet odpowiadały, potem wrąbał kapustę, która, niestety, nie miała tego świeżego polnego, nie zepsutego żadnymi przyprawami aromatu, i już, już miał się zabrać do mięsa, kiedy pani Miguelowa, uśmiechając się dobrodusznie, powiedziała: — Ciekawa jestem, jak też to będzie panu smakowało? — Muszę panu powiedzieć — wtrącił się mistrz Miguel — że nikt nie potrafi tej potrawy tak przyrządzać jak moja żona. — Miałam śmietanę przygotowaną do sałaty — powiedziała pani Miguelowa — a ponieważ sałatę ktoś mi zniszczył, nie chciałam, żeby się ta śmietana zmarnowała i dlatego zrobiłam to, co tak bardzo lubisz — dokończyła, zwracając się do męża. — To prawda — zawołał mistrz Miguel. — Przepadam, proszę pana, za jej królikiem w śmietanie! — Za... za czym? — wyjąkał Karampuk i zrobiło mu się słabo. — Za królikiem w śmietanie — powtórzył mistrz Miguel. — Mamy zwykle w domu większą ilość królików. Zdolniejsze współpracują ze mną w charakterze artystów czarnej magii, a te, które nie chcą się uczyć, po prostu zjadamy. Najchętniej właśnie w śmietanie. Pani Miguelowa podniosła się i wyszła do kuchni. Była to okoliczność pomyślna. — Co ci się stało? — zapytał szeptem mistrz Miguel, przyglądając się dopiero teraz uważnie Karampukowi. — Widzę, że ci urosły wspaniałe wąsy!!! — A urosły, urosły — odpowiedział Karampuk ledwo mogąc przełknąć ślinę na myśl o tym, że mógł nieopatrznie skonsumować królika. — To ta maść zdziałała takie cuda! — powiedział z podziwem magik. — Nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego jest możliwe! Wyglądasz teraz o wiele dostojniej, szlachetniej, no i w ogóle. Ale czemu ty jesteś taki blady? — Bo... bo... bo... — zaczął się jąkać Karampuk. — Bo co? — Bo przypomniało mi się, że zostawiłem w garażu... — Co zostawiłeś w garażu? — Zostawiłem w garażu... maść. — Bez żadnej opieki? — zapytał przerażony mistrz Miguel. — Bez żadnej opieki — przyznał piskliwym głosem Karampuk. — A przecież magister Balkonik poinformował cię, że nie wolno ci tej maści odstępować nawet na krok. — No, właśnie... — Więc biegnij po tę maść, natychmiast! Karampuk zerwał się jak oparzony i wielkimi susami ruszył w stronę garażu. Jak burza przebiegł obok zdumionej pani Miguelowej i pognał dalej. — Co się znów dzieje z tym twoim mechanikiem? — spytała magikowa. — Przypomniało mu się coś nagle w związku z samochodem — odpowiedział mistrz Miguel, nie patrząc żonie w oczy na wszelki wypadek. — Wariat, bo wariat — powiedziała na to pani Miguelowa — i dziwadło, ale wiesz co, podoba mi się ten twój mechanik. „Mechanik” tymczasem wpadł do garażu i dysząc ciężko oparł się o błotnik samochodu. — Źle się czujesz? — spytał samochód. — Nienadzwyczajnie — mruknął Karampuk. — Ale co ci jest? — dopytywał się samochód. — Jak by ci to powiedzieć? — zastanowił się Karampuk. — Czy podano ci kiedy na obiad samochód w śmietanie? — Cóż ty masz za dziwaczne pomysły? — zirytował się samochód. — Bo widzisz, ja się właśnie czuję tak samo, jak ty byś się czuł, gdybyś na obiad miał zjeść samochód w śmietanie, w dodatku z buraczkami i z surową kapustą. — Dalej nic nie rozumiem z tego wszystkiego. — Słuchaj, ja o mało co nie zjadłem na obiad... królika! Królika, rozumiesz? Byłbym królikożercą! To straszne! O rety, jak to by okrutnie brzmiało: Karampuk królikożercą. Brrr... Żeby się otrząsnąć z tego koszmaru, Karampuk ruszył w najciemniejszy kąt garażu. Tam odszukał tubkę z maścią, podniósł ją i zaczął iść z powrotem do mistrza Miguela. Oczywiście natychmiast rozdzwonił się ostrzegawczy dzwonek. „Dzyń-dzyń-dzyń — dźwięczał dzwonek — os-trze-gam wszyst-kich przed groź-ny-mi skut-ka-mi, ja-kie mo-gą dzyń-dzyń-dzyń wy-nik-nąć z u-ży-wa-nia tej maś-ci przez dzyń-dzyń-dzyń nie-po-wo-ła-ne o-so-by...” W ogrodzie zamknąwszy za sobą drzwi garażu Karampuk przyjrzał się dokładniej tubie opatrzonej mosiężnym, bez przerwy dyndającym dzwoneczkiem i z przerażeniem spostrzegł, że cała tuba jest gruntownie podziurkowana, jakby ktoś umyślnie ponakłuwał ją cienkim gwoździkiem lub szpilką. Karampuk z mistrzem Miguelem długo przyglądali się tym tajemniczym śladom. Pani Miguelowa parzyła w kuchni kawę, mogli więc ze sobą rozmawiać dość swobodnie. — Co to takiego może być? — zastanawiał się mistrz Miguel. — Czy ktoś się czasem nie zakradł do garażu i nie podziurawił tej tuby ze złości? — Mało prawdopodobne — szepnął Karampuk. — Tuba leżała w takim ciemnym kącie, że trudno ją było zauważyć. Kto by to zresztą mógł zrobić? — Nie mam pojęcia, kto — odparł mistrz Miguel. — Chociaż mógł to na przykład zrobić ten sam osobnik, który zniszczył sałatę i ukradł mleko... — Eee, chyba nie... — powiedział Karampuk. — Skąd wiesz? — Tak przypuszczam — mruknął speszony trochę Karampuk. — Zresztą taki typ, jakby tę tubkę znalazł, to na pewno by ją ze sobą zabrał. — Wobec tego kto? — nalegał mistrz Miguel. — Przecież nie samochód? — Nie, samochód nie byłby w stanie tego uczynić. — Gdyby miał na kołach opony z kolcami, to kto wie... Wiemy jednak z całą pewnością, że takich opon nie miał. — Słuchaj, matkoojcze, a czy u nas w ogródku są jeże? Z powodu tego „matkoojcze” i z powodu tego „u nas” mistrz Miguel miał ochotę wybuchnąć, ale powstrzymał się siłą woli, głównie ze względu na przebywającą w pobliżu panią Miguelową. — Mów ciszej — syknął dając Karampukowi potężnego kuksańca w bok. — Był kiedyś jeden jeż, ale to było dawno. — Więc może to zrobił jeż? — Nie przypuszczam — zawyrokował magik. — Dlaczego? — Dlatego że jeż, żeby zrobić te dziurki, musiałby się turlać po garażu na plecach, czego, jak wiadomo, jeże ogromnie nie lubią robić. Nie jest wykluczone jednak, że te dziurki są dziełem kolców tego stworzenia. Ktoś mianowicie mógł jeża uderzać tą tubką z góry. Karampuk pochylił się nad leżącą na stole tubką i z najbliższej odległości dokładnie badał dziurkę po dziurce. — Nie wydaje mi się, żeby ta hipoteza była słuszna — powiedział wreszcie. — Jak do tego doszedłeś? — spytał magik. — Całkiem po prostu. Gdyby te dziurki pochodziły od kolców jeża, wtedy ich rozmieszczenie musiałoby być w pewnym sensie symetryczne, ponieważ kolce jeża są mniej więcej symetrycznie rozmieszczone na jego ciele. A te dziurki tutaj wcale nie są rozmieszczone symetrycznie. Wprost przeciwnie. Są rozrzucone w różnych miejscach tubki, jakby ktoś je robił na chybił trafił... Powiedziawszy to Karampuk głęboko się zamyślił, tak głęboko, że aż odsunął podświadomym ruchem cylinder na tył głowy. Mistrz Miguel spostrzegłszy to natychmiast puknął mu ten cylinder od tyłu i cylinder wskoczył na swoje miejsce. — Zdaje się... zdaje się... — zaczął Karampuk... — Mów szybciej, bo żona zaraz wróci — przynaglał go mistrz Miguel. — Zdaje się, że wiem — powiedział Karampuk — kto porobił te dziurki... — Kto? — Szczur. — Jaki szczur? — zdziwił się Zapassas. — Ten, co nocami lata po garażu i gryzie nasz samochód w opony! — Mój! — wrzasnął zirytowany magik. — To jest twój szczur? — Nie szczur! Samochód jest mój. — A czyj jest szczur? — A skąd ja mogę wiedzieć — warknął mistrz Miguel. — No więc co dalej z tym szczurem? — Te dziurki według mnie porobił ten szczur. Mówiłem ci o nim już kiedyś w samochodzie... — Coś sobie przypominam — powiedział mistrz Miguel pochylając się nad tubą z maścią. — Bardzo możliwe, że masz rację... Te dziurki istotnie wyglądają, jakby były zrobione szczurzymi zębami. — Szczury mają bardzo ostre i cienkie zęby, prawda? — Naturalnie, że mają, to przecież rodzina gryzoni — przytaknął mistrz Miguel. — Hura! — wrzasnął Karampuk. — Rozwiązaliśmy zagadkę! W tym momencie weszła z kawą pani Miguelowa. — Jaką zagadkę? — zapytała zaciekawiona. Mistrz Miguel błyskawicznie nakrył rękami tubę z niebezpieczną maścią. — Nieważne — powiedział. — Takie tam techniczne sprawy. Cewka, według pana mechanika, zachowywała się w sposób zagadkowy i to była właśnie ta zagadka, którą panu udało się wreszcie rozwiązać — dokończył wskazując na Karampuka. — Aha — uśmiechnęła się pani Miguelowa, stawiając przed Karampukiem filiżankę pachnącej, dopiero co zaparzonej, kawy. — Nic się, proszę pana, na tych technicznych sprawach nie znam, zupełnie jak mój mąż. Taki wielki magik, a samochód to dla niego czarna magia. Weź no te ręce ze stołu — zwróciła się do męża — bo chcę ci postawić filiżankę z kawą... Mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas nie mógł oczywiście od razu wziąć tych rąk ze stołu, ukrywał bowiem pod nimi potężną tubę tajemniczej maści. Spróbował je trochę przesunąć w bok, przesuwając jednocześnie wraz z nimi ową tubę, ale wtedy właśnie ni stąd, ni zowąd dźwięknął sobie ów ostrzegawczy dzwonek, urzędowo przypięty do tuby przez nieocenionego magistra Balkonika. — Co to? — zapytała zaskoczona pani Miguelowa i zastygła jak słup soli. — Co? — zdziwił się z głupia frant mistrz Miguel. — Nic nie słyszałeś? — Nic. — A pan? — zwróciła się do Karampuka. — Ja? Ja też nic — skłamał Karampuk, bo nie chciał robić przykrości mistrzowi Miguelowi. Ostatecznie miał na uszach swój imponujący cylinder, więc w końcu mógł nie słyszeć. — Dziwne — stwierdziła pani Miguelowa. — Bo ja zupełnie wyraźnie słyszałam dźwięk dzwoneczka. — Dzwoneczka? — zapytał tym samym tonem co poprzednio mistrz Miguel, usiłując powstrzymać dygotanie rąk, co mu się zresztą nie udało i doprowadziło dzwoneczek do regularnego pobrzękiwania. — Teraz może też nie słyszysz? — zapytała złośliwie żona magika. — Teraz to słyszę — oświadczył mistrz Miguel widząc, że nie ma wyjścia. — Co to za dzwonek? — Nic specjalnego — usiłował zbagatelizować całą sprawę mistrz Miguel. — Bagatelka, drobiażdżek... — Pokaż no ten drobiażdżek! — rozkazała pani Miguelowa. Mistrz Miguel chcąc nie chcąc podniósł obie dłonie do góry i wtedy oczom pani Miguelowej ukazała się pokaźnych rozmiarów tuba i doczepiony do niej mały mosiężny dzwoneczek. Nim obaj zdążyli się zorientować, pani Miguelowa chwyciła tubę i ściskając ją w ręce zaczęła uciekać dookoła stołu. Mistrz Miguel rzucił się za nią natychmiast w pogoń. — Rzuć to w tej chwili na ziemię! — wrzasnął. — Ani mi się śni! — zawołała pani Miguelowa. — Rzuć! — krzyczał zrozpaczony mistrz Miguel. — Grozi ci straszliwe niebezpieczeństwo! — A kuku! — zaśmiała się magikowa. — Ten dzwoneczek to jest dzwoneczek ostrzegawczy! — Możesz mnie straszyć, nic się nie boję! — Błagam cię dla twojego dobra! Rzuć tę tubę! — prosił magik dysząc ze zmęczenia coraz bardziej, bo już dobre kilka razy obiegli stół dookoła. — Dzyń-dzyń-dzyń, dzyń-dzyń-dzyń! — drażniła się z nim pani Miguelowa, potrząsając tubą i dzwoneczkiem z całej siły. Ponieważ ściskała tubę, a w tubie były dziurki zrobione szczurzymi zębami, maść zaczęła się przez nie wydostawać na zewnątrz i Karampuk w pewnym momencie spostrzegł, że na wskazującym palcu pani Miguelowej pokazały się ślady niebezpiecznej maści. — Niech pani to natychmiast rzuci! — rozkazał zdecydowanym głosem. — Pan też? — uśmiechnęła się pani Miguelowa. — Pan też wierzy w takie głupstwa? — To nie są głupstwa! — powiedział poważnie Karampuk. — Niech pani to natychmiast rzuci! Tym razem pani Miguelowa przeraziła się nie na żarty i bez chwili wahania rzuciła tubę z pastą na podłogę. Dzwoneczek zabrzęczał jeszcze dwa czy trzy razy, aż wreszcie zamilkł. Żona magika, zmęczona ucieczką, przysiadła na brzegu krzesła. — No więc proszę mi powiedzieć, co to za straszne niebezpieczeństwo kryje się w tej tubie z dzwoneczkiem? Mistrz Miguel i Karampuk popatrzyli na siebie znacząco. Wreszcie mistrz Miguel chrząkając powiedział: — W tej tubie jest hmm... maść na porost wąsów. — Na porost wąsów! — zawołała pani Miguelowa i z wrażenia przeciągnęła swoim wskazującym palcem nad górną wargą, tak jak to robią w takich wypadkach niektórzy ludzie zaskoczeni nagle jakimś faktem albo jakąś wiadomością. W tym samym momencie nad jej górną wargą pojawił się delikatny czarny puch, który w gwałtownym tempie zaczął rosnąć i po paru minutach zmienił się w sumiaste wąsy. — No to już koniec! — jęknął zrozpaczony mistrz Miguel i zaczął bić głową w stół. Karampuk zupełnie nie mógł zrozumieć powodów tej rozpaczy mistrza Miguela. Według niego magikowa wyglądała teraz o wiele lepiej. — Mam żonę z wąsami! — jęczał magik. — Jak ty teraz wyglądasz! Przejrzyj się w lustrze! Pani Miguelowa stanęła przed lustrem, spojrzała i zaczęła szlochać tak przeraźliwie, że Karampukowi serce krajało się w drobną kostkę. — Zrób coś! — zawołała, zwracając się do męża. — Zrób coś! — Ale co? — A czy ja wiem? Jesteś magik czy nie? — Z takimi rzeczami nigdy nie miałem do czynienia. — Odczaruj mnie! — Nie potrafię. Nie znam formuły. — Koszmar! — łkała pani Miguelowa. — Będę się teraz musiała codziennie golić, oooo, ja nieszczęśliwa. Najgorsze, że lada dzień wracają z kolonii dzieci... Ładna niespodzianka je czeka: mama z wąsami! — Czekaj! — zawołał mistrz Miguel. — W tej chwili przypomniało mi się, że kiedyś jeden z moich przyjaciół magików dał mi w prezencie magiczną żyletkę. Nigdy jej jakoś nie stosowałem do tej pory, bo nie było potrzeby. Spróbujemy tą żyletką zgolić twoje wąsy. W kącie pokoju stała wielka sekretera. Mistrz Miguel podszedł do tej sekretery i otworzył jedną z szuflad. Wewnątrz tej szuflady była druga szuflada, w drugiej trzecia, w trzeciej czwarta, a w czwartej piąta. Ta piąta była najmniejsza, taka, że akurat mieściła się w niej żyletka. Mistrz Miguel wyjął tę żyletkę, a potem przyniósł z łazienki cały komplet swoich przyborów do golenia. — Siadaj tu na fotelu! — powiedział do żony. Kiedy usiadła, zawiązał jej pod szyją obrus ściągnięty ze stołu i zaczął dokładnie namydlać jej twarz. — Jeśli natychmiast po goleniu wąsy nie pokażą się z powrotem, to jesteś uratowana. Piękne wąsy pani Miguelowej padły ofiarą magicznej żyletki. Z niepokojem obserwował potem mistrz Miguel to fatalne miejsce pomiędzy żoninym nosem i górną wargą. Na szczęście nowe wąsy się nie pokazały. Żyletka rzeczywiście była magiczna. Mistrz Miguel spojrzał na zegarek. — Już szósta! — krzyknął. — Jeszcze tylko tego brakowało, żebym się spóźnił na występ. Prędko, przynieś mi cylinder i klatkę z królikiem! — rozkazał żonie, która ciągle jeszcze popłakiwała po tej przygodzie z wąsami. Pani Miguelowa poszła spełnić życzenie męża, a wtedy Karampuk, wskazując na leżącą na podłodze tubę z maścią, powiedział: — Musimy z tym coś zrobić. — Jasne — przytaknął magik. — Nie można tego tak zostawić. Tobie już pewnie nie będzie ta maść więcej potrzebna — dodał, przyglądając się bujnym, sumiastym wąsom Karampuka. — Myślę, że nie — odparł Karampuk, gładząc z dumą swoje imponujące wąsiska. — Trzeba będzie ją wobec tego zniszczyć. — Ale jak? — zapytał Karampuk. — Wrzucimy ją do pieca i będzie święty spokój. — Ryzykowne. — Dlaczego? — Mogą w niej być jakieś składniki wybuchowe. Przecież nie wiemy, jakich składników użył magister Balkonik... — To prawda — przyznał mistrz Miguel. — Przypuszczam, że o wiele silniejszych niż zwykle, bo żonie na przykład natychmiast zaczęły rosnąć wąsy. — Wrzucając tę maść do ognia moglibyśmy jeszcze wylecieć w powietrze z całym domem. — Masz rację. Nie wrzucimy jej do ognia — postanowił mistrz Miguel. — Wezmę ją z sobą i przejeżdżając przez most wrzucę do rzeki. — A ryby? — Tak nie można — zaprotestował Karampuk. — Ryby zostaną narażone na wielkie niebezpieczeństwo. — Myślisz, że wyrosną im wąsy? To nic takiego strasznego. Niektóre ryby mają wąsy od urodzenia. — Nie wierzę — powiedział Karampuk. — Sumy na przykład mają wąsy i brzany mają wąsy. Nieduże, to prawda, ale mają. Najwyżej od tej maści urosną im większe... Zresztą w rzece jest bardzo dużo wody, więc ta maść się rozpuści i stężenie będzie minimalne. — Może to rzeczywiście jest najlepszy sposób pozbycia się tej maści — powiedział Karampuk. — Trzeba ją teraz podnieść z podłogi. — Czekaj, ja to zrobię — oświadczył magik. — Wezmę ją przez rękawiczkę i zawinę w jakiś nylon... Zamknięty w nylonowym worku ostrzegawczy dzwonek, przyczepiony do tubki, całkiem stracił głos. Pobrzękiwał od czasu do czasu, kiedy mistrz Miguel, trzymając w ręku niebezpieczny ładunek, schodził po schodach w dół, ale głos jego brzmiał jak głos zachrypniętego śpiewaka. Przy drzwiach wejściowych pani Miguelowa podała mężowi cylinder i klatkę z tresowanym królikiem, po czym obaj z Karampukiem pobiegli pędem do garażu. Było bardzo późno. Mistrz Miguel nigdy jeszcze w swojej artystycznej karierze nie spóźnił się na występ. Sama myśl o zaistnieniu takiej możliwości napełniała go przerażeniem. — Nie biorę cię z sobą — powiedział mistrz Miguel wyprowadzając z garażu swój bajeczny wóz — ponieważ nie lubię, jeśli ktoś z moich bliskich obserwuje moje występy. Wprawia to mnie w stan pewnego podenerwowania, co niekorzystnie może się odbić na poszczególnych numerach. — Doskonale to rozumiem — powiedział Karampuk, któremu ogromną przyjemność sprawił fakt, że mistrz Miguel nazwał go po raz pierwszy „kimś bliskim”. — Doskonale to rozumiem — powtórzył — i chętnie sobie zostanę w domu, to jest chciałem powiedzieć, w garażu. — No to pa! — zawołał mistrz Miguel. — No to pa! — odpowiedział mu Karampuk. Bajeczny samochód mistrza Miguela, mrucząc jednostajnie swoje pikpikpik-pikpikpikpikpikpikpikpikpik, odjechał. Pozostała tylko po nim smuga dymu i zapach spalonej benzyny. Karampuk miał wielką ochotę przespać się odrobinę. Zaczął kombinować, na czym by tu się położyć. Poprzednio spał w samochodzie, ale teraz jego „sypialnia” wyjechała na miasto. Mógłby wrócić na górę, przerażała go jednak myśl o pani Miguelowej. Wolał się nie narażać na jej nieustającą gadatliwość. Poza tym nie miał zbyt czystego sumienia w związku z sałacianymi badaniami... W kącie garażu spostrzegł cztery stare opony, ułożone jedna na drugiej. „Gdyby je tak ułożyć w szeregu — pomyślał — to mogłaby z nich powstać całkiem niezła kanapa”. Nie tracąc czasu Karampuk raz, dwa zrobił z opon taką prowizoryczną kanapę. Położył się na plecach i usiłował zasnąć. Zamknął oczy, ale sen nie przychodził. Prawdę mówiąc, ta prowizoryczna kanapa była ogromnie niewygodna. Opony były twarde, a w puste ich miejsca bez przerwy się wpadało. Po paru minutach leżenia na wznak Karampuk położył się na lewym boku. Też nic nie pomogło. Położył się więc z kolei na bok prawy. Z takim samym skutkiem. „Może na brzuchu wreszcie uda mi się zasnąć?” — pomyślał i położył się na brzuchu. Znów zamknął oczy i postanowił za wszelką cenę spać. Na próżno! Kiedy tylko miał zamknięte powieki, natychmiast zjawiały mu się przed oczami najrozmaitsze kolorowe obrazy z całego dnia, a także z dnia poprzedniego. Wrażeń, istotnie, miał nieprawdopodobną ilość. „Nic z tego nie będzie — jęknął w głębi duszy. — W ten sposób nie zasnę. Muszę wymyślić coś innego. Podobno bardzo dobre na zaśnięcie jest wpatrywanie się w jeden punkt... Zaraz sobie wybiorę taki punkt i będę się wpatrywał aż do skutku...” W garażu, jak to zwykle w garażach bywa, panował lekki półmrok. Karampuk zaczął szukać wzrokiem punktu, w który by się mógł wpatrywać, i w końcu taki punkt znalazł. Punkt był dosyć sporych rozmiarów i znajdował się tuż nad betonową podłogą garażu. Był ciemnoszarego koloru i wystawał jakby ze ściany. Z odległości paru metrów Karampuk nie mógł dokładnie dojrzeć, co to takiego właściwie jest, ale było mu to w gruncie rzeczy obojętne. Chodziło przecież tylko o to, żeby przy pomocy tego punktu zdrzemnąć się przez krótką choćby chwilkę. Im bardziej jednak usiłował zasnąć, tym bardziej korciło go, żeby sprawdzić, co to jest. W tej sytuacji, oczywiście, o śnie nie mogło być mowy. „Na pewno jest to tylko jakaś plama — próbował sam sobie wytłumaczyć. — Plama po oliwie albo jakiś innym smarze...” Wpatrywał się dalej uporczywie w tę domniemaną plamę i już w następnym momencie miał wątpliwości. „Plama? Hmm, ciekawe... Plama przecież jest zwykle płaska, a to coś jest wystające... Już wiem! To na pewno będą jakieś pakuły albo coś w tym rodzaju. W każdym garażu pełno jest pakuł i tym podobnych rzeczy...” Znów wbił wzrok w szary punkt. „Pakuły... Możliwe, że to są pakuły — przeleciało mu przez mózg. — Najlepiej jednak będzie, jak wstanę i sprawdzę. Uspokoję się wtedy i natychmiast zasnę...” Zwlókł się ze swojej zaimprowizowanej kanapy, zrobił parę podskoków i przykucnął przy szarym punkcie. Spojrzał i nagle włosy zjeżyły mu się na całym ciele, a cylinder zaczął nerwowo drżeć. Nie była to bowiem ani plama, ani pakuły, ani żadne garażowe szmaty, lecz... szczur. Nieżywy szczur. Ten sam, który nocami gryzł po oponach samochód i który tym gryzieniem doprowadzał go bez mała do histerii. Teraz tkwił nieruchomo w dziurze, przez którą zwykle wchodził do garażu. Zatrzymały go w niej potężne wąsy, które prawdopodobnie nagle musiały zacząć mu rosnąć i które rosły w dalszym ciągu, chociaż sam ich właściciel zginął, dawno uduszony ich śmiertelnymi splotami. Karampuk wrzasnął przerażony tym widokiem, zerwał się na równe nogi i po chwili już go w garażu nie było. Po tej całej historii Karampuk czuł się fatalnie. Chciał być jak najdalej od tego wszystkiego, co przeżył przed chwilą, ruszył więc prosto przed siebie, bez najmniejszego zresztą celu. Zaczął się wałęsać po ulicach miasta. Przystawał przed wystawami sklepowymi, oglądał fotografie aktorów filmowych, wystawione przy wejściach do kin, przechodząc przez most oparł się o balustradę i przyglądał się wędkarzom łowiącym pod mostem ryby, ale wszystko to nie poprawiło ani odrobinę jego nie najlepszego nastroju. Weselej trochę zrobiło mu się dopiero wtedy, kiedy usłyszał dźwięki jakiejś wesołej muzyki, dobiegające gdzieś z daleka. Natychmiast zaczął iść w tym kierunku. Muzyka stawała się coraz głośniejsza. Wkrótce też Karampuk ujrzał przed sobą niesłychanie kolorowe Wesołe Miasteczko. To było właśnie to, czego mu było potrzeba. Ogromne karuzele, diabelskie koła, powietrzne młyny i inne wesołomiasteczkowe urządzenia kręciły się jak szalone w takt płynącej z potężnych megafonów muzyki. Z pobliskiej strzelnicy dobiegał odgłos strzałów, a wybuchy radości co chwila rozlegały się w sąsiadującej ze strzelnicą Beczce Śmiechu. Tutaj dopiero było co oglądać! Karampuk szeroko otwierał z podziwu swoje czerwonawe oczy. Tej czerwoności jego oczu nie można było tak łatwo zauważyć, ponieważ przysłaniało je dość skutecznie rondo czarnego cylindra. Obok Karampuka przewalały się tłumy ludzi. Z każdą minutą było ich coraz więcej. Tysiące kolorowych świateł rozjarzyło się nagle nad Wesołym Miasteczkiem, jakby chciały wielkiemu, wschodzącemu właśnie księżycowi dopomóc w rozproszeniu zapadających nocnych ciemności. — Może horoskop dla szanownego pana? — dobiegł go w pewnym momencie jakiś ochrypnięty głos. Karampuk nie zwrócił na ten głos najmniejszej nawet uwagi. Tyle było głosów dookoła, że trudno było na każdy z nich reagować. Karampukowi w dodatku najbardziej podobała się muzyka płynąca z rozstawionych co kilkanaście metrów megafonów i cały nastawił się wyłącznie tylko na słuchanie jej wesołych dźwięków. — Kupże pan sobie horoskop, panie wąsaty! — ponowił swoją propozycję właściciel ochrypniętego głosu. „Wąsaty? — zastanowił się w duchu Karampuk. — Czy on czasem nie zwraca się do mnie?” Obejrzał się za siebie i wtedy ujrzał rudego typa w trawiastej marynarce. Na ramieniu typa siedziała wielka, żółto-niebieska papuga. Wpatrując się w Karampuka, papuga rozdziawiła swój potężny dziób i naśladując ochrypnięty głos swego pana, zaskrzeczała: — Kuuupżeee! — Czy pan do mnie coś mówił? — zapytał Karampuk zwracając się do gościa w trawiastej marynarce. — A do pana, panie szanowny, do pana! — potwierdził rudzielec. — Do paaanaaa! — powtórzyła skrzekliwie papuga. — O co chodzi? — zainteresował się Karampuk. — Kup pan sobie horoskop — zaproponował ponownie rudzielec. — Hooorrroskooop! — zazgrzytało ptaszysko. — A cóż to takiego jest ten horoskop? — zapytał zaciekawiony Karampuk. — Horoskop, panie szanowny — zaczął wykład typ w trawiastej marynarce — jest to naukowy opis tego, co nas czeka zarówno w najbliższej przyszłości, jak i w tej nieco dalszej... — Daaalszeeej! — powtórzyła po swojemu papuga. — Zamknij się teraz, piekielnico! — warknął na nią typ. — Przeszkadzasz mi rozmawiać z klientem. Jak nie przestaniesz, to pójdziesz zaraz do ciupy — dodał, wskazując na stojącą obok sporych rozmiarów klatkę. Papuga natychmiast zacisnęła mocno dziób, jakby chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że odtąd nie wypuści już pary z gęby. Usadowiła się tylko wygodniej na trawiastym ramieniu swego pana i przymknęła oczy udając, że zasypia. — Wracając do horoskopu — ciągnął dalej swój wykład typ w trawiastej marynarce — to horoskop jest rzeczą niezbędną dla każdej jednej żyjącej istoty... — Możliwe — zgodził się Karampuk. — Ja się jednak doskonale do tej pory bez tego obywam... — Niech pan tak nie mówi, panie szanowny! — zaprotestował rudzielec, rzucając nerwowo oczkami na prawo i lewo. Tłum dookoła nich gęstniał coraz bardziej i rudzielcowi ogromnie zależało, żeby nie stracić pierwszego klienta, który, co tu dużo ukrywać, miał bardzo rzucającą się w oczy powierzchowność. Jak taki kupi horoskop, to za nim natychmiast kupią inni, to dla rudzielca nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Nalegał więc w dalszym ciągu, i to ze wzrastającą natarczywością: — Z horoskopu dowie się pan, co pana czeka. Czy to nie jest ciekawe? — Mnie to nie interesuje — powiedział obojętnie Karampuk, zdając sobie sprawę, że nie może tego horoskopu kupić z tego prostego powodu, że nie ma po prostu za co. Na wszelki jednak wypadek zapytał: — A ile to kosztuje? — Taniocha! — zawołał rudzielec. — Jedne dziesięć kubanów... — Co??? — zdziwił się Karampuk. — Aż dziesięć kubanów? — Ciiicho — syknął przez zęby typ w trawiastej marynarce, nachylając się w stronę karampukowych uszu, które oczywiście ukryte były wewnątrz cylindra. — Zrobię wyjątek dla pana, daj pan jednego kubana... Karampuk przecząco potrząsnął głową na znak, że nie ma najmniejszego zamiaru poświęcać całego kubana na rzecz tak wątpliwą, jak jakiś tam horoskop. Rudzielec był u progu rozpaczy. Jeszcze moment, a cały zebrany dokoła nich tłum gotów jest podzielić zdanie tego dziwacznego faceta w czarnym cylindrze i wysokich gumowych butach na ryby. Musiał za wszelką cenę ratować sytuację. — Bierz pan ten horoskop za frajer — szepnął nie ukrywając swojej najgłębszej dla Karampuka pogardy. — Kiedy frajera też nie mam przy sobie ani jednego — takim samym szeptem odpowiedział Karampuk. — Za frajer, to znaczy za darmochę, kapewu? — wyjaśnił roztrzęsiony rudzielec. — Tylko prędko. „Co mi szkodzi — pomyślał sobie Karampuk. — Za darmochę — to ja mogę ten horoskop kupić...” — No, niech będzie — powiedział głośno. — Dawaj pan ten horoskop. — Chwileczkę — zawołał ożywiony na nowo typ w trawiastej marynarce: — zaraz panu poda horoskop moja urzędniczka... Karampuk, a wraz z nim wszyscy gapie rozejrzeli się wokół siebie, szukając tej urzędniczki od horoskopów. — Proszę się nie rozglądać, szanowne państwo! — zawołał rudzielec. — Proszę nie szukać po terenie! Moja urzędniczka znajduje się tu, na moim ramieniu — zakończył, wskazując na żółto-niebieską papugę. — Katarzyna, podaj panu horoskop! — Hooorrroskooop! — zaskrzeczało ptaszysko i skierowało swój potężny dziób w stronę skrzyneczki, w której pozwijane leżały dziesiątki horoskopów. Przez chwilę namyślała się, który z nich wybrać, aż wreszcie uderzyła dziobem w jeden z nich, mocno go chwyciła i przebierając szponowatymi łapami po trawiastym ramieniu swego chlebodawcy, wyciągnęła dziób w stronę Karampuka. Karampuk wziął horoskop i nie bardzo wiedział, co ma z nim dalej robić. Stał i bezradnie się rozglądał. Ludzie zebrani dokoła byli potwornie ciekawi, co też tam w tym horoskopie jest napisane. Widząc, że Karampuk nie zabiera się bynajmniej do otworzenia koperty zawierającej horoskop, zaczęli go gorąco do tego namawiać. — Niech pan otworzy! — Niech pan rozerwie! — Niech pan przeczyta! — Niech pan zajrzy! Karampuk, mimo tych przynagleń, w dalszym ciągu nie mógł się zdecydować na otworzenie koperty. Wiedział przecież doskonale, że to nie ma najmniejszego sensu. Jeśli nawet otworzy tę kopertę, to i tak nic z tego nie wyniknie, ponieważ nie umie czytać. Jeszcze się tylko skompromituje... A ludzie tymczasem czekali coraz bardziej zaintrygowani. Wreszcie typ w trawiastej marynarce, któremu taka zwłoka psuła tylko interes, nie wytrzymał i zwracając się do Karampuka, stanowczo rozkazał: — No, otwieraj pan, otwieraj! — Otwieeerrraj! — zaskrzeczała Katarzyna, naśladując ochrypnięty głos swego pana. Karampuk widząc, że nie ma innego wyjścia, powoli zaczął rozdzierać kopertę. Potem wyciągnął z niej złożony we czworo kawałek papieru i udawał, że czyta. Trwało to dosyć długo. Na twarzach zgromadzonych malowało się coraz to większe napięcie. — No i co tam jest napisane? — zapytał wreszcie jakiś zdenerwowany głos. — Dobra wróżba czy nie? — chciała wiedzieć paniusia w kapeluszu z piórkiem. — Jak pan zaraz nie powie, to stracę cierpliwość! — groził starszy pan z siwą kozią bródką. — Nie wolno z ludźmi postępować w ten sposób! — żaliła się tęga matrona z ogromnymi klipsami w uszach. — To nieludzkie! — dodał mężczyzna w okularach, wyglądający na profesora łaciny. Karampuk miał trudny orzech do zgryzienia. Przyglądał się papierkowi, na którym było coś napisane, ale nie wiedział co. Migały mu te litery w oczach i ani rusz nie mógł wykombinować, co się za nimi kryje. Wobec tego zaczął robić zagadkowe miny i podkręcać swoje sumiaste wąsy, żeby stać się przez to jeszcze bardziej tajemniczym. — To jest, o ile się nie mylę, mój horoskop — powiedział w końcu. — Mój czy nie? — No niby tak — przytaknęli mu zgodnie wszyscy zebrani. — Jeśli on jest mój, to tylko ja powinienem widzieć, co w nim jest. Mam rację czy nie? — Zasadniczo ma pan rację... — zgodził się ten i ów. — Więc po co to całe zamieszanie? — zapytał Karampuk. — Bo przyjemnie, proszę pana, wiedzieć, co też w takim horoskopie jest napisane — przyznała się otwarcie paniusia w kapeluszu z piórkiem. „Ona wcale nie jest taka głupia — pomyślał sobie Karampuk. — Sam bym się z przyjemnością dowiedział, o czym tam jest mowa... To przecież nienormalna sytuacja, żeby mieć horoskop i nie znać jego treści...” Nagle przyszła mu do głowy genialna myśl. Niedbałym ruchem schował rozwiniętą kartkę za siebie i trzymał ją tak, żeby każdy z tyłu mógł sobie spokojnie ten horoskop przeczytać, ale jednocześnie bardzo stanowczym głosem oświadczył: — Ostatecznie, to są moje prywatne sprawy... Ale tych jego słów nikt już nie słuchał. Wszyscy, jak jeden mąż, znaleźli się za jego plecami i tłocząc się oraz przepychając, zaczęli na głos słowo po słowie odczytywać cały horoskop. — U-ro-dzi-łeś się w nie-co-dzien-nych o-ko-licz-noś-ciach... — sylabizowała tęga matrona z klipsami w uszach. — Prze-ży-łeś mnós-two przy-gód... — czytał dalej starszy pan z siwą kozią bródką. — A-le to jesz-cze nie wszyst-ko... — dodał mężczyzna wyglądający na profesora łaciny, któremu ciągle z nosa spadały okulary. — Cze-ka cię jesz-cze wiel-ka pod-róż pod-nieb-na... — kontynuowała odczytywanie horoskopu paniusia w kapeluszu z piórkiem. — A po-tem znik-niesz w ta-jem-ni-czy spo-sób... — czytała drżąc z przejęcia matrona z klipsami w uszach. — A-le sła-wa two-ja nie zgi-nie... — dodał pan z siwą kozią bródką. — Two-je i-mię bę-dzie zna-ne w świe-cie... Podpisano: Ka-ta-rzy-na — przesylabizował mężczyzna w stale spadających okularach. Uczynił to dokładnie w ostatnim momencie. W sekundę bowiem potem Karampuk wiedząc już, o czym jest mowa w horoskopie, jednym zdecydowanym ruchem zgniótł trzymany za plecami kawałek papieru. — Brrraaawo! — zaskrzeczała Katarzyna, a rudzielec w trawiastej marynarce zadowolony zatarł ręce widząc, że wszyscy gapie, zachęceni przykładem Karampuka wyciągają ręce z kubanami, pragnąc, żeby Katarzyna wyciągnęła teraz horoskopy dla nich. „Na strzelanie nie mam ochoty, a poza tym w ogóle nie lubię tego całego pif-paf... — pomyślał sobie Karampuk, włócząc się dalej po Wesołym Miasteczku. — Do Beczki Śmiechu nie wejdę, boby mi jeszcze z głowy spadł cylinder i dopiero byłaby wsypa... W krzywych zwierciadłach przeglądać się nie mam zamiaru, a kobieta z brodą mnie nie interesuje, ponieważ widziałem już w swoim życiu kobietę z wąsami, czyli panią Miguelową...” Coś jednak trzeba było dalej robić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem. „A może by tak pojeździć na karuzeli?” To była niezła myśl. I w dodatku zgodna z horoskopem. W horoskopie przecież wyraźnie było napisane, że czeka go wielka podniebna podróż... Karampuk co prawda miał pewne wątpliwości, czy jazdę na karuzeli można uważać za wielką podniebną podróż, ale po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że to zależy jedynie od rodzaju karuzeli. Oczywiście, że jazda na jakiejś tam małej karuzeli, na której się jeździ siedząc na drewnianych koniach albo łabędziach, nie może być uznana za wielką podniebną podróż. Ale już jazda na łańcuchowej karuzeli, gdzie fruwa się wysoko w powietrzu, niewątpliwie za wielką podniebną podróż potraktowana być może. Załatwiwszy tę zasadniczą, jak by nie było, sprawę, Karampuk szybko, zdecydowanymi susami ruszył w kierunku największej łańcuchowej karuzeli. Akurat odpoczywała po ostatniej podróży. Poprzedni pasażerowie już opuścili swoje miejsca, niektórzy nawet bardzo bladzi ze strachu, a na ich miejsce siadali nowi amatorzy podniebnych lotów. Kilka miejsc było jeszcze wolnych. Karampuk usiadł na huśtającej się ławeczce i zapiął zabezpieczający łańcuch. Wkrótce potem rozległy się tony wesołej, szybkiej polki, zazgrzytał mechanizm napędowy i karuzela zaczęła się wolno obracać. Początkowo kręciła się ledwo-ledwo, ale po paru obrotach nabrała rozpędu, a wtedy ławeczka, na której siedział Karampuk, na skutek siły odśrodkowej zaczęła fruwać po coraz większym obwodzie. Ławeczki z pozostałymi pasażerami zachowywały się podobnie. Zakreślały teraz ogromne koła prawie na wysokości malowanego w jaskrawe pasy wierzchołka karuzeli. Karampuk spojrzał w dół. Wszystko mu migało w oczach. Strzelnica... Beczka Śmiechu... Diabelskie Koło... Młyn powietrzny... Krzywe zwierciadła... Ludzie kręcący się w dole... Strzelnica... Beczka Śmiechu... Diabelskie Koło... Młyn powietrzny... Krzywe zwierciadła... Ludzie... Ludzie... Ludzie... I jeszcze raz wszystko od początku... I jeszcze raz... I jeszcze... Coraz szybciej... Coraz wyżej... Coraz bardziej wszystko było zamazane. Musiał mocno przytrzymywać cylinder, żeby mu go czasami pęd powietrza nie porwał. Inni amatorzy podniebnej jazdy także ją bardzo przeżywali. Chłopcy, których była większość, pokrzykiwali bez przerwy z wielkiej emocji, a dziewczęta popiskiwały ze strachu. Patrząc ciągle w dół z karuzelowego nieba na ziemski padół, zapragnął nagle Karampuk przeprowadzić pewne doświadczenie. Chciał mianowicie rzucić coś i zobaczyć, jak to coś spada na ziemię. „Co by tu rzucić?” — zaczął się w myślach zastanawiać. Sięgnął do kieszeni płaszcza, który poprzedniego wieczora dostał od mistrza Miguela, i znalazł w nim pęk kluczy. Wyciągnął je i, postanowiwszy obserwować dokładnie ich lot w kierunku ziemi, puścił je w dół. Niestety, nie zauważył momentu ich upadku na ziemię. A przecież głównie o to mu chodziło. Karuzela bowiem znajdowała się teraz w wielkim pędzie i położenie Karampuka na jej rozfruwanym obwodzie zmieniało się co chwila. — Widocznie te klucze były zbyt małym obiektem do tego typu doświadczeń — mruknął do siebie Karampuk. — Będę musiał rzucić w dół coś większego. Na przykład... Na przykład, któryś z moich pięknych wysokich gumowych butów... Nie namyślając się wiele, Karampuk ściągnął z lewej nogi rybacki but mistrza Miguela i wpatrując się pilnie w dół, puścił go z ręki. I tym razem nie udało mu się dostrzec momentu zetknięcia się buta z ziemią. Kiedy to bowiem nastąpiło, Karampuk znajdował się już wysoko w powietrzu po przeciwnej stronie karuzeli. Wśród ludzi zebranych wokół karuzeli zaczął się szerzyć lekki popłoch. Nie byli w stanie zrozumieć, co to za jakieś dziwne bombardowanie. Nigdy tutaj takie rzeczy dotychczas nie miały miejsca. Stali z nosami zadartymi w górę i obserwowali to niepokojące zjawisko. Na szczęście klucze spadły w takim miejscu, gdzie nie było nikogo, a but po drugiej stronie zawisł na płotku, oddzielającym karuzelę od strzelnicy. Kiedy już wszystkim zdawało się, że nastąpił spokój, z nieba spadł drugi gumowy but. Spadł prosto na stolik kasjerki, która zajęta była przeliczaniem kubanów, jakie dotychczas wpłynęły do kasy. Kasjerka myślała, że to jakiś bandycki napad i zaczęła się wniebogłosy drzeć: — Ratunku! Na pomoc!!! A to tylko Karampuk kontynuował swoje doświadczenia w przestrzeni kosmicznej. Doświadczenia, trzeba to od razu powiedzieć, w dalszym ciągu nieudane. Również teraz nie był w stanie dojrzeć momentu zetknięcia się buta (tym razem prawego!) z ziemią. Wyprowadziło go to zupełnie wyraźnie z równowagi. — Nie wierzę, żeby nie można było tego zauważyć! — mruczał pod nosem sam do siebie. — Żeby nie wiem co, muszę prowadzić to doświadczenie dalej. Zostały mu jeszcze tylko dwa obiekty, które ewentualnie mógł skierować w dół ze swojej karuzelowej orbity: płaszcz i cylinder. Cylinder, ze względów dobrze zrozumiałych, w ogóle nie wchodził w rachubę, pozostawał więc tylko płaszcz. Karampuk nie wahał się ani chwili. Ściągnął z siebie płaszcz mistrza Miguela i, ciągle krążąc na najwyższej szybkości, szukał odpowiedniego punktu, w który by mógł ten płaszcz rzucić, mając jednocześnie pewność, że ujrzy ten upragniony moment zetknięcia się płaszcza z ziemią. Po trzech mniej więcej okrążeniach wydało mu się, że ten moment nastąpił. Wpatrując się w wirującą pod nim ziemię, puścił zwinięty w kłębek płaszcz, ale znów nastąpiło fiasko. Płaszcz rozpostarł się w powietrzu jak spadochron i powoli opadając wylądował na głowie dyrektora karuzeli. Dyrektor, który myślał, że napadł go jakiś wampir albo olbrzymi nietoperz, zaczął przeraźliwie krzyczeć i uciekać prosto przed siebie. Publiczność zebrana wokół karuzeli poszła natychmiast za jego przykładem, bojąc się dalszych bombardowań. Nie wiedzieli, oczywiście, o tym, że Karampukowi został już tylko cylinder i że z cylindrem Karampuk za nic w świecie się nie rozstanie. Karuzela tymczasem krążyła dalej. Nie miał jej kto zatrzymać, bo wszyscy uciekli i w bezpiecznej odległości czekali na dalszy rozwój wypadków. W najgorszej sytuacji byli ci, którzy znajdowali się wspólnie z Karampukiem na karuzeli. Dawno już powinni być z powrotem na ziemi, a tymczasem bez przerwy krążyli w kółko po karuzelowej orbicie. Niektórym nawet robiło się słabo z tego krążenia. Karampuk także nie czuł się najlepiej. Nie tylko to kręcenie dawało mu się we znaki, ale również chłód. Miał co prawda cylinder, ale cylindrem trudno okryć całe ciało. Dyrektor, ochłonąwszy z przerażenia, ściągnął z głowy domniemanego wampira, czyli stary płaszcz mistrza Miguela, i nawet sam się zdziwił, że tak się dał nastraszyć. Mimo to kazał portierowi biec na miasto i natychmiast sprowadzić milicjanta. Wspólnie z przybyłym milicjantem, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, dyrektor zaczął się skradać w kierunku ciągle wirującej karuzeli, żeby ją wreszcie zatrzymać. Nad głowami rozpięli sobie dwa ochronne parasole na wypadek, gdyby jeszcze coś z góry leciało. Dyrektor wszedł do wnętrza karuzeli i wyłączył mechanizm. Stopniowo zwalniając swój bieg, karuzela w końcu zatrzymała się. Amatorzy podniebnych wrażeń ledwo żywi pozsuwali się ze swych ławeczek. Zsunął się również Karampuk i podskakując po całym placu zaczął zbierać części swego ubioru, które przed niedawnym czasem służyły mu do przeprowadzania doświadczeń. Kiedy go dostrzeżono, zaczęła się od nowa panika. — Kangur!!! — wołali jedni. — Kangur ludożerca! — Królikosmok!!! — darli się drudzy. — Superkrólik!!! — Potwór z Lunaparku!!! — wrzeszczeli jeszcze inni, chowając się w popłochu, gdzie popadło. Karampuk włożył już na siebie palto, odnalazł lewy but i rozglądał się jeszcze tylko za prawym, kiedy poczuł na swym barku rękę milicjanta. — Proszę ze mną — powiedział milicjant, ale czuć było w jego głosie, że się odrobinę boi, ponieważ nigdy w życiu nie miał do czynienia z tak dziwacznym i dziwacznie zachowującym się osobnikiem. Co innego zwyczajny bandyta albo chuligan... Tu była sprawa o wiele gorsza — z racji swojej tajemniczej niecodzienności. — Pan mnie prosi do siebie do domu? — zapytał naiwnie Karampuk. — Nie proszę pana do siebie — odparł milicjant — tylko z sobą, a to jest całkiem co innego. — Proszę bardzo, mogę iść z panem — powiedział Karampuk. — Muszę tylko odnaleźć swój drugi but... — My go panu znajdziemy — oświadczył milicjant. — A teraz chodźmy. — A dokąd pójdziemy? — Spisać protokół. — Co to takiego? — Opis zajścia. — A co zaszło? — dopytywał się Karampuk. — Pan powinien wiedzieć, co zaszło — powiedział milicjant. — Zaszło zakłócenie porządku publicznego. — Co pan powie? — zdziwił się Karampuk. — A kto zakłócił ten porządek? — Niech pan nie robi z siebie osła — zdenerwował się milicjant. — Wejdziemy do biura dyrektora i tam spiszemy protokół. — Proszę bardzo — zgodził się Karampuk. — Lubię patrzeć, jak inni piszą. Weszli do biura i tutaj milicjant zaczął przesłuchanie. — Imię? — zapytał. — Karampuk — odpowiedział Karampuk. — Imię i nazwisko ojca? — Miguel Campinello de la Vare Zapassas — odparł jednym tchem Karampuk. — Imię i nazwisko matki?. — Miguel Campinello de la Vare Zapassas — wyrecytował bez zająknienia Karampuk. — To niemożliwe! — zaprotestował milicjant. — Niby dlaczego? — Dlatego, że zawsze imię ojca różni się od imienia matki. Zawsze, rozumie pan? — A jednak w tym wypadku jest inaczej — zapewnił Karampuk. — Mój ojciec nazywa się identycznie jak moja matka, ponieważ jest to jedna i ta sama osoba. — Jeszcze trochę i zwariuję — jęknął milicjant zupełnie zrozpaczony. — Czy pan nie rozumie, że to, co pan w tej chwili mówi, brzmi głupio? — Głupio? — zdumiał się Karampuk. — Moim zdaniem brzmi to niesłychanie oryginalnie. Niewiele istot na świecie może się pochwalić tym, że ma ojcomatkę albo jak pan woli matkoojca... Ja jestem właśnie taką istotą. — Mniejsza z tym — powiedział zrezygnowanym głosem milicjant. — Dlaczego pan wsiadł na karuzelę? — Horoskop mnie do tego zmusił. Przepowiedział mi wielką podniebną podróż. Istotnie, była to podróż wielka, ponieważ bardzo długo nie zatrzymywano karuzeli. — A czemu bombardował pan tłum? Czemu rzucał pan w ludzi najrozmaitsze przedmioty, w ludzi, którzy pełni ufności, przyszli do Wesołego Miasteczka, żeby spędzić w nim kilka beztroskich chwil? — Chciałem przeprowadzić pewne doświadczenie... — Pan to nazywa doświadczeniem? — spytał z niedowierzaniem milicjant. — Chciałem po prostu dojrzeć moment zetknięcia się rzucanego przedmiotu z ziemią. Ale nigdy mi się to nie udało. — Czemu? — zainteresował się nagle milicjant. — Ponieważ w tym momencie, kiedy przedmiot rzucony dotykał ziemi, ja znajdowałem się już daleko od tego miejsca. — Ciekawe... — powiedział milicjant, wszystko dokładnie notując w swoim notesie. — Zaraz to sprawdzę. Jeśli to się okaże prawdą, to będzie to dowód, że i reszta pańskich zeznań jest prawdziwa... Chodźmy do karuzeli! — Ja już mam dosyć — powiedział Karampuk. — Dziękuję bardzo za tę przyjemność. — Niech pan się nie boi. Ja sam przeprowadzę to doświadczenie! — zawołał stanowczym tonem milicjant i zwracając się do dyrektora rozkazał: — Proszę mi zaraz przygotować karuzelę do drogi. Z pobliskiego kiosku milicjant wziął kilka pomarańcz, a potem siadł na ławeczce karuzeli, zapiął łańcuch i powiedział do dyrektora: — Niech pan startuje! Dyrektor puścił karuzelę w ruch, a kiedy już dobrze się rozpędziła, milicjant zaczął z góry rzucać w dół pomarańcze. Karampuk nie czekał na ostateczne wyniki jego badań, tylko, odnalazłszy prawy but, jednym potężnym susem przeskoczył płot otaczający Wesołe Miasteczko i zniknął w ciemnościach nocy. Biegł bardzo długo nie zatrzymując się ani na moment. Na głównych, jaskrawo oświetlonych ulicach zwalniał nieco, idąc szybkim, ale dystyngowanym krokiem, natomiast na bocznych, tam gdzie było mało przechodniów i mało światła, pozwalał sobie na wrodzone i najbardziej mu jednak odpowiadające kicanie. Skręcał też na każdym rogu albo w lewo, albo w prawo, doszedłszy do wniosku, że jest to najlepszy sposób na zmylenie ewentualnej pogoni. Po półgodzinie mniej więcej znalazł się na wielkim skwerze. Rosło tu bardzo dużo starych drzew i sporo gęstych krzaków. Pięknie przystrzyżone trawniki w świetle jarzeniowych lamp miały kolor oceanu przy brzegach Hawajów, a w cieniu starych drzew stały wygodne ławki. „Idealne miejsce — pomyślał natychmiast Karampuk — żeby sobie trochę odpocząć”. Wybrał najodpowiedniejszą jego zdaniem ławkę i z prawdziwą ulgą siadł na niej posapując jak dalekobieżny parowóz, któremu wreszcie udało się dojechać do końcowej stacji. Potężny kasztan rosnący obok rzucał na tę ławkę i jej najbliższe otoczenie solidny, prawie czarny cień, i w tym cieniu Karampuk poczuł się bezpiecznie. Otulił się szczelnie płaszczem, nasunął na oczy cylinder i założywszy nogę na nogę, postanowił się trochę zdrzemnąć. Nie pospał jednak zbyt długo, bo wkrótce obudził go jakiś dziwny szelest w pobliskich krzakach. Spojrzał spod ronda cylindra i spostrzegł światełko elektrycznej latarki. Światełko poruszało się tuż przy ziemi nerwowo czegoś szukając. „Pewnie jakiś wędkarz szuka rosówek — pomyślał sobie Karampuk, wiedząc, że o tej porze wędkarze bardzo często wychodzą na takie rosówkowe polowania. — Jutro rano wybiera się na ryby i potrzebna mu jest przynęta...” Ale po chwili do tego szelestu krzaków i migotania latarki doszedł jeszcze ludzki głos. — Nie uciekaj przede mną... — błagał głos. — Przecież nic ci nie zrobię... Nie możesz mnie stawiać w takiej sytuacji.,. Stój!... Publiczność czeka, a ty się tak wygłupiasz... „Skąd ja znam ten głos? — zaczął się w duchu zastanawiać Karampuk. — Jestem przekonany, że nieraz go już słyszałem. Na pewno go słyszałem! No taaak! Przecież to jest głos mistrza Miguela!” Karampuk zerwał się z ławki i skoczył prosto w krzaki. — Czy masz jakie kłopoty matkoojcze? — spytał. Miguel Campinello de la Vare Zapassas przeraził się w pierwszej chwili nie na żarty, ale potem, skierowawszy światło latarki na Karampuka i poznawszy go, ogromnie się ucieszył. — Ach, to ty, moje dziecko! — zawołał. — Dobrze, że jesteś. Może ty mi pomożesz złapać tego bandytę?... — A co się właściwie stało? — zapytał Karampuk nie mając najmniejszego pojęcia, w jakim celu mistrz Miguel, wystrojony we frak i cylinder, myszkuje wieczorową porą po tych zaroślach na skwerze. — Stało się nieszczęście — zajęczał magik. — Tuż przed wyjściem na estradę, żeby rozpocząć swój występ, poczułem nieodpartą chęć podrapania się w głowę. Zdjąłem więc cylinder, ale widocznie zbyt energicznie nim machnąłem, bo odskoczyło podwójne denko, a ten bandyta skorzystał z tego i uciekł. — Jaki bandyta? — Mój stały współpracownik, ten tresowany kretyn! — powiedział mistrz Miguel trzęsąc się z oburzenia. — Myślałem, że poleci do garderoby do tej swojej klatki z marchewką, tymczasem on popędził w dół po schodach, wypadł na ulicę i pędem puścił się w stronę skweru. Jak ja teraz wyglądam! Publiczność tam tupie, bo nie może się doczekać na mój występ, a ten idiota chowa się przede mną po krzakach. Co do niego się zbliżę, żeby go złapać, to on hyc! hyc! — i chowa się za następny krzak. Kazałem grać orkiestrze, żeby to wszystko jakoś zatuszować, ale jak długo ta orkiestra może grać... No, chodź tu, złośliwa bestio! W słabym świetle latarki Karampuk dojrzał za jednym z krzaków szarą, przycupniętą postać stałego współpracownika mistrza Miguela. Obojętnie obwąchiwał jakiś listek, jakby to w ogóle nie o niego chodziło. — Zajdę go z drugiej strony — szepnął Karampuk do mistrza Miguela. — We dwójkę może go prędzej złapiemy. Zaczął się ostrożnie skradać, usiłując zajść królika od tyłu. Królik jednak nie był w ciemię bity i kiedy Karampuk z mistrzem Miguelem byli o krok od niego, wymknął im się bokiem i zniknął. Szukali w sąsiednich krzakach, ale nigdzie go nie było. Po jakimś czasie Karampuk znalazł dziurę w ziemi. Psyknął cicho na mistrza Miguela, a kiedy ten przyszedł, zapytał: — Widzisz? — Widzę. Zwyczajna dziura w ziemi — powiedział mistrz Miguel. — Mylisz się — odparł Karampuk. dziura w ziemi, to jest wejście... — Wejście? Do czego? — Wejście do nory. On tam wlazł! — Tak przypuszczasz? — Wcale nie przypuszczam, jestem tego pewny — powiedział z przekonaniem Karampuk i schyliwszy się nisko, wsadził głowę do dziury. Po dwóch sekundach mistrz Miguel usłyszał jego zduszony, spod ziemi dochodzący okrzyk: — Jest! Jest! Zdążyłem jeszcze zauważyć jego znikający ogonek! — No i co ja teraz zrobię? — zawołał zrozpaczony mistrz Miguel. — Tylko bez popłochu — powiedział Karampuk, wyciągając głowę z nory i strzepując z cylindra ślady ziemi. — Zaraz zbadam, ile ta nora ma wyjść. — Znasz się na tym chociaż? — spytał płaczliwie magik. — Nie ulega wątpliwości, że się znam — zapewnił go Karampuk. — W tych sprawach jestem wybitnym fachowcem. Błyskawicznie wyrwał z rąk mistrza Miguela latarkę i świecąc sobie nią, obleciał najbliższe krzaki. — Na szczęście jest jeszcze tylko jedno wyjście z tej nory — powiedział po dokonaniu wizji lokalnej. — Chodź no tu, matkoojcze! Stań przy tym drugim wyjściu i czekaj na tego piekielnika, a ja wejdę przez tamtą dziurę i go wypłoszę... — Przecież się nie zmieścisz — zauważył mistrz Miguel. — Dla ciebie gotów jestem zrobić wszystko — krzyknął Karampuk. — Patrz tylko na mnie. Nie do wiary. Karampuk zaczął się gwałtownie zmniejszać, zupełnie jakby się kurczył. Po jakimś czasie przed mistrzem Miguelem stał normalny królik, tyle że w cylindrze, płaszczu i wysokich gumowych butach, które, oczywiście, zmniejszyły się razem z nim. — Uwaga! Zaczynamy! — zawołał ten mały Karampuk i zniknął w norze. Miguel Campinello de la Vare Zapassas uparcie wpatrywał się w oświetlony latarką wylot, przy którym postawił go na warcie Karampuk. Mijały pełne napięcia sekundy, wreszcie w otworze ukazała się drobna główka stałego współpracownika mistrza Miguela. Zobaczywszy swego pracodawcę królik próbował zawrócić z powrotem do nory, ale z tyłu było widocznie coś, co zupełnie wyraźnie nie pozwoliło mu na ten manewr. Chcąc nie chcąc, królik wygramolił się z otworu, a wtedy mistrz Miguel bez najmniejszego trudu złapał go obiema rękami, wsadził do cylindra, zatrzasnął podwójne denko i wsadził cylinder na głowę. — Teraz mi już nie pryśniesz! — zawołał uradowany. — Najwyższy czas, żeby zacząć nasz występ. Kapelmistrzowi już pewnie ręce odpadają od tego nadprogramowego dyrygowania orkiestrą... Poczekamy tylko na Karampuka i zaraz lecimy... Karampuk jednak nie wychodził. Czas płynął nieubłaganie, a Karampuka ciągle nie było widać. Mistrz Miguel był zrozpaczony. Polubił bowiem tę dziwaczną istotę i teraz z niepokojem myślał, że mogło mu się coś stać. Położył się nawet na trawie i zaglądał do jednej i do drugiej dziury, ale choć przyświecał sobie latarką, niczego dojrzeć nie mógł. Zaczął w końcu krzyczeć w głąb nory: — Karampuk!!! Karampuk!!! Wyłaź, dość już tej zabawy!!! Odpowiadała mu głucha cisza. Nawet echa w tej norze nie było. — Karampuk!!! Ja już muszę iść, bo publiczność czeka. Jak wyjdziesz, to przyjdź do mnie do garderoby... Karampuk, słyszysz??? Ja już muszę iść!!! Karampuk jednak nie zjawił się w garderobie mistrza Miguela. Po skończonym występie magik jeszcze raz przyszedł na skwer i próbował go odnaleźć. Mimo że szukał do samego świtu, nie natrafił na ślad najlepszego mechanika samochodowego, jakiego w życiu udało mu się spotkać. Nazajutrz, na prośbę mistrza Miguela, którego w całym mieście niesłychanie ceniono za jego magiczne zdolności, przekopano dokładnie cały skwer w poszukiwaniu Karampuka. Okazało się, że królicza nora, która dziwnym zbiegiem okoliczności zachowała się w samym środku miasta, ma o wiele więcej wyjść niż dwa. Było ich kilkanaście, tak doskonale zamaskowanych krzakami, że mowy nie było o tym, aby jakieś niepowołane oczy mogły je odkryć. Między tymi licznymi wyjściami rozciągał się cały labirynt podziemnych korytarzy... Pogrążony w głębokim smutku po tajemniczym zniknięciu przyjaciela, mistrz Miguel Campinello de la Vare Zapassas udał się do najlepszego w całym mieście grawera i zamówił ozdobną, złoconą plakietkę. Kazał ją potem umocować na swym zdjętym z głowy cylindrze (tym z podwójnym denkiem!), cylinder zaś przekazał do pewnego znakomitego muzeum. Odtąd zwiedzający to muzeum mogą, przechodząc obok umieszczonego w oszklonej gablocie cylindra, przeczytać wygrawerowany na plakietce złotymi literami napis: W TYM CYLINDRZE PEWNEGO LETNIEGO WIECZORA PRZYSZEDŁ NA ŚWIAT KARAMPUK NAJSŁYNNIEJSZY ZE WSZYSTKICH KRÓLIKÓW Chcecie pewnie wiedzieć, gdzie to muzeum się znajduje? O, tego Warn nie powiem. Mowy nie ma! Chodźcie po muzeach i szukajcie. Jeśli nawet nie znajdziecie od razu tego czarnego cylindra, który był kołyską i domem rodzinnym słynnego Karampuka, to i tak nie będziecie mieli powodu do narzekań, ponieważ przy okazji zobaczycie mnóstwo innych, niesłychanie ciekawych rzeczy. KONIEC