tytuł: "Falstaff" autor: robert NYE przełożył: Piotr Siemion tekst wklepał: bimini@poczta.gazeta.pl drobna korekta: dunder@poczta.fm * * * Współczesna Proza Światowa Robert Nye FALSTAFF Posłowiem opatrzyła Jowita Pieńkiewicz Państwowy Instytut Wydawniczy 1990 Wszystkie jawne i ukryte cytaty z dzieł dramatycznych Williama Szekspira w przekładach Leona Ulricha i Józefa Paszkowskiego Opracowanie graficzne Waldemar Świerzy Układ typograficzny Mieczysław Bancerowski Copyright (c)Robert Nye, 1976 Ali rights reserved (c) Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990 PRiNTED IN POLANO Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990 r. Wydanie pierwsze Nakład 30 000 + 250 egz. Ark. wyd. 28,3. Ark. druk. 32,5 Papier offset, kl. [II 71 g. 92 x 114 cm Oddano do składania w listopadzie 1989 r. Podpisano do druku w lipcu 1990 r Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie Nr zam. 9526/89 ISBN 83-06-02001-4 * * * Spis rzeczy: 1. O tym, jak poczęto sir Johna Fastolfa 2. O genealogii odrzuceniu 3. O narodzinach sir Johna Fastolfa 4. O dziecięcych zabawach sir Johna Fastolfa 5. O bakałarzu Ravenstone i o jego trzcince 6. O matce sir Johna Fastolfa i o Wizji miłosnej 7. O papieżu Joannie (Opowieść Marii Fastolf) 8. O księciu Piekieł 9. O liczbie 100, jak też o innych liczbach 10. Sir Johna Fastolfa inwokacja do Klio, Muzy Historii 11. O brzuchu sir Johna Fastolfa, jako też o szczurzycy Desdemonie 12. O upokorzeniu, zgotowanym sir Johnowi Fastolfowi z woli księżnej Norfolku 13. Na temat menu 14. O tym, jak sir John Fastolf wyruszył na wojnę, a też o bitwie morskiej pod Pędrakami 15. O dalszych kolejach bitwy morskiej i o tym, jak imię sir Johna Fastolfa strasznym się stało dla wroga 16. Sir John Fastolf wyklina kucharza 92 17. O tym, jak sir John Fastolf wstąpił do klasztoru 18. O Badbym, spalonym w beczce 19. O śmierci ojca sir Johna Fastolfa 20. O tym, jak sir John Fastolf zrzucił białą swą szatkę dziewiczą 21. O tym, jak sir John Fastolf do Londynu ruszył, a nadto jego pochwała Mostu Londyńskiego 22. O sztuce pierdzenia: sir Johna Fastolfa monolog na stronie 23. O królu Złamanusie i o jego dwudziestu czterech świętych synach i córkach, O dniu świętego Jerzego i o biczownikach, jako też o ogrodzie rozkoszy ziemskich 24. Jak sir John Fastolf łeb Skoganowi rozwalił 25. Przygoda pokrewna - pojedynek imć Roberta Mielizny z Samsonem Sztokfiszem 26. O zawadiakach i nadobnych kurwach 27. Jeszcze o figach 28. O ważnych wydarzeniach na szerokim świecie 29. Sir Johna Fastolfa uniżona suplika do czytelników 30. Lord Grey, pan na Ruthin, do księcia Walii 31. Sir Fastolfowy komentarz do powyższej wprawki w sztuce włażenia monarsze do dupy 32. Sir Johna Fastolfa pochwała Majówki 33. O pani Joasi Wieczornej, a także o nocy spędzonej w wiatraku 34. O powiązaniach 35. O przewybornej uczcie, do której sir John Fastolf nigdy nie zasiadł 36. O czterech książętach i o dwudziestu czterech wyspach 37. Pożegnanie sir Johna Fastolfa 38. Sir Johna Fastolfa zezwolenie na przekład 39. O chuju sir Johna Fastolfa 40. O tym, jak sir John Fastolf zakochał się w pani z Londynu 41. Jak sir John Fastolf wyruszył do Irlandii w orszaku księcia Tomasza 42. Jak sir John Fastolf dowodził pospolitym ruszeniem, gdy oblegano Kildare 43. O skrzatach i o świętym Bonifacym 44. O nosie sir Johna Fastolfa, a też o innych nosach 45. O duszy sir Johna Fastolfa 46. O zdradzieckim ataku na tyły sir Johna Fastolfa 47. O honorze i szczypiorze 48. Jak sir John Fastolf powrócił do Londynu 49. O bohaterach 50. O księciu Henryku 51. O poniektórych innych łotrzykach 52. O przygotowaniach do bitwy pod Gadshill 53. Jak zwyciężyliśmy w bitwie pod Gadshill - I wersja wypadków 54. Jak zwyciężyliśmy w bitwie pod Gadshill - II wersja wypadków 55. Jak zwyciężyliśmy w bitwie pod Gadshill - III wersja wypadków 56. Szkic sir Johna Fastolfa na temat przebiegu wydarzeń, strategii, a także taktyki w bitwie pod Gadshill 57. O uciesznej komedii w oberży "Pod Głową Odyńca" 58. Jak wypróżniono kieszeń sir Johna Fastolfa 59. O Percym Hotspurze i panie Glendowerze, wraz z przerwą w opowieści 60. Opowieść Bardolfa 61. O świętej liczbie siedem 62. O tym, co jednak wykracza poza wszelkie liczby 63. O marszu na Coventry 64. O bitwie pod Shrewsbury 65. Kto zabił Hotspura? 66. O świętym Swithinie, o pani Prędkiej i o Lordzie Wielkim Sędzim 67. O Dolci Drzej-Prześcieradło i o nocy w oberży "Pod Głową Odyńca" 68. O tym, jak sir John Fastolf znowu wyruszył na wojnę 69. O tym, dlaczego sir John Fastolf znowu wyruszył na wojnę 70. O chwale rycerskiej i o podwójnym glou-cesterskim serze 71. O tym, jak umierał trędowaty władca 72. O tym, jak Pistol przyniósł dobrą nowinę z Jeruzalem do Raju 73. O koronacji króla Henryka V 74. Sir Johna Fastolfa rozważania na temat własnej banicji 75. O zrękowinach sir Johna Fastolfa 76. Relacja imć Prędkiej z godów sir Johna Fastolfa 77. O tym, jak sir John Fastolf wyruszył na pielgrzymkę do Ziemi Świętej (Pierwsza nota spisywana przez Stefana Scrope'a) 78. O uciesznych psotach sir Johna Fastolfa 79. O jarmarku Świętego Bartłomieja 80. O tym, jak sir John Fastolf w przebraniu mniszki poszedł do klasztoru (Druga nota ręką Stefana Sorope'a) 81. Opowieść Pistola 82. O wzięciu Harfleur 83. O straceniu Bardolfa 84. O bitwie pod Agincourt 85. O tym, jak król w chwale do Londynu wrócił 86. O tym, jak sir John Fastolf zakosztował eliksiru życia 87. O rozmaitych pomniejszych długach, kosztach i rachunkach, których spłaty oczekuje sir John Fastolf (Trzeci zapis piórem Stefana Scrope'a) 88. O tym, jako sir John Fastolf jeszcze raz wyruszył na wojny, a również o oblężeniu Rouen 89. O tym, jak sir John Fastolf mianowany został zarządcą Bastylii, jako też o zaślubinach króla Henryka V z księżniczką Katarzyną (Czwarty zapis ręką Stefana Scrope'a) 90. O wzięciu Meaux, a również o śmierci króla Henryka V 91. O tym, jak sir John Fastolf został Kawalerem Orderu Podwiązki 92. Fantazja sir Johna Fastolfa dotycząca małżeństwa Joanny cFArc z marszałkiem Gillesem de Retzem 93. Sir Johna Fastolfa Wielka Karta Roszczeń Finansowych wobec Korony Angielskiej (Z notatkami Stefana Scrope'a) 94. O bitwie o Śledzie 95. Spis inwentarza na zamku w Caister (Sporządzony ręką Stefana Scrope'a) oraz O odwrocie spod Patay i o klęsce we Francji 96. Ostatnia Wola i Testament sir Johna Fastolfa 97. Spowiedź sir Johna Fastolfa u brata Brackleya 98. O zgonie sir Johna Fastolfa (Siódmy zapis ręką Stefana Scrope'a) Posłowie * * * Owemu panu Który jest wyłącznym sprawcą Poczęcia niniejszych Historii Imć Gilesowi Gordonowi Szczęścia i oney Wieczności Jako przyobiecanej nam przez Nieśmiertelnego Poetę Życzy Dobrze Mu życząc Śmiały wędrowiec Co wyrusza w podróż R.N. * * * I O tym, jak poczęto sir Johna Fastolfa Nowy Rok Słoneczny Poczęto mnie na ciele olbrzyma z Cerne Abbas. Na razie dosyć. Wszystko to szczera prawda. Czas zacząć. Przedstawcie mnie wszem i wobec: Otom ja - John Fastolf - Jaś dla mych przyjaciół, John z braćmi i siostrami, a sir John z całą Europą - kawaler Najświętszego Orderu Podwiązki (od czasu do czasu wprawdzie, lecz to rzecz osobna), lord na włościach Lasuze, gubernator Anjou oraz Maine, kapitan grodu w Le Mans, Wielki Pokojowiec Normandzki, baron de SillyleGuillem, konetabl miasta Bordeaux, takoż gubernator Harfleur, zarządca Bastylii Świętego Antoniego w Paryżu, pan na zamczyskach w Caister i Combe, właściciel oberży "Pod Głową Odyńca", osoba żołnierska szlachetnego rodu, hej didle didle! Hej didle dan! - szczegóły możecie sobie wpisać później, jako też tytuły i wszystkie inne dyrdymały, niechaj je diabli porwą - fifi fa, fifa fi! otom ja, Fastolf; opowiem wam prawdziwe dzieje mojego żywota, a rozpocznę dziś właśnie, dwudziestego piątego dnia marca, w Nowy Rok Słoneczny Anno Domini 1459, który to rok - jak mniemam niesie trzydziestą siódmą wiosnę panowania Jego Królewskiej Mości Henryka VI, bezjajcego Bożego dziwoląga i synka wielce ważnego Henrysia, zwycięzcy spod Gadshill i Agincourl; a jest ów rok także, co rzecz pewna i wielce istotna, osiemdziesiątym pierwszym rokiem mojej wędrówki w niebiosa. Będzie to najdłuższe zdanie w całej księdze. Bez obaw, długie zdania i mnie są niemiłe. Ha, swędzi mnie! Ha, SZTYWNIEJE... I KŁUJE! Worcesterze, głupcze! Stopa mnie swędzi i stopa sztywnieje, a jeśliś o czym innym myślał, niechaj ciebie odtąd zawsze kłuje przy sztywnieniu! Pisz mi tu każde słowo, które powiem, bo klnę się, oba jajca ci wnet pourywam i na kałamarze przerobię. Takoż: rządca pałacu w Rouen bowiem jam to właśnie dobudował basztę nad rzeką Sekwaną po wschodniej stronie. Niegdyś byłem takoż Wielkim Ochmistrzem dworu Jana, księcia Bedfordu i regenta Królestwa Francji. Pisze się to GADShill, ciemnoto niebiańska! Wyprawa ta była w swoim czasie równie słynna jak Agincourt. Sam wiem to najlepiej, bo w obu tych bitwach walczyłem. Piszże tu wiernie każde moje słowo, dokładnie tak jak mówię, i nie mieszaj mi literatury. Ten, kto jak ja bastionów zdobył bezlik i błon bezlik rozpruł dziewiczych, nie dba wcale, czy każde zdanie umie dygać i szastać nóżką. Pobłogosław mi, Ojcze. Pierdolić to wszystko. Hajże! Pora w drogę. Leżeli tedy, ojciec mój i matka, pod drzewem figowym: ojciec pod samym drzewem, a matka pod ojcem. Drzewo zaś rosło na pycie olbrzyma. Swego czasu tajemniczy kaznodzieja wędrownik (mój wuj Hugh powiadał, że był owym kaznodzieją sam Wiclif, co Oksford opuściwszy, zanim w herezję popadł, jeździł sobie na lollardzkim osiołku, kazania głosząc do wiernych na podwórcach kościołów po mszy niedzielnej), owóż gdy do Cerne Abbas zjechał tenże Wiclif, jął ciskać gromy, krzycząc, iże wizerunek olbrzyma wyryty na zboczu to dzieło diabła. Musiał się snadź w olbrzymie dopatrzyć niedobitka rasy zrodzonej z trzydziestu trzech występnych cór Dioklecjana. Pocąc się w słońcu i mocując z deskami, młotkiem, moralną odrazą i garściami ćwieków, zbudował sobie kaznodzieja ambonę na odrośli olbrzyma, by przeciw tejże wygłosić kazanie. - Panowie hrabstwa Dorset! - grzmi Wiclif z ambony. - Stoję oto na najwszeteczniejszym z naturalnych członków! A trzeba wam wiedzieć, że pyta olbrzyma z Cerne Abbas liczy sobie dwadzieścia łokci, a sam olbrzym wysoki jest jak cała góra. W zboczu go wyryto, znacząc kontur ciała rowem wysypanym kredą, szerokim na długość ramienia i dwie stopy głębokim. Niczego nie brakuje olbrzymiemu cielsku - znajdziecie na nim zarys żeber, sutki, brwi, nawet pępek. W prawicy ściska olbrzym sękatą maczugę, mierząc nią w obłoki. Zda się, kroczy na zachód, drugą dłonią tnąc przestwór i członek wznosząc dumnie. W pobliżu jest opactwo. Założył je sam święty Augustyn, w miejscu gdzie, kiedy mrugnął, z ziemi wytrysnął zdrój srebrny. Nie myślcie sobie, że Wiclif, ta rozwidlona rzodkiew, musiał z czerwoną gębą do owiec przemawiać na wzgórzu. Co siedem lat bowiem plewi się olbrzyma, aby mu wysoka trawa nie zatarła kształtów. Poniektórzy mieszkańcy tamtejszych wysoczyzn dziedziczą z dziada pradziada obyczaj naprawy i troski o olbrzyma. Gdyby zaniedbali swoich obowiązków, prędko by olbrzym pozieleniał jako reszta wzgórza i popadł w zapomnienie. Otóż Wiclif sarkał na wzniesioną pytę właśnie w radosny czas plewienia, a słowom jego przysłuchiwał się wcale pokaźny tłum, który najpierw zapaśników zagrzewał do walki o srebrne sprzączki, a potem skakał w workach albo też ścigał kręgi sera, po zboczu staczane wzdłuż uda olbrzyma. - Trzeba mu to zasłonić! - lamentuje Wiclif. - Zasłonić takiego olbrzyma? - Śmiech się podniósł gromki aż ku słońcu. - A czymże go zasłonić? Wiclif duma z mozołem, usiłując przywołać na pomoc wszystkie swoje nauki, i wreszcie obwieszcza: Hen, w dawnej Grecji zasłaniano na posągach wszystko, czego nie powinny oglądać wstydliwe oczy... figowym listkiem. - Dopieroż liścia trzeba na te pytę - bystro zauważa jakiś polny Pitagoras. Tak mu Wiclif odrzecze: - W takim razie nie listek, lecz drzewo figowe! I spójrzcie, stało się drzewo figowe - a raczej zasadził je któryś z Wiclifowych uczniów, gdy z końcem karnawału usunięto namydlony słup. Z tej to przyczyny wyznawców Wiclifa - zanim ich Lollardami ochrzczono - przezywano zrazu Figasami. Zasadzili oni figowiec na dzyndzlu olbrzyma z Cerne Abbas w tym celu, by chwost gigantyczny nie raził swym groźnym splendorem oczu dziewic jadących szlakiem przez dolinę. Ponieważ jednak życie ma swoje własne prawa, stało się, iż mieszkańcy sioła Cerne Abbas wkrótce dostrzegli w figowcu wielce użyteczny i zmyślny przydatek do i tak już licznych przymiotów olbrzyma. W lecie drzewo dawało im miły cień i chłodek przy wylegiwaniu, odosobnieniem cieszący męża i niewiastę. W zimie natomiast chroniło przed deszczem. Szklanki, szklanki to rzecz najdogodniejsza do picia! Krzyknijcie Makbetowi, że talerze może zastawić lub pobić! Matce mojej szparko szło zajeżdżanie kolejnych małżonków (nie wytykam jej tego, jeno stwierdzam fakty). Trzy razy poszła za mąż, zanim ojca mego napotkała, a byli wśród jej mężów ludzie stateczni i wielce majętni, nie jakieś Jaśki Chudeusze gandawskie - handlarze pieprzem, goździkami, imbirem... Jeśli jednak widmowi ci rodzice nie umieli mnie spłodzić, było tak nie przez brak niezbędnych ku temu organów. Co sił stukali wszyscy do umyślnych drzwiczek, lecz ja im otworzyć nie chciałem i chociaż kicali po owej łączce puszystej matczynej niczym króliczki, w norce wciąż grzebiąc, nie mignął im ze środka ani koniuszek dziecięcego ogonka. Hola, Worcesterze, a trzymaj łapiny na stole! Za podobne zabawy nie wpuszczą cię do Nieba! Jednakże mój rodzic obdarzony był żelazną wolą. Rudobrody był, z wejrzeniem jak loch mrocznym, i mądrze ożenił się z matką, mając na uwadze potrójną uciechę płynącą z jej wdowieństwa i trzech mająteczków. Lecz jak przystało na angielskiego dziedzica i wcielenie wszelkich cnót rycerskich, szło mu głównie o to, aby spłodzić syna. Że zaś niemało ojciec słyszał w życiu o dzieciopędnej mocy olbrzyma z Cerne Abbas, wziął małżonkę pod ramię i w noc przed ślubem poprowadził ją na owo wzgórze. Dzień był tak gorący, że większej spiekoty i najstarsi ludzie nie pamiętali, skowronki mdlały w locie, a mleko kwaśniało już w krowich wymionach - lecz oto dzień zapadł i przemienił się, jak traf chciał, w noc świętojańską. Olbrzym zarysował się śmiałym konturem na tle zieleni dorseckich pagórków. Nad sękatą pałą zawisł pełny księżyc. Ojciec wnet matkę złożył na cierniu olbrzyma we wstydliwym cieniu figowca, co dziarsko się rozrastał, ręką pana Wiclifa zasadzony. - Serce moje - rzecze ojciec odpinając ostrogi i zdejmując stosowany kapelusz - życzę sobie męskiego potomka. Żadna wdowa przy podobnej okazji takim się nie oblała rumieńcem jak matka moja, gdy w świetle miesiąca ujrzała nagle rozpinane portki. - Moje łono jest puste - odrzekła mężowi. Wszelako ojciec już klucz wraził w oliwioną dziurę, dwa razy nim przekręcił i wnet się rozgościł we wnętrzu. - Sam nieraz słyszałem - rzecze. - Że każda niewiasta - rzecze - Bezdzietna - rzecze. - Która legnie - rzecze. - Na olbrzymie z Cerne Abbas - tu ojciec potężnie się nadął i zadrżał. - Rychło dziecię poczyna - dokończył wreszcie kwestii, lecz uznał za stosowne ciągnąć wywód dalej. Cernejski olbrzym liczy sobie od stóp do głów sześćdziesiąt kroków. Sama maczuga długa jest na kroków czterdzieści. - Gog! - woła nareszcie matka. - O Gog, o Gog, o Gog! - Chyba go mylisz z Magogiem, najdroższa - sprostował ojciec. Wiedzcie, że właśnie w chwili, gdym się począł, w matczyne lewe oko wpadła gwiazda z nieba. Nadto wiatr wreszcie się zerwał, wzgórza raźno zafalowały, księżyc ukrył oblicze za chmurą. Tymczasem opowiem, że lud tutejszy głosi, iż gdy zawitał do nich ów święty Augustyn, ówcześni mieszkańcy Cerne Abbas przytroczyli mu do szat ośli ogon i misjonarza batogiem z doliny przegnali. Święty rozsierdził się straszliwie i ukląkłszy, modlił się do Boga, by ten zrządził ogony u wszystkich dziatek w Dorset. - Zgoda, niech ci będzie - rzekł mu Wszechmogący i zaraz dzieciom poczęły rosnąć chwosty. Rosły owe ogony i rosły kolejnym pokoleniom, aż nareszcie lud z Dorset wyrzekł się pogaństwa, a gdy okazał skruchę, święty Augustyn zgodził się powrócić i założył na miejscu opactwo zwane Cernal - a to dlatego, że już wkrótce zaczął tam miewać swoje słynne wizje, cerno zaś to po łacinie "widzę", el natomiast to "Bóg" w hebrajskiej mowie. Dosyć już tych kronik. Milsze mi zagadki. Kiedy zostałem poczęty, Słońce wstąpiło w znak Wagi. nie opodal Wenus. Księżyc stał w Koziorożcu, a władczy Jowisz, co czuwa nad mym życiem, wszedł w tylną koniunkcję z Saturnem (gwiazdą Joanny d'Arc). Mars natomiast między pierścienie Saturna wystrzelił mleczną kometą. * * * II O genealogii odrzuceniu Prima Aprilis Spojrzyjcie jeno na tę figę - podobnego kształtu figami obrosło moje drzewo rodowe. Jakem wam zaczął objaśniać dni temu dziewięć, póki mej autobiografii nie porwał nurt alkoholiczny. O, czasy, o obyczaje! Czyniąc tak, nigdy nie zdołamy przebrnąć przez Piekło. Lecz odwagi - oto znów figę zżeram, jak przez całe życie. Diablątka owe całymi beczkami sypałem do gardła, ilekroć miałem stawać w miłosne szranki. Obecną porą wystarcza mi już pół tuzina. Wiedzcie, że po południu ma tu przybyć Miranda, moja bratanica. Figa tedy, ili też ficus w łacińskiej mowie, posiada dużo więcej własności niż te, które chytrze wylicza Pliniusz. Jeśli ją posiekać i zjeść miskę takiej siekanki, prawdziwe cuda występują w kiszkach. Nic lepiej niż przygarść fig nie potrafi zesłać gromkiego pierdnięcia. Ciasto figowe w Niedzielę Palmową. Polewka z fig w Wielki Piątek: piwo, figi w talarkach, chleb i gałka muszkatu, uwarzone razem niby zupa. Dopieroż was pędza! I nie o kloacznych wyścigach Ajaksa tu mówię, jeno o znoju w służbie Afrodyty. Powiem, że nie masz nic ponad figę królewską, śliwkową jak węgierka, tę, która rozdwojona dojrzewa jesienią przy nasłonecznionym murze, obrośnięta jedwabistą skórką, zrywana potem, szarpana i ściskana paluszkami dziewcząt. Woda życia dla strudzonych rycerzy. Sam Pliniusz podaje, że od mlecznego soku z figowca wzdymają się pęcherze na dłoniach. Właśnie owa figowa moc wzdymania członków tak mnie urzeka. O, tłusta dzika figo, niosąca nas w bój, o mój bohaterze! Bachusowi poświęcona, tyś to Anno Mundi 4483 rzucała z drzewa cień na Romulusa i Remusa, kiedy ssali mleko wilczycy. Jeśli się już zgadało o figach i drugich chwastach, pomnę, iż w młodych latach budziłem się co ranek z pytą jak ze stali, a tak wyprężoną i twardą, że nawet oburącz nie umiałem jej przygiąć. Więcej! Dwie krzepkie niewiasty, napierając razem, nie umiały zgiąć bestii - ani pani Ford, ani jej kumoszka z Windsoru. Obie te damy zabawiałem z ogromną uciechą, a nasze igrce odbywaliśmy w ogromnym wiklinowym koszu na bieliznę albo też całą trójką hasaliśmy pośród korzeni starego dębu w parku windsorskim. Kumoszka pani Ford miała zad jak melon, a wystawiając go ku mnie, lubiła zarazem posysać cyc swej towarzyszki. Potem kazała mi dosiadać drugiej pani i kiedym to czynił, wzajemnie z przyjaciółką wtykały sobie paluszki do zadka. Długo by opowiadać, bo moim damom zabawa nie chciała się sprzykrzyć i abym obu nareszcie poniechał, musiały kazać służbie przypalać mi pośladki ogarkami. Jam jednak od tej sztuki tylko się rozgrzewał, zmieniając się w byczka, jelonka, bożka pogańskiego łowów, byleby zadowolić obie panie. O jakże chędogo szło mi chędożenie! Bodłem, trykałem i orałem bruzdę, aż mym ofiarom niebo zdawało się ronić kartofle i grzmieć na nutę Zielonych rękawków. Kiedy bawiąc panie brałem bat do ręki, karmiłem jednocześnie obie marcepanem z cukrowanych korzonków mikołajka, wielce użytecznym gwoli rozniecenia ochoty u dam, których pragnienia przerosły niestety możliwości. Wesołe kumoszki podzieliły się mną jak jeleniem: dla każdej po udźcu. Mięsień zaś, który sterczy pośrodku, służył obu paniom naraz. Pomnę, jak w noc świętojańską pod dębem łowcy Herna obie silniejszej zaznały ode mnie rozpustnej kaźni niźli przez całe życie od swych mężów. Gniotłem je pod sobą, dopóki blask jutrzenki nie pogrzebał nocy. I cóż, Worcesterze? Rankiem, po najdzikszym, jakże wyczerpującym miłosnym turnieju - stało mi jak miecz twardy, jak żelazna sztaba! I chociaż go oburącz próbowałem zgiąć, to na próżno. Nawet kiedy we Francji rozniecałem Piekło na ziemi, rypiąc jak Moza długa i dobrą nowinę przynosząc mieszczkom w garnizonach, nawet będąc kapitanem Conde Norean, kiedy to miałem za psi obowiązek co noc zadowalać siedem francuskich matron, nawet w owych dniach hulaszczych nigdy nie potrafiłem rękoma zgiąć pyty. Dlatego właśnie kazałem wam dzisiaj sprowadzić brata Brackleya. Ojcze, pragnę uczynić wyznanie. Niech przemówi prawda - niech pozna samą siebie dusza, co już sędziwa. Otóż nie dalej jak wczoraj, kiedyśmy kończyli wiosenne uciechy, obudziłem się rankiem i pałę sobie oglądając, cóż widzę?! Oto mogę już zgiąć hultaja oburącz. Ha, wyznam rzecz do końca, nawet jedną ręką potrafię go powalić! Dlatego cię tutaj wezwałem, Ojcze, pragnąc ci zadać pytanie. Worcester świadkiem, iż pytam z całą powagą. - Ojcze, czy to dlatego twym zdaniem, że przybyło mi krzepy w dłoniach? Fi fa! Fidle dum! Franca na tę podagrę! Lub podagra na tę france! (Bo jedna albo druga pastwi się nad moim wielkim palcem...) Co się zaś tyczy drzew rodowodowych innych niż figowce, i takie u mnie znajdziecie. Wiedzcie, że lepsze nawet niż ów mizerny krzaczek rodu Plantagenetów. Pisać jednak o tym zbyt wiele nie zamyślam, bo każdy, kto we własnej genealogii szuka dostojeństwa, to prosty bandyta. Dla mnie mężem dzielnym jest ten, który sam tkwi we własnej zbroi, a nie w zbroi ojca albo i pradziadów. Zełgałbym wszakże udając, że tylko trudem własnych rąk zrobiłem karierę na tym grubiańskim świecie. My, Fastolfowie, mamy nielichą historię. W Księdze Dnia Sądnego piszą o moim prapraprapradziadku na stronicy 777. Znajdziecie tam wyszczególnione przy jego nazwisku dobra, które mój praszczur otrzymał na własność od Wilhelma Zdobywcy, a mianowicie: kościółek w osadzie Stanford w hrabstwie Lincoln. Nie myślcie sobie tylko, że mój ród przybył tu wraz z Wilhelmem. Tkwiliśmy na wyspie od wieków, wpierw jako nadmajstrzy zawiadując budową sławnej wieży Nimroda, potem z królem Arturem rezydując w Mons Badon i piastując zydel przy Okrągłym Stole. Tymczasem drużyna Wilhelma z Normandii to szaraki - wyskrobki z Burgundii i Flandrii, wymiotki z lochów Nadrenii. Owe rody, które tak się dzisiaj szczycą pochodzeniem, tym samym dowodzą jeno, że są z urodzenia kpy i tandeciarze. Też mi Zdobywca, który musiał własne łodzie dziurawić po przeprawie do Anglii, aby mu własne wojsko nie czmychnęło z powrotem do domu! Sam też był bękartem nasz Wilhelm, zrodzonym z córki garbarza, zwanej Arlottą. Znacie tę opowieść? Gotów się jestem założyć, że nie słyszeliście, jak to rodzic Wilhelma, przezywany Robertem Diabłem, ostatni książę Normandii, pewnego razu powracając z łowów napotkał Arlottę, która prała majtki w strumieniu. Książę zaraz buchnął do wody, chcąc ulżyć dziewczęciu, i tym sposobem począł Wilhelma Bękarta. Potem wszakże Robert Diabeł wyruszył na pielgrzymkę do Ziemi Świętej i padł po drodze. Jeszcze gdy wyruszał, szepnęli mu doradcy, iż niezręcznie czyni, zostawiając cały kraj bez opieki. Na co rzekł im Robert: - Ostawiam tu wszak skurwysynka, który, jeśli Bóg w swej łaskawości tak zechce, wkrótce nam podrośnie! U Świętego Grobu Robert zachorzał, ucięty przez komara, i nigdy nie powrócił. Bóg był jednak łaskaw, bo mały skurwysynek prędko wyrósł na wielkiego skurwiela. Jeden z mych przodków, Gurth Fastolf, był wojem króla Harolda. Złośliwa plotka głosi, że ów Gurth wkradł się w łaski Zdobywcy przez to, iż powiódł gromadę miejscowych wojów w złą stronę, to jest w stronę krawędzi urwiska nie opodal Dover, podczas bitwy pod Hastings. Plotka jest bezpodstawna - kalumnia to, rzucona przez sąsiadów, którym nie stało przyrodzonych zdolności, aby wpaść w oko Wilhelmowej małżonce Matyldzie, niewieście kluchowatej, lecz snadź wystarczającej urody, by się na niej poznał w porę mój prapraprapradziadunio. Co do gromady głupich saskich wojów, gnali przed siebie po ciemku, niezrozumiale do siebie mamrocząc i na nic nie patrząc, podczas gdy najstarszy z Fastolfów zatrzymał się nieco na północ od reszty oddziału, zajęty studiowaniem mapy. Tak czy owak zresztą, bitwa pod Hastings była niesprawiedliwa: Wilhelm Zdobywca wszedł w posiadanie tajnej broni, to jest włosa z głowy świętego Piotra. Otrzymał ów włos od papieża. Co gorsza, przy tej samej audiencji papież ekskomunikę rzucił na Harolda i całe angielskie wojsko, co również nie sprzyjało obrońcom. Podajże mi proszek na wzmocnienie pamięci. Jest na półce za tobą. Prima Aprilis, Worcesterku! Bo się pomylisz, zasrańcze! Głupku kwietniowy! Tylko mi tutaj nie rycz, bo rozkapiesz inkaust. No, łeb do góry! Pomyśl tylko, że Hansona i Nantona wysłałem dziś do klasztoru braci mniejszych, by obejrzeli sobie księgę o żywocie matki rajskiej Ewy. Z Fastolfów wywodził się także słynny Wiluś Świnka. Świnka - ot, prosiątko. Gdy Wilusiowego ojca podatki wpędziły do grobu, młodemu przypadło w dziedzictwie jedno jedyne prosię. Śmiali się wszyscy wokół do rozpuku, zwąc chłopaka Rycerzem Cnej Maciory i Wilusiem Świnką. Wiluś sprzedał prosię, a za uzyskaną sumę wyruszył za morze. We Francji żył następnie za świńskie pieniądze - choć żyć tam niełatwo, a to z przyczyny obecności Francuzów - aż wreszcie znalazł odpowiednią partię, wdowę po bankierze. Wkrótce mógł się już tarzać w pieniądzach, a im miał ich więcej, tym bardziej świat znał go, cenił i kochał. Kiedy Wiluś to spostrzegł, po głębokim namyśle kazał artyście Mikołajowi z Pizy ozdobić jedną ze swych komnat malowidłem. Klucz od owej komnaty Wiluś nosił na szyi i nikogo, nawet własnej żony, nie wpuszczał do środka. Miał też w zwyczaju, ilekroć uciech małżeńskich zażyli, wręczać szczęsnej połowicy czteropensówkę. Takoż powracając ze spotkań z wielmożami porzucał Wiluś nawet najpilniejsze zajęcia i zamykał się w swojej tajemnej komnacie. Siedział tam długie godziny, a gdy wychodził powitać rodzinę, miał na obliczu uśmiech godny filozofa. Wszystkich paliła ciekawość, by sprawdzić, co się kryje w komnacie, a małżonka dzień i noc błagała Wilusia o przystęp. Zewsząd osaczony, Wiluś otworzył wreszcie ciężkie dźwierza. Ściany komnaty pobielone były wapnem, podobnie posadzka - lecz na środku powały ręka mistrza uczyniła wizerunek prosiątka i pacholęcia, co je wiedzie na sznurku, pod tym zaś biegł dwuwiersz: Wiluś świnka - niech pomyśli. Kim był, kto się dzisiaj pyszni! Żona najwidoczniej wyciągnęła moralną naukę z owego widoku, bo kazała taką samą świnkę odlać w brązie i nazwawszy ją świnką-skarbonką, odkładała do niej każdy szeląg otrzymany od męża za kopulacyjne wyczyny. Gdy żona zmarła, Wiluś rozbił świnkę młotkiem. Wewnątrz znalazł równo sto czterdzieści koron drobną monetą i świstek ze słowami: Wiluś niechaj się nie łudzi, Że jest najhojniejszym z ludzi! Lubię opowieść o Fastolfie-Śwince. Mogłaby mi zastąpić całą genealogię objaśniając, skąd wzięła się moja fortuna - gdyby nie wzmianka o Fastolfie z Księgi Dnia Sądnego, którą wcześniej już uczyniłem. Uczyniłem ową wzmiankę dla trojakiej przyczyny. Po pierwsze tedy, aby wam pokazać, skąd wzięły się nasze włości. Zrządzenie losu chciało, że kiedy sześciu czy siedmiu naszych kuzynów straciło życie w potyczce nad urwiskiem, mój prapraprapradziad Gurth odziedziczył nie tylko kościół stamfordzki, lecz również kilka majątków w Norfolku. Po drugie jednak, ponieważ zawsze trzymano nas w mniejszym poważaniu niż owe szubrawe normandzkie paniątka, pomimo (albo może za przyczyną) patronatu, jaki nad Gurthem sprawowała królowa Matylda, Wielki Bękart za nic nie chciał wpuścić mojego przodka pomiędzy szeregi swej tak zwanej szlachty. Wybuchowy król osobiście oświadczył Gurthowi, iż ten winien się cieszyć tym, co ma, że natomiast honory i pikantności stanu rycerskiego nie powinny stawać się udziałem takich fałszywych złodziei jak Gurth. Owo osobliwe miano przylgnęło do pradziada, a że w królewskiej mowie brzmiało ono wówczas ,,false thief", niektórzy niepiśmienni kronikarze wzięli je za źródłosłów naszego rodowego miana, przekręcając je zarazem na "Falstaff". Co bzdurą jest wierutną i żaden z bałamutnych skrybów nigdy mnie nie przekona, dowodząc swej tezy, iż którykolwiek z mych rozlicznych przodków postawił stopę w Walii, jak by to wskazywała pisownia. Tu dotykam trzeciego z powodów, dla których zsuwam się oto po pniu drzewa genealogicznego. Owóż źródło naszego nazwiska jest tak pradawne, że go nie pamiętają najstarsi Anglicy. Szukać go trzeba nawet poza językiem dawnych Sasów, w którym "Felstaf" oznaczało kij podróżny albo zgoła tłuczek; nazwisko to sięga także poza - jak chcą niektórzy - wulgarny rozkaz "Fali, stafF', co się tłumaczy jako: "Kładź się, pyto!" (i wcale przypomina radośniejsze w zamyśle "Shake, spear", czyli "Włócznio moja, do boju!"). Moje nazwisko w istocie ma swoje mętne, cudowne praźródło w mowie staro-norweskiej, gdzie "Falsturf' oznaczało pirackiego księcia, bo też bogami tamtych ludów byli Falst i Fast. Ostatnie zdanie jest wielce istotne. Właśnie po skandynawskich moich przodkach na ziemi i w Niebie odziedziczyłem owo okrutne łaknienie trunku. Wszyscy Fasturfowie czy drudzy Falstowie pili równie tęgo, jak tęgo umieli się bić albo trykać. Podobnie ze mną. Natomiast kształt, głębia i piękno mojego pijaństwa rozniosą się echem po świecie, dopiero kiedy się już uporamy z pośledniejszą kwestią mojego rodowodu. Wówczas to przejdziemy do spraw dużo ważniejszych, to jest opowiemy, gdziem bywał i czegom dokonał. Wybuchowy król Wilhelm. Sławną jest opowieść, jak to Wielki Bękart pękł w czasie własnego pogrzebu. Grób mu wykopano zbyt wąski, za to w wapiennej skale, że ani podkopać. Kiedy kładziono ciało, za nic nie chciało się zmieścić do dziury. Spróbowano wcisnąć władcę bokiem. Trzech księży jęło przeć co sił i wtedy właśnie król nagle się rozpuknął. Jeśli chodzi o pozostałych członków mego rodu, rzeknę jeno, iż nikt spośród nich nie odznaczył się wobec historii niczym szczególnym podczas lat, które upłynęły między podbojem normariskim a moim narodzeniem. Owszem, był sobie jakiś tam de Forstalff (piszże dokładnie, jak ci literuję, każde w końcu nazwisko można wykręcić na więcej sposobów, niż jest sposobów dogodzenia damie, na przykład: FastolffFourstalf Forestolf Fasstolff Fourestalf Forrestolf Fastolfe Forstolfe Forestalf ffastolfe fforstolfe fforestalf Farsstolf Fairstolf Forstolf ffarsstolf ffairstalff fforstolf Farstolf Farstalff Farestolf Fairstelf Forrstolf Forlstalf Farlstolf Farlstalf Farstelf Faulstalf Faulstellf Faulstolf Faustolf Forcetalf Forcetolf Faustelf Fausthalf Faustulf Faustoff Faustoff Faustoff ffalstolf ffalstof ffalstaf Falstolf Fallstolf Farestalf Fallstuff Fallstiff Fallstealth Fallestolf Fallestalf Fallestelf Falstalfe Fallstelf Fairstalf Falstaffe Fallstalfe Fallstelfe Falstalffe Falstalff Falstalf Falstaf Fallstaf Falssta ffalstaff ffallstaf ffalsstaf Falstafe Falstoff Falstaff - i wszystkie co do sztuki są prawdziwe). Ówże niejaki de Forstalff, powiadają, wspiął się niegdyś na szczyt alpejski i z taką mocą cisnął głazem w staw na szczycie, że przebudził smoka, który spał tam od lat mniej więcej tysiąca. Smok zaraz go też zeżarł. Wyznam jednak, że sam nie wiem, co sądzić o tej opowieści, bo jedynie sam de Forstalff mógł ją przekazać innym, lecz będąc w smoczym brzuchu, przekazać jej przecież nie mógł? Żył także Magna Fastolfe, który z Ryszardem Lwie Serce pociągnął na wyprawę krzyżową. Ponieważ historia o Magnem Fastolfie i o pięciuset tureckich lesbijkach wydaje się cokolwiek przesadzona, nie będę jej tutaj przytaczał. Wspomnę jeno, iż w Syrii ścigały raz mojego przodka mrówki wielkości lisa. Wymknął im się wszakoż, umykając na zmyślnym wielbłądzie. Kosmas Faustolf obdarzony był niezwykłym darem wybijania całych stad owiec, niszczenia lasów i sprowadzania zarazy na dzieci, ilekroć się za nie pomodlił. Miałem też pośród przodków takiego, który za czasów herezji Katarów cały czas siąkał nosem. Z kolei za panowania Edwarda I żył był Hanibal Forstolf, który podczas pamiętnej kościelnej masakry na Sycylii utracił prawe jądro i zbił potem fortunę, zakładając się, z kim popadło, że w dowolnym męskim zgromadzeniu, w jakim się znajdzie, suma męskiego ekwipunku w tym względzie wyrazi się liczbą nieparzystą Wiodło mu się przednio, lecz później spotkał na swej drodze niejakiego Williama Wallace'a. Człek ów początkowo nie chciał iść o zakład, lecz ponieważ Hanibal wciąż podbijał stawkę, koniec końców nie potrafił odmówić Cóż, William Wallace urodził się z trzema jądrami. Jest to najwłaściwsze miejsce, aby wspomnieć a najwłaściwsze dlatego, że ja tak mówię! - i raz na zawsze zapisać, iż ci, którzy twierdzą, że zgodnie z deklinacją "Fastolf' oznacza syna Fastofa, to półgłówki. Wszak rozumiane w ten sposób nazwisko wiązałoby mnie z Kościołem (Jeszcze dziś w Anglii post nazywa się "fast"), a przecież choć moi przodkowie nie zapomnieli do reszty, jak wygląda wnętrze kościoła, jestem ziarnkiem pieprzu i koniem piwowara, jeśli kiedykolwiek zyskaliśmy rozgłos przez naszą postną wstrzemięźliwość. Sam dobrze wiesz, Ojcze, że nie bez kozery naznaczono Pychę pierwszym z grzechów śmiertelnych, czyż nie? Pobożna pycha, ta, która tkwi w bogatych libertynach, gdy ci ni stąd, ni zowąd zaczynają rozdawać wszystkie szaty ubogim i na golasa wyśpiewują psalmy ku zgorszeniu płochych dziewczątek, lubo drugi rodzaj pychy, który każe mnichom umartwiać się modlitwą i postem, aż im zamiast ciała pozostanie szkielet, a nieszczęsny opat musi wysupływać pieczołowicie zaoszczędzony grosik na pochówek. Tacy pyszałkowie to dla mnie najgorszy gatunek łajdaków. A zatem, zakarbujcie to sobie, pochodzę z rodu niepoślednio szlacheckiego, aczkolwiek Korona niewielki miała z moich przodków pożytek, odmawiając im przeto - aż do mego pojawienia się na tym świecie - godności prawdziwie rycerskich. W stosownej chwili opowiem, w jaki sposób ja sam ich dostąpiłem. Ród nasz fastolfowy wywodzi się z Norfolku - w Norfolku też mój skryba spisuje nimniejszą opowieść, na moim zamku w Caister, o którego budowie, jak też o budowaniu przeze mnie Bastylii, jeszcze będzie mowa. Od ośmiu dób pijany. Ta ra ra ra! Szczęśliwego Nowego Roku, praszczurkowie moi! Ech, Worcesterze - zapomniałem wspomnieć o moim prapradziadku Aleksandrze Fastolfie, który piastował urząd szeryfa grodu Yarmouth, zanim się wszystko wydało - a wydało się w roku 1280 od Śmierci Pana Naszego. Drugi mój prapradziad, Tomasz, sprawował tę samą funkcję znacznie dłużej, bo aż do roku 1305, ponieważ nic tym razem nie wyszło na jaw. Daty to dla mnie pestka, twarda i niejadalna. Wolę soczyste figi - a więc obiecuję, że na dzisiaj to ostatnia z dat, jakie tu figurują. Ośle, nie podkreślaj mi słowa "figa" w "figurować", wszak spisuję tu wszystko dla ludzi właściwego pokroju, tych, których nie trzeba w łeb walić, by spostrzegli kalambur. Za żywota prapradziada mego Aleksandra dawno już poniechaliśmy wypraw krzyżowych i smoków. Krucjaty oraz smoki nie pasują do Anglii. Prawdziwa zaś Anglia to my - Fastolfowie. Mój wuj Hugh, który był admirałem, zostawił mi po sobie sygnet warty L sz. (dwadzieścia sześć funtów i trzynaście szylingów). Posłużył mi ów sygnet jako miara skąpstwa śp. Henryka Monmoutha - którego byłem, ha, ha, jakże lojalnym poddanym - gdyż nieustannie ów Henryk żartował, że klejnot uczyniono z tombaku. Kiedy raz wypróżniono mi do czysta kieszenie w oberży "Pod Głową Odyńca", skradziono ówże sygnet i cztery asygnaty na czterdzieści funtów każda. Gdy się o tym dowiedział książę Henryk Monmouth, podsumował wszystkie moje straty na osiem pensów! Inna rzecz, że jego ojciec miał trąd, dziadek oszalał, a samego księcia za młodu uczył rachunków szkocki złodziej owiec. Po starym Henryku syn odziedziczył kształt nosa. Cóż się dziwić, że Anglia nierządem stoi. * * * III O narodzinach sir Johna Fastolfa 2 kwietnia Przybyłem na świat około trzeciej po południu z siwą głową i niezgorzej zaokrąglonym brzuchem. Nastąpiło to w jaskini Wookey w hrabstwie Somerset, dokąd tuż przed porodem udała się moja matka, aby zaczerpnąć wody ze świętej studni. Jeśli zamierzacie pytać, dlaczego to ojciec nie przywiózł jej wody w zielonej flaszy, powiem wam, że rodzicielka najzwyczajniej się sparła wyruszyć na pielgrzymkę. Prócz tego ojciec miał i tak dosyć ambarasu z przygotowaniami do uczty, która miała towarzyszyć moim narodzinom; nadto jeszcze zrządzenie losu sprawiło, że kiedy ojciec zamawiał właśnie w Norwich sery i serdelki, matka już w jaskini - pośliznęła się i upadłszy obok świętej dziury, z której brała wodę, zaczęła mnie rodzić w bólach, za położne mając jeno stalagmity. Wówczas to nastąpiło trzęsienie ziemi. Jakoś nigdy nie zdołałem zgłębić przyczyny takiego splotu wypadków. Nawet to, co spożyto w Caister w porę moich chrzcin, nie dorówna uczcie, jaką ojciec sprawił sobie w Wells, opodal jaskini. Zdarzyło się, że kiedy w Norfolku doniesiono mu, iż żona rodzi - bo też rodziła trzy dni i trzy noce, takem się ociągał z przyjściem na świat - ojciec dosiadł wierzchowca i cwałem ruszył w drogę, zostawiając własnemu losowi kupców i kucharzy. Zanim dotarł do Wells, zajeździł siedem ogierów, a na dodatek zaczęło mu burczeć w brzuchu. Żołądek nie sługa. Ojciec ruszył prościutko ku oberży i zamówił śniadanie, każąc oberżyście nakryć jak dla siedmiu. - Dla siedmiu? - zacudował się oberżysta. - Dla siedmiu - powtórzył ojciec. - Jak siedem jest grzechów głównych, siedem głupich i siedem mądrych dziewic, i siedem barw tęczy. Ojciec posturą wzbudzał zaufanie: miał rudą brodę, biały płaszcz z kapturem i klucz ogromny u pasa. Szynkarz rychło więc nakrył dla siedmiu, kładąc obok talerzy drewniane półmiski. Dalszych gości jednak ani widu. Podreptał oberżysta ku oknu, chcąc zawołać stróża, który pielęgnuje w podróży owego wariata-głodomora. - Nuże, gdzie śniadanie?! - ojciec ryknie. Oberżyście niepilno było się sprzeciwiać, przeto w te pędy zgotował śniadanie w sam raz dla siedmiu wygłodzonych podróżnych. Ojciec śmiało zmiótł wszystko z talerza, przesiadł się obok i wziął nową porcję. Na pierwsze danie zjadł więc siedem pieczonych łabędzi z czałdynem (to jest z walijską papką z siekanej wątróbki i flaczków w czerninie, z dodatkiem chleba, papryki i winnego octu), które to danie uwielbiano wprost w owych czasach. Na przekąskę do tego poszły kapłony i frykasy lombardzkie. Na drugie danie pożarł ojciec siedem mis czarnej polewki, siedem królików i pawia, którego obdarto ze skóry, upieczono i znowu w pierze zaszyto. Na trzecie danie ojciec zażyczył sobie siedem talerzy pieczonych wróbelków, kadź zapiekanych ulęgałek i kawał przekładańca. Posiłek zwieńczył deser, a to: jabłuszka białe, kminek i wafelki, a do popicia siedem dzbanów hipokrasu. Ojciec jeść skończył, brodę otarł i puste talerze wynieść kazał. Oberżysta wnet zliczył rachunek i pyta bojaźliwie: - Życzyłbyś sobie, panie, śniadać dziś za darmo? Ojciec odparł, że owszem, życzyłby sobie tego, zwłaszcza że oczekuje pierworodnego, a tu mająteczek lichy i żadnych widoków na karierę. - Funduję ci dzisiejsze śniadanie - oberżysta na to - lecz przyrzeknij, że wracając do domu, zatrzymasz się u mnie z żoną i z dziecięciem. Ojciec przyrzekł mu to solennie. Ja tymczasem rozpierałem się wciąż w łonie matki, rodzącej mnie w pieczarze. Raptem grunt się zatrząsł, a od wstrząśnienia potrzaskało skalne łożysko potoku, który rwie z jaskini w stronę Głastonbury. U wylotu jaskini znajduje się kamienna figura człowiecza, nazywana Odźwiernym. Obyczaj każe, zanim się wejdzie do pieczar, poprosić Odźwiernego o zgodę i zapukać. Ojciec przysięgał potem, że kiedy zastukał do jaskini, kamienny Odźwierny dwukrotnie skinął głową, za czym mu głowa odpadła. Zapewne trzeba to złożyć na karb trzęsienia ziemi. Wstąpiwszy w podziemia, ojciec pospieszył ku matce, oświetlając sobie drogę żagiewką trzcinową. Pieczary tamtejsze są wielkie i przepastne jak wnętrze Westminsteru. Jako rzekłem, rodzicielka moja leżała skulona w miejscu nazywanym Świętą Studnią, w pieczarze o nazwie Salon doskonale okrągłej i szerokiej na dwadzieścia kroków. Jak głęboka jest studnia, tego nikt nie zbadał, lecz na pewno dość zimna, aby mnie ocucić. - Mario! - zawołał ojciec, a echo poniosło ten głos poprzez mroki: - Mario! Mario! Mario! - W sam czas przybywasz! - powitała go matka. I wtedy oto właśnie, o trzeciej godzinie, na świat wreszcie przyszedłem. Że dokładnie o trzeciej, wiem z całą pewnością, bo wstrząśnienie ziemi, które wybiegło z jaskiń Wookey z ostatnim krzykiem matki, zatrzymało zegar ustawiony niewiele wcześniej na wieży katedry w mieście Wells, o pół mili stamtąd. Wstrząs moich narodzin przeniknął skały, posadzkę baptysterium i hopsa! zatrzymał wskazówki zegara na dwunastce i trójce, zakleszczając je na dobre. Zarazem spieniona fala powodziowa runęła korytem potoku na Glastonbury. Wzdłuż strugi stoi siedem młynów wodnych, któregdy owa fala przepływała zafurczały kołami i tak zazgrzytały, że młynarze pouciekali z domostw. Z rozlewiska w Głastonbury wychlupnął potop ryb setkę - pstrągów, lipieni, troci, cierników, szczupaczków, raków oraz płoci - aż runęła lawiną na strzyżone trawniki biskupa Tomasza Beckingtona, który na ten widok upuścił swój brewiarz w misę rosołu z indyka. - Chłopiec! - zakrzyknął ojciec. - Chłopiec, Łopiec, Opiec, PIEC!!! - zagrzmiało po jaskini. - Jakżeby inaczej? - zapytała matka z cicha. Toć poczęty był u olbrzyma, na tym, co to wiesz. Ojciec tak się roześmiał, że gdzieś obok trzasnął stalaktyt. Zaraz przeciął mieczem pępowinę i w ramiona mnie porwał, tańcząc po pieczarze. - Czy płacze? - spyta matka. - Ani łezki - odrzekł ojciec dumnie. - Zrób coś, żeby zapłakał, bo jeśli nie teraz, to później będzie mu dane płakać ponad miarę. Ojciec tedy począł mną potrząsać i plaskać, złapał mnie za pięty, z ręki do ręki przerzucał... Ja jednak milczałem. - Łobuz nie chce płakać - mówi ojciec wreszcie. - Tedy go rozśmiesz - doradziła matka. Czy dlatego, że przy blasku żagiewki ojciec zrobił minę pocieszną, czy z innej przyczyny - dość, że wkrótce wydałem z siebie upragniony rechot. Echo uniosło śmiech, lecz matka mówiła mi później, że i bez echa śmiech mój był tak głośny, aż oboje rodzice też się wzięli za brzuchy. Hola, wstrzymaj się jeszcze. Zapomniałem dodać, że trzęsienie ziemi, które wybiegło z jaskini, strzaskało w oberży w Wells siedem garnców z winem i siedem szklanych butli. Takie były moje narodziny. Ojciec dobył z tobołka powijaki i szal, matka zawinęła mnie ciasno. Pewno nie pamiętacie już ówczesnych przesądów, lecz w minionym stuleciu spowijano dzieciaki tak ciasno jak maleńkie mumijki egipskie. Wierzono bowiem, że jeśli osesek zacznie fikać nogami, niechybnie je sobie połamie. Wspomniałem o siwej głowie i okrągłym brzuchu Czasem można posłyszeć, jak baby szepczą wokół takiego noworodka: - A ten to już był między ludźmi. Co do siwej głowy, z którą w Wookey przyszedłem na świat, mogła ona oznaczać dobroduszną dojrzałość czy inną jeszcze mądrość dziedziczoną po przodkach. Okrągły brzuch z kolei wziąłem po ojcu, jako też po dziadku; Fastolfowie mieli tęgie brzuchy od czasów, kiedy jajkom stępiły się kanty. Wierzcie, Fastolf bez brzucha jest niby okręt bez żagla. Nareszcie ojciec z matką wyszli z dziury, a trzęsiączka skał tymczasem umilkła i dęby już się nie chwiały w posadach. Rodzice mnie zabrali prosto do oberży, w której ojciec wchłonął siedem śniadań. - Racz usiąść z dziecięciem przy ogniu, dobra pani - rzekł oberżysta, co stał na dziedzińcu. - A ty, panie, masz oto okazję odpłacić mi za posiłek. Ojciec spostrzegł zaraz, iż oberżysta dobija właśnie targu z krzywonogim walijskim kupcem, rozpartym przy wozie pełnym beczek masła. Oberżysta wskoczył na wóz, beczkę kopnął i pyta srogo: - Wiele żądasz za tę baryłeczkę? - To ma być baryłeczka?! - oburzył się kupiec. - To prawdziwa beczka! - Owszem, antałek. Ile za antałek? Na co syknie kupiec: - To nie antałek ani baryłeczka, ani inne oszustwo. To beczka masła! Prawdziwa wielka kufa, pełna najprzedniejszego walijskiego nabiału! Oberżysta dobył miarki z kapelusza. - "Beczką" mogą to zwać w Walii - zauważył. - W tamtejszych mglistych stronach ludzie tak sobie właśnie wyobrażają beczkę, lecz tu, w Somerset, podobną "beczkę" masła każdy ci zje za jednym posiedzeniem. Niewiele potrzeba, by skłonić Walijczyka do awantury o własną nację. Toteż kupiec wrzasnął, podskakując na gnoju podwórza: - Ha! Pokaż mi takiego, kto zje beczkę masła od jednego razu. Dam ci wtedy dwie beczki darmo! - Daj mi cały wóz darmo, a jeżeli przegram, weź moją piwnicę z winem - oberżysta na to. - O zakład idę! - Stoi! Wtenczas ojciec odrzucił biały kaptur, zakasał rękawy, przykucnął sobie na podwórzu i nawet nie czknąwszy, wygrał diabelski zakład. Wyczyścił beczkę do cna w małe dziesięć minut, a potem sól na rany Walijczyka sypał, prosząc się o bułeczki, by beczkę tym lepiej wyskrobać. - Jak żyję, nie widziałem czegoś podobnego - wysapał kupiec. - Nie masz się czym pysznić - ojciec mu na to. - Masło, owszem, niezłe, ale nie to, żeby jakieś nadzwyczajne. Miał mój rodziciel prawdziwy apetyt. Nie zdarzyło mu się cierpieć na niestrawność, chyba raz jedyny, kiedy zjadł koszyczek surowych węgorzy i dostał sraczki. Kiedyśmy przybyli do Caister, ochrzczono mnie po trzykroć. Stało się tak również dlatego, że matka ubrdała sobie pokropić mi głowę kolejno w Bath, w Devizes, w Oksfordzie i w Banbury Cross, a gdy już była niedaleko domu, pośliznąwszy się upuściła mnie do przydrożnego rowu. Nic mi się nie stało, jeno ubłociłem się jak czarny diabeł. W domu prędziutko mnie obmyto ciepłą wodą, po czym ksiądz mnie dopiero pokropił. Chrzczono mnie tedy w wodzie, w błocie i w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Na uczcie po chrzcinach podawano polewkę . płoci, śledzie opiekane w cukrze, ryby zwane kurkami, minogi i całego morświna upieczonego na węglach. Na drugie danie - jak mi powiadano - wniesiono na stół daktyle w syropie, barwne galaretki, ogromne węgorze, łososia, złote szczupaki na słodko, trocie, turbota, karpie, sandacze, barweny i kózki. Na trzecie danie potrawkę z kury w korzennym sosie z mleczka i migdałów, świeżutkiego młodego jesiotra, okonia w galarecie i małże. Na wety serwowano pieczone jabłuszka i lukrowane gruszki, a jeszcze orliki z imbirem. Zbyt młody byłem na to, aby wszystkiego skosztować, lecz i bez tego pożywiałem się wprost znakomicie, jako że matka prędko znalazła mi mamkę, młode dziewczę rodem z Clippesby, które niewiele wcześniej utraciło własnego oseska. Jeżeli jest prawdą, co ludzie gadają o tym. iż rodzaj mleka wpływa na dziecięcy charakter, klnę się, że gorący cyc, który mi przyszło ssać, nie uczynił mi krzywdy. Nie wiem, jak długo ssałem, lecz cały ów czas po dziś dzień jawi mi się cudownym. Pomnę jeszcze rozkosz polegiwania przy sterczącym sutku, najrozkoszniejszym z cierni. Ugniatałem falującą pierś, waliłem w nią piąstką, a gorące mleko strzykało mi do buzi. Chcesz o tym słuchać dalej, Worcesterze? Hej didle didle! Jeszcze ci mało słuchania o mamce? Na imię jej było Żakineta. Włos miała kruczy, skórę bielusieńką, piersi niby jaja na twardo wyłupane ze skorup, sutki niczym wisienki, a takem je dziąsełkami targał, że dziewka raz za razem jęczała, dopóki mi mleko prędzej nie popłynęło w gardziel, a Żakineta nie zaczęła sapać od jakże gwałtownych doznań. Tak naprawdę pamiętam z owych czasów jedno, to jest poczucie, jak barwny i jak słuszny jest żywot nie skażony myśleniem. Swoim młodym sercem marzyłem jedynie o mleku i sutkach Żakinety. Pamiętam również rozkosz, kiedy podczas kąpieli moja młoda mamka umywała mi członeczek - ulubioną swoją zabaweczkę. Czasem, gdym ssał u piersi, brała go w paluszki. Suszyło mnie już od chwili narodzin. * * * IV O dziecięcych zabawach sir Johna Fastolfa 3 kwietnia Dzień świętego Ryszarda W chłopięcym wieku skubałem czasem gęsi, a podobne było to zajęcie skubaniu nieboskłonu - pośród śnieżnej burzy wydartego pierza. Chadzałem na wagary. Rzecz to oczywista, ha - dobry Boże - któż na nie nie chadzał, i nie chadza? Frygę takoż siekałem biczykiem, popędzając zabawkę w obrotach, i myślę sobie, że gdzieś w kącie spichlerza moje bąki nadal wirują niby maleńkie tęcze zadziorne. Bywało, niestety, że i mnie samego popędzano biczykiem. Ulubowałem sobie tańce, zabawę w gile i motyle, kolędy i świece; kochałem słuchać minstreli, gdy stroili swoje viole da gamba, podczas gdy na dworze padał śnieg wprost z nieba nastroszonego gwiazdami. Robiłem papierowe łódeczki z żagielkiem. Pomoczyłem w strumieniu kaftan i koszulę, nurt porwał mi kapelusz i chociaż biegłem za nim aż dwie mile, popłynął ku morzu. Na wiatr ciskałem fruwające piórka. Natomiast większe pióro zatknąłem za pas, udając kauzyperdę. Potem nawkładałem sobie piór za otok czapki i w ten sposób miałem koronę. Stałem się cesarzem krainy szarej jak gęsi puch. Kiedy się kładłem o zmroku, po szyję przykryty kilimkiem, cichutko słuchałem, jak gwiazdy spadają z pluskiem w poidło na podwórcu. Dosiadałem ojcowskiego buta niczym konika. Udawałem takoż króla Artura, Świętego Jerzego ze smokiem, giganta Goga, olbrzymiego Albiona, Robin Hooda i drugich angielskich bohaterów. Grywałem w kulki, w orła i reszkę, w szczypawkę i w ,,za mną naprzód". Zmajstrował dla mnie ojciec huśtawkę w starej stodole. Bujałem się wciąż wyżej i wyżej w owsianym letnim powietrzu, dopóki krawędź norfolskiej ziemi nie znikła mi z oczu, a ja nie wzleciałem ponad wąską zieleń prosto w błękitny przestwór. Podobny byłem bardziej małpce niż chłopczykowi. Wygrzebywałem sitem muł z rzeki Setnej i przemywałem go, szukając złota. A miałem także muszli wielkie mnóstwo, konch rozmaitych, porcelanek i pobrzeżek, które mi podarował pewien żeglarz, co lądem podróżował z portu w Yarmouth w swoje rodzinne strony. Słuchałem tedy w konchach szumu siedmiu mórz. Morza naszeptywały o skarbach i o szkieletach topielców. Pamiętam, że przez cały długi dzień uczyłem się, jak trawki ściskane w garści zmusić, by od dmuchnięcia pohukiwały niczym sowa. W jedno wielce gorące popołudnie szukając chłodu wlazłem do pustego ula. Podkradli się jacyś złodzieje i capnęli ul, bo był najcięższy ze wszystkich, więc pewnie najzasobniejszy w miód. Zamiast miodu tkwiłem w środku ja, a kiedy wyskoczyłem z bzykiem, złodzieje czmychnęli przez płot. Jeśli złapałem motylka, nitkę mu przywiązywałem do nóżki, potem zaś z nitkami w garści gnałem przez łąki, a za mną motyli rój furkotał. W piecu z czterech dachówek wypiekałem placki błotne. Takoż lubiłem dłonią drążyć tunele w piasku. Sprawdzałem, która to godzina na zegarze z mlecza. Z nadmorskiego wzgórza latawiec puszczałem - podobny do szpuntu, który korkuje niebo. Niebo chciało się wyrwać, lecz sznurek nie puszczał. Obszyłem kijek kubraczkiem szkarłatnym i galopowałem na tak uczynionym koniku, a zwał się mój rumak Ron Barbarzyńca. Kiedy czapka nie udawała akurat korony, służyła mi za hełm - lub, jeśli czasem dziewczęta z Runham przyszły do naszej stodoły, zrzucałem koszulę i z rówieśnikami walczyłem, wzajem się z nimi czapkami okładając pod okiem dziewczyńskiej widowni. Bawiliśmy się i w chowanego. Pamiętam, jakem zdybał małą Małgorzatkę w koszu na bieliznę i wczołgałem się za nią do ciemnego wnętrza. A jeśli dziewcząt brakło, bawiliśmy się znowu w szczanie po ścianie, bacząc, kto wyżej siknie na mur mleczarni. Kiedy raz wygrałem, tak wzburzyło to Piotrusia Pounce'a, że i kropli nie umiał wysiusiać. Chyba się to działo w zimie, bo widzę jeszcze parę nad kałużą i rdzawe dziury w śniegu. Kuzyn rzekł mi wtedy, że gdy tęższy mróz złapie, siusiać będziemy soplami. Od matki dostałem kredową rureczkę i miskę mydlin. Za ich pomocą w letnie popołudnie puszczałem bańki - jedną, drugą, trzecią, a gdy pryskały w słońcu, czwartą i piątą. Potem zaczęto mnie łaciny wyuczać i jeszcze tego, żeby nie dłubać w nosie przy stole i nim zacznę śniadanie, znak krzyża przy ustach uczynić, jak rzekła matka, "dla ulepszenia duszy". By o trawieniu nie wspomnieć. - Nie iskaj się, chłopcze, przy stole - mawiał mi ojciec. - Jeno kawki czochrają się, dziobiąc. Pamiętam i dzień taki, gdy ojciec złapał kogutka za nogi, skrępował i posadził na daszku, gdzie ptak kraśniał w słońcu. Szyliśmy w koguta z łuków, aż martwy spadł w poidło. Ach, moja Małgorzatko w koszu na bieliznę! Jakaż z niej była chichotka! Zawsze nosiła opaskę z dzwoneczkami i szatkę z zielonych jedwabiów. Zamiast iść do spowiedzi, strzelałem z pestek wiśni. Jednego razu rzeka Setna zamarzła, a z nią bagna pod Stokesby, tedy ojciec saneczki mi wyrobił z jednej lodowej bryły, podobnej do diamentu. Kuzyni zaprzęgli się do nich i prędko pociągnęli. Najmłodszy Fastolf mknął na diamentowych saniach i rożek do ust przytknąwszy, hukał jako łowca, frunąc ponad sypkim śniegiem. Po dziś dzień słyszę ów syk płóz z diamentu i widzę nasze ślady na zamarzłym jeziorze - choć na koniec jazdy wszyscy wpadliśmy do gnojówki. Na święta przybył do nas w gości wuj Hugh, który był admirałem. Zmajstrował on dla mnie ślizgi z zajęczych piszczeli. Do stóp je przytroczywszy, zjeżdżałem z pagórka za domem, odpychając się długim i okutym kijem. Raz też z moim kuzynem biegałem pojezierze - rozstąpiliśmy się i dziobaliśmy żeleźcami taflę, pomykając niby dwa ptaki albo pociski z procy i zderzając się w pędzie pośród gradowej zawiei. Słońce zapadało w mokradła, przypominając owoc agrestu. Kuzyn nos mi rozdrapał, lecz miał więcej siniaków ode mnie. Pomnę takoż niedźwiedzia, co wabił się Karol Wielki. Z Londynu go sprowadzono na jarmark Świętego Michała. Pozabijał ów miś wszystkie psy, którymi go szczuto. Długo głodziliśmy psiska, aby je rozjuszyć, lecz Karol Wielki w mig je poprzetrącał, choć sam stracił przy tym oko. Potem, w Bury St. Edmunds, uciekł: łańcuchy pozrywał i popłoch uczynił w katedrze. W Wielkanoc staczaliśmy bitwy morskie na rzece - do przybrzeżnego drzewa tarczę drewnianą przytwierdziwszy, czółnem wartko sunęliśmy z prądem. Z włócznią w dłoni stawałem na rufie i mierzyłem w tarczę. Jeśli wraziłem drzewce w sam środek, aż pękła tarcza, a zarazem ustałem na nogach, ..chwała!" zaraz na moją cześć wołano. Niełatwa to była sztuka, bo jeśli za mocno uderzyć, a włócznia nie trzaśnie, wpada się do wody i tylko pusta łódka przemknie obok tarczy. W dole nurtu stały jednak dwa czółna na kotwicy, a w nich kuzyni z ojcem, którzy mnie za czuprynę wyławiali z wody. Kocham płaskie ziemie Caister. Bezlik mil pustych. Okolice dupy. Za bakałarza miałem księdza ze Świątyńki Madonny z Walsingham. On to mnie wyuczył Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario, Składu Apostolskiego i Dziesięciorga Przykazań, i jeszcze jak druk czytać. Był on uczonym i człowiekiem pióra - przed lekcjami sporządzałem mu inkaust, ostrzyłem pióra gęsie, z owych szarych gęsi, o których już tu wspominałem, że tyle uroku miały ich pióra frunąc na prędkim wietrze. Bakałarz, o ile pamiętam, uczył mnie, jak dusze w Czyśćcu lamentują, i poemat mi czytał, wielce okropny, zwany Morte Arthure - zda się, nudniejszy jeszcze od czyśćcowych lamentów. Nader mnie rozczarował ów poemat, bo jakem rzekł, od dziecka bawiłem się w króla Artura - myślałem tedy, że poznam z wiersza nowe tajemnice monarchy. Tymczasem żadnych tajemnic zgoła tam nie było. Ówże bakałarz, imieniem Ravenstone, później zawiadywał Szkołą Chóru Świętego Pawła w Londynie. Na razie jednak chciał, abym łacinę tłumaczył na francuski, z tym skutkiem, że po dziś dzień nade wszystko cenię naszą angielską mowę i sam potrafię stawiać w niej dobre zdania moim piórem, jak choćby i dzisiaj, w dzień świętego Ryszarda de la Wich, to jest trzeciego kwietnia roku 1459 - za tego to świętego wstawiennictwem znów się sól pokazała w zdroju w Droitwich, natomiast skryba mój Worcester do zamku w Combe wyruszył, a reszta mych przybocznych - Bussard, Hanson i Nanton - dziwnym trafem także dzisiaj moich spraw dogląda, i wołać ich próżno. * * * V. O bakałarzu Ravenstone i o jego trzcince 4 kwietnia Gdy nie ma myszy, kocur może poharcować. Bakałarz mój, Ravenstone. w iclce sobie upodobał rózgę, a jego pasja w tej materii była tyleż teoretyczna, ile wsparta cenną praktyką, mnie wcale zajęły na pewien czas teoria i praktyka rózgi, bo też w moim długim żywocie nie zbrakło okazji zdobycia takowej wiedzy. We Francji zowią te zabawy angielskim występkiem i wierzą nawet, iż żaden angielski szlachcic do amorów nie stanie bez dobrodziejstwa bicza na pośladki. Wytłumaczyć chcę jednak, kiedy już w kronice niniejszej dotrę do lat spędzonych we Francji, w której to stronie zarówno z najniższymi, jak i z najwyższymi stanami wypadło mi się zetknąć - powiem tedy, że i wśród cudzoziemców pasje i przekonania, jakie niesie rózga, nie są nie znane. Pamiętajcie, że nawet naszych rajskich rodziców, Adama i Ewę, anioł wygnał był z Raju płomienistym mieczem. Mogę i ja rzec to i owo w tej materii, lecz w dniu dzisiejszym tchu już mi na to nie starczy. Niechaj jednak żadna dziewica z tęgim zadem nie próbuje się tu wykręcać od słuchania, gdyż parając się żołnierką bywałem świadkiem, a i sprawcą czynów, jakich byście nie uświadczyli w angielskich ogrójcach (chociaż, jak mniemam, to, czego byłem świadkiem albo i sprawcą w angielskich ogrójcach, takoż kazało białym różom pąsowieć, a pąsowym blednąć). Umyśliłem sobie w moich memuarach nie opuszczać niczego, a jeżeli taka strawa duchowa wyda się zbyt bogatym albo też nazbyt osobliwym daniem dla waszego żołądka, o panie, radzę ci - jadaj sobie gdzie indziej i niech ci dietka służy. Wstydliwym paniom zostawiam poezje imć Gowera i o Dwornej Miłości bajędy, przez te same panie znajdowane nudnymi ponad wszelkie wyobrażenie, jeno że się przyznać nie chcą do tego. (Wierzcie mi, nie było jeszcze Dwornego Kochanka, który by umiał samym rymowanym westchnieniem rozniecić ogień między udami damy. Większość zresztą Dwornych Kochanków, których znałem, własną płeć przedkładała nad damy, idąc do łoża.) Może przynajmniej ci, co potrafili rozkoszować się wierszem imć Chaucera, nie wzgardzą ową Opowieścią kutasburyjską prostego żołnierza. Nie po to zaczynałem niniejsze zapisy, by język trzymać za zębami. Ba, nigdy sztuki takiej nie posiadłem - zbyt gorący to zwierz, mój ozór! - a obecną porą nieco już za późno na wstrzemięźliwość. Panie wstydliwe i do wzruszeń skłonne niechaj w tym jeno znajdą pociechę, że ten, który był sługą Marsa całe życie, nie mniej wiernie służył też Wenerze. Ku pamięci: ponieważ obecnie sługą Muz zostałem, osobliwie Klio, muszę tej ostatniej poświęcić inwokację. Dziś jednak nie mam na to najmniejszej ochoty. Pamiętam dobrze chwilę, gdym zaczął nauki. Jakbyś sitem brał wodę! Nie słuchałem wcale, myślami wciąż błądząc ku gęsim piórom na wietrze, podczas gdy mój mistrz, łysy pedant z tikiem na gębie, koniugował na mój użytek amo, amas, amat. Wówczas to, w ponury zmierzch zimowy, gdy raźno strzelał ogień i świece gorzały, bakałarz odwrócił się od okna, za którym śnieżyć zaczęło płatkami wielkimi jak ćmy, i rzekł cierpkim głosem: - Na uczcie Trymalchiona bicza używano, jako się w kuchni używa przyprawy, niby soli czy słodkiego pieprzu, ot, dla pikantności. Podobnie bywa w Miłosnej Świątyni. Musiał mistrz dojrzeć, że mi broda drgnęła, bo jest rzeczą pewną, iż owe rewelacje wielce połechtały wrażliwą fantazję małego Jasia Fastolfa, chociaż dlaczego tak było, nie umiałbym w owych dniach wyjaśnić, a i teraz byłoby mi trudno, choć siedem dziesiątków lat zmitrężyłem na studiach tego i podobnych zagadnień. Wciąż wiem jeno tyle, że w żyłach płonie mi ogień. Któż, choćby i najbardziej mnisiej natury, potrafi się oprzeć, gdy piękna dama błaga, by pokarać jej ciało ku zbawieniu duszy? Nie ja przecież. Może i łatwo z owych spraw podrwiwać, lecz to w nich właśnie kocham. Stało się raz, że moja pani Ford - rodem z Windsoru - wyliczyła swemu proboszczowi, sir Hugonowi Evansowi, cały wielki i czarny indeks swoich smakowitych grzechów. Proboszcz, walijski uchylec, za- lecił rózeczkę. Poszła z nim tedy imć Ford za chrzcielnicę i już osobę swoją na kaźń gotowała, atoli traf zechciał, że do kościoła wśliznął się w ślad za nią jej mąż, wielki zazdrośnik. Najpierw krył się i kulił w cieniach naw, lecz teraz wypadł zza filara, wiedziony, jak mniemam, współczuciem i lękiem przed bólem, jaki ramię Kościoła miało oto zesłać na wrażliwe partie żoninej anatomii. Szlachetny Ford sam z portek wyskoczył i wypiął się ofiarnie. Moja kochaneczka wnet się zgodziła, że mąż godniej będzie umiał znieść karę cielesną, a kiedy proboszcz jął wymierzać razy, tak się do swego spowiednika odezwała: - Mocniej, ach, mocniej. Ojcze Świątobliwy! Och, och, bom wielce zgrzeszyła! Jednakże mój bakałarz Ravenstone nad bicie rózgą przedkładał samą obietnicę kaźni. Należał on do wcale licznego plemienia tych, którzy więcej znajdują rozkoszy w zamyśle niż w jego urzeczywistnieniu. Nie przeszły jednak dni mojej edukacji bezboleśnie, a moje tylne prowincje dobrze poznały retorykę preceptorskiej rózgi. Kiedym nie potrafił doszukać się sensu w Tacycie albo dał myślom folgę, gdy mistrz objaśniał mi sekrety liczebników, wnet musiałem poddać się rózeczce. Owo wielce złożone przedsięwzięcie polegało na tym, że któryś ze sług podnosił mnie z ziemi i brał na barana, skutkiem czego wystawiałem tylne części jestestwa ku bakałarzowi. Ten wówczas brał narzędzie kary do ręki (nie omieszkawszy wpierw namoczyć witki w occie) i ćwiczył mnie długo, chociaż prawdę mówiąc, albo mu nie dostawało siły w ręku, albo brakowało ochoty, by urzeczywistnić wszystkie groźby, bo nigdy mi nie sprawił bakałarz nadmiernego bólu. Jakem rzekł, Ravenstone przedkładał marzenia o karach, jakie ześle na niewinną jaźń ucznia, gdy ten nie zechce poprawić obyczajów i bardziej się przykładać, nad same kary. Co do mnie, bardzo prędko spostrzegłem, iż żądło nauczycielskiej różdżki, chociaż spadało mi na tyłek bez owej pasji, która przystoi pedagogom, niezmiernie mi rozpala grzbietne części ciała i dreszczem mnie przenika, zsyłając w mego ptaszka ową użyteczną, acz chyba przedwczesną sztywność. Raz, kiedym miał być ćwiczony, a zabrakło sługi, Ravenstone przywołał do izby pokojówkę matki, młodziutką Katarzynę. Posłusznie wspiąłem się dziewczynie na plecy i wypięty nad biurkiem, znosiłem hańbę kary, dla osłody wtulając twarz w pulchny i piegowaty karczek dziewki. Ravenstone mocniej mnie batożył niż zwykle z pewnością bowiem rozgrzewała mnicha i jego biczyk bliskość dziewczęcego ciała. Wyznam też, iż pod razami się wiłem bardziej, niż musiałem, dobrze wiedząc, że Katarzyna przez cienką sukienczynę coraz mocniej czuje twardość mego dzwonka, przy każdym smagnięciu kolącego ją w zadek. Gdy kaźń się dopełniła, wszyscy płonęliśmy rumieńcem. Katarzyna zaszczyciła mnie nadto spojrzeniem, które mówiło jasno, że młody pan Jaś przeraził ją bardziej od imć Ravenstone'a. Wnet dygnęła i uszła z gabinetu. Zanim jednak zdążyła wyjść, rzekł do niej bakałarz: - Ucałuj bicz. - Panie? - rzekła, nie rozumiejąc. - Masz bicz ucałować powtórzył Ravenstone zduszonym głosem i podniósł rózgę ku wargom dziewczęcia. Katarzyna wzruszyła na to ramionami - harda dziewka. Że jednak Ravenstone jął zataczać trzcinką szybkie koła w powietrzu, złapała rzecz oburącz i schylając głowę, pocałowała wreszcie. A kiedy wargi jej dotknęły pręta, spojrzała wprost na mnie. Zimny dreszcz mnie przeszedł z niewiadomej przyczyny. Siedziałem potem godzinę z piekącym zadkiem, na wpół słuchając głosu mego mistrza, który monotonnie buczał w owo popołudnie o nieszczęsnych galijskich podbojach Cezara. Cały czas wspominałem woń gorąca, co biła z szyi Kasi pod dotknięciem sukni, i przesłodkie drżenie, które czuła w sobie, kiedym się suwał po jej grzbiecie pod razami bicza. Trzeba było godziny, nim mi krew ostygła. Wszelako to nie z Katarzyną pierwszy hołd złożyłem Wenerze. * * * VI O matce sir Johna Fastolfa i o "Wizji miłosnej" 5 kwietnia Matka za młodu bezlik stron zjeździła: bywała w Danii, bywała w Ilirii. Nawiedziła także, oprócz innych miejsc, królewski dwór Roberta de Anjou w Neapolu. Tam to naszła ją nagle fantazja związać się z czeredą wierszokletów, którzy olśnieni twarzą matki, okrzyknęli ją zaraz swą Muzą - nóżkę zresztą też miała wdzięczną. Jednego z owych rymopisów, to jest mądralę Franciszka Petrarkę. który pono wciąż się przechadzał w laurowym wieńcu, matka wspominała z dużym sentymentem jeszcze w wieku dojrzałym. Na ogół jednak żal jej było czasu dla owych rymujących koczkodanów. Pomnę zimowy wieczór, gdy za oknami walił grad wielkości piąstki, a ja, młody podrostek, wesół jak szczygiełek siedziałem u stóp matki, obutej w czerwone ciżemki, podczas gdy ogień huczał na kominku. Matka, prawiła mi o młodym i ambitnym słudze bankiera w tymże Neapolu, a zwał się ów młodzieniec Jan Boccaccio. Ten to Italiańczyk na cześć matki sporządził poemat w pięćdziesięciu częściach, zwany Wizją miłosną. Cały poemat był olbrzymią sztuczką, wielgachnym anagramem zaczynającym się od imienia matki. Budową miał w zamyśle naśladować Boską komedię imci Dantego, lecz w jednym szczególnym względzie nasz poeta zdołał Dantego przepieklić i przeraić - mianowicie nie tylko opowiada tam historię snu, w którym to śnie poeta wiedziony przez damę przygląda się kochankom i drugim dawnym i obecnym bohaterom, lecz nadto dzieło owo zawiera w sobie trzy osobne wiersze, co odzwierciedlają pierwsze litery wszystkich tercyn poematu. I właśnie w pierwszym z owych tajnych wierszy nasz włoski półgłówek korzy się przed moją matką, zwąc co prawda swą wybrankę Fiammettą - lecz rychło można się poznać na oszustwie, bo gdy odczytacie anagram, okaże się, że matka moja i Fiammetta to jedna i ta sama osoba. Imię matki brzmiało mianowicie MARIA i jeśli nie wierzycie moim słowom, spójrzcie sami na pierwsze litery pierwszego, trzeciego, piątego, siódmego i dziewiątego wersu w pierwszej rymowanej dedykacji, która zawiera się w Wizji miłosnej. * * * VII O papierzu Joannie (Opowieść Marii Fastolf) 6 kwietnia Przy kominku zwykła mi była matka opowiadać najdziwniejsze historie, a opowieści te niezmiennie traktowały o sławnych królowych i szlachetnych damach. Imiona poniektórych pań zostały mi w pamięci, chociaż nie wspomnę już samych historii. Pamiętam zatem Kleopatrę, królową Egiptu. Tamorę, królową Gotów. Imogenę, księżniczkę angielską. Hermionę, królową Sycylii. Hipolitę, królową Amazonek. Marinę, księżniczkę tyryjską - tudzież wiele jeszcze drugich pań. Czasami też dokładnie pamiętam historię, lecz przepomniałem imion do niej przynależnych, jako w tej opowieści o sroce, którą oskubano z piór za to, że wykrakała królowi, iż kiedy ten się wypuszczał z zamku, królowa brała się do jedzenia węgorza, a należał ów węgorz do królewskiego brata. Ilekroć sroka napotkała później człowieka łysego, albo i niewiastę o wysokim czole, skrzeczała na ich widok: - Komu zeżarłeś węgorza?!!! Spośród wszystkich znamienitych władczyń i dam, o których bajała mi matka, jedno jedyne imię potrafię połączyć z należącą do niego historią. Jest to opowieść o papieżu Joannie. W swych gawędach matka odgrywała wszelkie wydarzenia jakoby w teatrze, grając wszystkie role niewieście, a mnie pozostawiając partie męskie. Historia, o której mowa, brzmiała mniej więcej tak: Akt pierwszy, scena pierwsza: Joanna przychodzi na świat w grodzie Magontiacum, jako córka lichwiarza. Scena druga: przy Joannie tłoczy się bezlik zalotników. Najznaczniejszy spośród nich to Dronio, ubogi żak. Chociaż Joanna darzy go uczuciem, okrutny ojciec żąda, aby poślubiła wartogłowa Walentyna. Scena trzecia: pragnąc Walentyna ośmieszyć w oczach ojca, Joanna wraz z kochankiem zwabiają pyszałka do domu i każą mu się przebrać w kostium Kolombiny, fałszywie upewniając zalotnika, że lichwiarz wprost przepada za sztuką pantomimy. Joanna również przebiera się cichcem w aksamitny kaftan i krakowskie ciżmy Walentyna i podczas gdy wartogłów wykręca piruety przed oniemiałym lichwiarzem, kochankowie umykają do Anglii. W nowym przebraniu Joanna nakazuje, by zwano ją Janem. Akt drugi, scena pierwsza: W Canterbury Joanna zostaje wzięta za młodego kleryka. Następnie scena druga: cny Dronio umiera, zakłuty podczas pojedynku zatrutą klingą. Joanna jednak nie porzuca męskiego odzienia i trwa w pobożnych studiach, prześcigając wszystkich angielskich księżulów w sztuce rachowania aniołów na główce szpilki. Scena trzecia: mając dość Anglii, Joanna wyrusza do Rzymu. Akt trzeci, scena pierwsza: dotarłszy do Rzymu Joanna, niewiasta dojrzała, chociaż w męskim przebraniu, naucza o Złotej Bulli, Złotej Legendzie, Złotej Mszy, Złotej Liczbie, Złotej Róży, Złotym Podziale i Złotym Ciągu Liczb. Że zaś pełna jest ponurej szkolarskiej uczoności niby ów żuk kołatek, a nadto czystością obyczajów przypomina trumnę, nikomu nie przychodzi do głowy, że to kobieta. Kiedy umiera papież - był nim podówczas Leon IV, ten sam, który modlitwą umiał gasić pożary - kardynalskie konklawe znakomitą większością głosów obwołuje Joannę następcą. Joanna odmawia. Kardynałowie usilnie nalegają. Joanna znowu odmawia. Kardynałowie nalegają nadal. Za trzecim razem Joanna się zgadza. Scena druga: "Nie bardzo wiem, co też takiego ma w sobie ten nowy papież - poszeptują kardynałowie - ale jest jakiś dziwny." Inni znowu szemrzą, że kryje się tu jakowaś zagadka. Wszyscy co do jednego są zgodni, że nowy papież niezmiernie im przypadł do gustu. Joannę nazywają teraz Janem. Gdyby naprawdę była płci męskiej, przeszłaby do historii jako papież Jan VIII. Szu szu szu, posłuchajcie, teraz najciekawszy kawałek: kiedy Joanna była dopiero księżykiem i cmentarnym klechą, łatwo jej było uniknąć zmazy grzechu, lecz na tronie Piotrowym rychło napotkała pokusy, skutkiem których (scena trzecia) samą siebie i cały święty urząd pogrąża w rozpuście. Nareszcie spotyka kardynała z Efezu, gorejącego wprost od zgubnej chęci, by w sekrecie dosiąść osobliwego następcy Piotra Apostoła. Ów kardynał, Alonzo, umie wprawdzie ukoić rozpustne łechtanki Joanny, lecz w kluczowej chwili o mgnienie oka za późno zdejmuje czerwony kapelusz i oto Joanna jest w ciąży. Akt czwarty, scena pierwsza: wszystko się wreszcie wydało. Zdradziła się wreszcie Joanna, bo choć wiele umie ukryć niewiasta, wszystkiego nie ukryje. Ponieważ papieże mało mają do czynienia z ciążami, nieszczęsna Joanna nie wie nawet, jak bliska jest już rozwiązania. Kiedy kroczy właśnie w uroczystej procesji po Rzymie z Janicuium do rezydencji papieskiej Lateranum, gdzieś pomiędzy Koloseum a kościołem Świętego Klemensa pada na bruk uliczny i publicznie, chociaż bez akuszerki, daje życie bliźniętom. Scena druga: Święte Kolegium nie wierzy własnym oczom, choć ma ich czterdzieści i sto. Scena trzecia: papieża Joannę wtrącają do lochu, by tam sczezła. Jej ostatnie słowa brzmią: "Nieszczęsna płci nasza." Słyszałem, że po dziś dzień każdy nowy papież wiodąc procesję przez Rzym, zanim dojdzie do miejsca, gdzie jego poprzednik powił niegdyś bliźnięta, co tchu skręca w boczny zaułek. Odgrywając na mój użytek ową historię, matka starannie kryła własne uczucia, dopóki nie dotarła do sceny, w której tłum rozanielonych kardynałów obiera Joannę papieżem. Wówczas matka rzucała się na posadzkę galerii, każąc mi całować pierścień i na poduszkach karminowych klękać. Przystępując z kolei do scen z ciążą, matka tę samą poduszkę chowała pod suknią i odgrywała cały poród, nie szczędząc przy tym mnóstwa papieskich wyroków i dekretaliów. Raz zamiast poduszki schowała pod suknią małego pieska. Z tej to przyczyny jedno z moich najwcześniejszych wspomnień pani matki, Marii Fastolf, to widok jej postaci w infule i suto wyszywanych rękawiczkach, rodzącej łaciatego szczeniaka na podłodze naszej siedziby w Caister. * * * VIII O księciu Piekieł 7 kwietnia O panie nasz, Czarna Śmierci! O, książę Piekieł! Za młodu mniemałem, iż zaraza ma człowieczą postać. Nocami w łożu widziałem ową dżumę, która niczym znamienity książę cwałuje ulicami na czarnym rumaku, a ulice usłane są kościotrupami. Albo też widziałem mór jako ciemnoskórego olbrzyma, co kroczy zamaszyście z głową nad dachami, schylając się co rusz, aby śmiertelnym odorem dmuchnąć w górne okna. Rzecz prosta, z czasem dowiedziałem się od mego bakałarza Ravenstone'a, iż mój książę narodził się w Chinach, kędy jako ludzie powiadają, roztoczył swą władzę wczesną wiosną Anno Domini i wprędce zamordował tak wielu, że trujący pot zakaził środkowe rejony powietrza. Takirn sposobem książę przedostał się z Chin do Indii, do Persji, do Rosji... Wnet też pan mój, Czarna Śmierć, w całym swym diabelskim majestacie przekroczył Alpy i nie mitrężąc, ruszył przez tę część francuskiej krainy, którą zwą Hesperią, a stamtąd zn&wu pociągnął do Niemiec i do Niderlandów. Kiedy wreszcie dotarł do Anglii, dawno większość mocy postradał. Pomnę, że w dzień narodzin świętego Jana - szła mi właśnie dwunasta zima - straszliwy deszcz lunął i padał aż do stycznia, tak gęsty, że dzień nie widział słońca ani noc księżyca. W tymże samym roku jak królestwo angielskie szerokie pomór padł na owce. Na jednym tylko polu w naszym Norfolku wyzdychało sztuk pięć tysięcy. Sam widziałem trupy i sam czułem smród - a już wkrótce nawet wrony nie chciały dotykać gnijącej padliny. Śmierć najlepiej pozwala obniżyć koszta utrzymania - w tamte czasy mogliście kupić konia za siedem szylingów i pensów sześć, chociaż przed nadejściem zarazy kosztował, bywało, szylingów czterdzieści. Tłusty wól stał za cztery szylingi, krowa za dziesięć pensów, byczek pensów sześć, jagniątko dwa pensy. Bydło dziczało. Takiej śmierci nie widziała Anglia od czasów Vortigerna, kiedy to podobno nie wystarczało żywych do grzebania umarłych. Za panowania Czarnej Śmierci działo się podobnie - w czasach mojego dzieciństwa. Objawy moru to ból w całym ciele, bąble jak soczewica na udach i ramionach, a jeszcze wymioty krwawe, trzy dni trzymające bez pofolgowania. Nie jest prawdą, że każdy, kto zadżumionego się dotknął, sam musi sczeznąć. Nie każdy, chociaż większość umarła w istocie. Dlatego kiedy w rodzinie czarna śmierć wybuchała, ojcowie wyrzekali się synów... Co do księży, pokaźna ich liczba umiała wynaleźć osobliwe argumenty teologiczne zakazujące nawiedzania domów zadżumionych. Sam pamiętam takiego, który się powoływał na Dekretalia Gracjana w tym względzie. Czymkolwiek są owe Dekretalia, nie angielska to sztuczka. Dominikanie i braciszkowie mniejsi sami pastwą dżumy padali, wysłuchując ostatniej spowiedzi. Wiem o dwóch mnichach, którzy weszli do śmiertelnej komnaty chorego, by już nigdy nie wyjść. Trupy leżały wokół albo gniły w izbach. W początkach zarazy przekupywano służbę znacznymi kwotami, by grzebała zmarłych, ale im więcej ofiar zabierała śmierć, tym częściej bywało, że nawet najubożsi i najbardziej chciwi nie chcieli już pieniędzy. Domy umarłych stały tedy otwarte na oścież, a kosztowności lśniły przy księżycu. Każdy, kto zechciał, mógł tam wejść bez nijakiej przeszkody - Śmierć, wyborny gospodarz, zapraszała wszystkich. Parzące pęcherze i wybroczyny - pomnę, że tak nazywano opuchliznę na udach. Za nim szło puchnięcie gruczołów w najrozmaitszych miejscach. Kołodziej Tytus dostał pęcherzy na pycie, opat od Świętego Benedykta Hulmskiego na nogach, a siedmiu braci z Horsham St Faith dostało pęcherzy na szyi, u wszystkich w tym samym miejscu, na podobieństwo obroży lub stryczka. Parzący pęcherz miał z początku wielkość laskowego orzecha, lecz wnet się rozrastał, zsyłając w całe ciało trzęsiączkę. Puchł do rozmiarów orzecha włoskiego, kurzego jaja, potem i jaja gęsiego, a były owe pęcherze najboleśniejsze w dotyku, nawet kiedy tarły o prześcieradło. W gardle krew zaczynała bulgotać. Choroba, jakem rzekł, trwała trzy dni. Nie dłużej. Wciąż jeszcze widzę młynarza z Caister, Jana Tregose. Zmarł ów młynarz bez księdza i bez cyrulika, leżąc bezwładnie pośród worów rozsypanej mąki. Szczury patrzyły, jak konał i gasnąc wzywał matki - a przecież nie żyła od trzech dziesiątków lat. Albo mała Alicja Prowte z Trigby. Rodzice porzucili ją w kolebce i umknęli na widok jej pęcherzy. Gdy zamknę oczy, jeszcze słyszę głosik: - Mamo, pić! Mamo, daj kubeczek wody! Patrz, ruszam rączką, ja jeszcze żyję, mamo! Proszę, nie bój się mnie, tatko! Do dziewczynki podchodził jedynie szczeniak, chowany w domostwie. Znaleziono ich razem, ją i pieska, i razem wyniesiono później na łopacie. Że Czarny Książę niezmiennie przebywał w gościnie trzy dni, wielu u szczytu zarazy trzymało na podorędziu lniane całuny i sami się w nie ludzie zaszywali, widząc pierwsze pęcherze na skórze. Tyle mieli przynajmniej pociechy, że w godnym przyodziewku będą pochowani. Otwarto bramy więzień. Wypuszczeni skazańcy mieli grzebać trupy. Niektórzy, pożerając całe wozy czosnku, wymknęli się zarazie - tym później darowano wolność. Dzień i noc wciąż biły dzwony na trwogę, głosząc śmierć. Co krok widziało się trumny, niesione na ramionach, wiezione stosami' na wozach, wleczone drogą. Także pamiętam, jak się noga powinęła grabarzom, dźwigającym panią Bigot. Upuścili trumnę, ta się o bruk roztrzaskała, a nagie zwłoki wypadły na ziemię. Jejmość Bigot ważyła dobre trzysta funtów. Nocami grasowały wilcze stada, w okolicach Thetford wdzierając się nawet do domostw i matkom wyrywając dzieci. Biskupa z Bury St Edmunds, zmarłego w pałacu, pożarły własne psy. Powietrze zgęstniało i przesiąkło mgłą dziwnie ohydną. Widziałem trupa kobiety, po którym skakały gawrony. Jeden z ptaków nadziane miał na dziób ludzkie oko. Na koniec Fortuna łaskawa była tylko dla tych zmarłych, których żywi wywlekli na pola, zadzierzgając im pętlę na szyi, i na polach spalili. Dzwon śmierci, szelest łez. Nieustannie się dusiliśmy od korzennego dymu z palonego wszędzie proszku przeciw zarazie. Okna i drzwi domów pozabijano gwoździami. Mieszkańcy odbierali strawę w koszyczkach wciąganych na sznurze. Dwóch jeno ocalało spośród wszystkich radnych miasta Yarmouth. Byli i tacy w Caister, którzy od Jutrzni do Komplety tkwili w kościele - rankiem brali w sakwę bochen chleba i butelkę piwa, dzień cały przepędzając na modlitwach w żałobnym przebraniu, pragnąc tym przyodziewkiem i oddaniem odwrócić gniew Boży. Całymi godzinami klęczeli, modląc się i łkając, ba, skomląc z takim wigorem, aż dziw bierze, iż się nie roztopiły od tego święte figury w kościele. Także słyszałem, iż jeszcze zanim ów pan Czarna Śmierć zjechał w nasze strony, widziano niejeden znak przestrogi. Wielu miał Mór heroldów i mrocznych zwiastunów. Zanim bowiem zstąpił, nad Londynem kometa przeciągnęła jak karzący bicz Boży. Księżyc krwią się oblał w zaćmieniu. Po tych znakach mróz chwycił nadspodziewanie krzepki. Kometa czarnym płomieniem gorzała. W Cremonie osesek uśpiony w kołysce nagłe przyzwał matkę po imieniu i rzekł jej, że widział Najświętszą Marię Pannę błagającą Syna, by nie rujnował świata. W dzień Bożego Narodzenia roku , jeśli dobrze pomnę, nad awiniońskim pałacem papieskim rozbłysła korona z płomieni. W wigilię świętego Stefana ognista kula przemknęła nad Paryżem ze wschodu na zachód, a w Notre Damę grom uderzył. Bagienne okolice Caister wypełniły się mgłą cuchnącą i tęczami. Wraz z deszczem spadały na ziemię węże i żaby. W Wenecji trzęsienie ziemi rozkołysało dzwony u Świętego Marka, gdzie ponadto ołtarz rozpękł się na trzy części. Mnie samego ocalił od morowej zarazy zacny wuj Hugh, niegdysiejszy uczeń dobrego medykusa, co zwał się Paracelsus. Idąc za naukami owego doktora, wuj kazał moim rodzicielom dawać baczenie, ażebym - cokolwiek by się wokół działo - nie kierował swych myśli ku śmierci. Miałem odtąd słuchać muzykantów, przypatrywać się złotu, srebru i szlachetnym kamieniom mającym moc cieszenia wzroku, palców i serca, wysłuchiwałem licznych opowieści, a to o rycerzach Czerwonych i Zielonych, o Amadisie z Galii, o Arthurusie rex ąuondam, rexque futurus, nawet o Robin Hoodzie. Gdym spał, ponad moim wezgłowiem słodko kwiliły instrumenty. Takim to sposobem moja wyobraźnia wypełniła się, utuczyła, zaludniła wizerunkami życia. Jak głosi Paracelsus, dopóki pomieszkuje w nas bojaźń śmierci i dopóki trzęsie nami obraz tejże, to, przed czym drżymy, przyjdzie do nas niechybnie. Serce słucha się jeno własnego rytmu - tak wuj mnie pouczał. Pouczał mnie jeszcze wujaszek, że należy wierzyć we własną niezwyciężoność, ba, we własną nieśmiertelność! Wtedy już żaden czarny mór mnie nie zadusi ani druga kolorowa zaraza. Miałem też wierzyć ile sił, że choroba mnie nie powali, gdyż skutkiem takiej wiary wzmacniamy w sobie Archaeusa, czyli Aurae \italis, to jest nadzieję stawiającą tamę lękowi, strachom i drżączce. Wuj Hugh, lekarz przemądry, głosił jednak przede wszystkim, zachwalał, a też przepisywał w rozlicznych receptach na mój użytek - WINO. Wino konserwujące organizm, wino lecznicze, wino dobroczynne, wino, co troski precz pędzi. - Nie pijany i nie trzeźwy, zawsze pozostaniesz rzeźwy - tak wuj mi mawiał, krocząc wzdłuż brzegu morza, a ja za nim dreptałem. Ojciec kazał tedy służbie w winie mnie kąpać co ranek - w winie mocnym i czystym, odpowiednio starym, w winie czerwonym i białym, i różowym, i złotym, w winie młodych lwów. Winem myto mi ręce, winem umywano nos, winem szorowano mi ramiona, uszy i całą resztę ciała. Kiedym wstał, dostawałem na śniadanie grzankę z winnym octem, poczym znów płukałem gardło winem. Za dnia ojciec co rusz podawał mi kielich, jeśli tyko poczułem pragnienie. Białe wina chłodzono dla mnie w cebrzyku. Czerwone miały tę samą ciepłotę co izba. To właśnie owa winna fortalicja uchroniła mnie w dzieciństwie od zguby. Dzięki wujowej przemyślności ominęła mnie jakoś furia Czarnej Śmierci. Ojciec ponadto nakazał mi wówczas, bym jako pierworodny (Bóg świadkiem, o panie, że po pierwszej wizycie u olbrzyma z Cerne Abbas nastąpiły kolejne, dla których przyczyny dorabiałem się coraz to nowych braci i sióstr), otóż bym siadywał między płomieniami dwóch palenisk z węglem - mór bowiem coraz śmielej hulał po okolicy. Węgle wygrzebano z dna lodowatego morza. Słyszałem, że sam papież Klemens VI uniknął w taki sposób zarazy. Matka wciąż mi powtarzała historie o znamienitych paniach i władczych królowych, które umiały przetrwać dużo gorsze opresje - zawinione przeważnie przez mężczyzn. Nieustannie również paliła kadzidło z jagód jałowca, liści laurowych, buczyny, aloesu, piorunu, balsamu miętowego, rozmarynu, tymianku, zielonej rutki, bursztynu, mastyksu, tynktury, storakowca, kory brzozowej, czerwonej mirry i szałwii, lawendy, majeranku i kamfory z siarką, aż koniec końców opar tak gęsty unosił się w domostwie, iż kanarki podusiły się w klatkach. Może zresztą część ptasząt padła od moru w powietrzu. Słyszałem przecież gadki, że na szczycie Alp, gdzie chmur można ręką dosięgnąć, obłoki pod dotknięciem palca wypuszczały z siebie odór ohydny. W czasie zarazy matka przyniosła także w nasze progi przepastny wór pełen pająków, które też zaraz rozbiegły się po wszystkich kątach. Matka umyśliła sobie, że pająki przyjmą na siebie całą morową truciznę i ocalą nas od zagłady. Wspomnę tylko, że były owe pająki ogromne, o plamistym ciele. Dzięki pająkom, a może dzięki winu, albo i wszystkiemu naraz - dość, że uszedłem z życiem. Mniemam, że to dzięki winu. Przedziwne dwie rzeczy spostrzegłem z nadejściem Czarnej Śmierci. Po pierwsze tedy, dżuma nie wadziła ani trochę garbarzom z Yarmouth, może za sprawą cudownych własności taniny z kory, którą nieustannie gotują garbarze - nie wiem. Uszło też na sucho czyścicielom wychodków. Wuj Hugh naprędce wysnuł z tego wniosek, że doskonałym i nowym sposobem uniknięcia zarazy byłoby co ranek stawać nad kloaką i wdychać smrody pełną piersią. Jawi mi się to cokolwiek przeciwieństwem wujowej wiary w moc wina, wdzięcznej muzyki i wyobraźni. Wyznam, że sam nie wiem, jak zwykłe gówno, tak na co dzień uprzykrzone, miałoby na czas dżumy zmieniać się w cacuszko. Jedno może tutaj być wyjaśnienie, a to mianowicie, że rodzaj ludzki ma w sobie sekretną sympatię i zamiłowanie do brudów, w głębi serca znajdując dla siebie silniejszą uciechę w błocie i gnoju niźli w woni ambry i piżma. Znałem niegdyś sługę Lorda Wielkiego Sędziego, a zwał się ów sługa Kruczek - ten to Kruczek ponad wszystko w świecie przedkładał smród świńskiego gnoju. Znałem takoż drugiego człowieka, który znów piał hymny na cześć kozłów cuchnących i nie potrafił wznieść swego oręża do boju, jeśli spod pach wybranki nie trąciło kozłem. Naucza Paracelsus - jest to rzecz znana powszechnie - że podczas zarazy wszelkie ekskrementy, szczególnie już ludzkie, stają się zdrowymi. Ponieważ człowiek stworzony został na obraz i podobieństwo Boże, nawet zwykłe gówno ma swoją wartość. Wuj Hugh dożył osiemdziesiątki, a umierając śpiewał i klaskał w dłonie. Co przywodzi mi na myśl drugi z dziwów zarazy. Otóż sędziwy pomywacz trupów z kostnicy w Yarmouth, który tysiącom ofiar moru umywał wrzody i zamykał oczy, uszedł zarazie dzięki własnej szczynie: każdego ranka pił jej kilka łyków z otwartej dłoni, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. * * * IX O liczbie jak też o innych liczbach Dzień Kukułki Bussard powrócił! Bussard z gębą niczym świńska dupa i z dupą niby ryj wieprzowy! Pójdź, Bussardzie! Słysz mnie, Ryjozady! Ten rozdział spisuję dla zadoryjcy Bussarda. Chrrum! Pogoda też dziś taka, że niech to świnia obsra. O Caister będzie tutaj mowa, o Caister w Norfolskim hrabstwie, o moim domu rodzinnym. W czasach, o które idzie, dom ten był znacznie mniejszy - myślę, w czasach mojego dzieciństwa. Wielka Sala zamku ma obecnie długość trzydziestu ośmiu kroków, czyli z grubsza biorąc pięćdziesięciu i dziewięciu stóp. Tymczasem pamiętam, że za lat chłopięcych, jeśli stanęło się pod jedną ścianą, bez wysiłku można było opluć przeciwległą. Moimi przodkami byli kupcy z Wielkiego Yarmouth, drobne miejskie łyki, gołe i niemajętne. Prawdę rzekłszy, urodziłem się jako najstarszy syn pospolitego szlachetki z orszaku króla Edwarda III. Wprawdzie mój wuj Hugh został admirałem, lecz wszystkie apanaże roztrwonił na relikwie i kurwy. Niewielka czekała na mnie ojcowizna - z chwilą gdy dojrzeję, miałem dostać na własność parę walących się zagród w Varmouth i garstkę ubożuchnych gospodarstw między Scottow i East Somerton. Włości te prawie nie dawały czynszów, dom rodzinny się walił, a tymczasem matce w głowie były jeno szarady, ojciec natomiast trawił czas dumając nad budową nowych machin oblężniczych. Tormenty, katapulty, onagry, balisty, tarany i wieże - tak je nazywał. Król nigdy jakoś nie docenił i nie wykorzystał ojcowskich zdolności, choć mój rodziciel wynalazł siłę groźnych i bezużytecznych zabawek. Gdym był jeszcze maleńki, ojciec zmyślnie skonstruowanym taranem rozwalił większą część naszego domu. Ten właśnie dom z bagien podniosłem i przemieniłem w zamek. W rycerskim żywocie dom ów był mi widomym znakiem Fortuny, inwentarzem mojego bogactwa. Wydałem nań siedem tysięcy funtów z okładem. Zapytasz pewnie, miły czytelniku, gdzie zdobyłem podobną sumę i jak? Ha, uczciwie łupiąc, kogo tylko popadło na wojnie - oto jak ją zdobyłem. Żołnierska odpłata. Kto śmiercią płaci, nie grzeszy. Zawsze uważałem, iż za moje trudy należy mi się to i owo. Tak oto między rokiem 1421 od Zbawienia Naszego, kiedym to został mianowany wicekonetablem zamku i grodu Bordeaux, do roku 1440 bodajże , gdym ostatecznie powrócił z wojaczki, otóż przez wszystkie te lata byłem doradcą króla Henryka VI z rezydencją we Francji i roczną pensją (stu dziesięciu funtów szterlingów). Nadto pełniłem wówczas dwadzieścia innych urzędów, których wyliczaniem nie będę cię tutaj zanudzał, o panie. Byłem też swego czasu doradcą Tomasza, księcia Klarencji; Tomasza, księcia Exeteru; Humphreya, księcia Gloucesteru; Ryszarda, księcia Yorku, Jana, księcia Somersetu, i Jana, księcia Norfolku, jako też Adwokatem Diabła - kwotę podsumujcie sami. Wszystkie moje francuskie zdobycze i profity włożyłem w przednie angielskie grunta. Mam swe włości tu, w Caister, a jeszcze w hrabstwach York i Wilt. Hm, dostawało się także napiwki, zamówienia, koncesje, wygrywało się zakłady... O, Francjo! O, zakładnicy! Inna głośna transakcja: w 1445 roku zakupiłem oberżę "Pod Głową Odyńca" w Southwark, za kwotę (dwieście i czternaście funtów) - może trochę słono, lecz naprawdę chciałem kupić ów przybytek. Sprzedał mi oberżę dawny towarzysz broni, Mikołaj Molyneux, który wpierw nabył cały zajazd do spółki z innym kompanionem z francuskich wojen, Janem Winterem. Skoro Winter umarł, Mikołajowi prędko zbrzydła oberża. Ożenił się zaraz z majętną wdową i śmierci połowicy zaczął wyczekiwać. Kiedy małżonka nie chciała ułatwić mu życia. choć w najgorszą pluchę za drzwi ją wypędzał, zwrócił się Mikołaj do aptekarza, szukając bezpiecznej trucizny. - Między nogami znajdziesz truciznę najlepszą - doradził mu aptekarz. - Musisz jej tylko udzielać żoneczce siedem razy na noc, a wierz mi, nie było jeszcze - Falstaff niewiasty, która by to strzymała. Padnie trupem w siedem miesięcy! Zbrodnia doskonała! Nieszczęsny Mikołaj: kiedy kupowałem od niego oberżę, od sześciu miesięcy wprowadzał już w życie swój mistrzowski plan. Oto leżał bez tchu w komnacie na górce, zlany zimnym potem i drżący jak w febrze. Podałem mu rękę, lecz on tylko wrzasnął na ten widok i kołdrę naciągnął na głowę, jak gdybym nieprzystojny jakiś gest uczynił. Żoneczka tymczasem wiodła rej pośród ucztujących wiecznie na dole biesiadników - co godzinę jednak między północą a świtem biegła na górę z pośpiechem, a potem wracała jakoby w radosnym transie. Ostatnie słowa Mikołaja, które do mnie wyrzekł, tak brzmiały: - Ta kurwa nawet nie wie, że pozostał jej ostatni miesiąc życia! W owej to oberży "Pod Głową Odyńca" spędziłem niejedną z najpiękniejszych godzin żywota. Mieć teraz oberżę na własność to rozkosz, o jakiej nawet nie śniłem w dniach mniej majętnych. O dniach tych - także i o nocach - usłyszycie wprędce, o przygodach z księciem Henrykiem i z panem Edwardem Poinsem, z panią Prędką i wielu innymi postaciami. Dorastając miałem jednakowoż za cały dochód żebracze czterdzieści sześć funtów rocznie. Opowieść moja będzie traktowała o tym, jak z golca i hołysza przedzierzgnąłem się w barona we Francji i posiadacza ziemskiego w Anglii o czystym dochodzie per annum 1450 (jeden tysiąc i czterysta pięćdziesiąt funtów). Jak był szczęśliwy świat stary, co żywił takich mieszkańców! Nawet Anglików! Co do moich poglądów politycznych, popieram feudalizm. Wierzę nadto w istnienie zmarłych. Trzymam się dawnej konstytucji państwa i uznaję apostolską hierarchię Kościoła Anglikańskiego. Chyba wybiegam naprzód. Ależ mamy dzień - na dworze mżawka z piździawką! Cóż to mówiłem? Zimno, mokro i wietrznie - niczym w odbycie staruszka. Winiaku!!! Owszem, i to zapiszcie - każde moje słowo. Maciorza mordo, idioto łokciowy! Dokładnie, jak mówię! A oto mój szlachetny zamiar, czytelniku: co dzień przemawiał będę do sługi Bussarda lubo do mojego sekretarza Worcestera, albo też do brata Brackleya, albo jeszcze do kogoś innego (a jeśli się nie da inaczej, to nawet pasierbowi mojemu Scrope'owi dyktował będę lubo sam zapiszę) - i tak przez sto dni z rzędu! Dopóki gadam, wszyscy dookoła mają rzecz przenosić na papier, co dzień, co do słowa, nie bojąc się, nie kręcąc i słów mi nie zmieniając. Gdy upłynie sto dni, poznacie do końca historię mojego życia. Owa liczba ciekawi mnie wielce. Ostatnimi czasy wiedliśmy we Francji wojnę - albo i kilka wojen - trwającą równe sto lat. Zaczęła się wojna w Roku Pańskim 1337 czy jeszcze wcześniej - nie wiem, bo nie było mnie jeszcze na świecie - kiedy to władca nasz Edward III zbudziwszy się pewnego poranka, umyślił sobie dochodzić swych praw do owego skrawka Bożego padołu, który dla każdego Anglika z krwi i kości był i jest terenem szczęsnych łowów, a przynajmniej prywatnym ogródkiem. Edward III podbił więc Francję, umieszczając ją pośród klejnotów Korony Anglii. W tymże samym roku pobiliśmy Flandryjczyków pod Cadsand, sprzymierzeńców Filipa VI. Żabojadom było jednak niepilno przyozdobić nakrycie głowy króla Anglii, tedy stawili opór i stawiali go z krótkimi przerwami na lichy rozejm równo przez sto lat. Nie będę krył, że mój udział we wojnie był tak olbrzymi i tak różnoraki, iż sam się czułem rówieśnikiem wojny i od jej rozpoczęcia odmierzałem życie. Fantazja to jeno, rzecz pewna. Skończyła się owa wojna lat temu zaledwie sześć, gdy Anglia wśród wstydu i upokorzenia musiała wyrzec się aż po wiek wieków swych prawowitych własności we Francji, z wyjątkiem portu Calais. W tym samym roku nasz obecny monarcha Henryk VI, z którego lepszy byłby papież niźli władca, oszalał z kretesem. Odzyskał rozum nagle, po dwóch latach, kiedy pałaszował kisielek. Dotąd nie mogę pojąć, w jaki sposób zdołano stwierdzić, że ozdrowiał. Pisz, pisz, ryjozadku! Bez kłótni, do diabła! Winiaku!!! Tak masz pisać: "Winiaku!" Oto eau de vin, która dla mnie jest eau de vie. Winiak: alchemia. Eliksir: winiak. Eau d'or. Aąua auri. . Sto lat trwała wojna. Między Anglią i Francją. Między moją osobą a wrogami mojego brzucha. Między sir Johnem Fastolfem, rycerzem, a nędznymi komarami z kontynentu. Oto com czynił na francuskiej ziemi - od much się oganiałem! Szły następnie z Francji pieniądze do Anglii. Pośrednikiem był mi włoski bankier z Paryża. Jednego tylko dnia, w roku 1424 od Zachowania Ludzkości, w czas bitwy pod Vemeuil - zebrałem kwotę (trzynaście tysięcy funtów). Setka jest liczbą wcale nie tak rzadką. Rzecz wychodzi mi z formy i kipi bezładnie, nie do taktu, nie w nutę. Muszę przecież przestrzegać grzecznostek i praw historii. Moją Muzą jest nie kto inny, jak Klio. Jutro zaniosę inwokację do Klio. Dzisiaj już nazbyt późno na historię. Winiaku, czarcie pomioty! Gdzie winiak, gównołazie?! W winiaku jest nadzieja, której brak w historii. Winiak przedłuża żywot. Winiak trzyma przy zdrowiu. Winiak rozpuszcza nadmiar substancji w kiszkach. Winiak ożywia umysł. Winiak wydłuża młodość. Winiak, sam lub w miksturze z drugim złotym panaceum, leczy kolkę i obrzęk, leczy od apopleksji i piasku w nerkach. I od paraliżu. Lecz przede wszystkim, winiak leczy od Czasu. Winiak, winny ogień, płomieniste wino - nie masz nic lepszego nad winiak. O spiritus vini gallici! Nie pijany i nie trzeźwy, zawsze pozostaniesz rzeźwy. . Niech to z pyty zastrzelą! Jeśli wojna stuletnia trwała równo STO LAT, ja będę sporządzać niniejsze kroniki żywota i czynów bohaterskich przez równo DNI SETKĘ. Zacząłem pisać w Caister, w rodowym domostwie, chyba w noc noworoczną. Dzisiaj mamy dzień ten czy tamten świniastego kwietnia - nie pomnę, który mianowicie. Tak, kwiatuszku piekielny, tak masz napisać - Fastolf nie pamięta. Ten czy tamten dzień kwietnia. Albo ten czy nie tamten. Nie dbam ani trochę o to, który dzień mieliśmy onegdaj. Czym kiedykolwiek w życiu dbał o wczoraj? Czy wczoraj dbało o mnie? Skąd mam wiedzieć, czy wczoraj nie jest kłamstwem? Tylko teraz nie kłamie. Dzień Kukułki. Hola, świniozady, mamyż dziś Dzień Kukułki? Dzień, w którym, jako powiadają, zielona panna wypuszcza wszystkie te ptaszki-pierdziaszki z fartucha, aby jaja niosły po cudzych gniazdach i wrzeszczały jak durne z gałęzi na cześć nowej wiosny? Do diabła z kukułczym kukaniem! Pierdolić wiosnę! Sela. Wojna stuletnia. Wojna studniowa. Walczyłem w pierwszej z nich, powalczę teraz w drugiej. Z zawodu jestem wielmożą, żołnierzem i rycerzem. Chorągwią rycerstwa. Oto skąd ród swój wywodzę. Nasypcie mi do kielicha złotych płatków. Będę pił słońce. Benedicite. Mój żywot - ilem w nim zeżarł wołowej pieczeni! Któż mnie wyśnił? Czy wszystkie owe rzeczy, które miałem za prawdę, są złudą? Czy spałem przez lat osiemdziesiąt, sam o tym nie wiedząc? Że dzisiaj nie śpię, wiem na pewno. Zasługa to winiaku. Winiaku, bądź pozdrowiony! W dzisiejsze popołudnie świat wydaje się dziwny i jakby oddalony. Drzewa, kulące się pod naporem wiatru, obsiadły makrele. Gówno, o sir, a przecież jeszcze wczoraj tamte piaskowe ławice jawiły mi się bliższe niż własna dłoń. Władcy i krainy, władcy i krainy, i śledzie swoją porą wyławiane z morza - wszystko to ukryło się przede mną niczym jakoweś kłamstwo. Gdybym zechciał tutaj opisać swoich kompanów z młodości - i śmieszkę Małgorzatkę w koszu na bieliznę - cóż? Gdzież wszyscy odeszli? Biegają, tańczą, weselą się, rumienią i szczęśliwie żyją... jedynie w mojej głowie. Małgorzatki kości zbutwiały, od dawna leżą w wilgotnej glinie Norfolku, robaki wiją się dziewczynie we włosach i między palcami. Las padł pod toporem. Wody nadal płyną. Płynie też rzeka Setna. Świat zewsząd jest pełen podłości. Wszystko się staje prędzej, niźli chcemy. Widzę żółć gorzką utopioną w miodzie. Winiaku! Benedicite! Widzę takoż gorzki miód wśród żółci. . Po tom dorastał w szumnym towarzystwie rzeki Setnej, aby mieszkać teraz nad brzegami tejże i na brzuch swój odbity w nurtach popatrywać. Z okien mych widzę płynące łabędzie. Setki lat dożyje. Zdradzić wam tajemnicę? Oto ją macie: ja, sir John Fastolf rodem z Caister i Londynu, Paryża i Rouen, z Nieba i Piekła, z całą pewnością i błogosławieństwem, a bez nijakich wątpliwości dożyję setki lat. Sybilla tak mi niegdyś powiedziała. Ergo, dawno temu wybuchła wojna między Anglią i Francją, trwająca sto lat. Między moim żywotem a mną również trwa teraz wojna, co sto dni trwać będzie. Wojnę ową ja we własnej osobie, John Fastolf, ozdoba rycerstwa z całą pewnością przeżyję, przejdę i przetrwam, aby nadal żreć figi, pić winiak i przechwalać się dopóty, dopóki setka lat mi nie wybije. Wuj Hugh ocalił mnie od Czarnej Śmierci setką pucharów wina. Wszystko na świecie występuje setkami i spływa rzeką Setną, która to rzeka niegdyś zamarzła., a ja ślizgałem się po niej siedząc na diamencie ogromnym jak pies. Ach, moje batalie! Sto plamiastych pająków. Pod Agincourt stawałem, pod Pathay i pod Shrewsbury, pod Orleanem i w Bitwie o Śledzie. Walczyłem pod Troyes i Meaux, pod Caen i górą St Michel. Wojowałem pod Harfleur i pod St Cloud, pod Melunt i Cravant. Poszedłem w pole dwudziestego i piątego października roku 1415 - był to akurat piątek - kiedy deszcz ustał i zaświtał dzień świętego Kryspina i Kryspiniana, dzień wielce przychylny i sławny dla Anglii, lecz dla Francji żałosny i smętny. Byłem wówczas jednym z owych nielicznych, jednym ze szczęśliwej garstki, z braterskiej gromady. Pisz teraz, że... Albo lepiej, że... Sto, równa setka, , sto obesrane - setka, mówię! W koszu było gorąco, a wiklina kłuła. Małgorzatka zieloną miała sukienczyne i szarfę z dzwoneczkami. Dzwoniła więc za najlżejszym dotknięciem. Piersi pod jedwabiem były jako jabłuszka - albo i winogrona, tak były młodziutkie, delikatne i wczesne. Gospodarzowi w zajeździe "Pod Bykiem" w Oksfordzie winienem cztery pensy. Ochmistrzowi Benetowi na zamku w Combc, pensów dwanaście. Od Worcesterowego kuzyna, imieniem Robert Ash, pożyczyłem trzy szylingi i pensów cztery. Za ogóreczki, pięć pensów. Za podkucie koni, pensów dwanaście. Pół garnca wina, pensów osiem. Ku pamięci: Od pana Mumforda wziąłem trzy sarnie pasztety. Także i to zapiszcie: Za dwie hiszpańskie cebule - jeden pens. I jeszcze, również we wrześniu, za głowę cukru, po pięć i pół pensa za funt, a ważyła głowa dwa i trzy ćwierci funta, zapłaciłem pensów trzynaście. Nie tylko nie jestem Cezarem - jestem przeciwieństwem Cezara. Jeden tylko może być Cezar - imperator mundi, książę Henryk. Ten, który utrzymywał pokój pośród ludów. Bądź pozdrowiony, Henrysiu! Natomiast Cezar mało cezariański, ten, który nie umie utrzymać Pokoju Rzymskiego, nowy Henryk Świętoszek - Cezarem zgoła nie jest! Historia świata zna trzy okresy pokoju: . Niegdyś trwał pokój Cezara. . Obecnie trwa pokój Henryka VI. . Bóg ześle nam pokój wieczny. Doliczając pająki, można wysnuć wniosek, że jak po nocy dzień przychodzi, tak: - za pokoju Cezara wojna trwała sto lat. - za pokoju Henryka VI trwa oto wojna studniowa. - gdy przyjdzie pokój wieczny, setki już lat dożyję. Dużymi literami STO i FASTOLF. FASTOLF STULETNI. Winiaku! Winiaku! Na gwoździe Chrystusowe! Winiaku! Wielebny Tomasz Hengham z klasztoru w Norwich taką mi sporządził tabelę: - Która godzina? Widzę w drzwiach Mirandę. Dość już na dzisiaj. Amen. * * * X Sir Johna Fastolfa inwokacja do Klio - muzy Historii 9 kwietnia Owa Miranda to moja bratanica. Bądź pozdrowiona, Klio, et cetera. Bratanica, córka mego brata Adama Fastolia śliczne i żywe dziewczątko, cała niby ogień, w który pilno wsadzić pogrzebacz. Włos ma Miranda kruczy i prosty, a zawsze, rzekłbyś, mokry. Moja Millicent miała włosy kasztanowe, przetykane złotem. Godzinami je czesała przed zwierciadłem. Zeszłej nocy Miranda przywdziała cieniutką koszulkę jedwabną i butki złotą nicią wyszywane, pod piersią zaś wstęgę związała na krzyż, również złocistą. Piersi Mirandy podobne są dwom garściom dobrze ubitej śmietany. Gdy Miranda była jeszcze malutka, lubiła jeździć na mym brzuchu jakoby na koniku, dosiadając go okrakiem niby jakiegoś wielbłąda. Trząsłem się w dół i w górę, a też na boki, gdy dziewczyneczka wciąż bodła mnie bosymi piętkami. Traf zechciał, że pewnego razu zsunęło się ze mnie prześcieradło. - A ja wiem, co to! zawoła Miranda wydymając buźkę i trąc o moje krocze różanym policzkiem, za czym śle mi spojrzenie pełne wężowej mądrości. - Ano, cóż to takiego? - zapytam. - Twój żołnierz! zawołała Miranda. Nie wypada się spierać z dziewczynką dwunastoletnią, zwłaszcza że głosząc podobne opinie, chętnie da się namówić i na to by żołnierzowi kazać stanąć na baczność. Prędko się owej sztuki wyuczyły małe paluszki Mirandy. Polubiła dzieweczka żołnierza gruntownie musztrować, rączką oplatać, ekwipunek sprawdzać u spodu przytroczony, kokardami wojaka ozdabiać, oddawać mu honory, wydawać komendy, kazać mu maszerować w miejscu... Nigdy też Miranda nie omieszkała przeprowadzić owego trudnego manewru, przy którym żołnierz pada martwy po bohaterskiej walce - taką zręczność miała w rączętach i taką gibkość w przegubach! W któreś popołudnie, polegując w sadzie, zapragnąłem zbadać inne zagadnienie sztuki wojennej. - Mirando, gołąbku... - Tak, wujku? - Żołnierzykowi zimno. Połachotała mnie lekko Miranda, kraśniejąc na twarzy. - Wygląda, że mu gorąco, wujaszku. - Ty mała wiedźmo! Mówię, że mu zimno' Miranda jęła mi tedy żołnierza wałkować jak ciasto. - Gorący, że aż parzy, wujaszku. Och, a do tego twardnieje... - Owszem, Mirando. - Spójrz, wujku! Już stanął na baczność. - To na twoją cześć, moja miła. - Dzielny żołnierzyk. Odważny. Och, a jaki duży!.. Ledwie już powstrzymywałem gorącość nasienia, lecz wzgląd mając na buźkę dziewczęcą, przełożyłem Mirandę, by niżej mogła sięgnąć i z kruczych włosów namiot uczyniła żołnierzowi. Gdy rozpoczęła inspekcję, czułem wiew jej oddechu znak fascynacji. Chłodne włosy spowiły drżącego wojaka. - Mirando... - Co, wujku? - Żołnierzowi jest wielce chłodno. Obejmij go wargami i troszeczkę ogrzej, dobrze, moja mała? Tu odskoczy miła Miranda, padając w rozsypane po ziemi jabłka i chichocząc bez opamiętania. - Nie i nie, wujaszku! Tego nie zrobię! - Wielkie nieba, dlaczego? Miranda przyłożyła paluszki do buzi i ssać je zaczęła, figlarnie ku mnie zezując. Policzki jej płonęły, takoż błękitne oczy jaśniały płomieniem. - Nie pozwolę żołnierzykowi wmaszerować do buzi - rzekła ślicznie, a żywo, wciąż wiercąc się i śmiejąc. Nie dam, bo nie wiem, gdzie wojował przedtem! Ów problem, jednakowoż, udało nam się rozwikłać kilka dni później, w łaźni. Miranda to rozkoszna i żywa dzieweczka. Teraz idzie jej piętnasta wiosna. Wziąłem jej edukację w swoje ręce. Jam to ją przyuczył, co żołnierz potrafi i czego mu trzeba. Piczka Mirandy wdzięczna jest i bystra, prędka jako pszczółka, delikatna jak jąderko orzecha i śmigła jak wiewiórka, dopasowana jak ulał, rozległa, śniada i rozpłomieniona. Onegdaj usiadła Miranda na moich kolanach, bawiąc się dyndała, by wnet go palnąć okrutnie ciosem piąstki, snadź w obawie, że saganek wykipi, zanim się dziewczę samo zdąży pobawić. Potem prosiła Miranda, abym ją łaskotał, przełożywszy twarzą w dół przez kolana - aż wreszcie dzieła jeburczego dopełniliśmy obydwoje na skórach przed kominkiem. - Wujaszku? - Cóż tam znowu? - Chyba jestem niedobrą dziewczynką, bo się tyle twoim ptaszkiem bawiłam. - Uch, tak. - A gdyby ciocia Millicent jeszcze żyła i zwiedziała się o tym, pewnie bardzo by się gniewała? - Och, tak. - I zazdrość by ją brała, że gorące mleczko wystrzeliło specjalnie dla mnie? - O, tak. - Cóż, skoro taka jestem niedobra, zasługuję na to, abyś mnie za karę zaniósł do łóżka cioci Millicent, położył tam i obił mi pupę raz i drugi! Otóż to, Klio - czyżeś Muzą, czy nie, ja z nóg padam. Całą noc tworzyłem inwokację do cudnego dziewczęcia i nic już nie wykrzeszę dla ciebie. * * * XI O brzuchu sir Johna Fastolfa, jako też o szczurzycy Desdemonie 10 kwietnia Brzuch mam wielce potężny. Pewno, bywały w świecie potężniejsze brzuchy, jako u owego rzymskiego senatora, o którym sam słyszałem, że kiedy wokół Forum się turlał i przetaczał, z przodu . brzuch mu dźwigało trzech wielce zasapanych niewolników. Mój kałdun takim nie jest: nie zapada się ani niczego nie wstydzi. Niepodobny jest on gromadzie zdradzieckich radnych miejskich, nie przypomina wcale kormorana lubo innego szaflika. Toczy się dumnie przede mną albo może to ja skromnie sobie za nim postępuję. Tak czy owak, jedno albo drugie, podobny jestem wielkiej galeonie pod pełnymi żaglami na hiszpańskich wodach albo też ciężarnej samce wieloryba. Żadne z tych porównań, jednakowoż, nie wystarcza, gdyż oba mówią o rodzaju niewieścim - tymczasem mój brzuch ani trochę nie przypomina księżniczki. Za dużo w nim kseresu, po pierwsze. Unikajcie marynat. Kształtem i rozmiarami mój brzuch przywodzi na myśl borsuka, zwłaszcza że obrasta go skudlona sierść, wełnista i gęsta, poprzetykana szczecią. Futro owo jest barwy czarnobrunatnej, a na zimę ciemnieje. Często je muszę czesać, smarować pomadą i namaszczać rozmaitymi olejkami. Ciekawskie jest stworzenie z mego brzucha i ogromnie żarłoczne. Pochłania piwo, winiak, szampany, puddingi (to jest zarówno pasztety baranie, jak i leguminę), za to jajek nie znosi. Zabraniam ich dodawać do pasztetów czy wina. Nie ścierpię kurzego nasienia w moim napitku. Co się tyczy marynat, były one jedynym pożywieniem cesarza Heliogabala. Brzuch miał Heliogabal dość skromny. W swoich ogrodach natomiast urządził osobny zagajnik, w którym przemieszkiwał słoń z ognistymi kłami. Nikt nie odważał się podejść do bestii, lecz ponieważ cesarz postanowił poznać słoniową naturę, wezwał swych polityków i zasięgnął wiedzy. - Słoń ów gustuje w dziewicach doradca X powiada. - Dziewice muzykalne słoń ceni - Y dodaje. - Dziewice swoim śpiewem ukołyszą słonia - kończy wywód Z. POSZUKUJE SIĘ ŚPIEWAJĄCYCH DZIEWIC. Na takie ogłoszenie dwie od razu dziewice przybyły do Heliogabala. Cesarz zaraz nakazał, by je z szat odarto i roztańczone wiedziono w zagajnik. Pierwsza dziewica niosła wielką misę, a na imię miała Scholastyka. Druga dziewica dźwigała srebrny miecz. Ta nie wyjawiła imienia urzędnikom państwowym. Zaśpiewała wnet Scholastyka: Mam ja siostrzyczkę za mórz falami - Perrie, Merrie, Dixie, Domini. Słoń wnet usłyszał głos i ruszył przez zagajnik galopem, rozgniatając w pędzie wielkie drzewa i maluśkie żuczki. Bezimienna dziewica dołączyła teraz: Siostra przysyła bogactwa swoje: Petrum i Partrum, Paradisi, Temporie. Czyż napomknąłem, że obie śpiewały sopranem? Słoń stanął jak wryty. Łbem potrząsnął niby Afryką, po czym zbliżył się niespiesznie do dziewic, z klem rozjarzonym i z dziwnie rozkołysaną trąbą. Dziewczęta wciąż śpiewały "Perrie, Merrie, Dixie, Domini". Wielce nerwowy śpiew! Pogładziły słonia leciutko po trąbie, a on w zamian popieścił dziewczęta i uszyskami poklepał po tyłkach. Wreszcie legł między nimi i zasnął twardo z trąbą w podołku Scholastyki. Gdy tak spał, marząc o wiśniach i kurczętach, bezimienna dziewica zakłuła go srebrnym mieczem. Wnet obie napełniły misę krwią słoniową i zaniosły przed oblicze cesarza. Heliogaba! wypił krew duszkiem i odtąd, póki żył, nigdy nie dotknął marynat. Prawda, że pożył niedługo. Powrócić jednak wypada do mojego brzucha: ten, gdy zwietrzy śmierć, zanim sposób ucieczki obmyśli, staje na tylnych łapach i - po to, aby tym filozoficzniej patrzeć niebezpieczeństwu w oczyprzednią łapą zasłania sobie ślepia. Gdy wielce mu dokuczy brak%cukru lub kseresu, mój pękaty brzuch zapomina, co to lęk. Znany jest przypadek, kiedy wdarł się z rykiem na pokład statku uwięzłego w lodach i w przytomności majtków porwawszy beczkę piwa, wychłeptał ją jednym haustem. Skoro umrę, będą go cenić za przepyszne futro. Nada się na wykwintną skórę przed kominek. Heliogabal znów kazał ze słoniowej czaszki uczynić sobie fotel. - Chuuujuuu!!! Chuuujuuu!!! - Boże, zbaw króla! Kiedyśmy oblegali Meaux, był pośród Francuzów niejaki Horacy z oślim łbem na kiju. Osioł był francuski i podobnie jak Horacy pochodził z owego Meaux. Gdy książę Henryś usiłował skruszyć mury grodu bombardami, ówże Horacy stawał na blankach w samej nocnej koszuli, wywijając łbem oślim z przyczepioną koroną, i przez umyślną tutkę naśladował ryk ośli. Potrząsał też Horacy swoim godłem, każąc mu przemawiać, i wołając do nas, że wysłuchamy mowy królewskiej. (A muszę tu dodać, że na osła mówiło się we Francji właśnie Henryk.) - Chuuujaaa! Chuuujaaa! - Boże, zbaw króla! Kapitulację podpisując, burmistrz miasta Meaux zgodził się Horacego, komedianta i patriotę francuskiego, wydać w nasze ręce. - Chuuujeee! Chuuujeee! Wnet nam pokazał, jak ryczeć potrafi. O dziwy! Mam ja w brzuchu całą szkołę języków. Umiem bekać greką i czkać po łacinie, a kiedy pierdnę, to jakby Wieża Babel się waliła. Pierdzę jedynie wtedy, gdy brzuch z kiszkami potrafią się domówić. Kiszki zaś mam szydercze - nie znajdziesz w nich okrawka współczucia. Brzuchem natomiast umiem zarówno szydzić, jak też się uśmiechać, podobnie jak i gadać. Przemądrym i wymownym jest brzuch gawędziarzem. W zimowe noce zwykle jawne kłamstwa wygaduje. Pochylam się nisko słuchając, co baja mój mistrz postawny, mój wspólnik we występku. Przypomina mi brzuch o dawnych przygodach. Opowiada, na przykład, o przedziwnej chwili, kiedy to ocalił moją osobę przed egzorcyzmami. Zdarzyło się to za miastem, na Błoniach Świętego Jerzego, dokąd się udałem udawać Diabła. Chcę rzec, w moralitecie o Siedmiu Grzechach Głównych zagrać miałem rolę Czarta, aby strasznym przykładem popchnąć widzów ku nawróceniu ze ścieżki występku, co też udało mi się aż za dobrze. Dograliśmy widowisko do końca, widzowie precz poszli, a ja w chłodku zmierzchu do miasta ruszyłem, gdzie kwaterą stałem w prawniczej bursie Inns of Court. Stroju nie zmieniałem, jeno w tym samym płaszczu i odzieniu, które miałem na sobie na scenie, ruszyłem w drogę - to jest, z ogonem, zdobny parą rogów tudzież jedwabnymi szmatkami, co ogień piekielny udawały, i z gębą umazaną okropnie czernidłem, zielenią i srebrem. Traf zechciał, że kiedy tak kroczyłem przez błonia, musiałem minąć lęgowisko królików, które było własnością pana mego biskupa Southwark. Wiedzcie, że biskupowi dopomagał wówczas pewien ksiądz wielce śliski, zwany bratem Pukiem. Tenże Puk z garścią podobnych sobie klerykalnych wypędków ściągnął właśnie do króliczarni deprawować zwierzątka. Rabusie przywiedli ze sobą konia i łasicę - łasicę zaraz wpuścili do nory, a nad drugim otworem ustawili siatkę. W tej właśnie chwili zamajaczyłem na miejscu przestępstwa. - Oooooo! - Puk jak nie wrzaśnie, patrząc na zarys mej postaci pośród zmierzchu. Byłem wielki jak góra i miałem parę rogów, a za mną noc gęstniała. - Bieżajmy stąd, dzieweczki! Lucyfer mityczny nas goni! Ministrantom Puka ani w głowie nie postało wątpić w wiedzę mistrza na ów temat - tedy kije rzucili i dali drapaka. Puk umykał przodem, a za nim jego podopieczni, chude dziewczątka w czarnych sukienczynach, po Błoniach Świętego Jerzego ścigane przez - jak mniemali - siedem demonów z pytą rozżarzoną Piekłem. W istocie to ich własne grzeszki tak ich gnały. Co do mnie, o pani, klnę się na ów święty oset Boży, iże ciemno było choć oko wykol, więc siatki zastawionej nie dostrzegłem i stopę zaplątawszy, runąłem jak długi. Co prawda nie skręciłem posągowego karku, którym obdarzyła mnie Natura, i gdy oprzytomniałem, ujrzałem, że leżę pośród nor króliczych zaplątany w sieć. Wnet więc odgadłem, jaki to niski występek sprowadził na to miejsce brata Puka, co czmychnął był przede mną ze swymi westalkami. Rozejrzawszy się spostrzegłem ich konika uwiązanego do krzaka i obwieszonego królikami, które nasi francowaci młodziankowie zdążyli już ubić. Nie masz w świecie złodziei, którzy dorównają gromadce księży, jeśli ci sobie podobny czyn umyślą. Szkapina wyglądała jak obwoźna jatka, tyle z niej dyndało okrwawionych króliczych ciał. Postanowiłem wytrwać w moralnej nauce, bo też wielce mym jestestwem wstrząsnęła rola w moralitecie o Siedmiu Grzechach. W niewydarzonym porywie prawości zdecydowałem, że konno ruszę do biskupa i zwrócę mu króliki, choć jazda mogła je co nieco sfatygować. Wzniósłszywięc po kilkakroć okrzyk Święty Jerzy! konika dosiadłem i dałem mu ostrogę. Ugiął się pode mną, lecz przecież rączo poniósł w błazeńską wyprawę. Pełnia świeciła, gdym zapukał w biskupią bramę. Sługa wnet furty uchylił. - Święta Mario, Matko Boża, mód! się za nami grzesznymi - wyszeptał - teraz i w godzinie śmierci naszej, amen. Już jadąc przez Błonia Świętego Jerzego, chcąc się wzmocnić po fatalnym upadku w sieć i poskromić ból rozstania z królikami, pociągnąłem raz i drugi z flaszy. Stad nie miałem życzenia wysłuchiwać równie nieudacznych recytacji Pozdrowienia Anielskiego. - Wpuść mnie rzeknę po prostu. - Nuże! Otwieraj wrota! Masz mnie za szalonego? - odpowie furtian. - Lepiej wracaj do Pieklą! Tum się nieco obraził. Każdemu markotno, kiedy inni wątpią w jego zdrowie moralne. Zacząłem żałować, że zwracam króliki. Jeśli taka twa wola - mówię nie wejdę. Możeś w istocie szalony, a to pono bywa zaraźliwe. Powiedz jednak miłościwemu panu biskupowi, że chcę z nim zamienić dwa siowa. Służący zamknął furtę. Posłyszałem kroki, a po chwili następne. Nie biskup był to jednak, lecz jego pokojowiec. - Sam popatrz - rzecze mu furtian. Diabeł na karym koniu, całym w krwawych królikach. - Nie króliki to wcale - pokojowiec na to. Już ja umiem poznać zrabowane dusze chrześcijańskie. Diabeł ten przybył do pana biskupa po jego część nieśmiertelną! Spostrzegłem, co się święci, lecz zanim zdążyłem przemówić, głupcy znów zniknęli. Golnąłem z flaszy, tak mrucząc do siebie: - Miej to za naukę, głupi Jasiu. Nie twoją rzeczą jest czynienie dobra. Moralność to jeno śmierdząca kupa kłopotów. Już zawracałem konia - i króliki - gdy zawiasy jęknęły i w otwartych wrotach pan mój biskup stanął w infule, z pastorałem, dzierżąc w dłoni gromnicę i kropidło. Znów, nimem się odezwał, zaczął mnie wyklinać. - W imię Ojca + i Syna źf> i Ducha Świętego + rozkazuję i żądam, abyś stanął za mną, Szatanie! Tu rozsądek wszelki utraciłem, gdyż nic tak nie potrafi rozsierdzić Anglika jak to, że ktoś nań rzuca zaklęcie. - Głupi biskupie! - wrzasnę. - Jaki ze mnie Belzebub! Nie jestem nawet Bełialem ani Mahometem czy zwykłym bazyliszkiem. Patrz, jestem dobrym diabłem, jakem Jaś Fastolf, twój niegdysiejszy sługa! W teatrze jeno Złego udawałem. Biskup nie słuchał, zatopiony po uszy w wielce gorliwej i nieskończenie długiej modlitwie łacińskiej. - Fastolf! - zaryczałem. - Nie Diabeł, lecz Fastolf! Z tym okrzykiem stanąłem w strzemionach, a koń Puka wierzgnął, chrząknął, coś w nim trzasło - i wierzchowiec padł trupem pod moim ciężarem. Biskup zdmuchnął gromnicę i rozgrzeszenia śmiechem mi udzielił. - Fastolf, zaiste! Patrzcie, konia mi rozdusił! Boże, ten brzuch rozpoznałbym wszędzie! Szczurzycę trzymam na zamku oswojoną, imieniem Desdemona. Sierść szczurzyca ma czarną i lśniącą, ogon długi, wysmukłą czaszkę, jasne ślepia i dwanaście sutek. Dostałem ją od Nyma, który na Psiej Wyspie złapał ją do cedzaka i za pięć ćwierciopensówek odsprzedał. Gdy "fifa" zaświstam, Desdemona podbiega szparko i wspina się po mnie, to znów w dół bieży, na co jej chętnie przyzwalam, sam na wznak polegując na posadzce największej caisterskiej komnaty albo i w łożu, jakże smętnie porzuconym na rzecz grobowca przez moją zmarłą żonę, przemyślną panią Millicent. Lubię leżeć nago, gdy biega po mnie szczurzyca - czerwony aksamitny kaftan z siebie zwlekam i dobrze się wyciągam. Wadą szczura jest to, jeśli go w domu trzymać, że mnoży się z niezmierną łatwością. Płodne są szczury cudownie: ledwie lizną samicę, ta już poczyna. Desdemona ma małe cztery i pięć razy do roku - ojcami są szczury zamkowe, pochlebcy i bezwstydnicy, łotry z pospólstwa, którym brak finezji Desdemony. zaczajone w basztach i w suszarniach chmielu. W miocie bywa cztery do dziesięciu młodych, co na świat przychodzą ślepe i bezwłose. Wielce lubieżne są owe wstrętne stwory, z języczkami wywieszonymi i jąderkami jak zielone pomidorki. Gdyby zostawić młode samym sobie, już za pół roku mogłyby się mnożyć dalej. Moja to sprawa, by ich nie zostawiać samym sobie. Nos Desdemona ma ostry jedyną skazę urody. Jeśli idzie o resztę, królewską ma godność szczurzyca: ogonem łuszczastym wywija, gdy po nogach mi biega w dół i w górę, co trochę kłuje. Ząbki u niej białe są, gładkie i ostre, oczy i uszy duże. Widywałem niezdarne szczurzyska, ot, myszy chudogrzbiete, krępe, z błoną na łapach. Desdemona jest zgoła inna. Karmię ją serem i pośledniejszym winem. Wino rozgrzewa. Wino to samo słońce. Unikajcie wody. Dwa razy w życiu nie udało mi się przed nią ustrzec. Brr, brr, brrrr! Raz posmakowałem całej wody, jaka płynie w Tamizie. Żołądek miałem tak zimny, jakbym połknął piguły ze śniegu. Przy innej znów okazji piłem z Morza Martwego - a to wówczas, kiedym się udał na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Płynu bardziej gorzkiego jeszcze nie smakowałem - jakobyś zmieszał szczynę z mirrą. Woda ta jest ohydna, gdyż pięć miast utopiła: Sodomę, Gomorę, Admę, Zeboim i Zoar. Wszystkie zginęły w odmęcie T. przyczyny sodomii, jeno Zoar od pozostałych trwało siedem lat dłużej, a to dzięki Lotowi, i jeszcze, bo stało na wzgórzu. Kiedy wody nie są zmącone, można ujrzeć na dnie dachy domostw i baszty. Mówią, że kto się napił owej wody, umrze, bo nazbyt jest gorzka. Ja jej natomiast łyknąłem i żyję. Jakże to? Ot, bardzo prosto: sam miód stanowi rdzeń mojej natury i stąd język mój umie się uporać z wszelkim krzywiącym i nienaturalnym smakiem. Jadłem też owoc z drzew nad Morzem Martwym. Rosną tam jabłka, czerwone jak róże. Ugryźcie je, rozpołówcie, przetnijcie na dwoje, a spopielone węgle znajdziecie we wnętrzu. Ziemie nad Morzem Martwym słyną cudami. Samem raz widział niegdyś, jak w toń rzucono żelazną kotwicę, i pływała. Inny ktoś wrzucił piórko, które utonęło natychmiast. Nienaturalne to sprawki - jak grzech Sodomitów. Morze Martwe zatrąca perwersją. (X Desdemono, Desdemono! Oto jest Siedem Świętych Sakramentów: Matrimonium, Buplismus, Ordo, Sancta Eucharystia, Penitcncia, Confirmudo, Unccio fmmina. Co się wykłada na nasz zwykły język: Małżeństwo, Chrzest, Kapłaństwo, Ciało i Krew Pańska, Pokuta, Bierzmowanie i Ostatnie Namaszczenie. Oto zaś siedem darów od Ducha Świętego: Sapiencie, Intelligencie, Concilii, Fortitudinis, Sciencie, Pielatis, Timoria Dei, collige clona! Tych darów na nasz język już nie przetłumaczę. Niech Diabeł porwie wszystkich, którzy w tym wieku nie znają łaciny! Młodzi znów niechaj w innej stronie szukają nauki aniżeli u starca, który brzuch swój wychwala drzemiąc nad grzanym winem przy ogniu, w chłodną noc kwietniową. * * * XII O upokorzeniu, zgotowanym sir Johnowi Fastolfowi z woli księżnej Norfolku 11 kwietnia Gdy parę pierdnięć dopiero mnie dzieliło od chwili ukończenia lat dwunastu, zostałem paziem na dworze Tomasza Mowbraya, księcia Norfolku. Był ów Mowbray chudodupym bękartem o wielkich uszach, tudzież wazeliniarzem co się zowie. Już wtedy umiałem to spostrzec i rzec wam coś na ten temat, choć gdyby zamiast ciebie, panie, usłyszał to nasz władca Ryszard II, za nic by nie uwierzył - uwierzył wtenczas dopiero, gdy łotr Mowbray udusił mu wujka pierzyną, tedy trzeba było łotra skazać na banicję. O królu Ryszardzie to jedno warto pamiętać, iż nie umiał się ani trochę poznać ów władca na ludziach, dopóki ich nie przegnał. Co z oczu, to - nagle - do serca. Żył Ryszard jakby w dziwnym oddaleniu od tronu, od świata, nawet od siebie samego, i nie uwierzył, że zjadł obiad, póki do wychodka nie pognał. Do monarszego wychodka. Cóż Mowbray - zmarł w Wenecji w dzień Odnalezienia Krzyża Świętego w tymże samym roku, kiedy i Jan z Gandawy zszedł ze świata, mianowicie biegnąc po swój bagaż na piętro, gdy już do Ziemi Świętej miał wyruszać. Wielce by mu się taka podróż przysłużyła, że to za czasów mego paziowania nigdy nie skalał myśli pobożnością. Za to, że ponadstawiał zadu tu i tam, obdarzono go tytułem Hrabiego i Marszałka Anglii. Oto mi człowiek na szczycie wypiętego świata. Diabeł tłucze garnkami w dzień Krzyża Świętego. Nieciężkie było życie w służbie Mowbraya - paź był kimś w rodzaju wychowanka, bowiem paziowie ze znamienitych domów szli później służyć na sam dwór królewski. Powiem, że przygotowania i długie preparacje do służby dworskiej zasadzały się głównie na podsłuchiwaniu tego, co mówią możni, i na poznawaniu, gdzie dokładnie trzeba całować i jak głęboko włazić. Mowbray, piczka milkliwa, nosił bródkę w szpic, przypominającą dziób drozda, i wciąż się za nią targał nerwowo, porządkując myśli. Że to uporządkować ich nigdy nie umiał, niełatwo przychodziło uczyć się odeń konwersacji dwornej. Język Mowbray ukrył, jak myślę, głęboko za arrasem, odkąd ze swym szwagrem hrabia Arundelu i drugimi zaufanymi począł knuć spisek. Jednakże właśnie język przyniósł mu wreszcie zgubę, bo jadąc z Brentford do Londynu Mowbray całą drogę gadał Bolingbroke'owi (temu, który później władał jako Henryk IV) o zdradzie planowanej, jako zaświadcza odnośne streszczenie rozmowy, uczynione przez Bolingbroke'a na użytek Ryszarda. Bywa często, iż ci, którzy w ogólności nie mają nic do powiedzenia, na pewne tematy gadają za dużo. Ulubionym tematem Mowbraya była zdrada jego jedyna pasja. O zdradzie wszakoż nie plecie się z paziem - tedy ilekroć widziałem Mowbraya, zdawał się, rzekłbyś, cierpieć na zatwardzenie mowy. Siedział z powieką mocno zaciśniętą i ze zmarszczonym czołem, mrucząc swoje ,,może", "nie" i "aliści", oko jedynie wtedy odmykając, albo i gębę, kiedy w ogień spluwał i przecierał szmatką odznakę Hrabiego i Marszałka Anglii. Z żoną jego Elżbietą, czyli księżną Mowbray, sprawy miały się zgoła inaczej. Po tym, jak przez omyłkę usmażyłem ukochane złote rybki księcia, zostałem nieomalże faworytem Elżbiety. Zechciała nawet, bym jej usługiwał w różanym buduarze. Nauczyła mnie brzdąkać na lutni i tańczyć, jako też wpoiła mi zasady sztuki dworskiej, którą zwą dwornością. Dworność zstąpiła z nieba u początków świata, kiedy to archanioł Gabriel powitał Madonnę słowami: Avc Maria gratiaplena. W tej jednej cnocie zawierają się wszystkie inne. Ponadto wielu jeszcze innych sztuk mnie wyuczyła lady Elżbieta, a to z tej przyczyny, że jej książęcy małżonek tak był wciąż zajęty spiskami i zdradą, tu kogoś porywając, ówdzie wywierając presję na paniątko ze świty Ryszardowej, iż od dawna haniebnie zaniedbał połowicę. Ja sam byłem podówczas marzycielem, który nie ze wszystkim pojmował, gdzie kończy się myśl, a gdzie zaczyna świat realny. Długo zresztą dręczył mnie brak zielonych pól Caister, rzeki Setnej i moich najbliższych - ojca i matki. - Proszę, dziewczęta, spójrzcie, jak rozkosznie opadają melancholijne usteczka człowieczka naszego - wskazała na mnie dworkom lady Elżbieta, odwracając mnie mocnym chwytem ku młódkom. - A popatrzcie na lewą powiekę i na kremową fałdeczkę w owej stronie, na rzęsę, co, przysięgnę, dłuższa jest od mojej i bardziej jedwabista. Obracała mnie księżna na piętach niczym bąka-zabawkę, dworki wciąż chichotały, a mnie kręciło się w głowie. Nie masz na świecie całym bestii równie groźnej jak młoda i wynudzona żona możnowładcy. Podczas gdy Mowbray własny wciąż język przeżuwał i za brodę się targał, spiski i antyspiski knując, wedle wszelkich znaków najzupełniej nieświadom obecności małego Fastolfa wśród swych dworskich paziów, żona jego, lady Elżbieta, umyśliła sobie uczynić ze mnie zabawkę. Najpierw jeno w rozmowie ze mną żartowała, w ten tylko sposób objawiając pragnienia - czasem w policzek albo w pupę mnie szczypneła, gdym przy niej stawał, lub długimi palcami wichrzyła mi włosy. Były to jeno nieśmiałe łechczywe preludia. Pewnej nocy letniej, po tym, kiedy książę w sprawach królewskich do Irlandii wyruszył, nieodmiennie dbając o karierę, przyszło mi znienacka stanąć twarzą w twarz z rozpaloną wyobraźnią księżnej. Ponieważ w wieku byłem delikatnym, nikogo nie zdziwi moje niepomierne zaskoczenie (ba, czy aż tak niepomierne? Życie nauczyło mnie nie dziwić się żadnym wyczynom, do jakich zdolni są wojownicy w boju, kobiety zaś w zaciszu sypialni). - Aż mu nosek zwilgotniał! Powiedz prawdę, paziu! Czy to na widok dworek ogarnia cię taka gorącość? Siedzieliśmy w sypialni - księżna, sześć dworek i ja. Księżna zasiadała przed zwierciadłem, a dwie garderobiane czesały jej włosy. Siedząc u stóp księżnej grałem nową melodię na lutni. Dwie inne dworki rozścielały łoże. - Kot odgryzł ci język? - rozgniewana księżna w bok mnie szturchnęła bucikiem. Coś wymruczałem na to - że wieczór się zbliża. Że nawałnica idzie piorunowa. Księżna spojrzała na mnie dziwnie, okiem zielonym i wielce palącym. Twarz miała bladą, doskonale owalną, wysokie kości policzków. - To noc go wprawia w drżenie - rzekła do dziewcząt. - Myślę, że zdałaby mu się kąpiel na ochłodę... Wnosząc z tego, jak prędko balijka z wodą zjawiła się w izbie, rozmowę księżna i dworki ukartowały z góry. Łacno poznać, iż księżna Norfolku wyuczyła się co nieco od męża o knuciu spisków. Szarpałem się, kopałem, lecz na nic wysiłki. Dwie dworki ułapiły mnie za ręce, trzecia zdarła ze mnie kubraczek, czwarta zaś wodą chlapnęła mi w twarz. Wesołe były z nich dziewczęta, tedy śmiało mnie pod pachami łaskotały, jak i po karczku. Na łaskotanie zawsze byłem wrażliwy. - Dajcie go bliżej! - rozkazała księżna. Ustawiono mnie przed jej obliczem. Dwie najśliczniejsze dworki wciąż ją czesały. Przestały jednak zaraz i okrągłym okiem patrzyły, jak ich pani dźga palcem mój kaftan. - Zobaczmy zatem - szepnęła - zobaczmy, czy nasz ludzik w jeszcze innych miejscach pożąda naszej opieki. Zakrawało to wciąż na zabawę. Gdy jednak księżna zręcznie się zabrała za zapinki kaftana i na kurasku jej palce poczułem, znowu wierzgnąłem. - Rozebrać małego! - syknęła księżna. Znów dwie dziewczyny wzięły mnie pod ramiona, a dwie inne obaliły na plecy. Jedna zaraz okrakiem mi usiadła na głowie, w sukni twarz mi topiąc, a tuzin rąk chętnych szedł w wyścigi o lepsze, ściągając ze mnie rajtuzy. Dopiero nagusieńki stanąłem na nogi. Dziewczęta aż się zapłoniły od wysiłku, gdy tymczasem księżna milczkiem zasiadła w fotelu, palcem muskając wachlarz. Okiem zielonym przesunęła po moim ciele. Małom się nie rozpłakał, lecz by łez nie ronić, dłoń w kułak zacisnąłem. Mucha do balijki wpadła: bzzz. Uprzykrzona muzyka. Bzzz. Wreszcie ozwie się księżna: - Porcjo, Rozalindo! Umyjcie go porządnie! Dwie dworki od grzebienia prędziutko uklękły i wzięły się do toalety moich części wstydliwych, gąbką z zimną wodą je zmywając. Wyszorowały mnie z największą dokładnością, z przodu i z tyłu, dłonią wprawdzie delikatną, ale wielce wprawną. Ani słowa nie wyrzekły podczas tych ablucji, lecz oddech obu pań stawał się wciąż prędszy. Ja sam z kolei, obrony poniechawszy, pozwalałem im czynić, co zechcą. Miła jest wszak chwila, gdy dwie śliczne niewiasty tam cię umywają, gdzie najrozkoszniej, a czworo innych ciśnie się do was, podczas gdy księżna pani zerka na całą scenę. Nie umiałem spostrzec, co sądzi księżna o skutku tych zabiegów na mój męski instrument, jako że wachlarz skrywał jej pół twarzy. Zauważyłem jeno, iż ani na chwilę wzrok jej nie zboczył i nie zbłądził, trwając w skupieniu w miejscu panieńskich zabiegów. Gdy się znów odezwała, dała polecenie krótkie: - Wody różanej, a ciepłej! Natychmiast młódki różą mnie spryskały. Było mi przepysznie. Może myśl taka zatrąci herezją, lecz ilekroć o Raju Niebiańskim rozmyślam, wspominam tamto mycie i chociaż porównanie wielce wyda się niedoskonałym, bo przecież wnet nastąpił kres mycia, a rajskim rozkoszom końca nie będzie nigdy, wówczas nie byłem wcale gotów na nagły koniec toalety, jakkolwiek mogłem go łacno przewidzieć. - Prowadźcie go teraz ku mnie - rozkazała księżna. Poprowadzono mnie przed jej oblicze, z rękoma na grzbiet wykręconymi. - Mój śliczny mały paziu - rzekła mi księżna. - Maleństwo rozkoszne, mój malutki paziu. Cóż z tobą czynić? Poradźcie, dziewczęta! Dworki z sypialni miały moc pomysłów, a to: by mnie wydoić, bo jak dwie z nich słyszały, sperma znakomitą jest rzeczą na cerę; inna zechciała, abym dla żartu spełnił z księżną obowiązki należące do samego księcia, a one sobie popatrzą. Inne na to w głos, że jeszczem za młody, lecz dość już duży, by im łoże wygrzewać, niby butelka wrzątku. Połowy z tych pomysłów nawet nie umiałem pojąć, ale dość zrozumiałem, żeby się okryć pąsem. - Spójrzcie na ten rumieniec - księżna zauważy. - Niewiniątko z niej jeszcze. Porcja, ta, która mnie myła, plasnęła mnie po pośladku i rzecze: - A jakaż z niej "ona", proszę księżnej? - Przecież chwościk mu dynda - wskazała Rozalinda. - Co takiego? - przystąpi wnet trzecia. - No, to! - Za ciągutka dworka mnie schwyciła. Radosne poruszenia członeczka musiały dziewkę wielce fascynować, bo ścisnęła mnie zaraz boleśnie, ażem zapiszczał. Wkoło się stłoczyły... - Puśćcie! - przykazała księżna. Rozstąpiły się dworki. Nie dotknęła mnie księżna, choć stała tak blisko, że gorącość oddechu poczułem na drżącym ciele. - Zbyt śliczny na to, by zostać chłopczykiem szepnęła. Rzeknij mi, Fastolfku, czy chcesz być dziewczynką? Potrząsnę głową, nie mogąc wykrztusić słowa. - Milczek jak i mój książę - lady Elżbieta na to. - Cóż, może wstydliwa? Może stanie się śmielsza, gdy szatki oblecze? Pewnie skinąłem głową. - Niech i tak będzie. - Tu klasnęła w dłonie lady Elżbieta. - Porcjo, Rozalindo, Celio: prędko ubierzcie naszą nową dworkę! Nareszcie zrozumiałem straszny zamysł księżnej, ale już rąk tuzin mnie złapał i kopiącego powlókł, wśród obelg i plucia, ku garderobie. Tam wciśnięto mnie w suknię szkarłatną, z kryzą bufiastą, i w rozmaitą jedwabną bieliznę. Wciśnięto, mówię, gdyż słowo takie rzecz odda najtrafniej. Choć walczyłem dzielnie, jakże tu się oprzeć sześciu młodym i upartym damom, kiedy coś sobie ubrdają? Gdy dopięły swego, pod szkarłatnym odzieniem piekła mnie okrutnie podrapana skóra. Księżna Norfolku aż klasnęła w dłonie. - Liczko niewieście wyrzekła. - Ręka Natury samej malowane. Czułem, że twarz mi płonie szkarłatem jak suknia. Zaśmiały się dworki. - Dość waszych bezeceństw przerwała im księżna i trzy prędkie kroki przez izbę uczyniwszy, znów jęła mnie obracać na piętach. - Poznajcie, dziewczęta, swą nową towarzyszkę. Zwie się Janinka Fastolf. Janina będzie nową garderobianą. Mnie tylko ma służyć i najskrytsze wypełniać żądania. Sześć dworek musiało tedy po kolei dygnąć przede mną, a ja dygałem niezręcznie w ich stronę, wszystko to z woli rozgorączkowanej i nieustępliwej wyobraźni owej Elżbiety, księżnej Norfolku. Nie zakończyła się na tym wcale maskarada, gdyż księżna miała życzenie trzymać mnie w niewoli, w niewieścim czapraku przez całe trzy lata! Ukryła moje chłopięce odzienie, bym go nie mógł odzyskać. Musiałem nosić suknię i babskie ciżemki, nawet i pończochy. Musiałem też każdej minuty tańcować, jak mi księżna zagra, czy to w dzień, czy w nocy, bez uchybienia wypełniając rolę stosowną do zmienionej płci i dworskiego statusu. Gdy tylko swoją płeć właściwą zdradzałem, na przykład podkasując suknię i krocząc zamaszyście, albo i w inny sposób, natychmiast owe nieświęte dworki cios mi w jądra zadawały lub szczypały bezlitośnie. Tylko one jedne wiedziały, kim jestem i jaki mi los zgotowano. Co zaś do innych dworzan, niektórzy być może głowili się czasami, co się stało z Jaśkiem Fastolfem, lecz w ogromnym domostwie rozambitnionej politycznie bestii niewielu będzie sobie suszyć głowę takimi sprawami. Najcięższą chwilę przeżyłem, wówczas gdy dworzanin, który chłopców sobie upodobał, składał nam wizytę i właśnie mnie zaszczycał co rusz łakomym spojrzeniem, kiedym kroczył niezgrabnie w sukniach i trzewiczkach. Przeważnie jednak nikt na mnie nie patrzył, krom owych sześciu dworek oraz samej księżnej. Księżna wyznała mi wreszcie, że zdobyłem sobie jej uznanie w tej nowej roli. Jadaliśmy razem, włosy jej szczotkowałem wraz z Rozalindą lub Porcją, pomagałem jej odziewać się i rozdziewać. Widzicie więc sami, że znalazłem pewną nagrodę w byciu dziewką, choć prawdę wam rzekąc, nigdy się do księżnej pani nie zbliżyłem bardziej aniżeli inne dworki. Księżna zdawała się zadowalać już samą moją transmutacją czyli też przemianą i nie tykała mnie ani nie pieściła bardziej niż którąkolwiek z prawdziwych swych dworek. Przyjemność ogromną jednak znajdowałem mogąc patrzeć na sprawy dla ich intymności nie znane mężczyznom. W sypialni bywałem z moją panią, asystowałem przy jej garderobie i przy toalecie. Sypiając w dormitorium z innymi dworkami miałem bez liku okazji patrzeć, jak półubrane i półrozebrane albo całkiem już gołe - chadzają (bo wnet zapomniały, kim, a raczej czym byłem naprawdę, choć dumam, że niektóre umyślnie mnie dręczyły prowokacjami). Z początku bałem się nocą zasypiać i leżąc wtulony pomiędzy dwa ciała dziewczęce, większe i miększe niż moje, lękałem się, iż któraś umyśli sobie wytrząsnąć mi kusia, gdy zasnę. Ducha w sobie umacniałem myślą, że sam Achilles cierpiał los podobny. Zapamiętałem tę opowieść posłyszaną z ust bakałarza Ravenstone'a: Achilles chłopięciem będąc musiał żyć pośród niewiast pod przybranym, nikomu nie znanym imieniem i siedem lat tak spędził w niewoli. Wprędce jednak pogodziłem się z losem nawet bez pomocy heroicznych porównań, godząc się i na to, że Rozalinda, Porcja albo obie naraz mogą we śnie szukać mnie chętnym dotykiem. Był to dla mnie początek edukacji w kwestii niewieściej. Nie trzeba dodawać, iż prawie bez ustanku dreptałem w podnieceniu, a to za sprawą bliskości tylu ciał dziewczęcych, szczególnie już, gdy lady Elżbiecie służyłem, która lubiła mnie wciąż mieć przy sobie. Dotykała mnie tak samo jak Porcję i Celię tudzież inne dworki, jakem wam już wyjaśnił. Gdy na ów czas przedziwny spojrzę wstecz - niczym na letni sen, długi i cukrowany! z dzisiejszej, jakże dojrzałej perspektywy, snuję śmiały domysł, że księżnej wystarczało do pełnego szczęścia uwięzić mnie i przebrać w dziewczęce szmatki, gasząc tym samym pokwitającą i niedojrzałą jeszcze groźbę, co się kryła w mej męskości niewielkiej. Całą rozkosz znajdowała księżna widząc mnie niby w stanie kastracji, stojącego w niemocy tuż przy niej w takich chwilach, kiedy niemoc podobna najwięcej miała w sobie pikanterii. Kiedym się już przyoblókł w niewieście odzienie, nie powtarzała nigdy wdzięcznych igrców, jakie kazała czynić dworkom w ów wieczór mojej przemiany. Zatwardziałe jebury, którzy to czytacie, nie pojmiecie zapewne ówczesnego mojego zachowania, lecz radzę wam przypomnijcie sobie własny lęk i pomieszanie, gdy niedoświadczonymi byliście chłopcami. Tak lubo inaczej, rad byłem, że moja lady Elżbieta traktuje mnie z chłodem i spokojem, bo o ileż lepiej mogłem znosić sen jedwabisty niewoli w dziewczęcej służbie, gdy wiedziałem, że księżna nie zamierza żądać ode mnie jeszcze dziwniejszych sztuk Trzy lata chadzałem w spódnicach, lecz wreszcie książę Mowbray powrócił z Irlandii. Wstając pewnego ranka, odnalazłem przy łóżku swój kaftan chłopięcy. Suknie gdzieś zniknęły. Może się wylękła moja opiekunka, że mąż przebranie moje zauważy i zacznie żonę podejrzewać o jakoweś perwersje, że to pazia w sukni trzyma w swej komnacie - sam nie wiem. Znów przybrałem właściwy strój, na powrót przedzierzgając się w Jaśka Fastolfa. Podrastałem już i prędko mi przyszło brać udział w uczynkach bardziej przystojnych mężczyźnie. Uczyłem się bowiem, jak psy książęce tresować i jak pucować zbroję. Ulubowałem sobie życie książęcego pazia, małego Jasia, lecz nie mniej wcale ulubowałem sobie bycie Janinka. siódmą dworką mej pani, księżnej Norfolku. * * * XIII Na temat menu 12 kwietnia Diabeł niech porwie Klio. Kurwą owa dziewka. Nie m użycz mi tu, Muzo, i przestań mącić w głowie. Mała jesteś niby bańka powietrza w winie, a jakaż nieznośna. To szczęście, że cię nigdy nie wziąłem za żonę. Niechaj to wszystko Pan Nasz gromem spali! Musi i lak czasem być, że nie przychodzi człowiekowi najmniejsza ochota sięgnąć myślą wstecz dalej niż zaprzeszły obiad. Worcesterze! Niechaj pachołek przyniesie od kuchty nasze wczorajsze menu, byś mógł zapisać, jak to walczyliśmy onegdaj przy stole. Na dziś dobra i taka wojaczka. MENU Gajówka, nadziana oliwką (bez pestki). Trznadel, nadziany gajówką. Skowronek, nadziany trznadlem. Drozd, nadziany skowronkiem. Przepiórka, nadziana drozdem. Złota siewka, w liściach winorośli, nadziana przepiórką. Czajka, nadziana złotą siewką. Kuropatwa, nadziana czajką. Słonka, nadziana kuropatwa. Cyranka. nadziana słonka. Perliczka, nadziana cyranką. Kaczka, nadziana dobrze omaszczoną perliczką. Bażant, nadziany kaczką. Gęś, nadziana bażantem. Indyk, nadziany gęsią. Łabędź, nadziany indykiem. Drop, nadziany łabędziem. Ptaka podano z cebulą sztufowaną goździkami, ludzie z marchewką, selerem, nasieniem kolendry i czosnkiem, a posilali się nim panowie Worcester, Scrope. Hanson. Nanton, Bussard i wielebny brat Brackley. Na drugie danie dla tychże biesiadników: Kaszanki cztery łokcie (londyńską miarą). Trzynaście funtów czereśni. Budynie. Tuzin bochnów pszennych. Dwa funty śmietankowego masła. Na trzecie danie, ditto: Dwanaście pieczonych jabłek najgorętszych, a z nimi Dwanaście chłodzonych gruszek w lukrze. Dla sir Johna Fastolfa: Wino pimenckie, klaret, hipokras, Yernage, attyckie małmazja, Candia, Ribolla, rumnejskie, prowansalskie. Montross, Rivere, muszkatel, Rosette, Oseye, wino ren skie, Beaune, SaintEmilion, chablis, Epernay, Sezanne owernijskie SaintPourqain. NOTA BENE: nie podano win gaskońskich, które krew potrafią wyjałowić. Nie podano bordo, co jeno kiszki zatyka. Nie podano win orleańskich ani ChateauThierry, które idą do głowy. Małmazja zaś była tą naturalna, prosto z Madery, osłodzoną i przyprawiona korzeniami, a nie owym dekoktem czarcim, zwanym tak samo, lecz przyrządzanym z prostej wody, miodu, naparu z szałwii, piwnych popłuczyn i winiaku. PS. od kucharza Rzeźnik żąda zapłaty, a to funtów ,^ szyl. pensów. Oberżysta żąda zapłaty funtów , szylingów i pensów. Ja żądam zaległych poborów za pięć miesięcy. Kuchcik żąda, żeby mu zwrócić flecik i małpkę. Pozostaje jeszcze kwestia sumy funtów , szyl. i pensów, zalegającej po naszych nocnych deliberacjach nad kubkiem z kośćmi. * * * XIV O tym, jak sir John Fastolf wyruszył na wojnę, a też o bitwie morskiej pod Pędrakami 13 kwietnia (na domiar złego piątek) Jakeście sami mogli wywnioskować z mojej udatnej przemiany w dziewczynkę, figury byłem w owych dniach wielce kształtnej. Bez żadnego trudu mogłem dostrzec palce u własnych nóg - ba, jeślim tylko zechciał, umiałem ich dosięgnąć! W pasie byłem tak cienki, że dałbym radę się prześliznąć przez pierścień z wielkiego palca każdego aldermana. Bystry byłem ponadto, poważny i krzepki. Z Mowbrayowego pazia prędko się przeistoczyłem w Mowbrayowego giermka. W tamtych dniach niewinnych moje ambicje znały jeszcze granice. Było dla mnie najwyższym zaszczytem chadzać w stosowanym kapeluszu na głowie. Kiedy Mowbrayowi przyszło wyruszyć na wojnę, mały Jaś (do niedawna Janinka) podążył wraz z nim. Mówiąc bez ogródek, ów obsraniec książę Norfolku przenigdy w bój nie ruszał z sinym płomieniem w brzuchu, nawet jeśli ujrzał zwykłą bijatykę przed oberżą. Z natury raczej nie był wojownikiem. Wolał usiąść gdzieś z boku i knuć swoje spiski, brodę zaplatając w warkoczyk. Król Ryś jednakże, przypomniawszy sobie najwidoczniej, co dziadziuś jego rzekł był, kiedy otrzymał z Francji zaproszenie do Paryża - rzekł mianowicie, że jeśli do Paryża pociągnie, to tylko w herniie na głowie, wiodąc za sobą sześć tysięcy zbrojnych - król Ryś zatem sam zaczął wojownicze pomruki wydawać. (Stary to zwyczaj u królów angielskich, ilekroć im się nie układa z małżonką. Ryszard okazał się słabeusz w łożnicy Izabelli.) Mój pan, książę Norfolku, wiedział, że jako Hrabia i Marszałek Anglii sam również musi coś przedsięwziąć, by zachować twarz. Zaczął więc markować przygotowania do wyprawy wojennej za Cieśninę Kaletańską. Król Ryś zaraz poweselał, a Izabella sztuczny członek sobie sprowadziła z Turcji. Wypłynęliśmy z Yarmouth w siedem okrętów. Pierwszy raz żeglowałem po morzu. Wiatr dął, deszcz zacinał, fale wciąż się przewalały w dół i w górę. Mało co o to dbałem, bo wierzcie moim słowom - morze jest takie samo w każdej stronie świata. Francuzów napotkaliśmy nie opodal Pędraków. Niedziela uroczystości Trójcy Przenajświętszej przyniosła gęstą mgłę. Właśnie nasz port w Rye spalili Francuzi i siła innych uczynili bezeceństw, a zanim zdążyliśmy łajdaków dopaść, zawsze się wymykali. Pod Pędrakami jednak stanęli do bitwy - jak się domyślaliśmy, na skutek złej pogody. Batalia przebiegła w takim oto porządku: mieliśmy siedem okrętów, Francuzi natomiast dziewięć. Ujrzeliśmy wroga po raz pierwszy z odległości mili, kiedy na mgnienie mgła się rozsunęła niby kipiel morska - a że Francuzi dostrzegli nas takoż, walki nie można już było uniknąć. Mowbray po pokładzie się miotał, żując nadgniłe jabłko. - Nie za blisko, panowie! Byle nie za blisko! Podkreślę: było to dla mnie wprowadzenie ledwo w szlachetną i starożytną sztukę wojenną. Szła mi piętnasta wiosna, więc też nie ujęła mnie wcale taka postawa dowództwa. Siedem angielskich okrętów sunęło jakimś zygzakiem, w niczym nie przypominającym dumnej szarży. Żabojady z kolei nie mogły się zdecydować, czy warto walczyć. Znana to prawda, że w podobnych wypadkach ulubioną taktyką francuskiej armady jest wysłać kogoś, by podjudził Szkotów i tym sposobem wszczął zajadłe lokalne niepokoje na północnej granicy. Sam Francuz może wtedy śmiało umknąć w zacisze flandryjskich burdeli, aby z tej perspektywy rozważyć sytuację. Tym razem jednak nikomu nie postało w głowie obrać sobie taKtyki dyplomacji, gdyż wskutek gęstej mgły obie wrogie floty nazbyt się zbliżyły na to. by któraś mogła czmychnąć bez zmazy na honorze. Kiedyśmy jednak bystro nadpływali poprzez morskie odmęty - co prawda, boczkiem wroga omijając - Francuzi w dryf stanęli. Dziwnie głęboko zanurzały się w wodę ich nawy. - Armat u nich siła! - Mowbray zakwilił, podobny zakonnicy gwałconej przez małpy. Nie umiem rzec. skąd mógł to wiedzieć, oczy wciąż trzymając zaciśnięte. - Na lewą burtę! - krzyknął. I zaraz: - Na prawą! Zacząłem już pojmować mistrzowski zamysł naszego kapitana, który umyślił sobie, że przemknie jak strzała tuż pod bokiem francuskiej floty, a tak zdumiewająco niedościgle, jak to tylko możliwe. Historia musiałaby tym samym orzec, że nie umykał. Ha, mógłby nawet Mowbray wypuścić z łuków kilka setek strzał w kotłującą się pianę, pędząc wprost w tarczę szyderczego słońca. Ważne dlań było jedno - aby jak długo się da, unikać starcia twarzą w twarz z Francuzem. Podobne myśli i mnie zaświtały, pomimo pokrewieństwa z Achillesem, bo chociaż powiadają, że u piętnastolatka chęć bohaterskiej śmierci silniejsza bywa mźli u mężczyzny lat liczącego sobie dwadzieścia pięć albo i sto pięć, chociaż wyobraźnia malownicze wizje zsyła w tym wieku i, moglibyście rzec, chwyta się oburącz każdej zapowiedzi przygody, to jednak widmo niechybnej śmierci z tej czy owej ręki nigdy mnie nie wabiło. Przeciwnie, owo słoneczne dotknięcie na plecach, mój cień na deskach pokładu ukochałem na tyle, by prędko zacząć się wspinać po olinowaniu bezana. Nawet tam byłem, jak na mój gust, za blisko śródokręcia, lecz przecież zawsze na tyłach. Spotkały się floty (O, nawigacjo! O. moje złe gwiazdy!). Nasza i francuska. Do dzisiaj nie pojmuję, jak do tego doszło. Żeglowaliśmy przecież kursem na południo-południo-zachód róży wiatrów, a Francuzi - jeżeli kurs brali w ogóle - na południo-południo-wschód. Żacy, którzy się ćwiczą w sztuce geometrii albo metafizyki, umieliby łacno orzec, iż obie floty mogły płynąć sobie jedna obok drugiej i zetknąć się wreszcie burtami niezadługo przed Sądem Ostatecznym. Tak być powinno i nie zrobię błędu sądząc, że sam pan Mowbray chętnie by na to przystał. Traf jednakże zechciał, iż na południe od Grongue. w dzień mglisty, chociaż i słoneczny, spotkały się floty. To jest, nasz flagowiec ..Święty Jerzy" zderzył się przez omyłkę z największym okrętem wroga, "Świętym Dionizym". ChrrustH! Aż zęby zabolały od trzasku. Pękały belki, żagle opadły nagle i zatrzepotały o maszty jak ukrzyżowane łabędzie. - Boże!jął biadać Mowbray. Maryjo miłosierna, święta nasza matko, módl się za mną teraz, w godzinie śmierci mojej! Toniemy! Toniemy! - Nawiązano styczność z okrętem przeciwnika, sir - zwrócił się do Mowbraya pierwszy oficer, młot przysadzisty, który bez ustanku wymachiwał toporem. Proszę o zezwolenie na abordaż. - Zezwolenie na co? - Na zaatakowanie i pobicie wroga wyjaśnił oficer. Mowbray zbiegał już pod pokład do kajuty. - Bardzo proszę rzucił. Jeśli się napieracie. Ja po miecz tylko pobiegnę. Możecie śmiało zaczynać beze mnie Czytelnik będzie zapewne przypuszczał, że takie zachowanie u Hrabiego i Marszałka Anglii nie licuje ze wszystkim, czego oczekiwano od bohaterów wojen francuskich. Zapyta też czytelnik, czy gdyby każdy z wodzów traktował dobro państwa jak Mowbray, naszym byłoby zwycięstwo pod Agincourt? Ech, czytelniku, widać z twoich pytań, iżeś naiwny i nie wiesz, co to wojna. Agincourt, jak się rychło dowiesz od żołnierza, który krew tam przelewał. Agincourt tedy to nie owa bitwa tak pięknie wydumana przez pokolenie kanapowych wodzów. Agincourt było przypadkowe, dziwaczne, absurdalne i krwawe, niby kłąb chaosu, któremu próbowali nadać jaki taki kształt ci, co ocaleli. Patrząc za siebie na przypadki bitwy i licząc trupy, mówili oni: "Ci tutaj to nasi. Ci znowu wasi. Ja żyję - tedy zwyciężyłem." Wiem, co mówię, ja. żołnierz z powołania. Prawda, Mowbray pokazał w dniu pod Pędrakami najczystsze łajdackie łajdactwo i nawet nie próbował kryć tchórzostwa. Nawet i najmłodszy z jego giermków, skryty gdzieś na rufowych wantach, pojmował, że zamiarem wodza bitewnym jest ocalić skórę. Śmielej sobie w tym Mowbray poczynał, niż to zwykle bywa, lecz uczuciem i myślą nie różnił się wiele od doznań innych wodzów. Owszem, panie, klnę się na chudy kałdun Diabła, że byli we Francji tacy, którzy walczyli za wyższe ideały - na przykład za własną chwałę. Znajdziesz tych pomyleńców we Francji, kędy wciąż przebywają. Szukaj ich sześć stóp pod ziemią. Stłoczyli się Anglicy i wpadli na pokład francuski. Okręt wroga sczepił się z naszym długimi hakami. Zafurczały miecze, odrąbane ramię upadło, ucho, ręka. Czyjś łeb nabito na włócznię. Kość pękła. Rozdarła się chrząstka. Rozłupano czaszkę. Mózg i posoka obryzgały pokład grubą warstwą szarych komórek i czerwonych zwojów. Ludzie na twarz padali, wciąż walcząc. Przeciwnik jednak stawiał słaby opór, co nawet ja mogłem rozpoznać niedoświadczonym okiem. Walczący krokiem sunęli niepewnym i wymachiwali orężem na chybił trafił. - Może tak właśnie chodzą Francuzi? pomyślałem, głowiąc się nieustannie, jakże to możliwe, iż tak beztrosko machają mieczami, tak nie zważają na ciosy. Niewiarygodne! Wielu przeciwników nawet nie próbowało stawać o życie - snuli się uśmiechnięci, wyczekując ciosu, który pośle ich nurem w słony odmęt między burtami okrętów. Może przez kwadrans trwał ów bój zaciekły, a chaotyczny. W wirującej mgle wszystko było dziwnie niejasne czas, jako i przestrzeń. Wspiąłem się jeszcze wyżej po olinowaniu. Ciekawiło mnie wielce, jak wysoko zajdę, skoro już zaistniała sposobność wspinaczki. Nic z góry nie widziałem - czasem niebo, czasami morze, a przeważnie mgłę. Trwałem jednak wysoko nad bitwą. Tuż obok mewa szybowała. Gdy dłoń wyciągnąwszy ptaka dotknąłem, omalże na lewą stronę się wywrócił z przestrachu. Zacząłem podśpiewywać swawolną piosenkę, nuconą przez dziewczęta za stodołą w Caister: Gdy maleńka myłam statki U mej pani matki, Tkałam palec do kuciapki, Żeby wyskoczyły żabki. Trąby! O, na Boga! Wstrząs przeszył cały okręt, który też stanął dęba, wraził dziób w odmęt i znowu się zatrząsł. Do masztu przylgnąłem, a piana mnie całego zbryzgała. Trafiono nas! Okręt w płomieniach! Wszędzie dookoła pełno było dymu, gęstego jak mgła. Pode mną wrzało mgielne inferno. Płomienie strzelały wciąż wyżej. Upiekę się jak na rożnie, jeżeli się wcześniej od żaru nie rozpęknę! Z dołu dobiegały okrzyki i wrzaski, gdy ludzie w płonącym odzieniu skakali do morza. Potem mi mewa zasłoniła widok, szybując obojętnie i przysiadając na chmurze. Jak się okazało, nie była to wcale chmura, bo mewa skrzydła złożyła i usiadła jak na solidnej grzędzie. Wytrzeszczyłem oczy, załzawione od dymu, i dostrzegłem na prawo ode mnie zarys drugiego masztu z takielunkiem. Skoczyłem i za linę ułapiłem co sił, płosząc mewę, która skrzeknęła i uszła. W sekundę później moje stare stanowisko runęło jak sieć pajęcza, gdy się na nią dmuchnie. Tak oto Jaś Fastolf znalazł się na pokładzie flagowego okrętu księcia Akwitanii. Sir (tuszę, iż syf zanadto cię dzisiaj nie dręczy?) - oto zawisłem w takielunku wrogiego okrętu. Nie bałem się już wcale, lustrując moje nowe obserwatorium bitwy. Na wojnie perspektywa jest rzeczą pierwszorzędną. Pod sobą usłyszałem francuskie przekleństwa w gęstej mgle. Chciałem się wspiąć wyżej, lecz maszt się skończył. Uwiesiłem się na samym czubku, tuż przy fladze z liliami! Umyśliłem przeto uczynić to, co na moim miejscu uczyniłby każdy Anglik, to jest zerwać chorągiew i zanieść ją mojemu panu, księciu Norfolku. Kiedy jednak po fleur de lys sięgnąłem i już, już miałem całą płachtę w ręku... Niech mnie figa! Runąłem! Czy to wskutek nagłego przechyłu, czy aby umknąć zabłąkanym strzałom, czy może oślepiony słońcem prosto w oczy - sam nie wiem... Któraś z trzech tych przyczyn sprawiła, że runąłem - w dół, w dół, jak Humpty Dumpty - lądując prosto na łbie samego księcia Akwitanii! Gadano później, że się wówczas biłem z mocą dziesięciu chłopa. Może to i prawda zawsze walczę za siedmiu. Prawda była jeszcze i taka, że gdym giczołami strzelił księciu w pałę, kark Francuza trzasnął jak drzazga i wielmoża runął martwy na pokład. Co zaś do książęcej załogi, precz umykali przede mną niby przed Aniołem Zagłady. Dopiero później mogłem wymiarkować. że zbiegli dlatego, iż z nieba im spadłem, we flagę spowity - i tchórzom smrodliwym wydało się nagle, jakoby sama ich flaga ożyła, mszcząc się srodze na biednym dowódcy, który był ich do zguby przywiódł. O pani, przysięgnę na gałki Pana Boga, że poznałem sekret przeciwnika: Francuzi byli co do jednego pijani! Nawę po same burty wypełniały beczułki wina zrabowanego z angielskich piwniczek. Francuzi pili owo wino, odkąd z Rye wyruszyli do domu. Upici byli wszyscy jak białe niedźwiedzie. Wystarczyło, że spomiędzy zwojów fleur de lyrs twarz wychyliłem, krzycząc: Śmierć! a miecze rzucali i podnosili ręce. W taki oto sposób zakosztowałem wojny i wziąłem pierwszych jeńców. Towarzysze moi spod Mowhraya otoczyli mnie kręgiem i widząc, jak się z flagi francuskiej wyplątuję i jak pochylam się nad trupem Akwitańczyka, niczym bohatera porwali mnie w górę. Przydreptał też Mowbray z miną wielce kwaśną. Trzeba nam było ugasić płomienie na "Świętym Jerzym", a póki rzecz trwała, przenieść się z kwaterą na wrogi okręt. Głowę dam, że Mowbray niechętnym okiem spoglądał na moje wyczyny przy szturmie nawy, lecz iż załoga obrała mnie już swoją maskotką gwoli zwycięstwa, świadom zasad dyplomacji, Mowbray pozwolił marynarzom czynić, co zechcą. - Cóż to, panie giermku? - rzekł więc, zagryzając brodę. - Słyszę, że z nieba spadłeś, by coup dc grace zadać. Inni mężowie przeszli do historii za sprawą podobnych powiedzeń, aleja unikam ich gorzej zarazy. By o zarazie wspomnieć, w myśl zalecenia mego wuja Hugha, cała angielska nacja wychylała odtąd wino garncami. Nie masz lepszego na śmierć antidotum, nic takoż nie smakuje słodziej niźli wino wpierw ukradzione wam, lecz potem mężnie odzyskane. Wypiłem, ile mogłem, ile mogłem też, odśpiewałem na uczcie zwycięstwa, która nastąpiła zaraz. Dopiero jednak w boju, który się wywiązał dnia następnego, kiedy francuska flota obstąpiła nas chmarą, sprawiłem, że imię Fastolfa strasznym się stało dla wroga. * * * XV O dalszych kolejach bitwy morskiej i o tym, jak imię sir Johna Fastolfa strasznym się stało dla wroga 14 kwietnia Następnego ranka Francuzi wrócili może zresztą i nie odpłynęli wcale? Ciężko coś tutaj rzec, bo mgła nadal silna leżała, pochłaniając nawet oddechy. Jedno było pewne, a to mianowicie, że z wybiciem ósmej szklanki nieprzyjaciel zamajaczył z prawej burty i zasypał nas gradem płonących strzał, parlując zawzięcie niby te papugi, który to dźwięk niosąc się po morzu gładkim i mętnym jak mleko, dobiegał z tak bliska, że czuło się smród czosnku z gęby napastnika. Odległość niewiele znaczy w dzień tak przedziwny. Załoga naszego wesołego i na pół zwęglonego okrętu, "Świętego Jerzego", zalana była w trupa. Staliśmy nadal burta w burtę ze zdobytym francuskim "Świętym Dionizym", z którego ładowni dobyto dość wina, by noc uczynić pamiętną. Teraz przyszło nam zapłacić za ucztę, bo oto nadpływali zamorscy kelnerzy z rachunkiem w dłoni. Cóż było robić? Decyzja podobna nietrudna była dla Mowbray a, pokrętnego jak własna broda: poddać się natychmiast. Wnet nakazał nasz wódz, aby chorągiew angielską spuścić i białą flagę wywiesić. Tu powstał niejaki kłopot - otóż nie posiadaliśmy białej flagi. Szukano gorączkowo w coraz to nowych schowkach... Białej flagi nie było. Ani nawet chustki, takiej, którą trąbę sobie człek uciera. Mogę tylko przypuszczać, że wiele sławnych bitew wygrano z przymusu, mianowicie z braku odpowiedniego sprzętu do kapitulacji. Mowbray jednakże, raz powziąwszy zamiar, nie zrażał się byle szczegółem. - Podrzeć koszulę! - rozkazał. Nie wiem, czy naprawdę nikt z całej załogi angielskiej na "Świętym Jerzym" ani żaden z jeńców na "Świętym Dionizym" nie posiadał jednej czystej, białej koszuli, lecz to rzecz wcale podobna, boć kiedy człowiek wyrusza na wojnę, nie będzie śnieżnych szatek przyoblekał. Prawda też, iż okropne się w owej epoce nosiło odzienie, ciżmy najulubieńsze były z zadartymi czubami, a do nich płaszczyki króciuchne i tak mało przydatne przez swoją kusość, że za plecami krawców zwano je powszechnie "mrozidupkami". Takoż i noc wesoła mogła być przyczyną, dla której nawet jednej sztuki czystej bielizny nie znaleźlibyście na obu okrętach. Z tego czy innego powodu, a może i bez przyczyny, nie znaleziono nic, co mogłoby nam zastąpić białą flagę, za pomocą której pan nasz, książę Norfolku, mógł się poddać zgodnie z wyrażonym przez siebie życzeniem. - Niech was tedy diabeł porwie! - wyraziła kolejne życzenie jego książęca wysokość, bez ustanku miotając się na korkowych podeszwach po rufowym kasztelu. Was, bo mnie nie porwie! Ani on, ani żabojady! Z tymi słowy rzucił się Mowbray ku sznurowej drabince i w czółno siadłszy, prędko odbił od burty, wciąż usiłując zachować przytomność umysłu. Z lewej burty zaraz przepadł we mgle. Patrzono za nim z niechęcią i niedowierzaniem. Ktoś nawet toast za niego wychylił, po czym wypadł za burtę (może popchnięty), gdzie też zaraz zeżarł go baraszkujący rekin. Francuzi bez wahania trzasnęli dziobem swojego okrętu wprost w nasze śródokręcie. Pół tuzina wojaków skoczyło przez burtę z walecznym okrzykiem. Reszta cofnęła się wyczekująco. Zwykła to rzecz w bitwie morskiej - pierwsi ruszają w bój idioci i śmiałkowie, reszta zaś załogi odkłada walkę na czas sposobniejszy, chcąc się najpierw przekonać, czy przeciwnik zajadle się broni, czy wcale. Angielski żołnierz, jak angielski marynarz, walczy najmężniej mając pęcherz rozdęty wiadrem kwaśnego wina i z glątwą, co mu huczy w głowie po przepiciu. Ujrzawszy bystrych Francuzików, dzielni nasi chłopcy złapali za knagi żelazne i dalej nimi ciskać! Niektóre sztychy były jednak celne i przekłuły jedno czy dwa angielskie serca, lecz ogólny nasz dziki opór wprędce kazał nieprzyjaciołom przedrzeć się przez nasz szereg, dopaść rufy i pod bezanmasztem się skupić w zadyszce i w zwątpieniu. Znów mgła spływała lub raczej rosła jako ściana, wstając gęsta i szara z milczącego, nieporuszonego odmętu. Zdecydowałem wziąć losy bitwy w swoje ręce. Czemu nie uczyniłem tego wcześniej? Czemum nie wymachiwał toporem wraz z innymi przy pierwszym francuskim ataku? O, pani, mogłem i tak uczynić, oczywiście. Jeśli jednak postąpiłem inaczej, to jedynie dlatego, że nie było mnie wówczas na pokładzie "Świętego Jerzego". Byłem na "Świętym Dionizym". Ów wielki i wspaniały ładunek alkoholu wabił mnie niby lampa ćmę, niby sakiewka rękę, niby wielki magnes, co przyciąga opiłki żelaza. Całą noc spędziłem w ładowni francuskiego okrętu, w objęciach Dionizosa. Teraz, z wybiciem ośmiu szklanek, wypełzłem na pokład, piętnastoletni, rozżarty jak młody buhaj i bardzo, bardzo pijany. O, pani - jednym spojrzeniem upewniłem się co do przebiegu bitwy. Nasi dzielni chłopcy w zamroczeniu wytrzeszczali oczy, szukając Francuzów. Francuzi szykowali się do nowego ataku. Runąłem do boju. Pod każde ramię złapałem baryłkę kseresu i natarłem na wroga. Stanąwszy tedy na wantach "Świętego Jerzego", ujrzałem dokładnie choć potrójnie - wszystkich Francuzów na naszym pokładzie. Potrójne widzenie oddawało szansę wcale sprawiedliwie - jak świat światem, trzech Francuzów wartych jest jednego Anglika. Tamtego wspaniałego i wstrętnego dnia walczyłem wśród mgieł pysznych niczym nawiedzony. Mieczem ciąłem, toporem, grzmociłem okuciem żelaznym, lecz przede wszystkim za oręż służyły mi antałki wina. Miotałem nimi przed siebie i wokoło, aż czaszki pękały, krew lała się obficie, padały trupy i panika rosła w szeregach przeciwnika. Walcząc, śpiewałem wciąż te same dwie nuty: Fastolf! Wal go! Srał to! Małpo! (Rzecz prosta, "wal go!" krzyczałem do swoich, a "małpo!" do Francuzów.) Anglik, kiedy go przyprzeć do muru albo gdy krew w nim wzburzyć, muzyczną naturę objawia. Podobnie teraz. Załoga "Świętego Jerzego", choć pijana jak świnie, nadal wiedziała, czym jest dobra melodia. Nie masz słodszej muzyki niżli imię wojownika na tle trzasku łamanych kości wroga. - Fastolf! Wal go! zakrzyknęli więc Anglicy, łapiąc za antałki, i na wroga runęli jak zgraja diabłów, miotając baryłkami, tłukąc i rozgniatając łby niczym skorupki jajek. Mniemam, iż Francuzów zaskoczyła ta nowa metoda walki, nasza tajna i niespodziewana broń, bo też o niczym podobnym nie czytali dotąd w swoich regulaminach i etudes dc guerre. Francuski żołnierz to zwierzę dokładne: odwaga jego zasadza się na tym, że w miejscu stoi albo śmielej jeszcze, z wolna kroczy naprzód taki wojak. Walczy on najlepiej, gdy sztandar powiewa na wietrze, a wróg nadciąga równym szeregiem, swoim sztandarem turkocząc i mordując z zachowaniem całej drobiazgowej etykiety. Jednakże widząc przed sobą pijanego chłopca, zajadłego jak mały Herkules, a obok niego zgraję pijanych marynarzy, którzy jeno antałkami ciskają i nie mają ochoty nacierać równym szeregiem czasem tylko któryś do burty doskoczy, by się wyrzygać do morza - wierzcie mi, wtedy Francuz rychło popadnie w prostrację. Prostracja ta połowę Francuzów doprowadziła do zguby. Druga połowa nadal nie wiedziała, skąd padły pierwsze ciosy i skąd - łup! cup! - padają. Mgła skłębiła się znowu, jako zupa gęsta, nasz dobry wspólnik. Że stopy byłem lekkiej, niewielki i zwinny, doskakiwałem co i rusz z antałkiem w dłoniach, zadając nieoczekiwany cios, po czym znikałem, kiedy tylko paru przeciwników zwąchało moją obecność i pojęło zamiar. Ci, którzy mnie kątem oka spostrzegli, za demona brali mnie snadno albo elfa z bajki. Ja zaś, by słuszniej rachować im gnaty, pół tuzina antałków przytroczyłem do sznura i ponad głową ciężar okręcając, biegałem po pokładzie. Łamiąc francuskie kości, wciąż wyśpiewywałem rykliwą pieśń, wnet podchwyconą przez resztę Anglików, którzy szli mi z pomocą: - Fastolf! Wal go! Srał to! Fastolf! Bóg wojny zechciał przechylić szalę walki na naszą stronę. Miotali się Francuzi jak oczadziałe kozły - Francuz zaś w pomieszaniu to półmężczyzna. Krzyczeli też na siebie, klęli i płakali, że czarnoksięską sprawką jest ta klęska - że nie mogą pokonać przewrotnego duszka, który kruszy im gnaty. Czyli mnie. Takie wrzaski słyszałem: - Allez, alte:! - Le Diable! - Mais oui. C'e.st un petit diable! - Un esprit de vin! - Mais magnifiąue! - Oh, mon Dieu, mon Dieu, mais j'ui peur de Ic petit diable de vin! Strachliwe te okrzyki poddały mi pomysł nowego figla. Wspiąłem się na wanty ponad ciżbę Francuzów i zacząłem wylewać na nich antały kseresu. - // pleut! - V pleut vin! - C'est un miracle! - Un coup de diable! Przerażeni żabojadkowie ubzdurali sobie, że to bóg winorośli sika na nich winem - tak sądzę. Czuli, że ów dzień dziwnie martwy jest i nienaturalny, jeżeli mgłę zważyć, nagłe słoneczne promienie i moją postać, a nadto niesłychany styl walki Anglików, tudzież nagłość moich ataków, które wciąż zdawały się zmieniać kierunek. Wszystko to razem spowodowało nadzwyczajną wprost konsternację w szeregach. A dodajcie jeszcze zachętę, jaką moje wyczyny stanowiły dla angielskiej załogi... Nie zdziwi nas wcale, że nareszcie walczyliśmy jak lwy, w przerwach między rozwalaniem łbów łykając antałkami kseres i Francuzami ciskając na prawo i lewo - nieodmiennie jednak za burtę. lo, Fastolf! lo, Wiktoria! Dzień należał do nas. Beneeiiciie. Lejcie mi winiaku! Zapewne wyobrażając sobie, że się z nimi starła ogromna angielska armada - co łatwo wytłumaczyć tym, że pod samo niebo niósł się okrzyk "Fastolf!" i "Hej, Fastolf!" wokół naszych okrętów - Francuzi wnet wzięli ogon pod siebie i kotwicę rzucili dopiero w Portugalii. Jako zdobycz został nam "Święty Dionizy", flagowiec, który nas drugiego dnia staranował, i dwie mniejsze nawy. Moja radość z triumfu wzmogła się jeszcze bardziej, gdy wysłani na przeszpiegi zwiadowcy powrócili z wieścią, że mniejsze okręty francuskie wyładowane są, jak ów pierwszy, winem z piwnic Rye. Przez całe chwalebne popołudnie liczyliśmy zabitych i ciągnęliśmy z antałków. Bez ustanku trwał morski pochówek, a z nim wciąż nowe toasty wymyślane naprędce: Za giermka, imć Kseresa! Za małego kapitana Jasia! Za maluśkiego elfa. co powalił Francuza! Za nocnik pełen wina! Za Kupidynka, który szczał na francuską flotę z wysokości! - Hej, Fastolf! Hej, wal go! Wal go, hej, srał to! Za Jasia: - Za Jasia! - Za Jasia! Za szalonego Jasia, co łby porozwalał i nabił trupów! Za Fastolfa! Wesoły nastał dzionek. Graliśmy sobie na flecikach i na piszczałkach, topiliśmy Francuzów i łowiliśmy flądry. Zostałem kapitanem flagowca, do chwili kiedy przyszło nam pożeglować do domu. Na holu ciągnęła się francuska zdobycz. Do Varmouth pozostała godzina żeglugi, gdy okręt nasz zrównał się z księciem Norfolku, drżącym w swym czółenku. Poznać dobrego żołnierza po tym, iż w godzinie triumfu pamięta wszystkie szczególiki i przypadki, które ku zwycięstwu go przywiodły. To, że pan nasz nie umiał znaleźć białej flagi, a potem z pokładu czmychnął, kazało mi przecież wziąć ciężar walki na siebie. Poleciłem więc mojej załodze podnieść księcia z wody siecią rybacką, choć silnie gardłowano, aby go zostawić na łasce prądów morskich. Kiedy tylko Norfolk poczuł pokład, jak zwykle odmienił pozę i nastrój. Owszem, sam pierwszy przyznam, że gdy minie bitwa, nic lepiej od iinaginacji nie przedstawi waszej roli w boju. Wpływając w cieśninę opodal portu w Yarmouth, Tomasz Mowbray. książę Norfolku, dosiadł już historii okrakiem jako ów mężny wódz, który pod Pędrakami rozgromił Francuzów, a w dodatku odzyskał zrabowane wina. Co do załogi, była zbyt pijana, by cokolwiek pamiętać, a reszta któżby chciał uwierzyć, gdybym się upierał, że wiktoria była zasługą młodocianego giermka, który pierwszy raz na morze wypłynąwszy, księcia Akwitanii ubił w pojedynku jednym ciosem półdupka. po czym rozłupał czaszki dwóm tuzinom żołnierzy, przemyślnie używając do tego antałków? Nikt by mi nie uwierzył, macie moje słowo. Tutaj jednak opisałem wain wiernie bój pod Pędrakami. Historia pozna wreszcie całą prawdę. Czy słuchasz. Klio? Ty kurwo! Ty zdziro! Dziewko, Pucello! Dziwuję się czasami starożytnym bitwom, które, jeśliby w nich nieco podłubać, mogłyby nam odsłonić podobne przypadki. Odłóżcie na bok oficjalne bajki, doniesienia Homera - cóż się wtedy okaże? Kto wie, co się w istocie działo w Troi, Termopilach lub pod Maratonem? Nie będę się zajmował tymi starociami, bom prosty żołnierz i prostą, nieozdobną, żołnierską wam kładę opowieść. Ważna jest dla mnie nie przeszłość, lecz nowe przypadki czasów obecnych. Klnę się. o panie, na miseczkę Klio, że nim skończy się wojna studniowa niniejsza, poznasz całą prawdę o wielu bataliach, w których potykał się sir John Fastolf. przydając sobie chwały, a swojej nacji chwały nie ujmując. Zostawiłem za sobą lekki, lubo ty ślad w naszej historii. Pora ów ślad odkryć, aby każdy Anglik, a z nim Anglicy czasów, co nadejdą, mogli się wreszcie dowiedzieć, dlaczego imię moje strasznym się stało dla wroga i pozostało takim po dziś dzień. A dobrze będzie, jeśli ów Anglik posłyszy niniejszą opowieść w mdłych dniach pokoju Henryka VI. Zawijając do portu, wciąż jeszcze szczałem winem. Książę Norfolku zasię, mój opiekun, wymrukiwał jeno, kiedyśmy wśród grania piszczałek cumowali w Yarmouth, witani na podobieństwo półbogów - wciąż więc tylko mruczał: Bielizna! Biała bielizna! Chłopiec pod kaftanem miał białe gacie! W sam raz na chorągiew, na cudną i szlachetną flagę, białą i jakże wymowną! * * * XVI Sir John Fastolf wyklina kucharza 15 kwietnia Usmażyć parzygnata! Ten kucharzyna! Ten liżypółmisek! Niech idzie precz i niech zażywa osobnej rozkoszy z kiełbasą! Niech go figa fiży! Idę o zakład, że nigdy go nie przyłapiecie na tym. że oblizuje palce. Nawsadzać mu mirabelek w furtkę wiadomą! Jakże ma na imię? Makbet? Takem myślał. Jego ojciec, powiadają, był "tanem" - ot. szkockim kozłem. Natomiast do matki Makbeta smalił cholewki legat awinioński. Owóż spieszy legat, z bullą papieską w zanadrzu, w stronę, gdzie szkockie plemię igra na wrzosowiskach. - Raczcie mi wybaczyć, panowie - rzecze lecz ważne niosę wieści. Oto ze stolicy Piotrowej idą nowe przykazania. Z woli najwyższego pasterza mam wszystkich szkockich tanów wytryndolić od zadka. - Ojcze przenajświętszy - uderza w lament Makbetsenior. - Czy nie uczynisz choć dla mnie wyjątku? - Nie mogę, synu. Jeśli łaska, zrzucaj przyodziewek. Makbet padł na kolana i nadal błaga: - Ekscelencjo, raczże się zmiłować nad nieszczęsnym. Mam przecież żonę... Legat w zębie podłubał i mówi: - Ano, niech i tak będzie. Dopłacisz za to brzęczącą monetą. Tylko nikomu ani słówka! Zważcie całą rozkoszność tej hibernijskiej sceny: ojciec Makbeta zawija kraciastą spódnicę i kładzie się na brzuchu w poprzek tronu. Na jego plecach lady Makbet kładzie się na wznak. Legat dosiada teraz pary małżonków, czyniąc swą powinność, co wygląda tak, jak gdyby w istocie Makbeta pirożył. Zapisałeś wszystko akuratnie, Worcesterze? Makbet twarzą do tronu. Lady M. twarzą do powały. Kiecki lady M. w górze. Bulla papieska wyprężona. Następnie spełnia się mokre dzieło jebackie w mokrym szkockim poranku. Nasz Makbet - urodzony rogacz - chociaż przypłaszczony, wielce się podnieca i naraz twardą pytą przewierca dziurę w tronowym siedzeniu, aż czerwony chwost wystaje na drugą stronę. - Patrzcie no tylko! - woła młody Makbet, chłopię przemądre mimo lat niewielu. - Dziwujcie się, ludzie, legatowej pycie! Matkę mi zbój przeszył, potem ojca, a jeszcze pomerduje! Picz wołowa z Makbeta, nie kucharz. Bo też słuchajcie: nieprawda, że winienem jest mu pobory za pięć miesięcy. To mnie Makbet zalega z pieniędzmi, gdyż od pięciu miesięcy plądruje spiżarnię. Już ja dobrze wiem, ile mu płacą w Yarmouth za przepiórki z tejże spiżarni. Potrafię poznać różnicę między tym, co w rachunkach kucharza, a co na moim stole. Oby cebula wyrosła mu z brzucha! Gdy Makbet wreszcie sczeźnie zjadłszy sraczkę w zupie lub prędzej kiedy własną zupę przełknie w misce sraczki, niech kuchcik zaraz mu utnie dyndałę i wrazi ją zwłokom od zada. Jedyna to dziura w Norfolku, której kucharz nasz jeszcze nie zwiedza). Owo wino, które przynosi - sam twierdzi, że wielce jest stare. Tak stare, powiadam, że wdać zdziecmiuatol A wiecie, czemu książę Henryk miał tak długie berło? Kiedy był pacholęciem, wciąż ojcu kładł do łba, że pilno mu się żenić. - Poczekaj, poczekaj - mitygował go stary Henryk IV. - Twój ten, co wiesz, za mały jeszcze. Gdy ci już tak urośnie, że usiądziesz na nim, zaraz znajdę ci żonę. Książę wziął tedy przyszłość Anglii w dłoń i ciągnie ile siły, lecz wnet się przekonuje, że monarcha ma słuszność - żenidło nie sięga ani do pośladków. Rok czy dwa odczekał więc książę, w każdej wolnej chwili schylając się nad członkiem, długości mu przydając na różne sposoby: ciągnie zań, pręży i ćwiczy w gotowości na przyszłe Agincourt cielesne. Wreszcie zaświtał dzień, gdy książęce berło do dupy jego już sięga! Ba! Dynda hen za nią! - Jasiu! - rzecze mi książę. - Spójrz jeno! Kiedy się ożenię, nie przyniosę hańby nam, Plantagenetom. - Hm, hm - odpowiem. - Ale czemu się martwisz żeniaczką? Gdy stojałę masz taką, że ci do zadka sięga... Sam siebie możesz rypać ile wola! Makbet! Makbet! Makbet! Makbet sen zamordował, a ze snem trawienie. Makbet zasłużył sobie na to, żeby go powolutku upiec nad ogniskiem, w pysk mu wsadziwszy parę rajskich jabłuszek, a w odbyt ząbek czosnku. Nie mówię jednak, że i z takim przybraniem będzie go łatwo strawić. Pamiętam, że marszałek de Retz miał służącego, którego to sługę Kościół ekskomunikował. Gdy sługa zmarł, miejscowe probostwo odmówiło pochówku w poświęcanej ziemi. Sinobrody na to: - Dajcie jeno tydzień, a legnie w poświęconej ziemi mój służący. Wnet też de Retz zaprosił wszystkich mnichów z Poitou na swój zamek w Tifauges, każąc kucharzowi sprawić specjalne danie, przyprawić i popieprzyć. Owo pieczyste podano na srebrnej tacy. Mnisi jedzą więc - jak to mnisi. Za czym chwalą pieczyste, że skruszało, słone w sam raz i mięciutkie. Dzięki czynią też Retzowi. - Panowie mnisi - de Retz im przerywa. - Wam winien jestem wdzięczność. Ówże sługa mój, którego nie chcieliście pochować na swym cmentarzu, zstąpił oto w grunt jeszcze świętszy, bo w wasze żołądki. Dziękujmy Panu za Jego hojne dary! Przeor klasztoru miał przez miesiąc czkawkę. Grałem w kości z Makbetem, to prawda - przykry skutek braku powagi i wagi - lecz co do wyniku, hultaj musiał kościom ciężarków do środka nawsadzać! * * * XVII O tym, jak sir John Fastolf wstąpił do klasztoru 16 kwietnia Gdym powrócił z wojny, stałem się postacią wielce modną, ba, gwiazdą sezonu - lecz nie trwało to długo. Rozumiecie sami, iż pan mój Mowbray zieleniał z zazdrości o me waleczne czyny, a zapewne też myślał, że zbytnim się cieszę mirem u jego małżonki. Postanowił zatem przytrzeć mi rożków, otwarcie uznając, iż trzeba wdeptać w ziemię całą chwałę, jaką się okryłem w bitwie pod Pędrakami. Co więcej, nie mógłby uczynić tego zręczniej, mianowicie: Oddał mnie do klasztoru! W tym miejscu przerwij lekturę, pobożny czytelniku. Niewielu spotkałem dotychczas prawdziwych chrześcijan, takich, których wiara byłaby wystarczająco wzniosła i głęboka, by znieść prawdę o tym, co się dzieje w klasztornych murach. Tego rodzaju wizji lepiej jest oszczędzić bogobojnej wyobraźni. Powiem ci o tym więcej, miły czytelniku, w dalszej części owych kronik, kędy opisuję, jak mnie - mężczyźnie - przyszło żyć pośród mnichów, a też inny raz wspominam, kiedy musiałem się schronić do żeńskiego klasztoru. Lecz pamiętajcie, w chwili tu opisywanej małym byłem chłopczyną, dogłębnie nieświadomym sprawek tego świata, piętnastolatkiem, co zielono ma w głowie, i to pomimo faktu, że - jak nie omieszkałem nadmienić - przez krótki czas byłem też bohaterem, a to po owym pierwszym starciu z Francuzami. To, że nie będzie mi dane długo napawać się smakiem zwycięstwa i budować na nim dalszej kariery, spostrzegłem już wówczas, kiedy pan mój Mowbray począł wyszydzać mój udział w batalii. - Przez omyłkę chłopiec spadł z masztu rzekł mianowicie książę. - Następnie doszło do pożałowania godnych wypadków z baryłkami. Nasz chłopiec był pijany, co w tak młodym wieku jest wprost karygodne. To moja wina, jako opiekuna. Muszę odpowiedzieć za wszystko, co się stało, aby ocalić reputację giermka. Mowbray powtarzał to chętnym uszom tak długo, aż wreszcie uwierzono w jego wersję zdarzeń. Na wypadek gdybyś niniejsze annały przeglądał, czytelniku, w poszukiwaniu moralnej nauki, zamierzam dodać tu i tam aforyzmy własnego autorstwa wydestylowane z doświadczeń żywota, bacząc jedynie, aby nie wplatać w opowieść zdań prawdziwie głębokich, zanim ich słuszna treść wyda się całkowicie zgodna z duchem wieku, który tu opisuję. Wiedz tedy, panie, iż usłyszawszy, co imć Mowbray baja o batalii morskiej pod Pędrakami, zacząłem nareszcie pojmować naturę Prawdy, bogini w wielkiej mierze podatnej na zmiany i rzadko nieśmiertelnej. Prawda jest jeno tym, co władcy świata będą rozpowiadać dopóty, dopóki nie trafi to do uszu pozostałych władców. Pewno, że czasem prawda bywa też czymś więcej, lecz zwykle od początku świata bywała tym i niczym innym. Mowbray jął się też fałszywie zamartwiać o moje dobro i wciąż tarmosząc się za piczkowatą bródkę, a też skacząc po kątach komnaty, dalej wywodził swoje: - Dyscypliny mu trzeba! Niech idzie w nowicjat! Słowo "nowicjat" przeszyło mnie dreszczem. W oświeconym obecnym stuleciu niemal już zapomniano o owym zwyczaju każącym oddawać do klasztoru dzieci nieświadome swego przyszłego losu. W ostatnich dwóch stuleciach aż czterech papieży wypowiadało się przeciwko tym praktykom, tedy obyczaj umarł - kiedy jednak byłem pacholęciem, wciąż się jeszcze zdarzało, że rodzice, lub też opiekunowie, oddawali dziecko do zakonu, by mnichem lub mniszką zostało. Najwcześniejszy wiek, w jakim można było dziecko ofiarować Kościołowi w daninie, wynosił siedem lat, choć szczodrobliwy kanonik opactwa w Porto brał szkraby nawet trzy i czteroletnie, zaledwie odstawione od cycka. Tychże delikatnych wskazań się chwyciłem, usiłując się bronić przed mnisim losem. - Za duży jestem na to, by zostać oblatem - powiadam. - Nie bądź taki skromny - Mowbray na to. - Wprawdzie Najwyższy Kapłan wielce się zamartwia ową praktyką, lecz jakem ostatnio słyszał, postanowił dla wprowadzenia porządku, aby każdy nowicjusz mógł w wieku lat piętnastu sam uczynić wybór, ostateczny i nieodwołalny. Zabrzmiało to rozsądnie. I obiecująco. Nieco nazbyt rozsądnie. - Logika podpowiada zatem - ciągnie Mowbray - że idąc za wskazaniem Ojca Świętego, można w nowicjat oddać każdego chłopca do lat piętnastu włącznie. Pakuj manatki. Twój ojciec dał już zgodę. Rano wyruszysz do opactwa w Hulme. Stało się więc, że gdy nadeszła piętnasta zima mego życia, co noc jak świerszczyk ćwierkałem admonasterium Hulme ordinis Sancti Benedicti diocesis Nonriccnsis - czyli innymi słowy, w opactwie hulmskim zakonu świętego Benedykta w diecezji Norwich. Musiałem całą nockę wyćwierkiwać modlitwy. Przyszło mi też w dzień pościć, a połączenie obu tych obowiązków znalazłem straszliwym. Ów rygor służyć miał wyniesieniu duszy ku Bogu, adoracji, umartwieniu, dziękczynieniu i kornym suplikacjom. Za pożywienie miałem czarny chleb, fasolę i zioła, takoż nie osoloną kapustę. O, gardzieli moja, o hymny rozgłośne! Do picia dostawałem jeno pomyje i wodę. Wnet poznałem Litanię o Najświętszym Imieniu Jezus, Prośbę do Ducha Świętego, Litanię do Najświętszej Maryi Panny, Litanię do Wszystkich Świętych i Litanię do świętego Józefa, na dobitkę Pozdrowienie Anielskie i Anioł Pański, a jeszcze Gorzkie Żale i Modlitwę Falstaff świętego Ryszarda. Modliłem się o wszystko, co tylko niezbędne Zbawieniu. Poznałem Żal za Grzechy i litanię przed Najświętszym Sakramentem, a z nimi Magnifikat i pieśń Alma Redemptoris (od Adwentu do Oczyszczenia NMP), Ave Regina Caelorum (Od Oczyszczenia do Wielkiego Czwartku), Regina Caeli (od Wielkiej Soboty do Trójcy Świętej) i Salve Regina (od Świętej Trójcy aż do Adwentu). Moją ulubioną pieśnią stała się Canticum Trium Puerorum - Pieśń Trzech Młodzianków, którzy to święci tak oto błogosławili Pana w ognistym palenisku: Benedicite, omnia opera Domini, Domino... Błogosławcie Panu, wszystkie dzieła Pańskie. Benedicite, soi et luna, Domino... Słońce i księżycu, błogosławcie Panu... Nawałnice i opady, błogosławcie Panu... Pobłogosławcie Panu, ogniu i gorąco, błogosławcie Panu, mrozy i zimna, lody i gradnie, dni i noce, morza i rzeki, wieloryby, ptaszkowie, zwierzu wszelki, bydło, księża, błogosławcie Panu, Ananiaszu, Azariaszu, Mizaelu... BENEDICITE! Zawsze z całego serca wrzeszczałem Benedicite, gdy tylko nastręczała się sposobność. Niełatwo jednak krzyczeć na diecie z wody, pomyj i ziółek. Cóż więcej? Podczas Nieszporów, zaraz - hej didle didle! Co mówię, podczas wszystkich Godzinek, jeśli ktoś z nas się pomylił albo gdy kto zasnął lub kiedy go złapano na poszeptywankach w zaciszu stalli, wnet zrywano z winowajcy opończę i habit kapturzasty, do pręgierza wiązano ofiarę i przez koszulę łojono solidnie. Celował w tej sztuce niejaki brat Michol, który trzymał na podorędziu wygładzony i giętki wiklinowy pręt. O świcie budził nas, każdego lekko prętem dotykając. Zerwać się musieliśmy z legowisk i z dormitorium wypaść, obmyć się, włos przyczesać i przystąpić do modłów. Hurgotało w klasztorze od modlitw niczym w wiatraku. Gdy piszę "my", mam na uwadze siebie i resztę małych nowicjuszy. Tuzin nas razem było. Najmłodszy miał lat osiem, najstarszy byłem ja i chorowity wysoki chłopak zwan, ha, jakże go to zwano? Dunkan. Benedicite! Dziwna rzecz, ale najbardziej omszały zakątek umysłu, jeśli go przywołać, wnet wszystko sobie przypomni. Myślałbym, że imię tego chłopca na zawsze mi wypadło z pamięci, a przecież potrafię i dzisiaj opisać wam jego lico, ciastowate i jakby rozmyte, czuprynę barwy pakuł i sposób, w jaki ów Dunkan się garbił w ramionach - choć przecież przed minutą, nim zacząłem mówić o nim, mógłbym przysiąc, że imię przepadło w niepamięci. Nocą kładziono nas spać po dwóch, a między każdą parą dorosły mnich się kładł na spoczynek. Nadto we wszystkich lichtarzach zatykano łojówki pełgające, aby nadzorcy mogli spostrzec najlżejsze wszeteczne poruszenia naszych dusz, i nie tylko dusz. Podczas modłów przechadzali się pomiędzy nami mnisi ze świecami i rózgą w ręku. Jeśli się zbyt niedbale śpiewało po łacinie, kładziono nam prętem po plecach. - Chłopcom potrzebna jest nade wszystko opieka połączona z dyscypliną i dyscyplina z opieką - powtarzał bez ustanku brat Michol osobliwym, skamlącym głosikiem przez nos dobiegającym, wskutek czego każde słówko wydawało się jakoby osobnym smarkiem. Dyscyplina i pierniczki. Nowicjusze znali jeszcze inną litanię, wyłączną swoją własność, i wyśpiewywali ją czasem pod nosem na zwykłą nutę" Sordidum mappale Olus sine sale Stratum lapidale Stabulum sordidale Kyrie eleison i tak dalej. Rzecz prosta, traktowała owa litania o naszym opactwie w Hulme, a jeśli ją przetłumaczyć na nasze, brzmi tak: Brudna pościel, Kapusta niesłona, Łóżka niby z kamienia, W tym brudnym chlewie! Panie, zmiłuj się... Dyscyplina zakonu benedyktynów w diecezji Norwich zasadzała się na tym, że kiedy siusiu się zachciało, człek musiał stać w przeciągu na zimnym korytarzu i w oczekiwaniu przestępował z nogi na nogę, na tym, że wciąż nas łojono wiklinowym prętem albo pobożnymi palcami ciągnięto za włosy. Mnisi jednakowoż pogardzali przemocą - nigdy nie bili pięścią czy otwartą dłonią, ba - nawet nie kopali! Takoż uczono nowicjuszy czystości - mieliśmy zatem przykazane wycierać dłonie w różne miejsca obrzydłego wspólnego ręczniczka. Bywało, że w środku nocy najmłodszym chłopcom, półobłąkanym z niewyspania, niesporo szło śpiewanie godzinek. Tym brat Michol dawał ciężki mszał do ręki, by im nie usypiała pod ciężarem, a mrowienie w ramieniu kazało czuwać także reszcie osoby. Jak na klasztorne obyczaje, w Hulme panował niezwykły porządek, a większość mnichów oddawała się miłym i prostym rozrywkom - modlitwie, hodowli gołębi, pomaganiu ubogim. Nie mówię tu, że kiedykolwiek łatwo szły mi modły, chyba jeno wówczas, kiedym popadł w jakie tarapaty. Jak pamiętam, opat Geffrey nazywał cały nasz świat miejscem wygnania. W jego rozumieniu żywot był tylko pielgrzymką ku Panu Bogu. Pielgrzymi zdążający ku wieczności szukali gospody, w której mogliby się posilić i odświeżyć ducha. Takim właśnie miejscem popasu miał być klasztor - mówił opat: klasztor to duchowa gospoda dla dusz pielgrzymujących. Bardziej podobało mi się zręczne porównanie niż panujące w gospodzie obyczaje, bo też "Pod Głową Odyńca" bawiłem się niejednokroć lepiej niźli w przybytku opata. Mego przyjaciela Dunkana wychowywała matka przy zakonnicach, gdyż ojciec dawno pomarł na zarazę. Gdy Dunkan pięć lat skończył, stracił matkę z oczu, gdyż do Hulme go wzięto - a to z tej przyczyny, iż nie jest rzeczą przystojną w tym wieku żyć i podrastać pośród płci odmiennej. Kiedy do Hulme zdążał, prowadzony przez mnicha, ów - czarci zapluty skurwysyn! jął wypytywać Dunkana o kobiety. A co to: kobiety? - zdziwił się Dunkan. - Te, u których pomieszkiwałeś. - Nigdy tam żadnych kobiet nie było - Dunkan się odezwie. Musicie pojąć, że mniszki kazały mówić na siebie "siostry", toteż malec widząc tyle sióstr zgoła nie przypuszczał, że można je jeszcze nazwać kobietami, jeśli taka wola. Mnich pomyślał zapewne, iż trafił na matołka, lecz wypytuje nadal: - A może chciałbyś zobaczyć, jak wygląda kobieta? - Pewnie, że bym chciał. Szli akurat przez pastwisko pełne kóz. Wskaże mnich na kozy: - Spójrz! Oto masz kobiety. Dunkan uwierzył. Opowiadał potem innym nowicjuszom, że widział, jak kobiety pasą się na polu, biegają i jedna drugą bodą. Przysięgał mi takoż, że niektórzy z jego słuchaczy święcie mu wierzyli ten sam mnich ich wyuczył! Tutaj właśnie dopatruję się błędu w dziecięcym nowicjacie. Pomyślcie sami, jeśli chłopcy rosną odcięci od świata, nie wiedząc, czym się różni kobieta od kozy, może to doprowadzić do wypadków pożałowania godnych. Odziewałem się wówczas w habicik dziecięcy, lecz mogę przysiąc - ani mi w głowie nie postało pozostać w klasztorze choćby Godzinkę dłużej niźli do poranka szesnastych urodzin. Z biegiem zimowych miesięcy poznałem dobrze, jak wygląda wnętrze kościoła, a takoż jak brzmią rytmy i kadencje psalmów, które mi brat Michol wbił w pamięć rózgą wiklinową. PSALMUS Laudate Dominum in sanctis ejus: laudate eum in firmamento virtutis ejus. Laudate eum in virtutibus ejus: laudate eum secundum multitudinem magnitudinis ejus. Laudate eum in sono tubae: laudate eum in psalterio, et cithara. Laudate eum in tympano, et choro: laudate eum in chordis, et organo. Laudate eum in cymbalis benesonantibus: laudate eum in cymbalis jubilationis: omnis spiritus laudet Dominum. Chwalmy Go, o tak. Jeśli nie połapałeś się w mojej łacinie, Cyklopku mój, strzeż się - oćwiczę ci zaraz rozumek! Pani, szlachetna moja czytelniczko, nie sądź przypadkiem, że byłem zupełnie niechętny dyscyplinie i karom cielesnym. Wierzę, lepiej znosiłem rózgę niż nieszczęsny Dunkan, który wiecznie szlochał i bełkotał na widok pręta, co oczywista skłaniało brata Michola do nowych kaźni. Lecz tak czy owak, prawdę rzekąc, mniej wówczas znajdowałem w sobie ciekawości dla rózeg niż w którymkolwiek innym okresie żywota. Może dopiekła mi już wilgoć i przeciągi opactwa, a tym samym nie starczało rozkosznych porównań i kontrastów dla bólu batoga? Cieszymy się z razów, kiedy brzuch mamy wypchany i nasączony winem aż po gardziel. Jedną usłyszałem w klasztorze zajmującą opowieść z ust mianowicie Dunkana. Słowa jej utkwiły mi w głowie na kształt jedynej plamy światła i koloru pośród wspomnień dni mrocznych. Nie zapomnę także oblicza Dunkana, gdy mi opowiadał historię, blady w świetle łojówek. Opowieść traktowała o królu Arturze, o którym uwielbiam słuchać. Może więc dlatego po dziś dzień pamiętam OPOWIEŚĆ DUNKANA. Żył niegdyś w Winchesterze pewien biskup, który ulubował sobie łowy. Przed śniadaniem wyruszał na łów albo i przy księżycu - zwykł on był polować, nawet wtedy kiedy mszę odprawiać powinien. Razu pewnego w Lesie Ardeńskim, gdy zagubił gdzieś swych naganiaczy pośród boru, spostrzegł biskup, że wjechał na rozległą i słoneczną łąkę wiodącą ku niezwykłemu domostwu. Biskup nigdy nie widział domu w owej stronie, tym bardziej już takiego, który by podobnie błyszczał. Podjechał tedy bliżej, wielce się dziwując budowli udatnie uczynionej - gdy wtem przywitali go słudzy w złocistych i zielonych jedwabiach. - Pójdź z nami, panie - zaprosili grzecznie. - Pójdź nie zwlekając i racz spożyć ucztę z naszym królem. Biskup wolał odmówić, tłumacząc służącym, że nie ma przy sobie szaty, w jakiej wypada biskupom zasiadać do stołu. Odwrócili się słudzy i wnet wyciągnęli z koszyka, pod dębem stojącego, stosowny ubiór, narzucili ornat na ramiona gościa i w dom poprowadzili przed oblicze władcy. Siadł biskup po królewskiej prawicy. Rozpoczęła się uczta. Nigdy jeszcze nie spożywał biskup dań równie wspaniałych ani nie kosztował win pyszniejszych. Gdy biesiada dobiegła końca, zapytał, komu zawdzięcza gościnę. - Imię moje brzmi Artur - odpowiedział władca. Król, który był i który nadejdzie. Biskup aż zatarł dłonie. - Tedy jestem w raju? - Nie w raju - król odpowie. - Jesteś w Kamelocie, w mojej siedzibie, kędy oczekuję zmiłowania Bożego. Lecz zanim je otrzymam, przyjdzie inny dzień, dzień, w którym Anglia mnie przyzwie w potrzebie. Wtedy do niej powrócę. Niezmiernie śliczne były owe słowa i patriotyczne, lecz biskup, jak przystało na biskupa, jął zachodzić w głowę, czy mu ktokolwiek uwierzy, gdy w Winchesterze opisze swoją przygodę i rozmowę z królem Arturem. Wymruczał tedy coś na temat swoich niepokojów. Artur przerwał mu i tak rozkaz?' - Dłoń zamknij! Biskup pięść zacisnął. - A teraz otwórz! Otworzył dłoń biskup, a spomiędzy palców wyfrunął mu motyl. Rzekł mu Artur: - Na całe życie niechaj ci zostanie pamiątka po mnie. O każdej porze roku, kiedy o spotkaniu naszym będziesz ludziom prawił, zamknij jeno dłoń i otwórz ją znowu, a żywy motyl wyfrunie na znak, że nie kłamiesz. Stało się, jak król Artur obiecał, a motyle winchesterskiego biskupa taką zyskały sławę, że wszyscy zamiast o błogosławieństwo, prosili o motyla. Zwano też naszego bohatera Motylim Biskupem. - A to cóże znaczy? - zawołał Dunkan żałośnie. Pięść wciąż zaciskał, lecz, choć wlepiał oczy w motyla wypatrując aż do bólu, motyl przylecieć nie chciał. Czyliś już zgadł. Worcesterze, jakiej to nauki król Artur chciał udzielić podobnym znakiem? Niech mnie wyłoją, nie ;wiesz? Tedy ci powiem, jaka w tym tkwiła nauka, zasrańcze! Choć działo się to w najciemniejszych wiekach, kiedym był jeno gąsienicą i jako oporny mniszek w nowicjacie życzyłem sobie jedynie, aby nie spędzić reszty żywota w klasztorze, wciąż gorzałem nadzieją, że czeka na mnie świat lepszy i większy, cały w barwach i w słońcu. pełen wesołych stworzeń, nieważnych i równie cudnych jak ówże motylek, podobny do motylków, którym jako dziecko nitki do nóżek wiązałem i pośród zbóż Caister biegałem ze skrzydlatym orszakiem, powiewającym mi nad głową jak pióropusz. W środku nocy, kiedy wielce zaspany wyśpiewywałem nokturny w kaplicy opactwa, kiedy w licach mnichów migotało odbicie świec i kiedy stałem pośród moich towarzyszy z nowicjatu, wciąż pod połą habitu zaciskałem kułak, już, już widząc w myślach. że otwieram dłoń, czyniąc znak krzyża, a z dłoni mej wyfruwa motyl... Lecz gdyby wyfrunął, brat Michol by go rozmiażdżył wiklinowym prętem. Nie wyfrunął jeno spotniała dłoń zaciśnięta Wnet straciłem głos od śpiewania kantyczek i hymnów, tedy opat Geffrey zgodził się w poranek mojej szesnastej wiosny, że nic tu w klasztorze po ochrypniętym braciszku Janie, który na dodatek twierdzi, iż jedynie kseres naprawi mu gardło. Miałem szesnaście lat opuszczając progi hulmskiego opactwa. Cały dobytek dźwigałem w tłumoczku na grzbiecie. Ujrzałem świat przed sobą niczym piłkę do gry. Nigdy lepiej mi nie pachniało powietrze i nie smakowało niż to, którym odetchnąłem wychodząc na wzgórze i hen za sobą zostawiając Hulme. - Pamiętaj, padół ten jest miejscem pielgrzymowania, naszym smętnym wygnaniem, a prawdziwy dom znajduje się gdzie indziej - przestrzegł mnie opat Geffrey. - Pamiętaj o mnie - rzekł do mnie Dunkan, bratnowicjusz, gdy umierał nocą. Mnisi dali mu najprawdziwszy habit i przyobiecali, że kiedy już skona, wyprawią mu pochówek godny mnicha, co już złożył śluby - a to w dowód przychylności zakonu. Cóż. Dunkan wcale nie chciał umierać jak mnich: gdy go rankiem znaleźli inni braciszkowie, wymotał się z habitu i spoczywał nagi, całkiem już wystygły, pośród gasnących świec. Sam sobie byłem motylem. Benedicite. Oto wyfrunąłem * * * XVIII O Badbym, spalonym w beczce 17 kwietnia To, com bredził przedwczoraj o warzeniu parzygnata, podobnie jak wczorajsze opowieści o mnichach, przypomina mi, że sam widziałem niegdyś mnicha pieczonego na rożnie. Jest rzeczą zgoła niemożliwą poznać, jak ciało zachowa się w ogniu. Człowiek, o którym tu mowa, chudy był i głupawy, do tego wręcz zapleśniały od religijności. Przysięgnę jednak, iż kiedy ciało wytopiło się w ogniu, przez mgnienie wisiał w przestworze sam jeno biały szkielet, przez co mnich wyglądał niby oścista ryba albo też koralowa skała. Zjawa ta trwała może przez minutę, gdy zaś płomienie podgrzały także gnaty, szkielet zwęglił się, trzasnął i prędko się obrócił w szczery popiół. Jednakowoż chwila, kiedy sam czyściuteńki szkielet trwał niby biała klatka, przezierając ku słońcu pod błękitem nieba, znów oto jaśnieje przed oczami mej duszy - podobnie jak chwila, kiedy mnisia skóra pękła roztopiona, kroplami rozpryskując się po ziemi. Działo się to we Francji. Gdziekolwiek się zresztą dzieje, palone ciało cuchnie jednakowo. Widywałem i w Anglii takie stosy. Jeśli wnet nie opowiem o Badbym i o jego beczce, historia owa przepadnie na wieki, a wielce jest przydatna, jeśli ktoś chce poznać, kim był nasz - prawie nasz - książę Henryczek Monmouth, jakkolwiek nań patrzeć. Żył sobie więc heretyk imieniem Jan Badby. Ponieważ nie wierzył w Najświętszy Sakrament Ołtarza, powleczono go do Smithfield, by na stosie spalić w myśl statutu De Heretico Comburendo. Że był kacerz, wsadzono go nadto do beczki. Henryś, książę Walii, diuk Kornwalii, hrabia Chester, stał na placu w Smithfield w złotych ciżmach, napominając Badby'ego, by ów powrócił do wiary Świętego Kościoła. Badby nawet nie chciał o tym słyszeć. Jako sprzymierzeńca lollardzkiej herezji obwiniono go na sądzie biskupim w Worcester, a wyrok, jaki zapadł, zatwierdziła instancja londyńska. Arcybiskup Arundel zażądał, aby kacerz wyparł się swoich błędów. Jednakże Badby, z profesji krawiec, trwał przy fałszywym zdaniu i twierdził, że chleb jest jeno symbolem i znakiem ciała Chrystusowego. Mówił jeszcze Badby, iż nie śmie wręcz wierzyć, że co ranek zmartwychwstaje w Anglii dwadzieścia tysięcy Chrystusów - a miał na myśli księży, którzy Mszę Świętą odprawiają. Arundel przekazał zatem heretyka świeckiemu ramieniu władzy. Oto więc Badby tkwił w beczce. Henryk tymczasem przystąpił, chcąc kacerzowi dać ostatnią szansę. - Nie mam czego się wyprzeć - odrzekł hardy krawiec. Zapalono żagwie, podskoczyły płomienie. - Łaski! - zawył wówczas Badby. W mgnieniu powieki Henryk kazał katom wyciągnąć Badby'ego z beczki i odratować. Sięgnięto bosakami w ogień, rozrzucono polana i wpół żywego heretyka wydobyto. - To nader rozsądnie - rzekł książę. - Janie Badby, w świetle twojego uczynku nie omylę się chyba ofiarowując ci w nagrodę dożywotnią rentę, za to, iżeś się wyrzekł herezji. Badby'emu szło jednak o łaskę, a nie o podbicie stawki. - Nie, panie! - wycharczał zwęglonymi ustami. - Wybacz mi, panie, lecz tego się nie wyrzeknę nigdy. - Rozpalić ogień! - rozkazał książę Henryk. Badby'ego na powrót wsadzono do beczki i żywcem spalono. Chcę tu rzec, Worcesterze, iż lepszy książę nie śmiałby się targować z półtrupem. Każąc zagasić ogień, Henryk skazał kacerza na podwójną męczarnię. Nie lubię męczenników - rasa to pełna dziwactw i niepotrzebnie krwawa. Twarde są karki tych ludzi, a serca zakamieniałe. Ów jednak Jan Badby nie wrzeszczał wniebogłosy. Czy tak był zatwardziały w diabelskich uczynkach, że niegodny wybawienia? Śmiem wątpić. Pamiętam go, jak nieprzytomny, poparzony, leżał z twarzą w czarne i sine plamy; pamiętam również księcia w złotych ciżmach. I to jeszcze pamiętam, że kiedy Badby oprzytomniał, książę nachylił się nad nim i laską go szturchnął. Trzy pensy dziennie - tyle miała wynosić obiecana renta. Imć Badby uniósł się nieco i w uprzejmych słowach odrzucił propozycję księcia. Przeprosił nawet, błagał o wybaczenie. Henryk nie mrugnął okiem. Ech, Anglio! Ty kurwo. Jan Badby drugi raz nie prosił o łaskę. Właśnie odór smażonego ludzkiego mięsa w Smithfield sprawił, że nie gustuję w pieczeniach. Tylko wino jest czyste. Imć Cortenay, rektor Oksfordu, również był świadkiem całej sceny: stał w kapturze nad beczką, pouczając krawca w kwestiach świętej wiary. Prałat od Świętego Bartłomieja przytargał Najświętszy Sakrament i przy trzynastu pochodniach trzymał go przed oczami lollarda. Trzy pensy dziennie. * * * XIX O śmierci ojca sir Johna Fastolfa 18 kwietnia Pora nam wszakże wrócić do tematu. Temat to jaki? Ileż jest tematów, jeśli się dobrze nad tym zastanowić? Jeden tylko znam temat: nasz żywot człowieczy. Gdy legnę w ziemi, skończą się tematy. Baczmy wszyscy tedy, by nie umierać. Nie sczeznąć, powiadam. Ba, jeszcze pożyję i stu lat dociągnę, lecz póki czas, sto dni jest mi dane, by rzecz opowiedzieć. Rzecz o mych dniach. Może zresztą tym więcej o nich tutaj mówię, im dłużej się wałęsam z dala od sedna. Nie zawsze, zamczysko szturmując, bieży się wprost ku blankom. Wróćmy jednak do mojej kroniki. Gdzie to przerwałem? W onym dniu, kiedy klasztor rzuciłem, m co Bogu niech będą dzięki. Zadławiony byłem modłami, głos aże mi ochrypł od hymnów, a siedzenie spuchło pod razami wiklinowego pręta brata Michola. Oto jednak wędrowałem do domu, do mojego Caister, chcąc jeszcze raz ujrzeć matkę i rodziciela. Utkwiło mi w łepetynie, co imć Mowbray prawił o ojcowskiej zgodzie na oddanie ustanku mnie gryzła, gdym przebywał w opactwie hulmskim. Umyśliłem sobie, że osobiście sprawdzę, czy ojciec ma o mnie aż tak niskie zdanie i w istocie mniema, że stan mnisi to wszystko, do czegom sposobny. Do Caister dotarłszy, gdzie wysoka trawa porosła już maneże, napotkałem zaraz mojego wuja Hugha, który pod ramię wiódł nową kochanicę. - Spojrzyj jeno na to! - zachęcił. Owo ,,to" okazało się flakonem szmaragdowym, w który wlano, rzekłbyś, parę kropel łoju. - Cóż to takiego? - zapytałem. - Pot archanioła Michała! - oświecił mnie wuj Hugh. - Pot wylany podczas boju z Szatanem. Pojmujesz, że to rzecz bezcenna. Nie miałem ochoty pytać, ile chce wuj za rzecz i.ik bezcenną jak owa relikwia. - Gdzie znajdę ojca? - spytałem po prostu. - A rzuć znowu okiem na to oto puzdro - wuj przerwał. Zerknąłem na zeschłe, sczerniałe badyle, spoczywające w puzdrze na fioletowym aksamicie. Siano - rzekł tylko wuj Hugh. - Nie zaprzeczę - przytaknąłem. - Lecz ojciec... - Nie wyobrażaj sobie, że to byle lichutkie siano To siano ze żłobu Dzieciąteczka Jezus. - Z pewnością - mruknąłem. - Niechaj twych myśli nie mroczy zwątpienie upomniał mnie wuj. - Słono mnie kosztowało święte siano. A teraz, synu, zasłoń wzrok przed blaskiem i spójrz, co nosi na szyi piękna Kleopatra! Spojrzałem, a Kleopatra ząb wyszczerzyła ku mnie. Na szyi miała jakby gwiazdę z nieba. - Przecież nie ta, która była wiodła Trzech Królów z darami? Wuj Hugh palec jeno do ust podniósł i szepnął, mrugając chytrze: - Przyznam szczerze, ta albo i nie ta. Bardzo podobną mają w Edynburgu. - A mój ojciec? - Perła kolekcji - wuj wtrącił. Wspaniałość. Prawdziwe cudo'. Tu zdjął wiszący mu u pasa mieszek. Kryło się w nim coś niby kiełbasa, pozawijana w wełnę i pakuły. - Nie zgadłbyś co to. Nie chciałem zgadywać. - To palec Niewiernego Tomasza, apostoła! - zakrzyknął wuj z triumfem. - Pomyśl, chłopcze, tenże palec tkał Tomasz do rany w boku Zbawiciela! Oddałem Hughowi tłumoczek i rzekłem ze znużeniem: - Więc co z moim ojcem? Odpowiedź już znałem. - Nie żyje - odrzekł wuj. Twój ojciec nie żyje. Przysiadłem na schodkach domostwa i zapłakałem. Łzy kapały mi z palców i tworząc kałużę, utopiły pająka - jednego z plamiastych pająków mojej matki. Widać, że pająki mnożyły się znojnie, od kiedy przeszły złowrogie dni dżumy. Dobrze im posłużyła Czarna Śmierć. Gdym ujrzał pająka, prędko otarłem oczy i jąłem się rozglądać za matką. Okazało się, że stary dom rzuciła i poślubiła gacha nazwiskiem Bądźzdrowa. Cokolwiek by mówić o matce, humor jej nie opuszczał - nawet kiedy podpalała arras i rodziła szczeniaki na podłodze komnaty. Nową panią Bądźzdrowa zastałem w dobrym zdrowiu. Dała mi słowo, że kiedy dorosnę, dom w Caister stanie się moim udziałem. Tak chciał mój zmarły ojciec. Okazało się tudzież, iż ojciec zgoła nie pożądał dla mnie kariery duchownej. Wieść o mym niedawnym losie przeraziła matkę, która dotąd wierzyła, że jestem zwykłym członkiem Mowbrayowej świty. Mowbray, chytra piździna, uwiadomił ją tylko, że "wyruszyłem z misją", gdy go zapytała. Zresztą nie szukała matka zbyt gorliwie nowin o mym losie, wszystkie dni i noce mając zajęte nowym mężem. Prędko zmiarkowałem, że najłatwiej ich znaleźć w łożu, gdzie kuli żelazo, aż iskry pryskały. Właśnie w sypialni przyszło mi rozmawiać z matką, a większość jej kwestii dobiegała mnie spod kołdry. Ojczym znów, Bądzzdrowa, ni słowa nie wyrzekł. Siła za to wydobył z siebie chrząknięć i posapywań rozkosznych. Matka tymczasem raźno szczebiotała w moją stronę. Pamiętam z tej rozmowy jeno tyle, że kiedy zapytałem matkę, jak umarł ojciec, usłyszałem: - Ze śmiechu. - A śmiał się z czego? , - Z niczego, ot, tak sobie. Niezmiernie mi się spodobała taka śmierć. Plakutus runął martwy, kiedy przyszło płacić. Saufejusz zadławił się na śmierć wpół surowym jajkiem. Ajschylos stracił życie, gdy przelatujący orzeł, który żółwia niósł w szponach, upuścił go wprost na poetę, rozłupując mu czerep. Tytus Haterjusz umarł całując żonę w rękę. Czarownik Chalkas pękł ze śmiechu na myśl, że oto spokojnie minęła godzina, którą wyprorokował jako czas własnej śmierci. Lecz mój ojciec umarł ze śmiechu ot, tak sobie. * * * XX O tym, jak sir John Fastolf zrzucił białą swą szatkę dziewiczą 19 kwietnia Śmierć i Wenera zwykły chadzać społem. Kiedy przeleje się powódź wezbrana, pożar dogaśnie albo gdy wojna minie, prędko nastaje czas chędożenia. Oto imć chorąży Pistol kroczy ulicą paryską, powiewając kaftanem rozpiętym, i chociaż brak mu miecza u pasa. stercząca pyta go zastępuje, czerwona i ogromna jako sam nos Bardolfowy. Cóż, trzeba wam wiedzieć, iż we Francji wielka wówczas oskoma mężów ku niewiastom parła, szczególnie już po Agincourt, Yerneuil i drugich znacznych bitwach. Może sprawiała to ulga, co przychodzi, kiedy człek wie już, że z życiem ujść zdołał, bo w takiej chwili każdemu żywot zdaje się radosny. Myślę sobie wszelako, że znać tu głębszą przyczynę. Cóż czyni chłopię małe, gdy się przestraszy? Do pani matki biegnie, by głowę w jej skryć podołku. Kiedy zaś szkrab udaje męża dorosłego, będzie robił to samo, lecz już nie z matką. Tako to śmierć z każdego czyni małe dziecię. Tym jeno sposobem możliwe się stało - by rzecz pokrótce wyłożyć - iż tak nagle dziewictwo straciłem tuż po otrzymaniu wieści o śmierci ojca. Ten i ów z was posłyszawszy, jak doszło do owego zdarzenia, wywiedzie mi, jakoby również ta kwestia zasadzała się cała na tym tylko, że nagle okazję do czynu spostrzegłem. Nie pomylą się oni wielce, lecz niechaj miarkują, że i wprzódy sposobność miałem ku czynom Amora. Może wprawdzie byłem zbyt młody, by wygodzić dziewce służebnej Katarzynie, która pierwsza poczuła moc i prężność mojej buławy, kiedy mnie trzcinką ćwiczył bakałarz Ravenstone, ale dosyć już miałem wiosen, by rypałę zapuścić w którą bądź z dworek lady Elżbiety, gdy zniewolony, w babskim przyodziewku dzieliłem z nimi łoże, gapiąc się na ich pozy i figle kuszące. A były pośród nich wcale liczne dziewczęta, które z ochotą pozwoliłyby mi wyświadczyć sobie podobną przysługę. Co dzień mnie łachotały, dotykały paluszkiem i udając, że śpią, macały w uścisku - chyba że akurat macały się same - po grzbietku mnie gładząc i nagim ciałem trąc o moje w mniemaniu, żem już we śnie pogrążony. Rozłożyłaby dla mnie nogi sama księżna Norfolku, jeślibym tylko bardziej się napierał dowieść mej męskości, choć przecie w żeńskich fatałaszkach byłem... Stało się jednak, że w owe czasy ni razu nie skorzystałem ze sposobności, ażeby zrzucić moją białą szatkę dziewiczą. Za to gdym się dowiedział o śmierci ojca, nie czekałem dłużej, by tego dokonać. A było to tak: ojczym mój, Bądźzdrowa, córkę miał z poprzedniego stadła. Szła jej teraz szesnasta wiosna, jako i mnie. Imię jej było Ofelia. Jasnowłosa i wysoka była Ofelia, o puklach spadających jej falą aż po krzyże. Pod staniczkiem rysowały się wyraźnie dwie piersi kończyste - a tyłek miała Ofelia jako dwie śliwy, trące o siebie wzajem przy każdym stąpnięciu. Ciekawska była Ofelia, o oczach przypominających dwa wielkie i błękitne stawy. Często, bywało, siada sobie i patrzy na mnie, bez jednego mrugnięcia, ciekawsko a zaczepliwie, aż zaczynałem już czuć pomieszanie. Widząc zaś moją niespokojność - co poznawała niechybnie po drżeniu rąk lubo po nowej fałdzie tworzącej mi się nagle na opończy - Ofelia uśmiechała się niespiesznie cienkimi czerwonymi ustami, ramionami łagodnie wzruszała, ukrytymi pod mgiełką sukni, po czym wychodziła z izby. Mogę mniemać, że Ofelia była mi przyrodnią siostrą, ale wiele się wówczas nad tym nie zastanawiałem - ba, nawet i potem, kiedy rzecz pojąłem, to jest kiedy Ofelia po swojemu, niewinnie i z ciekawością, wielce krew mi burząc wyjawiła prawdę o zakazanej naturze naszego związku. Dodało to jeno ostrogi naszym łóżkowym igraszkom. Tym, co się między nami zawiązało, jedno tylko bóstwo rządziło: Eros. Gdym przybył do Caister, sprawa ta nie była wcale dla mnie błaha. Na dodatek oskomę Ofelii podsycały rozmaite dziwy, jakich była świadkiem w małżeńskim łożu swego ojca, Bądźzdrowa, który już od roku zabawiał się tam z nową żoną - moją matką na świat nieczęsto wychylając nos. Niebożątko Ofelia musiała patrzeć na to wszystko, usługując bezecnikom: kiedy ci poczuli głód albo pragnienie, ojczym nuże targać za sznur dzwonka. Ofelia na paluszkach wnosiła tacę, by miłośnicy mogli się pokrzepić, i nieraz bywało, że zjadłszy zaczynali się na powrót obłapiać, nim jeszcze dzieweczka opuściła izbę. Jakem zresztą rzekł, w Ofelii mieszkała ciekawość, a jej błękitne ślepia nie przeoczyły niczego. Pewnie i jej samej. nieskoro było wyjść z izby na widok takich zabaw. Kiedym wrócił do Caister, biedactwo najwidoczniej już się zaraziło świerzbiączką, z której tylko mężczyzna wyleczy. Ja znów, po czasach spędzonych w klasztorze, po utarczkach wojennych pod panem Mowbrayem i uprzednich jeszcze przypadkach we fraucymerze jego połowicy, gotów byłem na wszystko. Szła mi już szesnasta wiosna i chociaż wówczas jeszcze nie jadałem fig ha. jeść ich wcale nie musiałem! - postanowiłem zakosztować Ofelii. Gdy pierwszy raz przyszła ciemną nocą do mojej izby. całe domostwo zdawało się mocno spać. Padał deszcz, za oknami szemrała rzeka, w kominku gorzały polana. Ofelia miała na sobie jedwabną koszulkę gołąbkową, włos uplotła wysoko i znać było, że świeżo zażyła kąpieli. - Jasiu rzecze mi. - A co? - pytam ja. - Spójrz, proszę. Coś mi chyba wpadło do oka. Przysiadła na brzegu łoża, twarz ku mnie przechylając. - W lewym oku - doda jeszcze. - I proszę, Jasiu, delikatnie. Wiem, że będziesz delikatny. Masz takie miłe dłonie. Choć patrzyłem uważnie, nie ujrzałem w oku Ofelii niczego niezwykłego. Krom własnego odbicia. Ofelia siedziała tylko, zapatrzona w żar. Co pewien czas okiem mrugnęła. Gdy dotknąłem jej policzka, spłynęła po nim łza. - Cóż ci to? - pytam. - Ukrzywdziłem cię? - Nie! rzecze ona. - Dobranoc, Jasiu. Tyle tego. Atoli następnej nocy znów przychodzi, plaskając bosymi stopy o drewno podłogi. - Jasiu - powiada. - A co? - Jakoś zasnąć nie mogę mówi mi. - Chyba mam palpitacje. - Palpitacje? - powtórzyłem głupio. - Palpitacje serca. Dotknij tylko. Nigdy jeszcze nie dotykałem serca młodej dziewczyny. Hajże, Worcesterze, gdybyś nie wiedział czasem, jak taki specjał wygląda, objaśnię ci chętnie: serce okrągłe jest, jędrne w dotyku, a na jednym końcu ma różową sutkę. Wszystko to przezierało przez błękitny jedwab koszulki, a pod palcami czułem tężejącą radośnie wypukłość. - Och - westchnęło się Ofelii. Potem, może dlatego że zaskoczyło ją własne westchnienie, szepnęła mi: - Musisz mi je rozetrzeć, och, delikatnie... - Czy tak? - pytam. - Właśnie tak - kiwnęła głową. - Dobranoc. Gdy zapadła noc trzecia, dojrzałem do czynu. Dosyć już, moja pani, tych dobranocek i rejterady w porę, gdy rzecz nabiera rumieńców, a moc tajemna unosi kołdrę pod sufit. W kominku pełgał ogień, wiatr wzdychał za arrasem. Tym razem Ofelia nie cierpiała na żadną przypadłość cielesną. Siadła jeno grzecznie w nogach łóżka, dłoń na warkocz złożyła i zapatrzyła się we mnie wielkimi oczyskami, które były jak dwa kręgi nieba. - Jasiu - rzecze wreszcie. Tu Ofelia dotknęła niesfornego kosmka z warkocza. - Jakże sądzisz pyta - czemu ojciec mój i twoja mama ciągle jeno w łożu polegują? - Że jak? - zapytam. - Bo przecież wcale nie śpią - ciągnęła kwestie Ofelia i oblizując koralowe wargi, przymknęła w rozmarzeniu oczy. - Wiesz, podsłuchiwałam u dziurki od klucza. Te ich hałasy i krzyki nie przez sen czynione! Dopiero wtedy pojąłem wspaniałość wydarzenia: nadobne dziewczę nie przyszło tu wcale po to, by mnie uwieść. Więcej powiem, Ofelia nie znała wcale, na czym się zasadzają cielesne igraszki. Mam za rzecz pewną, iż jedynie same instynkty nie ćwiczone kazały jej podniecać się tym, co ojciec jej wyprawiał w łożu z moją rodzicielką - lecz, jak mniemam, w głowie Ofelii nie postało, na czym w istocie polega sekret miłowania. Teraz oto, zerkając na pierś delikatną, falującą w marzącej niewiedzy pod błękitnym giezłeczkiem, umyśliłem sobie, że wezmę mocno w garść edukację dziewczęcia. Wnet zerwę się z łóżka. - Ofelio! - wołam, zakrywając sobie dłońmi przyrodzenie. - Jasiu! - zakrzyczy ona, niepewna, co czynię. Uniosłem zatem dłonie. - Rzeknij mi, co to takiego? - pytam. Wcześniej już wspominałem o wielkich oczach Ofelii. Teraz zmieniły się one w dwa morskie wiry gorące, w dwa Hellesponty zadziwienia. Ofelia łakome usta otwarła i rzecze: - Jasiu, to jest chuj. ,,Ch" wymawiając, złożyła usta w ciup, a przy "j" rozwarła je słodko, aż mignął poruszający się język. - Ho ho! - ruszyłem ku niej. - Widać, że nie takaś już niewinna, moje ty... - Wielkie rzeczy! - przerwie, wyrywając mi się. - Tatuś ma taki sam. Jeno większy. Tu furia mnie złapała. - Większy! - zakrzyczę. - Większy niż mój?! Większy niż to?! Chodźże do mnie i dobrze się przyjrzyj, zanim powiesz, że ktokolwiek ma przyrodzenie dłuższe niż ten oto mój wychowanek. Obiecuje, koteczku, że i taki ci wystarczy! Spojrzy Ofelia przez ramię i głową jeno potrząśnie, złotym jak słoma włosem zasłaniając spąsowiałą twarz. - Mnie? - zdziwiła się wielce. - A on mi po co? Cóż bym z nim czyniła? Żartowniś z ciebie, Jasiu. Przecież wy, chłopcy, macie to do siusiania. Aż się o ścianę oparłem, taki śmiech mną zatrząsł rozgłośny i nieopanowany. Ofelia zasię zwróciła się ku mnie, wpatrzona w podrygujący drążek - ba, nie spuszczała zeń wzroku nawet na sekundę. Zadziwił ją z pewnością widok instrumentu, który tak usilnie wyobrażała sobie ostatnimi laty. Postanowiłem obrać fortel zasadą polityki. - No i co w tym dziwnego - rzuciłem, okrywając się szczelnie. - Czemu tak oglądasz mojego konika, kiedy możesz się bawić własnym? Zatkało Ofelię, która wykrztusiła jeno: - Dziewczynki takich nie mają. Nie wiesz tego, Jasiu? Oblokłem twarz w wyraz niedowierzania. - Przecież wszyscy mają właśnie takie! - Wcale nie! - zakrzyknęła Ofelia. - Spójrz tylko! I uczyniła moja szesnastoletnia przyrodnia siostra właśnie to, na com miał nadzieję - na wznak padła na łóżko i zadarła koszulkę, odsłaniając najśliczniejszą świętą grotkę bogini Wenus, jaką w owym młodym wieku przy godziło mi się oglądać albo i widywać w najbardziej rogatych marzeniach. Przykląkłem między nogami Ofelii i złożyłem tam pocałunek. - Witaj mi - rzekłem i pocałowałem raz jeszcze - Miłe to? Poczułem, jak palce Ofelii wczepiają mi się we włosy, więc przeciągnąłem falującym językiem po jej szparce, skubiąc wargami ów różany pąk u samego szczytu. Ofelia jęła się rzucać z boku na bok i siedzeniem obijać o łoże. - Pyszne! - zachichotała. - Ach... I nagle wypchnęła mi głowę spomiędzy swych ud. po czym z gorejącym obliczem siadła wyprostowana, a w jej błękitnych oczach był płomień. - Hola, Jasiu, wiem już! - zakrzyknęła. - Wiesz, co się robi z twoim?... Nie dane było Ofelii wyłożyć mi owej zagadki do końca, gdyż rozrzucając poły ukazałem powtórnie jej prawidłowe rozwiązanie. Nogi Ofelii rozjechały się bez namysłu, pozwalając, by mój dziewiczy taran rypnął w bramy jej nie mniej dziewiczej piczki. Gdy bierze się dziewictwo, delikatność nie jest wielką cnotą. Cipek Ofelii rozkosznie był ciasny i malutki. Kiedym się już dobrze usadowił na jego aksamitnym progu, ruszyłem do szturmu, aż łzy pociekły z błękitnych oczu mej siostry. - Odwagi - pocieszyłem ją, pozwalając mej machinie drżeć niecierpliwie, dopóki Ofelia tchu nie odzyska. Potem ruszyłem do ostatniej szarży. Ofelia zrazu krzyczała, lecz nie za wiele. Poduszkę jeno gryzła i w uniesieniu ciskała głową po łożu. Oto byłem w połowie drogi - oto nagle dotarłem do celu! - Och, och, och! - zakrzyczała Ofelia. - Co się dzieje? Co się stało? Coś ty zrobił? - Kochanie - szepnąłem jej w uszko, czując gorącość nasienia pitego przez piczkę rozedrganą. - Kochanie, ludzie zwą ową sztukę mianem pierdolenia, a powiem ci, że udała się ona i mnie, i tobie. Dobrzem wówczas wytrząsł Ofelię, wyszturchał i wycałował. Obie dłonie pod zadek jej podłożywszy, wciągnąłem ją na ów śliski miecz. Ofelia łzę uroniła. Jej cipek łzy ronił, roniłem je i ja, i mój stojak także. Potem wszyscy zaśmialiśmy się szczerze. Jak pamiętam, onej nocy siedem razy dokonałem z Ofelią całego dzieła. Posmakowawszy zabawy, Ofelia stała się jako niesforny niedźwiadek, co wpadł był do cebrzyka z miodem i nie zamierza zgoła stamtąd wyleźć. Tako i ona nie dawała się wypędzić z łoża. - Jeszcze raz, Jasiu - powtarzała mi - wytrzęś mnie jeszcze! Mruczała tak już przez sen, kiedym jej i swoje siły wyczerpał miłowaniem. Potem zaś - hej didle da! Przychodziła do mej izby co noc, dopókim nie opuścił Caister! Matka moja i ojczym Bądźzdrowa nie spostrzegli wcale, czym to się zajmujemy, tyle mogę przysiąc. Za bardzo sami byli wszak zajęci pracowitym spłacaniem długu u możnej bogini Miłości. Ich służba była bez wątpienia cięższa od naszej, bowiem później dopiero nauczono mnie bardziej wymyślnych sposobów na to, jak zadowolić niewiastę (i odwrotnie). Klnę się jednak, iż nie było kochanków, jakkolwiek doświadczonych, którzy by się dosiadali czarowniej, wierniej i bardziej otwarcie, delikatniej i z większą ochotą aniżeli ja i moja siostra Ofelia. Wiedzieć wam jeszcze trzeba, iż owo zadziwienie, jakie miała Ofelia w oczach, widoczne było i w innych okolicach dziewczęcego ciała: czasem wręcz czułem, że ów jej pipek słodki gapi się na mnie bezwstydnie w cudownym skupieniu, do cna mnie wysuszając z wszelkich soków, jakiem warzył w sobie dla Ofelii. Ofelia duszyczką była miłą, prostą i nienasyconą. Nigdy nie krzyczała, że ją boli, nigdy też nie odrzuciła mnie i nie odepchnęła, nawet kiedym na leśnej przechadzce obracał się ku niej i jednym pchnięciem obalał na stos jesiennych liści, gdzie też obłapialiśmy się bez tchu, umorusani pleśnią i pajęczyną. Raz je ujrzawszy i raz doznawszy mocy mojego narzędzia, Ofelia całkiem straciła głowę dla tej zabaweczki. Pomnę, że któregoś popołudnia na huśtawce kazała mi się chędożyć, póki mrok nie zapadł. Huśtawkę tę sam zmajstrowałem w konarach jabłoni. Nad ławeczką był daszek z pękami szkarłatnych wstęg furkoczących na wietrze. Do dziś pamiętam zapach wiciokrzewu i blask słoneczny na opadłych jabłkach, i jeszcze ostry lisi języczek Ofelii, który mi siostra wraziła jakimś trafem w nozdrze w chwili najwyższego wzlotu, a nadto skrzypienie huśtawki i niebo kołyszące się niespiesznie, kiedyśmy wreszcie legli w ciasnym uścisku, a huśtawka zwolniła, uspokoiła się i ociężale zatrzymała prawie... - Jasiu! - szepnie mi Ofelia z pożądliwie roziskrzonym okiem. - Dosiądźże mnie jeszcze! Dosiądź, dosiądź, Jasiu! Niczegom tak nie lubiła w dzieciństwie jak huśtania w jesienne popołudnie. Teraz jestem już duża... i wciąż za tym przepadam! Cóż, mogłem się tylko zgodzić. Zawszem się wszak starał wygodzić owej gorącej, mrugającej grotce, która mnie przywitała w tak cudownym zadziwieniu. Tak oto zrzuciłem białą swą szatkę dziewiczą. Wraz z nią odrzuciłem niewiedzę i pierwszy raz zacząłem pojmować sam siebie. I Ofelię, także mą słodką Ofelię. * * * XXI O tym, jak sir John Fastolf do Londynu ruszył, a nadto jego pochwała Mostu Londyńskiego 20 kwietnia Zaświtał jednak taki dzień, gdy znużyło mnie Caister, a nawet - na czas jakiś - moja wdzięczna Ofelia. Miałem szesnaście lat, pamiętajcie, i jak przystało na chłopca w tym wieku, postanowiłem zdobyć sławę i fortunę. Po zmarłym ojcu odziedziczyłem nieco gotowizny i dóbr, lecz nie mogłem nic uszczknąć, nie będąc jeszcze dorosłym. Pozostało mi jeno do Londynu jechać, jak tylu młodym ludziom przede mną. Sam chciałem przetrzeć sobie ścieżki w świecie. Wzułem więc ciżmy o nosach tak długich i tak zawiniętych, że przypinałem je zdobnymi łańcuszkami do kolan, i w tym modnym przybraniu wyruszyłem w drogę ku miejscu, które było dla mnie pępkiem świata. Powędrowałem do Londynu w dniu, gdy żywopłoty obsypały się kwieciem i owocem, a niebo kipiało od ptactwa. Żyzna ziemia pachniała niby pumpernikiel, powietrze miało smak wina. Zza każdych drzwi mijanych po drodze zapachy kuchenne zdawały się płynąć, jakobyście unieśli pokrywkę nad rynką z pasztetem. Psy ujadały, tańczyły skowronki, dzwony dzwoniły, a na stokach pagórków baraszkowały jagnięta z runem na kolanach uczernionym węglem. Nurt rzeczny pobłyskiwał, drzewa jaśniały listowiem, wiatraki mełły przestwór. Maszerowałem w kompanii pielgrzymów i minstreli. Mijały nas panie w krytych powozach, w eskorcie konnych rycerzy, spotykało się trefnisiów na szczudłach i linoskoczków jarmarcznych czyniących zakłady, kupców, wędrownych mnichów, pątników do sanktuarium w Walsingham, wędrownych muzykantów z instrumentami, grających w marszu na harfach, kitarach i cytrach, na lutniach i mandorach, na psałteriach. Szło z nimi dziewczę, co grało na cymbałach, grajkowie niosący mazanki i burdony z jedną struną, piszczałki, krzywuły, szli takoż chłopcy z krumhornami, kantelem i trąbą. Zawsze kochałem melodie - przeto poczytywałem sobie za uśmiech fortuny zdążać do Londynu z własną muzyką. Chłopiec o zajęczej wardze wyuczył mnie po drodze sztuki gry na czymś w rodzaju organów. Zwiesił mi pudło z szyi, a ja musiałem jedną ręką dąć w miechy, drugą zaś wygrywać nuty. Pod górę szliśmy, a potem w dolinę, trąbiąc, bijąc w cymbały, śpiewając - a wszędzie biegł za nami piesek przybłęda. Kiedyśmy nareszcie dotarli do Londynu, ulice miasta wydały mi się omalże brukowane złotem, tak niezwykle zdobiły je słoneczne plamy i cienie czarne. Poblask pod mostami jawił się wprost cudem. Ha! Ho! Czarodziejskie wydało się całe miasto moim młodym oczom, może dlatego że tak długo odkładałem podróż do Londynu, tym samym coraz bardziej stając się wygłodniały nowych widoków i dźwięków, a może z tej przyczyny, że pielgrzymkę swoją odbyłem piechotą, gościńcami i szlakami z Norfolku, mając za towarzystwo grajków, minstreli, wędrownych druciarzy i mnichów, przez co wciąż rosło we mnie poczucie niezwykłości zdarzenia i dumy, kiedy z ostatniego pagórka pierwszy raz ujrzałem owo miejsce. Dla jakiejś przyczyny szedłem niby do domu do własnego domu w stronie, której przecież nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Ulice mrowiły się tłumem, pełne zgiełku i ciżby, a kolorów tam ile! Wokoło biegali czeladnicy cechów... - Kupujcie! Kupujcie! - Miotły! - Ciepłe pasztety w cieście! - Ciżmy nowiuśkie! Owi czeladnicy nie stali wcale o to, co sprzedają, zachwalając dobra w taki sposób, że nie wiadomo było, czy żartują, czy okrzyki zachęty mają za największą świętość. Nawoływania brzmiały jak koszałki-opałki, lecz zarazem trąciły najprzedniejszą poezją. Po tychże ulicach chodzili na rękach akrobaci, obok przechadzał się pomocnik burmistrza, wielce godny w purpurowej szacie lamowanej futrem. Przed kościołami wystawiano sztuki. W dniu mojego przybycia cech handlarzy rybami odgrywał misterium o Jonaszu i wielorybie! Stałem w ulicznym kurzu, popijając piwo, śmiałem się aż do łez i klaskałem w dłonie. O, Gemini, Londyn był mi domem, a jego ulice prawdziwą poezją... ulice i targowiska, kościoły, pałace, zajazdy... Wyuczyłem się nowej litanii: O, Moście Londyński, o, Billingsgate, o wzgórze Tower, o, południowe nabrzeże Świętego Zbawiciela, o ulico Tamizka i kościele Tempie, o Charing Cross i wy, St. Clemens Danes, Tempie Bar. Holborn, i wy, błonia przy Zajeździe Lincolnskim; o, Smithfield i Clarkenwell, o Aldersgate i Cripplegate, o ulico Świętego Botolfa, o Zaułku Biskupi, ulico Kajdaniarska i Szewska, Świętego Pawła i West Cheap, ulice Watling i Canwicke, i Lombardzka, o moje Cornhill, Guildshall, o Zaułku Białego Krzyża, Psie Dołki, Westminsterze. O, moja muzyko! Może nie powinienem wpadać w pompatyczne tony, bo prawdę rzekąc, szlaki wokół Londynu były tak zapuszczone, że płaciliście myto od każdego konia i wozu, który z konieczności wiózł dobra przez miasto. Widziałem sam woźnicę, któremu przyszło zapłacić tak wiele, że po prostu oddał poborcy wóz i konia, po czym wrócił piechotą do domu. Czy się wjeżdżało, czy też wyjeżdżało, kopytkowe przy bramach wynosiło jednego pensa od podwody i po ćwierć pensa od każdego konia. A jeśli na wozie był żwir, piasek albo glina, wolny przejazd przez tydzień kosztował trzy pensy. Wyjątki czyniono jedynie dla koni i wozów wiozących spyżę wielmożom! Ech, możni! O tych kurwich synach opowiem przy innej okazji. Jeżeli mnie jednak spytacie, co mi w Londynie najbardziej zamąciło w głowie i co staje teraz przed oczami mej duszy, gdy myślę: Londyn - odpowiedź znam jedną i tylko jedną: Most Londyński. Niczego podobnego nie widziałem jeszcze. Wystawcie sobie rzekę Tamizę, pięćset kroków szeroką aortę w sercu największego grodu świata. Brzegi tej oto rzeki spina cudowna budowla, najwspanialszy z mostów, rozparty na osiemnastu kamiennych filarach, grubych na szesnaście do dwudziestu łokci, zwężając bieg rzeki prawie do połowy naturalnego koryta. Mówicie, że diablo nieudolna konstrukcja? Może i racja. Ale za to jaki się w niej kryje splendor! Dzięki filarom na samym moście udało się postawić cały rząd czteropiętrowych kamienic, od końca do końca. Domy stoją okrakiem nad jezdnią dla wozów i pieszych, tworzącą mroczny tunel. Dookoła są kramy, a pośrodku mostu, na najgrubszym z filarów, kaplica, długa na trzydzieści i na piętnaście kroków szeroka, wzniesiona jeszcze w dwunastym wieku na dwóch poziomach. Kaplica jest pod wezwaniem świętego Tomasza z Canterbury i nosi miano świętego Piotra z Mostu. Kaplica na moście. Przedni pomysł. Powiadali mi ludzie, że gdyby nie Najświętszy Sakrament w kaplicy Piotrowej, most spłonąłby doszczętnie w straszliwej pożodze roku - jeśli pomnę - 1212 Anno Domini. Wspomniałem przedtem, że korytarz pod kamienicami jest mroczny jak dziupla, lecz w jednym miejscu przebito w nim obszerny świetlik, po to, by dać miejsce dla kuglarstw i turniejów. Na moście owym walka była rzeczą równie częstą jak handel i religia. Zaledwie w miesiąc czy dwa po moim przybyciu pewien szkocki pan, sir Dawid Lindsay, hrabia Crawfordzki, starł się na onym placu z Janem de Wells, ambasadorem Anglii na dwór szkocki. Na pojedynek wyzwał Szkot Anglika, obierając jako boisko Most Londyński. Iż de Wells wielce się chełpił przewagami Anglików, Lindsay zażądał, by kwestię rozstrzygnięto mieczem. Wnet też przekroczył granicę w orszaku dwudziestu i czterech przybocznych i rychło przemierzył królestwo, glejt na to otrzymawszy od samego władcy, Ryszarda II. Po czym stoczył Lindsay turniej na oczach wielkich tłumów. I ja tam byłem. Zagrzmiały fanfary, ciśnięto chustkę, rycerze runęli na siebie niby dwa demony, drąc ostrogami skórę najeżonych żelazem rumaków. Obaj skruszyli kopie, lecz żaden nie upadł. Wierzcie mi, tak wielki był impet zderzenia, iż oba drzewca prysnęły w kawałki, ale Szkot trzymał się w siodle jak przylepiony klajstrem z owsianki. Pamiętam, że ludzie w domach zakrzyczeli chórem: - Przywiązany do konia! - Tuż koło mnie jakiś przekupień wrzeszczał: - To wbrew zasadom! Lindsay, gdy to posłyszał, zeskoczył na ziemie (a nie miał na sobie zbroi pancernej, lecz kaftan nabity pierzem) i jednym skokiem na powrót znalazł się w siodle bez niczyjej pomocy. Przekupień zamilkł i zaraz zaklaskał. Tedy Lindsay znowu natarł na przeciwnika, znów kopie się złamały i znów ani jeden, ni drugi nie wyleciał z siodła. Za trzecim razem, owszem - ale to angielski rycerz runął z wierzchowca. - Zabił go! - znów zakrzyczał przekupień. Wówczas to Lindsay uczynił rzecz piękną i niesłychaną, bo zeskoczywszy z siodła, ruszył do Anglika i trzymał go pod ramiona, dopóki nie nadbiegł cyrulik. Na wyraźne życzenie króla Szkot pozostał po turnieju w Londynie jeszcze przez całe trzy miesiące, a nie było takiego pośród naszej szlachty, który by mu nie sprzyjał - jak ja sam sprzyjałem, i nawet ów przekupień. Most Londyński nie zawali się nigdy, tyle wiem i tegom jest pewien. Świat jest zmienny, ale Most Londyński będzie stał po kres świata, nawet jeśli swoje oblicze odmieni wraz z całym światem. Niechaj opiszę ów most jeszcze raz w kształcie, w jakim go pierwszy raz ujrzałem, gdym miał szesnaście lat i dopiero co przydreptałem z Norfolku. Pierwsze, co się rzucało w oczy, to domy - domy na moście, wręcz cała ulica. Most zbudowany z domów! Budowle liczyły sobie cztery piętra, jak mówiłem, a w caliźnie filarów uczyniono loszki. Gdy trzeba było wody, wystarczyło zanurzyć w rzece wiadro na sznurze i czerpać z Tamizy do woli. Jeśli zaś wasza łódka po ciemku wyrżnęła w filar, przy łudzie szczęścia ktoś usłyszał krzyki i cisnął linę. Częściej jednak ludzie z okien patrzyli na tonących jak na widowisko. O, londyńczycy! Mieszkańcy mostu mieli serca najbardziej zatwardziałe ze wszystkich. Łuki mostu wąziutkie były, więc i niebezpieczne w nawigacji, twarde niczym krzemień. Gdy łódź grzmotnęła w zwornik albo w filar, łamała się niechybnie w kawałki, a że prądy rzeczne cechowała zmienność, zderzenia wcale nie stanowiły rzadkości. Tamiza ma swoje kaprysy. Most także miał kaprysy: połowa z tych domów stała w ruinie, waląc się nieuchronnie. Raz dane mi było widzieć, jak cały budynek przechylił się niczym ten pijak, zawisł ponad wodą i osypał w nurty. W stronę Kotwicowiska popłynęły: kapelusz i drewniany konik na kiju. Jeden z łuków mostu - trzynasty od strony Miasta - zmieniono w zwodzoną kładkę, by dać przepust większym okrętom. Tam też pobierano myto. W czasach wojennych most zwodzono i zatrzaskiwano na głucho, wzbraniając dostępu do Miasta nurtem rzeki. Brama przy lewym brzegu wychodzi na Tower. Na tej bramie wieszano głowy ukaranych zdrajców. Na rzece - Wir Żydowski. Kiedy król Edward I umyślił Żydów precz z Anglii przepędzić w roku 1290 od Objawienia Prawdy - sprawdźcie mi to później, słyszysz, Cyklopku? Niechże chociaż część moich dat nie kłóci się z rzeczywistością! W którymkolwiek to było mrocznym roku, gromada najbogatszych Żydów na nawę wsiadła i popłynęła w dół Tamizy. Jednakże szyper nawy umyślił sobie, że zawładnie skarbami swoich pasażerów. Rzucił kotwicę i żeglował w miejscu, a kiedy nadszedł odpływ, dnem osiadł na suchym piachu. Zaraz też zachęcił Żydów do wspólnej małej przechadzki po piaskach, że to warto nogi rozprostować przed daleką żeglugą ku cudzoziemskim lądom. Poprowadził ich dobrą milę wzdłuż mielizny, po czym widząc, że nadciąga przypływ, w te pędy ruszył z powrotem ku nawie. Żydzi zwlekali, nieświadomi groźby, a gdy spostrzegli, co się święci, na pokład już wrócić nie mogli. Jęli wzywać pomocy, lecz szyper, zamiast ich ratować, wrzasnął: - Zawołajcie Mojżesza! On jeden może wam dopomóc! Wszyscy utonęli, szyper zaś powrócił z bogactwem ku wielkiej uciesze króla. Natomiast w owym miejscu nurtu wciąż widać turbulencję, zwaną Żydowskim Wirem, dokładnie tam gdzie się potopili Izraelici. W porze odpływu znajdziecie wir przy trzecim filarze Mostu Londyńskiego. Wyobrażałem sobie w owych dniach, że nie masz na świecie rzeczy piękniejszej, osobliwszej i bardziej cudownej niż Most Londyński. Każdy łuk z ciosanych kamieni trzydzieści łokci się wznosi ponad wody, co zdawało mi się, i nadal się zdaje, jednym z cudów świata. Gdy iść mostową ulicą, mimo barwnych wieżyczek, srebrną Tamizę mając pod stopami, gdy żagle statków suną ku Kotwicowisku, a bandery łopoczą na wietrze, Żydowski Wir wiruje, głowy zbrodniarzy ociekają krwią ku przestrodze, kiedy spojrzeć pod słońce - oto więc gloria, oto moc nadziemska, oto macie przedsmak królestwa, co przyjdzie! Nareszcie się znalazłem w swoim przyrodzonym żywiole. * * * XXII O sztuce pierdzenia - sir Johna Fastolfa monolog na stronie 21 Kwietnia Do Londynu przybyłem wtedy Pierdząc pierdząc pierdząc O, Panie, a któż to tak pierdzi? Który tak pierdnął, hultaje? Aha ha! Już wiem: to Bussard. Hola. świńska ten grzmot potrafię rozpoznać i rozłożyć na cząstki! To mój sługa, Jan Bussard, ów huk z siebie wydał: wiem, bo jest w onej woni jakowaś żółtawość, potoczystość i gładkość - niby w placku z melasą - które potrafić rozpoznać w ciżbie złych waporów. Pierdnięcie Bussardowe nie ma w sobie nic staropanieńskiego, przeciwnie - krągłe jest, wielce przyjacielskie, dobroduszne... Rzekłbyś, braterskie, przesycone sympatią dla bliźnich. Powąchajcie tylko ową szczodrobliwość! Na zęby Pana Boga. takie pierdnięcie to więcej niż miłosierny uczynek. Któż mógłby wątpić w to, że Samarytanie popierdywali podobnie? Bussard, mój sługa, to wielki mistrz bździnologii. bakałarz sztuki pierdzenia, śmierdziel pierwszej jasności. Niewielu znajdziecie równych mu w Norfolku albo na całym świecie. Pisz, pisz mi wszyściuteńko, panie Mandragoro, czemu w ogóle pytasz? Nie bądźże taki skromny. Pewno, że Worcester ze swoim wykwintnym charakterem pisma nie śmiałby notować niniejszych refleksji i nie umiałby swej bladej duszyczki przymusić do tego, by kreśliła koleje tak gminnych zaszłości. Zważcie jednak, że o ile człek u kresu żywota pełnego wydarzeń nie umie czerpać radości z pierdzenia służących, o czym ma pisać, kiedy pamięć stała się ciężarem? Sam we własnej osobie za młodu potężnym byłem pierdzielem i bździarzem. Pomnę, że niegdyś dobył się ze mnie grom niezrównanej potęgi i jednoznaczności, a zwróciłem się z nim ku niegodnej podobnych treli, a pewnie i niewdzięcznej ludności Londynu. Stało się to wczesnym rankiem, gdy pierwszy raz bawiąc w sławnym grodzie stałem na Moście Londyńskim. O świcie. Poranek żeglował Tamizą, jak w stronę Kotwicowiska żegluje białogardły, białopierśny galeon. Wdzięczna armada poranka - bowiem w istocie, Tamizkim nurtem sunęły w brzasku statki miniaturową armadą, a mianowicie flotylla Joanny, królowej Nawarry, przybywającej do Londynu z Bretanii. W oddali widziałem proporce, a im bliżej płynęły okręty, tym szerzej słońce rozlewało się po wodach Żłtą plamą jako sperma po prześcieradle. panie Święty! Cóż to był za poranek, cóż za dzień! Stałem, szeroko rozstawiając nogi, na Moście Londyńskim. Wziąłem głęboki oddech, wspaniały haust miodnego powietrza. pod moim kroczem żeglowała królowa Nawarry, przenikając mi lędźwie jak strumień. Gdy przepłynęła już, zmierzając z całą armadą na Kotwicowisko - wówczas to pierdnąłem. Potężnie, owszem. W wodę runęła uduszona mewa, ofiara mojej inwokacji. Pewno to sprawka perlistego podpiwku, no i ostryg... Bo też znać było w owej bździnie ostrygowy poszum, krótkie wspomnienie uczty z małż. Potem pierdnąłem znowu. I znowu, l jeszcze - niczym surma bojowa. Niczym trąba. Niczym fanfara, witająca królową Nawarry w Londynie. Kapelusznik niosący swój towar do klientki, który to człeczyna stał nie opodal (nieco z tyłu i po nawietrznej), gdym zagrzmiał, pięć kroków w tył postąpił i z przerażenia skoczył do Tamizy. Wierz mi, panie, bzdet mój ówczesny miał moc największej z armat Lucyfera. Gdybym się jeno odwrócił, mogłem jednym strzałem wysłać wroga w Królestwo Niebieskie. Zważ nadto, panie, iż nawet moje imię wielce przypomina bździk: FAAAAAAASTOLFFFFFF. Sługę Bussarda, który to był pierdnął przed niedługą chwilą, a teraz pisze pod moje dyktando, nazwalibyście łacno pilnym badaczem sztuki. Sztuki, myślę, pierdzenia. Bussard uwielbia strawę odpowiednio podłą, pije dokładnie to, co mu nie służy, aby tym usilniej, po męsku, bzdety wypuszczać i bździnki z rury na antypodach. Je zatem groch, ogórki i soczewicę, dojrzałe na słońcu, pije jęczmienne piwo i wino z owocu granatu, gdy takowe znajdzie. Pomocne są mu takoż rzepa i gotowane raki, a jeszcze sardele. Nie będzie Bussard się wydelikacał: jeżeli przyjdzie mu ochota pierdnąć, to zaraz pierdnie, nie krzyżując kolan i nie przywierając do krzesła. Pamiętam, że raz widziałem kapelana dworu Henryka VI, który chciał postąpić podobnie - przesiedzieć napór wiatrów. Wbrew wszelkim wysiłkom powietrze wyszło z niego z niezdrową prędkością, a tak udatnie, iż biedak uniósł się na trzy cale i przez dobrą chwilę polatywał nad ławą, nim znów ciężko opadł z płonącym obliczem. Tu kryją się korzenie zjawiska lewitacji. Atoli czy święci pierdzą? Tak - niechaj będą dzięki - i to zapachem fiołków, o pani czytelniczko. Inną też znałem panią, damę dworu. Ta oto niewiasta wciąż nosiła przy sobie koreczek mały, a czując przypływ zadnich niepokojów, wkładała go sobie w stosowny otwór. Raz jednak, pochylając się, aby podnieść z posadzki naparstek królowej, omal na śmierć nie ustrzeliła arcybiskupa Arundel, w infułę go trafiając, gdy błogosławił króla. Niech więc Pani Natura czyni to, co zechce. Cokolwiek umyślimy, Natura dojdzie swoich praw. Nadto powściąganie i powstrzymywanie gazów źle służy wnętrznościom i kiszkom, tudzież zadkowi. Wiadomo jednak, iż bywają okazje, kiedy pierdzenie jest rzeczą nader niestosowną. Sir Tomasz Erpingham, na przykład, zepsuł powietrze podczas koronacji Henryka IV. - Boże, zbaw króla! - zakrzyknął właśnie arcybiskup Canterbury, lecz zanim zgromadzeni angielscy lordowie zdołali okrzyk podchwycić w odzewie, Erpingham grzmotnął jak z armaty. Na długie trzy sekundy zapadło milczenie, kiedy pierd zacichł. Była to bździna, rzekłbyś, witrażowa: niezbyt rozgłośna, lecz za to głęboka i dźwięczna, zmieniająca barwy światła. Za jej przyczyną Erpingham poszedł na wygnanie, a Bolingbroke powtarzał potem przy lada okazji, iż w Erpinghamowym bzdecie kryło się tajemne poparcie dla króla Ryszarda. Ja już prędzej bym się tu dopatrywał obrazu losu Ryszarda w lochach Tower. Gdyby Erpingham był nie popuścił, może i Ryszard posiedziałby dłużej, miast ginąć? Lecz Erpingham popuścił. Pomyślcie tylko, torturować swój własny odbyt po to, aby się utrzymać w łaskach damy! Nic innego jak to właśnie zdarzyło się Jakubowi I, królowi Szkocji, w samą noc poślubną. Król niczym ostatni grupek zjadł przed spotkaniem pół wozu podróbek baranich w potrawce - szkockiego specjału. Ma to do siebie ów specjał - podobny w tym względzie do pieczystego z jeża - iż potężne wichry rozpętuje w kiszkach. Od północy do świtu, pocąc się jak galernik na swojej Janeczce Beaufort, król Kubuś dzielnie wstrzymywał pierdzenie, utwierdzany w tej zbożnej postawie myślą, iż przez podobny uczynek twarz straciłby u oblubienicy i autorytet, jaki sobie zyskał pisząc w więzieniu na jej cześć poemat Krucyata Królewska. Zawarł więc zadni wentyl, dając sobie folgę dopiero w zaciszu wychodka. Głupiec! W czym to by mu uchybił jeden bździk soczysty? Sam znałem siła pań szlachetnych rodów i wielce delikatnych, które wprost uwielbiały słuchać moich treli. Przyzwały mnie do swego grona przy jednej okazji, abym przed całym zgromadzeniem niewiast wesoło popierdywał. Dla hrabiny Salisbury wytoczyłem bąka, od którego pociemniała galaretka na stole, a świece rozbłysły. Hrabina wielce była ukontentowana - także dla innych przyczyn. Moje kroniki, pamiętniki moje - czym są? Wypierdkami umysłu. Słyszałem też o rozbitku na bezludnej wyspie, pozbawionym nawet zwierciadła, które mogłoby mu przypomnieć, kim jest. Ówże nieszczęśnik ratował się właśnie pierdzeniem, chcąc się przekonać, czy pozostał sobą. Pierdzę, więc jestem. Rozbitek własne wiatry miał za przyjacioły. Nie masz weselszej rzeczy niż słyszeć ludzki głos. Gorzej, że smród zostaje. Wojska na polu bitwy pierdzą jak sto Furii - pod Agincourt to jedno tylko rozbrzmiewało. Nie sami ludzie się tym odznaczyli, lecz również konie, psy i kozy, które trzymano przy pułkach. Nasi łucznicy zasypali wroga lawiną pierdnięć, aż bździć zdawała się ziemia pod stopami. W dniu świętego Kryspina słońce z pierdnięciem wzeszło ponad bitwą, a zachodząc wieczorem, beknęło z zadowoleniem. Gdy weterani prawią o przesławnych bitwach, potrafią też przywołać bździnny odór, inny dla każdej batalii, lecz w każdej obecny. Zdobywca innym tonem pierdzi niż ofiara. Umarli zaś nie pierdzą. Lewis, delfin francuski i syn Karola VI, władcy Francji, odznaczał się najgłupszym, a przy tym najpiskliwszym, najbardziej wstydliwym i przepraszającym pierdnięciem, jakiem słyszał. Ot, jak gdyby prosił: - Nasikaj mi - Śmierdziało potem w kieszeń, dobry człowiecze! kiszoną piwonią. Książę Henryś w kwiecie wieku - to już inny przykład - pierdział jak stado słoni. Cesarz gromowładny! Protesty wobec tych kronik mojego żywota - niewarte pierdnięcia. Moich sekretarzy również nietrudno opisać po sposobie pierdzenia. Bussard posiadł tę sztukę najlepiej. Głos jego męski jest, twardy, stanowczy, krótki i zwarty w sobie, lecz przyjemny. Na kimś, kto tak pierdzi, zawsze można polegać, macie moje słowo. Worcester ledwoledwo bździć umie. Uśmiecha się wtedy i rozchyla nozdrza, unosząc lewą brew, z melancholijnym rozmarzeniem w oku. Łatwo poznać, że chciałby pierdnąć, ale nie śmie, bo gdyby parsknął zadem, straciłby we własnych oczach. Zadek ma ciasny jako te zaciśnięte paluszki plebana i dziw prawdziwy, że kiedy srać idzie, nie roni pierścionków ze srebra. Zbyt delikatny jest do owej sztuki mój przeedukowany skryba William Worcester. Mój pasierb Stefan Scrope - straszne skąpiradło, gdy idzie o pierdzenie. Dupsko przyciśnie zawsze do arrasu, zanim wystrzeli owalnym ładunkiem. Skrupulatnie spętane są jego wiaterki, niczym zadni komentarz do czynów przodu - tak jakby ktoś gadając, usta sobie zasłaniał, z myślą, że przyda sobie przez to szlachetności. Gdyby za każdą bździnę otrzymywał procent, mój Scrope z pewnością pierdziałby do worka i deponował wkłady w pierdzibanku. Hanson i Nanton zawsze bżdżą w duecie. Śliczna z nich parka łajdackich zasrańców. Od nich to usłyszałem niejedną melodię i wesołe tremolo. Raz poszli w zawody, który pierdnie cieniej. Zwyciężył Nanton, choć przyznam uczciwie, że poniektóre sygnały Hansona były jak ptasie piosenki. Szczególnie jeden - wciąż jeszcze słyszę i czuję tę piosnkę: jakoby kwilił słowik z bólem zębów. Miałem we Francji sługę imieniem Piotr Basset, który jak nikt inny budził bojaźń Bożą we wrogach przez to jedynie, iż plecy ku nim zwracał, mrugając dupskiem potężnym. Jego pierd rozgłośniej się niósł niż strzał z bombardy. Walcząc na murach Orleanu odparł Basset wycieczkę harcowników Joanny Dziewicy tym sposobem, że spodnie opuścił i napastników roztrącił bździn serią. Francuski żołnierz nie ma sobie równych w ucieczce, lecz nigdy nie widziałem, by ktoś zmykał prędzej niż tamci wojacy. Myśleli snadź, że padli ofiarą nowej tajnej broni albo że usłyszeli głos Diabła. Basset zabił pewnego Francuza w pojedynku, na oczach obu wojsk. Skłamałbym rzekąc, iż ubił go pierdnięciem, lecz jest rzeczą pewną, że szczególny i wielce silny smród, towarzyszący atakom Basseta od początku do końca walki, niemało się przyczynił do wiktorii. Brat Brackley z kolei bździ konfesjonalnie. - Pobłogosław, Ojcze - mówicie, a tu zza kratki: - Bzzz. - Bowiem zgrzeszyłem - dodajecie zaraz. I znowu: - Bzzz. Dźwięk pełen wyrzutu i kapłańskiej troski. Ofiara postna. Zauważyłem tudzież, iż istnieją grzechy, o których słysząc brat Brackley czka i puszcza bąki, może na znak przestrachu wobec wstydliwych stron ludzkiej natury - nie wiem sam. Niezbyt to przyjemne, wąchać odór własnych grzechów zmieszany z tym z konfesjonału. Rzec można, to już nazbyt wiele natury człowieczej, choć z zasady człowieczej natury nigdy mi nie dosyć. Bussard spisuje teraz moje słowa. Pierdzieć przestał. Brawo, Bussard, chłopcze. Zwierzaczku mój! Ze wszystkich sekretarzy jednemu jedynemu Janowi Bussardowi mogę zawierzyć to, co zwykle pozostawiam moim własnym wysiłkom. Nigdy się nie rumieni dobry skryba Bussard, nigdy również nie blednie. W niebiesiech czeka go za to nagroda: odzienie z rozporkami. Czy w Niebie pierdzą? Ponieważ Niebo przedłuża na wieczność błogosławiony nasz ziemski żywot, umacniając go jeno - musi tak być w istocie. Pierdzenie także bywa dobrodziejstwem. Możliwe, iż żywot niebiański wyraża się doskonałym bzdnięciem dążącym w wieczystość. Może anioły pierdzą? (Żywię nadzieję, że to nie herezja.) Na ziemskim padole tymczasem nagrodą dla Bussarda jest to, że dane mu jest osobiście spisywać moje co bardziej szczególne przypadki. Mogę mu podyktować, co zechcę, a on zaraz to spisze. Diabelny głupek! A co, nie mówiłem wam? Zapisał i to, nie mrugnąwszy okiem, nawet nie zapytał, czy ma zapisać. Pytania takie często słyszę od Williama Worcestera, który niezbyt chwalebnym zwyczajem wiecznie chciałby się dowiedzieć, czego nie pisać, co zmienić, a co ocenzurować. Bóg dba o wszystkich tęgich bździarzy. Bóg strzeże najznamienitszych pierdzieli. Bussard jest mi skrybą i bździną z bździny mojej. Błogosław. Dupa. Gówno. Petrum! Partrum! O, znowu! Bystro, zapisz to! Narysuj! Przelej na papier, opisz, zanalizuj i przetransponuj, wyeksplikuj i oceń. Dźwięk zrazu wysoki, potem schodzący niżej. O tak: Gdyby to Worcester pierdział, uczyniłby rzecz następująco: Ślicznie i z erudycją, jak w łacińskim przekładzie. Zdrowaś Mario, Worcester pierdzi po łacinie, każąc to portkom tłumaczyć na nasze! Scrope z kolei, mój pasierb, bździ tak: I chciałby, co wypierdzi, zaoszczędzić, przechować i sprzedać, skąpiradło jedno. Nanton i Hanson w rzezaczym duecie, jakem już wspomniał, piszczą niby słowiki. Tak by to wyglądało. A tak znów brat Brackley: Co do mnie, Johna Fastolfa, osobiście wyrysuję jego pierdnięcie. W najskromniejszym ujęciu wygląda ono tak: Na dzisiaj dosyć - wystarczy już chyba pisania o bździnnej sztuce. Powrócę jeszcze do tego tematu, posiłkując się rozległą wiedzą o sposobach radzenia sobie z subtelnościami teorii i praktyki pierdzenia - które to umiejętności odegrały niebagatelną rolę w historii moich zwycięstw. * * * XXIII O królu Złamanuanie i o jego dwudziestu czterech świętych synach i córkach 22 kwietnia Co słyszę?! Oto napada się na mnie i krytykuje! Podobno ton i atmosfera, a z nimi ogólna temperatura moich memuarów upadły zbyt nisko! Słyszę podszepty, iż człowiek w moim wieku powinien skupić myśli na godniejszych tematach. Innymi słowy, jaśnie wielmożnemu sekretarzowi Worcesterowi nie w smak, że jego pan przedstawia całą prawdę o pierdzeniu i pierdaszeniu. lubo o tym, co było na obiad. Niechże więc, dla dobra tegoż Worcestera, opowiem historię wielce obyczajną. Żył sobie dawno temu w najmroczniejszym zakątku Walii pewien król, czy raczej królewiątko (w onych dniach, zwłaszcza w Walii, królów było na pęczki) linię owego władcy brzmiało Złamanus stąd zresztą płynie dzisiejsza nazwa walijskiej prowincji Złamikark. Ten oto Złamanus wziął za żonę cudną lady Gonerylę czy, jak chcą inni, Gladys. Goneryla okazała się oporną panną młodą: gdy przyszła noc poślubna, stanowczo wzbroniła ona królowi przystępu do małżeńskiego łoża. - Wybacz mi, drogi małżonku - rzekła lecz właśnie mam przypadłość kobiecą. Następnej nocy, kiedy cny Złamanus sunie ku łożu z nadzieją w sercu, królowa Goneryla znów go wstrzymuje i powiada: - Wybacz mi, drogi mężu, lecz jak mi się zdaje, cierpię na hemoroidy. W trzecią noc podobne żałosne rozstanie: - Mój miłościwy monarcho, raczże mi wybaczyć, biednej, lecz mam napad siusiania. Hola, czekajże, Worcesterze, nie opowiedziałem jeszcze tego, co najlepsze. Otóż w czwartą noc - ostatnią, a jakże - król staje przed swą panią odziany w pancerz skórzany, podkasane gatki, buciory, w jakich gnój się wybiera, a w garści ściska płonącą pochodnię. I tak powiada ów walijski władca: - Bagna, krew, gówna czy potopy... furda! Złamanus dopnie dziś swego! Hola, Worcesterze, czekaj jeszcze! O prawdę idzie, a też o obyczajność mojej opowieści. Już mówię dalej. Niemała część morału zasadza się w tym, iż, jak widzicie, można zajść wysoko, upadłszy bardzo nisko. Niewiele dzieli anioły od gnoju, bo chociaż anioł zaczyna się na literę A, na B masz już bydlę. Twoją filozofię trzeba za to winić, przyjacielu. Czekajże tedy i nie ogryzaj pióra. Brwi przestań marszczyć. Moralność już, już bieży, naprawdę. Poważny mój zniewieściałku, owóż słuchaj: Choć ich poślubne gody nie były zbyt wzniosłe, królowa Goneryla wyrosła na rzutką i wielce ochoczą miłośnicę, co cię pewnie zasmuci. Monarcha natomiast z obawy, że nazbyt ofiarna cielesna służba na królowej oderwie go od zasadniczej służby, jaką winien pełnić mąż, to jest od służby Bogu, cóż umyślił uczynić? Otóż nasz pobożny król-kanalarz zamyślił to samo. co niejeden przemyślny grzesznik przed nim i po nim - puścił się mianowicie do Irlandii. W Irlandii też pozostawał lat dwadzieścia i cztery, niezmiernie zajęty wyświadczaniem dobra. Sadził irlandzkie drzewka morelowe, a druidów się wystrzegał. Nie pił i nie rechotał, cały wolny czas poświęcając studiom nad trzema tragicznymi legendami Irlandii - tej o śmierci dzieci Tourana, drugiej o śmierci dzieci Lira i trzeciej o śmierci dzieci Usnacha. Mijając zaś święty głaz w Blarney, Złamanus nawet nie uchylał korony w ukłonie. Gdy upłynęło lat dwadzieścia cztery, Złamanus zechciał wrócić do Walii (cóż za kraj, ta Walia! Zielone pory, mżawka i czarnoksiężnicy! Bóg wie dlaczego). Tedy, by rzecz opisać, król powraca do domu, zastając żonę w zdrowiu, nieomal brykającą. Innymi słowy, mój ty Worcesterku, Złamanus zastał małżonkę pełną jeszcze większej niż kiedykolwiek ochoty do życia. Wcale nie musiał już wzuwać buciorów. Co więcej, Goneryla tak się radowała życiem, iż gdy z małżonkiem w pościel znurkowali, zanim król zdołał znów powietrza zaczerpnąć, spłodził w jej łonie dwadzieścia i czworo potomstwa. Rach ciach ciach, moralnie, w sakramencie małżeństwa, dostojnie i monogamicznie, rach ciach ciach. Imiona dwudziestu czterech synów i córek króla Złamanusa i królowej Goneryli brzmiały tak: Jonasz Julianna Kuś Piekłoć Gdymać Złamanek Gdysłał Kolander Marwena Piekłowit Cena Nektar Jan Znienacek Manfred Tadeusz Obiecanka Rozkosznik Zachciewajka Morwena Dodna Gdyłeb Moszcz Macanka. Wszyscy owi synowie i córki zostali później świętymi i męczennikami lubo spowiednikami, prowadząc pustelniczy żywot w Dewonie i Kornwalii - z przyczyny, której mi nikt nie zdołał objaśnić. Pierwszy narodził się Błogosławiony Nektar i ażeby życie swoje uczcić, wyrósł nad podziw wielki, rodzeństwo również przewyższając znacznie mądrością, przemyślnością i potęgą czynionych cudów. Mogę wam rzec na przykład, że Nektar potrafił jednego razu zamienić bochen białego chleba w czarny razowiec, ekskomunikę nań rzucając. Potem udzielił bochnowi rozgrzeszenia i obrócił go w biały na powrót. Bujda, hej ho! Wiwat Nektar moralny! Benedicite! Pisz mi wzorowo, krowo! Nie psuj mi stylu, szczylu! Kiedy już królowa Walii Goneryla powiła dwa tuziny świętych, męczenników i spowiedników (którzy jednak do owych godności doszli nie opuszczając Kornwalii, co jawi się niewielkim wyczynem, jako że w owej stronie pokusy prawie nie istnieją), w te oto słowa uderzył król Złamanus: - Zaprawdę, widzę teraz Bożą moc, której nic się nie oprze. Zaprawdę, uwierzyłem w wyroki niebieskie, w akt przesądzenia tego, co nastąpi, akt, w którym Pan Nasz oświadcza, co należy czynić. Gdyż spójrzcie, zaprawdę pokarał mnie Pan potomstwem dokładnie podług melodii, jaką Mu wygrywałem na nosie. Zaprawdę, ukarał mnie Pan, obracając przeciwko mnie ten z moich członków, który najpierw wystawiłem przeciw Niemu. Bo kiedy się w grzechu puściłem do Irlandii, od żony uciekając na lat dwadzieścia i cztery, aby potomstwa nie płodzić, Pan za każdy rok nieprawego rozstania pokarał mnie dzieckiem. Ech, żeby jeszcze zwykłym dzieckiem. Świętym! Sami cholerni święci, co do sztuki! O, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa i kurwa! "Kurwa" zawołał król dwadzieścia cztery razy. Tak podaje kronikarz Nennius, a za nim mój bakałarz Ravenstone. Worcesterze, panie mój i skrybo, wysnułem ci tę opowieść po to, ażeby wykazać, że nie ma ucieczki od Boskich wyroków. Szczególnie już wyroków, które dotyczą twej własnej osoby. Jeśliby Bóg umyślił sobie przydać ci pieniędzy, uczyniłby cię księdzem. W istocie, szkoda, że nie jesteś księdzem. Bardziej byś mi się przydał, a i wpływów troszkę bym ci pozostawił. Trudno! Ciesz się tym, co masz. Zamknij pysk, małpo jedna! Pisz, mówię! Królewski pierworodny, świątobliwy Nektar, wędrując przez leśne gęstwiny przyległe do ziemi swych ojców... Jałowe są te walijskie ziemie, daję słowo, same pustacie. Celtyckie bagna, kraina wróżek. Tę oto krainę napadli rabusie w miejscu zwanym dzisiaj Nowym Miastem, gdzie też na cześć Nektara stanął kościół. Bowiem w tamtym miejscu, siedemnastego czerwca Anno Domini tego czy owego, jeśli tak mniemasz, może i był to dzień świętego Albana, otóż wówczas ucięto łeb świętego półgłówka Nektara. Cóż dalej było, Worcesterze? Święty Nektar wziął ów rozumny bibelocik w dłonie (mówię: własną głowę!) i niespiesznie przeszedł pół stajania w kierunku studni, kędy usiadł i oblaną krwawym potem głowę złożył na osobnym głazie. Uważaj, co ci powiem, Worcesterze, mój moralny rypało. Owóż powiem ci, że po dziś dzień widać na tamtym głazie ślady krwi - ślady nie do zmycia, które są świadectwem męczeństwa i cudu, po dziś dzień widoczne na głazie niby Nektarowy podpis. Wierz w to, co mówię! Co. wcale nie wierzysz?! Dość tego, moralny mopanku. Zabierajże się stąd, mój poważny panie! Jazda do Nowego Miasta! Dziś, dnia dwudziestego i drugiego kwietnia roku 1459 od Słowa, Co Ciałem Się Stało, sir John Fastolf, militis, nakazuje swemu skrybie Williamowi Worcesterowi alias Botonerowi, by ten w podróż wyruszył do Nowego Miasta na walijskim zadupiu i sam odkrył prawdę o krwawym podpisie świętego Nektara uczynionym na głazie opodal świętej studni. Dlaczego? Ty mnie pytasz "dlaczego", psie niewierny? A masz za swój zafajdany sceptycyzm, za czepianie się byle szczegółu! Niewierny Botonerze! Nauczę ja cię jeszcze, co to wyroki Boże! Jakże inaczej? Podobnie jak król Złamanus. przekonasz się niechybnie, że nie ma dla ciebie ucieczki przed zamysłami twojego Stwórcy. Ja cię stworzyłem. Moim jesteś sługą, tedy jedź! Wykreślę cię wnet z księgi i znikniesz, obrócisz się w nicość. Jutro mogę oświadczyć, że nigdy nie istniałeś. Tak powiem: - Worcester? Nie słyszałem o nim. Kto to, Worcester? Walcz z wiatrakami, moje ty Sumienie. Żegnaj mi. Moralności. * * * XXIV O dniu świętego Jerzego i o biczownikach, jako też o ogrodzie rozkoszy ziemskich Dzień świętego Jerzego Chcę od razu wyjaśnić, czemu sekretarzowi Worcesterowi kazałem się pakować i bieżąc do Walii tropami prawdy o zakrwawionym łbie świętego Nektara. Nie tylko po to mianowicie wysłałem Worcestera w tę durną podróż, aby badał świętemu Nektarowi głowę, lecz zwłaszcza po to, by się sekretarz mógł w ten sposób mojej głowie przyjrzeć, a też moim rozumom i całemu jestestwu. Tako rzecze Fastolf. Słyszałeś takoż, czytelniku, i oglądałeś odjazd Worcestera. Pod nieobecność skryby możemy przejrzeć na oczy - bo i mniej nas. Wszystko, co istnieje, staje się tym prawdziwsze, im jest tego mniej. Obecną porą na zamku w Caister pomieszkuje nas jeno sześciu, czyli mój pasierb Scrope, Hanson z Nantonem. jego pierdziałkowatość Bussard i brat Brackley. Ach, nie zapominajmy o ich wszystkich, a i waszym - autorze. O mnie, myślę. Za minutkę - chcę rzec: jutro - znów zacznę pisać Akta moich dni. Wysyłając Worcestera w drogę (jakbym go precz z izby gdzieś wygonił), a nadto pozwoliwszy tobie, czytelniku, oglądać jego odjazd, nadałem moim rozważaniom polor prawdziwości i wierności temu, co istnieje naprawdę, stworzyłem wizję tak dokładną i świeżą, iż nie uwierzyć w nią po prostu nie sposób. Czytelniku mój i miły gościu, nawet jeśliś nie zauważył tego przedtem, daję głowę, że widzisz to teraz. Zapisków niniejszych nie skrobał jeszcze mój pasierb Stefan Scrope, obrzydły tłuk z dumną brwią i obwisłym uchem. Na ramieniu ma piętno, bo sprzedałem go niegdyś w niewolę. Jak dotąd przetłumaczył dla mnie Scrope dwa woluminy: Kwestie WyPowiedzenia Stynnych Filozofów i dzieło znamienitego Krystyna z Pizy. Zdrajca jest przednim tłumaczem. Nie ma zresztą w tych progach miejsca dla panów Gowerów. Nota bene, jako skryba, Scrope jest wielce oporny, nawet jeśli już pisze. Pokażę go wam jutro albo też innego dnia. Wciąż zmuszam moich pismaczków do służby - sam jestem głosem i językiem, oni zasię dłońmi spisującymi merdnięcia języka. Dziś służą mi Hanson z Nantonem i przysiągłbym, że bez kompanii tego drugiego ani jeden z nich nie naskrobałby choć i zdania. (Ależ nie, pani czytelniczko - obaj są po prostu parą dobrych przyjaciół.) Dwaj sekretarze do jednej roboty to zapewne ekstrawagancja. Niechaj więc będzie tutaj powiedziane, że jestem prowincjonalnym Mecenasem. Otóż to, jestem prowincjonalnym Mecenasem. Hej didle didle! Hej didle dan! Czy to możliwe, iż dopiero od pięciu lat mieszkamy w tym zamku? Budowa jednak trwała swoje i grubą sakiewkę opróżniła mi nieomalże do cna. Lecz furda, za to teraz siedzimy tu sobie, Fastolf i Spółka, a z nami moje arrasy i księgi, nadania dzierżaw i moje diamenty, mój rubin warty więcej niż jakikolwiek tutejszy klejnot krom tych z korony króla Henia, która to korona nie pasuje wcale na jego ptasią główkę, a jeszcze piwnice pełne kseresu i skrzynie pełne papieru. Papieru mnóstwo - całe ryzy, stosy i jak go tam jeszcze liczą - papier prześliczny. Jedno, co mogę rzec o Worcesterze pod jego nieobecność, to tyle, że pięknie umie kreślić litery i nie smaruje mi stronic obesranym paluchem, jak to czynią niektórzy. Nantonie! Opanujże się! Dzisiaj, łechczywy czytelniku, wypada dzień świętego Jerzego. Dwudziesty trzeci kwietnia, dzień świętego Jerzego, patrona naszej Anglii, pogromcy straszliwego smoka. Niech to figa! Sam nie wiem, jak to było ze smokiem. Ale o świętym Jerzym wiem swoje. Wrogowie Anglii twierdzą tyle o dziejach naszego świętego (Hansonie, poproszę o wersję kapadocką): Święty Jerzy urodził się w Epifanii na Sycylii, gdzie rodziciel jego miał warsztat sukienniczy. Podrósłszy, Jerzy wycyganił od którejś z armii zamówienie na dostawy wędzonki i wnet zbił majątek, gdyż każdy połeć przekrawał na pół, podwajając tym samym dochody. Oczywista, wkrótce zaświtał dzień, w którym Jerzemu przyszło bystro zmykać z kraju. Na wygnaniu święty wnet posiadł nauki, po czym nawrócił się z masarstwa na arianizm i w nowym powołaniu prześcignął konkurencję tak dalece, iż Konstancjusz wysłał go do Aleksandrii jako następcę Atanazjusza, tamecznego arcybiskupa. (Jak na ówczesne porządki w Kościele, Atanazjusz okazał się nazbyt ortodoksyjny i nazbyt święty. Powiadano, że już jako pacholę chrzcił swoich rówieśników.) W roli arcybiskupa nasz Jerzy dał się poznać jako wyborny poborca podatków i bystry plądrownik świątyń innych wyznań. Utyskiwali na to aleksandryjczycy, ale że Jerzy miał za sobą wojsko, jego upadek przyszedł dopiero z nastaniem cesarza Juliana. Ten to cesarz nie widział przyszłości dla choćby i połowicznych chrześcijan. Jerzy został wtrącony do lochu na dni dwadzieścia i cztery - tyle bowiem czasu zajęło miejscowym podatnikom wydarcie drzwi z zawiasów. Jerzemu rozpłatano gardło nożycami, a jakiś dowcipniś przeciął mu korpus na dwoje, jak to sam święty robił z porcjami boczku w dniach, gdy jeszcze kramarzył wędliną. Szczątki wyrzucono do morza. Rzecz prosta, w oczach arian powyższe wypadki uczyniły z Jerzego świętego męczennika. Kanonizowano go, gdy tylko arianie znaleźli dość gotówki i popleczników w Kongregacji Kultu Bożego. Sprawie pomogły niewątpliwie cuda przypisywane wstawiennictwu świętego Jerzego, które wydarzyły się podczas wypraw krzyżowych - ot, choćby ten, kiedy paru Saracenów utłukł, idąc z pomocą Godfreyowi de Bouillon w bitwie pod Antiochią, albo drugi, kiedy święty ukazał się pod Akra Ryszardowi Lwie Serce cały w białej zbroicy i pocieszył wieścią, iż naszej stronie przypadnie zwycięstwo. Właśnie od tamtej pory święty Jerzy został Anglikiem. To tylko jedna z wersji. Wierzą w nią Francuzi, którzy w opowieściach nieodmiennie czynią z nas nację sklepikarzy. Prawda jest jednak taka... Nantonie! Jerzy narodził się w rodzinie szlachetnej, praktykującej chrześcijaństwo od pokoleń, i zgoła nie w Kapadocji. Zaciągnął się do wojska i wnet dosłużył wysokiej rangi. Mogę was zapewnić, że nie zabił smoka, jeśli przez smoka rozumieć któregoś z owych potężnych gadów zwanych przez Greków dracontes. Te pomieszkują bowiem w Alpach i jeno czasem spadają w doliny, czkając ogniem i pożerając diamenty. Powiadam, wiele zależy od tego, co rozumiemy przez smoka. Święty Augustyn głosi, że Diabeł leo et draco est; leo propter impetum, draco propter insidias. Jerzy owszem, mężnie się sprzeciwiał prześladowaniom chrześcijan, które niezmiernie weszły w modę za rządów Dioklecjana (tego, co wymyślił szelągi). Posunął się nawet do tego, że rzucił wojsko i wszelkie zaszczyty, a imię imperatora wymawiał, beztrosko je mieszając w opowieść o dzikich świniach. (To znów z tej przyczyny, iż cesarzem okrzyknęły Dioklecjana legiony pod Chalcedonem, gdzie ów własnoręcznie zarżnął włochatego Apera, prefekta pretorianów, wypełniając tym samym przepowiednię jakiejś francuskiej wiedźmy, że mianowicie Dioklecjan obejmie władzę, gdy tylko zabije dzika - a dzik aper się wykłada po łacinie. Jak wielu przesądnych, do których się uśmiechnęło szczęście, Dioklecjan nie cierpiał przypominania mu o tym wydarzeniu.) Tak czy siak, Dioklecjan ściął świętego Jerzego, przez co z kolei Jerzy został świętym, z woli papieża Gelazego. Grzegorz z Tours pisze nawet, że przez pewien czas relikwie świętego Jerzego spoczywały we francuskiej osadzie Le Maine. Dawno ich tam nie mawiem, bo sam szukałem. Nawet wuj Hugh klął się, że nie widział na oczy ani ćwierć połcia świętego Jerzego. Myślcie sobie o tych opowieściach, co chcecie, ale ja wiem swoje. Święty Jerzy jest równie angielski jak sam John Fastolf, czyli nie mógłby być bardziej Anglikiem. Różne tam kościoły łacińskie i greckie wynalazły sobie innych świętych, którzy dzielą z Jerzym dzień dwudziesty trzeci kwietnia, lecz w Anglii nie uświadczysz rywala męczennika. Słyszałem nawet pogłoskę, że prawdziwy święty Jerzy narodził się właśnie tu, a nie gdzie indziej, jako syn lorda Alberta z Coventry, iże na ciele nosił trzy przedziwne znamiona: smoka na piersi, podwiązkę wokół uda i krwawy krzyż na ramieniu. Upewnię was jeszcze, iż sam król Artur miał na sztandarze wizerunek świętego Jerzego. Dzień naszego patrona jest w Anglii świętem od czasów, gdy Rada Oksfordzka uchwaliła stosowny dekret w roku tysiąc dwieście i coś tam. W roku tysiąc trzysta i którymś natomiast uświetniono ten dzień jeszcze bardziej, a to tworząc Kapitułę Orderu Świętego Jerzego, czyli Błękitnej Podwiązki. Onego dnia czterdziestu angielskich rycerzy stanęło w szranki z czterdziestką rycerstwa z Burgundii i Francji, z Brabantu, Hainaut, Flandrii i Niemiec. Nie muszę chyba tłumaczyć, która gromada wygrała ów turniej. Kiedy na tron wstąpił książę Henryś, wnet postanowił - a był to zapewne najmędrszy z jego pomysłów - że dzień świętego Jerzego będzie się obchodziło podwójnie. We Francji paliłem zawsze z tej okazji wielkie ognisko, a jeśli drew akurat nie stało, nos Bardolfowy polerowałem dla uczczenia daty. Pomnę Henrysia pod Harfleur. "Henryś le Roy!" krzyczano. Pistol miał za pewnik, że imię takie pochodzi z Konwalii. - Bóg jest za Henrykiem! Anglia i święty Jerzy! Więcej nic wam nie powiem o podłych kramarzach. Ile się rzecz ma o smokach, święty Roman zgładził takowego w Rouen, każąc mu wbiec do pieca w pościgu za dziewicą. Zwał się ów smok Gargouille. Święta Marta ubiła smoka nazywanego Tarasąue nad rzeką Rodanem. W Bordeaux święty Marcjalis zakłuł smoka z Garonny. Zdarzyło mi się oglądać łeb smoka od świętej Marty - w Aix go pokazują. Pierwszy przyznam, że smoki z Marsylii i Lyonu to wypchane aligatory, lecz ręczę, że ze smokiem z Rodos rzecz ma się inaczej. Potwora, o którym mowa, zabił niecałe sto lat temu Dieudonne rodem z Gozo. Poniektórzy gadają, że im łeb owego smoka wielce przypomina pysk hipopotama. Mnie tam przypomina smoka. Również i ja, Johannes Fastolf, byłem niegdyś swego rodzaju pogromcą smoków. Wyjdzie to jeszcze na jaw. Prawda zawsze wyjdzie... Chcę też przywieść pod waszą uwagę, że dzisiejszą datą celebruję także liczbę dni, jakie upłynęły, odkąd zapoczątkowałem kronikę. Zaczęliśmy w Nowy Rok Słoneczny, to jest dwudziestego i piątego marca. Od tamtej pory cząstkę każdego z dwudziestu trzech dni poświęcałem gwoli przypomnieniu, ocaleniu od zapomnienia, upamiętnieniu i ogólnie gwoli sztuce historii, rozważań nad życiem minionym i dziejami moich rozlicznych hazardów. Hola! Zakrzyknie mi tu biegły w rachunkach czytelnik, hola! Nie wystarczy dwudziestu i trzech dnipoczynając rachubę od dwudziestego piątego marca - aby postawić datę dwudziestego i trzeciego kwietnia! Ów trusty rycerz kłamie! Nie przybył jeszcze ku nam święty Jerzy. Smok zdrowiusieńki biega. Kalendarz Fastolfa pijany! Nic podobnego, moje wy liczydełka. Owszem, tak jak rzekłem, wojna potrwa sto dni, ale kiedym ją wypowiadał, nie zastrzegłem się, że będę wojował dzień w dzień bez ustanku, nieprawdaż? Przedsięwziąłem to jeno, iże żywot opiszę swój i prawdę o nim - w sto dni. Tak też czynię. Wiadoma rzecz jednak, iż nawet najbardziej pobożny i nie szczędzący skóry bohater musi czasem odetchnąć od rozkoszy sławy. Dlatego dni pewna liczba zeszła nam na psy - sięgnijcie poza siebie myślą i wzrokiem, a wnet je odnajdziecie. Bywałem zajęty w towarzystwie Mirandy, igrałem ze szczurzycą Desdemoną, napawałem się winiakiem, winem kanaryjskim lubo innymi cudownie rozbierającymi winami i sprawami państwowej wagi - nie stawało więc czasu na twórczość literacką. Gdy więc już jakimś szczęśliwym trafem dobrnęliśmy do dwudziestego trzeciego dnia kwietnia po dniach dwudziestu i czterech (a dzień ten przypisany jest świętemu Jerzemu i mnie, i Anglii, bo któż jest bardziej angielski ode mnie?), powiem: zbyt ważna to data, by ją przemarnować opisując rozmaite burdy w londyńskiej bursie prawniczej sześćdziesiąt zakurzonych lat wstecz. Z tym można poczekać. Piszcie teraz o tym, jak sir John Fastolf spędził dzień świętego Jerzego roku 1459. Czyli teraz, dziś, tej minuty. Obudziwszy się poigrywałem chwilę z gryzoniem Desdemoną. Wpierw pościel z łoża zwlokłem, potem się goliłem i wcierałem ser parmezański za paznokcie u nóg. Mój szczurek uwielbia właśnie tam szukać co rano śniadania. Kąśnięcia i skubnięcia Desdemony oszczędzają mi cennego czasu, który musiałbym inaczej strawić na obcinaniu paznokci. O, Desdemono, Desdemono! Szczurzyca zbiega mi po prawym boku i z lewej strony wbiega. Dokładniem ją wyćwiczył. Ogon ma niczym biczyk prędki i oczka jak przemądre ogniki. Długie zabawy ze szczurem wprawiły mnie w wyśmienity nastrój, w sam raz na to, aby do śniadania przystąpić. Spożyłem jeno garnuszek wina palemskiego. Nie ma to jak palemski kseres, gdy trzeba szpiku przydać kościom i kości szpikowi. Strój wdziałem dziś błękitny, jak co roku w ów dzień. Po śniadaniu oddałem się ćwiczeniom, to jest, wraz z tu obecnym Nantonem całe półtorej godziny pracowałem nad Wielką Kartą Długów, z którymi zalega mi rząd Jego Królewskiej Mości. Obrachowaliśmy tedy, że najświętszy władca Henryk VI winien mi jest nieco ponad 10000 (słownie: dziesięć tysięcy funtów szterlingów). Kiedy już dzięki pomocnej pamięci.i wstawiennictwu uczciwej imaginacji doprowadzimy tę sumę do okrągłych jedenastu tysięcy, prześlę moją Kartę do Londynu, włączając duplikat do niniejszych annałów, aby nie zaginął. Karta Długów to nie byle co: mianowicie pełne i prawdziwe sprawozdanie ze wszystkich rabunków, jakich w majestacie prawa dopuszczono się na mojej osobie i na moich francuskich włościach podczas niedawnych i nieszczęsnych wojen. Zarazem jednak wybaczę i puszczę w niepamięć wszystko, co zrabował mi ojciec obecnego monarchy, gdy był moim synem. Lecz o tym inną porą. Kiedym zakończył ćwiczenia i podgrzał dowcip kseresem z Madery, umyśliłem sobie coś przekąsić. Od kucharza Makbeta wziąłem więc nieco śledzi, lecz podle były uwędzone. Domyślam się, dlaczego Makbet uchybia moim śledziom. By dać mu nauczkę, wymierzyłem zaraz łotrowi kilka celnych kopniaków w jajca, od czego mnie naszedł jeszcze większy głód. Musiałem przeto, zanim podano obiad, zdmuchnąć pianę z garnca pełnego piwa. Na wzmiankowany posiłek podano mi winiak zaprawiony opowieściami brata Brackleya o dawnych biczownikach, czy też flagellantach. Słyszałem te historie już drzewiej, ale że silnie poruszają człeka, nie schną od powtarzania ani też nie wzbudzają u mnie czkawki, zażyczyłem sobie, aby brat Brackley zechciał je powtórzyć jeszcze raz. Sekta biczowników zrodziła się w Italii, będzie ze dwieście lat temu. Tak wielka bojaźń Boża sparła wówczas szlachetnych i mniej szlachetnych Rzymian, iż wszyscy - starzy, młodzi, nawet dziatwa i filozofowie - nadzy na ulice wylegli, parami chodząc między ludźmi na kształt procesji. Każdy dzierżył w dłoni bicz rozkosznie ostry albo rzemienną dyscyplinę zwaną flagellum. Biczownicy z ochoczym jękiem okładali się rzemieniem po plecach, roniąc łzy tak wielkie, jakby na własne oczy oglądali Mękę Pańską, tudzież błagali Boga i Matkę Jego o przebaczenie, modląc się, by Chrystus, snadńo mile ujęty pokutą tak licznych grzeszników, nie wzgardził nimi nieszczęsnymi. Nawet w głuchą noc setki, tysiące, ba - dziesiątki tysięcy - pokutników nie bacząc na zimowe mrozy biegało nago ulicami, aż stopy im odmarzały. Flagellanci wpadali do świątyń dzierżąc zapalone woskowe gromnice, tłumem wielkim bieżali przed ołtarz i nieustannie wymierzali sobie razy pośród żalu i jęków. Autorem i pomysłodawcą żałobnych procesji biczowniczych był święty Wincenty Ferrer. W roku tysiąc trzysta i którymś od narodzenia Chrystusa - nie pamiętam, u diabła, w którym dokładnie, ale na pewno w tych samych czasach, kiedy wymyślono okulary i kiedy kardynał Ugone, znany modniś, pierwszy zaczął je nosić - tak więc w czasach, gdy biczownicza zaraza ogarnęła już Niemcy, podobne pochody ruszyły i u nich pośród entuzjazmu tłumów. Niemieccy biczownicy pląsali po okręgu nakreślonym w piachu (do czegóż nie są zdolni Niemcy?). Jak na Hunów przystało, rozdziewali się do golizny, zostawiając jedynie przepaskę na lędźwiach. Obfitość ciepłych ciał, prężnych i oczekujących batoga. Każdy z biczowników okładał swojego sąsiada dyscypliną z supłami na rzemieniach i z czterema żelaznymi końcami dla odegnania nieszczęścia. Biczowanie co rusz przerywały rozmaite teutońskie psalmy, wywrzaskiwane rozgłośnie. Na umówiony znak przestawano się jednak okładać. Wszyscy padali wśród drżenia i szlochów na klepisko, a przywódca nieszczęsnych prawił im kazania napominając, aby łaski wzywali od Boga dla dusz czyśćcowych, a pewno i dla siebie. Na znak tych zapędów flagellanci nieśli fioletowe chorągwie. Jeśli się w ogóle odziewali, to w ponure szaty z czerwonymi krzyżami na plecach i piersiach, tudzież w kapelusz z krzyżem. Gdziekolwiek przybywali, bito tam zaraz w dzwony. Dzwony zapowiadały pyszne widowisko: biczownicy nadchodzą! Interes szedł pierwszorzędnie, lecz nareszcie papież Klemens VI specjalną bullą zakazał owych praktyk i sekta wkrótce wymarła. Przed pięćdziesięciu laty wszelako biczownictwo odrodziło się bezprawnie pod przywództwem człowieka o imieniu Konrad. Mienił się on wcieleniem biblijnego Enocha. Ten właśnie Konrad nauczał, iż skoro narodziła się ich sekta, papiestwo traci dla Boga wszelką rację bytu. Nauczał także o tym, iż nie ma innego Zbawienia krom tego poprzez Sakrament chrztu krwią, to jest przy użyciu bicza. Inkwizycja prędko wszczęła kroki przeciw Konradowi. Wnet odbył się wielki proces, po czym dziewięćdziesięciu i jednego wyznawcę sekty spalono w Sangerhusen na stosie. Na podwieczorek mieliśmy szarlotkę i prawdziwy kseres. Po południu zażywałem przechadzki w sadzie, w kwietniowym powietrzu, gwarząc z bratem Brackleyem o ogrodzie rozkoszy ziemskich. Zadałem rozmówcy trzy pytania, a mianowicie: . Czy takowe miejsce istnieje? . Jeżeli istnieje, w jakiej stronie go szukać? . Jeżeli istnieje i jeżeli wiadomo, gdzie się znajduje, jak jest w owym miejscu. Na pierwszą z moich kwestii brat Brackley odparł, że znane są cztery świadectwa istnienia Raju Ziemskiego. Po pierwsze tedy, opowieści przyrównujące do niego Sodomę i Gomorę sprzed ich zagłady. Wielce mi się spodobały takie wieści. Po drugie, świadectwa podróżników, którzy tam trafili. Po trzecie, zapisy tych, co układają księgi geograficzne i opisują cztery rzeki wypływające z Raju. Po czwarte - zapomniałem. Ach, już wiem! Bazyliusz w swoim Hexameronie. a też Izydor, Eth. lib. guarto decimo, również Józef w księdze pierwszej głoszą, że wody spadające z rajskiej góry tworzą ogromny staw i właśnie z owego stawu, jako ze studni, biorą początek cztery rzeki... Nie - nuże, Nantonie, dolewaj winiaku, bo myśli nie mogę zebrać! Czwartym dowodem i świadectwem istnienia Raju jest starożytna sława tego miejsca i samo wyobrażenie o nim. O Ogrodzie Rajskim gadają ludzie od sześciu tysięcy lat z górą, ba, od początku świata. Fałszywa sława nigdy by nie trwała tak długo. Raju nie dzieli od Ziemi żeglowna otchłań wodna, na księżycu też go nie znajdziecie, bo musiałby tam przecież - Falstaff pochłaniać całe światło i siła zaćmień powodować. Prócz tego, chroń nas Panie od Rajów na księżycu, z dala od wszelkich lądów - bo jakim sposobem mogłyby wówczas cztery rzeki przecinać otchłanie i znowu wypływać w stronach, które choć i dalekie, są przecież zamieszkane? Z doświadczenia wynika jeszcze, iż w czas zaćmienia księżyca Ziemia rzuca cień niby okrągła tarcza - ergo, wraz ze wszystkimi swoimi częściami i członkami sama musi być okrągła, na kształt kaczego jaja. Wszystko ma swój koniec, a jajo nawet dwa. Albo i żadnego. Uczeni mężowie wysnuwają stąd wniosek, że Raj znajduje się na najdalszym wschodnim koniuszku i jest krainą ziemską tak wielką jako Indie albo nawet sam Egipt. Ci uczeni mężowie plotą jak obłąkani. Żylibyśmy wszyscy nadal w Raju, gdyby nie grzech nasz. (A to już co innego. W to chętnie uwierzę.) Na trzecie pytanie mój Ojciecspowiednik odrzekł, iż według Izydora, libro ąuarto decimo, capitulo tertio (niech Bóg błogosławi Henryka le Roy i prostą angielszczyznę), słowo raj, tłumaczone z greki na łacinę, oznacza sad. Jednak w hebrajskiej mowie zowią go Edenem, które to słowo oznacza lubowanie. Tedy raj znaczy: sad ulubiony. Wnoszę stąd, że mało dziwną jest rzeczą, iż właśnie tam pomieszkuje wszystko, co żywot chwali. Miejsce to jest zdrowe, o przestworze ani zbyt gorącym, ani nazbyt chłodnym, a wszystko, co tam żyje, będzie żyło wiecznie. Jak rzekł był Jan z Damaszku, radość tam gości i piękna pogoda, śmiech i owoc jabłoni, gdyż owo miejsce jest zdrojem piękności. Drzewa nigdy nie tracą tam liści. Kwiaty nie więdną ani ich słońce nie pali, ani ich księżyc nie warzy zimnym promieniem. O rajskich drzewach i owocach napisane jest w Księdze Rodzaju jak mi O. Br. podpowiada, secundo capitulo że piękne są ku widzeniu i ku jedzeniu smaczne. (Patrzcie tylko, czego nauczyło nas takie jabłko: sztuki Upadku). ((Jako najcięższy, upadam najprędzej.)) Z kolei Petrus zapewnia, że wodom Potopu nie dane było sięgnąć Raju. Tak, podwójne nawiasy. Izydor znowu - libro nono, capitulojtrimo każe nam pamiętać, iż droga do Raju zamknięta jest nam za żywota, a to z przyczyny grzechu naszych praojców (lecz z każdym drgnieniem serca przybliżam się do Raju). Wieczorem znów się oto bawię ze szczurkiem i piję winiak. Dochodzą nas wieści, że stronnictwo Yorków pozwoliło królowej Małgorzacie wylądować w Bioreheath i że znowu nadciąga wojna domowa. Czyli to prawda, nie wiem. Późno już. Hanson kiwa się tylko, a Nanton czochra. Nasz kraj schodzi na psy. Nigdzie już nie uświadczysz sekretarza bez pcheł. Niech święty Jerzy ma Anglię w opiece! Będzie z tym miał huk roboty. * * * XXV Jak sir John Fastolf łeb Skoganowi rozwalił 24 kwietnia Dopiero w tym miejscu historia moja zaczyna się naprawdę. Oto stoję u wrót Londynu, a też u wrót mego żywota. Stoję sobie jako apologia albo też wizja, albo i wezwanie do wiary. Otom ja - mistrz sztuki fechtunku, oto ja, z rozpiętym sączkiem i pękami wstążek zatkniętymi za kołnierz. Spójrzcie na ów mieczyk, co dynda mi między nogami niby małpi ogon, patrzcie na długopoły kaftan, do połowy rozpięty, popatrzcie także na to, co mam w kieszeni (zawartość kieszeni jest dla historii rzeczą o pierwszorzędnym znaczeniu i dziwię się bardzo, że kronikarze omieszkują pisać na ten temat. Juliusz Cezar nosił przy sobie notatnik, by rachować zwycięstwa. Król Herod nie rozstawał się z marmeladkami. Archibald, czwarty hrabia Douglas i pierwszy z linii książąt Touraine, ówże szkocki najemnik, co walczył za Anglię albo za Francję w zależności od tego, kto więcej zapłacił, nosił stale przy sobie własne lewe oko, które mu Harry Hotspur wybił na wzgórzu Homildon). W kieszeniach Fastolfa znajdziecie nous fastolfowe, mówiąc z grecka. Takoż jednofuntowe monety, tych parę sztuk, które mu matka dała na odchodnym, i kilka weksli, wystawionych przez ojczyma Bądźzdrowa. Nie będę krył przed wami, iż mój ojczym wielce się ucieszył tym odejściem z Caister i moim postanowieniem, że będę szukał własnej drogi pośród ruiny świata. Przystrzygłem włosy nad czołem i zakręciłem je z tyłu, po czym z kieszenią dobytku ruszyłem szukać przyjaciół w Londynie. Nie szukałem ich długo. Przyjaciele to ci z waszych wrogów, którzy jeszcze nie odkryli twarzy. Żeby mnie obesrało! Słusznie powiadają, że starość przychodzi do człeka, kiedy całą noc zabiera mu to, co niegdyś mógł czynić od zmroku do świtu. W moim wypadku oznacza to jednak, że starość jeszcze daleko. By ucieszyć Mirandę, poprzedniego wieczora zjadłem aż cztery figi. Wprawdzie tylko trzy zadziałały w pełni, lecz i ta czwarta ubawiła Mirandę. Jednym z moich kompanów został młodzieniec rodem z hrabstwa Gloucester. Zwał się Robert Mielizna. Imć Mielizna przewyższał mnie znacznie jedną z cnót, a mianowicie posiadał więcej gotówki. Mielizny mają głęboką tradycję jak mniemam, jest to najstarszy ród w Anglii, bo też po dziś dzień znajdziesz jego przedstawicieli w każdym przydrożnym rowie. Mieliźniany egzemplarz, któregom napotkał, miał więcej pieniędzy niż rozumu w głowie. Już przy pierwszej dyspucie, jaką wiedliśmy w dzień świętego Michała nad pieczystem z gęsi, odkrył mi imć Mielizna, iż na niczym tak mu nie zależy na tym łez padole jak na tym, aby stać się moim przyjacielem. Jeśli idzie o moje zdanie w tej materii, przeliczywszy weksle od ojczyma pomyślałem, że dość już mam życia o paru kroplach rosy i że zaiste, najwyższy czas, by Robert Mielizna mógł cieszyć się zaszczytem mojej przyjaźni - oczywiście za godziwą opłatą. Imć Mielizna zaczął się cieszyć owym zaszczytem. Płacił słono, owszem. Choć byłem jak Hiob biedny, nie byłem jak on cierpliwy. Mieliznę pochłaniały studia prawnicze. Jam również studiował prawo, na swój sposób. Nominalnie, jak mogę przypuszczać, wciąż byłem giermkiem w służbie Mowbraya - lecz Mowbraya król Ryszard II skazał na banicję za spór z Henrykiem Bolingbroke, czyli miłościwie nam wówczas panującym Henrykiem IV. Nie mając pana, sam sobie byłem tedy panem. Mielizna, z którym dzieliłem pokoje, był pięć lat ode mnie starszy, ale na nic mu była ta przewaga. Z wyglądu kostropaty jawił się i tak kościsty, że spodnie mu wciąż opadały, tym bardziej że je stale nosił nie dopięte. Do trzewików miał przytroczone olbrzymie ostrogi, bez wyraźnej przyczyny, jako że nie potrafił jeździć konno. Przy każdym kroku dzwonił ostrogami niczym jakiś derwisz. Z wyrazu oblicza pan Mielizna wielce przypominał szubienicę. Więcej o nim pisać nie widzę potrzeby opisałem już wszystko. Chcę przez to rzec, mózgowe półkule mojego przyjaciela podobne były wielkością i pożytkiem, jaki z nich płynął, parze jajec, które dyndały mu w mieszku. Traktowałem więc Mieliznę nieco z góry, on zaś małpował mnie ochoczo i mienił się moim dozgonnym druhem. Podlizywał mi się takoż i przypodchlebiał. Kląłem go w żywy kamień, a on się zaklinał moim imieniem. Nieodmiennie cytował wszystkie moje powiedzonka i przechwalał się srodze tym, co zdziałałem. Przywłaszczał sobie zresztą przygody i dykteryjki. Piliśmy razem w tych samych oberżach. Mielizna wtajemniczał mnie w sekrety prawa, a ja myślałem, jak tu omijać literę. Ofelia przez okazję przysłała mi nowy płaszcz, bardzo piękny i podbity futrem. Pewnego dnia, zażywając spokojnej przechadzki z przyjaciółmi, zostałem zaczepiony przez bandę łotrzyków, którzy łudzili się pewno, że dzięki bijatyce wytrzęsą z nas garść miedziaków. Nie było moją intencją narażać nowego płaszcza na szwank, tedy ignorując obelgi napastników oddaliłem się szybkim krokiem i zatrzymałem dopiero na Moście Londyńskim, gdzie przez godzinę ciężko sapałem, patrząc na rzekę i snując refleksje nad tym, że piórko umaczane w oliwie snadniej otwiera zamek niźli siła, choćby i w nadmiarze. Niektórym z kompanów moje postępowanie nie przypadło do gustu. Uważali widocznie, że moim obowiązkiem było splamić płaszcz krwią! Pospolite szemranie motłochu paziów i żaków nie obeszło mnie zgoła - lecz druch mój Mielizna miał to do siebie, że zawsze szedł za tłumem. Nie miałem chęci tracić dostępu do jego sakiewki. Wówczas to, kiedym przemyśliwał, jak by tu odzyskać utracony mir w mętnych oczach mości Mielizny - wtedy to, mówię, napotkałem Henryka Skogana. Niedaleko od Kotwicowiska była sobie oberża, między gośćmi zwana "Pod Rozdartą Koszulą", chociaż nazwa powinna raczej brzmieć: "Pod Zadartą Koszulką", o czym dobrze wiedzieli bywalcy lokalu. Siedziałem sobie w oberży pewnego cichego wieczora, pochłonięty partyjką kart, kiedy nagle jęły mnie dobiegać rymowane zgrzyty. Wydawał je z siebie dobrze podchmielony, otyły rudobrody opryszek. Wierszydło było wielce pokrętne i upstrzone imionami pogańskich bożków. Co więcej, autor usiłował zakłócić nam spokój. - Jestem wielkim poetą! - oznajmił. Nikt się tym jakoś nie przejął. - Henryk Skogan, do usług! - ciągnął wielki poeta. - Ballady, bestiarła, bajki zwierzęce! Na zamówienie klienta komponuję, co tylko zechce. Chętnie znów bym się zajął damą kier, lecz czułem przez skórę, że pyszałkowate słowa burzą krew we wszystkich gościach. Poeta wymawiał każdy wyraz tak, jak gdyby spluwał na nas z ogromnej wysokości. - Strofa królewska? Proszę! - przechwalał się dalej Skogan. - Podsuńcie jeno mistrzowi najlżejszy cień tematu, a ja już wytrzepię z siebie całe łokcie strofek, a każda dokładna, z siedmioma wersami kunsztownych pięciostopowych jambów i układem rymów ABABBCC, do woli. Ach, gdzież są sławny Troilus i piękna Kressyda? Nikt się jakoś nie kwapił szukać owej pary. Skogan wydobył z sakiewki wytłuszczony papier. - Na moim geniuszu poznał się sam wielki Chaucer! - oznajmił wszem i wobec. - Miał on także zaszczyt opisać mnie w wierszu. Bo trzeba wam wiedzieć, że stracił wówczas posadę Sekretarza Robót Królewskich i aby ją odzyskać, szukał u mnie wpływów. Tu Skogan odgarnął paluchami rude kędziory i zaczął nam recytować głosem, który brzmiał niczym gong uderzany ponad oceanem melasy. Skoganie, któryś przysiadł, gdzie zdrój wytryskuje Wszelkiej cudnej piękności, cnoty i talentu! U którego to zdroju nudy uścisk czuję Zapoznany od wszystkich... - A idźże się wysrać z tą swoją poezją! - zakrzyknął jakiś krytyk. - To nie moja poezja - syknął Skogan. - Napisał to pan Cbaucer! - Chaucer czy Wergiliusz, wsadź ją sobie w dupę! - ciągnął wywód krytyk. - Przychodzę tu się napić, a nie słuchać przesłań. Skogan starannie złożył swój manuskrypt i schował go w mieszku. - Wielcem kontenty - rzekł grobowym głosem - gdy przychodzi mi spotkać człowieka zmęczonego żywotem doczesnym. Z tymi słowy poeta zerwał się na równe nogi, drewnianą pałkę wyszarpnął zza pasa i runął w stronę głosów krytyki literackiej. Wywiązała się wielce chaotyczna walka. Padały stoły, wywracały się ławy, ciskano dzbanami w ściany i deptano po palcach. Krytyk wyszedł z opresji z nowym przedziałkiem we włosach, sięgającym, mniemam, nielicho w głąb czaszki. Zapoznany od wszystkich wśród świata zamętu. Lecz, iżeś Skogan... Zwycięski poeta rozsiadł się w kałuży krwi i wina, po czym znów wydobywszy z mieszka przesłanie poety Chaucera, miał szczery zamiar dalej czytać owo dzieło gościom oberży "Pod Rozdartą Koszulą". Co gorsza, nikt z obecnych nie śmiał mu już przerywać. Nie mogłem i ja skupić się nad kartami, tedy wyszedłem cichcem i powróciłem we własne progi. A szkoda. Miałem w ręku trzy damy. Tejże nocy ujrzałem we śnie proroczym sposobność dla siebie - wszak w jednej z chełpliwych oracji Skogan zapowiedział, że nazajutrz przekona cały świat do swojej poezji, a to czytając u samych wrót dworu utwór z okazji urodzin Tomasza, księcia Klarencji. Oto dla mnie gratka! Nie mógłbym prześlepić tak sposobnej okazji. Niech tylko Skogan zacznie rymy z siebie wydawać u dworskich wrót, kiedy czterej młodzi książęta będą się wraz z orszakiem udawać na turniej. Mieli tam też ściągnąć wszyscy moi kompanioni, a oprócz nich moc ludzi możnych i wpływowych. Ha, cały Londyn! Ponadto, obserwując dzielną polemikę z krytykiem, widziałem aż za dobrze, ile błędów czyni ów Skogan w sztuce walki na pałki. Może i poprawnie składał swoje ABABBCC i różne tam strofy królewskie, lecz jeśli idzie o ABC walki wręcz, ani w połowie nie posiadł tak świetnej edukacji jak moja. Wuj Hugh, nim wziął się do relikwii, nauczył mnie tego i owego z arkanów sztuki szermierki. Doszły do tego jeszcze doświadczenia z bitwy pod Pędrakami, podpowiadając dobitnie, iż jeśli krew we mnie wzburzyć, będę walczył jak diabeł. Prędko zmówiłem modlitwę do świętego Swithma i błogosławionego świętego Bonifacego w intencji Skogana, który oby się nazajutrz nie okazał słaby z przepicia i oby przybył pod bramę królewską, zgodnie z obietnicą. Dzień urodzin Tomasza, księcia Klarencji, wstał piękny, jak przystało w książęce urodziny. Wdziałem płaszcz na podbiciu i zawczasu ruszyłem pod bramy pałacu. Stał już tam Robert Mielizna, łasząc się do kompanii moich dawnych przyjaciół, udających teraz, że mną gardzą z przyczyny rzekomego tchórzostwa. Ja tchórzem! Ja, waleczny Fastolf! Jeszcze im pokażę! Z nadejściem pory Feba, błędnego rycerza niebios, czy jak mu tam na imię (a mam na myśli owego stwora, którym zwykli się zachłystywać panowie poeci), nadszedł również Skogan, czerwony na pysku i tryskający, rzekłbyś, spondejami. W dłoni miętosił zwoje odświętnej poezji, a krocząc sypał dookoła rymem i morałem. Z każdego cala jego krwistej skóry biło szalbierstwo, albo raczej uroczyste oddanie własnej wspaniałości i głęboka wiara, iż wszystko to, co nie da się przekuć w rym ku większej chwale Skoganowej, niewarte jest wspomnienia. Rymopis gestykulował dłońmi, ramionami i krzaczastymi brwiami, tłum roztrącając oddawał się natchnieniu i choć z wyglądu przypominał pomywacza garnków, niełatwo było spostrzec, że tak się rzecz miała w istocie. Jakimś sposobem ścierpiałem dwie Skoganowe strofy, które ten skierował do tłumu i w uniesieniu recytował własne liryki, ryki, kwiki i rapsodie. Zaraz jednak ruszyłem ku przyjaciołom. Spojrzeli na mnie kosym okiem, nawet głupek Mielizna. Prawda, że Mielizna zawsze przytakiwał silniejszym, niepotrzebnie więc mówię: "nawet on". Gdzieżby się Mielizna poważył odstrychnąć od głosu większości! Panowie odezwałem się do moich przyjaciół, gładząc rękojeść mieczyka, jak każe obyczaj. - Panowie, tuszę, że wszyscy znacie opowieść o kowalu, który ległszy na łożu śmierci, grzechy wyznał księdzu i dodał, że swoim wrogom za nic nie przebaczy. - Jeśliś się tak uparł, pójdziesz ?. całą pewnością do Piekła - ksiądz na to, a kowal: - Czyżby? Skoro tak. niech sobie ksiądz daruje ostatnie namaszczenie. Wolę. żeby Diabeł zeżarł mnie jako stoję, na surowo, bez oliwy i soli. Mielizna uśmiechnął się krzywo, a pozostali zaczęli się wiercić nerwowo. Ciągnąłem dalej kwestie. - Oto stanął przed wami ktoś równie zatwardziały jak ówże kowal. Nie mam najmniejszej chęci przebaczyć wam tego, iż zwątpiliście w moją odwagę. Niechaj i mnie Diabeł pożre na surowo... raz kozie śmierć, sam pójdę w jego szpony, aby wam udowodnić, żeście kłamcy. Idę się bić ze Skoganem! - Ze Skoganem? Porachuje ci wszystkie sylaby! - sapnął Mielizna, który najwidoczniej podsłuchał te słowa gdzieś w tylnych rzędach i zaraz je powtórzył jako swoje, beczącym głosikiem, co był jak bek barana dotkniętego kolką. Machnąłem ręką od niechcenia i pogładziłem pióro, sterczące mi z kapelusza niby lisi ogon. - Chciałbym jednak, by któryś z was poprosił mistrza o małą recytację - zachęciłem gapiów. - Już ja się postaram pomieszać mu rymy. Wszyscy uśmiechnęli się krzywo, przygryźli wargi i jęli niepewnie przestępować z nogi na nogę. Wreszcie jeden z moich przyjaciół - o ile pamiętam, Jan Doit, student prawa rodem z hrabstwa Stafford, w której to okolicy wyrabiają prześwietne kufle - otóż Doit ruszył z wolna i cukrowanym głosem poprosił poetę, by ten uczynił im zaszczyt i niejako na próbę odczytał swój poemat. Łotrów w rodzaju Skogana nie trzeba dwa razy namawiać. Poeta natychmiast wbił paluchy w czuprynę, szarpnął się za ryże kudły, aż mu dwa kosmyki stanęły nad czołem na kształt byczych rogów, i zaczął: Cezariańskiego syna Henryka IV Opiewam... - Wierszokleto! - przerwałem deklamację. - Co słyszę! - ryknął Skogan, tocząc groźnym wzrokiem. - Rzeknij mi, wierszokleto - ciągnąłem - cóż oznacza ów dziwny wyraz w twoim wierszu, "cezariański"? Czy chcesz nam powiedzieć, że nasz znamienity i dostojny Tomasz, książę Klarencji, ma w sobie coś z Juliusza Cezara? Skogan furiacko przewrócił oczami i warknął, być może potwierdzając mój domysł. - Lecz hola - ja znowu na to. - Łatwo każdy pozna, że ci nie dostaje edukacji klasycznej. Słowo, którego użyłeś, "cezariański", wywodzi się wprost z łacińskiego caeso, to jest "z łona wypruty". Czy miałeś na celu zniesławienie księcia Klarencji, że to niby przedwcześnie wyjęto go z brzucha Marii de Bohun i że się narodził w nienormalny sposób? - Kim jest ten bazyliszek? - zasapał wściekle Skogan, w zacietrzewieniu gryząc własne manuskrypty. - Jaś Fastolf - skinąłem mu głową. - Jesteś może poetą., mój panie Fastolfie? - zapytał Skogan szyderczo. - Na szczęście nim nie jestem - rzekłem i zadrżałem, ogarnięty wspomnieniem matczynych przygód, gdy z poetami żyła w Neapolu. - Dla mnie poeci przedstawiają poślednią formę bytu. Nie trap się jednak, mój dobry Skoganie. Z linijki wiersza, którą nam odczytałeś, jasno wynika, że twojej osoby nie ma co wliczać pomiędzy poetów. Dlatego zawołałem "wierszokleto", coś pewnie zauważył. Twarz Skogana stała się fioletowa jak sztandar biczowników. - Zaraz ci pokażę cesarskie cięcie! - zakrzyczał. Zdjąłem z ramion mój piękny płaszcz, dar od Ofelii, i zapytałem grzecznie: - Ale w jakim rozumieniu? Twoim czy tym właściwym? Skogan rzucił się na mnie, wywijając pałką z takim samym impetem i brakiem rozwagi jak zaprzeszłego wieczora w oberży "Pod Rozdartą Koszulą". Postąpiłem krok w bok, przez co Skogan jednym uderzeniem powalił nieszczęsnego Mieliznę, który też osunął się w ramiona jakiejś wiedźmy. Rozległy się śmiechy. - Twoja nieudolna linijka zawiera jeszcze jedno kłamstwo - wytknąłem Skoganowi, który się z wolna podnosił na nogi. - Nikt przecież nie zaprzeczy, że książę Klarencji jest drugi w senioracie. Skogan przystanął i dziwnie potrząsnął opuszczonym łbem. - Wiem o tym! - zasapał. - Kto twierdzi, że nie wiem?! - Dodam jeszcze, iż zgodnie z naukami mojego bakałarza Ravenstone'a Homer, Wergiliusz tudzież inni poeci kładli nade wszystko precyzję języka, nazywając tę zaletę esencją poezji. - Wiem, że Tomasz jest drugi! Zawsze o tym wiedziałem! - Ale w poemacie sam napisałeś "syna Henryka IV". Czyli innymi słowy, "czwartego syna Henryka". - To jakiś idiota! - zagrzmiał piorunowo Skogan. - Idiota samobójca! I natarł na mnie znowu, i znowu nie trafił. Potknąwszy się runął w ciżbę, bijącą brawo. - Panie i panowie - zwróciłem się do wiedźmy, do Mielizny, Doita i do pozostałych widzów. - Wygląda na to, że nasz dobry Skogan, choć widzi podwójnie, nie potrafi dostrzec cienia ironii. Teraz już pałki poszły w ruch na dobre. Co rusz Skogan się rzucał i brał wielki zamach, lecz wuj Hugh przednio mnie wyuczył sztuki uników. Przejąłem też od niego ciekawą technikę pojedynku, polegającą na tym, że wciąż uciekając od przeciwnika, brało się walkę w swoje ręce. Byłem niczym zbieg, co się wymyka pogoni i nie myśli o niczym, bo wszystkie decyzje musi podejmować ścigający przeciwnik - oprócz ostatniej decyzji, rzecz prosta. Jednakże aby dokazać tej sztuki, samemu trzeba dobrze władać pałką. Jeśli to umiecie, wasze odpowiedzi na ciosy coraz częściej będą mijały bez repliki. Nie pojedynkowałem się z mości Skoganem - To nasze pałki wdały się w długą konwersację. Ścigły i gibki, wciąż trwałem na placu, biegając wokół poety Skogana niczym wskazówka zegara wokół osi. Za każdym okrążeniem w umyślonym miejscu zadawałem cios. Najpierw nabiłem Skoganowi czerwonego guza nad krzaczastą brwią. Potem guz spłynął krwią. Konwersacja dwóch pałek kończy się, gdy jeden z przeciwników uzna, że dosyć się nasłuchał. Dla mnie chwila ta nadeszła z widokiem krwi Skogana. Nadal więc umykając i monologując, snując myśl na głos za pomocą pałki, wnet podjąłem decyzję i dobitnie grzmotnąłem wierszokletę w czerep. Czaszka Skogana zabrzęczała jak puchar. Ramię dzierżące pałkę opadło bezwładnie. Lewą dłoń położył Skogan na czole i zaraz ją oderwał, całą we krwi, o mało sobie brwi nie wyrywając. Spróbował się uśmiechnąć, lecz jakoś mu nie szło. Tedy się z głuchym stukiem przewrócił na plecy. Nie będę opowiadał bajek o tym, jakobym znał sztuczki czarnoksięskie albo że wuj admirał nauczył mnie wywoływania duchów, co pomagają w starciu. Nie tego mnie uczono w caisterskiej stodole. Wuj wpoił mi podstawy walki na pałki. W sztuce tej jestem artystą i jak każdy artysta znajduję natchnienie w tworzywie, spoglądając na nie okiem chłodnym, wnikliwym i bacznym. Pilnie obserwowałem Skogana, gdy się bił "Pod Rozdartą Koszulą". Umyślnie go w prymitywny sposób drażniłem u wrót dworu. Z mojego poduszczenia Skogan wrzeszczał, sapał, ryczał i tracił panowanie, a ja. wysłuchawszy go, udzieliłem właściwej odpowiedzi. Jeśli znam jakiś sekret dotyczący wojaczki, to ten jeno, iż zawsze chcę wygodzić wrogom. Daję przeciwnikowi to, czego sam pragnie: porażkę. Ilu walczących, tyle jest rozmaitych rodzajów porażki, ale moja tajemnica ma prostą zasadę - przeciwstawiam przeciwników samym sobie, tak aby godzili we własne ciało. I zawsze tak czynią. W tajemnicy owej kryje się i druga. Już ją wyjawiam. Nie wiem, czy to znak tchórzostwa, lecz moja sztuka wydaje mi się przeciwieństwem bojów, w jakich przez całe życie tak się odznaczyłem. Otóż ja, John Fastolf, zasadzam swoją sztukę na braku ochoty do walki. Gdyby imć Mielizna i Jan Doit, i inni baczyli na to, co robię, zamiast zdzierać gardła rycząc na cześć tego. którego przed chwilą mieli za ostatniego tchórza - o, Panie, gdyby naprawdę umieli coś spostrzec, nie uszłoby ich uwagi to, na czym nie złapał mnie nikt podczas długiej kariery wojskowej, nikt oprócz księcia Henryka, który również pojął rzecz opacznie... Mogliby więc moi kompani zauważyć na moim obliczu zgrozę i niesmak w chwili, kiedy musiałem u bramy dać Skoganowi w pałę i rozłupać mu czerep. Tak, moja piękna pani - John Fastolf mało sobie ceni rozlew krwi. * * * XXVI Przygoda pokrewna: pojedynek imć Roberta Mielizny z Samsonem Sztokfiszem Dzień świętego Marka (Konopie zasiałam. Konopie pieliłam. Niech mój ukochany Konopie pościna. - ubiegłej nocy, w wigilię świętego Marka, Miranda chodziła po sadzie, zgodnie z dawnym obyczajem rzucając zaklęcia i sypiąc przez ramię nasiona konopii. Jeżeli tak czynić, przyszły mąż ukazuje się w postaci kosiarza, koszącego za plecami dziewczyny. Miranda nie ujrzała nikogo.) Kiedy Robert Mielizna przekonał się na własne oczy, jak zręcznie rozłupałem łeb Skogana, zapłakał rzewnie. Nie będę pisał, że ronił łzy niby drugi Heraklit, gdyż Heraklit szlochał nad głupotą całego rodzaju ludzkiego, a Mielizna miał nieodmiennie na uwadze wyłącznie własną głupotę. (Sam nie daję szeląga za Heraklita. Nie ma to jak weseli filozofowie, nie jacyś tam metafizyczni mazgaje. Niech żyje Demokryt!) Mielizna szlochał oto w mieliźniany sposób. Jak zauważyłem, z prawego oka pociekły mu cztery łzy, co jest dowodem, że jego rodzicielka - kimkolwiek była - nie była jednak wiedźmą. Szloch Mielizny brał się w jednej części z rozanielenia, a w pozostałych trzech - z rozwol Na Hyzopa i Hyperiona! - wykrztusił na koniec Mielizna. - Tego jeszcze nie było! Sam Prometeusz nie był zdolny do takich uczynków! W porównaniu z twoją walką bledną wyczyny Cradocka Briefbrasa. Nie dorastają do ciebie sir Lancelot, Orlando, Amadis z Galii, mój stryj Końska Pyta... - Twój stryj Końska Pyta? - zaciekawiłem się. - A czymże się odznaczył ów rycerz? Mielizna okrył się rumieńcem, upodobniając się do kwiatu prymulki. - Nie o to chodzi, czym się odznaczył w boju, lecz o to, czym się odznaczał. Zabił się spadając z baszty w londyńskiej Tower, gdyż ujrzał, jak w ogrodach pod basztą piękne dziewczę poprawia podwiązkę. Nagle wzwiedziony członek przeważył stryja swym ciężarem, toteż przodek runął przez blanki. Sam wiesz, jak to bywa - Mielizna potrząsnął smętnie głową. - Och, Jasiu, wiele bym dał, żeby dokonać podobnej rzeczy! - Co, zlecieć z baszty przeważony swoją własną pytą? - Nie, ależ nie! Rozwalić łeb Skogana! - pisnął Mielizna. Składając dłonie i wyłamując sobie palce, ciągnął skargę: - Sam dobrze wiesz, Jasiu, że oddałbym wszystko, co posiadam, aby móc się pochwalić podobnym wyczynem... chwalebnym bojem, pokazem męstwa, nieśmiertelnym dokonaniem i zabójczym ciosem! Mógłbym o tym opowiadać wnukom i prawnukom, nawet praprawnuczkom!... Tu orację Mielizny przerwał jakiś człowieczyna w brunatnej opończy, o twarzy jak u niecnie zgwałconego kreta. - Twoje modły zostały wysłuchane we właściwej stronie, o panie - powiedział cichutko. - Że co powiadasz? - Już spieszę z odpowiedzią, panie - krecik na to. Jeśli tylko zechcesz. Na każde wezwanie, szlachetny dobroczyńco. Ale pozwól, proszę, jedno słóweczko na stronie w tej kwestii. Jeśliś łaskaw, panie... Gładząc zaczątki bródki zerkałem w ślad za Mielizną i jego nowym przyjacielem, którzy właśnie skręcali w Zaułek Kajdaniarski. Rozległ się nieporządny ton fanfar. Książęta nadchodzą! Wokół mnie skupiła się wierna świta, wciąż wesoło gaworząc i waląc mnie w plecy. Po raz dwudziesty streszczali walkę, a czułem się między nimi jak w kukułczym gnieździe. Mało nie utonąłem w rozgłośnych pochwałach, ciągle unoszony tokiem hucznych gratulacji. Wszystko to nie cieszyło mnie zbytnio ani nie martwiło, która to postawa przystoi osobie wytwornej. Prowadziłem walkę na chłodno i z wielką uwagą, lecz w duszy czułem w rzeczy samej zgrozę i tysięczne cierpienia wynikające ze spotkania mojej tkliwej natury twarzą w twarz z gwałtem, nagą przemocą, krwią i kiepską poezją. Wiele bym oddał za kielich kseresu! Skogana wywieziono tymczasem na wózku, by łeb mu reperować octem i bibułą. Tłum rozstąpił się spiesznie, niczym Morze Czerwone pod dotknięciem Mojżeszowej laski. Nadchodzili książęta. Widziałem ich pierwszy raz. Nie sposób było przeoczyć księcia Henryka. Wyglądem przypominał sokoła. Więcej powiem - orła! Królu Niebieski! Orły to stworzenia poniekąd fanatyczne. Włos miał książę Henryk kasztanowej barwy, gęsty i prosty. Nos niegarbaty, twarz pociągłą, owalną, cerę jasną, zęby śnieżnobiałe i równe. Uszy niewielkie, a do tego kształtne, na brodzie dołek. Książę był także wyższy niż pospolici ludzie i mocnej budowy, prosty jak świeca; szczękę miał wydatną. By dostrzec coś więcej, trzeba się było dobrze przyjrzeć księciu. Już za pierwszym razem, kiedy zobaczyłem angielskiego następcę tronu, widziałem, jak ze złością zacisnął wargi, aż z nich czerwień odeszła. Drugi brat, Tomasz, tenże książę Klarencji, był równie urodziwy, lecz brakowało mu godnej postawy. Z oczu nie wyglądał mu orzeł. Wzrostem się jednak odznaczał i mocną budową, a minę nosił tęgą. W Tomaszu znać było zapewne więcej swobody niż w pierworodnym króla, ale bił z jego postaci także upór, o czym świat mógł się przekonać, kiedy młody książę poślubił wdowę po swoim własnym wuju Janie Beaufort, hrabim Somersetu, po czym jął się śmiertelnie wadzić z Henrykiem o pieniądze, których się spodziewał w posagu. W mojej opinii kłótnie między dwójką najstarszych książąt nie miały w sobie nic niezwykłego - ot, bywa tak pośród braci. Świat rozdmuchał je atoli ponad wszelką miarę, widząc miast pary braci parę książąt i pretendentów. Na razie krążyły gadki, że Beaufort czyni to lub owo, z partią tą czy inną, że Henryk znalazł się w niełasce u monarchy... Potem znowu, że Tomasz wdał się w tajne pakty Orleańczyków przeciwko Burgundom. Prawda była taka, iż gdy szło o wóz albo przewóz dla całego Królestwa Anglii, ten sam książę Klarencji, Tomasz, potrafił pokazać dzielne i prawdziwie angielskie serce. Odpędził precz hrabiego Cambridge, a z nim innych zdrajców, po czym dzielnie się spisał pod Harfleur. Więcej o tym napiszę niebawem. Traf chciał, iż moje własne życie na długie lata splotło się z żywotem Tomasza, chociaż nie tak mocno, jako później splotło się z losami Henryka. Różnica była taka, że o ile do Tomasza zwracałem się "książę", Henryk był dla mnie "Heniem". Trzeci brat, Jan. książę Bedfordu, sprawił mi swym wyglądem niespodziankę. Jeśli Henryk i Tomasz na pierwszy rzut oka pochodzili z tej samej monarszej gałęzi, Jan był innej urody. Tamci dwaj - węźlaści i o ostrych rysach, Jan natomiast zwalisty, o oczkach maciupkich i z nosem zakrzywionym jako dziób jastrzębia. Podobnie jak bracia. Jan o głowę górował nad tłumem. Z wyglądu był silny jak wół i chyba równie jak wół przebiegły. Jego niskie czółko zaczynało już łysieć. Brat czwarty. Humphrey, książę Gloucesteru. błazenkiem był w talii królewskiej i jak przystało na najmłodszą kartę, wprowadzał do gry nieład. Kiedy jeszcze ojciec młodych książątek cierpiał na wygnaniu, Humphrey pozostał w Anglii, co - mniemam - zostawiło mu na duszy trwały ślad. Nigdy się bowiem Humphrey nie nauczył klękać przed kimkolwiek. Mimo tej wady, Henryk ogromnie go kochał i pod Agincourt nad powalonym stanął okrakiem i bronił, gdy najmłodszy książę legł ranny na ziemi po starciu z księciem d'Alencon, co widziałem na własne oczy. Później, okaleczony przez rozliczne długi, Humphrey poślubił swą kochankę Eleonorę Cobham, która na lewym pośladku ma brodawkę. Obecnymi czasy Eleonora jest w więzieniu na wyspie Mań - a to dlatego, że te i podobne znaki na ciele były dla świętoszka Henryka VI widomym zewnętrznym objawem ukrytych czarnoksięskich mocy niewiasty. Kazano wpierw Eleonorze iść boso przez Londyn, od Uli Królowej aż do Spichrza Świętego Michała, za całe okrycie dając jej prześcieradło i przypinając do pleców kartę z dokładnym wyszczególnieniem grzechów nieszczęśliwej. Niechaj dobrze śpi na niegościnnej wyspie Mań Eleonora, która nie jest wiedźmą - chyba że za czarnoksięstwo uznać to, iże umiała kochać uczciwie i mocno. Jeśli tak, jestem najprężniejszym magikiem od czasu, kiedy Ziemia wydała rozpustną turkawkę. Humphrey natomiast, mąż Eleonory, zmarł w areszcie domowym kilka wiosen temu. Odszedł z tego padołu jako ostatni z czwórki, a pochowano go w murach Świętego Albana, za miastem. Powiadano, że został otruty, lecz ja myślę sobie, iż najbardziej zatruł go los Eleonory i widok Anglii odartej z bohaterów. Książę Humphery posiadał wielką bibliotekę. Tu słówko dla powiększenia wiedzy dziejopisów: podaję wygląd książąt tak, jak się jawili moim oczom. Wybaczcie zatem, choć pewnie sami potraficie wystawić lepsze rysopisy. Ha, nie wątpię, że dostrzegacie lepiej owe twarze, mając je na widoku z perspektywy kilku stuleci. Zauważcie jeszcze, iż książęce tytuły podaję w pełnym brzmieniu, jako je zapisała historia, gdyż nie chcę was tu nużyć ciągłym wyjaśnianiem, że Humphrey owszem, został księciem Gloucesteru (a także hrabią Penbroke), ale dopiero rok później, na przykład. Dla mnie stanęli we wrotach Henryk, Tomasz, Jan i Humphrey - inne tytuły dorzucam jeno gwoli wygody. Cóż, przecie i stryjaszek Mielizny, zwany Końską Pytą, nazywał się w rzeczywistości imć Hudybras de Końskopycki, rodem z hrabstwa Devon. Opowieść o niedawnym starciu, którym wciąż się podniecał tłum u wrót, musiała już przeciec do królewskich synów. Miałem się później dowiedzieć, jak gęsta jest siatka szpiegów, zwłaszcza już w służbie u księcia Henryka. Ten miał swych donosicieli w każdym zgromadzeniu i zaraz wiedział wszystko o najdrobniejszym szczególe. Czy z relacji szpiegów, czy ze stugębnej plotki bracia dowiedzieli się już o mojej zabawie z biednym Skoganem, który się sam nie ubawił ani w połowie tak dobrze jak ja. Książęta zatrzymali się w marszu. - Oto król Szalona Pałka, milordzie! - wrzasnął dowcipniś z ciżby. Jan, Tomasz i Humphrey poszeptywali między sobą, zerkając w moją stronę. Za to Henryk wbił spojrzenie wprost we mnie. - Uciszyłeś poetę - rzekł mi. - Co, nie cenisz książek? Spojrzałem nań z powagą. - Cenię, mój książę, ale tylko takie, które się czyta jedną ręką. Książę odrzucił w tył głowę, zanosząc się od śmiechu. Śmiech jakby go odmienił: cały fanatyzm zniknął z oczu i ust, jakbyś orłu wyrwał zadnie pióra. Reszta braci milczała, czekając - jak sądzę - aż najstarszy objaśni im dowcip. Henryk zaś, ocierając łzy wesołości, cisnął mi monetę, którą też zaraz nadgryzłem sprawdzając, czy złoto dobrej próby. Królewski orszak wnet ruszył na turniej wśród oślich ryków fanfar. Mogę wam rzec w tym miejscu, że od razu wyczułem w owym spotkaniu znak przeznaczenia, które miało mnie związać z pierworodnym synem króla Henryka IV, chociaż nie wiedziałem zupełnie, jak do tego dojdzie. Miałem szczerą chęć pokazać się księciu ponownie, jeżeli się nastręczy okazja. Moneta była niezłej próby. Podążyłem w ślad za książęcym orszakiem na pole turniejowe, przeciskając się przez ławę zbrojnych ku wąskiej furtce. Gdy rozdawałem kuksańce cisnącym się gapiom, poczułem naraz, że ktoś mnie targa za rękaw. Usłyszałem też głos, niby szelest ostu - chcę rzec, głos ostry, lecz idący w strzępy w poszumie ludzkiego tłumu. - Jasiu! Zaczekaj! Jasiu, nie wchodź jeszcze! Spójrz, czego dokonałem! Odwróciłem się z trudem. Imć Robert Mielizna stał tuż za mną, depcząc po nagniotkach, komu popadło, co uchodziło mu płazem, bo w owych czasach wszyscy nosili ciżmy z nosami jak kosy. Gęba Mielizny gorzała żywym ogniem. Skakał też mój przyjaciel bez ustanku, jakby połknął żabę. Z nosa mu ciekło. Jego wyblakłe oczka nabiegły łzami niekłamanej radości. Za sobą wlókł Mielizna jakiegoś człeczynę. Za kołnierz. Kołnierz brunatnej opończy. Dwa krecie ślepka zamrugały chytrze. Ponad nimi bielały bandaże, które przesiąknięte krwią, okalały czoło osobnika. - Sprawiłem się jak sir Ogier, jak sam Robin Hood! - zakrzyknął Mielizna. - Walczyłem, Jasiu, by zwyciężyć, i zwyciężyłem! Jak Beowulf, jak król Artur! - Innymi słowy - rzekłem - jak sam John Fastolf. - Tak właśnie! - pisnął mój dzielny przyjaciel. - Ha, a to dopiero! - Spojrzałem na krecika. < Mielizna ułapił mnie za połę płaszcza od Ofelii. - Żałuj, żeś tego nie widział - wykrztusił. - Opowiesz wszystkim, prawda? - Czyn w istocie niezwykły - odparłem, wycierając płaszcz. - Samson Sztokfisz! - prychnie na to Mielizna, - Na zdrowie! - Nie kichałem - sprostował z urazą. - To imię. Samson Sztokfisz, mój pobity przeciwnik. Moja ofiara. Powęszyłem wokół małego człowieczka. - Istotnie sztokfisz. Cudzoziemskie imię! Z całą pewnością mocarz, niczym drugi Samson. Mistrz wagi ciężkiej w całym Izraelu. Czy nie handluje przypadkiem rybami? - Cóż za dziwaczne przypuszczenie! - obruszył się Mielizna. - Ma własny stragan z owocami. Umyślnie go tutaj przywlokłem, chcąc ci pokazać rozłupany czerep. Słucha się, bestia, bo mu przygroziłem, że drugi raz rozłupię! - A czy nie handluje ponadto głowizną? Niełatwo jest prowadzić rozmowę w podobnym ścisku, a zresztą nie powiem, że dostawało mi ochoty do dalszej dysputy. - Puśćcie mnie, jasny panie! - krwawy kret zakwilił. - Nie dość już mi krzywd wyrządziłeś jak na jeden poranek? - Jasiu! Słyszysz, co mówi? - zapiał imć Mielizna. - Słyszysz, co sam grzecznie wyznał? Wyznanie słyszałem, ale na nieszczęście Roberta Mielizny (którego w tejże chwili palnął w łepetynę zbzikowany już stary Jan z Gandawy, przeciskający się jak wszyscy na turniej), kiedy po południu wracałem do domu Zaułkiem Kajdaniarskim, ujrzałem go znowu, ściganego przez kreta w brunatnej opończy. Kretowaty człeczyna bandaż wetknął w kieszeń, plamiąc sobie odzienie owczą krwią. - Teraz mi potrzebny nowy płaszcz - usłyszałem, jak mówi do imci Mielizny. Uskoczyłem do bramy sklepowej. - Dobrze, na płaszcz dołożę jedną srebrną markę. Masz ją i ciesz się. - Wsadź sobie srebrną markę w swoją srebrną dupę! rozsierdził się sławny sprzedawca owoców. Ja chcę czterdzieści! - Czterdzieści! - kwiknął na to mój przyjaciel, - Ano czterdzieści - przytaknął owocarz, tłumacząc: - Mojżesz dni czterdzieści przebywał na górze. Eliasza karmiły kruki przez dni czterdzieści, a kiedy nadszedł Potop, padało czterdzieści dni. Podobnie czterdzieści dni musiało minąć, zanim Noe otworzył okno w Arce. - Tak prawisz, jakbyś sam był tego świadkiem jęknął Mielizna. - Może i nim byłem - kret na to zasyczy. - Mam ci mówić dalej o liczbie czterdzieści? Otóż wiedz, przyjacielu, że prawo daje ci dokładnie czterdzieści dni na zapłatę grzywny za zabicie człowieka. Wystarczy też czterdzieści dni, aby zabalsamować zwłoki i dać im pochówek... Dość! - zajęczał Mielizna. - Zapłacę czterdzieści. - Teraz już bardziej podoba mi się twoja mowa. Coś mi się należy za pomysły. Za pomysły? - Za mój plan, ideę, za dzieło wyobraźni. - Jeśli chcesz, zapłacę, ale... - Nie mówmy już o tym - przerwał ciszę Sztokfisz. Zostawmy rachunki na sposobny dzionek. Może czterdzieści dzionków? A nie zapominaj, że jeśli nie dostanę tego, o co proszę, wszystko wyjdzie na jaw. Mielizna odliczył dlań trzydzieści monet i wręczył weksel. Potem przez całe lata opiewał własną chwałę, jaką się okrył w epickiej potyczce ze straszliwym Samsonem Sztokfiszem. Wkrótce też sam uwierzył w prawdziwość historii. * * * XXVII O zawadiakach i nadobnych kurwach 26 kwietnia Swojej głębokiej znajomości prawa nie wyniosłem bynajmniej z wykładów w szkole Świętego Klemensa, co od razu przyznaję. Wiedzę o większości spraw tego świata zdobyłem na Uniwersytecie Życia. Mimo to miałem licznych przyjaciół wśród prawdziwych studentów prawa. Był między nimi pędrak Jan Doit z hrabstwa Stafford i Czarny Jerzy Barnes, był Franciszek Kościogryzek i Will Piszczek rodem z Cotswold, który wiecznie czkał, przypominając sobie dania spałaszowane na koronacyjnej uczcie króla Henryka IV. Mniemam, interesująca czwórka zawadiaków. Doit był malutki, lecz i bardzo sprytny. Miał jasną brodę tudzież kusy płaszczyk, a w dni świąteczne przechadzał się roztrącając ludzi, wyzywając ich, wpadając w furię i wrzeszcząc - lecz rzadko się zdarzało, aby Doit skrzywdził choćby muchę bzykającą w południowym skwarze. Ulubienicą Doita była mała małpka. Czarny Jerzy Barnes odznaczał się potężnym owłosionym cielskiem, choć wewnątrz - sama dobroć. Jedynym, głęboko hołubionym marzeniem Jerzego było osobiście powić dziecię. Ruszył więc po poradę do aptekarczyka Bolusa na ulicę Kaczą. Bolus, niewiele myśląc, zaszpuntował Barnesowy zadek jak najszczelniej watą, po czym kazał pacjentowi zażyć Pigułki Anielskie. Na owe Anielskie Pigułki składały się aloes, cykoria, endywia, dymka, róża damasceńska, rabarbar, agar i cynamon. Jerzy miał to popić kwartą najprzedniejszej rycyny. Tak też uczynił i zaraz w udręce zaczął się wić na łożu, ciesząc się jednak każdą chwilą mąk, gdyż wmówił sobie, iż matka przy porodzie czuje takie same boleści. Zrządzeniem losu do łoża wskoczyła Doitowa małpeczka, i to dokładnie w chwili kiedy z dziury w Barnesowym zadku wystrzeliły wszystkie waciane tampony. Rozejrzy się Jerzy, zamruga... Pochwyci małpkę i jak jej nie zacznie całować! - Chłopczyka urodziłem! - woła. - Strasznie brzydki, a do tego cały w gównie, lecz przecie mój, mój własny! Hajże, Nantonie, przestań kręcić nosem na to, co każę ci pisać. Idź precz, tłuc swoje nocniki! Pewno ci nie w smak? Pewno inaczej sobie wyobrażasz Niebo? Każdy z nas święcie wierzy w inną bzdurę, ja zaś odbywam podróże po owych humorach, zwiedzając zakamarki natury ludzkiej. Wiele wokół przypadków. Ów aptekarz Bolus wynalazł był także, a później sprzedawał na prawo i lewo WIECZNOTRWAŁĄ PIGUŁKĘ, która jak głosił, miała moc przeczyszczającą, ilekroć ją się połknęło. Zdarzyło się, że księżna Exeteru, córka Jana z Gandawy, połknęła pigułkę, aby ku swemu przerażeniu stwierdzić, że żadnym sposobem nie może jej się pozbyć z wnętrza swej anatomii. Pobiegła do Bolusa. - Pani - Bolus powie - racz okazać cierpliwość. Zaręczam za skutek pigułki. Wszak do tej pory przeszła już przez kiszki połowy angielskich milordów! Kuleczka metalicznego antymonu. Wiecznotrwała pigułka. Ach, moi zawadiacy. Kolej na Kościogryzka. Franciszku, Francusiu mój, tyś to wpadł na pomysł, jak zdobywać rybę ujrzaną gdzieś na straganie. Nasz dobry Franciszek szedł na targ Billingsgate i wybierał skrzynkę wyśmienitej ryby dla swego pana - tak twierdził - na przykład dla Jana Cliftona albo dla sir Jana Norbery. sir Johna Oldcastle czy kogo tam jeszcze. Dostawca miał otrzymać pieniądze na miejscu. Franciszek i straganiarz ruszali przez miasto, kierując się nieodmiennie w stronę katedry Świętego Pawła. Nie opodal klasztorów Franciszek odstępował na bok tłumacząc, że kwestie wiary zmuszają go do zatrzymania się na parę minut. Pędził co tchu do spowiednika w pierwszym konfesjonale i opowiadał księdzu, że z wielkim staraniem i trudem nakłonił do spowiedzi bratanka, młodzieńca skąpego, który umiłował pieniądze. Niechże ksiądz młodziana wprędce wyspowiada i zada mu pokutę za miłość do brzęczącej monety. - Bogu niech będą dzięki - ksiądz mu odpowiada, a Franciszek w te pędy bieży ku dostawcy, bierze od niego ryby i wyjaśnia, że właśnie napotkał przy spowiedzi w katedrze swojego pana (sir Jana Cliftona, sir Jana Norbery, sir Johna Oldcastle czy kogo tam jeszcze). Pan chce niezwłocznie uiścić rachunek za ryby. Pędzi więc dostawca prosto do wrót katedry, gdzie też spowiednik mu wychodzi naprzeciw, gdy tymczasem Franciszek z koszem ryb oddala się spiesznie. Przypuszczam, że w katedrze dochodziło do takiej oto wybornej wymiany zdań: Dostawca: - Jaka znów spowiedź? Wybacz mi, Ojcze, lecz już się spowiadałem. Ubiegłej Wielkanocy. Ksiądz: - Czego więc pragniesz, synu? Dostawca: - Pieniędzy! Oto czego pragnę! Chcę moich pieniędzy! Ksiądz: - Cóż, rozumiem. Stryj objaśnił mi naturę twego grzechu. Hm, żądza pieniądza. Uklęknij teraz, synu, i wyzbądź się żądzy. Musisz wykazać skruchę, a z nią miłość Boga... Franciszek był mi przednim i śmiałym kompanem. Powierzchowność miał niezbyt może porywającą, lecz serce nosił w sobie płomieniste. Dobrze go było mieć u boku, gdy wybuchła bitka. Franciszek przypominał bowiem wulkan pokryty śniegiem. Will Piszczek z Cotswold różnił się całkowicie od Franciszka: różowy, śliczny i tłusty, o maluśkich dłoniach i stopach, brodą kasztanową, czołem wysokim i krągłym, wielce wprawny takoż w chwytaniu się brzytwy, kryciu po mysich dziurach i w spacerach po linie rozpiętej między ziemią a niebem, albo może między Ziemią i Piekłem. Gdy mówił, to jakoby napełniał słowa zapachami. W czasach, o których tutaj piszę, Will wciąż był kawalerem, lecz z upływem lat dorobił się żoneczki, podobnie jak reszta kompanii. Przedstawiając mi swoją wybrankę uznał za słuszne rzec: - Jasiu, choć to biedactwo, ale przecież moje... Na co żona pisnęła, kciukiem śmiało na Willa pokazując: - A on biedniejszy jeszcze, Jasiu, bo mój! Najbiedniejszym z biedaków był nasz druh Mielizna. Ten, co rzecz pewna, pragnął zostać zawadiaką, hulaką i szaloną pałą, watażką. Ach, wywijać mieczykiem lub gdy zabraknie miecza, choćby i szaflikiem! Cóż, kiedy w owych chęciach przeszkadzał mu fakt, że był łazjowatą ofermą, ciućmą, kluchą i fujarą. Może zresztą bardziej trąbą niż fujarą, a może nie trąbą, ale suchą szczapą. Jak na zawadiakę, rozum miał zbyt gnuśny, a ciało zbyt miękkie. Chciał, byśmy nań wołali "Zawadiaka Mielizna", "Chwat Mielizna" - w ogóle byśmy nań wołali jakimkolwiek imieniem. Niektórzy go słuchali, chociaż było jasne, że nie znalazłbyś żałośniejszego zawadiaki i takiego, który by z większą desperacją usiłował dowieść prężności ducha. Lubiłem go, lecz jeśli chcecie poznać moje zdanie, powiem wprost, że imć pan Mielizna był mielizną do głębi istoty - zresztą niegłębokiej. Pamiętam, jak na Błoniach Milowych Mielizna grał sir Dagoneta w pantomimicznej sztuce o królu Arturze. Jako aktor zresztą nie był wart złamanego szeląga. W tejże sztuce - tytuł jej brzmiał Mort d'Arthur - odgrywałem główną postać, sir Dagonet zaś był moim, Arturowym, błaznem, z którego miałem uczynić rycerza. Przy kolejnym występie tak palnąłem mieczem po ramieniu cnego sir Dagoneta Mieliznę, że runął oglądając wszystkie gwiazdy w konstalacji Plejad (razem z tą niewidzialną, którą zwą Elektrą). Wraz z Doitem, Barnesem, Kościogryzkiem i Piszczkiem tworzyliśmy lubą kompanię. Za nami ciągnął się Mielizna. Przychodziliśmy sobie w sukurs, ilekroć na ulicy Turnbull wszczynała się bijatyka. Hasłem naszym było "Hem, chłopcy!", czyli też "naprzód". "Hem" pisane "h'm" albo nawet "hm", niby kaszlnięcie, to zew ludzi uczciwych, wielce pomocny, gdy nie sposób porozumiewawczo trącać się pod stołem. (Pewnie się dziwisz, jaśnie czytelniku, że aż do tego miejsca doczytałeś to dzieło. Czy dokonałbyś tego nie będąc pijanym? Czy mógłbyś czytać dalej, nie wiedząc zupełnie, co znaczy opilstwo? Albo też, czy gdybyś się nie upił, głowiłbyś się nad przyczyną, dla której mnie czytasz? Kwestie to niebłahe, ale ciebie, o pani, zupemie nie dotyczą. Nie są to pytania dla dam, lecz takiego zucha płci męskiej, który wynajdzie mi na nie odpowiedź - obiecuję - zadręczać będę wstając z grobu po wieki wieków amen. Gdzie się podział Scrope? Zawsze się wykręca, gdy bierze mnie chętka na nową opowieść.) Doit, Barnes, Kościogryzek, Piszczek i ja (owszem, owszem, Mielizna także) tocząc się nocą w pielesze, kołysaliśmy do snu hucznym śpiewem bulwary nad Tamizą. Słyszeliśmy nieraz północne dzwony. Ach, dzwony o północy! Kiedy straż miejska zamykają bramy, trzeba się było drapać po stromiźnie muru albo prośbą i groźbą szukać sposobu na wejście do londyńskiej warowni po zachodzie słońca. Hem! - oznaczało w naszej mowie "Do dna!" Pamiętam więcej takich słów: Funda - pospolicie: "franca". Trumniarz: sędzia pokoju. Chór - to szubienica. Antal przytulić - uciąć sobie drzemkę. Pięt pokosztować - zostać oćwiczonym. Koćpiergala - urodzony żebrak. Świnka - dziesięć pensów. O, panie, klnę się na przenajświętsze wypierdki Biskupa Rzymu, że był to cały słownik, ba! cały język! Tysiące słów. Język Londynu. Mowa ta należała jedynie częściowo do naszych kręgów i do szkół przy dworze, bo podchwyciliśmy ją w naszych spotkaniach z rzezimieszkami, czyli - by tak go tutaj nazwać - z Marginesem. Podstawy owej gramatyki zdobyłem pod kierunkiem Piszczka i Kościogryzka. Składnia przyszła później, kiedym poznał Bardolfa, Pistola oraz pozostałych przyjaciół. Może jeszcze mi przyjdzie ochota zapoznać was z przykładami tej królewskiej mowy. Zanim to jednak nastąpi, muszę wam wyjawić, co robiłem pewnej nocy w wiatraku na Błoniach Świętego Jerzego. Nie mełliśmy tam zboża, to pewne. Pierdolić dialektykę! Powiem bez ogródek, że stanowiłem duszę tamtego zgromadzenia. Mielizna zaś był dupą. Dupą samej dupy. Biedny Mielizno! Wyglądałeś jak człowiek wyrzezany po obiedzie z okrawków sera; nagi wyglądał znowu całkiem jak widlasta rzodkiewka, z głową fantastycznie nożem snycerowaną. Tak był wynędzniały, że człowiek ze słabym wzrokiem dopatrzyć się go nie mógł. Czysty widomy bożek głodu. Wszyscy nazywali go mandragorą. Trzymał Mielizna zawsze tylną straż mody - wciąż nosił, na przykład, ogoniasty kapelusz, w czasach kiedy wszyscy dawno już rzucili takie nakrycia głowy osłom na pożarcie. Straż tylną lubił trzymać w jeszcze :innym sensie. (O, pani, porzuć lekturę i poczytaj sobie wiersze poety Gowera. Twój obmierzły rycerz znowu chce się zanurzyć w przedmiot katowania niewiast, mordu, a już zwłaszcza gwałtu. Przyjmij więc ostrzeżenie.) Mielizna pierwszym był dla mnie człowiekiem, który - jak to się mówi - znajdował przyjemność z kobietą wyłącznie od podwórka. Czyli, tłumacząc rzecz prosto, machinę rozkoszy wprowadzał w tylne sfery (czy raczej półkule niewieściej anatomii. Ha ha! Machinę! Czynię Mieliźnie uprzejmość, dając taką metaforę na ów chwościk. Ujmując rzecz wprost, chociaż Mielizna nieustannie gadał o kobietach, o swoim kunszcie i sławie pośród "bona robas", to jest wśród zwanych tak z italska co lepszych kurew (nazwa zaś pochodzi od ich stroików i szatek barwnych), tak więc choć Mielizna pysznił się dzielnością w takich pojedynkach, wiem najlepiej, że nie dostawało mu męstwa, soli, ikry ani pieprzu. Ofiarą jego padały zazwyczaj ciche zaharowane gospodynie i zdziry za trzy miedziaki z grzbietem oćwiczonym - czy to przez sąd magistracki, czy przez krewkich klientów. Sam Mielizna nie podniósł nigdy batoga na dziewczę. Wolał się przyglądać, kiedy bił kto inny. Nie słyszało się wówczas z jego strony żadnego "Hem!" czy chociażby "hm" - idiota stał jak wryty, w milczeniu tak wielkim, że słyszało się muchę albo bicie serca. Najbardziej lubił ów rozpustnik wytrzeszczać mętne oko przez dziurę od klucza, podczas gdy w izbie Doit lub Kościogryzek w moim towarzystwie miał rozprawiczyć lub też wyłomotać parę turkaweczek prosto ze wsi. Mielizna stał i patrzył, i sprawność nam mierzył, a kiedy go już nazbyt poruszyły nasze miłosne upały, dołączał do nas. Od tyłu, jakem już rzekł. Gardził jednak sodomią, to jest miłością męską (odgowerzyć się proszę ode mnie!), albo nie miał odwagi spróbować. Barnes raz usiłował wychędożyć Mieliznę, lecz ów tak kwiczał, że Barnes puścił go zaraz. Jakobyś zarzynał prosiaka. Mielizna miał w zwyczaju swoim trzypensowym kurewkom śpiewać piosnki, których się nauczył od świstających furmanów, przysięgając, że to były jego własne fantazje lub nokturny, osobiste dumania na temat miłości. By oddać sprawiedliwość nieboraczkowi - tyle wreszcie bajał o swych kurtyzanach - wspomnę tu o chwili, kiedym postawił Mieliznę oko w oko (może wcale nie oko?) z parą rasowych dziewek na jego kwaterze. Ponieważ błagał mnie na klęczkach, abym pozostał i służył pomocą, zgodziłem się bez dłuższych namawiań. Jedna z dziewek była jasnowłosa, o obfitych kształtach, nieco podobna do mojej upojnej Ofelii. Ofelii nie widziałem już dobre pół roku, musiałem więc nasycić pragnienie ze źródełka, które biło między udami jej sobowtóra. Mielizna usiadł na łożu, w czerwonej szlafmycy z dyndającym pomponem, i bystro nam się przyglądał. - Ach, Jasiu - wybełkotał. - Widzę w was Pyrama i Tyzbe! Romea i Julię! Hero i Leandra! W hołdzie dla moich tryknięć zaczął mi bić brawo. - Gdybym to ja umiał dokazać czegoś podobnego - jęknął jeszcze. Ugryzłem się w język, chcąc już, już zakrzyczeć, aby leciał na stragan szukać pomocy u Samsona Sztokfisza. Zamiast tego kazałem towarzyszowi rozrywek skupić myśli na drugiej dziewce, takoż wielce apetycznej. Ta miała włos czarny, miękki i połyskliwy, pierwszorzędny cyc, brzuch biały i krągły, od dołu zarośnięty smolistym kędziorem. Z mojej pozycji na szczycie pierwszej dziewki widziałem również przepyszną szczelinę brunetki. Jej właścicielka ujrzawszy, jak się powodzi przyjaciółce, sama stanęła w ogniu. Rozchyliły się jej różane i wydatne wargi - dolne wargi, Hansonie - jak gdyby ów otwór chciał przez to wyrazić swoje zaskoczenie i żal, że sam zaniedbany. Brunetka prędką ręką złapała Mieliznę za część najzdatniejszą do łapania i wziąwszy w dłonie miękki organ, jęła go pocierać z wielkim zapałem, aż naszła mnie myśl, że dziewka usiłuje rozpalić ognisko za pomocą tarcia. Atoli patyk Mielizny jak wisiał, tak wisiał. Zaszeptałem do ucha jasnowłosej, a ta uśmiechnęła się na znak, że dobry pomysł, i odwracając głowę ku Mieliźnie, wzięła do ust jego palasik grzechu. Zaczęła mocno ssać organ, kręcić po nim językiem, gryźć - ba, wręcz połykać bezużyteczny przedmiot... Szynki imć Mielizny nieco poróżowiały, gil pociekł mu z nosa - ale nic poza tym. - Tyle mam z tego rozkoszy, ile z żeglugi promem na Psią Wyspę - rzekła jasnowłosa, odejmując chłonne wargi od wysiłków Mielizny i ocierając je grzbietem dłoni. Spojrzała na mnie bystro. - A może twój przyjaciel woli chłopców? - Och, nie! - jęknął Mielizna zamykając oczy i zgrzytając zębami. Twarz miał stężałą i płaską jak ściana. - Nie mogę nawet patrzeć na chłopięce ciało! Nie cierpię! Przywodzi mi na myśl zimną wieprzowinę. Wyciągnąłem rękę i pogładziłem Mieliźnianą kurwę po białym brzuszku. U dolnej bramy miała najdłuższą łechtawę, jaką widziałem w życiu, coś niby baz wierzbowy. Położyłem tam palec i połachotałem. Dziewka zatrzęsła się pod takim dotknięciem. Nacisnąłem mocniej. Szkoda mi jej było, lecz wiedziony przyjaźnią, przykazałem srogo: - Przewróć się na brzuch! - Co, on chce tędy?... - Tędy, nie owędy - uciąłem. - Imć Mielizna upodobał sobie twoje zadnie Niderlandy. Czarnowłosa ślicznotka wzniosła cierpiętniczy wzrok ku niebu (czy raczej ku powale naszej izby w bursie prawniczej), lecz posłuszna rozkazom obróciła się, oddając dotąd swobodne pośladki na łaskę i niełaskę mego przyjaciela. Zapewne nie była to dziewicza twierdza, ale też rzadko odwiedzana. - A zatem, Mielizno - powiadam - cała naprzód! Masz tu oto dziewczę dobrze przeszekspirzyć! Mielizna nadal zwlekał. - Jasiu, czy jesteś pewien, że to najlepsze kurtyzany w Londynie? Dajesz mi słowo? - Najlepsze w całym zaułku, tak powiedz temu pryszczatemu - szepnęła mi do ucha blondynka, wodząc mnie wdziękami na pokuszenie, to jest zaplatając mi mocno nogi na plecach; choć to rzecz niemożliwa, próbowała dłonią jednocześnie dopieszczać swoje i moje czułe miejsca. - Najlepsze bonarobas poza murami Pałacu Westminsterskiego! - dorzuciła głośnym szeptem i mrugnęła, dając mi do zrozumienia, że od mistrzyń swego fachu słyszała niejedno o talentach książąt w sztuce władania kopią w mniej publicznych turniejach. Dla jakiejś przyczyny wiadomości te niezmiernie mnie ucieszyły. Raźno oddałem się więc naszym igraszkom. Raźno i mocno, aż łóżko zajęczało. Mielizna tymczasem gmerał nieporadnie przy zadku rozpustnicy. Widziałem to kątem oka - był teraz niczym łabędź, który majestatycznie zniża lot, szukając lądowiska. - Na Balaama, na Jozafata i na Jormungandra! - zawołała dziewka, która miewała widać wśród klientów osoby religijne. - Łaskocze! Zupełnie jakby mnie gryzły motyle! Jakbym siedziała na czubku szpilki pełnej aniołów! - Milcz! - pisnął Mielizna. - Jasiu, każ jej się zamknąć, bo inaczej sobie nie poradzę, a wtedy - nic zgoła - ale to nic mi nie zostanie - - by wspominać - na starość... Starał się ile sił; pokażcie to, proszę, myślnikami. Dojechaliśmy już z jasnowłosą do trzeciej zwrotki, cały czas strofą królewską. - Cicho tam, panno Metafizyko! - wysapałem do dziewki, która leżała przy nas z twarzą wciśniętą w zieloną poduchę. - Bo jeśli nie zamilczysz, to gdy przyjaciel skończy, wezmę cię z obu stron naraz! Dotrzymałem tego, com obiecał. Musiałem - Mielizna nie mógł. Pociłem się jak Turek, podczas kiedy przyjaciel tylko nam się przyglądał, zaciskając w dłoni marchewkę pokrętną. Z dobroci serca albo w przypływie hojności częstym u niewiast, którym nic nie brakuje do szczęścia, jasnowłosa kurwa wyciągnęła rączkę i wprawnymi palcami spróbowała objąć członeczek brykający w pięści przyjaciela. - Precz z łapami! - zaskrzeczy Mielizna, odpychając dłoń. - Jestem teraz Jasiem! Robię to co on! Na swoje nieszczęście nie potrafił, choć bardzo się starał. Ja sam z kolei nigdy nie muszę pukać do zadnich drzwiczek, chociaż gdyby któraś z dziewcząt miała na to chęć i gdybym się znużył codziennym sposobem, poszedłbym na to bez wielkiej przykrości, jako wam mogą zaświadczyć kumoszki Ford i Page z Windsoru. Imć Mielizna, nieszczęsny Mielizna, dał wreszcie owej nocy folgę swoim dzikim popędom: z pstrągiem w jednej ręce i z linijką w drugiej. Linijką zdzielił obie kurwy parę razy po tyłkach, lecz jasnowłosą wielce to zgniewało, bo albo nie znał się na żartach i łoił za mocno, albo może za słabo, co nie byłoby dlań rzeczą dziwną, zważyszy nikłą moc jego dyndaszka. Wyskoczywszy z pościeli, dziewka ruszyła na mego przyjaciela, ścigając go wokół izby. Wreszcie wymierzyła mu potężnego klapsa, wkładając w uderzenie wszystkie siły pulchnego ramienia. - O, czasy! O, obyczaje! - zakrzyknął Mielizna i wcelował wytryskiem prosto w pusty nocnik. * * * XXVIII Jeszcze o figach 27 kwietnia Ten i ów powiada mi, że w Anglii figi nie rosną. Wyrosną, jeśli sobie tak zażyczę! Dionizos zasadził figowiec przed bramami Piekieł. Zacheusz wspiął się na figę, chcąc zobaczyć Pana. Judasz na figowcu się obwiesił. Jeśli mi nie wierzycie i nie chcecie polegać na słowie angielskiego rycerza - jedźcie, a przekonacie się sami! Dodam, że olbrzym z Cerne Abbas zwrócony jest na południe. * * * XXIX O ważnych wydarzeniach na szerokim świecie 28 kwietnia W czasach, kiedy się oddawałem londyńskim hulankom w wielkomiejskiej kompanii małego Doita, wielkiego Czarnego Barnesa i reszty hultajów, cóż się takiego działo na szerokim świecie? Tak pewnie zapytacie. Cóż czynili w te czasy wielcy? Czytelniku, wielcy czynili dokładnie to samo co ja, jeno na większą skalę. Diabelscy Mongołowie, na przykład, łoili skórę diabelskim Litwinom nad rzeką Worskłą. Rozśpiewani mularze stawiali krzyżowe gotyckie sklepienia w Pałacu Westminsterskirn. Król Henryk IV począł zwracać się do Parlamentu w naszej ojczystej mowie. Zaczynało mu brakować gotówki. Timur zwany Kulawym uprowadził z Damaszku wszystkich rzemieślników i pozamykał huty stali damasceńskiej. Wielce zamożny Walijczyk imieniem Owen Glendower pokłócił się z sąsiadem Regaicem, lordem Grey z włości Ruthin. Spór między nimi wybuchł o uprawne pole, na które jeden i drugi miał chrapkę. Cokolwiek by mówić, racja była po stronie Glendowera. Cóż się jednak zdarzyło - kiedy Glendower przybył do Londynu ze skargą i przedstawił sprawę przed obliczem króla, Henryk coś tylko mruknął o bosonogich kmiotkach, walijską krew wzburzając. Glendower powrócił do domu jako nacjonalista i przez następnych sześć lat toczył wojnę z Anglią, dopóki go nie usadził młody książę Henryk, nie bez mojej pomocy. Więcej o tym za chwilę. Jak zwykle trwała wojna na szkockim pograniczu. W kraju plaga lollardów. Polska i Litwa wzięły ze sobą ślub. Hiszpanie zaczęli stawiać w Sewilli katedrę - nawet i w połowie nie ukończoną w chwili, kiedy dziś piszę te słowa. Timur Kulawy pokonał i wziął do niewoli w Ankarze sułtana Bajazyta. Valais dołączyło do Konfederacji Helweckiej. Odbudowywano Bagdad - po niedawnej wizycie Timura, rzecz jasna. Zaczynało się niestety zanosić na paskudne przymierze między Manuelem II i emirem tureckim Sulejmanem. Szkoci jak zwykle, etc., etc. Walijczycy jak zwykle, etc., etc., etc. Takoż Irlandczycy. Naturalnie, zawsze Irlandczycy. Etc., etc. i ad infinitum, ad libitum, ad unum omnes, ad Graecas Calendas. Znam całą prawdę o historii Kwestii Irlandzkiej, bo sam bywałem w owej stronie i sam wojowałem. Poczekajcie jeszcze. Historio! Historia (czy i tyś to zauważyła, o pani?) to szczyna z bździną. Muzą Historii jest Klio. A kto był matką Klio? Mnemozyne. Czyli jejmość Pamięć. Oto kto. Któż zaś był ojcem Klio? Wasz autor. * * * XXX Sir Johna Fastolfa uniżona suplika do czytelników 29 kwietnia WASZA ŚWIĄTOBLIWOŚĆ, Lordzie Arcybiskupie, Wasza Czcigodność, Ekscelencjo, Łaskawi Państwo, Przenajświętszy Stanie Duchowny, Mości Kanonicy, Szlachetnie Urodzeni Panowie, Damy Znamienitych Rodów, Mężowie i Niewiasty, Dziatwo, Embriony i Wy, Spermatozoa - czy dosyć was wynudził mój ostatni rozdział? Żywię obawę, iż jednak nie dosyć, a to za przyczyną Timura Kulawca. Żeby jednak wyrównać nasze rachunki, a już zwłaszcza z wami, o krytycy mojego dzieła - do was mówię, panowie Historycy! (traf chce, że w naszych czasach dziewka Klio sypia, z kim popadnie) - ślę wam oto wielce poważne ostrzeżenie, a z nim obietnicę, mianowicie, iż następny mój, jutrzejszy rozdział okaże się NUDZIARSTWEM NAD NUDZIARSTWA. Ba, nie napisawszy go jeszcze śmiem twierdzić, że będzie on nawet nudniejszy niż Confessio Amantis imć Gowera położone na wspak i bok w bok z tegoż autora dziełem Vox Clamantis (ale wiersze to liche i nawet leżąc w ten sposób nie zaczną się wzajemnie zabawiać na podobieństwo liczb oraz ). Innymi słowy, spisywać będę tam dzieje. Historię przez grube "H". Nie będę też podle zrzynał passusów z Higdena. Niech mi żaden Polychronicon nie zaplami żółto kart tej opowieści, o nie! Ani znów De proprietatibus rerum. Kronik Glanville'a używam wyłącznie na podpałkę. Nie, drodzy moi czytelnicy! Tym, co ułapiłem w dłoń, jest - klnę się na łechczywą Klio! - rzadkie documentum, co więcej, prawdziwe. Obejrzycie Historię na żywo, w formie pisma. Pamiętacie Regalca? Lorda Grey z włości Ruthin? Ten to właśnie pieczeniarz, który doprowadził Glendowera do nacjonalistycznej gorączki, Reginald Ruthin. Panie, który jesteś w niebiesiech, nawet Ty nie wiesz tyle o owym T padalcu, ile ja wiem. Czy słyszałeś, na przykład, o Panie, że po uczcie wieńczącej koronację Henryka IV Reginald ukradł ze stołów obrusy, co do sztuki, aby nimi kupczyć jako pamiątką z uroczystości? To jeszcze nie koniec! Żądacie, czytelnicy, historii przez wielkie "H"? Ziszczę wam co nieco tych wspaniałości w formie epistolarnej. List jest prawdziwy - prawdziwy jak moje buciory. Jakim sposobem pismo adresowane przez Regalca Ruthina na ręce księcia Walii znalazło się w moim posiadaniu? Powiem wam, że to nieważne. Co więcej, już niedługo dowiecie się ze szczegółami, w jak poufałych stosunkach byłem z księciem Henrykiem. Henryk miał mnie w kieszeni, a ja w swej kieszeni miałem księcia. Na razie niechaj wam wystarczy wiadomość, że moja dawna kochanica Urszula - chcę rzec, imć Helena Prędka - znalazła list pośród innych drobiazgów po mym fikcyjnym zgonie, do którego przymusiły mnie okoliczności w oberży "Pod Głową Odyńca". Był to nie tyle zgon, ile ucieczka z długów, dodam jeszcze. Później, kiedy walczyłem we Francji, nie zaprzątałem myśli takim śmieciem jak ów obmierzły list padalca Ruthina, w którym ten płaz usilnie nagabuje księcia, by mu dopomógł w walijskich awanturach, nie bez rozlewu krwi angielskiej. List wrócił jednak do mnie, kiedy nabyłem oberżę ,.Pod Głową Odyńca". Dość będzie wstępów i innych preambuł. Pora na poważną lekturę. (Znaleźć mi Scrope'a. Ten najlepiej umie przepisywać podobne bździny swoim skąpym charakterkiem pisma, zdatnym w sam raz do tego, by gracko kolumny liczb sumować. Scrope najlepiej odda służalczy charakter teKstu.) W rzeczy samej następny rozdział powinien nosić tytuł "O sztuce włażenia monarsze do dupy". Verb. sap.: marna to rozrywka. Moi czytelnicy mogą opuścić ów fragment, zwłaszcza jeżeli są młodzi, płci pięknej i lubią pomidory. Udzielam im mojej osobistej dyspensy. Moim, Fastolfowym, dekretem. Jednakże teraz, padając do stóp WASZEJ ŚWIĄTOBLIWOŚCI, mam zaszczyt okazać najgłębiej uniżony szacunek jako WASZEJ ŚWIĄTOBLIWOŚCI pokorny i posłuszny sługa, podnóżek Waszej Ekscelencji, prywatny bękart Waszej Czcigodności, etc., etc. Czytelniku, do dzieła. * * * XXXI Lord Grey, pan na Ruthin, do księcia Walii [Noc Psot] WASZA KSIĄŻĘCA WySOKOŚĆ, wielce łaskawy i dobry mój WŁADCO, kreślić się ośmielam ów list z pokorą wielką, jako mi nakazuje serce przepełnione chęcią, by słuchać dobrych i pomyślnych wieści o stanie miłościwego zdrowia i dóbr Waszej Wysokości, o których spokojność modły składam codziennie u WSZECHMOGĄCEGO, że to i ja, nikczemnik, mogę się przyczynić do tego, abyś KSIĄŻĘ w łaskawości serca swego zechciał wraz z BOGIEM mieć wzgląd i na moją osobę. Chciałbym tedy, mój miłościwy PANIE, ucieszyć twoje dostojne uszy wiadomością, iżem otrzymał pismo NASZEGO WŁADCy, Jego pieczęcią pieczętowane, wraz z Twoim, o Panie, listem, nakazujące oba, bym rokosz zlustrował, nieporządki w prowincji uciszył i kres położył rebelii, która była wybuchła na pograniczu walijskim. Pragnę tedy ucieszyć WASZĄ ŁASKAWOŚĆ wieścią, że uczyniłem wszystko, co w mej mocy, a nie ustanę w tychże zmaganiach, jako mi WŁADCA NASZ usilnie nakazał, a i Ty, KSIĄŻĘ. Jednakoż, mój miłościwy PANIE, dowiedz się także, iż za przyzwoleniem i radą NASZEGO WŁADCy musisz mi udzielić szerszych pełnomocnictw niźli te, którem już otrzymał, abym mógł użyć oręża na ziemiach z prawa należnych KRÓLOWI, nie tylko zaś w dobrach Panów Baronów z March i Arundel, tudzież we wszelkich innych ziemiach Północnej Walii. Klnę się na świętą Wiarę chrześcijańską, iż otrzymawszy takowe uprawnienia, oddam się całą duszą wypełnianiu rozkazów Króla NASZEGO WŁADCy, jako i Twoich. Lecz zarazem Ty, KSIĄŻĘ, zechciej tymczasowo nakazać KRÓLEWSKIM oficerom w hrabstwach całej krainy, aby się oddali pod moje rozkazy. Wiedz także, dobry i łaskawy PANIE, że znajdzie się moc takich panów oficerów, podległych NASZEMU WŁADCy KRÓLOWI lubo jak niektórzy Baronowi March czy innych pod znakami Barona Arundel i panów na Powys, również takich, co z mego hrabstwa się wywodzą i z dziedzin innych panów w walijskiej krainie, owóż oficerowie ci poczuwają się do więzi z czeredą rokoszan. Musisz więc onych oficerów wziąć mocniej w karby, boż inaczej nigdy ziemie Północnej Walii nie zaznają już spokojności. Gdybyś miał oficerów tych pod sobą, KSIĄŻĘ, siłą taką mógłbyś sam kres położyć buntom, jako i potrzeba. Racz się jeszcze dowiedzieć, najmiłościwszy PANIE, iż w tym samym dniu, kiedy przybył w moje progi goniec KRÓLEWSKI z listami od KRÓLA i Twej Osoby, Panie, otrzymałem też pismo od największego z walijskich rozbójników, które to pismo przesyłam Ci czym prędzej, abyś sam mógł poznać owego złodzieja dobrą wolę i posłuszeństwo. Załączam takoż drugą kopię, a to mojej odpowiedzi udzielonej pomienionemu opryszkowi. Śmiem Cię tedy uniżenie błagać, mój PANIE, o Twoją przychylność i wiarę wobec mojego ubogiego służki Ryszarda Donn, który sam opowie Ci w słowach prostych, co się dzieje w walijskiej krainie. Takoż proszę, abyś się łaskawie wstawił u NASZEGO WŁADCy o właściwe pełnomocnictwa dla mojej pokornej osoby, bo w przeciwnym razie cała kraina niedługo stanie w pożodze. Mój najłaskawszy PANIE, czasu skąpość nie zezwala mi napisać więcej, wiedz jeno, że proszę BOGA, który naszym najwyższym władcą, aby Ci dał długi żywot i szczęśliwe bytowanie. Pisano w Ruthin dnia XXIII miesiąca Czerwca, Anno . REGINALD DE^ GREV, Pan na Ruthin. * * * XXXII Sir Fastolfowy komentarz do powyższej wprawki w sztuce włażenia monarsze do dupy Dzień Majowy Deo gratias. Uha ha! Hej didle didle! Bogu niech będą dzięki, że to koniec, jak przeorysza rzekła do węgorza. Gdybym miał sam przepisywać list tego idioty, umarłbym na ziewaczkę. Dwa są powody, by cieszyć duszę wesołością: . Nie musiałem osobiście przepisywać, i . Przepisywał to Scrope (ale niestety nie sczezł podczas pracy). Mój pasierb nadal wykazuje dziwną niechęć i opieszałość. Za nic nie chce stać się częścią tej księgi. Uniki, wymówki, wybryki - zawsze znajdzie jakiś powód, żeby się oddalić. Wczoraj jednak zręcznie go przyparłem do muru i własną, rączką musiał wypisywać wszystkie Ruthinowe brednie. Na dodatek oświadczył, że zrobi to chętnie, gdyż ów list jest prawdziwy, imaginujcie sobie - tedy może mnie wspomóc bez uszczerbku dla swojej duszy nieśmiertelnej. Ja na to zręcznie przypomniałem skrybie, że nawet przepisując, tworzy moje Acta, mianowicie ich rozdział trzydziesty i pierwszy. Dlatego, tłumaczyłem niezgule, masz nad literami postawić dale, jak to w moim zwyczaju. kwietnia, wigilia Majówki, czyli - jak tutaj zwiemy - Noc Psot. I macie: Scrope zaraz jak najęty wytacza sprzeciwy gardłując, że datę przy tytule musi ująć w kwadratowy nawias! Durne nawiasy, które tam widzicie, są śladami Scrope'a, tropami tego skrupulatnego bydlęcia. Nie pytaj tylko, pani, dlaczego nie rozkażę Hansonowi i Nantonowi wygumować nawiasu. [Noc Psot] to [Noc Psot] i tyle. Wierzę, że tak miało być od samego początku. Cóż, jestem przesądny. Gdyby się w inkauście utopiła mucha, pisałbym wraz z muchą. Sami dobrze wiecie, że nie wymazuję raz napisanych linii. Piszę to, co mówię, nikogo porozumiewawczo nie trącam i słowa nie zmieniam. Tak oto nawet Scrope wplótł się w kompozycję. Może o to szło. Nie piszę zwykłej księgi. Sporządzam wielki spisek! Jestem waszym autorem - zgoda, czytelnicy? Lecz jestem również autorem dla pozostałych: dla Worcestera (spisanego na straty, bo wyjechał), dla Hansona z Nantonem, dla cnego Bussarda, który pierdzeniem znaczy interpunkcję, dla braciszka Brackleya, a teraz nareszcie i dla mojego pasierba Stefana Scrope'a. Ale czy macie pewności choćby za szeląg, że owe postaci istnieją? (Wysmarkaj nos.) Czy macie przynajmniej tę pewność, że ja sam istnieję? Może i ja mam swojego autora? Słyszałem niegdyś o chińskim cesarzu, który zasnąwszy śnił, że jest motylem. Szybował pośród zielonych pól w słonecznym świetle, obok drzew miękkich i łagodnych niczym pędzelki umaczane w farbie, skrzydełkami niespiesznie muskał przestwór, snując rozmyślania, przysiadając w kielichach kwiatów i na głazach. Później, gdy się zbudził, ujrzał wokół siebie zwykłe chińskie cesarstwo i rzekł: - Czym cesarzem jest, któremu się przyśniło, że został motylem, czy też może motylem, który we śnie widzi, że jest chińskim cesarzem? Wystarczy już na pewien czas metafizyki. Na zawsze. Jak rzekł mojemu wujowi Hughowi znamienity medyk Paracelsus, najlepsza rzecz, jaką może uczynić metafizyka, to ugryźć się w dupę. Niniejsza księga - owe teksty - moje Acta... niewątpliwie istnieją. Macie je oto w dłoni, któż zaprzeczy? Wznoszę modlitwę do świętego Jerzego, patrona mnie podobnych angielskich rycerzy. Niech sprawi, że w przyszłości nie będziecie mogli oderwać się od tej księgi. Widzicie przed sobą, o panie, cały żywot. Widzicie oto Anglie. Robin i Bobin, i Ben z wielkim brzuchem, wszyscy są tutaj. John Buli, John Smith, John Fastolf. Owszem, piękna pani. Także Jan Zaganiacz. Dziś, w Dzień Majowy, ponad basztą zamczyska w Caister fruwa para jaskółek. Kołują w godach, parząc się w locie i spadając w uścisku przez sążnie powietrza, a gdy zakończą dzieło, lecą w różne strony. Swobodne duchy! Raj Ziemski! Scrope wciąż mi suszy głowę gadaniem o "faktach". Słyszałem bicie dzwonów o pomocy. Ponadto faktem jest dla mnie mój brzuch. Nie masz lepszego faktu w całej Anglii. Jam jest sercem Anglii, jej nieszczęsnym łonem, jej parą jajec. Jak to "jej parą jajec"? Sir, Anglia jest wielką zagadką. Fakty? Mój wielki brzuch daje mi podstawę do tego, abym obracał w ciało wyobraźni wszystko, co jeno chudym jest szkieletem: wspomnienia i żywoty, żarty i dykteryjki, dawne dialogi, listy, konterfekty, fragmenty. Z cząstek tych składam obraz, a niniejsza księga jest właśnie tym obrazem. Lecz składając księgę, malując obraz, podsuwam wam pod nos niektóre fragmenty w stanie nie przetworzonym - to jest, w większej mierze nie strawione w mym brzuchu, będące więc faktami. Czynię tak po to, drogi czytelniku, abyś bez nijakiego przymusu sam układał z nich obraz - abyś umiał odnaleźć w nich czy wręcz poza nimi inny jeszcze wizerunek, inne obrazy, nieskończony ciąg tego, co możliwe. Tak musi być z żywotem każdego człowieka, wpół uczciwie spisanym. Pomnij też, że w rachunkach ze mną nie zawsze da się polegać na rzeczy tak prostej i niewinnej jak właśnie uczciwość! Scrope może sobie wetknąć fakty tam, gdzie zwykł wsadzać palec. Zastrzegając sobie tak wielką swobodę jakże prędko jaskółki śmigają w swych godach! - wam też udzielam swobód. Wam też, czytelnicy. Lub lepiej, moi wierni słuchacze. Kładę przed wami wszystkie fantastyczne perypetie moich opowieści bez gwałtu i dogmatu, jako coś, co wybrałem sam spośród niezliczonych możliwości spełnienia. Nie udaję, że jestem - o to zwłaszcza idzie. Wystarczy chyba mów o estetyce. Dzisiaj, w Majówkę, dzień spośród całego kalendarza najmilszy chyba i najbliższy memu sercu i nerkom, muszę - jak się okazuje - sporządzić komentarz na temat sztuki włażenia od zadu, której przykładem jest list lorda Ruthina, mający na celu ugłaskanie i obłaskawienie księcia Henryka. Czytałeś rzecz uważnie, o panie? Stawiam ulicę Lombardzką przeciwko chińskiej pomarańczy, że ledwo zerknąłeś. Nie ciebie zresztą winić. Komentarz będzie niedługi. Jak zawsze w takich listach, najciekawsze jest to, o czym milczy pismo. Regalec, lord Grey, chciał wyborsuczyć Glendowera z części jego dóbr, które był już zagarnął, żeby więc zamącić kwestię, pisze wyłącznie o włościach Panów Baronów z March i Arundel, z Powys i reszty ziem Północnej Walii. Za to ani słowa o imć Owenie Glendowerze. Słowa o "czeredzie rokoszan" nakreślił Regalec chcąc ukłuć partię Glendowera (użył tu zresztą starego słowa meinie, to jest właśnie czereda bądź banda, tylko jeszcze bardziej pogardliwie). "Największy z walijskich rozbójników" to znów nie Glendower, lecz druga postać rodem z Walii, rzeczywiście nielichy bandyta, imieniem Griffith ap Dawid Griffith. Podwójny pan Griffith obiecał już Regalcowi Stryk i drabinę, i haczyk z pętelką, Aby zadyndał nam popod belką! List przyniósł pewien skutek, gdyż zadek księcia Henryka okazał się wcale podatny na przymilne karesy śliskiego ozora. Musieliśmy wszyscy ruszyć do Północnej Walii, spełniając nasz żołnierski obowiązek - za sprawą sprzedawcy obrusów, co umyślił sobie kraść pola sąsiadów. A jakie podłe owe pola! W Walii to rzecz zwyczajna. Więcej tam kamieni aniżeli źdźbeł trawy. Zechciejcie mnie zrozumieć Glendower także nie był bez winy, gdyż buntem swym zagroził jedności królestwa. Anglia musiała zatem ukrócić warchoła. Jednakże do takich czynów popchnęła Glendowera krzywda, Ruthinowe złodziejstwo. List dołączam tutaj, chcąc wszystkim unaocznić przebiegłość owych tak zwanych władców mojej epoki, a również śmiertelną wręcz NUDĘ ich niecnych poczynań. Wszystkie WIELKIE LITERy i kursywy widnieją tu dokładnie w takiej postaci, w jakiej mój skrupulatny Scrope przepisał je z listu. Scrope wprost uwielbia sztuczki z typografią. Sam niemało nosi w sobie z pana de Ruthina, co tu dużo gadać, chociaż nieźle przekłada starożytną grekę. Noc Psot. Jako chłopcy w ostatnią noc kwietnia ciskaliśmy cegły w czeluście kominów i zdejmowaliśmy furty z zawiasów. W późniejszych już latach, w Londynie - mniej więcej za czasów, których dotknąłem w meandrach mojej kroniki - wraz z Doitem nasypaliśmy raz wielkich kamieni do beczki i puściliśmy ją po stromiźnie ulicy przy kościele Łaski Bożej aż pod Most Londyński, co spowodowało tak przerażający łoskot, iż ludziska myślały, że sam Glendower przybywa wraz z wojskiem, rogami i ogonem. W jeden tylko sposób zacny mieszczanin mógł się uchronić od figli - to jest, wystawiając w Noc Psot przed dom miotłę albo łopatę. Jeśli tak przezornie uczynił, psotnicy zostawiali go w spokoju. Miotła miała oznaczać, że jeśli zginie furta, poczciwy gospodarz dostanie wciry od żony. We wczorajszą Noc Psot mogliśmy się napawać (ach, czyżby?) lekturą listu o tym, jak Rutnin furtę Glendowera ukradł z zawiasów, a następnie błagał MIŁOŚCIWEGO i ŁASKAWEGO księcia Henryka, by ten przybył do Walii i nawrzucał cegieł w Glendowerowy komin. Całkiem mi pasuje ta data. Kreślę ten komentarz i po to, aby ochronić księgę przed brutalnymi napaściami mojego pasierba (już ja mu dam po faktach! Już ja go wyfakcę!). Wyczerpałem jednak siły i w żaden sposób nie zdołam godnie opisać Pierwszego Dnia Maja. O Majowym Dniu napiszę wam jutro, co także jest w zgodzie, metafizycznie mówiąc, z pokrętnym tokiem i biegiem Moich Dni. Natomiast po owym opisie obiecuję ci, WIELMOŻNy PANIE, WDZIĘCZNy mój CZyTELNIKU, który przetrwałeś nawet tortury rozdziału XXXI, że kiedy maj uświęcimy angielskim obyczajem - chcę przez to rzec: bez póz i heroizmów, za to z miłością ku wszystkiemu, co głupie i komiczne, i co dobrze znane po celebracji zatem solennie obiecuję, że powrócimy znowu do mej opowieści. * * * XXXIII Sir Johna Fastolfa pochwała Majówki 2 maja Jeśli się spodziewacie, że wam tu zatańczę ludowy taniec wokół gaika i z dzwoneczkami na jajcach, to się wielce mylicie. Ale niech wam będzie - niech żyje Majówka! Dzień to ucieszny, dzień szczęsny, szalony, porywający człowieka w wir karnawału - dzień, który sobie nadzwyczaj upodobałem z pewnej przyczyny. To moje święto. Czuję jego zapach. Jeżeli gaikimaiki, słupy i pieśni majowe, ogniska i May Molloch, i Majtki, i Majowa Królowa znikną z obyczajów, będzie to oznaczać, że Anglia wpadła w gnój. Oto moja ulubiona majowa piosenka: Calutką nockę buszowałem, Szalałem cały długi dzień, Lecz oto wracam do swej małej Gałązkę niosąc jej. Gałązkę niosę jej majową... I jak tara dalej. Wiem, świński zadku, nie jest to dzwonny poemat, ale czuję w nim jasność i mroczność, które krew ożywiają i sprawiają, że włosy mi się podnoszą na karku - zwłaszcza jeśli słuchać tej piosenki jak ja wczoraj, śpiewanej przez dziewczęta tańczące od chaty do chaty korowodem, w czepcach na głowach i z lalką w bieli, na znak Madonny. May Molloch to oczywiście owo słynne Dziewczę o Włochatych Ramionach. Ona to mnie nauczyła, jak szachrować w domino. Kwietne maski i gałęzie głogu - niesiecie je do domu o wschodzie słońca, wśród dźwięku rogów i tamburynów. Celna rzecz. Nazywają to wnoszeniem maja w domostwo. Obyście się smażyli w Piekle, obłudnicy! Wsadźcie sobie głęboko wasze piękne słówka, bo inaczej pohulam ja z wami! Nastawcie uszu - gdybym ośmielał się kłamać, sam bym to dawno wyznał. A tu przecież murawa zielona i bujna zaprasza, jakże sprężysta! Najpiękniejsza z caisterskich dziewcząt, umajona kwieciem, jest dziś Królową Maja. Ech, pomnę jeszcze czasy - wielce były zacne - kiedy prawdziwi króle i królowe bez nijakiej ujmy świętowali Majówkę. (Cnotliwego Henryka VI zobaczycie przy takich figlach jak własne uszy!) Chociażby sam Chaucer, którego mam w dużym poważaniu jako poetę, osobliwie za Opowieści kanterberyjskie - jeśli pozwolimy dopuścić między nas także poetów, co, jak pamiętam, już Platonowi było niemiłe - pisał następująco... Jeżeli mam wybierać między JM Platonem i WP Chaucerem, wybiorę słowa tego ostatniego: Oto dwór stąpa, znaczni i ci chudzi, z łęgów przynosząc przenajświeższe kwiecie. Tak pisał nasz Nadzorca Robót Królewskich! Umiał uświęcić maj jak mało kto. Majówka: oto dojarka stąpa przez młode zboża ze spódnicami zatkniętymi w kieszonkę halki, tak aby poranna rosa nie zmoczyła płótna. Rosa, która przecież... niczym perły Orientu. Majówka: z pian majowych wyszła Afrodyta. Na dłoniach miała kwiaty naparstnicy, u stóp niebieskie dzwonki. Za nią szły tęcze, źrebięta i kwiaty stokrotek, które są jak małe słoneczka. Dalej chyliły się szmaragdowe łąki. Maj, Bussardzie: w nim szukaj klucza do geniuszu Anglików. Oho ho, a otóż i nasza dojarka, Afrodyta, Królowa Maja, wdzięczna moja Miranda, brodząca w rozlewiskach nie skoszonych łąk. Nad nią zaś motyle: rusałka admirał zakotwiczyła swój okręt na kwieciu, po czym zmieniła się w pirata, chcąc widać plądrować nawy Mirandowych warg. Zabierz wszystkie skarby i uczyń wargi bogatszymi przez to, że skarb oddały. Po drzewach szukają chłopcy ptasich gniazd, ciekawi zwłaszcza jaj trznadla, całych w gwiazdki. W każdy majowy poranek trznadel pije gorącą kroplę krwi Diabła. Czy to dlatego później tak pięknie wyśpiewuje? Pieśń nie brzmi dobrze, jeśli jej nie zmącić odrobiną grzechu. Gawrony, dzwonki, gołębie, grzywacze, księżyc, gwiazdy, twaróg, serwatka, sery i pasztety, śmietana tak gęsta, że tylko ją ciąć nożem, truskawki, pszczoły, mięta, jaskry, pasiaste goździki (obiecuję, że rozkwitną na długo przed lipcem), lawenda, majeranek - czarowne pąki maja. Zaczynam brzmieć niczym wytwór jakowegoś poety, przyjdzie mi więc zamknąć gębę. Takie są skutki, gdy majowe ciepło pocznie topić człowieka mojej statecznej (czasem też wszetecznej) natury. Czarowne majowe szaleństwo. Wiedz, mój prosiaczku, że odkrywcy Anglii nazwali ją Miodną Krainą. Wyobraźcie to sobie - niegdyś całą wyspę porastały gęste lasy, gdzie wiecznie trwał brzęk pszczół. Amarantowy miododajny pomruk wysysał z każdego kwiatu cnotliwą słodycz. Myślę sobie, że na całym wielkim świecie nie ma nic piękniejszego od długich angielskich żywopłotów w maju, okrytych białym kwiatem. Nic mi też nie sprowadza do oczu łez milszych i rozkoszniejszych niźli woń majowych pąków po nagłej ulewie. (Nie licząc sześciu korniszonów, gdy je popić moszczem.) Ach, Mirando, moja różo majowa! Więcej niż majowa! Ptactwo niech nam będzie kapelą muzykantów. Spójrz na trawy w zawadiackim powiewie, trawy jak pochwy mieczy wykutych z zielonego ognia, dla twojej wygody. Mirando, Królowo Maja, tańcz, zatańcz! Sama stań się tańcem, pędź przed siebie! Kiedy tańczysz, życzę ci uścisku fal morskich. Dobrze, dobrze. Miranda jest różyczką poniekąd zdeflorowaną, lecz to tylko przydaje jej piękna. Niebo się chmurzy. Gałązkę niosę ci majową i staję u twych drzwi... Głosy blaszanych trąbek witają tych wszystkich, którzy z kwiatami maja powracają z lasu. Cieniutkie to głosiki. Widywałem ludzi, którzy brodzili wręcz w śniegowych zaspach, byle tylko przynieść na czas girlandy ukręcone w obwarzanek, wieniec z głogu i sykomory, z rozmaitego zielska, pierwiosnków, przebiśniegów, róży wiśniówki, rojnika. Dziewczęta umywają lica rosą, szukając piękności. Na wszystkich progach i przyporach bagienne nagietki, a im więcej ich, tym lepiej w majowy poranek. Gałązki srebrnej brzozy, obwieszone pękami pierwiosnków. I ja tam stałem, oszołomiony słońcem tak, że wszystko mi się wydawało zielone. Zieleń. Barwa kochanków. Pachnące pola i zielone lasy. Smutek także ma kolor zielony. Zielone wspomnienie. Oto znowu jestem zielonym chłopakiem. Spójrzcie! Błyszczy sierść koni na polach, jako też wstążki w grzywach i na uzdach. Na koń, waleczny książę! Na koń, ile siły! Bardolfie, bacz na konie. Jeszcze o majowym słupie umajonym. Oto coś w sam raz dla nas. Sosna, modrzew czy jesion, nieistotne. Nieważne tu drewno, ważne, żeby był długi, mocny, prosty i żeby piął się w górę. Różdżka pokoju. Przywodzi mi to na myśl niejaką Joasię Wieczorną. * * * XXXIV O pani Joasi Wieczornej, a także o nocy spędzonej w wiatraku Dzień Odnalezienia Krzyża Świętego Zdarzyło się pewnego wieczora, że przyszło mi spędzić całą noc na wznak w wiatraku na Błoniach Świętego Jerzego. W wiatraku tym mieścił się wówczas burdel (teraz, kiedy cała epoka tak podle zniewieściała, nie ma już tam zamtuza. Pewno zamiast niego znalazł tam schronienie urząd lokalnych władz). Burdelmamą owego przybytku była pani Wieczorna, a jest rzeczą niewątpliwą, że imię, jakie nosiła, było zmyślone. Mój przyjaciel Doit trąbił wszem i wobec, że Joasia jest wielce szlachetnego rodu, pochodzi mianowicie z nieprawej strony podartych piernatów Jana z Gandawy. Natomiast kurwą została Joasia - prawił dalej Doit - przez umiłowanie owej rzeczy, której kobietom nie staje. Jej mąż był również gachem. Ówże pan Wieczorny pośród naszej kompanii zwany był rycerzem Tycityci dla rzekomej niezwykłej krótkości oręża. Doit opowiadał jeszcze, iż Joasia złożyła pewnego razu petycję do tajnej rady królewskiej zwanej Sądem Gwiaździstym, prosząc o unieważnienie związku z Tycimtycim - że to mąż nijak nie dorasta do spraw, do których zobowiązuje małżeństwo. Wówczas właśnie Joasi pochodzenie po mieczu wyszło na jaw - przynajmniej przed członkami Sądu Gwiaździstego. Ku zgorszeniu mości Tyciego tajna rada zdecydowała, że sama oceni posturę jego anatomii, to jest, zmierzy mu pałę. Ugodzono się wreszcie, iże obywatelowi Tyciemu dane będzie skryć się za parawanem z dziurą. Przez dziurę Tyci ma wystawić głuszca i zadowolić Sąd. Dalej - plótł Doit - stary Wieczorny, snadź nie w ciemię bity, czym prędzej udał się do Jana z Gandawy i rzekł, że jeśli wyrok zapadnie przychylny, Jan znowu córkę będzie miał na głowie. Jan, choć już od dawien dawna niepoczytalny, wielce się zatroskał. To nie przelewki pozbywać się nieślubnej córki, bo jeżeli Sąd Gwiaździsty unieważni małżeństwo Joasi, Jan będzie musiał odtąd sam na nią łożyć. Sędziwy ojciec zaproponował zaraz, że zamiast Wieczornego sam wystawi pytę zza parawanu - a musicie wiedzieć, iż Jan z Gandawy miał lachę jak berło i kiedy ją wytknął przez rzeczoną dziurę, zapadła martwa cisza. Dopiero Joasia przerwała milczenie, szepcząc ze zgrozą: - Tatulu! - zanim zemdlała. Tyle opowiedział Doit. Nie wierzę ani słowu. Sam znałem Kasię Swynford, która była kochanicą Jana przez lat trzydzieści i żoną przez lata dwa. Mówiła mi Kasia, że królewskie insygnia, chociaż słusznej miary, nie wykraczały u Jana poza obyczajność. Czy zdziałał to mąż swym orężem, czy może kto inny, dość, że Joasia miaia syna, wymokłego potworka imieniem Robin. Owo słodkie dziecię, choć cały dzień ssało palec, potrafiło już liczyć mamusine dochody. Temu dała, bo pięknie prosił, temu dała, bo wodę nosił, temu dała za łyżeczkę, temu dała za miseczkę... Joasia sama jedna utrzymywała rodzinę, harując dniem i nocą. W razie gdy klientem okazywał się mój przyjaciel Mielizna, były to prace syzyfowe. Nie mogła się jednak opędzić od Mielizny nasza Joasia Wieczorna, choć go wręcz nie znosiła. Przegonić go od niej nie było sposobu. Za sprawą Mielizny Joasia co rusz wpadała w huraganową furie, a może jeno udawała ogromne wzburzenie, ścigając Mieliznę po kątach wiatraka z biczyskiem, ukręconym z jeżyn. Nieszczęsny rozmiękły Mielizna umykał co sił w nogach, skomlał i skowyczał, powiewając koszulą, co kryła mu chuderlawe boki, i kuląc ogon pod siebie. Na tym polegał kłopot: ogon Mielizny nie chciał albo wręcz NIE MÓGŁ stanąć na baczność - a myrdający bezwładnie jagnięcy chwost był ostatnią rzeczą, którą moglibyście pokazywać pani Joasi, snadnie właścicielce najżywszej dupy w całym Chrześcijaństwie i ud zachłannych jak paszcza wieloryba. Myślę więc, że Joasia nie udawała wcale szewskiej pasji, w chwilach gdy okładała Mieliznę, aż jej ramię mdlało, dopóki nasz chwat nie rozlał nasienia. Zresztą i tego ronił kropelkę albo dwie na deski wiatracznej podłogi, niczym skąpiec, co zgoła nie cieszyło Joanny, a na dodatek płoszyło korniki. W noc, o której chcę tu opowiedzieć, poszliśmy we trójkę w gości do wiatraka i do pani Joasi Wieczornej. Ja, mój druh Mielizna i Franciszek Kościogryzek. Nasza wyborna gospodyni wnet nas poczęstowała obfitością kseresu i zapiekanymi pasztecikami. Sprowadziła też z Dorset - gdzie śpi w Cerne Abbas duch mojego ojca, olbrzyma - ogromny koszyk fig o zbawiennym działaniu. Jęliśmy karmić figami naszych zaganiaczy przed niełatwym turniejem, jaki ich oczekiwał. Joasia Wieczorna liczyła sobie dobre trzydzieści wiosen i była jako śnieżnobiała angielska róża, bo chociaż już co nieco przewąchana, nadal wzbudzała zachwyt każdą cząstką ciała. Włos czarny, oczy szare, wysmukłe ramiona, nogi pulchne i kształtne, a do tego mocny i wdzięczny podbródek. Lubiła nam śpiewać, przygrywając na lutni. Tej nocy wybrała najstarszy z zacnych kurwich madrygałów, akrostych, który jeszcze w Raju Ewa śpiewała Adamowi zmiarkowawszy, że mąż to jeszcze lepsza rozrywka niż banany: Przyjdź do mnie, proszę, ukochany, I spójrz - jam twa wybranka, Z zaśpiewaj mi ahej noni no D o bladego poranka. A hej aho, zrób mi hopaj ho!.. Wieczór upływał nam wielce radośnie. Kiedy Kościogryzek zaległ z naszą gospodynią pod gwiaździstą kapą na szerokim legowisku, czuło się w nocnym powietrzu woń przychylności, ów czar dobroduszny. Gwiazdy zsyłały nam z nieba uśmiechy i księżyc łypał, widocznie łaskotany skrzydłami wiatraka. Jak żywe są wspomnienia! Ciepło wieczoru. Diany blask dobroczynny. Umyśliłem, że zanim nasz Franciszek skończy pogwarki z gospodynią, utniemy sobie z Mielizną partyjkę kości. Potem nasza kolej, bowiem Joasia nie zwykła odmawiać, nieodmiennie wygłodniała i chętna doświadczać tego, co sama skromnie zwała "rozpierdziuchą" Słowo to oznaczało uciechy z kilkoma najezdnikami naraz, szturmującymi, rzecz prosta, do osobnych bram. Niestety, podniecony Mielizna niechcący cisnął kości do szczurzej nory. Łożnica zaskrzypiała - to Franciszek dosiadł już Joasi. Mielizna cichcem się podkradł do drzwi. - Ja sobie tak, popatrzę - powiada. Joasia i Franciszek przyzwolili na to. Zostałem sam, zerkając na ciche gwiazdozbiory nad Błoniem Świętego Jerzego. Oto Orion. Ówdzie znów Wodnik. Wszystko to pamiętam. Nasze miłe spotkanie wypadło w ten sam dzień, kiedy w Smithfield spalono w beczce krawca Badby'ego. Patrząc na Herkulesa pośród nocnych przestworzy, wciąż jeszcze widziałem płomienie. Między jedną a drugą myślą skradał się książę Henryk (a może kroczył dumnie w długich ciżmach), z ustami jak ściągniętymi sznurkiem. Ciało rozsypało się w popiół. Trzy pensy dziennie. - JUŻ! To Robert Mielizna krzyczał na znak, że Franciszek z Joasią dobili do portu. Miła gospodyni uczyniła koło siebie miejsce dla nowego gościa, a Mielizna ruszył pędem w stronę, kędy Jaś Fastolf (znający niechęć Kościogryzka do ablucji) bałby się stąpać. Cokolwiek jednak zdziałał Mielizna, w Joasię piorun strzelił. Rozległ się wrzask okrutny. Potem odgłos wymierzanego klapsa. Po klapsie głuchy stukot - to Mielizna zleciał z łoża na podłogę, trzymając się za brzuch. Nad nim stała nagusieńka Joasia, ściskając w garści laskę - Franciszkową laskę, podjętą z podłogi. W płonących oczach dziewki była furia. - Jasiu! Franciszku! Nuże! Co on tam ściska? Obszukajcie hultaja! Z nieciężkim sercem postąpiłem naprzód, zdjęty podejrzeniem, że to jakieś figle. Zaraz jednak ujrzałem, że Mielizna chowa coś z dala od światła latarni. Ułapiłem go wpół, chwyciłem za nogi i mocno potrząsnąłem. Franciszek wymierzył mu kułaka. Potem połaskotał. Coś wyślizgnęło się z dłoni Mielizny i stuknęło o deski podłogi. - Ot i macie! - krzyknęła zwycięsko Joasia. - A cóż to? Owo coś podniosłem. - Ogórek? - zapytałem. - Kukiełka? - zdziwił się Franciszek. - A może to pałka? - Niepewnie pogładziłem przedmiot. Joasia trzykrotny wrzask z siebie wydała. Jej szare oczy płonęły urazą. Rzuciła się okładać zdolną dłonią zadek imć Mielizny. Potem użyła do tego laski Franciszka. - Masz za to, że chciałeś mi to wsadzić! - Bęc! - Masz za sztuczki, co mnie omal nie zabiły! - BĘC! - A to, że chciałeś mi warsztat zrujnować! - BĘC! Niech się w trumnie nie zmieszczę, drodzy moi! Wszak gościniec czyli też aleja, którą Joasia nazywała swoim "warsztatem", była tak szeroka, dostępna i tak wydeptana przez tysiące podróżnych, że mogliście tam wjechać wozem zaprzężonym w czwórkę koni, zakręcić w miejscu i znowu wyjechać, nawet nie dotknąwszy ściany! Bywały przypadki, gdy mężczyźni ginęli w tej lubej otchłani i wynurzali się na powrót po wielu tygodniach, obładowani wielkimi skarbami, które pozostawili tam ich poprzednicy i brać rozbójnicza. Mimo to sztuczny pomocnik Mielizny był rzeczywiście straszny i osobliwie kolczasty. - Ale to... prawdziwe... z Italii - wybąkał Mielizna, wijąc się pod razami. - Zaraz ci pokażę Italię! - zaryczy Joasia. - Pokażę ja ci italiański sztuczny członek! I ty masz czelność nastawać ze swoją rzymską sztuczką na uczciwą angielską kurwę?! Mogliśmy następnie z Franciszkiem podziwiać cudaczny spektakl, w którym uczciwa angielska kurwa z całej siły okłada odsłonięte półgęski Roberta Mielizny, studenta prawa, za pomocą opisanej wyżej cudzoziemskiej machiny. Muszę rzec, iż koniec końców przyniosło to więcej korzyści ofierze niż katu. A to dlatego że wreszcie Joasia wsunęła ów straszny przedmiot Mieliźnie do zada. Mielizna wielce był kontent ze swojej przygody, choć oszołomiony. Tylko siedzieć nie mógł. Wyciągnął się zatem na brzuchu i chłodził zadek kapuścianym liściem umaczanym w kseresie. Potem, dupek, zasnął i chrapał jak najęty. Różnych ludzi potrzeba, by urządzić orgię. Na nasze szczęście obicie Mielizny wzmogło tylko w Joasi apetyt na bardziej namacalne amory. Wypiliśmy, ile zostało wina, i wkrótce ten sam kseres wypociliśmy z siebie w radosnym trudzie. Głównie ja się trudziłem. Joasia rzuciła się na mnie jak rozgrzana krowa, która zwęszy byka. Tejże nocy obliczaliśmy naszą drogę wokół gwiazdozbioru Niedźwiedzicy, czyli Wielkiego Wozu. Przy każdej dojrzanej gwiazdce musiałem w Joasię wypuścić kometę. Czasem strzelał Franciszek i chociaż przechwalać się nie ma potrzeby, zaznaczam twardo, że ostatnia, finalna, najlepsza kometa była mojego autorstwa, natomiast Franciszek wyczerpał siły i zległ w połowie wspinaczki wzdłuż lewego boku konstelacji. Wówczas Joasia poczuła w żaglach nowy wiatr, a jam jej towarzyszył, mając brzuch wraz z podbrzuszem pełen fig lollardzkich, posiewu Wiclifa. Utrzymywałem kurs naszej żeglugi aż po świtanie, bez schizmy i buntów, nie szukając nawet pomocy u italskiego ambasadora Roberta Mielizny. * * * XXXV O powiązaniach 4 maja Podobno się mówi (to Scrope tak gada, skąpiradło jedno, któżby inny!), że nie przystoi w czas tak uroczysty jak dzień Odnalezienia Krzyża Świętego pisywać o italskim sztucznym gliglusiu mości Mielizny. Na co odpowiem: sam tutaj dom wznoszę i znam swoje rzemiosło. I powiem jeszcze: John Fastolf jest mistrzem pośród budowniczych i każdy z głazów ma u niego miejsce w ogólnym planie. Wiem, gdzie co wmurować. Sam ociosuję kamień, sam go obrównuję, sam drążę dłutem. Mam też na usługi siła młotów (takich jak Scrope, młot jeden, który zanim dopiszę moje Dni do końca, jeszcze mi się przysłuży. Ha, jeszcze mu pokażę, czarciemu pomiotłu!), drewnianych pobijaków i pił zębatych, a także ostrzy, kątomierzy i cyrkli. Bóg świadkiem, posiadam również cęgi, nożyce i kleszcze, a dobrze wiem, jak ich użyć! Mamże zaprzątać wam głowę rusztowaniami i systemem bloków potężnych, jakże niezbędnych tutaj, bo też całej wagi mojego życia nie sposób zmierzyć w tonach? Niemało tego. Spieszę cię jednakowoż przestrzec, czytelniku, że indukcyjny tok mych Akt wyklucza możliwość pomyłek, bluźnierstw i przypadków. Weźmy chociażby najwspanialszą z ludzkich budowli, za jaką mam katedrę wzniesioną przed dwustu laty w Chartres, schronienie Najświętszego Sakramentu i skrawka sukni Madonny. Kryje się w tej budowli wielka tajemnica, trudno dostępna oczom. Przedstawiłbym ją tak: otóż witraże w oknach oglądane od wewnątrz, gdy światło przez nie wpada, w przedziwny sposób wiążą się z posągami nad wejściem i w niszach na zewnątrz katedry. Nie idzie wcale o to, że kamień i witraż są takie same albo że mają przedstawiać jedną i tę samą historię - powiązania sięgają tu głębiej. W moim rozumieniu cały przybytek powstał dla ukazania objawionej prawdy religii, naszej wiary chrześcijańskiej. Wiara ta ma jakoby dwie połowy - Stary i Nowy Testament. Podobnie w Chartres. Jeżeli dość głęboko sięgniecie okiem i myślą, wtedy to, co we wnętrzu, stanowi dziwną, mroczną alegorię Starego Testamentu, to zaś, co na zewnątrz odsłania się tłumom w pełnym świetle, jest niczym podniesiona, oświecona prawda Nowej Księgi. Święty Augustyn napisał, że Stary Testament jest Nowym Testamentem za zasłoną. Budowle jak ta w Chartres mają nam unaocznić, w jaki sposób Bóg uniósł zasłonę. Czyżby sędziwy rozpustnik, wyklęty od Boga, chciał swoje sprośności przedstawić w korzystniejszym świetle porównując je z katedrą w Chartres? Żywię nadzieję, że tego nie czyni. Żywię nadzieję, że i wy nie sądzicie, że tak czynię. Za cel stawiam sobie jedynie ukazać, iż istnieją prawdy na świecie, zbieżności i związki, o jakich się nie śniło mularzom z Chartres. Ów przybytek jest księgą dla tych, którzy mają oczy do patrzenia. Są jeszcze inne prawdy, powiązania i paralele żywota ludzkiego, ale wie o nich tylko ten, co sam je przeżył. Te właśnie powiązania zamierzam wam ukazać w mojej księdze. Stawiam naprzeciw siebie prawdę i zmyślenie. Z mych Dni buduję kosmos dni minionych. Słyszycie vox mundi, a z nim vox humana. A ZATEM - jeśli łaskawie zezwolicie mi na to, bym mieszał sam zaprawę, sam wznosił wsporniki i stropnice, szczytówki, ościeża, węgły, cokoły, przypory i ułomki, podkładki pod belki, klińce i tympanony tej oto księgi, czy przychylicie się jeszcze i do tego, abym umieścił w niej swoje ulubione i wprost niezbędne maszkarony? Kiepski to mularz, który utrzymuje, że maszkarony są marnym szczegółem. Czasem maszkaron albo drugi gargulec stanowi sedno dzieła. Gadam i gadam, jakobym bił w dłuto... Tak odpowiadam Scrope'owi: Dzień Krzyża Świętego, to jest trzeci dzień maja, upamiętnia datę, kiedy święta Helena - chyba raczej jej słudzy odnalazła prawdziwy Krzyż Święty, na którym Chrystusa umęczono. Wrogowie świętej wiary powiadają, że przecież sam Kościół nazwał to święto z łacińska dniem Inwencji Krzyża Świętego, co by oznaczało, że słudzy świętej Heleny niecnie nabrali patronkę i że prawdziwy krzyż znajduje się gdzie indziej, ten natomiast jest dziełem inwencji, czyli fantazji. Cóż, jeśli nie słuchali, co rzekł mi na ten temat mój zacny bakałarz Ravenstone. Mówi się o Inwencji Krzyża Świętego od łacińskiego słowa imenire, czyli znajdować, odkryć. Ufam, że nie trzeba wszystkim przypominać, iż święta Helena istniała naprawdę i była matką cesarza Konstantyna Wielkiego. Kiedy już się zgadało o Konstantynie, wypada wspomnieć też o jego krzyżu. Krzyż Konstantyna to osobna opowieść, choć od was już zależy dostrzeżenie powiązań. Tam, gdzie widzicie same przeciwieństwa, ja obserwuję zgodność. Idąc na Rzym, Konstantyn ujrzał raz na niebie znak płonącego krzyża. Tak to wyglądało: vinces in hoc Ponieważ wspomaga mnie dzisiaj braciszek Brackley, możecie uważać wizerunek za nieomylny. Łacińskie słowa znaczą oczywiście: w tym imieniu zwyciężaj. Niezadługo później, w wieczór przed wielką bitwą pod Saxa Rubra, Konstantyn miał we śnie osobliwą wizję, w której mu przykazano, aby krzyż i motto niósł na tarczach i fioletowych chorągwiach swych wojsk. Konstantyn tak uczynił. I zaraz zwyciężył. Jak mi tu przypomina brat Brackley, monogram na chorągwiach był taki: XPlTOS (Chrystus). Dzięki ci, dobry Ojcze. Oby twe małe grzeszki rosły w tęgie grzechy. Cóż za pierdoły! Wymysły! Podłe bałamuctwa! Jakież bluźniercze wykręty i brechty! - Tak, słyszę cię, czytelniku, czytam w twoich myślach. Pozwólże mi jednak dodać jeszcze jeden kamyk do mozaiki, do mojego maswerku, mej architektury, aby mógł stać się pełnym łuk tej opowieści, wzniesiony ponad Wiatrakiem Świętego Jerzego. Jak usłyszałem, w dniu Krzyża Świętego w bizantyjskich kościołach a zwłaszcza w przybytku Świętego Grobu w Jerozolimie wyprawia się huczną ucztę, znów z łacińska nazwaną Egzaltacją u Krzyża Świętego. W Caister, mojej okolicy, jak i w całym Norfolku, ba, w całej Anglii mamy inny zwyczaj. Przez cały dzień dzieci biegają po ulicach z pękami pokrzyw, siekąc się nimi nawzajem. Dzień Świętego Krzyża jest też Dniem Pokrzywy, o pani. Vinces in hoc. * * * XXXVI O przewybornej uczcie, do której sir John Fastolf nigdy nie zasiadł 5 maja ^ Kucharz Makbet zapodał mi dzisiaj jakoweś obrzydłe flaki, danie tak ohydne, że psu je cisnąłem, a pies zjadł i zdechł. Zaraza, nie flaki. Wzgardziłyby nimi nawet pająki mojej pani matki. Wypięłyby się na nie, zadzierając nosa. Ale czy pająki mają nosy? Muszą mieć, bo jak inaczej mogłyby oddychać? Kichać i smarkać? Okazywać wzgardę? Pajęcze samiczki węszą. Samiec musi się okazać diablo szybki. Samica lubi go pożerać, gdy dopełnią aktu. W świecie pająków me ma czasu na chwilkę melancholii po kochaniu. Wielka szkoda, że nie ma wśród nas Worcestera, który w dalekiej Walii szuka krwawych tropów świętego Nektara. Nasz William flaki uwielbia, może więc doceniłby cuchnące wytwory Makbeta? Mógłby szparko przejść do drugiego dania, a nawet deserów - już na tamtym świecie. Pająki tylko w dni pochmurne tkają sieci. Złe pożywienie zaraz każe myśleć o apetycznych daniach. Przewyborną ucztę, do której jednak nie przyszło mi zasiąść, wydano podczas koronacji Henryka IV, znanego dotychczas jako Henryk książę Bedfordu, diuk Lancasteru, hrabia Derby, a zwłaszcza jako Bolingbroke. To ostatnie miano brało się od nazwy zamku, gdzie się urodził nasz władca: Bolingbroke w hrabstwie Lincoln. Nie należy mylić władcy z astrologiem o tymże nazwisku, co to się wsławił lepiąc woskowe lalki kłute szpilkami przez Eleonorę Cobham, księżnę Gloucesteru. Powieszono go potem, rozwłóczono końmi i już bez potrzeby poćwiartowano w Tyburn. Z Bolingbroke'a uczyniono króla, koronując go w Opactwie Westminsterskim w poniedziałek trzynastego października roku od Nastania Króla w Niebiesiech. Przed nowym monarchą postępował młody książę Henryk, dzierżąc curtanę, czyli obnażony miecz z tępym czubem; miecz ten niosą w Anglii podczas każdej koronacji jako znak rządów sprawiedliwych i wolnych od krzywdy. Zwą też owo ostrze mieczem Edwarda Wyznawcy, bowiem właśnie ten władca zwykł sprawować swoje sprawiedliwe rządy w sposób szczególnie krwawy. Mszę koronacyjną celebrował Tomasz, arcybiskup Canterbury fitzAlan, święty olej natomiast, którym namaszczono monarchę, zesłała podobno Madonna świętemu Tomaszowi Becketowi, gdy ten na wygnaniu przebywał w Chartres. Mówię: "podobno zesłała", ponieważ nadal żywię niejakie wątpliwości co do pochodzenia świętego oleju. Wiem z całą pewnością, że kiedy fitzAlan wylał go na głowę Bolingbroke'a, natychmiast monarchę wszy oblazBolingbroke miał obfitą, splątaną rudą brodę i przypominał lisa. Niezbyt postawny. Pod sam koniec, życia od wyrzutów sumienia cierpiał na bezsenność, a w usiłowaniach, by zasnąć, nie pomagał rnu wcale zwyczaj sypiania w koronie. Jeżeli cokolwiek mogę rzec o Bolingbroke'u dobrego, to jeno, że podniósł uposażenie panu Chaucerowi. Spośród złych rzeczy natomiast, które noszę w pamięci, owej najgorszej nie powtórzę nawet, lecz druga co do okropieństwa była ta, że król roztoczył patronat nad poetą Gowerem. Po koronacji, kiedy wszy smacznie spały, nasz nowy władca Henryk IV wydał ucztę, jak to było w zwyczaju. Niezwyczajna natomiast była skala uczty, gdyż tron zdobywszy pokrętnym sposobem, król ze zwyczajnej uczty nakazał uczynić ucztę nadzwyczajną. Donoszę wam z przykrością, że omieszkano mnie zaprosić. Niezbyt wielkie niedopatrzenie ze strony Bolingbroke'a, bo też w poniedziałek trzynastego października roku od Królowania w Niebiesiech nie zostawiłem jeszcze dziejowego śladu nawet na łbie Skogana. Nie napotkałem też księcia Henryka i jego braci. Nie! Dzięki Bogu, czym innym zajmowałem umysł, kiedy trwała uczta - umysł i dłonie. Wyjawię wam, czym mianowicie. Otóż polegiwałem w sianie na caisterskim stryszku w towarzystwie mojej niezrównanej Ofelii. Tamtego dnia odkryła moja ulubianka, jak pięknie jest dopieszczać mnie buzią, a jednocześnie siebie samą niepokoić paluszkiem pomiędzy nogami. Razem też doznaliśmy rozkoszy, dziewczę zaś połknęło moje nasienie. Potem, dla odmiany, Ofelia kusiła, abym ją w pupę łaskotał słomkami... Świadkiem uczty był za to mój przyjaciel Will Piszczek - świadkiem uczty Bolingbroke'a. Will, zanim się dostał do Szkoły Prawników, nie bez pieniężnego wsparcia ciotki, osoby żądnej wrażeń, a do tego wdowy, służył na dworze jako szerepetka do najrozmaitszych poruczeń. Nasz Will był wiec na uczcie, a rozmaitość specjałów i rozmiar przyjęcia stały się dla niego źródłem niewyczerpanych wspomnień. Całe długie lata wciąż burczał o uczcie, każąc mi przeżuwać, pogryzać i miesić, po tuzin razy skubać i ciamkać jedno i to samo danie, sycić się okruchami i wonią płynącą z opowieści. Oto karta dań w kolejności: Pierwsze danie - salceson przedni; cały łeb odyńca z rozmaitością przypraw; młode łabądki z Richmond; kapłon; bażanty; czapla. Po tych potrawach zaś konfekt uczyniony z cukrów, ciasta, marcepanu i galaretki, a ukazujący pojmanie Ryszarda II na zamku Flint i jego podróż na ośle do Chester. Drugie danie - sarnina; studzienina z nóżek cielęcych; pawie prosto z Windsoru; żurawie; kuliki; węgorze z Tybru, podobno wiezione kolasą przez pół Europy przez markiza Dorset, bękarciego półbrata Henryka; kanapki. Konfekt, przedstawiający Bolingbroke'a w koronie, aczkolwiekjjezjeanej weszki. Danie trzecie - pigwy; biała czapla; błotniak; kuropatwy; przepiórki z Walii; słonki; króliki; naleśniki; mrożone jaja. Konfektkonterfekt synów Bolingbroke'a: Henryka, Tomasza, Jana i Humphreya. Jakież bogactwo, nawet dla wyobraźni! Przysięgam, że ilekroć beknę, czuję smak tamtych mrożonych jaj. Uczta odbyła się w samym Westminsterze. Właśnie Ryszard II podniósł niegdyś ów dwór ze zgliszcz i przyozdobił, lecz teraz Ryszard siedział w lochach Tower, a goście Bolingbroke'a ucztowali mu na pohybel. - Na podwyższeniu był tam stół ogromny - prawił mi Will z zapałem - przy którym król samotnie zasiadał na tronie. Tuż pod nim posilali się dwaj arcybiskupi i siedemnastu zwyczajnych biskupów. Na końcu stołu zasiadł hrabia Westmorelandu z królewskim berłem, oznaką najwyższej władzy. Czy berłem hrabia kroił albo tłukł nim gnaty? Tego mi już Will nie zdradził. Przy pięciu innych stołach zasiedli burmistrz Londynu, jego aldermani, szeryfowie, starsi cechów w liberiach i reszta tałatajstwa. Baron Arundel udawał kelnera. Dla uczczenia okazji nasz król Bolingbroke pasował na rycerzy czterdziestu sześciu giermków. Świeżuteńcy rycerze mieli osobny stół, tylko dla siebie. Każdy z nich nosił na ramieniu akselbant - podwójny sznur z białego jedwabiu, rodzaj odznaki, którą trzeba obnosić, dopóki nie wyświadczy się usługi jakiejś damie, mającej w zamian za. to odciąć sznur. Rycerzykowie pięknie wyglądali w długich zielonych kapotach, co wlokły się po ziemi. Will opisywał je na mój użytek. Futrzane rękawy! Podarunek od króla. Z góry, gdzie na galerii zasiadło siedmiu minstreli, bez ustanku płynęła muzyka. Dudy, fletnie, cymbały. Wokoło skakali żonglerzy, akrobaci fikali koziołki przez salę. Uczta trwała pięć godzin. Z owego dnia wryło mi się jeszcze w pamięć - wryła mi się przede wszystkim pozłocista słomka w Ofeliowym gaiku - ale pamiętam jeszcze i to, że, jak mi dokładnie opisał Will Piszczek, kiedy uczta trwała w najlepsze, rycerz Dymmok (ten sam widocznie sir Tomasz Dymmok, który zyskał sobie przywilej obrońcy króla dzięki prawom swojej matki do włości Scrivelsby w Lincolnie) wjechał konno do sali, cały w zbroi, ściskając miecz ze szczerozłotą głownią. Rumak miał na sobie czerwony czaprak. Przed imć Dymmokiem postępowali giermkowie, obaj z kopiami w rękach. Zaraz na środek sali wyszedł herold i zatoczył rundę wokół stołów, obwieszczając głośno, jak to herold (chcę rzec: obraźliwym tonem), że "jeśliby komukolwiek podobało się twierdzić, jakoby NASZ PAN l WŁADCA, obecny tu KRÓL ANGLII, nie był pełnoprawnym, namaszczonym na władcę KRÓLEM ANGLII, cny rycerz (Tomuś Dymmok) gotów jest dowieść swoim życiem, iż jest wręcz przeciwnie, tu na miejscu albo w porze i okolicy obranej przez KRÓLA". - Przez Boga, dopierośmy zrywali boki! - opowiadał Will Piszczek. - A koń Dymmoka zeżarł naleśniczki temu fitzAlanowi! Cóż, kiedy Bolingbroke, usadowiwszy zad na tronie Anglii, bał się wstać choćby na chwilę. Jeżeli wierzyć słowom Willa, król otarł lisią brodę i głosem bynajmniej nie zmąconym zjedzonymi kapłonami, kulikami ani nawet męką strącenia z tronu własnego kuzyna - króla Ryszarda II - odezwał się tak: - Sir Tomaszu, jeżeli zajdzie już taka potrzeba, sam jestem gotów wyręczyć cię w służbie. Ogólne brawa. Służba wnosi nowe dania i napitki. Exeunt Dymmok z niesfornym wierzchowcem. Potem Ofelia ugryzła mnie w pałę. * * * XXXVII O czterech książętach i o dwudziestu czterech wyspach Celebracja świętego Jana u Bramy Łacińskiej Bolingbroke wnet nakazał przewieźć królewnę Ryszarda do Pontefract i trzymał go tam pod strażą sir Tomasza Swynforda, syna tejże Kasieńki Swynford, która trzydzieści lat była kochanką Jana z Gandawy. O gwiazdy przeznaczenia! Słyszałem rozmaite historie o zgładzeniu zdetronizowanego Ryszarda. Niektórzy powiadają, że go Tomasz Swynford zagłodził, inni znów, iż Ryszard sam zmarł z żalu, wciąż patrząc w zwierciadło i szukając w odbiciu zaginionej chwały. Prawda jest taka, że Bolingbroke wbił Pierce'owi Extonowi do łba przekonanie, iż Ryszarda należy mu usunąć z drogi. - Niktże z przyjaciół - odezwał się pewnego wieczora przy stole - niktże z przyjaciół od tej mnie żywej nie uwolni trwogi? Nader pokrętny sposób, aby nakłonić kogoś do morderstwa. Extonowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Opryszek pospieszył na północ w kompanii siedmiu wspólników. W Pontefract weszli wszyscy do celi Ryszarda, a każdy z toporem w dłoni. W ostatniej minucie życia ślicznotek Ryszard sprawił się niespodziewanie mężnie, bo wyrwawszy topór z ręki napastnika, wywijał nim jak wariat, kładąc trupem czterech morderców. Exton zaraz mu jednak wymierzył dwa ciosy w tułów. Po Londynie krążyły najprzeraźliwsze plotki na temat tych wydarzeń. Nie wszyscy uwierzyli w śmierć Ryszarda i dlatego Bolingbroke kazał wieźć zwłoki do stolicy, tak aby upewnić ciekawskich, że jego kuzyn istotnie rozstał się z życiem. Ciało spoczęło na żałobnym katafalku, wystawione przez jeden dzień i jedną noc w katedrze Świętego Pawła. Ceremonia odbyła się z zachowaniem wszelkich honorów, a podczas Requiem sam Bolingbroke pomimo sprzeciwów rzucił się nieść trumnę. Dominikanie mieli pochować Ryszarda w swoim kościele w Chiltern Langley. W kondukcie kroczyli nawet biskup Chester, opaci od Świętego Albana i Waltham, a nadto jeszcze inni ludzie z tamtej okolicy. Pośród tłumu gapiów i ja także przeciągnąłem przed katafalkiem u Świętego Pawła. U wezgłowia płonęło sześć gromnic. Spostrzegłem, że tułów i kończyny zwłok zakuto w ołów. Widać było tylko twarz od brwi aż po brodę. A to dlatego, żeby ukryć przeokropne rany, które zadał Exton. Nigdym nie przepadał za Pięknym Ryszardem. Jak na mężczyznę był zbyt wielkiej urody, zbyt niespokojny. Jak na króla - nazbyt pechowy. Nadto, ku utrapieniu całego królestwa, wciąż spiski knuł, chcąc się zemścić. Lecz tamtego dnia, stojąc przy trumnie w katedrze i wiedząc, iż Ryszard stanął już przed obliczem Sędziego, którego niegodniśmy oglądać, pomyślałem, że Ryszard miał nie mniej talentów niż Salomon, piękności był nie mniejszej niż Absalom, a sławy równej sławie Ahaswerusa. Tyle pożytku z nauki klasyków. Biedny Ryszard. Skończył jak ów Chosroes, król w dawnej Persji, którego pojmano i oddano w łapy Herakliusza. Król miał tyle talentów i takiego pecha, że się zupełnie nie nadawał na monarchę, tego jestem pewien. Pamiętam jego złote włosy, które dwiema falami spływały łagodnie na policzki, woskowe w świetle gromnic, a jeszcze wąsiki nad dziewczęcą wargą. Reąuiescat in pace. Bolingbroke wysupłał szesnaście funtów, trzynaście szylingów i cztery pensy, płacąc za tysiąc mszy z góry, aby dać dobry początek modlitwom. Ryszardowy siepacz Exton wyobrażał sobie, że jest koniem. Nie dlatego, iż pragnął biegać wokół podobnego do spodka toru wyścigowego w Chester i każdej Wielkanocy zdobywać trofea; po prostu chciał być koniem, i tyle. Najlepiej się miewał rozebrany do naga, kiedy z wędzidłem w ustach i wodzami na szyi dawał się ujeżdżać na czworakach paniom, nie zapominając nawet o siodle i szpicrucie. Cwałował Exton albo jechał stępa po całej komnacie, a wesołe panie popędzały go tnąc szpicrutą w zad i łaskocząc figlarnym paluszkiem u nogi. Gdy miał doświadczyć spazmu rozkoszy, rżał niczym (Spumador to słynny rumak króla Artura. Słowo to oznacza "spieniony".) Czy Exton zginął marnie, przeżarłszy się sianem, tego już nie wiem. Wiem jeno, że jego hippiczne fantazje nie są aż tak niezwykłe, jak się wydaje. Widziałem drzeworyty, na których filozof grecki Arystoteles podobnie galopuje, dosiadany przez ateńską heterę. Prrr, mój Bussardzie! Niech cię diabli! Za pióro masz się chwytać, nie za prącie! I bez tego za dużo już tu szczególików. Za zdrowie i pomyślność duszy nieśmiertelnej monsieura Arnaulda de Villeneuve z Langwedocji! Wielki był z niego badacz Natury, szczególnie wnikliwy w kwestiach alchemii i jej powiązań z medycyną. O, szczęsny odkrywco kwasu siarkowego, azotowego i solnego! O, przemądry, czcigodny doktorze, co jako pierwszy z alchemików poznałeś tajemnicę, jak destylować z wina alkohol. Ba, czysty spirytus! Moim pokarmem jest winiak. Ale to jeszcze mało. Potrzebny mi styl bardziej przystojący kwestiom polityki i filozofii. Chcę opiewać Henryka, walecznego księcia, błogosławieństwo naszego monarchy. O, to już brzmi dużo lepiej! Ów sławny książę, koronowany później jako Henryk V na władcą Królestwa Anglii, za życia swego ojca okrzyknięty został marnotrawnym, rozpustnym, płochym zniewieściałkiem. Wciąż ogarnięty chucią, bezczelnością, królewski pomiot, arcymiły potwór, wspaniałe dziwowisko z okiem rozbłysłym i z aksamitnym pazurem, niby stwór ze zwierzyńca w ogrodach Tower... Pierdolić te bajki! Brednie i wymysły o następcy tronu. Wracam do mej własnej opowieści o księciu Henryku i o tym, co zaszło w latach, które nastąpiły po moich polemikach pod wrotami dworu. Imć Wierszokleta Skogan wciąż nękał Londyn swoimi rymami. Rozłupanie łba nie ożywiło rymów ani też ich nie ulepszyło. Skogan nie wyrzekł się również ambicji. Nawet w Piekle nie odnajdziecie furii równie zacieklej jak pasja poety, któremu pałką na łbie wypisano recenzję. Skogan trąbił, że układa wielkie dzieło epickie, długie na pięćdziesiąt tysięcy wersów, w którym ponadto ani jedno słowo nie będzie zawierało litery E. Krytyka zakrzyknęła, że to arcydzięki nowoczesnej poezji, lecz dla mnie pomyśl nie jest nowy. Tryfiodor, na przykład, stworzył poemat o przypadkach Ulissesa, w dwudziestu czterech księgach, w którym z księgi pierszej usunął literę Alfa, z drugiej Beta, i tak dalej. Natomiast cesarzowa Eudoksja wsławiła się dziełem o żywocie Jezusa, pisanym linijkami zaczerpniętymi wyłącznie z ksiąg Homera. Nic nowego nie znajdziecie pod Księżycem. Nie mam zresztą ochoty na rozczytywanie się w awangardzie. Pomnę jeszcze nauki Ravenstone'a, który głosił, że awangarda osiągnęła szczyt rozkwitu już dawno, bo w szóstym stuleciu. Mam tu oczywiście na myśli słynne komentarze gramatyka Wergiliusza Maro, który ułożył cykl piętnastu epitom na temat co bardziej niezwykłych literackich prób swoich współczesnych. Najprzedniejszy jest numer trzynasty, pod tytułem Ar s Scissendi, czyli Sztuka cięcia. Wergiliusz Maro pisze, iż najwspanialszy wiersz z tego kierunku stworzył niejaki Galbungus, który ciął zdanie tak długo, aż mu nadał postać: PPPP. PPP. RRR. RRR. LM. SSS. Łatwo się domyślić, że podobnych figli nie zawierała wcale Skoganowa ballada na cześć czterech książąt - Henryka, Tomasza, Jana i Humphreya - stworzona z okazji ich uczty z sir Janem Lewisem, Mistrzem Bractwa Winiarzy, w jego domostwie w Vintry tejże samej czerwcowej nocy świętojańskiej, kiedy wybuchła wielka awantura. In vino veritas. A gdyby napisać (Wiwat!) in risul W ową noc świętojańską wrzało także w Eastcheap. Wiem. bo i ja tam byłem. Zaczęło się w oberży "Pod Głową Odyńca", dokąd królewscy synowie przybyli wprosj od stołu winiarzy; cisnąwszy precz zatrute poezje Skogana^winem się raczyli w osobnej sali. Awantura, o której wspomniałem, musiała wybuchnąć już po przejściu rontu straży miejskiej, o drugiej albo i trzeciej nad ranem. Tomasz i Jan upijali się na dwa różne sposoby - Tomasz z uśmiechem, który na dobre zastygł mu na gębie, z uporem zaglądał do dzbana. Jan pił łapczywie jak wół. Potem obydwaj wdali się w przedziwną sprzeczkę z Henrykiem, a też i Hen Humphreyem. Henryk i Humphrey także mieli w czubie, choć trzymali się jeszcze na nogach. (Nie sądzę ponadto, aby Henryk potrafił kiedykolwiek pofolgować przyjemności oddzielenia głowy od ciała. Nie dla niego podobne zabawy. Co się tyczy Humphreya, zawsze się słuchał najstarszego brata, i gdyby Henryk kazał mu upić się do nieprzytomności, nasz dobry książę Humphrey pierwszy leżałby pod stołem. Twierdzę jednak, że chociaż po wielekroć widziałem, jak Henryk zatacza się wśród beczek i antałków w przepastnych piwnicach, nigdy nie upadł na wznak, w sztok pijany. Zawsze tliła się w nim reszteczka rozumu, nakazująca powrócić z mroku pijackich ostępów, kędy czyhał Dionizos. Pewnie to samo światełko kazało jego bratu, który zdołał dożyć późnych lat, w sędziwym wieku zjednać się z Kościołem i okazywać gościnność, co przyniosła mu koniec końców zgubę.) Jakem rzekł, dwaj średni bracia upili się straszliwie i wszczęli kłótnię, choć mało przytomną, z Henrykiem i Humphreyem. Kłótnia dotyczyła wysp opodal Afryki. Im bardziej Tomaszowi i Janowi dymiło się z czubów, tym trzeźwiejsi i bardziej złośliwi stawali się Henryk z Humphreyem. Zaczęło się w oberży, lecz dzieło zakończyła bijatyka uliczna. Kłótnia trwała dobrą godzinę. Jeśli o mnie chodzi, nie mam głowy do geografii, trzymałem się więc na uboczu. Ponieważ jednak książęta przybyli do oberży w asyście sługusów, pieczeniarzy i drugich przypochlebców, awanturnicy ci prędko obrócili dysputę w bijatykę między członkami rodziny królewskiej. W przyćmionym świetle i w dymnych oparach ktoś grał na wioli. Nuty nas dobiegały, przeciągłe i żelazne. U stóp Henryka spały dwa smukłe charty. Humphrey wysysał pomarańczę, Tomasz z Janem pili z malowanych kufli i ocierali usta satynową serwetką. Siedzieliśmy wszyscy przy ogromnym kominku, w którym płonęły trzaskające głownie. Siwy dym. Woń żywicy. Skaczące cienie. Henryk odezwał się, jak gdyby czytał proklamację: - Na Morzu Greckim leży czterdzieści wysp. - Kłamca! - przerwał mu przyjacielsko Tomasz. - Czterdzieści, nie inaczej! przytaknął bratu Humphrey. - Barbarzyńco! - zwrócił się do niego Jan. Henryk zacisnął pięści na kolanach, odchrząknął jednak i ciągnął z uporem: - Wyspy te są częścią Cykladów, których jest osiemdziesiąt, z Rodos do Wenecji i aż pod Jerozolimę. Pękła struna wioli. - Nalać mi, a żywo! - ozwał się Jan i ziewnął, ukazując przepastną kloakę gardzieli. Chłopiec pospieszył z dzbanem. Tomasz z heroicznym wysiłkiem próbował zebrać myśli. - Król Feniusz z Arkadii... - zaczął mowę. - Którego filozofią było fikać kozły - przerwał mu ostro Henryk. Król Feniusz z Arkadii - nie ustawał Tomasz - ówże król Feniusz, o którym tak Wergiliusz wiersz zaczyna... A może kończy? No, jakże to szło? - "Spierdalaj do Italii" - powiedział Humphrey, mrugając do Henryka. - "Spierdalaj do Italii" - powtórzył Tomasz posłusznie. - Otóż król Feniusz... Henryk aż się klepnął po udach. - Daj spokój Feniuszowi - doradził bratu. - Lepiej niech ci wyliczę nazwy tamtych czterdziestu wysp. - Otóż to - rzucił Humphrey. - Niech ci je wyliczy. Zachichotałem z cicha, wtulony w załom muru. Humphrey splótł dłonie i spojrzał na mnie groźnie. - Weselę się, bo mnie łupie reumatyzm - wyjaśniłem grzecznie. Henryk nawet nie zauważył tej przerwy i ciągnął: - Pierwsza jest Madera, a dwadzieścia mil za nią ostrów Porto i Wyspa Świętej Marii, półtora dnia żeglugi od Madery. O dalsze półtora dnia od Świętej Marii leżą dwie inne wyspy... Jan, wszędzie węszący obrazę, przerwał mu. - W kosmologii mojego brata, księcia Walii, cały świat i całe zafajdane niebo dzieli półtora dnia żeglugi. - Walijska kosmologia! - zaśmieje się Tomasz. Henryk nie zważając na nich ciągnął: - Jedna z wysp zwie się Pico, a druga Sokola, gdzie po zielonych wodach... - A gdzie masz Azory? - zasięgnął wiedzy Tomasz. - O Azorach mowa - odparł Henryk. - Więc gdzie są Azory? - Azory to właśnie wyspy Pico i Sokola. Tomasz poskrobał się kciukiem w gruby kark i namarszczył brwi jako pazury. Wzrok zmętniał mu od wina i waśni. - Wszak na Azorach nie ma sokołów! - sprzeciwił się głośno. - Sokołów tam nie ma i Pico też tam nie ma! Henryk przesłał mu uśmiech. - Są tam piękne sokoły i jest zanokcica, i anioły tam znajdziesz, i krzewy cytryny... Usłyszysz też na Pico miauczenie kotów - rzecze łagodnie. - Jest tam też Łaska Boża oraz trochę kawek. Zapadła cisza. Tomasz z wysiłkiem przetrawiał w umyśle posłyszane nowiny. - Dla Afrykanów Trójca Przenajświętsza jest takiej natury - wybełkotał powoli, ledwo poruszając szczeka i wysilając krtań oporną - że wszystkie Anioły i inne Serafiny mogą tam wytrzymać nie dłużej niż śnieżka w piekielnych płomieniach. - Nie narażaj na szwank duszy nieśmiertelnej pokusą kiepskich żartów - doradził mu Henryk. Humphrey przytaknął gorliwie, roniąc łzę. - Wieprzu! Słowiczku! Gadaj prawdę! - krzyknął na cały głos Jan. Potem głowa mu opadła bezwładnie. - Niech Bóg ci wybaczy, Tomaszu - wymamrotał. - Czy natomiast wybaczy temu Skoganowi, to inna kwestia. - A może by tak się napić? - ożywił się Tomasz. Zaraz podbiegł do niego chłopiec z dzbanem. Zaczynałem już widzieć ośmiu książąt naraz. Ich twarze skurczyły się do rozmiarów piąstki. Henryk nie czekając na natchnienie dzbanne podjął litanię: - Potem jest wyspa Verde, Wyspa Świętego Jorgego, wyspa Teneryfa, Wyspa Kanaryjska... Tomasz westchnął i zamknął powieki. - Coś jak lista sprawunków - wymruczał. - Dziecięce bajanie niedołężnej piastunki. Walisz w pusty bęben. Odsunął misę z widocznym wysiłkiem i omiótł starszego brata spojrzeniem. - Azory - zaczął - to zwyczajnie wyspy gdzieś na południu świata. O tym nie śmie wątpić żaden chrześcijanin. Leżą one w krainie, albo może w prowincji gwinejskiej, w zachodniej Afryce, a żegluje się do nich na wschód, bo jeżeli sterować na południe, mija się Wyspę Świętego Miguela, która leży na północ od wyspy Jesus Christo... (Humphrey uczynił znak krzyża.) - ...i wyspę Santa Maria, która to wyspa leży trochę na wschód od Wyspy Świętego Miguela. A przysięgnę, że bajek równie śliskich i bezczelnych nie słyszałem w życiu! - dorzucił jeszcze w przypływie nieśmiałej agresji. Henryk rozdął nozdrza. - Nigdy nie twierdziłem, że nie są! - Nie twierdził. Sam słyszałem! - poparł go Humphrey. - Nie twierdziłeś, że nie są czym? - nie zrozumiał Jan. - Nie są Azorami - odparł Henryk. - Ani przez chwilę temu nie przeczył - uzupełnił Humphrey. Jeden z chartów ziewnął. Zakwiliła wiola. Przygryzłem język. Książęta popijali w milczeniu. Jan skrobał się po kostropatym karku, podobnym do baszty, a Tomasz z niejakim obrzydzeniem wpatrywał się w zawartość misy. Humphrey zachęcił do partyjki szachów, lecz nikt się nawet nie poruszył. Henryk miał teraz oczy jak dwie łasice, a nie dwa sokoły. - Wyspa Graciosa - rzekł niezwykle głośno - leży najdalej na zachód ze wszystkich Wysp Azorskich. - Na północ - poprawił go Tomasz. - Z kolei Wyspa Świętego Jorgego bardziej ku południowi leży niż Graciosa. Razem z nią wyspa Pico, która znajduje się również na południu, naprzeciwko Graciosy. - Ale przedtem mówiłeś... - Jan urwał jednak, bo ze szczętem zapomniał, co mówił przedtem Henryk. - Dalej zaś leży wyspa Jesus Christo... (Humphrey znów dłonią uczynił znak źf>.) - ...a to na wysokości wyspy Graciosy, lecz bardziej ku wschodowi. - Dla Boga, ludzie, wyspa się porusza! - zakrzyknął Tomasz. - Mój brat, książę Walii, wynalazł wyspę, która sama pływa! - Zamknij dziób! - przestrzegł go Henryk. Siedząc w cieniu sam pierwszy doradziłbym braciom, by go posłuchali. Cóż, Tomasz i Jan byli zbyt pijani, aby zwracać uwagę na drobiazgi. Bez wątpienia zgubny wpływ wierszy imć Skogana. Niejeden już się rozpił, usłyszawszy strofę podłej poezji. Wielu znałem takich. Kiedy książęta zdołali się wytoczyć z szynku na ulicę, gwiazdy nurzały już palce w Tamizie. Książę Henryk zaczął wnet wyśpiewywać nazwy swoich wysp, niby kantyczkę wściekłą i wielce drażniącą. - Wyspa Sal, wyspa Boa Vista, a z nimi wyspa Maio i wyspa Sao Tiago... - Wsadź je sobie gdzieś! - przekrzyczał go Tomasz. - I Santa Luzia, i Święty Wincenty, gdy na zachód żeglować, a dalej Ilheu Branco! Sao Nicolau! Brava... - Brava basta! - zakrzyknął Tomasz, dając mu w pysk. - Fogo! - ryknął Henryk i oddał policzek. Zabawiali się w liska, potem grali w kózkę, lecz teraz wszyscy czterej chcieli pobawić się w lwa albo tygrysa. Wkrótce w całym zaułku wszczęła się bijatyka. Henryk i Humphrey mogli z łatwością wyłoić swoich braci. Potomstwo Henryka IV okładało się dzielnie rulonami pergaminu i workami fasoli. Przycupnąłem w drzwiach oberży "Pod Głową Odyńca", tam gdzie nie sięgał blask gwiazd ani księżyca, i pilnie uzupełniałem edukację w obyczajach możnych tego świata. Wśród ogólnego tumultu wszyscy czterej bracia nadal wykrzykiwali głupie nazwy wysp, przerzucając się nimi jak zgniłym owocem. Egzotyczne przekleństwa! - Ufantanta! - Bulama! - Buavo! - Iwonchi! - SALVA! - SPOSA! - BAUCHI!! Po chwili bito się już w całym Eastcheap. Trzaskały okna, wywracano wozy. Nareszcie jacyś strwożeni mieszczanie, ze snu wyrwani wielkim harmiderem, zawezwali burmistrza i szeryfów ku pomocy, szukając ocalenia przed, jak pewno myśleli, najazdem Glendowera albo Końcem Świata. Szło nie tyle o książąt, ile o ich kompanów, którzy z całą ochotą łamali sobie gnaty. Co mniej roztropni z książęcych sługusów wyobrażali sobie, że dziwne nazwy wysp to najmodniejsze włoskie obelgi. Usiłowałem uchronić Henryka od zmazy awanturnictwa, ciągnąc go za rękaw i przestrzegając, że burmistrz tu spieszy, lecz za przysługę odpłacił mi książę podbitym okiem. Później jednak przypomniał sobie to zdarzenie i próbę ratunku, po wielekroć okazując swą łaskawą wdzięczność. Tak wyglądała Anglia. Henryk i święty Jerzy! Czterej książęta krwi powędrowali za kratki, spędzając resztę nocy w kozie. Rankiem dowiedział się o wszystkim Bolingbroke. Wnet posłał po burmistrza Londynu, rajców i wszystkich szeryfów. Nikt się nie domyślał, co uczyni król. Zgadywano powszechnie, że Henryk poskarży się ojcu na aresztowanie, a Humphrey postąpi tak samo jak brat. Sam słyszałem pogłoskę, że sam William Gascoigne, Lord Wielki Sędzia, obił już pierwszorzędnie pysk mości burmistrzowi, pytając, co też miasto sobie wyobraża. - Spokojną Anglię sobie wyobraża - odrzekł mu burmistrz - i troskę o pokój królewski. Z pewnością ta odpowiedź spodobała się Bolingbroke'owi, a może zaczęły go już dręczyć nocne mary, tedy fakt, że uczciwi londyńscy mieszczanie pilnie strzegą pokoju, przemówił doń bardziej niż ów drobny afront, który synowie sami na siebie ściągnęli - a i na niego - wdając się w pijacką burdę. Natomiast Henryk był wściekły, ale nijakiej nie miał na to rady. Przypuszczam zresztą, że zdarzenie podszepnęło mu później, jak należy postępować z trzeźwym mieszczaństwem. Nie znosił wymierzonych w siebie słów krytyki i nie mógł przełknąć, że łyki zawłaszczyły sobie prawo wtrącania się w kłótnie, jakie toczył z braćmi. Zapamiętał także pewnego grubasa, który w zaułku Eastcheap usiłował go przestrzec przed burmistrzem i jego pachołkami. Co do mnie, jeszcze nieraz przyszło mi oglądać, jak najznamienitsze postaci w królestwie padają w proch za sprawą wydarzeń najniższych i najmniej istotnych. Jeżeli książęta brali się za łby o nazwy wysepek, których nigdy w życiu nie widzieli i najpewniej nie ujrzą, jakże król mógł utrzymać porządek? Późno już. Późno zacząłem dzisiaj pisaninę, a kończąc słyszę dzwony, które przypominają, że północ. Znów dzwony o północy, jeno w innym kontekście. Aha, jeszcze słówko. Dziś, to jest wczoraj, mieliśmy Celebrację świętego Jana u Bramy Łacińskiej. Ponieważ takie daty mogą kiedyś zniknąć z ludzkiej pamięci - któż wie, jak zmieni się świat, jeżeli nawet Anglia upada na moich oczach? - wspomnę pokrótce, iż dzisiejsze święto upamiętnia datę poświęcenia bazyliki przy Porta Latina w dalekim Rzymie, w miejscu gdzie na rozkaz cesarza Domicjana ciśnięto świętego Jana do kotła wrzącego oleju. Święty zaraz wyskoczył, nietknięty, niedosmażony i wesół. Przypomnę jeszcze, że Jan jako jedyny spośród Apostołów nie został męczennikiem i dożył sędziwej starości w Efezie, tam też dokonał żywota około roku A.D. XXXVIII Pożegnanie sir Johna Fastolfa maja Niech Hanson z Nantonem pilnie to spisują! Boskie moje bliźnięta. Jak Kastor i Polluks. Jak Kastrat i Golas. Dioskurowie maluścy! Hanson za młodu zajmował się z ochotą ujeżdżaniem koni, Nanton znów był bokserem. Gwiazdeczki wy moje, poranna i wieczorna, Bliźnięta pawianie! Na wiatry Pana Boga, to mi dopiero nierozłączna para fanfaronów. Skoro już dyskurs zboczył na pawiany, Nanton w samej rzeczy silnie mi przypomina olbrzymiego małpiszona, którego możecie oglądać na jarmarku w Southwark. Pewnie to walka na pięści tak mu odmieniła oblicze, niczym ostatnie dotknięcie pędzla mistrza na obrazie zmalowanym przez Nantonowego ojca i matkę. Hanson natomiast jest subtelniejszego oblicza. Za to kroczy jak pawian. Moja urocza parka - jak zrośnięty kryształ jesteście mi, jak dyndadełka cenne. Razu pewnego obaj zaprosili jedną dzieweczkę na wyścigi konne do Chester. Bieg zapoczątkowała defilada ogierów, nic więc dziwnego, że się dziewka ogromnie podnieciła. Hanson bez kłopotu wsadził dłoń popod rąbek sukien i wyżej, i wyżej, jednocześnie zabawiając wybrankę rozmową pośród zgiełku tłumów. Taki był ścisk, takie zamieszanie, że nikt nie zauważył. Zaraz jednak zebrało się Hansonowi na kichanie i wyszarpnął rękę, by wydmuchać nos. Kiedy na powrót włożył ją pod suknie, cóż czuje? Oto w jakże miłe wilgotnym grajdołku buszuje już czyjaś inna dłoń, a wcale nie gorzej niż jego własna. To oczywiście Nanton wraził swoje łapsko. Stali tak ramię w ramię, z dziewczęciem pośrodku i z dłońmi pośrodku dziewczęcia. Koń przegrał i tak. I macie! Czy zapisałeś to wszystko, Hansonie? Ty durny błaźnie! Durny, ale wierny. Wierne to pieski, giermkowie moi. Każę pachołkom zapisywać kłamstwa o sobie samych. Na swój temat nie kłamię, lecz o nich opowiadam łgarstwa, bo sprawia mi przyjemność patrzenie, jak piszą. Jednakże przyznając się do kłamstw na ich temat, o sobie samym mówię pewną prawdę. Tym sposobem czytelnik widzi moją uczciwość w całej rozciągłości i mocy. Moja uczciwość nie ma sobie równych, tak jak mój brzuch w obwodzie! Wczorajszy dzień przebałamuciłem. Od rana dziś pogoda niczym w nocniku, więc prawdę mówiąc, nie mam najmniejszej ochoty na wspominki. Popołudnie wczorajsze spędziłem z Mirandą w ogrodach. Powietrze było nadzwyczajnie wonne, gałęzie czerniały na tle bladego nieba naszego Norfolku. Kwiaty już zakwitały, krzewy także rosły - jak to tam mają nakazane. Niewiele mnie obchodzi, co się dzieje pod ziemią. Sprawdzę, gdy sam tam pójdę. Suchość czułem na skórze niby jakaś żmija, ale powietrze smakowało mi czarownic. Oglądaliśmy karpia w czarnoczerwone cętki, jak rzuca się pośród korzeni irysów w sadzawce. Całą godzinę Mirandą kładła mi do głowy, jakie to męki przypadnie mi cierpieć za niewielki i rozkoszny grzech. Bez słowa wziąłem bratanicę pod rękę, że nie śmiała jej nawet wyszarpnąć. Głosik uwiązł jej w gardle i łza popłynęła paląca. Tak jej rzekłem: - Czeka nas kara, to prawda, moja panno. Zapłacimy w Czyśćcu, wspomagani modlitwą żywych jeszcze przyjaciół. Lecz ja wierzę, że nawet w Czyśćcu większe znajdziemy wesele niż na tej naszej ziemi. Jeśli mowa o grzechach i grzechów odpuszczeniu... wierzę w Grzech i w Łaskę. Gdybym nie cenił grzechu, byłbym zwykłym głupcem, a nie wierząc w łaskę, okazałbym się głupcem piekielnym. Tu pogładziłem Mirandę po włosach. Staliśmy popatrując na pędy lilii wysokiej, jak ręka jest długa, o łodydze błyszczącej niczym jęzor w cielistej postaci i z kwiatem barwy najciemniejszego fioletu, czarnoczerwonym. I rzekłem: - Czy sądzisz, że choćby przez mgnienie umiałbym znieść myśl o zerkającym wciąż na mnie oku Moralności Bożej, gdyby nie Jezus Chrystus, Pan nasz i Zbawiciel? - Cóż to powiadasz? - zdziwiła się Miranda. W grube warkocze wplotła dzisiaj perły, a kibić przepasała szeroką jedwabną szarfą. - Powiadam to, co głosi sam Kościół. Tak właśnie myślę, i niech braciszek Brackley powie mi, żem zbłądził, jeślim myśl przeinaczył. Myśl Kościoła jawi mi się jasno: jestem grzesznikiem. Rodzimy się w grzechu, później znów grzeszymy i grzeszymy bez miary, mimo naszej pokuty, mimo cnych intencji i ciągłego pragnienia, aby więcej nie grzeszyć. Nie odmienisz człowieczej natury, lecz Chrystus odmienia postać naszych grzechów, bo dzięki łasce Jego Odkupienia nasza wina przepada i bieleją te nasze nieporadne grzechy. Umiałbym w żałości stanąć u stóp Boga, ale to za mało. Potrzebny jeszcze Chrystus. - Nieczęsto tak mówisz - zauważy Miranda. - Bo też niełatwo mnie wziąć za świętego - wyjaśniłem jej. - Lecz skoro już zaczęłaś, mówię ci, co myślę. - Myślisz jak grzesznik. - Bo jestem grzesznikiem. Miranda ku lilii wyciągnęła palec. - Mówił mi raz pewien chłopiec, że niektórych grzechów, popełnionych po chrzcie, nie zmyje nic w świecie - wymruczała cichutko. - O to pytaj brata Brackleya. Wiem z góry, co ci odpowie. Odebrać Kościołowi moc odpuszczania grzechów to odebrać mu Jezusa. Montaniści i drudzy heretycy szerzyli takie opinie. Znów wziąłem Mirandę za rękę. - Przecież i bez tego niełatwo jest wierzyć! - zakrzyczę. - Ech, bajki o Bogu! Ukrzyżowanie i Wniebowstąpienie, następne bajki. Ale spojrzyj sama, dziwne bajki, bo przecież... prawdziwe. Jeśli są dla nas zmyśleniem albo baśnią, to przez swoją prawdę, bo gdyby je istotnie zmyślono, uczyniono by to lepiej, stosowniej do naszych oczekiwań, podczas gdy przecież odpowiadają nam o tyle, że i my jesteśmy taką bajką. Wszystko to, ziemski padół, ludzka natura, wszystkie naturalne, rzeczywiste, oficjalne i pospolite grzechy... wszystko to są bajki. Wyrwie rękę z uścisku Miranda - A ty wierzysz w te bajki? - Tak! - Tu się roześmiałem. - To czemu się śmiejesz? - Bo wszystko takie proste i takie złożone. - A ja... Ja kocham nasza Matkę Boską i lubię chodzić na mszę, i słuchać, jak śpiewają - szepnęła dziecinnie Miranda - ale przyznam ci się (bo nikt nie podsłuchuje), że i mnie biorą czasem wątpliwości. Piekło? Niebo? I cała tam reszta? - Certum est, quia impossibile - odrzekłem. - Tak powiedział Tertulian. To on pierwszy napisał, że wszystko, co mówisz, może okazać się prawdą, gdyż jest tak niemożliwe z pozoru. Na liczku Mirandy odbiło się takie pomieszanie, że znowu się zaśmiałem - z afektu dla dziewczyny. Nie wzięła śmiechu tego za dobrą monetę i tupnęła na mnie. - Nie w smak mi twoje prześmiewki! - Lubię się śmiać - odparłem. - Cenię sobie błaznów, kuglarzy i klownów, a jeszcze mądrość głupoty i wszystkich, co głoszą, że trzeba świat postawić na głowie, aż każdy ujrzy jego brudne gacie. Wybacz mi, brataniczko. Idę ku zatraceniu, nie zbaczając z drogi, i będę szedł dalej. Taka moja natura... wielki ze mnie utracjusz. - Prędzej już wielki dzieciak! - odęła się Miranda, bawiąc się pochewką mojego miecza. - Prawdziwe monstrum - przytaknąłem chętnie. - Wielce skomplikowane niemowie, które się zabawia dłubaniem we własnym "ja". Pocałowałem Mirandę i szepnąłem jej w rozkoszny wir ucha: - Zdradzę ci tajemnicę sędziwego wieku. Jeśliś obrotny w języku, nawet zwykła woda będzie ci niby wino. - Znów cię nie pojmuję - powiedziała płaczliwie Miranda. - Niech więc cię obejmę! - zawołałem i naprzód! Goniłem śladem bratanicy po stromej ścieżce i między drzewami. Przez wzgląd na moje lata i - nie wątpię - na krągłość postaci, Miranda nie starała się prędko umykać. Już w warzywniku zdarłem z niej szkarłatną suknię i mimo nagłej majowej ulewy dopięliśmy swego na zagonie jaskrów. - Falstaff Tegoż wieczora poszliśmy nad morze, gdzie wielce pięknie burzyły się fale. Błyskawica zatrzęsła masztem jednego z moich statków. Syriusz odsłonił kieł... Nie to, bym się przejmował burzami i pogodą, ale podobne widoki wprawiają Mirandę w silne podniecenie i krew w niej burzą. Dlatego też rankiem obudziłem się zupełnie skonany, wcale tego nie kryję. Jak tam moje zapasy fig z Cerne Abbas? Ku pamięci: niech Makbet każe przysłać świeżych. Tyle co zwykle. Nie! Podwójną ilość! Benedicite! Cały dzisiejszy ranek deliberuję i zastanawiam się nad przedziwnym zadaniem, jakiego się podjąłem rozpoczynając niniejsze annały. Oto ja, wódz armiom, rycerz Korony angielskiej, z ósmym krzyżykiem na karku, ceniony już w latach młodości na wagę srebra, a może i złota, powszechnie czczony (choć nieco bezecny), zdumiewający (lecz rzadko zdumiony) obywatel - ba: domownik! - świata, który uczyniłem moim pomieszkaniem, oto ja, stary człowiek w miesiącu posuchy, który wczoraj do bitwy z Mirandą szedłem w ciepły deszcz i broniłem palących wąwozów Harfleur i Piekła z Henrykiem Monmouthem, dumą Anglii, tnąc kordelasem, i tak dalej - oto ja staję przed moją księgą, trawiąc dni na mozolnym Dni komponowaniu, pogrążony we wspomnieniach młodości i innych obłędów. Nie jest to zajęcie dla dobrze urodzonych. Gdyby nie pewien demon, zwany Prawdą, cisnąłbym precz papiery. Prawda. Cóż jest prawda? Tak pytał Piłat Poncki, a przecież odpowiedź miał tuż przed oczami. Ravenstone mnie uczył, że podług Platona każdy może poznać prawdę, jeśli oczyści umysł aż po stan pierwotnego nieskalania. Greckie bajduły. Każecie mi wierzyć, że niegdyś, dawno temu, miałem czyste myśli? Zawsze były plugawe jako w tej chwili, choć może w dzieciństwie nie tak rozmaite, bo mniej wiedziałem o postaci świata. Powtarzał mi też Ravenstone słowa Arcesilaosa, że ludzkie pojmowanie nigdy nie ogarnie, czym jest prawda. Może i tak. Wszelako bywa czasami, iż człowiek pociągnie niewiastę do łoża i zazna jej cieleśnie, nie poznając imienia, a kiedy rankiem dziewka sobie pójdzie któż może mu zaręczyć, że nie spał z Prawdą? Jeżeli zawierzymy Carneadesowi, gdy twierdzi, że nie tylko naszym pojmowaniem nie ogarniemy prawdy, lecz także nawet nasze zmysły nijak nam nie pomogą w zgłębieniu tego zagadnienia - ha, wtedy przyszła na nas kryska Ha. Przyszła kryska. Najbardziej sobie cenię myśl Demokryta Wesoły doktor, błazenek z Abdery uczył mianowicie, że prawdę można znaleźć dopiero na dnie studni. A studnia to jaka? Może studnia pamięci? Pamięci nie mojej ani czyjejkolwiek - studnia wspólnej pamięci rzeczy, które nas przerastają. Może lepszym obrazem byłaby tu rzeka Prawda w rzecznym nurcie. Nikt jej nie wyłowi do końca, bo przecież nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Cokolwiek uważacie, wiwat nasz Demokryt! Jest mi ów roześmiany mędrzec przyjacielem, a nadto mentorem. Uczył jeszcze, że summum bonum zasadza się na jak największej ilości rozkoszy przy znikomym bólu. Nie przeciwstawiał sobie jednak w wulgarny sposób bólu i rozkoszy ani też rozkoszy nie utożsamiał wcale z przyjemnościami zmysłów. Zasada śmiechu tkwi głęboko w duszy. Dusza się śmieje, gdyż jest korzeniem czynów i wszelakich czynności. Dusza niechichotliwa tkwi chyba w patyku, w umrzyku albo w Diable. Oprócz tego, pani, klnę się na cyc K lio, że i na niższych poziomach znajdziemy ambicję - tę oto, by dociekać prawdy na podstawie doświadczeń. Nie o to idzie, ażeby rzeczywistość przykrawać pod strychulec teorii. Formę tego, co piszę, kształtuje opowieść, która samą siebie tutaj opowiada. Niniejsze Dni - proces pisania - są każdy z osobna moimi aktami skupienia się nad żywotem. W aktach tych tworzę Acta. Czynię to jeszcze po to, prawdę mówiąc, żeby czas przepędzić. Bez tego czas mi płynie niezmiernie powoli, taka jest prosta prawda. Wciąż jednak żałuję, że nasza pramatka Ewa nie zechciała poprzestać na bananach. W ten sposób nadal przebywalibyśmy w Raju, bez dywagacji na temat sumienia albo świadomości. Bez grzechu. Bez odpuszczenia. A jaka fig obfitość! Tymczasem bardzo posunąłem prace nad moim wielkim dziełem, to jest nad Kartą Długów Korony Anglii. Przyjdzie czas, że ją tutaj przedstawię, zanim specjalną pocztą wyekspediuję do miasta Londynu. Innym jeszcze bodźcem do pisania dzienników - oczywiście prócz tego, że znowu mogę wspominać dni, które przeciekły przez palce - jest rozdrażnianie moich sekretarzy. Na waszym miejscu nie lekceważyłbym tego motywu. Czytelniku, oto siedzą przed nami pośród nakreślonych linii i pocą się, chudziaki, chudopachołki, złodzieje moich przeżyć, i na moje skinienie tańczą jak kukiełki, noszą pęki ołówków i stogi papierzysk, spisując każde słówko, jakie tylko spodoba mi się wypowiedzieć. Uczynię tu wyznanie, iż bierze mnie chętka - wcale, powiem, smaczna - by mojemu księdzu, co żyje w celibacie, powierzyć spisywanie naszych figlików z bratanicą Mirandą. Podobną radość czułem na widok katuszy i gorących upławów Worcestera, kiedy ów musiał opisywać moje niemowlęce przygody z różową, mokrą sutką mamki Żakinety, albo gdy świńskozady Bussard wybałuszał gały znad sukna, notując, jak to nieszczęsny Mielizna nie potrafił wygodzie pani Joasi Wieczornej w wiatraku na Błoniach Świętego Jerzego. Wprawdzie dotychczas nie miałem śmiałości zaprząc brata Brackleya do podobnych zadań i sięgam po jego usługi, gdy przychodzi spisywać pobożniejsze wyznania, ale czy pojmujecie cały zamysł? Brackley ma osądzić głębię mojej pokuty. Jest w tym jakowaś pikanteria, nieprawdaż? Chudeusze muszą zapisywać tłuste historyjki; ci, których wiedza o niewiastach zamyka się w bezpłodnych harcach wyobraźni, notują wszystkie gołe fakty mych przedziwnych i licznych amorów. Na kolejnych stronicach tchórze unieśmiertelnią moje heroiczne czyny na polach bitew. Hansonie i Nantonie, niebiańskie bliźnięta, sam siebie w głos pytam o to, co obaj próbujecie zgłębić siłą wzroku: czy to okrucieństwo i mściwość własnej natury każą mi tak postępować? Może być i tak. Jestem wielkim człowiekiem, wiec pośród moich pokładów i zwałów mleka (oraz tłuszczu) ludzkiej tkliwości znajdzie się też odrobina okrucieństwa. Ja jednak upatrywałbym tu raczej wpływ dążenia do krągłości. Koła i kule to cała moja geometria. Krągłe są piersi, okrągłe pośladki, a kurwatury niewiast to ich najlepsze części, że wspomnę jeszcze o łonie i owalnej bramie do łona. Kanciaste kołki w okrągłych otworach. Można i tym sposobem dochodzić prawdy. Król Artur miał u siebie Okrągły Stół. Lancelot miał lancę, a oprócz lancy żonę króla Artura. Niech to Pan gromem spali! Demokryt z Abdery dożył setki! Co prawda Diodor z Sycylii określa tę liczbę na lat dziewięćdziesiąt... Diodor z Sycylii to kłamca. Ponieważ tak mnie dzisiaj sparło na mówienie prawdy - pewnie przez tę spiczastą lilię, oglądaną wczoraj, przez deszcz, który znów smętnie ciurka za oknem już od wschodu słońca - dodam jeszcze, że opowiadam żywot swoim skrybom, gdyż to dużo łatwiejsze niż pisać samemu. Opowiadam rzecz jednak w bardzo szczególny sposób, niczym dyktator. Umyślnie więc gorszę i uczę wszystkich maluczkich, którzy mnie słuchają. NOTA BENE: Kiedy rozpocząłem zapiski, pewien skromniś i farbowany lisek imieniem Robin Dobry Duszek kazał mi wybrane sceny - te o sypialni i okolicach łoża, o Mirandzie, Ofelii, o pejczu i jeszcze inne - spisywać samemu, własną prawicą, w chwilach gdy sekretarze wydalali się z domu i nie mogli podglądać. Koniec z taką praktyką! Dzisiaj wszystko pisze Hanson, podczas gdy Nantona pędzam po komnacie, kopiąc go w zadek, aby obu bliźniakom rozbudzić wyobraźnię i wzruszyć soki trawienne. Oba pisarczyki pałają chucią ku Mirandzie. Myśleliście, że o tym nie wiem? Wyobrażaliście sobie, że nie widzę, jak rozbieracie ją wzrokiem, kiedy mijała was wówczas w galerii? A który to trzyma przepaskę Mirandy w kuferku pod łóżkiem? Czytelniku, obydwaj łajdacy stanęli w pąsach. Prawda odmienia barwy winowajców. Hanson z wrażenia aż upuścił pióro. Nie turbuj się, Hansonie. Chodź, skopię i ciebie dla odmiany, a tymczasem Nanton rozpocznie pisanie. Nuże, pawiani ryjku niebieski! Pisz, a żywo! Pisz: Ubiegłej nocy sir John Fastolf, Kawaler Orderu Podwiązki, w towarzystwie swej nadobnej bratanicy siedmiokrotnie wskrzesił zwierza z dwojgiem pleców. W sumie daje to pleców czternaście, niczym u potwora z francuskiej legendy, zwanego Cichivache i podobnego krowie. Żywi się potwór wyłącznie ciałami cnotliwych niewiast, wskutek czego jest wielce wychudły, sama skóra i kości. Niełatwo o ten pokarm w naszych czasach. Podobny z wyglądu jest angielski potwór przezywany Bikornem - przypomina byka, lecz nie chudego, a niezmiernie tłustego. Pleców ma również czternaście, a karmi się poczciwymi i wielce cierpliwymi mężami, co cierpią pod pantoflem babskie rządy i chodzą z parą rogów. Tej to bestii tymczasem nie zbywa na strawie. Chciałbym jednak opisać szczególne ciało naszego wczorajszego potwora o czternastu plecach. Najsamprzód więc bratanica sir Johna Fastolfa, Miranda, zajęła się dolnymi kończynami stryja, a to wsadzając między nie swoją nogę lewą, prawą natomiast zakładając mu na plecy, przy którym to manewrze jej żarłoczna cipancja pożarła Fastolfowego kusia. Za czym sir John Fastolf i młodziutka kochanka powtórzyli sztukę, lecz tym razem Miranda tak zacisnęła uda, że kolanami dotykała cysiów. Majowa burza roznieciła w Mirandzie niecodzienną żądzę. Dziewczę zapłonęło. Po kilku żwawych pchnięciach rycerskiego miecza sir Johna Fastolfa w tej konfiguracji, ciężar brzucha rycerza, tudzież moc i długość sztywnego oręża sprawiły, iż o łaskę młódka jęła błagać. Rycerz i panna odwrócili role, i gdy sir John Fastolf raczył spocząć na wznak, cna lady Miranda przysiadła na Fastolfowym kopcu, czując groźny miecz w ciele. Na co sir John Fastolf złapał dziewczę za biodra i rozkołysał żwawo na cielesnym słupie, co wcalewcale przypominało majowy pląs wokół gaika. Takie to melodie wygrywało owo raźne duo, odmieniając co nieco poszczególne nutki: wrażliwa Miranda polegiwała na piersi Fastolfa chwyciwszy go jedną ręką za brodę, a drugą za dzięcioła. Swoim zwyczajem zagrała pobudkę żołnierzowi Fastolfa, gdy strzelec legł wyczerpany po pierwszym boju. Uwielbiała Miranda ozdabiać instrument barwnymi wstążkami, przenosząc je z warkoczy na wysoki kok. Wyprawiała też paluszkami tańce wokół groźnej mięsnej kolumny, jak dzieweczki tańcują w krąg wokół maika. Rycerz z kokardą na ostrzu wygodził jej wreszcie na parapecie okna w komnacie na piętrze. Zapiszcie też, proszę, że w ten sam wieczór zjechała w odwiedziny do sir Johna Fastolfa jejmość Małgorzata Paston wraz z małżonkiem Janem Pastonem - przyjaciółka i sąsiadka rzeczonego sir Johna Fastolfa, osiadła na włościach Gresham. Podczas gdy nudni państwo Pastonostwo wciąż się guzdrali, nie mogąc odjechać, pan domu ze swą lubą umknęli do komnaty na piętrze. Jeszcze przy wieczerzy Miranda wciąż stryjaszka trykała pod stołem i trącała w kostkę, oczko doń puszczała i mnóstwo całusków przesyłała w czasie posiłku, podsuwając mu na myśl najrozmaitsze figielki. Kiedy znaleźli się wreszcie w komnacie, zaszła scena opisana uprzednio - dłonią jakże drżącą - przez pana Nantona. Oto sir John Fastolf, Kawaler Orderu Podwiązki, wbił się w Mirandę siedzącą na parapecie i popatrywał przez okno na dziedziniec, gdzie stali goście. Przemyślnie kazał też rycerz bratanicy obserwować odjazd miłych Pastonów, a traf zechciał, że pani Małgorzata spojrzała wprost w okno. Ponieważ nasz gospodarz jest człowiekiem o wykwintnych manierach i nie potrafiłby ścierpieć myśli, że jego goście mogliby powziąć doń urazę na widok jego postaci w pozycji tak dziwacznej, kazał Mirandzie powstać i zasłaniając się swą bratanicą - bowiem był całkiem goły, natomiast Miranda jeno od pasa w dół - polecił dzieweczce wychylić się z okna i pomachać Pastonom na odjezdnym. Takoż zza pleców Mirandy sir John Fastolf zawołał: - Żegnajcie! - swoim gościom, dodając, że wieczór po wczorajszej burzy jest iście czarowny, a i deszcz jakby ustawał. Mówiąc te słowa, wciąż obracał oręż między pośladkami bratanicy i drażnił palcem jej pic/ny guziczek. - Księżyc też czarowny! - szepnął na ucho lubej towarzyszce. Istotnie, zaletą takiej pozycji miłosnej była możliwość dobrej obserwacji wschodu lub zachodu tarczy Słońca i Księżyca, gwiazd i innych zjawisk nieboskłonu, gdyż obydwoje z kochanką patrzyli w tę samą stronę. - Powiedz i ode mnie "dobranoc" Pastonom - przykazał Mirandzie na koniec. Niestety, jako że Miranda w tej szczególnej chwili nie bardzo mogła się skupić pośród mnóstwa zajęć, a mówienie znajdowała już osobliwie trudnym, jeno zapiszczała. Sir John Fastolf postanowił mocno, że i następnym gościom na caisterskim zamku należy wyprawić takie pożegnanie. Również lady Miranda uważała sztukę za tak miłą i tak wesołą, że kiedy tu siedzimy, sama w swojej komnacie wypisuje już nowe zaproszenia. XXXIX Sir Johna Fastolf a zezwolenie na przekład maja Hu ha! Na szubienicę z wami, osełki solonego masła! Tak was tutaj wyfauszczę, tak was wysferuję, wyfeferuję, aż pójdzie wam w pięty. Niech jednego z was Diabeł porwie, a jego żona drugiego! Cóż to widzę, Lucuś Nanton, mały humorysta, spisując ostatni kąsek wczorajszych kronik tak się podekscytował i podniecił tym, co wyjawiłem pod koniec sesji, że wszystko przełożył na Trzecią Osobę Liczby Pojedynczej. Sir John Fastolf, powiada ów łotr... On, powiada... Ja, ja i ja, mnie, mego czasami. Mnie jakże często piszę. Ja - Pierwsza Osoba Mnogiego Rodzaju w szerokim świecie. My, z Bożej Łaski figlujący Fastolf. My, Jaś Swawolnik. To żadna nowina dla mnie ani dla was. Nawet dla niego nie jest to nowością. Ów parapet! Ach, niszo okienna! O, kiedyśmy wreszcie zwrócili twarze w głąb komnaty, ruszyliśmy z Miranda wciąż wczepioną w me członki w nieprzystojnej intencji! A podczas wieczerzy z państ- wem Małgorzatą i Janem Pastonostwem: oskoma Mirandy paląca mnie niczym słoneczny promień skupiony w soczewce! O, potężna miłości! Ty przemieniasz pod pewnym względem człowieka w zwierzę, a pod innym też zwierzę w człowieka! Wińcie za to tura, który dynda mi między nogami! Owa Trzecia Osoba Liczby Poszczególnej niezmiernie mnie ucieszyła, kiedy nazajutrz jąłem przerzucać notatki. Cieszą mnie takie skutki, gdyż Trzecia Osoba ma w sobie ową krąglość, tak mi przystojącą. Dlatego czasem, zwracając się do bliźniaków, pozwalam im o sobie pisać "on". Tuszę, iż postać tak wszechmocną i tak wielopostaciową jak ja (czyli my) można zrozumieć jedynie spoglądając na nią z zewnątrz. Niechaj więc moje annały ukażą Fastolfa w jego Pierwszej Osobie Liczby Pojedynczej - Liczby Jedynej! Niech też zawierają Fastolfa w Liczbie Mnogiej - Nas, Króla Fastolfa, Nas - jak Jowisza. Będziemy odtąd bykiem, a nasza Miranda zmieni się w Europę. I tak dalej. Każda Pierwsza Osoba, obojętnie która, ponieważ jest gadającym Fastolfem, opowiada Fastolfa we własnej postaci, jego samego, nas. Niech tedy nasze słowa zapisują skrofuliczni skrybowie i sekretarze na zaniku w Caister. Moje Acta powinny też zawierać szczyptę geografii, już w Trzeciej Osobie i Liczbie Pojedynczej. Niechaj czyny i sławę naszego sir Johna - mnie, najgrubszego żubra w całej puszczy! - słudzy jak najstaranniej przeleją na papier. Tak tworzy się historia. Przedni to wyraz! Albo: h i s t o r y c z n o ś ć. Oba śmierdzą jak stare podwiązki księżniczki. Tak czy inaczej, wczorajsza opowieść o rui z soczystą Miranda, kładziona to Hansonowi, to znów Nantonowi, obu szmacianych pisarczyków przyprawia o dreszcze, spazmy i zawroty głowy. Pisząc muszą wciąż nogi krzyżować, by utrzymać w ryzach płomień, który wznieciłem im w lędźwiach. Zwłaszcza Hanson tak się rozpalił, że cudem nie połknął pióra i nie rzucił się w głąb własnej dupy w pościgu za swym rypadełkiem. Pójdźcie za mną w otchłań' Dzisiejszą porcję wspominków zapisuje Nanton. Dziewiątego maja nie obchodzimy żadnych ważnych rocznic. Żaden też święty nie majaczy na horyzoncie. Braciszek Brackley pomrukuje coś o świętym Hermasie i świętym Grzegorzu Nacjanckim - tych dwóch zostawmy w spokoju. Gdzież teologii do liliowego języczka z Mirandą. Bojaźń Bożą na pewien czas powierzę chyba mojej lewej ręce. Scrope najlepiej umiałby zapisać miłosne rozdziały. N ic go nie podnieca, oprócz - jak mniemam - możliwości podwyżki uposażenia. Wielkie Nieba! Gdy to usłyszał, łypnął rybim okiem i łzę uronił. Tak, miły czytelniku. Wilgotnawa ręka, od lat zżółkła z zazdrości, zadrżała. Jeszcze zatańczy przed autorem mój Stefanek Scrope. Żałosni pierdziele, co do jednego! Ech, trudna rada, chłopcy. Wszystko wam wynagrodzę, gdy dobiegną końca bohaterskie dzieje sir Johna Fastolfa, a wiktoria zwieńczy jego Sto Dni. Ech, mój panie, gdzie ci Hiszpanie, Którzy tak gromko wabili panie, hej! Karmią się teraz piórami gąski, A dla nas mięsne zostały kąski, hej! Opowiem wnet o bitwach, o licznych oblężeniach, nawet o arkebuzach. O szabelkach i o mieczykach wszystko wam wywiodę. Ukoję wam dusze żelazem halabard. Ucieszę was rapierem. O, czasy! O, obyczaje! O, cudowne bronie! Piszcie zatem o trąbach, pojedynkach, forsownych marszach i łupach wojennych. Moje trofea to kartki, spiętrzone w stosik w kącie. Papierowy królewski okup. Moja odpłata. Wkrótce znajdziecie skarb bogatszy i lepszy. Waszą odpłatą będzie nieśmiertelność. Sami się przekonacie. W pogoni za ową korpulentną Trzecią Osobą, za górą, którą jestem - ach, ach, hej didle didle! Sama już końcówka jestem przywodzi mi na myśl lekcje u Ravenstone'a i świst jego trzcinki, mroczne odmienianie łacińskich wyrazów, pokrętne koniugacje - wszędzie piszę "sir J. F.", zamiast "ja" kreślić przy każdej okazji. Kiedy już opowieść ogarnie moje lata we Francji, nieco odetchniecie od ślepienia za każdym słówkiem, gdy ja tymczasem chodzę sobie po bibliotece na zamku w Caister. Pierwszy przyznam, że wojacy nie są najlepszymi z autorów. Nie oczekujcie więc literatury, lecz opisu prostego żywota. Odetchniecie, spanielki wy moje! (W istocie, będziecie mieli dość pieskie wakacje.) Stanie się ta k dlatego, że zapis moich francuskich przygód już istnieje, z mnóstwem dokładnych sprawozdań z wędrówek po Normandii, Anjou, Pacy i Coursay, w górę ku Bazylei i w dół, aż do Arras. Wesoły opis moich najważniejszych manewrów podczas Wojny Stuletniej. Ogromna kronika, ni mniej, ni więcej wszystkich olbrzymich zasług, jakie położyłem źle jednak spisanych i źle odpłaconych przez angielską Koronę. Kronikę, o której mowa, ułożył podług moich wskazówek wiele lat temu we Francji niejaki Piotr Basset. Basset był moim podkomendnym i wcale ładnie pisał. Był też żołnierzem, a co za tym idzie, kronika okazała się zwięzła i dokładna. Nie widzę potrzeby warzyć nowych dekoktów prawdy historycznej, jeśli prawdę mamy już w ręku. Jednakże, gąski moje - idą złe nowiny. Basset zapisał wszystko po łacinie. Pragnąłbym zatem, aby Bassetowa wersja moich francuskich Act została przełożona na przednią, krągłą i silną mowę naszej krainy. Ty tego dokonasz, Nantonie, wraz z druhem Hansonem i wielebnym naszym braciszkiem (to jest, jeżeli ten ostatni zdoła uwolnić palec z miejsca, w które go wsadził piegowatemu chłopcu przewoźnika), a szczególnie ty, Stefanie Scrope, mój niecny pasierbie. Moje przygody są bardzo szczególne, będziesz więc miał wreszcie okazję rozgrzać członki, to ci mogę obiecać. Cóż, wojny Fastolfa nie ze wszystkim przypominały pobożną krucjatę. Zanim zaczniemy, niemało jeszcze Dni musi upłynąć w księdze, a nawet Tygodni. Najpierw bowiem muszę opisać w całej rozciągłości swoje doświadczenia w Irlandii. Potem - przygody w Londynie i gdzie indziej u boku księcia Henryka. Na dzisiaj dosyć już historyczności. O, Historio, Historio, twe oblicze z profilu przypomina mi okrągły zad. Znowu mnie nachodzi chętka puszczać wiatry. Hajże, do wychodka! Usmażyć mi zaraz prażynek z pietruszką! XL O chuju sir Johna Fastolfa maja. Dzień Dudka Dyktuję już czterdziesty dzień, nie napomknąwszy nawet o tej sprężynie mojego jestestwa. Trzeba ów grzech niedopatrzenia odkupić niezwłocznie. Oręż mój, by tak rzecz zacząć, długi jest na dwie piędzi i na pół piędzi gruby, a wyglądem przywodzi na myśl dobrze wypieczony bochen norfolskiego chleba. Sama Natura obdarzyła go takimi rozmiarami - inaczej, niż to było z fiutem księcia Henryka, który bez ustanku się targał za książęcą fujarę, by rosła mu dłuższa; inaczej też, aniżeli się to przytrafiło lufie chorążego Pistola. Już pacholęciem będąc, Pistol przystawiał swemu ptaszkowi bańki, a potem już kamień na sznurku przytraczał sobie do członka i w ten sposób chadzał. Skutek był dość lichy, bo Pistol pytę sobie tylko rozciągnął, która też upodobniła się ze szczętem do pędu pnącej fasolki, lecz ani grubości, ni kalibru, ani mocy ustawnej nie przybyło jej wcale. Ofelia lubiła wołać mego dyndałę bezlikiem osobliwych imion. Pamiętam, kiedyśmy raz igrali na huśtawce, obłapiając się śmiało, rzekła mi: - Jasiu, wyciągnijże kuraska! Albo: - Jasiu, pobawię się twoim szczupaczkiem! - Albo znów: - Jasiu, masz w kieszeni dojrzałą gruchę! I: - Nuże! Gdzie ten twój słony paluszek? Miranda podobnie daje mu własne imiona, takie jak te oto: - Moja trąba. - Moja lanca. - Mój miecz. - Mój sztandar. - Moja halabarda. - Mój róg myśliwski. - Mój oręż. - Mój konar. - Mój korzeń. - Ma strzała Amora. - Mój berdysz. - Mój waleczny regiment. - Moja marchewa. - Mój chwost. - Mój kwiat paproci. - Mój cierń. - Mój kaduceusz. - Mój taran. - Mój buńczuk. - Moja igła. - I szpila. - Moja faja. - Mój organek. - Moje pióro. - Mój łokieć krawiecki. - Mój rypała. I tak dalej, lecz zwykle Miranda chuja woli zwać prosto chujem - cóż dopiero taki okaz jak mój! Paradisi... Temporie... Moja matka, Maria Fastolf, nie hołdowała starożytnemu obyczajowi Izraelitów, polegającemu na ucinaniu napletka i tym samym okaleczaniu najwrażliwszej, najłachotliwszej, najstraszniejszej i najstrachliwszej z dzikich bestii. Dlatego mój wierny sługa szczęśliwie nigdy się nie rozstał ze swym przyrodzonym kapturkiem, niby mnich franciszkanin. Skórka ta obdarzona jest zaiste cudowną ciągliwością, giętkością i dotknięciem miłym. Jeździ ona w górę i w dół mojego rumaka z gorliwością tak wielką i łapczywą, że pośród niezliczonych pań nie było nawet jednej, która by nie gustowała w tym widoku. Pod służką moim mieszek dynda, zwyczajną modą. Za młodu również i ów rypała był nierozważnym młokosem, który ustawicznie soki tylko puszczał. Rady nań nie było, bo wciąż trwał w postawie na baczność, niczym w towarzystwie małżonki królewskiej. Jedno zerknięcie na niewiastę albo szelest halek damy mijanej na ulicy powodowały, że hop! oto błazenek już stoi wyprężony, na modłę dżina z bajek arabskich. Kiedy zaś raz powstał, nic w świecie nie mogło hukają zmusić, aby łeb pochylił, krom dotyku tej czy innej z lubych pieczar niewieściej anatomii. Dziryt mój nie zafiksował się ze szczętem na pieczarze środkowej i chociaż owszem, śpiewał czasami hymny hymenom, głaszcząc i ugniatając owe aksamitne listki, i lubił sobie pofolgować w najśrodkowszej z kobiecych włości, nie gardzi przecież żadną inną dziurką albo i jamką, szparką, barłożkiem i soczystym gniazdkiem. Tuszę, że równie łatwo rozsypałby nasienie na wzgórku Wenusowym, jak i w Wenery rękawiczce, i tak samo dobrze umiałby szpik wypuścić w ciepłą buźkę, jak w ciasną i śniadą dziurę w zadku, pod pachę - do amorów przecież nieskorą - w zagięcie ramienia... Ba, w misterne uszko! Był bowiem czas, gdym w zielone londyńskie lata kompanii dotrzymywał opisywanej już pani Wieczornej, że mój młody prąciak ucho cenił sobie ponad wszelkie specjały. Uszko jest samym filigranem, wirem zastygłym, drogocenną konchą. Joasia Wieczorna, którą matka Natura obdarzyła uchem najrozkoszniejszym, kształtnym, a nadto wcale muzykalnym, uwielbiała ozorkiem przesuwać wzdłuż grzbietu mojej bestii, aż mi pot występował na instrument. Polegiwałem na boku, rozłożywszy nogi i tak je podkuliwszy, aby nic nie stanęło niewieście na drodze do szczęścia. Ona zaś chwytała mnie za jajca dzwonne i wargami skubała ów przedziwny kapturek, całusami okrywając trzonek, który mi wnet pęczniał od pieszczot. Gładziła go paluszkiem, muskała nozdrzami, łachotała i drażniła, aż w nim wreszcie poczuła wrzenie nasienia. Wówczas gorącymi wargami obejmowała rzecz ciasno i z całych sił ssała sześć i siedem razy, ażem rękami machał, nie mogąc słowa wykrztusić z wielkiej emocji. Nie był to jeszcze kres uniesień - daleko do tego. Joasia Wieczorna nie miała sobie równej w miłosnym kunktatorstwie, gdyż, jak mi zawsze szeptała, czym dłużej, tym chutniej, a im więcej, tym lepiej. Wciąż więc igrała, drażniąc i umykając, póki owe soki nie poczęły mnie rozsadzać - ból mi też zadawała i cierpienia, kiedy z nagła klapsa wymierzała memu rozjuszonemu żołnierzowi. Gdy ustawało owo posysanie, a ja byłem już o krok od eksplozji, uwalniała moją machinę z ust wonnego potrzasku (gdyż pani Wieczorna nade wszystko lubiła czosnek i goździki) i kładąc sobie mą pytę tuż obok policzka - chłodnego, pomnę, niczym śmietanka - sztuczką przebiegłą muskała rzęsami delikatną skórkę tuż za łbem zwierzaka, co wielce mnie zachwycało. Nareszcie poznawszy po dzikich drgawkach i wstrząsach, żem w drodze ku spełnieniu i żadna już siła nie powstrzyma żądz rozbuchanych tak żarłoczną pieszczotą, Joasia chwytała mnie mocno i jak tylko mogła głęboko, wciskała sobie mój oręż w tajemną krainę ucha. W młodości nie osiągnąłem jeszcze obecnych statecznych rozmiarów, mogła więc Joasia z owym bindaszem czynić dosyć, by znaleźć zadowolenie. O, czarnoksięskie ucha komnaty! Szczeliny! Okręgi dziewicze! Zakamarki sekretne! Było to jak żegluga po dziewiczym morzu, nigdy jeszcze dziobem okrętu nie prutym - niby wstępowanie w bramy pałacu sułtana. Napotykaliście w owym uchu galerie i wiry, kręgi i lewady, łuki, zakręty i ciasne spirale, i kryzy, których nie sposób opisać - jakobyś pruł cały misterny labirynt! Rzucałem się tak i miotałem, a kiedyśmy obydwoje znaleźli spełnienie, zastygałem z pięścią wciśniętą między drżące nogi pani Joasi i z kciukiem tamże wrażonym. Joasia głową tylko potrząsała w zadziwieniu. Rzeklibyście, że nie gorące nasienie wstrzeliłem jej do ucha, lecz dobrą nowinę z zaświatów. Dziwne były te cielesne bezeceństwa - toteż piszę o nich z tej przyczyny, iż jest słabością człowieczej natury chcieć najpierw poznać to, co osobliwe, nim nad tym się pochylimy, co zwyczajne. Nie powiem, żebym uszko pani Joasi przedkładał nad jej cisa, lecz zawsze była to jakaś odmiana. Joasia sama często powtarzała, iż dosyć ma już mężczyzn, którzy wiecznie chcieliby jeno mleć na jej picznych żarnach, i stąd nacieszyć się nie mogła czując róg Fastolfowy w uszku. Lepsze to - powiadała - niż słuchać szumu konch morskich. Dalibóg, odgłos moich wytrysków potężniejszy był niż ryk oceanu, a słyszeć go tuż przy uchu stanowiło przywilej, jakiego nieliczne tylko i wybrane panie miały szczęście zaznać. Ucho jednak jest ledwo prologiem miłosnej komedii. Niżej dopiero czeka owa róża, pierścień, cis, kryzka - jednym słowem, pizda. Hej ho, tam ci używanie! Tam czekają was uciechy i rozrywki, figle a zaczepki. Tylko o tym pomyślę, a już ogonem merdam. Benedicite! A imiona pań owych, które chędożyłem... O, Imogeno, do której sypialni wnoszono mnie w kufrze i która drapałaś jak kotka, zanim się pokazało, że dary, jakie niosę, godne są uwagi - tyś to wreszcie ciasną bransoletę wcisnęła mi na oręż, bym mógł walczyć do świtu! O, Julio, której nie potrafił dogodzić naiwny i młodziutki Romeo, zielony jak i ty sama, dopókim go nie zepchnął z dziewiczego pępka i sam nie pokazał, co czynić. O, Perdyto, która lubiłaś polegiwać biernie, pozwalając jagniątkom skubać twą nagą szczelinkę, zanim nadszedłem i ją poszerzyłem! O, przedziwna Tytanio, która chciałaś doznać jednoczesnej pieszczoty oślego członka z moim! O, Beatrycze, która ukochałaś bat i sama uwielbiałaś smagać, jęzorkiem i drugimi narzędziami chuci! Życie jest czółenkiem. Pójdźcie za mną. Pójdźcie, chcę wam ukazać niezwykłości wielkie. Dalejże, czytelniku! Gdym osiągnął kwiat wieku i bez przesady można było zwać mnie mężczyzną, ów oręż cielesny stał się największym postrachem moich wrogów. Raz, pod Vaudemont, kiedym kramarzył z hultajem burmistrzem, przypadek sprawił, że jego córka przeszła przez izbę: nieduże stworzonko z buzią godną wróżki albo nimfy i z dwojgiem kruczych warkoczy. Stopę stawiała lekko i było w niej coś takiego - może owo niecierpliwe falowanie piersi pod bretońską koronką albo wszystko naraz - co użądliło mnie, poruszyło i tak gruchnęło w krocze, że wciąż się targując z oczajduszą Francuzem, rozluźniłem szatki i rozparty w fotelu pozwoliłem stojadłu także zerknąć na dziewczę. Dziewczę zadrżało. Płochliwa sarenka. Że jednak była nieodrodną córą swego kraju, nie umykała wcale przed zadzierzystym okiem angielskiego milorda, który taksował jej wdzięki. Więcej powiem - podeszła bliżej i od niechcenia poprawiając w dzbanie uschłe róże, udając, że gdzie indziej zgoła patrzy, wciąż zerkała na wyprężonego w atencji miłośnika swojej urody. Jednakże ojciec dziewki, choć gorliwiec sam wstrząśnięty rozmiarami i poręcznością mego instrumentu (a mógłym przysiąc, że z każdym lekkim kroczkiem, jaki Francuzeczka ku mnie stawiała, rósł mi rypała o kolejne pół cala, gdyż skutkiem utarczek wojennych i innych zrządzeń Marsa już od dwóch niedziel nie złożyłem Wenus w ofierze nawet dwóch kropli), otóż nieszczęsny ojciec z diabelską chyżością zakumkał coś po francusku, córkę pochwycił i z izby wywlókł. Adieu, aksamity Francji! Sam tedy musiałem szparko ruszyć dłonią, by zbója jakoś rzucić na kolana. Wytopiłem z siebie całą tłustość, kropla po kropli, prosto na buty, a gdy Francuzina wrócił do pomieszczenia, sączek skurczył mi się jak suszona gruszka. Dopiero później wyjawił mi Basset, który był ubawionym świadkiem całej sceny, że burmistrz tak się turbował i trwożył w mniemaniu, iż gigantyczność i nieprzyzwoite rozmiary angielskiego Jana Zaganiacza gotowe mu jeszcze przyprawić córkę o kalectwo i śmierć. Przesądy to i grupie bajanie, jak wam może zaświadczyć pierwsza lepsza kurwa. (Jeżeli nie znasz żadnej kurwy, panie, zapytaj się żony.) Bowiem choćby ów męski członek był gruby jak maczuga i równie długi i twardy, sam potrafi w potrzebie skurczyć się i wniknąć w dobrze naoliwioną dziurę, wewnątrz zaś spęcznieć na nowo i wygodnie się rozgościć. Ów dar naprzemiennego kurczenia się i puchnięcia to jeszcze jeden z dziwów Pani Natury, zrządzonych przez nią w trosce o własne dziatki. Sam opanowałem tę sztuczkę do biegłości, posiłkując się w tym celu skupieniem umysłu, chutną fantazją lub figami z Cerne Abbas - a czasem wszystkimi trzema naraz - dzięki czemu mogłem sprostać w niejednej potrzebie, kędy delikatność była w cenie. Z dziewicą jednak należy postępować inaczej. Nie wolno czekać grzecznie, pieścić i udelikacać, chcąc szybkę dziewiczą wytłuc. Podkładacie jeno dziewce pod tyłek poduszkę twardą, rozgrzewacie dziewicze ciałko palcami i językiem, cycków pokosztujecie, połachoczecie w zadek, potem ot, na pół cala w głąb wciskacie lancę - i naprzód!!! (Rozsądnym jest wszelako dać dziewce coś, co by gryzła w bólu. Cuda potrafi tutaj zdziałać brylantowa kolia, odwracając dziewiczy umysł od cierpienia, które konieczne. Kiedy zaś młódka nauczy już się cieszyć nowym rzemiosłem, a błona rozpruta będzie, brylanty możecie cichcem zabrać, bo to pewno nie raz się jeszcze przydadzą.) Inaczej trzeba przetrząsać mężatki. Te sądzą zawsze, że już wszystkiego pokosztowały w życiu. Wiadomo, ich mężowie wypróbowali na nich bezlik sztuk, wysilając imaginację do granic. Miejcie więc za ambicję doprowadzić matronę na skraj takiej miłosnej przepaści, w jaką nigdy dotąd nie runęła. Chwytacie niewiastę, przekładacie sobie przez kolano i plaszczecie po zadku niby niegrzeczne dziewczątko. Dziw to nad dziwy, ale proste przykazanie: - Wypnijże się! - potrafi zdziałać ogromnie wiele gwoli rozpalenia zajeżdżonej mężatki. Plaśnijcie w nastawiony tyłek - od klapsa nikt jeszcze nie pomarł i niewiele trzeba, by niewiasta taka zaczęła wnet sama wołać: - Mocniej! Mocniej! - aż ją pośladki zapieką. Bywa też sztuczką udatną szukać zagiętym palcem przystępu do zadka. Sam próbowałem niegdyś tej metody z jejmością Ford z Windsoru. Tak ją to zniewoliło, że usiłowała zatrzasnąć mi tam palec niby we wnykach, aby więc niewieście dogodzić, wraziłem jej w tylną furtę dwa paluchy naraz i raźno nimi poruszając, prędko rozpaliłem panią do białości. Rzecz prosta, pani Ford wypaplała o wszystkim swej kumoszce, jejmości Page - a kumoszce, rzecz prosta, również zachciało się podobnej przeja- żdżki. Natenczas umyśliłem ulepszyć zacny sposób i kiedym już jejmość Page wyplaskał, wraziłem jej tam jęzor! Podpowiada mi atoli doświadczenie, że dla francuskich mężatek nie są to nowe sztuczki. Za to, jak mniemam, spodziewając się ich, częściej sobie umywają ów drugi tron miłości, a bywają i takie, które się napachniają z tamtej strony. Chuj mój tęgim jest chujem. Mogę na palcach jednej ręki zliczyć przypadki, kiedy mnie, bestia, zawiódł. Dziwna rzecz - zauważam, że im więcej go ćwiczę, tym większej zdaje się nabierać krzepkości. Chcę rzec, dzieje się tak teraz, gdym w wieku dojrzałym. W młodości kłopot sprawiała mi nie tyle krzepkość albo jej niedostatek, ile to, by znaleźć jakiś sposób na ugłaskanie tego wiecznie rozdrażnionego zwierza! Czy na londyńskiej ulicy, czy w zakamarkach dworu królewskiego jego szczerą ambicją było przełomotać, kogo tylko zoczył. Tym samym zadaję kłam wszystkim owym fałszywym moralistom, co to powiadają, że człek w wieku dojrzałym nie powinien już szukać uciech ciała. Onegdaj, pamiętam, Millicent - moja małżonka - zdybała mnie przypadkiem w loszku z dziewką służebną. Tam z nią się zabawiałem, a mianowicie o antał wsparty, Urszulę - tako było dziewce na imię - na pytę sobie nasadziłem i w powietrzu trzymałem o pół cala nad ziemią. Panią Millicent zaskoczyło, gdy następnego dnia Urszula wyznała ze szlochem, że uczynku tego wstydzi się okropnie i służbę zamierza porzucić. - O pani... - zawodzi Urszula. - Po tym, czego* świadkiem byłaś w loszku... - Głupstwa pleciesz - przerwie jej pani żona moja. - Myślisz, żem temu niechętna? Przecież i to pomaga, i to może zaradzić nieszczęściu. Jeśli stary diabeł poobłapia cię w loszku, a mnie w łóżku małżeńskim, może we dwie zdołamy go utrzymać w domu, żeby na kurwy nie biegał! Baczcie jeszcze na to, co szmat czasu temu rzekła o mnie imć Prędka: - Na uczciwość, nie zważa on na krzywdę, którą wyrządza, i skoro raz dobędzie sztyletu, gotów kłuć jak wcielony diabeł, bez względu, czy to mąż, niewiasta czy dziecię! (Nie jest to ze wszystkim prawda. Sam pomnę przypadki, kiedy oszczędzałem i mężów, i dzieci.) Dobrze. To moją świat będzie ostrygą. Potrafię ją tym mieczem otworzyć. Baczność, drabie! Na honor, powstawaj! Żądza i pożądliwość. Grzeszny ogień, w który mi pilno. Gdy takiego Goliata nosi się pod brzuchem, nie trzeba opłakiwać utraconej krzepkości i mocy. Nie mnie szlochać, że stępiło kozik upływanie czasu. Mój kusieniek wciąż rośnie!!! Znowu go dręczy głód, apetyt na Mirande tak przemożny, że jeśli zaraz mu nie pofolgować, rypała niczym taran rozwali drzwi izby i tryśnie miodnym nasieniem na trzy dziewki pokojowe, które mają mi lada chwila przynieść tu popołudniowe dzbany. Gdy się już o tym zgadało, dowiedzcie się, że z mojego rozkazu dziewki te chadzają z gołym zadkiem, zasłoniętym jeno lichą tkaneczką, po to aby tym łacniej dało im się skórę garbować, jeśli uchybią dobrym obyczajom. Sposób ten zaczerpnąłem z mojej klasycznej edukacji. Może pamiętacie, iż bakałarz Ravenstone opowiadał mi po wielekroć o uczcie Trymalchiona, a także o cesarzowej rzymskiej, która swym niewolnicom kazała chodzić nago, aby tym łatwiej można je było batożyć. Wielurn dokonał czynów moim Jasiem Figlarzem. Wzniecałem nim pożary i wnet je gasiłem. Rogi nim przyprawiałem i płoszyłem w borach jelenie. Łaskotałem pstrągi w potokach i - w innych już wodach - fowiłem nim rybki. Jak kompasem odkrywałem nim nowe lądy, otwierałem zamki, znajdowałem skarby. Szczałem łojem i mandragorą, orałem bruzdy, skubałem pierze młodych gąsek, zagarniałem i zaganiałem, zrównywałem, rżnąłem i żeglowałem (jednako, na pokładzie czy w dziurze ładowni). Rozbijałem nim okowy czystości, pasałem go w dolinkach i na wyniosłych pagórkach, drążyłem nim serca niewiast, padałem martwy na ich łonach, w ich oczach grób swój miałem. W tarapatach spuszczałem się na moją gospodynię w oberży "Pod Głową Odyńca". Wypuszczałem z siebie kropliste groty Amora, obłapiałem, ułapiałem, ugniatałem, okraczałem i omotywałem. Okrutny wobec dziewic, czyniłem wśród nich rzeź, w każdą miecz wtłaczając. Jeździłem na koniku, nurzałem się w żądzy. Miłowałem. Dyndas ów jest mi nieustraszonym przyjacielem i niezrównanym wrogiem. Na jego widok zemdlała niejedna, lecz kiedy ją cucono, jedno oko miała otwarte, rozjarzone i wielce okrągłe. Tomasz, ósmy z linii baronów Clifford of Clifford, stojąc raz przy mnie, kiedyśmy mury Calais obszczywali, zerknąwszy jakimś trafem na mą żwawą bestię, odezwał się w te słowa: - Ha, więc to tym właśnie przedmiotem udało nam się przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę! Czytelniku, bracie mój i przyjacielu, nigdy nie twierdziłem, że jestem w posiadaniu jakiejś sekretnej broni. Przeciwnie, kiedy tylko mogę, otwieram przed tobą zarówno serce, jak sączek. Przystępuję do ciebie z rypadłem na dłoni. Pisząc tę kronikę nie omieszkam nakreślić przypadków mojego dzirytu, a w tym miejscu rozwodzę się tak nad nim nie po to, by o przygodach gawędzić, lecz po to tylko, aby opisać inwentarz i sprawy najbliższego mi kompana i członka świty. Mówię mu zawsze, że nieładnie tak wytykać ludzi. Nie słucha, łajdak. Głuchy to zwierz czy człowiek grubiański? Ot i macie. Nachodzi mnie też myśl, iż gdybym nie miał wokół siebie sekretarzy i sam nie umiał stawiać liter dłonią, byłby to snadź najporęczniejszy przyrząd, za pomocą którego rzecz bym jednak opowiedział. Uwierzcie, że niniejsze słowa spisuje właśnie ów sztywny skryba. Któż oprócz niego przemawia do was? To on, odkąd zaczęliśmy studniową pisaninę, gada i gada, aże mu łeb puchnie. Pióro mocniejsze od miecza, penis zaś od pióra. Myślę, że jest to pierwsza kronika człowieczego żywota, która nie pomija stron zwykle tak skrywanych. O, jadowity wężu! Otom cię ułapił! Rozpustna wskazówka zegara słonecznego wwierca już cień w szparę godziny dwunastej. Powstańcie, panowie. Wnet użyjemy rozrywek. Za mną, panowie. (Wy także, piękne panie. Znajdzie się i dla was nieco prężnej prozy.) Niech nigdy więcej białą śliną nie splunę, jeśli nie jest to pierwsza kronika człowieczego żywota spisana człeka własnym chujem! XLI O tym, jak sir John Fastolf zakochał się w pani z Londynu Zielone Świątki Miłość. Miłość to łotr. Lubicie wino i ja je uwielbiam. Mogliżbyście pragnąć więcej sympatii? Czy istnieje większa sympatia? Braciszek Brackley twierdzi, że istnieje. Wszelaki związek w niebie przeznaczony. Substancją aniołów jest miłość. Takoż Serafów i Cherubów, i tronów w pierwszym kręgu. W kręgu drugim znajdziecie dziedziny władztwa, cnoty i potęgi. W kręgu trzecim anioły zwykłe i anioły stróże. Abdiel, Gabriel, Michał, Raguel, Rafael, Simiel, Uriel. Siedmiu świętych aniołów, a wszystkie stworzone z miłości. Prawda, nawet anioły mają swoje sęki, lecz przecie i ziemska miłość nie szczędzi nam kłopotów. Utrum Angelus moveatur de loco ad locum transeundo per medium? Bóg jeden wie. Bóg i zapewne Tomasz z Akwinu, który doktorem był angelologii. O pani, nie lekceważę miłości. Poza nią nic nie istnieje, jeśli to rozważyć do końca. Ów gigantyczny członek, który noszę w spodniach, a który nam wypełnił ostatni rozdział - nic, istne nic, gdy mu odebrać miłość. Zwyczajny mięsień, sir. Co z tego, że król Henryk VI jest mi winien dziesięć tysięcy funtów? Jego ojciec był mi winien milion. Nie przesadzam. Miłość jego warta była milion, a on winien mi swoją miłość. Co do opisywanych pokazów fechtunku, nie okażę się hipokrytą aż tak potwornym, by twierdzić, że płynęły jedynie z miłości. Część z moich pchnięć na pewno tak, i te mogą mi zostać odpuszczone. Miłość zbyt młoda jest, by wiedzieć, co sumienie. Eros uroczym bożkiem, Wenus cudowną ploteczką. We wczesnych moich dniach londyńskich, gdy rozgościłem się na dobre w mieście, miałem to podłe szczęście, że się zakochałem. Nurzałem się w miłości tak głębokiej, że prawie bezdennej, choć na pewno płytszej niż miłość, powiedzmy, Leandra. Nie utonąłem przecież. Otchłań ta dość była jednak głęboka i dość straszna, i dość wspaniała, i dość prawdziwa na to, abym dopóki trwała we mnie ta rozkoszna i wściekła gorączka, wyobrażał sobie, że jestem najszczęśliwszym, lecz i najbardziej nieszczęśliwym w świecie. To koziołkując frunąłem ku gwiazdom, to znów spadałem na łeb do rynsztoka. Gdy nareszcie uczucie minęło bez śladu, postanowiłem mocno nigdy więcej się nie zapuszczać w krainę miłości. Łatwo powiedziane, ale czy rzecz zależy od nas? Miłość i śmierć, para osobliwych sióstr, wybierają za nas. Barbarzyńskie siostrzyce z cudzoziemskich krain, których być może nikt już nie odkryje - zechciejcie mnie oszczędzić, zagadkowe siostry! Przeszło mi przez myśl, że jeśli czegoś jednak pragnę, to właśnie śmierci. Śmierć przyniesie ze sobą ową ciągłość, za którą tak tęsknię ja, niebaczny i wątły, niepewny, rozdwojony, nieciągły. Człowiekiem jestem i jeżeli coś mnie określa, to właśnie moja człowiecza śmiertelność, brak dopełnienia widoczny w moich namiętnościach. Jak sobie choćby wyobrazić życie bez namiętności? Znają ten rodzaj życia mnisi, a pewnie i kurwy. Żyjący w celibacie różnią się od rozpustników tym, iż żądzom dają upust w myślach, nie w uczynkach. A zauważcie, czy tęskniąc za nieskończonością, za śmiercią, czy nie odmieniam równocześnie własnej śmiertelności? Jakże tęsknić za tym, czego się nie zna? Nie wiem, ale tęsknię. Najłatwiej i najprościej jest mi celebrować śmierć swoją rozpustą, dając folgę żądzom i zrywom Amora. W kochance sprawiam sobie egzorcystę i często pośród mrocznych czynów odkrywam, że więcej w nich znajduję, aniżeli tracę - że rozpusta to jeno przedsionek uniesień. O, bezrozumna pasjo: oto usiłuję przemówić ci do rozumu! Wśród korzeni miłości spostrzegam żądzę anarchii i gwałtu, i upodlenia. Czy to grobu tak łaknę? Kobiety są śmiercią lub sposobem na śmierć, tyle powiem. Kobieta to jedyna odtrutka na życie. Widzę, że wciąż tu powracają splątane myśli o ludzkiej miłości. Prawdę mówiąc, kiedy to wspominam na stare lata, z dawnego bólu pozostało jeno kłucie w prawym kolanie. Mimo to opiszę tę miłość dokładnie wśród opisów mniej szczytnych przygód. (Zaszczyty! Honor! O honorze - wkrótce.) Przerzucając karty widzę, że bądź co bądź odnotowałem tu pierwsze cielesne przygody z siostrzyczką Ofelią i chwackie późniejsze pojedynki oraz zbiorowe turnieje z paniami, które biedny Mielizna (niezbyt jednak biegły w tej materii) nazywał "bonarobas". Uczciwość każe mi więc przypomnieć, iż raz jeden w młodości pokochałem, zamiast, swoim zwyczajem, tylko poswawolić. Dziwne wydarzenie, o którym opowiem, jawi się tym dziwniejsze, że po dziś dzień nie znam imienia mojej bogdanki. Widziałem ją trzykrotnie, jakbym trzy widziadła ujrzał, zawsze w kościele Świętego Botolfa opodal Bramy Biskupiej w londyńskich murach. Panią ową zobaczyłem zatem po raz pierwszy, gdy przez pomyłkę wpadłem do tegoż kościoła. Ścigany przez straż miejską, skręciłem w złą stronę i nagle zdziwiony zamarłem wśród pełnej malowideł spokojności. W kościele nie było nikogo prócz mnie i kogoś jeszcze. Piękny jest kościół Świętego Botolfa, niczym ilustrowana Księga naszej Wiary. Witraże, obrazy, złocone posągi, a wszystkie na ten sam temat. Drugą osobą w świątyni okazała się pani w błękitach, klęcząca przed Figurą Maryi. Nie podniosła oczu, kiedy się za mną zatrzasnęły wrota, i nawet najmniejszym ruchem głowy nie okazała, że słyszy moje kroki w mrocznym wnętrzu, rozświetlanym pełganiem świec. Moim zamiarem było wyfrunąć z kościoła bocznymi drzwiami w nawie i w ten sposób zyskać całkowitą pewność, że zgubiłem straże. W klęczącej na kamieniu postaci było jednak coś, co powstrzymało mnie w pół kroku. Wśliznąłem się za kolumnę i cierpliwie czekałem, aż pani zakończy modły. Miałem nadzieję, że gdy wstanie z klęczek, minie mnie w drodze ku wyjściu. Deo gratias, tak właśnie uczyniła. Piękniejszego oblicza nie widziałem nigdy. Biła z niego światłość i jasność, niby aureola. Kości policzkowe pani były wysokie, czoło śnieżnej bieli, oczy niebieskie, promienne. Twarz doskonale owalna. Pani patrzyła wprost przed siebie i nijak nie zdradziła, że się domyśla, kto skrył się za kolumną. Była w tej twarzy, rzekłbyś, zawstydzona powaga, której nie umiem opisać. Odchrząknąłem, chcąc wyrzec do niej choćby słowo, pozdrowić ją na przykład, powiedzieć komplement na temat jej piękności w tym świątynnym zaciszu. Coś rzec do niej, cokolwiek. Lecz język mi zamarł. Chciałem też podążyć jej śladem sadząc, że na ulicy może będzie mi łatwiej zwrócić się do pani, bo też w kościele nie śmiałem zakłócać jej wielkiego skupienia. Chciałem za nią podążyć, lecz cóż to? Stopy miałem jak z ołowiu, zda się przybite ćwiekami do kamiennej posadzki. Nie mogłem zrobić kroku. Wrota zamknęły się za wychodzącą, po czym otwarły znowu. Wszedł pryszczaty ksiądz. Zaraz spojrzał na mnie cokolwiek podejrzliwie, bo jak idiota jakiś stałem tyłem do ołtarza, zagapiony na wrota. Może to widok pryszczy na kostropatej twarzy wyrwał mnie z odrętwienia, jeśli tak można nazwać przypadłość pętającą mi nogi. Zwracając się ku księżulkowi przeżegnałem się spiesznie, aby nie myślał, że mam intencję umoczyć palce w puszcze na ofiary. Potem uklękłem na trzcinowej macie u stóp figury Maryi, w tym samym miejscu, w którym się modliła cudowna pani. Pryszczaty ksiądz z pewnością przeliczał już złote świeczniki. A przecież chciałem tylko dać swoim kolanom błogosławieństwo, stawiając je tam, gdzie niedawno klęczało niebiańskie zjawisko. Odmówiłem trzy Ojcze Nasz i siedem zdrowasiek. Wierzcie mi, nigdy przedtem ani nigdy potem nie modliłem się tak żarliwie. Miałem już, już wychodzić z kościoła, gdy coś kazało mi otworzyć psałterz. Kaprawy ksiądz wciąż pilnie śledził moje poruszenia. Wiedziałem, że w psałterzu znajdę jakiś znak dla siebie. I owszem, na otwartej karcie mój wzrok padł zaraz na linijkę psalmu: Miłuję, gdyż Bóg był łaskaw wysłuchać Falstaff moich modłów. (Przetłumaczyłem to na wasz użytek. Taka to dobroć wzbiera we mnie na samo wspomnienie!) Zamknąłem księgę. - Bóg zna pragnienie mego serca! - mruknąłem do księdza, kiedy go mijałem. Chyba mi nie uwierzył, bo zerkając jeszcze od drzwi ujrzałem, że sprawdza, czy w żadnej z figur nie brakuje klejnotów. Nazajutrz i w dzień później wciąż nawiedzałem kościół, sam nawiedzany przez owego księdza z pryszczami i kaprawym okiem. Znać było, że ksiądz powątpiewa w nagły przypływ bojaźni Bożej u kogoś, kto przecież zyskał już sobie pewną sławę jako grzesznik. Pani nie przychodziła. Noce przepędzałem czuwając na cmentarzyku przy kościele. Spałem też tam, kryjąc się przed strażami, pozawijany w płaszcz, ciepła znajdując akurat tyle co każdy, komu nagrobek służy za prześcieradło. Sam się omal nie obróciłem w glinę, zupełnie tak jak gdyby coś podjęło we mnie postanowienie, że nie wolno mi się oddalać od miejsca, które było już dla mnie Ziemią Świętą. Świętą, gdyż stał na niej kościół. Świętą, gdyż tam właśnie ujrzałem moją panią. Na cmentarzyku miał swe gniazdko słowik, a że działo się to w maju, wciąż mi wyśpiewywał nokturny siedząc na kwitnącej jabłoni. Delikatne kwiecie, ptasia pieśń, melodyjna i jakże bolesna - a pod drzewem ja. Tak, właśnie ja, sir John Fastolf, Kawaler Orderu Podwiązki (choć wiele lat jeszcze minęło, zanim dorosłem do owych godności). Czytelniku, sam oceń głębiny melancholii, w którą mnie zepchnęła choroba Miłości - oceń i STRZEŻ SIĘ! - opowieść ta służy umoralnieniu słuchacza - byś jak ja nie leżał pod jabłonią, blady jak samo kwiecie, podczas gdy słowik wciąż mi wydziobywał serce. Tiu, tiu tiu tijuuu! Lu lu lu li li li li li...! Tyle miał mi do powiedzenia ów słowik, lecz miłość, czyniąca człowieka szalonym, kazała mi w tych dźwiękach dopatrywać się znaczeń. Śmiejcie się ze mnie, jeśli taka wola. Sam umiem śmiać się z większości przypadków mego życia, a też z większości moich tytułów do chwały, lecz nigdy się nie nauczyłem śmiać z tamtej miłości. Cierpiałem oto, obsypany kwieciem i co rusz obsrywany przez słowika. Okutany w opończę melancholii błagałem Pana, by pośród swych planów znalazł i taki, który spełni moje pragnienie serdeczne. Czasem dodawałem jeszcze PS. do tej suplikacji: Prosiłem, by następnie Bóg zechciał przywrócić mnie do zmysłów! Za całą odpowiedź miałem: Tiuuu tiuu tijuuu. Trzeciego dnia, na wpół ogłuszony i ślepy (od żaru miłości i od słowiczych tryli), cisnąłem nadzieję w kąt. Wystawcie sobie moją radość nie do opisania, kiedy w południe - ptaki już zamilkły, a dzwon kościelny przyzywał na ofiarę - przedmiot moich uniesień minął mnie, idąc ku wrotom Świętego Botolfa. Pospieszyłem za panią, która uklękła w Kaplicy Maryjnej i nie widziała, jak biegnę po schodkach na chór, skąd mogłem na nią patrzeć przez dziurę po sęku. Twarz mojej pani okazała się jeszcze piękniejsza, niż wydawała mi się przy pierwszym spotkaniu. Woalka przesłaniała jej lewy policzek, lecz dobrze widziałem wyraziste rysy, gładkie wysokie czoło i ust delikatną krzywiznę. Ministrowałem przy mej ukochanej do końca mszy. Serce waliło mi tak, jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi. Chyba jeszcze nikt nie wysłuchał słów Missa est mniej chętnie ode mnie - a to dlatego, że jak sami zgadujecie, po skończonym obrządku moja piękna pani rozpłynęła się w tłumie parafian Świętego Botolfa i chociaż jej szukałem po całym Shoreditch i po sąsiednich dzielnicach - nawet w Moorgate - przecież jej nie odnalazłem. Natychmiast wypytałem pryszczatego księdza o krwawym oku, a potem resztę księży od Świętego Botolfa, a za nimi grabarzy i mieszczan z kamienic i kramów przy kościele. Kim jest pani w błękitnej sukni? Od wszystkich usłyszałem to samo, choć niełatwo w to uwierzyć: nie znają tej pani i nigdy tu takiej nie widzieli. Jaka znów pani w błękitach? Pryszczaty ksiądz nabrał pewności, że opętany jestem albo szalony, i nawet mnie zachęcał do poddania się egzorcyzmom. Kręciłem się wokół kościoła tydzień - dwa - trzy tygodnie. Ani śladu pani. Zacząłem już wątpić w świadectwo własnych zmysłów dumając, że być może widziałem zjawę, eteryczny ideał lub przecudowny cień, mącący mi umysł. Usychałem wręcz, podobny (wierzcie, jeśli chcecie!) do wióra. Dławiłem się od westchnień. Męki i katusze miłości chwyciły mnie za gardło i dusiły z wolna. Nogi tak mi schudły, że rajtuzy nosiłem w obwarzanki. Pogubiłem obcasy od ciżem, co w przedziwny sposób jest nieodmiennie dolą butów niechcianych kochanków - zapytajcie szewca! (Nieszczęśliwi kochankowie stanowią więcej niż połowę jego klientów.) Co do mojego głosu, straciłem go śpiewając wniebogłosy kantyczki. Wciąż tkwiłem przed ołtarzem albo przed figurą Maryi, czy to w dzień, czy w nocy, a kolejni księża nie mogli już znieść moich ciągłych spowiedzi. Przyszło jednak południe, gdy dzwon na mszę przyzywał, że ujrzałem znów moją panią! Tym razem przez przypadek stałem w przedsionku kościoła, nieco na uboczu. Naraz wrota się rozwarły na oścież i oto weszła ona. Słońce wdzierało się strugami różu i fioletu przez szkło witraży, grzejąc kamienne wnętrze. Pani była jaśniejsza od słońca. Olśniła mnie swą twarzą tak, że zalałem się łzami. Na mgnienie zatrzymała się w pół kroku obok portalu, opuszczając wzrok. Potem podniosła oczy. Podniosła i spojrzała prosto na mnie! Na ten widok - pijany radością, gdyż wreszcie się przekonałem, że to nie zjawa - ruszyłem w głąb nawy, nie bacząc na ludzi dookoła mnie, pragnąc jedynie, aby wybranka znów mnie ujrzała, znowu dała znak, iż wie o moim istnieniu na tym łez padole (lecz i padole szczęścia, za sprawą mej pani). I oto długą chwilę spoglądała na mnie jasnym błękitnym okiem spod długich rzęs, i uśmiechnęła się... Cóż to był za uśmiech! Chyba coś wymamrotałem, lecz co, nie pamiętam. Nie jest to zresztą ważne, bo pani nie odrzekła ani słowem i z cichym szelestem sukien minęła mnie, i ruszyła ku stallom. Pędem pognałem za nią. Ksiądz właśnie rozpoczynał antyfonę: Asperges me, Domine... Znów na chór się wdrapałem, drąc się na całe gardło hyssopo el mundabor! Ach, czułem się naprawdę owiany hizopem. Boże m ty. sam widok pani to sprawił, sam czar jej uśmiechu, już to. że jej wzrok spoczął na mnie. Gloria Patri! Przysięgam, wyryczałem ten werset z mocą, jakiej jeszcze nie znały mury świątyni. Moja ukochana nie przyłączyła się do chóru. Moja ukochana uklękła i skłoniła głowę przed najbielszą kaplicą swoich złożonych modlitewnie dłoni. Ksiądz opuścił chór, a za nim podążył grzesznik z wodą święconą. Chlapali dookoła wodą i hizopem, prosto na głowę mojej ukochanej, która też podniosła wzrok ku górze - O, jaśniejące wejrzenie! O, paro oczu płonąca w świątobliwym mroku! - i rozgarnęła włosy pod miękkim welonem, wygładzając je perłową dłonią w zawstydzeniu, aby tym pełniej przyjąć błogosławieństwo. Skóra jej była gładka i najbielsza, a słońce, które wlało się przez otwarte boczne drzwi, padając wprost na kwadrat posadzki, gdzie moja pani klęczała, upiększyło ją jeszcze bardziej. Promień spowił ją złotem, upodobniając do pięknej Danae pieszczonej przez Jowisza. Na ten widok serce we mnie podskoczyło z radości i roześmiało się, podczas gdy wargi moje wciąż wyśpiewywały Signum salut is... Wysokie żółte gromnice na ołtarzu. Brzękanie kadzielnic. I moja miłość! O, miłości moja! Miłości, która z białym czołem klęczałaś w złotych cieniach, kładących ci na cerę alabastrowy poblask. Zauważyłem wkrótce, że pryszczaty kapłan - ten sam kaprawieć, co w pierwszych dniach mojego uczucia podążał za mną wszędzie, bym czegoś nie podwędził - idzie wraz z celebrantem wzdłuż nawy, z brewiarzem w ręku. Natychmiast zrozumiałem, co czynić. Skąd się wziął mój pomysł? Z Bożego natchnienia, jakże inaczej? Wybiegłem z chóru i kiedy się księżulo przybliżył, zastąpiłem mu drogę. Ukłoniłem się pięknie, a zaskoczony ksiądz wstrzymał krok i oddał mi pokłon. Wyciągnąłem rękę po brewiarz. Ksiądz w pomieszaniu wielkim otworzył usta i, sam jak gdyby nie wiedząc, co czyni i po co, podał mi księgę. Może kiedy stanąłem przed nim, mając za plecami słońce w witrażu, wziął mnie za anioła z niebios lub innego władcę! (Czytelniku, śmiej się, jeśli masz ochotę.) Może wziął mnie zwyczajnie za innego księdza. Z tej czy innej przyczyny - albo bez przyczyny - z woli Boga ksiądz oddał mi brewiarz... Złożyłem mu pokłon dziękczynny i postąpiłem tam, gdzie klęczała pani. Przyszła właśnie pora, bypax księdze oddać, to jest, by ksiądz celebrant pocałował brewiarz i przekazał go w ręce ministranta. Tym ministrantem byłem teraz ja sam, i mogłem ofiarować brewiarz mej wybrance. Pocałunek pokoju czyni się dotykając kolejno wargami świętego przedmiotu, którym jest przeważnie krucyfiks albo rzeźbiony emblemat. W tym kościele podczas sumy bywał nim brewiarz - mała książeczka, zawierająca modlitwy, hymny i psalmy, słowa Ewangelii, odpowiedzi, lekcje i wersety. Tej właśnie księgi miały dotknąć cudowne wargi. Pani, całując księgę, aż zacisnęła na niej usta miłośnie. Już nigdy w życiu nie widziałem ani nie zaznałem takiego pocałunku. Musnęła pani brewiarz i tyle, lecz w gest ten włożyła całą duszę. Potem, sama niby we śnie, pani chciała oddać księgę ministrantowi Ten się zawahał Albo stracił głowę Dostrzegłem szansę! Wyciągnąłem rękę Pani mnie znów oddała brewiarz! Boże, któryś w Niebiesiech, jakież uniesienie przeżyłem! Tak rozmodliłem się nad brewiarzem, że nie wyrwałoby go z moich rąk i stu kaprawych księży, choćby okrytych pryszczem od stóp do głowy. Zgiąłem się w ukłonie i więcej niż sto razy ucałowałem księgę, zwilżając jej karty łzami. Cały świat legł mi u stóp, i całe niebo. Księżulo zaczął mnie targać za rękaw, lecz nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi. Ponieważ msza trwała już w najlepsze, musiał odstąpić i biec do ołtarza, pomagać w ofierze. Z wielkim ociąganiem, zwlekając i kręcąc, powrócił do swych obowiązków, zapewne przysiągłszy sobie w duchu, że zaraz po mszy dopadnie mnie i odzyska brewiarz. Nie pamiętam, co się działo przez następny kwadrans. Msza się toczyła, śpiewano pieśni - lecz duchem byłem prawie nieobecny. I te, Missa es t... Deo gratias! O dzięki, dzięki niechaj Mu będą, po stokroć. Podniosłem oczy. Pani już zniknęła. Wiedziałem, że tak właśnie będzie. Zniknęła. Zostałem sam. Z brewiarzem w dłoni wybiegłem z kościoła. Za mną popędził kaprawy ksiądz, plącząc się w ornacie. Z pewnością myślał teraz, że moje postępki stanowiły część spisku mającego na celu kradzież tej - w końcu niezbyt cennej - księgi. Zgubiłem pogonie dopiero w Psich Dołkach. Pani zniknęła. Zostałem sam jeden. Sam pośród ludzi. Od tamtej pory sam chodzę po świecie i nigdy więcej nie ujrzałem pani. Kiedyś ją jednak ujrzę. W Niebie. Tego jestem pewien. Piękność jej rodzaju, dojrzana przypadkiem i wnet znikająca, stanowi najpewniejszy dowód na istnienie Nieba. Jakoby śnieg padał z samego Księżyca. Kiedy ją ujrzę znowu, w Niebie, oddam jej pocałunek pokoju, który złożyła tutaj na tym oto brewiarzu. Tak, na tym brewiarzu. Leży on przed wami. Ojcze i przyjacielu mój, nie trzeba nad tą księgą czynić znaku krzyża. Przeciwnie, to brewiarz błogosławi twe wyciągnięte palce. Jego czarownych stron dotknęły niegdyś najsłodsze wargi, których nie dane było mi dotknąć ustami. Brewiarz nosiłem przy sobie w czas bitew i oblężeń, w zarazę, pożar, powódź, w Irlandii i we Francji, na dworach i w lochach - we wszelkich miejscach wysokich i niskich, w najgorszych i najlepszych kolejach żywota. Zawsze trzymałem ów brewiarz na sercu. On i moje serce to jedno. Gdy umrę, macie go pochować razem ze mną. XLII Jak sir John Fastolf wyruszył do Irlandii w orszaku księcia Tomasza maja Pamiętacie jeszcze Skogana? Ten muzi pomiot, bękarta czarującej Klio? Umarł, próbując znaleźć rym do słowa AZALIŻ. Zapewne właśnie mój wyczyn u bram dworu, mający na celu przewentylowanie poglądów pisarczyka na sztukę, jak też fakt, że omieszkałem wziąć czyjąkolwiek stronę w Eastcheap podczas głośnego sporu o kretyńskie wyspy afrykańskie, a nadto z pewnością również moja sława szerokim echem idąca przez Londyn - wszystko to sprawiło, że synowie króla przygarnęli mnie do swej kompanii. Od tej pory wiecznie przestawałem to z jednym, to znów z drugim, przechodząc z rąk do rąk na podobieństwo ogórka w żeńskim klasztorze. Henryk pozostawał dla mnie kimś niezwykłym, prawdziwym księciem, który gdy go nie gniewać, był niczym gołębica, lecz rozwścieczony przemieniał się w istnego lwa. Jan pełnił w królewskim zwierzyńcu rolę bawołu, wielce milkliwego; Humphrey jawił się cieniem Henryka, chociaż poza tym był miłym chłopcem. Rzecz to przedziwna i niedocieczona, że najprędzej urosłem w oczach drugiego z synów Bolingbroke'a, Tomasza, księcia Klarencji. Mówię przedziwna, gdyż ilekroć po wielu długich latach spojrzę wstecz, gdy obu braci nie ma już pośród żywych, i w tym fakcie dostrzegam część sporu albo rywalizacji pomiędzy Henrykiem a o rok młodszym bratem. Coś mi podpowiada, że książę Tomasz od razu przeczuł więź mającą się zadzierzgnąć między Henrykiem i mną, jeszcze zanim to sobie uświadomił Henryk, nie mówiąc już o mnie. Stąd także jego zawiść. Tomasz żądał od życia partii godnej siebie i przy każdej okazji usiłował poniżyć brata. Bez wahania wtrącił się więc między nas i przez długi czas musiałem mu służyć bez reszty. Co do Henryka, ten zmuszony był grać na zwłokę w tej, a też kilku innych dionizyjskich kwestiach. Czaiło się w nim rozpasanie, dzikość, umiłowanie anarchii, dążenie, aby stawiać świat na głowie. Nic dziwnego, że przyciągałem go jak magnes. Dlaczego? Dlatego że niechybnie wyczuwał we mnie Króla Rozpusty, angielskiego Bachusa. W oczach Henrysia Monmoutha widać było ogień, chęć małpich figli i wzbierającą siłę. Dostrzegało się to wyraźnie, gdy czasem toczył szklanym wzrokiem. Na razie jednak wciąż trzymał się w karbach, wciąż się jeszcze wahał, nie chcąc widocznie zostać wyłącznie angielskim kapłanem Bachusa albo też mnie obwołać władcą i gospodarzem wielkich bachanaliów. Wypatrywał odpowiedniej chwili, doglądając spraw poruczanych mu przez ojca. Brał się więc za bary z Historią w osobach takich złodziei obrusów jak Regalec Ruthin, by wziąć przykład pierwszy z brzegu. Hm, miał Henryk moc roboty, bowiem Walia wciąż śpiewała piosenkę o niepodległości, a lord Glendower omal nie wyzwał księcia na pojedynek. Henryk wybrał się zatem z całą kompanią w gości do domu Taffy'ego (w Glendourdy), lecz nie zastał Taffy'ego (Glendowera) w progach. Spalił więc tylko buntownicze domostwo i ruszył na przejażdżkę po hrabstwie Merioneth i dobrach Powys, oddając własne klejnoty pod zastaw za żołd dla oddziałów. Rwał się do wielkiej bitwy, lecz walijskie grupy nacjonalistów zapadły się pod ziemię. Henryk rychło zawrócił do Londynu, szukając mej osoby, a wraz ze inną rozrywek. Jan jednak był już w Irlandii. Irlandia. Ziemia Irów. Wyspa Erin. Tu męża nie bez kozery zowią mężem, a owce uciekają przed nim w popłochu. Że tam trafiłem, sprawka księcia Tomasza. Stało się to w roku od Pojednania Bożego na Ziemi. Data się zgadza, bo w tym samym roku Timur Kulawy rujnował huty żelaza w Damaszku. (W przemyśle stalowniczym złe wieści rozchodzą się prędko.) W tymże samym roku zboczony Exton wydrążył nowy otwór w ciele pięknisia Ryszarda II, a w życie wszedł nowy statut Heretico Comburendo, zgodnie z którym nieszczęśnika Badby'ego spalono razem z beczką. Ruszyłem do Irlandii w orszaku Tomasza, którego król wyznaczył swoim namiestnikiem tamże. Irlandię miałem gdzieś. Główną przyczynę tej lekkiej niechęci stanowili Irland czycy. Jak wypraktykowałem, znaleźć dobrego Irlandczyka jest nie mniej trudno jak dobrego jednorożca. Może Fortuna mi nie sprzyjała w tym względzie, lecz ilekroć spotykałem w życiu jednorożca, okazywał się mały, wystraszony i z rogiem od dawna spiłowanym. Zważcie, zaznaczam wyraźnie, że nie mam Irlandczyków za nację złą i niegodziwą. Powiem więcej, nawet wśród moich najlepszych przyjaciół znalazło się paru Irlandczyków. Nie mogę o nich powiedzieć złego słowa, chyba tylko to, że snuł się za nimi pewien zapaszek, jakowaś... irlandzkość. A czy znacie opowieść o irlandzkim parobku, udręczonym wielce, gdyż ilekroć ujrzał żonę swego pana, jego maleńki kromlech zmieniał się w ogromny dolmen? Parobek ruszył do gospodarza po radę. - Mick! - rzecze mu pan, imieniem Paddy. - Mick, mój ti kłopcze, mojaś ti geniuszku! Zaraz i na mnie biją wielkie smutki, żeś kaleki na ciele. Droższyś mi od własnego syna, więc chętnie ci zdradzę, jak walczyć z tim kalectwem. - Dzięki, łaskawy panie. Dzięki ci po stokroć! (Irlandczycy to nacja wielce dworna. Szczególnie kiedy kręcą już na ciebie sznur.) - Otóżrzecze do Micka jego chlebodawca Paddy - kiedy znów poczujesz, że obrzydła twardość się wkrada w twego finnegana, pędź, kłopcze, prosto za oborę. Tam chlapnij sobie na druida dwie garści krowiego nawozu i po kłopocie! Ot, cała tajemnica. Sam święty Patryk zdradził mi tę sztuczkę, sam święty Patryk! Parobek Mick niezwłocznie zaczął tak czynić i kiedy tylko czul początki wzwodu, bieżał do obory i troskliwie obkładał członek krowim gównem. Aż tu pewnego ranka w oborze go zdybała żona gospodarza, a jak pamiętacie, to właśnie ona była przyczyną Mickowych umartwień. Widząc wysiłki chłopca rzekła mu zaraz, że zna jeszcze inne leki na tę przypadłość, może nawet skuteczniejsze. - Och, pani gospodyniwykrztusił Mick. - Dzięki! Dzięki ci, gospodyni! - Pauza. - A jaki to lek? Irlandzka gospodyni bez słowa schwyciła parobka za dyszel i ciągnie go na siano. Zadziera spódnicę. Precz ściąga bieliznę. Wyciąga się na wznak na wonnym sianie i nogi cudne rozkłada. - Tutaj! Włóż tutaj! - zdyszana chrypi do parobka. - Całe dwie garści, pani? - zdziwił się wielce Mick. W tamte lata łapaczom starych kretów płacono w Irlandii dwa szylingi za każde sto sztuk zdobyczy. Młode krety były po szylingu i trzy pensy za setkę. Szczuryćwierć pensa sztuka. Wprawdzie nie widziałem irlandzkiego szczura, którego by można nazwać szczurem w przytomności mojej Desdemony, lecz to dlatego że poeci irlandzcy wypróbowują na polnych szczurach swoje rymy, na śmierć zamęczając biedne gryzonie. W latach, kiedy tam przebywałem w orszaku księcia Tomasza, w Irlandii panował powszechny burdel, jeszcze gorszy niż zwykle. Nic tylko bunty, morderstwa, rzezie, ludożerstwo, pedofilia i urodzaj pcheł. Wśród takich tarapatów, na niegościnnej wyspie, Irlandczycy zwykłą koleją rzeczy zmienili się we wściekłych patriotów. Pech zawsze jest pechem, a Fortuny nie zmienisz, lecz jeśli herby i kwiaty narodowe mówią o każdej nacji całą prawdę, spójrzcie. Cóż w herbie Irlandii zastępuje angielską różę albo walijski por? Koniczyna. Po irlandzku jeszcze gorzej: shillelaghl Królewskie wojska miały niełatwe zadanie, usiłując zachować przynajmniej pozory ładu i porządku. Zawsze staję jako pierwszy do walki o prawo i porządek, ale irlandzki lud znany jest z lekceważenia tych wzniosłych zasad. XLIII Jak sir John Fastolf dotoodzil pospolitym ruszeniem, gdy oblegano Kildare maja "Niedługo po moim przybyciu do Irlandii znaleźliśmy się w Kildare, bez szylinga w kiesie, odcięci od reszty wojsk i otoczeni zewsząd bagienną ławą mnóstwa skrzekliwych i bulgotliwych irlandzkich oprawców przeróżnej maści. Była w mieście Kildare katedra, którą te łotry co chwila paliły, by znowu odbudować. Myślę sobie, że zabawa w palenie i stawianie na powrót katedry to od stuleci tamtejszy obyczaj. W Irlandii zdarza się niemało pospolitych podpaleń, a im większy pożar, tym świątobliwszy jako uczynek. Znana jest tamże miejscowa boginka czy patronka, którą zwą Piękna Panną Irlandzką albo Ignisfatuus. Wyznam, że nigdy nie umiałem pojąć zasady tego kultu. Skąd w dziewce tyle ognia? Raz ją tylko widziałem, w noc bitwy pod Gadshill, gdy pędziła na wierzchołek wzgórza, po mojego konia - jako ognista kula! Na cześć owej boginki lud tej bagiennej krainy podpala chaty sąsiadom. Kildare to przeinaczona irlandzka nazwa Kill dara, co choć brzmi bardzo groźnie, oznacza "kościół wśród dębów". Kościół ten, a później katedra, to fara Świętej Brygidy, założona przez ową świętą już w piątym stuleciu. Ktoś mógłby myśleć, że dla własnej świętej Irlandczycy wykrzeszą z siebie więcej szacunku, ale gdzie tam! Tyle tylko, że na jej cześć palą wieczny ogień, podsycany wciąż przez zakonnice, by nie zgasł. Co więcej, święta Brygida sama co dwudziestą noc zagląda na chwiię z węglami albo i garścią torfu, aby zadośćuczynić tradycji. Ogień ten płonie w osobnej kapliczce, zwanej Domem Ognia. W pierwszy grudzień spośród tych spędzonych przeze mnie na wyspie stałem rankiem przy owym płomieniu przeklinając los, który mnie rzucił do krainy pełnej świętych, lecz zapomnianej od Boga, niby do gnojówki. W niedalekim zamku mieszkała nas setka, a jeśli napierali miejscowi buntownicy, zawieraliśmy bramy, bezpiecznie ukryci za murem. Za którymś razem wychynąłem zza blanków i dyskretnie zasięgnąłem języka pytając, o co też chodzi naszym prześladowcom. • O dewolucję! - usłyszałem z dołu. Takiego słowa dotąd nie znałem. Nie słyszałem go też nigdy potem. Domyślam się, że po irlandzku oznacza ono tarzanie się lub też taplanie okrężnym ruchem w bagnie, od łacińskiego devolutionem, to jest toczyć się z góry lub spadać na podobieństwo kuli. Sam widziałem w noc pod Gadshilł, jak ignisfatuus, czyli ognista kula, wtacza się na wierzchołek wzgórza po mojego konia, myślę więc, że i dewolucja jest czymś podobnym - ognistą kulą, która pędzi ze wzgórza, rozpaczliwie na przykład szukając, gdzie tu jest wychodek. Rozwiązanie problemu pozostawiam jednak przyszłym badaczom etymologii i politykom doświadczonym w kwestii Samostanowienia Irlandii. Podczas oblężenia, które nastąpiło, znowu zabłysnąłem geniuszem w sztuce wojennej. Jak wszyscy wiedzą, panował wówczas powszechny zwyczaj ciskania w szturmujących rozmaitymi nieprzyjemnymi substancjami, ze szczególnym uwzględnieniem tych mokrych i gorących, albo też kawałami żelaza. (Podręczniki wojskowe nadal zalecają powyższą taktykę, na przekór prawu zwanemu przeze mnie Zasadą Fastolfa, które tu zaraz objaśnię na przykładzie z życia.) Tradycyjny sposób postępowania obieganych uderzał mnie i wciąż uderza swoim prymitywizmem i bezskutecznością. Spadająca żelazna sztaba, kocioł wrzącej oliwy czy podobne środki łacno zabiją, zranią, okaleczą jakiegoś napastnika - dwóch, nawet sześciu, jeśli ci zbiją się w gromadę i cierpliwie zaczekają, aż spadnie na nich wasz śmiertelny pocisk. Oświeciło mnie jednak - sam święty Jerzy wziął mnie pod łokieć i wytłumaczył, co robić - że prawdziwy, żądny trunku Irlandczyk prędzej zapomni o walce za sprawą KB. KB się wykłada: KARTOFLE i BIMBER. KARTOFLE. BIMBER. Innymi słowy, idąc za moim pomysłem ciskaliśmy z blanków zamku w Kildare beczki, antałki i inne bukłaki bimbru i drugich palących organizm napitków na spirytusie. Oraz kartofle. Z mojego poduszczenia niebo prało kartoflami w rozbójników. Irlandzki chłop niczego tak nie ceni jak właśnie kartofli. Na widok kartofla każdy kmieć ciśnie precz oręż, a z nim drugie harfy, i zacznie pilnie zbierać ziemiopłody. W ten sposób napastnicy - omotani, obici, a także opici bimbrem i kartoflamiwnet stracili serce do walki. Rozsiedli się gromadą koło fosy i wyprawili wielką stypę czy też ucztę. Sami zwą takie święto kaley. Tuż pod murami zamczyska. Sprowadzili sobie gęślarzy, żonglerów i hibernijskich linoskoczków. Wznosili też toasty Za świętego Patryka! - Za węże, które święty Patryk przegnał z naszej krainy! - Za bęben, w który walił święty Patryk wyganiając węże! - Za dziurę, wybitą w bębnie przez świętego Patryka, gdy gniewem zapałał do węży! - Za anioła, który stanął przed świętym Patrykiem i naprawił mu bęben! - Za łatkę, którą anioł przyłatał na świętym bębnie! I tak dalej. Paru szalonych osiłków, snadź najbardziej zalanych, znów ruszyło do boju, ale bez kłopotu odpędziliśmy ich za pomocą kiełbasy. Pamiętam szczególnie jednego z nich, młodego chłopaka, który posturą przypominał mi znak zapytania. Za swój okrzyk bojowy miał jakieś mętne zdanie o "Historii, nocnej zmorze, z której się stara przebudzić". Prawdopodobnie jakieś irlandzkie przysłowie. Wreszcie, gdy większość Bagienników legła pijana w sztok i zachrapała, spadliśmy na nich z murów i bez hałasu wyrżnęliśmy co do nogi. Ja sam zadowoliłem się odbiciem nie dopitej części amunicji. Oto więc ponownie zasmakowałem goryczy i szczęścia przygód wojennych. Wiedziałem już, iże wojaczka służy rnej naturze. Ci, którzy nie byli na wojnie, niełatwo to pojmą - lecz ci, którym dane było cieszyć się takim zaszczytem, zrozumieją sami, że w potyczce pod murami nie kryła się żadna podłość ani małoduszność. Wojną rządzi przypadek. O wypadek też na niej nietrudno. Podobnie, jeno łatwiej, musi wyglądać pisanie poezji. Najpierw wymyślacie rym, a potem słowa dające się wepchnąć między parę rymów. W każdej bitwie przyjmuje się taką taktykę, dzięki której można osiągnąć pewien cel, a następnie przez odpowiedni manewr - atak albo odwrót - cel ów się osiąga. Cała tajemnica to nie obierać sobie celów niemożliwych. Jak znalezienie rymu do AZALIŻ. Podczas oblężenia Kildare nie dowodziłem całością naszych sił, lecz pomysł z KARTOFLAMI i BIMBREM jest mojego autorstwa (przy niewielkiej pomocy świętego Jerzego). Pomysł ów rychło zyskał mi uznanie wodza, księcia Tomasza. Było jasne, że Mars wyznaczył dla mnie godne miejsce na swych polach. XLIV O skrzatach i o świętym Bonifacym maja Po oblężeniu Kildare zmitrężyłem jeszcze chwilkę w Irlandii. Prawdę mówiąc, spędzony tam czas tworzy w mojej pamięci udatny wizerunek tego, jak będzie wyglądała wieczność. Wieczność nie w Niebie albo w Piekle - diablo zwyczajna wieczność. Ilekroć jakiś dureń metafizyk każe mi sobie wyobrazić żywot wiekuisty i życie na tamtym świecie, kiedy to poniektórzy będą się w Niebie cieszyć piękną i świętą wizją, a inni w Piekle obejrzą cokolwiek mniej przyjemne obrazki, przywołuję w myśli lata w Irlandii pierwszej dekady piętnastego wieku. Owszem, zielone pola, które bardzo lubię. Owszem, niebieskie niebo - jeśli nie było chmur, to jest nieczęsto, z racji ciągłych deszczów. Deszcz irlandzki tym się od angielskiego odróżnia, że jest gęstszy i mniej przezroczysty, i jakby bardziej mokry. Irlandia pozostała w mej pamięci jako miejsce, gdzie wciąż tylko siedzisz i czekasz, aż przestanie padać, aż Irlandczycy przestaną podpalać katedrę albo się zniechęcą do odbudowywania świątyni. Gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym im palić katedrę codziennie, a sam rozniecałbym ogień w miejscowych dziewkach. Colleen, tak je tutaj zowią. Nie mylić ze shillelagh. Wokół nas istotnie kręciła się obfitość colleenek, w sam raz, by czas umilić miedzy jednym a drugim oblężeniem - choć może zbyt mało, aby zadowolić męża w kwiecie wieku. Nie w kwiecie wieku. W kwiat wieku wstąpiłem dużo później. To zaś działo się za wiosny żywota, zanim przekląłem własne imię, by więcej nie znaleźć już szczęścia. Kwiat ów był w tamte młode lata jeszcze niedojrzały, niby pączek - lecz cóż by zaszkodziło następnych kilka tuzinów dziewcząt? Niech Pan spali tę ziemię. Zamiast dziewek wciąż tylko deszcz i oblężenia, a potem na dobitkę ogromna plaga skrzatów. Powiadano mi też, że miało wówczas miejsce trzęsienie ziemi. Widocznie niewielkie, skoro je przespałem. Co nieco mam tu do powiedzenia w kwestii skrzatów. Nieraz zdarzyło mi się spotkać takich, co głoszą, że nie wierzą w skrzaty. Rozmówcy ci nie byli głębocy - prędzej już świdrowaci. Moim skromnym zdaniem nikt nie ma prawa głosić, że skrzaty nie istnieją, dopóki się sam na własne oczy nie przekona o ich nieistnieniu. Ujrzeć na własne oczy, że skrzaty nie istnieją, a nigdy nie widzieć skrzata to dwie zupełnie różne sprawy. Ja sam widziałem w życiu siedmiu skrzatów, lecz żaden nie miał mi nic ciekawego do powiedzenia. Dowiedzcie się, że po irlandzku skrzat to leprechaun, co w mowie tej oznacza szewca, który szyje buty nie do pary. To samo czynią skrzaty - siedzą i wciąż szyją buty bez pary, zawsze tylko po jednym. Żrą muchomory, co według mnie świadczy o jeszcze większej głupocie. Rzeczywiście jednak chętniej spotykałem skrzaty niż Irlandczyków. Oby w przyszłości skrzaty odziedziczyły wyspę! Nieszczęsna i święta Irlandia zmieni się w krainę miru i dostatku. I obfitości butów nie do pary. Mamy dzisiaj dzień świętego Bonifacego, jednego z moich ulubionych świętych. Wznoszę ku niemu modły - niechaj wyłowi Anglię z bagna, w które wdepnęła! Ku niemu, gdyż Bonifacy jest nader angielskim świętym. Narodził się w Crediton w hrabstwie Devon. Kiedy miał lat siedem, poszedł do szkoły przyklasztornej w Exeter. Otrzymawszy święcenia, umyślił sobie nawracać pogańskie plemiona Germanów. Popierał go w tym zbożnym zamyśle sam papież Grzegorz II. Kłopot był tylko jeden, a mianowicie, że większość Germanów dawno została ochrzczona - przez Irlandczyków, którzy jako wędrowni mnisi nieśli wszędzie chrześcijaństwo. Ich nauki były wszakże bardziej irlandzkie niż chrześcijańskie i Bonifacy musiał wprowadzać katechizm od nowa, co jest rzeczą trudniejszą aniżeli zaczynać od zera. Najliczniejsi spośród wrogów nowej wiary okazali się Turyngowie oraz plemiona z Hesji. Ci z Hesji czcili dąb ogromny, który rósł w lesie Geismar niedaleko Fritzlar. Zaproponowali świętemu pojedynek - niech zwycięża silniejszy. Bonifacy miał własnoręcznie ściąć drzewo. Hesowie wierzyli, że ich bogowie na to nie pozwolą, i wielkim tłumem patrzyli, jak święty popluwa w dłonie, łapie za siekierzysko, wystawia palec sprawdzając, skąd wiatr wieje, i z tejże strony wali w pień. Dąb runął na ziemię i rozpękł się na siedem kawałków, a bóg Wodan przegrał. Nareszcie Hesowie mogli przyjąć chrzest. Właśnie ów nieznaczny gest ślinienia palca, by sprawdzić, skąd wiatr wieje, jest taki angielski. Angielscy święci chętnie wierzą w cuda, lecz jeśli się nadarza okazja, lubią im dopomóc. Brat Brackley powiada, że jedyny Anglik na tronie Piętrowym zwał się Mikołaj Brakespear. Furda, nieważne! Papież Bonifacy wsławił się równie angielskim uczynkiem - a jeśli nie był to ów Bonifacy od wycinki dębów, niechaj znów ruszam żwawo chędożyć skrzaty! Nasz miły papież Bonifacy zadekretował specjalny odpust dla wszystkich, którzy chcą wypić na jego intencję albo za zdrowie innego papieża. Zwą ów odpust Kielichem Świętego Bonifacego. Ojcze, rzeknij mi, proszę, wielu po świętym Piotrze mieliśmy papieży? XLV O nosie sir Johna Fastolfa, a też o innych nosach Sobótka Wielu to po świętym Piotrze mieliśmy papieży? Od kiedy kazałem Hansonowi zapisać te słowa, upłynął miesiąc z okładem... czy był to może Nanton? Nie pamiętam, bo i mało ważne. Ważne to jeno, że hazardy Wojny Studniowej, wypady, szturmy, rzezie, kanonady, bombardowania i zajadłe ataki na fortecę mojego żywota zostały przerwane. Z jakiej przyczyny? Powiem prosto z mostu. Nie będę kryl prawdy i wyznam, co mam do wyznania: z przyczyny ODPUSTÓW. Przysiągłem sobie skorzystać z dobrodziejstwa, jakie błogosławiony papież Bonifacy umyślił zesłać na pijaków mego pokroju. (Kościół, który jest Matką, ma na uwadze wszystkie swoje dziatki, nawet wieprze i kormorany!) Jeśli za każdą kolejkę wypitą za papieża, żywego lub martwego, dostajemy odpust, skracając pobyt w Czyśćcu, nic dziwnego, że natychmiast przykazałem bratu Brackleyowi sporządzić odnośny spis, a Makbetowi wraz z pomagierami przytargać z piwnicy odpowiedni zapas dzbanów, antałów i pospolitych beczek kseresu, winiaku, dubeltowego piwa, win, jabłecznika, rozbełtanego miodu i drugich trunków - maluśkich flaszeczek pełnych przedsmaku wiekuistego żywota, kubeczków maciupkich, co smakują Rajem - jednym słowem taki dostatek napitku, że mogliście wiosłować, kędy szli moi słudzy niosąc nowe dzbany, kotły, kufle, kubeczki, garnce, baryłki, karafki, czary i puchary, brytfanny, potem WIADRA alkoholu. Umyśliłem bowiem - ja, ja, ja, sir John Fastolf we własnej osobie, przysiąść gdzieś w kąciku i rozpocząć ciąg genialnych toastów za Biskupów Rzymu, Najwyższych Pasterzy Kościoła Powszechnego. Panie i panowie - oto idą PAPIEŻE! Święty Piotr Święty Linus Święty Klet - (którego niektórzy zowią Anakletem, więc zdrowie Anakleta!) Święty Klemens Święty Ewaryst Święty Aleksander I Święty Sykstus I Święty Telesfor Święty Hygin Święty Pius I Święty Anicet Święty Soter Święty Eleuteriusz Święty Wiktor I Święty Zefiryn Święty Kalikst l Święty Urban I Święty Poncjan Święty Anterus Święty Fabian Święty Korneliusz Święty Lucjusz I Święty Stefan I Święty Sykstus II Święty Dionizjusz - (za niego wypiję podwójnie!) Święty Feliks I Święty Eutychian Święty Kajus Święty Marcelin Święty Marceli I Święty Euzebiusz Święty Milicjades Święty Sylwester I Święty Marek Święty Juliusz I Liberiusz - - Przy Liberiuszu stawiam kreskę - na razie dosyć. Liberiusz to bądź co bądź pierwszy papież, którego dziatki Boże pozbawiły godności Świętego Kościoła. Biedaczek Liberiusz tuła się bez kanonizacji gdzieś po Niebie pośród innych papieży i tylko do niego jednego aniołowie mówią "Wasza Świątobliwość" zamiast "Wasza Świętość". Nieświęty Liberiusz zaciekawił mnie tak dalece, aż jąłem o niego rozpytywać u brata Brackieya. Dowiedziałem się tyle, że łajdak Liberiusz wydał na męczeństwo świętego Atanazjusza i zwąchał się z cesarzem Konstantynem. Twierdził jakoby poza tym, iż jest arianinem. Za sprawą cudownej Opatrzności jednak także i na szczytach władzy znajdziecie czasem łajdaków, gdyż bez tego nie byłyby możliwe dalsze wypadki. Gdyby nie Liberiusz, może święty Jerzy nie zostałby arcybiskupem Aleksandrii... Powściągnąłem tę myśl, bo przecież to nie ten święty Jerzy, o którego mi chodzi. Wersja kapadocka. Podliczyłem całą gromadkę na papierku. Wyszło mi trzydziestu sześciu. Trzydziestu ośmiu, jeżeli do Klęła dodać Anakleta i uznać mój podwójny toast za Dionizjusza. Trzydzieści osiem odpustów, w myśl litery Ebrietatis Encomium. Później, w miejsce religii, pisanie przerwał maj. Maj, miesiąc Maryjny i początek wiosny, nawet na zamku w Caister, gdzie zwykle niełatwo odróżnić niebo od morza. Maj, wzbierające soki, młodziutka Miranda. Ponadto pisanie zakłóciły jeszcze inne sprawy, zwykłe zajęcia pana na zamku, a to: zawiadywanie ogromnym majątkiem, podpisywanie umów, procesy sądowe, zbieranie dzierżaw, jedzenie posiłków, liczenie gotówki, wysyłanie okrętów, odbywanie wizyt, przyjmowanie gości, dokonywanie poprawek w testamencie, wnoszenie nowych pozycji do spisu inwentarza, lizanie ran i zabijanie czasu, i ile tam jeszcze wyczerpujących zajęć. Najbardziej mnie zdziwiło, jak bardzo bolesne okazało się zabijanie czasu. Za młodu albo w kwiecie wieku, gdym doświadczał wiosny, a było to jeszcze przed nieszczęsnym wypadkiem podczas gry w Wiosenkę (to taka gra karciana, o pani), nie należałem zgoła do rodu młodzieńców, co to się tylko smętnie snują w opończach i z pryszczem na tyłku, a dłubiąc wciąż w bogatych głębiach nosa jęczą i skamlą, że muszą czas zabijać. Ani trochę, wcale! Nie rzucam się jak inni z siekierą na zegar. Mój żywot był gonitwą w huczącym galopie - zawsze co tchu pędziłem przed siebie. Dlatego w czas majowy - w ubiegłym miesiącu, miesiącu Maryjnym, który uleciał już w zieloną nicość - nie zaglądałem do ksiąg, zaniedbałem pisania i nie tworzyłem substancji żywota. Poniechałem słów i spisywania dzieła, które jest testamentem, moim świadectwem, odkupieniem i sprawiedliwą spowiedzią - które jest moją prawdą. Ponieważ nie pisałem, byłem niby martwy. Przedziwne to odkrycie, ujrzeć w moim wieku i stanie, jak olbrzymia jest moc języka, jak śmiertelna jest magia słowa. Pewnie sobie myślicie, że w obliczu tych odkryć zaraz siadłem znów do pisaniny, chybki jak strzała z łuku? Niczym jedna ze strzał pod Agincourt? Ba, poczekajcie, aż sam wszystko opowiem o bitwie pod Agincourt, o sławnym dniu Kryspina i Kryspiniana. Spodziewaliście się może, iż co prędzej pospieszę opowiadać swoje dalsze dzieje? Nie uczyniłem tego. A czemu? Nie tylko dlatego, że mnie pochłonęła et cetera Mirandy, choć wielce jest miła. Nazajutrz po tym, jak podyktowałem własne opinie na temat Irlandii, tamtejszych skrzatów i ciągłego obrzydłego deszczu - który to deszcz wciąż pada i pada na obrzydłe plemię irlandzkie i na Morze Irlandzkie, aż myślicie w końcu, że to właśnie morze ciśnięto do góry, każąc mu spadać miękką nieustanną mżawką, leciutka kropla za leciutką kroplą - otóż nazajutrz po tym młoda i chętna bratanica wynalazła nam nową zabawę. Powiem, że pyszną! Najpierw na szerokim łożu podrzucałem Mirandę do góry i pośrodku lotu wymierzałem jej klapsa w pupę, a potem, choć kopała i wściekle łaskotała mego pomocnika paluszkiem u nogi - a wielce jest gorliwy mój sługa ostatnią porą - zdzierałem z niej suknie i jaką tam bieliznę. Zwykle, zanim dziewczątko rozdziałem, dwa razy dojeżdżałem do kresu rozkoszy między jej paluszkami u nóg. (Tym wielkim i małymi, które niczym myszki wciąż podgryzały mnie i drażniły: idzie rak, nieborak, jak uszczypnie... - Och, popatrz, wujaszku, do czegoś doszedł! Zobacz, całe kostki mam w śmietance!) Zabawne - kilka godzin podobnych rozrywek i człowiek traci całą dawną pasję do własnej biografii. Zwłaszcza iż życiorys dobrnął oto do punktu, a raczej okolicy (w Irlandii, zanim się związałem z Henrykiem), która mnie nic nie obchodzi. Dość tego, myślę sobie. Niech wszyscy diabli porwą kwestię nieistnienia skrzatów i opóźniające manewry księcia Tomasza, jeśli się nadarza okazja rozważyć dużo ciekawszy problem w łóżku i z własną bratanicą, gdy w osiemdziesiątym i pierwszym roku życia przemagam manewry opóźniające Mirandy. Jakoś nie wspomniałem jeszcze o poczuciu, że smętnie czas zabijam... To przyszło później, czyli po tygodniu spędzonym z Mirandą w pościeli, podczas którego odesłałem służbę i pannę trykałem przez dni siedem. Nie dbam o skromność. Skromność jest zawadą w moich pamiętnikach. Istnieje wszak styl, który nie jest stylem. Styl nad inne style - czysty, prosty, jasny. Styl prawdy. Takiego stylu pragnę, o pani. Twierdzisz, że mam płciową obsesję? Pewnie, że mam, i za nic jej się nie wyrzeknę. Czy jeszcze nie spostrzegłaś, iż wszystkie żywoty najsławniejszych ludzi wykazują tę samą fiksację na punkcie płci? Czytałaś przecież, pani, pamiętniki człowieka imieniem Augustyn? Tak to łowiliśmy rybki z bratanicą, lecz potem Mirandą ruszyła do Norwich odwiedzić rodziców, wielce zadowolona (dodam, nie bez mojej zasługi), z buzią niby róża i ciałem płonącym pod ciasnym staniczkiem, co zdarza się kobietom - dawno to zauważyłem - i nikomu prócz kobiet, wtedy gdy nareszcie ktoś im wygodził. (Jedyny wyjątek to koń, który podobnie się czuje przebiegłszy lekkim galopem siedem ósmych mili w słoneczny ranek, nim obeschnie rosa.) Mirandą odjechała, a ja raźno powróciłem do swoich zajęć - i tu się zaciąłem. Utknąłem. Jakoweś umysłowe zatwardzenie ścisnęło mnie w kwestiach biografii. Nie pomogło kopanie Hansona T Nantonem rjo zadach ani gonitwa za leniwym Scrope'em, moim pasierbem, ani nawet zabawy z zapalaniem świecy od fioletowych pierdnięć imć Jana Bussarda. Nic nie pomagało - nie umiałem wykrztusić choćby jednego słówka o moim żywocie i walecznych uczynkach. Podobną pustkę miałem w głowie, gdy wyprosiłem służbę nawet brata Brackleya - i sam chwyciłem za pióro. A ZATEM - przyczyna, że znów piszę, z wolna się wyjaśnia. Worcester! William Botoner Worcester. Worcester wrócił. To Worcester pisze niniejszą opowieść na mój i swój temat, pod moje dyktando. Pisze pewną ręką, bez wahań, nie strzelając okiem znad stronicy, jak czynią to inni, gdy przyjdzie im pisać o sobie samych albo też o chwili, kiedy stawiają litery. Worcester zna swój fach. Worcester to pisarz. A także mój sługa. Kiedy więc wyjechał, nie byłem zdolny prowadzić annałów. Przyznaję się do tego i wyznaję. Gdy zakończy się już praca nad księgą, dzieło obejmie w całej rozciągłości wszystkie moje dni i dokonania, zawrze w sobie angielskie wojny we Francji, sprawy wagi państwowej, moje własne sprawki (jeśli można rozdzielać dwie ostatnie rzeczy, czyli nieczęsto). Wówczas księga ta, Acta domini Johannis Fastolfe, stanie się też jego książką, gdyż to on ją spisał. Jestem autorem, lecz sługa Worcester był mi prawą ręką, a kiedy na miesiąc zabrakło prawicy, marnowałem czas, nie mogąc postawić i słowa. Przyznaję się do tego z ochotą. Dzisiejszy rozdział miał traktować zwłaszcza o przedmiocie, którego niepodobna lekce sobie ważyć, to jest o moim nosie. Poczyniłem stosowne notatki, wypocone w okresie własnej niemoty. DZIEŃ XL V: O nosie sir J.F., a też o innych nosach. Niebawem dojdziemy do tematu. Dzisiaj noc świętojańska, na wzgórzu już palą ognisko, nad którym bez wątpienia skacze Stefan Scrope, pragnący odmienić pieski los. Na razie jednak słówko do Worcestera. SŁÓWKO do WORCESTERA. (A pewno, napiszmy DUŻVMI!) Mój sługa urodził się w rok bitwy pod Agincourt. Jest Hnjałto własny syn.fla, nastaw uszu,"Worcesterze: mam już jednego syna, bękarta. Od dawna trzymam go w klasztorze, w przeklętej Irlandiiniby w Czyśćcu albo jeszcze gorzej, bo jakże znieść życie, jeśli się jest: ) bękartem ) mnichem ) i w Irlandii, tego już pojąć nie potrafię zupełnie. Oprócz tegoż kurwiego pomiotu, jako rzekłem, nie posiadam dzieci. Nie zaludniłem Ziemi swoim podobieństwem. Dlatego synem jest mi sługa Worcester. Synowskiej jest odwagi i takiejż lojalności. Któż inny wyruszałby w drogę na poszukiwania krwawych śladów świętego Jakmutam, tylko dlatego że tak mi się spodobało? Poruszył mnie zwłaszcza fakt, że Worcester powrócił nie umywszy ani razu prawicy, abym sam mógł ujrzeć świątobliwą i zaśmierdziała juchę, którą miał odnaleźć. Żartuję, Worcesterze! Ale już bez żartów, klnę się na wnętrzności duszy Chrystusowej, że sługa ujął mnie swoim psim przywiązaniem, wyruszając w daleka pielgrzymkę do Walii, tylko po to aby wróciwszy do Caister oświadczyć mi lakonicznie: - Chyba ktoś wytarł! Wiwat Worcester! Niezmiernie angielska reakcja. Cenię takich ludzi. Powrót człowieka, który chciałby mnie ująć za serce. Podobnie do Penelopy powrócił Ulisses po trojańskiej tułaczce i na widok żony mruknął: - Co tam masz na wieczerzę? Czysta poezja kryje się w takich słowach, jeśli je wypowiedzieć w stosownych okolicznościach. Poetą trzeba się urodzić, wyuczyć się tego nie sposób. Worcester, mój syn i poeta, mój annałarz, ku naszej radości powrócił w progi Caister. Jest przy mnie. Historia znów nabierze tempa, znowu popłynie miękko niczym morskie nawy królowej Nawarry, sunące ku Kotwicowisku między nogami autora w pamiętny ranek, kiedy to wydobyłem z siebie wiekopomną, majestatyczną i szlachetną zadnią fanfarę. Czuję ją do dzisiaj. Ach, pierdnięcia młodości! Od sędziwych bzdetów różnią się porywczością. Są też wielobarwne i próżno by się starać zebrać je w cedzak. Otóż mój nos... Na temat mojego nosa... Worcester urodził się w mieście Bristolu, skąd przywożą mleko. Jego matką była Elżbieta Botoner. Co do imienia ojca... Jakoś wypadło ono matce z pamięci. Znów żartowałem, siadajże, Worcesterku! Poważnie mówiąc, Worcester jest znakomitego rodu, bo podobnie jak ja ma w swych żyłach przednią krew angielską. Pochodzi z boga- tego chłopstwa, nie zepsutego przez normańskich alfonsów i zbójów. Ród jego wywodzi się z wolnych dzierżawców, którzy lubią wino i befsztyk, prawdziwych Anglików. Niewielu nas takich zostało i kiedyś przyjdzie nam sczeznąć do reszty, a wtedy Anglia pogrąży się w fali Francuzów, Irlandczyków i jakich tam jeszcze koniokradów. Wiedz, czytelniku, że my, Anglicy, musimy się trzymać razem. Rzeczony Worcester, łachotliwy i gniewny skryba, bibliotekarz, JWP Mól Książkowy, na mój koszt pobierał nauki w Oksfordzie. (Pisz, Worcesterze, iż wdzięczność twoja nie ma granic.) Studiował on mianowicie w Oksfordzie astronomię u Ojca Jana Hobby'ego. Wkrótce też został sekretarzem w moim majątku, człowiekiem do wszystkiego i lizaczem dupy. Jam jest tutaj panem, a Worcester sługą. Pisać potrafi wcale kształtnie, i dobre ma oko. Mówię: oko, w liczbie pojedynczej, bo drugie utracił niegdyś na skutek niegroźnego wypadku - cisnąłem weń kałamarzem pełnym kseresu. Cyklopek mój mały! Za to zdrowe oko Worcester wciąż wybałusza niczym księżyc w pełni. Zasiadł oto, jak Cyklop znojąc się ku mojej chwale, budując księgę podobną do sławnych cyklopich budowli, a to: galerii w Tyrynsie. bramy Liońskiej, skarbca w Atenach, a też do grobowców Foroneusa i Danaosa. Cyklopia murarka: potężne skalne bloki spojone bez zaprawy, tak że szczelin nie widać. Ponadto żywa encyklopedia. A ja zostanę Wulkanem! Cóż powiesz, Worcesterze? Będziesz na mój użytek kuł żelazo, na kartach tej Księgi. Cerę sekretarz ma śniadą, rumiane policzki, a charakter angielskiego filologa! Tak się cieszy każdym nowo nabytym foliałem, jak mnie raduje nowy majątek albo łan tłustej ziemi. Na temat mego Nosa... Do diabła z nosem, do diabła z innymi członkami! Zarżnijcie tłustego cielaka: Worcester powrócił z dalekiej Wału, niosąc nam nowinę, że głowa świętego Jakmutam przestała wreszcie krwawić! Niesie też inne wieści, zebrane podczas błazeńskiej pielgrzymki. Trzeba dodać, że Worcester lubi podobne wędrówki, i odkąd osiedliśmy - Falstaff w Caister po ukończeniu budowy zamczyska w roku od Wniebowstąpienia, już siedem razy wyruszał w błędną drogę. Jedzmy tedy i pijmy, ciesząc się powrotem syna na łono. Jeszcze słówko o nosach. Znałem niegdyś człowieka imieniem Bardolf. Koniec końców powieszono go za rabunek francuskich kościołów. Otóż Bardolf miał nos podobny do ogniska, które widzicie na wzgórzu. Tak był ów organ czerwony, że przy jego blasku nawet ciemną nocą znajdowaliście drogę. Pewnej zimy grzałem sobie o nos ten zziębłe dłonie, bo też pośród pospolitych nosów ten był niczym słońce, straszliwa kometa, gorejąca głownia, z której pryskają smarki i skwierczące gluty. Więcej o Bardolfie już wkrótce. XLVI O duszy sir Johna Fastolfa Nazajutrz po Nocy Letniej Dotarliśmy oto w księdze do kwestii mojej duszy. Czy posiadam duszę? Ach, pani - oczywiście. Może nawet dwie. Postury jestem takiej, że choćby i dwóm duszom z łatwością dam radę służyć za dom i dzierżawę. Ze każde z Bożych stworzeń ma duszę to rzecz tak pewna jak ta, iż jaja mają żółtka, a ludzie rzucają cień. Dusza jest cieniem ciała - a może na odwrót, ciało doczesne jest nikłym cieniem rzucanym przez duszę. Tak, pod tą definicją mogę już się podpisać. Ergo, ponieważ doczesna powłoka jest cieniem tego, co w nas nieśmiertelne - bo ciało stanowi jeno przedłużenie duszy, jej odbity wizerunek - wynika stąd jasno, iż moja własna dusza jest olbrzymia, zapewne sławna nad podziw, a nadto monstrualna. Wnoszę to wszystko z faktu, że nawet mdłe ciało to w moim wypadku wielki pagór. Śmiało mogę napisać, że mam duszę rozmiarów królestwa Hiszpanii, choć dużo mniej zepsutą moralnie. Arystoteles wyróżniał rozmaite dusze. Jednym z rodzajów hoplici greccy wyściełali sobie hełmy bojowe. Moja cielesna dusza nie nadaje się do takiego celu jako nazbyt wielka. Nie wepchnąłby jej sobie do hełmu nawet sam Achilles, za co winienem jest wdzięczność losowi. Dusza moja posłużyłaby już łacniej za tarczę albo pawęż dla Agamemnona. Dusza moja, wielce towarzyska, bezpostaciowa, miedziana, nieśmiertelna część mojej istoty. Istnieniu duszy nie przeczą nawet muzułmanie. Każdy poganin wierny Allachowi, kiedy was dusi sznurkiem, poluzuje uścisk, zanim wydacie ostatnie kwaknięcie - po to, by dusza mogła spokojnie ulecieć do Nieba. Niektórzy powiadają, że to w duszy tkwią podstawy dowcipu, to jest tej właściwości, dzięki której możemy poznawać świat zewnętrzny, zdobywać wiedzę i kierować własnym ciałem. Jeśli jest tak w istocie, moja dusza musi przypominać jedną z tych gigantycznych machin oblężniczych: ma bowiem pod swoją komendą, niczym hetman wojskom, wielce rozległe terytoria ciała i krwi niezliczone kohorty. Bądź co bądź, włada wielkim kontynentem, zawiaduje i sprawuje rządy w prawdziwym imperium zmysłów, jest cesarzem moich wszystkich namiętności, a co poniektórzy z jej poddanych to łotry buntownicze i wielce psotne. Stąd, dumam sobie, płyną moje grzechy. Wspomnijcie jednak, iż jeden z łotrów dostąpił Zbawienia. Nie zapominajcie o tym wydarzeniu. Jako zaświadcza opowieść świętego Łukasza, pierwszy z łotrów biuźnił tylko i złorzeczył, lecz drugi rzekł do Jezusa: - Panie! Pomnij na mnie, gdy przyjdziesz do królestwa swego! I rzekł mu Jezus: - Zaprawdę powiadam ci, dziś ze mną będziesz w Raju. Brat Brackley, kiedym się napierał o więcej definicji, oświadczył, iż w jego mniemaniu dusza jest substancją albo raczej bytem, który istnieje per se, czyli dla siebie i w sobie. Dodał też mój spowiednik, że dusza jest elementem prostym i nierozczłonkowanym, to znaczy nierozdzielnym na poszczególne cząstki, a co więcej jak mówił - w esencji swej egzystencji dusza jest duchowa, z czego można wywieść, że w swym działaniu do pewnego stopnia nie zależy od emanacji materii. Nic z tego nie pojmuję. Pojmuję za to los drugiego z łotrów. Ów człek znalazł się w Raju. Pamiętam nauki rozmaitych gnostyków i innych, co prawili nam, że nigdy nie dostąpimy Zbawienia. Zasługują na nie jedynie nieliczni, jakoby ci wybrani. Gnostycy nie wiedzą, co mówią. Czy łotr był wśród wybranych? Nie był, jako nie była Maria Magdalena, błogosławiona święta. (Widziałem niegdyś czaszkę Marii Magdaleny. Trzymają ją w La Sainte Baume w Prowansji, w zdobnej klejnotami szkatule, otuloną w perukę ze złocistych włosów.) Maria Magdalena także jest dziś w Raju. Duszy nie można zabić. Podobnie tamtym, również i moja dusza jest nieśmiertelna. Reszta mych organów któregoś dnia sczeźnie, by dopiero w Dzień Sądu, kiedy czas w swojej chwale zatrzyma się na zawsze, powstać z prochu ziemi. Aż do Sądnego Dnia pozostanę chrześcijańskim prochem. Dopóki nie usłyszę ostatnich dzwonów o północy. Tymczasem jednak... Tymczasem jednak wciąż kaleczę sobie mózg o Brackleyową definicję, w myśl której dusza - do pewnego stopnia - nie zależy od wpływu materii. Owszem, chętnie takim poglądom przytaknę, zwłaszcza kiedy mówią mi lub przedstawiają na rycinie, co się stanie, gdy umrę. Jednakoż ów pogląd wcale mnie nie zadowala w kwestii bytu doczesnego, w kwestii prawideł tego, co zachodzi między mną a moją duszą teraz (o trzeciej godzinie). Moja dusza jest tak bliska ciału jak uśmiech bliski mej twarzy, a śmiech płucom i gardłu. Bo też nie umiem wystawić sobie śmiechu bez płuc. Podobnie wątpię w potrzebę istnienia dusz bezcielesnych - przynajmniej za naszego żywota. (Rozstrzygnięcie tej sprawy pozostawiam doktorom Kościoła, tak samo jak wszystkie inne kwestie tyczące ostatecznego sensu i celu istnienia.) Jezu, mój panie, pomnij na mnie... Wyczytałem gdzieś, że istnieją trzy rodzaje dusz. Pierwsza to dusza żywotna albo wegetatywna. Ona to każe roślinom piąć się w górę. Ogień, który trwa w róży. Drugą jest dusza zmysłowa, co rozkazuje zwierzętom. Ogień w lwach płonący. Trzecią jest dusza intelektualna albo myśląca, która kieruje czynami człowieka. Ogień, co goreje w Jasm Fastolfie. Lecz przecież... Nie mogę nijak oprzeć się wrażeniu, iż Fastolfowa dusza jest tworem troistym, bo oprócz intelektu, który konieczny, mogę w sobie wyróżnić także strony żywotne i strony zmysłowe. Czy upodobniam się przez to do główki kapusty albo do szczypioru? Do psa, do ryby? Nie sądzę. Człowiekiem jestem, ulepionym z gwiezdnej materii i błota, jako i wy wszyscy. Hę? Jak i ty, czytelniku? A czy to ja czytam twoje słowa w tej chwili? Spotkałem niegdyś w Damaszku męża uczonego, który długo wywodził o wędrówce duszy. Ów człek wiecznie się trwożył o to, że chrząszcza rozdepcze, a przecież w poprzednim wcieleniu chrząszczyk mógł być jego babką. Co do mnie, śmiało depczę po robactwie. Babcia spoczywa w Bogu i nie udaje żuka. Jeżeli mam duszę myślącą, musza w niej tkwić także zmysły i żywotność - bo też zmys)y i żywotność składają się razem na człowieczeństwo, choć jeszcze niepełne. Jakże mogą one po śmierci żyć poza materią? W Niebie nie będzie miejsca dla cebuli. XLVII O zdradzieckim ataku na tyły sir Johna Fastolfa czerwca Razu pewnego, w Irlandii, kiedym sadził kupę... Zacznijmy to od nowa. Worcesterze, bądź uprzejmy podać mi skrawek papieru - może mięciutkie welJum. Mnie, mnie, mnie, sir Johna Fastolfa herbu na czterech polach złotolazurowych czerwona wstęga z trzema krzyżykami... Mnie, rycerza orszaku króla Henryka V podczas jego pierwszej zbrojnej wyprawy do Francji, które to przedsięwzięcie przeszło do historii pod mianem Jebanej Wyprawy, gdyż wszelkich czynów w Wiadomej Dziedzinie król surowo swym wojskom zakazał... Mnie, którym się wyróżnił męstwem i bystrym pomyślunkiem na błotnistych polach opodal Agincourt, a jeszcze w potyczkach i utarczkach pod Rouen i Caen, Falaise i Seez, mnie, zdobywcę niezliczonych zamków i fortalicji w owym księstwie... Mnie, gubernatora Harfleur i Wielkiego Pokojowca Normandii... Mnie, którym pobił w pojedynku Jana II, księcia Alencon, a żabojadka tego gołymi rękami złapałem w czas bitwy po Verneuil i wysłałem baranka do zamczyska w Caister w specjalnym pudle (z dziurkami, dla dostępu powietrza), by trzymać go w niewoli, dopóki nie przysłano za niego okupu (a trzeba tu dodać, że okup ów bezprawnie zagarnęła dla siebie Korona w osobie lorda Willoughby, przez co obecny monarcha po dziś dzień dłużny mi jest funtów , szylingów i pensów)... Mnie, barona Gingingle we Francji i Kawalera Orderu Podwiązki na ziemi angielskiej... Mnie, ambasadora nadzwyczajnego na sobór w Bazylei... Niegdyś... Podle zgwałcono, napadnięto, zdybano w zaciszu... W zaciszu wychodka nad fosą, na zamku w Kildare! Botonerze, a cóż to za śmiechy?! Worcesterze, ogierze głupi, przestań mi tu rżeć, bo drugie oko każę ci zaraz wybić i na patelni podać na śniadanie. Sadzone oko na tłuszczu Ducha Świętego. Przysięgam, Cyklopie, przyjdzie taka pora, że trafisz na swojego Ulissesa. Słuchaj tedy i pisz. Dla twej wiedzy dodam, że owo interludium, acz cokolwiek niesławne, pozwoli nam zakończyć irlandzkie przygody, choć naturalnie wrócę do Irlandii, opisując przypadki mojego małżeństwa... Wciąż tkwiłem na zamku w Kildare. Bagiennicy palili w najlepsze katedrę i zaraz budowali na nowo. (Irlandzkie przysłowie numer siedem głosi, że nie od razu Dublin zrujnowano. Dzięki niech będą Bogu i świętemu Kolumbie, że zapomniałem brzmienie sześciu pozostałych.) Deszcz siąpił z nieba tak szarego i tak wionącego pustką jak zadek sędziwej wdowy. W zamczysku był wychodek - ustęp, sradło - z umyślną dziurą dla szczania i drugich czynności. Opatrzność w osobie architekta o wielu pomysłach, lecz zgoła nieświadomego, czym potrafią być złe przeciągi zawiewające w jakże czułe na chłód okolice odbytu, otóż Opatrzność zechciała umieścić wychodek w wykuszu baszty, w pomieszczeniu dwa kroki na dwa. Wchodziło się do środka przez otwór w murze. Wychodek, jako rzekłem, górował wysoko nad fosą. Co więcej - niech Bóg ma nas w opiece - żył wówczas w hrabstwie Kildare pewien krawiec, zasyfiały krętacz, co zwał się OTallow. "O" oznaczało, że ów krawiec miał ojca. "Oteloł", mówiąc z irlandzka. "Tallow" znaczy łój, i w samej rzeczy, człeczyna ów wyglądał jak spłodzony knotem. Tańcował też wokół mnie od świtu do nocy krawczyk OTallow, chcąc mi zapewne wydrzeć niewielką kwotę, raptem parę koron, którą mu byłem ponoć winien za uszycie płaszcza z gronostajów. Okrycie to pomagało mi jako tako uniknąć najgorszych irlandzkich chłodów. Wielce był dokuczliwy OTallow. Ilekroć udawałem się do baszty, brałem w dłoń rachunki, które mi przysyłał na dobrym papierze. Jak powiadam, zażywając rozkoszy zacisza wychodka w pewien wiosenny wieczór, medytowałem niespiesznie. Przed sobą miałem wąską szczelinę w murze, może strzelnicę. Patrzyłem hen w przestwór, na zielone łąki - w Hibernii widok wielce pospolity, gdziekolwiek się obrócić, pod warunkiem jednak, że chociaż na chwilę przestanie padać zwykła wstrętna mżawka, a Bóg zechce przez pięć minut zachować was w zdrowiu, strzegąc od ciosu menhirem w potylicę czy od kopniaka w krocze, wymierzonego wam przez dziewkę w drewniakach. Siedziałem sobie miło, sadząc kupę, niczym pan na zamku, książę na Wychodku, Szambelan Szamba. Okutałem się w nieszczęsny gronostajowy płaszczyk, bo pomimo wiosny okrutny przeciąg z fosy wiał przez dziurę. Dam słowo, że w takich warunkach dola kiszki stolcowej nie jest usłana różami. Zdecydowałem, że opiszę tragedię we wszystkich szcze gółach - nastaw uszu, Worcesterze - jako przestrogę przed zbytnią ufnością i zadufaniem w sobie. W podobnej samotni każdy się rozsiada spokojnie i zajmuje ową niezbędną, intymną, nieco bezsensowną czynnością, nikogo nie krzywdząc, myśl snując i refleksję nad tym lubo owym, przepuszczając przez siebie cenę baraniego udżca albo też w myślach obracając dowcip, jaki przy wieczerzy można opowiedzieć księciu Tomaszowi. Ktoś taki przypuszcza zapewne, że jest bezpieczny. Tak jednak wcale nie jest, czego się zaraz ode mnie dowiecie. Żywot nasz niedługi. Śmierć czuwa nam u boku, wciąż gotowa uderzyć nas, przebić swym grotem i cisnąć w wieczną otchłań. Gdy pośrodku żywota siedzicie w ustępie - zewsząd śmierć się czai. Będzie to opowieść z morałem, jak wszystkie historie, które tutaj snuję. Ezop kaleką był i niewolnikiem, lecz znał wielce prawdziwe bajki. Ja również jestem jednym z najznamienitszych moralistów, jakich nosiła ziemia. Oto macie dowody. Zawistny krawiec, zdradziecki 'Tallow wbił sobie w epileptyczną głowę, iż odpłaci mi jak należy za to, co brał snadno za ucieczkę przed okrutnie zawyżonym rachunkiem. Sądzę, że wdał się w konszachty z mistrzem kanalarzy na zamku w Kildare lub z innym równie godnym i światłym znawcą architektury i machin wojennych, bo precz cisnąwszy rozsądek, jakimś sposobem przepłynął przez fosę i inne kloaki. Następnie O'Tallow wdrapał się na niewielki występ o piętnaście łokci pod dziurą wychodka - tam gdzie fruwające odchody dostępowały rozgrzeszenia fosy. Przykucnął w mrocznej gardzieli kanału, gdy ja tymczasem, niczego się nie spodziewając, zdrów i wesół na górze rozpinałem portki. W ręku dzierżył ów zbrodniarz włócznię ze świerczyny... Nuże, Worcesterze! Pisać! Na samo wspomnienie trzęsie mną zgroza i boleść mnie przeszywa do głębi istoty. Zgwałcony! Splugawiony! Odarty z dziewictwa! Straszliwy był to afront. Cios w plecy. Obraza! Atak z zasiadki! Oto angielski rycerz rozsiadł się, skupiony bez reszty nad własnym stolcem, i nikomu nie wadząc zabawia się rześką popierdówką - by naraz dać susa w górę z rykiem okropnym i z cienkim kwiczeniem, a w największym otworze tkwi mu drąg świerkowy, zadając nieznośny ból. Słysz, Worcesterze! Jakże mam nazwać to uczucie? Splądrowany! Jedynie to słowo oddaje tak diabelski uczynek. Splądrowano moje Niderlandy! Wielce mnie ukłuło owo doświadczenie, mój synu. Nadszarpnęło moją wiarę w ludzi. Streszcza się w nim dla mnie to, czym są Irlandia i irlandzka nacja. Zakarbuj sobie w pamięci: Irlandczyk to ktoś taki, kto z ostrą włócznią w zębach przepłynie przez fosę rojącą się od gówien i kto brodząc w kanałach, zaczai się podle i kiedyś majestatycznie zasiadł w wychodku na górze, kolnie cię świerkowym drzewcem prosto w dupę. O, kanalizacjo! O, mój odbycie! Mogę śmiało rzec, nieszczęśliwy, że gdyby nie przytomność umysłu i wielce elastyczna konstytucja cielesna, doświadczenie to zrujnowałoby mi resztę żywota. Choć ocalałem, taką z tego wyniosłem naukę: nigdy się nie czuj bezpieczny i nie myśl sobie, że wolnyś od wrogów. Diabeł runie na ciebie, gdy tylko spuścisz spodnie. Oto dlaczego, gdy wchodzę do izby, uważam, żeby stanąć plecami do ściany. Jeśli ściana odjeżdża, podążam za ścianą, a zanim przy niej stanę, wypatruję ukrytych otworów. XLVIII O honorze i szczvpiorze czerwca Ponieważ matka moja nieodmiennie była żądna teatralnych chwytów, za dzień własnego zgonu obrała sobie Popielec. Kiedy więc ksiądz znak krzyża popiołem kreślił jej na czole, mrucząc swoje Memento, homo, ąuia pulvis es et in puherem revertis ("Pamiętaj, człeku, iż prochem jesteś i w proch się obrócisz"), matka w istocie przypomniała sobie ową prawdę i na bok padłszy, swój obrót w proch rozpoczęła. Pani matko, racz wybaczyć swemu synowi. Pomnę, że niegdyś wystawiła na pokaz w szklanej witrynce wszystkie swoje paradne ciżemki i botki! Atoli dwa lata przed śmiercią, kiedym się nadal po Irlandii tułał, matka przepisała na mnie nasz majątek w Caister, a z nim sąsiednie włości w Repps. Mam oto przed sobą sporządzony jej ręką przywilej. Uczyniła mnie w nim ponadto dziedzicem dworu w Caister - tego, który przemieniłem w Zamek - i opiekunem kaplicy Świętego Jana w dobrach caisterskich. By wszelkie te włości i domostwa pomieniony John Fastolfi spadkobiercy jego po wieczne czasy zatrzymali na wlasność - tak stoi w legacie, datowanym pierwszego dnia października, w szóstą jesień miłościwego panowania króla Henrysia IV i w roku od Zbawienia Naszego. Niżej widnieje matczyna pieczęć, pieczęć lady Mortimer. Możem już wam napomknął, że spłodził moją rodzicielkę szlachcic Mikołaj Park, a wdową ją uczynił (przy kolejnym zamążpójściu) właśnie sir Ryszard Mortimer, pan na Attleburghu w hrabstwie Norfolk. Za sprawą legatu matczynego nie stałem się wcale człowiekiem majętnym. Ile się tyczy gotowizny, pieniądz hojniej mi sypnął, dopiero wtedy kiedym sam się ożenił. Naówczas jednak, w pierwszej dekadzie piętnastego stulecia, cóż miałem? Zgoła nic, prócz dwóch mająteczków i opiekuństwa nad kaplicą. A tu jeszcze wojować mi przyszło w obcej stronie, już przez Juwenala nazwanej Iuverną, bo lud tamtejszy jurny. Wciąż nadstawiałem głowy w bezliku hazardów, pod sztychami długich włóczni, w płomieniach trawiących katedry i pośród całej reszty irlandzkich specjalności. Wiedza, że jestem majętny, przydała jednak osłody mojemu wygnaniu. Jestem Anglikiem i kocham tę ziemię. Najmniejsza jej garstka będzie dla mnie bogactwem. Za tę ziemię ginęliśmy na wojnach we Francji. Co do mnie, walczyłem także i za inne sprawy, co zaraz wyłożę. Taki już los każdego zaciężnego żołnierza od czasów Hannibala i Achillesa: walczyłem, kiedym musiał i kiedym nijak nie mógł od tego się wykręcić. Jakkolwiek jednak bywało, wojowałem nie tylko po to, by ocalić skórę, lecz jeszcze by ocalić ową piędź angielskiej ziemi zwaną Cais- terem - smętne, nagie pobrzeże za oknem, niskie piaskowe wydmy i tych kilka drzew, pokazujących plecy wschodnim wichrom. Bagienna kraina, gdzie nic nie przyciąga ludzkiej uwagi ani jej też nie odrywa od łagodnej linii, wzdłuż której morze i ziemia dotykają niebios - nic, prócz mojego zamku, mojej wieży olbrzyma. Na razie jednak Irlandia. Hrabstwo Kildare. Siedzi przy mym boku książę Tomasz, który dopiero niedawno przybył z Anglii, a już brwi marszczy, bo nie spodobał mu się sposób, w jaki odpierałem szturm podczas oblężenia - choć, mniemam, zwyciężyłem. Na belce opodal domostwa dyndało na wietrze siedem ludzkich trupów. Zasiedliśmy w izbie, rozprawiając o honorze. (Książę Klarencji nie pochwalał bowiem moich metod walki za pomocą kartofli i bimbru.) - Honor! - rzekł i wraził we mnie spojrzenie, które powagą naśladować miało wzrok księcia Henryka. - Honor to sztandar rycerstwa. Rycerstwo i honor to jedno. Honor to dzielność w boju. Poznać snadno rycerza po czynach chwalebnych. Zza fosy zakwiczało nagle paru irlandzkich czartów. Myślę, że siedem trupów, zamiast odstraszać innych, pełniło teraz rolę męczenników. W ciszy słychać było skwierczenie katedry. - I mnie honor gna naprzód - ja na to - ale jeśli honor wygna mnie z tego świata, gdy ja gonię naprzód, co wtedy będzie? Księciu nie spodobało się chyba, że mówię o szlachetnym honorze niby o gonieniu się suk. Sam zaczął z zafrasowanej twarzy przypominać psa. Siedział tak, patrząc pod nogi, na polepę wysypaną zielonym sitowiem. Według mnie sam był sobie najgorszym wrogiem. Ciała wisielców stukały miękko o blanki warowni. Kiedy Irlandczyk chce wam się przypochlebić, mówi zawsze: - Na twój honor, panie... - Czy honor potrafi przyprawić nogę? - znów rzeknę. - Bynajmniej. Czy ramię? Takoż nie. Czy odjąć ból rany? Ani tego. Cóż to jest honor? Wyraz. Co to jest ten wyraz, honor? Dech. - Ba, toć jesteś Niebu śmierć dłużny - przypomniał mi książę. - Jeszcze jej nie winienem! - Lecz honor... - Któż to go posiada, ów honor? Ten, co zginął w środę. Czy on to czuje? Bynajmniej. Czy słyszy? Także nie. - Odgiąłem paluch kolejny. - Tych siedmiu, co tam wiszą. To honor? Książę Tomasz kopnął ciżmą polano bliżej ognia i mruknął: - Honor to rzecz nieczuła. - Aha - odpowiem. - W sam raz dla umarłego. Książę wzruszył ramionami. - Nie będzie z ciebie rycerza. - Honorja znów - to nie herbowa tarcza. To twój herb na nagrobku. Ot, zabawka rycerska, co umili pochówek. - Jesteś Niebu śmierć dłużny - powtórzył książę Tomasz, uparty był bowiem. - Wszyscyśmy dłużni. Zapłacę, gdy czas przyjdzie. W ciszy tylko wiatr kołysał kilimami. Skrzypnęła belka szubienicy. - I tak się kończy mój katechizm - rzeknę niegłośno, a po przydługiej pauzie dodam: - Mój władco. Dobrze wiedziałem, że księciu Tomaszowi nie w smak są moje poglądy na temat honoru. Tak oto zaczął się spór naszych myśli, gniewne rozejście się umysłów - mojego z książęcym - mające ^trwać po kres życia Tomasza. Ze wciąż mi prawił o Amadisie z Galii, zacząłem jeść szczypior. Właśnie szczypior. Cebulowy szczypior owego roku hojnie obrodził w Kildare. Nie znał też człowiek soczystszych owoców niż szczypior tamtej jesieni. Weseląc się nocą, podochocony winem, kiedy pan mój nie umiał poskromić gadulstwa, a jeno powtarzał nudziarstwa o rycerskości i błędnych rycerzach, mając za intencją odmienić mój pogląd na to, czym jest honorprzytoczyć owe powiastki tu omieszkam, miły czytelniku, bo łacno możesz je posłyszeć w byle zajeździe, gdzie zasiadają rozmaite zawadiaki, co gołej stali nie widziały w życiu, choć kiedy łypną znad kart rozłożonych, poprzysiągłbyś, że wojsko to srogie - kiedy więc książę Tomasz wciąż ów wyraz HONOR na wsze strony obracał i międlił, znalaz- łem sobie nową zabawę: tam gdzie książę raczył mówić HONOR, ja wsadzałem słowo dużo nadobniejsze - SZCZVPIOR. - SZCZVPIOR jest bowiem rycerskości znakiem. Łacno poznać rycerza po SZCZVPIORZE jego... Starożytni Rzymianie pierwsi własny SZCZVPIOR kładli nad wszystko inne... Bacz na swój SZCZVPIOR, śmiało w szranki stawaj... SZCZVPIORZE godny, SZCZVPIORZE wysoki... Czyżem nie rzucił SZCZVPIORU na szalę?... Strzeż pilnie władcy, zrządź mu mir i SZCZVPIOR... Jedna to rzecz jest, me życie i SZCZVPIOR, razem złączone i nierozerwalne, zabierz mi SZCZVPIOR, a życie mi weźmiesz... Jesteś SZCZVPIORU swego pionkiem, panie... Im mniejsza nas liczba, tym większa cząstka SZCZVPIORU dla wszystkich... Przed nim swój SZCZVPIOR korzą wszystkie pany... Bóg z tobą, panie! Strzeż jeno SZCZVPIORU!... Postaw przed jednym okiem śmierć, przed drugim SZCZVPIOR, bogowie wskażą, że bez ociągania kładę SZCZVPIOR nad śmierć nędzną... SZCZVPIOR i rycerskość... Jeśli SZCZVPiORU jesteś mężem, dzisiaj tego dokaż... Tak bajdurzył książę. Moje zabawy w zamianę HONORU w SZCZVPIOR odsłoniły mi niejedno z tego, co dzieliło królewskich braci, Tomasza i Henryka. Myślę jeszcze, że może stumanione kseresem - albo wyostrzone? - zmysły umyślnie zamieniały owe słowa, ukazując mi wreszcie, czego spodziewa się po mnie książę Henryk. Cóż, wszyscy czterej książęta odzwierciedlali się wzajemnie i to, czegom nauczył się o jednym z nich, mówiło wiele o trzech pozostałych - zwłaszcza o Henryku, który sam był największym zwierciadłem i zwierciadlaną ramą. Stary gospodarz z Repps powiadał mi, pomnę, iż szczypior znano w Brytanii na długo przed rzymską inwazją (a tym samym, panie, przed twoim HONOREM). Wylęgła się owa roślina, co pewne, w pieczarach i w lochach świata, wrastając w naszą glebę, można rzec, od spodu. Nie przyniósł go w kieszeni czy w węzełku żaden obcy najezdnik. Znajdziecie szczypior ryty i rzeźbiony na egipskich posągach, gdyż czcili go władcy owej krainy. Jak mi właśnie podszepnął sługa Worcester, sama nazwa cebuli to we francuskiej mowie oignon, co się wywodzi z łacińskiego unio i oznacza moją ulubioną jedność i tożsamość, którą chowam w cebulowej głębi swojego serca. Miedzy cebulą i perłą nie ma jednej sylaby różnicy. Natomiast kwaszone ogórki - jak i honor - są już zgolą czymś innym. HONOR i SZCZVPIOR, i śmierć matki mojej. Co tam na wieczerzę? Obiecuję, że już jutro opowiem o rzeczy niezwykłej, o której zamilczeć nie można. Mianowicie o tym, jak Franciszek Kościogryzek i Czarny Jerzy Barnes, a z nimi moja przyrodnia siostra zabrali mnie z Irlandii do Londynu, gdzie zostałem kompanem i druhem niepoprawnego księcia Henryka. XLIX Jak sir John Fastolf powrócił do Londynu czerwca Wstając o świcie pośród krainy Kildare, sączącej śmierć w ciało, jąłem wspominać Caister: smętne, nagie.jałowe wybrzeże, które tak ukochałem, makrele i śledzie łowione w morzu w czas lata, łodzie rybackie wywlekane zimą w oparach deszczu i piany na szarą plażę, ciągnącą się w dal. Krzyk kulików. Odciski stóp w piasku, zaraz nabiegające wodą. Przeszedłem obok wiecznego płomienia w katedrze Świętej Brygidy. Nawet rąk nie mógł mi ogrzać ów płomyk. Oczami duszy wciąż przemierzałem trzy mile pól dzielące Caister od Varmouth, choć wokół siebie miałem jeno irlandzkie głazy, irlandzką trawę i irlandzkie niebo. Mój spłacheć Anglii rozciąga się smugą niewyraźną, podobny wybrzeżu Holandii leżącemu naprzeciw, podobny także melancholijnej równi morza pomiędzy tymi brzegami. Zielona pustać, oddzielona od morskiego brzegu kępami janowca, który okrywa się w lecie pysznym złotym kwiatem. Gdy spojrzeć na zachód, w głąb lądu, widok się nie zmienia - znów bagna, płaskie jak naleśnik łęgi, zimą zalane wodą, a w lecie dla odmiany upstrzone bezlikiem czarnobiałych i czarnobrunatnych plamek - wypasanych stad bydła. Taki to widok wciąż miałem w głowie przebywając w irlandzkim odosobnieniu. Takoż jawił mi się pod czaszką - że to odziedziczyłem Caister po matce - mój Zamek, który umyśliłem pobudować. Miał on dorównać budowli, jaką niegdyś widziałem w Zelandii, budowli zwanej Elsynorem. Chciałem wznieść basztę, co niczym drugie Faros górować będzie nad płaskim mokradłem. Dostrzegam u siebie rzecz nader osobliwą, a to mianowicie, że kiedy przyjdzie mi spędzać czas w jakiejś okolicy, nie myślę ani trochę o jej zewnętrznych formach (może dlatego, że tyle uwagi pochłania mi własna forma cielesna). Kiedy jednak przyjdzie mi stamtąd odjechać, natychmiast widzę żywo tamto miejsce i wciąż rozważam w myślach jego zarysy. Nie sądzę, że przyczyną tego jest zwykła nostalgia, bo i teraz, w Caister, mogę do woli przywoływać w pamięci lada ździebełko trawy czy listek, którym w Irlandii wycierałem sobie zadek. Mogę, lecz nie mam takiego życzenia. Rankiem, o którym chcę tu opowiedzieć, wróciłem od Świętej Brygidy i jej płomyka z powrotem na kwaterę i oto na dziedzińcu spostrzegłem trójkę wierzchowców. Nie znalazłbym w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, iż jeden z nich był niezwykłej postury. Co więcej, grzbiet tego Bucefała czy Brigliadora odciśnięty był siodłem, jak gdyby koń długi czas dźwigał ogromny ciężar. Jeśli wykluczyć, że przybył do nas Orlando albo Aleksander Wielki, jednego tylko znałem męża podobnej wagi. W gości przybywał - Czarny Jerzy Barnes! Dałem susa na piętro jak skaczący łosoś, który napotka wodospad - gdyż trzeba wam wiedzieć, że w owym czasie, nie bez udziału kartofli i bimbru, znacznie poprawiłem swoje wymiary i w obwodzie mierzyłem co najmniej sążeń. Moja tusza najbardziej ze wszystkiego rzuciła się Ofelii w oczy (bo również Ofelia, siostrzyczka moja przyrodnia, stała w komnacie, grzejąc zmarzniętą pupę przy kominku, a w palcach obracając różę). Razem z Ofełią wyczekiwali mnie Jerzy i Franciszek Kościogryzek. - Jasiu! Ty utyłeś! Ofelia pochwyciła mnie w ramiona i ucałowała. Musiała wspiąć się na palce, więc głaszcząc mnie po brzuchu zauważyła: - Coś nas rozdzieliło. Czym karmisz swoje zwierzę? - Różami - odparłem. Wziąłem zaraz Ofelię na kolana. Tak mi rzekła siostra, gładząc mnie kwiatem róży po policzku: - Witaj mi, góro. Dobrze cię widzieć, mój miły panie wielorybie. Kościogryzek odchrząknął i co prędzej odskoczył od ognia, który mu przypalił portasy. - Nareszcie się widzimy, Fastolfie - wymruczał. - Miło cię widzieć przy zdrowiu i tuszy! - ze śmiechem zawtórował mu Barnes. - Jakże się żyje w tej Ultima Thule? Starym zwyczajem wymienialiśmy gburowate żarty i tłuste przywitania. Anglicy wielce sobie cenią podobne błahe rozmówki. Moimi gośćmi nie wstrząsnęła podróż przez Irlandię ani uroki krainy. Franciszek zapamiętał tylko jeden osobliwy widok: gdy przejeżdżali przez wioskę, ujrzeli w bok od gościńca sznur do bielizny, z którego dyndały dwa splamione krwią kocie ogony. Kotów ani śladu. - Zapytałem kogoś, co się stało. Wieśniacy tłumaczyli, że to dwa koty pobiły się i pożarły jeden drugiego ze szczętem. Tylko ogony zostały. - Biedne kocięta! - szepnęła mi Ofelia do ucha, bawiąc się w kotka i myszkę na mym podołku. - Jasiu, to chyba bardzo dzika kraina? Uśmiałem się setnie. - Oszukali was, szelmy - wyjaśniłem gościom. A wszystko dlatego, że we wsi zauważono was na drodze. Taki tu panuje obyczaj, że bierze się dwa koty i v»iąże ogonami, po czym oba się zarzuca na sznur. Wszyscy stawiają zakłady o to, który kocur pierwszy wydrapie oczy drugiemu. Ot i tyle. Jeżeli coś przerwie zabawę, zakłady nieważne, a wieśniak mieczem odcina koty ze sznura. Ofelia wzdrygnęła się j oderwała płatek z kwiatu róży. - Dlatego ogon tam wisiał - dodałem, całując siostrzyczkę. Jerzy Barnes wziął się pod boki i jął chodzić po komnacie tam i sam, podając w przód swą łotrzykowską kruczą brodę rozczesaną na kształt trójzęba. - Cóż, Fastolfie - rzekł mi na koniec. - Zgadujesz zapewne, że nie po to jechaliśmy taki szmat świata, żeby rozprawiać z tobą o okrucieństwie wobec zwierząt. Prawie go nie słuchałem, bo akurat szeptałem Ofelii: - Ach, za skarby świata nie chciałbym postradać ogona. Za to język zgubić mogę zaraz... Najchętniej w twoim ogonku! Ofelia zachichotała, wiercąc się okrutnie na moich kolanach. Byłem rad, że dziewczę potrafi się jeszcze rumienić. Policzki miała pąsowe jak róża. Przesunąłem się nieco. - Mamy cię zabrać do domu! - warknął Barnes. Omal nie strąciłem Ofelii na podłogę. - Co?! Wracam do Caister? - Nie do Caister, lecz do Londynu - Barnes na to. Do przyjaciół w Londynie. Zaraz zmarszczyłem brew. - Niczemu nie byłbym bardziej rad - tłumaczę ponuro - lecz spośród mych przyjaciół nikt nie może rozkazywać Anglii, co ta ma uczynić z moją osobą. Anglia beze mnie nie poradzi sobie, a sami wiecie, że jest wolą Anglii, bym przy księciu Klarencji siedział na tych bagniskach. Zdajecie sobie sprawę, że Jaś Fastolf musi tutaj tkwić i nie ruszy do Cheapside tylko po to, by spotkać stęsknionych przyjaciół. Kościogryzek lał już do dzbanów kseres dla całej naszej kompanii. Podając mi naczynie, spojrzał na mnie, uśmiechnął się dziwnie i rzekł: - Jasiu, jeden z twych przyjaciół mieni się Anglią. Jeśli nie jest jeszcze Anglią, wkrótce nią będzie. Sam wiesz, do czego piję. Kazano ci jechać za Tomaszem do dalekiej Irlandii z przyczyny zawiści między nim a bratem. Sporów tych nie rozstrzygniesz. Może nawet Henryk i Tomasz nie wiedzą, że się taki zawiązał, może nie chcą się do tego przyznać. Objąłem wpół Ofelię. Wypiliśmy: ja z jej dzbana, Ofelia z mojego. - Mów dalej - rzeknę. - Zaczynam rozumieć twą mowę. - To dobrze, że rozumiesz - gniewnie parsknął Franciszek. - Gdybyś nie chciał zrozumieć, mam rozkaz wieźć cię do Anglii: prosto do lochów Tower! Kogo zamkną w Tower, temu prędko sprawią szubienicę! - Do Tower? Znakomicie! - jąłem podbechtywać Franciszka. - Mogę i do Tower. Ktoś musi się tam zająć królewską mennicą! Barnes chlasnął się po bokach swym wielkim czarnym kapeluszem i ze śmiechem zawołał: - Niegdyś król Henryk III trzymał w Tower słonia. Sam podobnyś do słonia, więc ci też opowiem, że pewna osobistość nakazała, jeśli z nami nie zechcesz jechać, by Henryk IV zrobił słonia z ciebie i w Tower zatrzymał. Odstawiłem swój dzban. Potem dzban Ofelii. - Cóż to za osobistość? Niechaj zgadnę. Czy może nasz przyjaciel Robert Mielizna wyniesiony został do takich godności? Może skończył studia i uczyniono go Lordem Wielkim Sędzią królestwa Anglii? Ofelia zakręciła mi języczkiem w uchu. Otarła się o mnie okrąglutkimi jak piłki piersiami. Znów poruszyła językiem, zeskoczyła mi z kolan i rzecze: - Przecież wiesz, hultaju, o czym mowa! Masz przyjaciół u szczytów świata! Zwłaszcza jednego, o którym wspomniał Franciszek. Przyjaciel, co kiedyś będzie Anglią, to Henryś Monmouth, czyli książę Henryk. Henryk pragnie, byś wrócił. On to jest osobistością, która nas przysyła. I tak też było. Za moją dobrą fortunę wypiliśmy morze kseresu w górnej komnacie, po czym udaliśmy się do księcia Klarencji. Kościogryzek wręczył mu pismo z ogromniastą pieczęcią. Książę rzucił jeno okiem na list - a trzeba przyznać, czytelnikiem był biegłym. Następnie pismo zostało podarte i ciśnięte w ogień. Wzruszenie ramion. Trzaśniecie drzwi. Wyszliśmy z posłuchania, łypiąc na siebie i uśmiechając się radośnie. Na odjezdnym dostałem hiszpańskiego wierzchowca. Oto znowu ruszałem do Anglii, do Londynu! Z lekkim sercem, z rozśpiewaną duszą, w kompanii dwóch przyjaciół i miłej Ofelii. Dopiero w drodze, w połowie żeglugi przez cieśninę Świętego Jerzego, z radością i smutkiem dowiedziałem się, że Ofelia zamyśla iść za mąż. Radowałem się losem siostry, gdyż wybrał ją człowiek majętny. Bóg nie obdarzył pary dziećmi, a siedem lat później Ofelia umarła w gorączce przy połogu - swym pierwszym, gdyby ona czy dziecko przeżyli. Siostra przybyła do Irlandii zwiastując najszczęśliwszy i najsytszy chwały okres mojego żywota, czas wiecznego karnawału, pełen mądrości i przygód wszelakich. Uczyniła to z samej dobroci serca i miłości ku mnie, bo też wiedziała o moim podłym losie w Irlandii i o tym jeszcze, iż największą dla mnie rozkoszą i zachętą będzie widok jej twarzy, tak mi drogiej, i ust niosących wiadomość, że Henryk mnie przyzywa do Anglii. Nie iżbym potrzebował zachęt czy uwiedzeń. Zbyt mnie ciekawiło, czemu książę pragnie mnie widzieć w takiej chwili, by się dziwić. Między mną a księciem wciąż przeskakiwała iskra, ognik świętego Elma, jaki przed burzą płonie na masztach okrętów. Przypuszczałem w duchu, że i Henryk zauważył tę iskrę, że poczuł ją przy naszym pierwszym spotkaniu, kiedy rozłupywałem Skoganowi łeb u bramy dworu. Oto nasze nawy żeglowały ku sobie, gotowe do boju. Nadciągała burza. Gdy z Holyhead wyruszaliśmy w drogę przez Anglię, Barnes i Kościogryzek wyjawili rni jeszcze, że książę Henryk incognito - a nawet całkiem jawnie - zabawia się w towarzystwie mojej dawnej kompanii, z którą tyle czasu obozowałem w Londynie. Że to ilekroć rozmowa schodziła na piwo i ciasteczka, wspominano zaraz moją osobę, dobry książę Henryk zapałał pragnieniem, by mieć mnie odtąd przy sobie jako pomocnika w piciu i pożeraniu tychże ciasteczek i piwa. - Książę zakochał się w Pani Niecnocie, mój Jasiu, i chce, abyś mu udzielił ślubu z tą jałowicą! - Tak rzekł mi Jerzy Barnes. - Nie mam wątpliwości, że zdolnym do nieświętej służby - odrzekłem mu pobożnym tonem. - Potępieniec uparł się założyć swój dwór pośród złodziei. Teraz szuka nadwornego błazna - dodał Kościogryzek. - Chcesz powiedzieć: króla - sprostowałem dumnie. O bohaterach Że ciałem obdarzony jestem hojniej niźli inni, raczcie mieć wzgląd i na to, że mdłej słabości więcej mi przypada. Podaj no, który tam, figi. Cóż tedy takiego - bohater? Pora nam, gdyśmy już poradzili pytaniu, co to honor, wziąć się za bary z siostrzaną kwestią bohatera. Achilles, powiadacie. Cezar, powiadacie. Aleksander, powiadacie. Hola, czytelniku miły! Nie pytam ja, KTO. Pytam, CO to bohater, żądny definicji tego słowa. Lecz ileście już, panie, przywołali tych trzech obwiesiów, spójrzmy, czym się mogą pochwalić. Nasz Achilles, owszem, uwijał się pod miastem Troją niby w ukropie, zwłaszcza kiedy mu ubito Patroklosa, towarzysza męskich figlików, atoli bieganie to brało się jeno z histerii, a co nie z histerii, to znowu z dyzenterii. Baczcie jeszcze, że mamusia Achillesa, pochodząca ze sfer ponadziemskich, umiała już zadbać o syna, użyczając mu pleców. Cóż tu gadać o owych półbogach - zwłaszcza jeśli pięty mają tak wrażliwe. Nic mi po Achillesie. Cezar to przypadek nieco ciekawszy. Szeroko się niesie wieść o jego trzystu i dwudziestu triumfach, lecz człek woli się jakoś nie wgłębiać w inne jego triumfy, jak te nad Nikomedesem Bityńskim (przez przyjacioły w nieobyczaju przezywanym Nikuś Picuś). Każdy chętnie szedł za Cezarem, choć ten nawet ładowanie w Anglii musiał pokpić: w dwudziesty siódmy dzień sierpnia roku przed śmiercią Pana Naszego przypływ w Dover osiągał szczyt o . rano, a że wódz źle wszystko obliczył, legiony swe - osiem tysięcy wojska na osiemdziesięciu galerach - wyładował jak raz pośrodku Bagien Romneyskich. Ave Pedał! I ty mi się nie nadasz. - Wolnego, a co z Aleksandrem? - napieracie się, panie. Ha, powiadam, zgoda, Aleksandra świat mógłby snadno okrzyknąć bohaterem. Lecz ja powiem, że był on co najwyżej znakomitym wodzem. Do tego jednak pragnął zawojować cały świat (co zdaje mi się dziecinadą) i kazał, aby go czczono jak boga (co rzeczą jeszcze gorszą). Nie, panie. Aleksandra nie można traktować poważnie. Został nam wszakże KRÓL ARTUR. Ha, otom już wasz. Nigdy nie wyrzekłem złego słowa o królu Arturze ani o mieczu jego, ani o włóczni onej Arturowej, ni o tarczy jego królewskiej, ani o psie króla Artura nawet (a wabił się ów pies Cavall). Nigdy nie usłyszycie z mych warg nieprzychylnych słów o Okrągłym Stole angielskiego monarchy. Czy Bussard wyruszył już do Varmouth po wszy wieprzowe? Znów czuję ostry kamień we wrotach mej dupy. Ech, mam tam chyba całe Stonehenge. Niech Bussard przywiezie mi jeszcze dwadzieścia kropel mikstury kwasu winowego. Bohater to błędny rycerz z kawałkiem szkła w dupsku. Cóż wy na to? O, pani, jesteśmy ginącym gatunkiem. Jak jednorożce. O, królu dawny i królu, co przyjdziesz! O, moje hemoroidy! Pomyślcie: Okrągły Stół. OKRĄGŁY STÓŁ - TO JA! LI O księciu Henryku Dzień świętego Piotra W leciech płochey młodości nadzwyczaj był książę powolny złym wpływom i karygodnym nawykom. Miłował grać na instrumentach y chociaż gorliwie ściskał cugle Marsowego rumaka, to tracąc wzgląd na skromność, wielce zapalczywie gorzał od pochodni Wenery, za którey przyczyną w przerwach od wypraw wojennych i wojaczki dzielney skłonny był oddawać się tym i drugim ekstrawagancjom, wypełniającym mu dni krnąbrney młodości. Worcester przetłumaczył to dla mnie z łaciny. Ustęp z kroniki Gęsta Henr id Quinti. Biorąc niewielką poprawkę na klasztorną skromność, mnisi wcale udatnie opisali tu księcia Henryka. Chcę przez to rzec: w powyższym opisie potrafię dostrzec młodzieńca, który przy dwóch osobnych okazjach narzygał mi do kapelusza. Niektórzy utrzymują, że owe Gęsta sporządził niejaki Jean de Bordin, lecz to nieprawda. Mogę wam wyjawić, kto jest autorem kronik: Tomasz Elmham, niegdyś mnich od benedyktynów z Canterbury, który potem przebywał w opactwie kluńskim, nim został opatem w Lenton opodal Nottingham. Umarł w roku od Zbawienia Ludzkości - czy coś koło tego (tak czy inaczej pamiętam, że w owym roku dręczyły mnie pryszcze na dupie, a był mi ów mnich winien funty, szylingów i pensów , a nadto koszulę, lecz puszczam mu te długi w niepamięć i ufam, że mnie odpłaci podobnie). Elmham był kapelanem królewskim we Francji. Stawał pod Agincourt. Fastolf znał go dobrze. Zdecydowałem, że wpuszczę do mych Act nieco prawdziwej Historii, z dobrego, a też uczonego źródła - po to, by was przygotować co nieco do małpich figli, które wnet nastąpią. Bez owego ustępu z kroniki, o panie, mógłbyś mi nie uwierzyć. Napisałem tak jeszcze po to, aby wszem i wobec przedstawić Henryka z dni, kiedy był jeszcze Henrysiem. Mój przyjaciel, podatny na złe wpływy i płoche nawyki. Mój zapalczywy młodzik. Mój chłopiec szalony, szalona pałka, największy łotr spośród słodkich książąt, miłe pacholę, co wywiodło mnie na manowce. Król Henryś! Mój królewski książę! Ja byłem wówczas ślepym a wielkim brzuchem, a Henryk był psem moim. LII O poniektórych' innych łotrzykach czerwca Oto są wizerunki główniejszych łotrzyków, którzy wystąpią w najbliższych rozdziałach: BARDOLF, szlachetka. Najmniej szlachetny ze znanych mi szlachetków. Jego widoki na otrzymanie tytułu rycerza nieodmiennie równały się zeru, bo też brakowało mu dobrego urodzenia, a krew w żyłach miał nie tyle błękitną, ile choleryczną. Choćbyście z jego juchą chcieli się ugodzić, przemówić jej do rozsądku, rozwodnić ją nieco, ona wciąż napływała w Bardolfowy nochal. Bardolf - mój rycerz gorejącej lampy. Jego nieszczęściem była własna gęba, podobna do roju meteorów, a składająca się cala z krost, pęcherzyków i wysypek, i ognistych płomieni. Wielce się zasłużył ów Bardolf gwoli naprawy mej duszy - ilekroć nań spojrzałem, myślałem o ogniu piekielnym. PISTOL, chorąży i wiarus. Stary żołnierz i niemożebny pyszałek. Pani Prędka zwała go pieszczotliwie Piszczel, a jako jego prawowita żona musiała o tym wiedzieć to i owo. Innymi słowy, chorąży zasłużył na tak niepochlebny przydomek ze względu na wieczne kłopoty z postawieniem lufy. GADSHILL, nie mylić z bitwą pod Gadshill, co się okaże w następnych rozdziałach. PĘTO, niewprawny złodziejaszek i oczajdusza. NVM, kapral i łotr wielce pocieszny. Był czas, że się Nym zaręczył z imć Prędką - któż z nas się nie zaręczył z tą panią - lecz na swoje szczęście utracił wybrankę na rzecz chorążego Pistola. Służył we Francji, gdzie razem z Bardolfem skończył na szubienicy za rabowanie kościołów. "Nimać coś" znaczy: kraść. Że dla kaprala belka to rzecz zwykła, również Nym zadyndał na koniec pod belką. Imć POINS Edward, przyjaciel księcia Henryka. Wielki kpiarz i żartowniś, szyderca, a też pospolity gówniarz. Na szczęście w rozdziale LXXI znika bez słowa wyjaśnienia. LIII O przygotowaniach do bitwy pod Gadshill lipca Gdy wróciłem z Irlandii, cały Londyn kipiał. Wszyscy mieli na ustach najmodniejsze hasło, a brzmiało ono: "Wiwat dewolucja!" Tym razem słowo to miało podobnież coś wspólnego z wydzieraniem dziewictwa naszemu królestwu. Stary Bolingbroke wymawiał to nowe słowo "diablucja" i zamyślał już angielską armię wysłać na wyprawę krzyżową przeciw mocom Szatana, lecz nie znajdował posłuchu - po pierwsze dlatego, że w sposób nieuczciwy zdobył tron, a po drugie, gdyż słabował na zdrowiu, żarty równocześnie przez trąd, syfilis, a jeszcze ganrenę. Jeśli do owych licznych utrapień dodacie, że j Walia stała w ogniu, a rokosz kwitła - gdyż pan Glendower niewiele wcześniej pokonał lorda Mortimera w prowincjach Walii - i że Szkoci wybijali coraz to nowe ; dziury w resztkach Muru Hadriana, pojmiecie sami, iż j Henryk IV nie był ze wszystkim szczęśliwy. Nawet kiedy go doszły dobre wieści, wnet obracały się w myślach [ w groźne znaki. Pogromca Szkotów Hotspur w bitwie pod Holmedon wysłał dziesięć tysięcy kraciastych spódniczek tam, gdzie znajdą lepszy klimat, lecz pojmanych do niewoli szkockich wielmożów zatrzymał dla siebie, czekając na okup. Bolingbroke wpadł w szał, gdyż za szkockich panów brało się w owe czasy niezły pieniądz. Kazał więc Hotspurowi ruszać do Londynu i przedstawić rachunki. Tymczasem w zakamarkach pałacu Westminster, w prywatnych komnatach księcia Walii nasz sztab snuł nie mniej ambitne plany wojenne. Odkąd znowu ujrzałem wokół siebie Londyn, nawet na krok nie rozstawałem się z księciem Henrykiem. Byliśmy nierozłączni jak Herkules i Jolaos, jak Amys i Amylion, jak Alfa i Omega. Albo jak garnczek konfitur i muchy. Książę grał rolę much. Nasze wzajemne kpinki i przycinki nie milkły ani na chwilę. - Która godzina, mój chłopaczku? - pytałem księcia z prostej uprzejmości, lecz on wnet stawiał grzeczne pytanie na głowie i czynił z nim wszelakie bezeceństwa... - Co, u diabła, masz do czynienia z godziną? Chyba że się godziny przemieniły w kufle kseresu. minuty w kapłony, zegary w języki rajfurek, wskazówki w szyldy zamtuzów, a samo błogosławione słońce w piękną, gorącą dziewkę w kitajce ognistego koloru, bo inaczej ani pojmuję, skąd ci przyszło to niewczesne pytanie! Rozpiąłem stada guzików i uśmiechnąłem się szeroko do księcia. - Zaczynasz mnie wreszcie pojmować, Henryczku. Lecz o dniu słonecznym prawisz mi bez potrzeby. My, rzezimieszki, kierujemy się biegiem księżyca. Henryk zrobił przedziwną minę, zzuł buty, oparł stopę o stół, po czym ręką staranną, choć nie ze wszystkim dbałą, kręcąc łokciem jak dźwignią, nalał trzy kufle kseresu. Z wielkim zaciekawieniem wpatrywał się we własny nadgarstek, co jest zwyczajnym objawem u każdego, kto ma w czubie i zmysłami stara się nadążyć za czynnościami ciała. Jeden kufel Henryk przeznaczył dla siebie, dwa dla mnie. - Skoro zostaniesz królem - zacząłem, biorąc swoje naczynia - czy będziesz wieszał złodziei? - Nie - burknął Henryk. Wypiłem za zniesienie w Anglii kary śmierci. - Nie będę wieszał - powtórzył Henryk, rzucając mi kosę spojrzenie. Jak gdyby orzeł zerknął zza przymkniętych powiek! - Zostawię to tobie! Wypiłem własne zdrowie z drugiej ręki. - Czy tylko naprawdę? Cudownie! Co to będzie ze mnie za sędzia! - Już fałszywy sąd wydałeś - przerwał mi książę. Nie będziesz sądził, lecz wieszał złodziei. Będziesz rzadkim oprawcą! Na te słowa wypiłem z obu dzbanów naraz. - Gdzieżeś nauczył się tej sztuczki? - zapytał książę wiedząc, iż poczytuję sobie za niezwykłą zaletę taką umiejętność, zwłaszcza że ledwo kropla czy dwie ściekały mi po brodzie przy tej sztuce. - W służbie godnego księcia wyjaśniłem. - Tylko godny książę zasługuje na podwójny toast. Falstaff Wziąłem nowy łyk i stuknąłem pustymi kuflami o stół. - Nim cię poznałem, książę, niczego nie znałem. - A teraz? - Teraz niewiele jestem lepszy od jawnogrzeszników - westchnąłem. Oczyma duszy przez mgnienie ujrzałem Dunkana, dawnego mego przyjaciela, jak zimny i sztywny leży pośród gromnic w klasztorze o wiecznie wilgotnych murach. - Muszę się wyrzec takiego życia - mruknąłem pod nosem. - I wyrzeknę się. Tu odbiło mi się paskudnie. - Bóg łaskaw, jeśli tego nie zrobię, jestem łajdak - ciągnąłem. Guziki na brzuchu zaczęły mi się same rozpinać. Widziałem, jak jeden odskoczył z impetem, a Henryk prędką szponą spróbował go schwycić w locie, niczym kot, który łowi myszy. - Może więc nie jest tak bardzo pijany - przeszło mi przez głowę. Henryk uwielbiał, gdy się upijałem siedem razy bardziej od niego, i wielce się cieszył mymi uciechami. Dodałem zatem (sądzę, że z powagą): - Nie myślę iść do Piekła z miłości do syna jakiego bądź chrześcijańskiego monarchy. Henryk wciąż chlipał kseres, wolną ręką podrzucając i łapiąc mój guzik. Naraz przechylił się ku mnie spiesznie i chlapiąc mi winem na rękaw szepnął: - A gdzie pójdziem szukać jutro sakiewki, Janeczku? Zaraził mnie swoim entuzjazmem, jak mnie zarażał często złośliwością. A też krotochwilami. - Gdzie zechcesz, braciszku! - zakrzyknąłem. - Gdzie zechcesz! - Hm! - podbechtywał mnie Henryk. - Widzę, że już zaczynasz poprawę: od modlitwy do mieszka! Pstryknął mi w twarz guzikiem, a ja się zaśmiałem. - To moja wokacja - rzekłem mu uroczyście - a ten nie grzeszy, kto pracuje wierny swej wokacji. Tegoż poranka czy może popołudnia, jeśli nie był to wieczór... bo w korytarzach Westminsteru, gdzie ważą się sprawy państwowe, wiecznie panował półmrok, szczególnie za zamkniętymi drzwiami prywatnych apartamentów księcia Walii. Niełatwo mi określić porę także i dlatego, iż Henryk nie odpowiedział mi nijak na moją pierwszą kwestię. Właśnie wtedy w drugim końcu pałacu stary Bolingbroke zwoływał radę czując, że go ćwiartują Walijczycy i Szkoci tudzież własna erisipelas, a jeszcze Hotspur, który nie chce oddać majętnych jeńców. Z kolei nasza tajna rada oczekiwała, aż przez tajne boczne drzwiczki przybędzie Henrykowy chłopiec na posyłki, fagas i wazeliniarz zwany Poins. Nijak mi imć Poins nie przypadł do smaku. Odwzajemniał mi zresztą te sentymenty i bez ustanku wołał mnie bezlikiem przezwisk jak: monsieur Zgryzota, sir John z Cukrem Wino i jeszcze innymi. Nie były to wielkie obelgi, za które Diabłu rwie się włosy z głowy. (Skoro o Diable mowa, Poins ubrdał sobie i śmiał insynuować, że sprzedałem Księciu Ciemności własną duszę, w dodatku w Wielki Piątek! Spotwarzył mnie też plotką, że owej straszliwej transakcji dokonałem w zamian za kufel madery i udko zimnego kapłona. Pytam was tedy: czy mogłem dokonać rzeczy równie głupiej w najściślejszy dzień Wielkiego Postu?) Poins był nikczemnikiem, lecz zamilczę tu o najgorszej z jego licznych przywar. Drugą z Poinsowych przywar był jego stosunek do niewiast - a dowiedziałem się tego od Neli Prędkiej, z którą Poins legł raz w łożu, aby wygrać zakład, jakiego dobił z inną męską kurwą. Jak to ujęła Nell, noc pełna była "opałów i strachów", gdyż Poins jął odchodzić od zmysłów przerażony widokiem niewieściego gniazdka mojej przyjaciółki i obsrał prześcieradło usiłując - znów według słów Nell - "zmusić puls do bicia". Gdy nadszedł poranek, imć Prędka stanęła przed swoim zwierciadłem w komnatach oberży "Pod Głową Odyńca", lecz kiedy upinając włosy uniosła ramiona i odsłoniła pachy... - Niechaj święty Sebastian ma mnie w opiece! - zawył Poins. - Co? Jeszcze dwie?! - Po czym dał nura do kosza na ostrygi, by skryć się przed straszliwymi szczegółami niewieściej anatomii. - Ten hultaj miał na myśli moje paszki! - opowiadała Nell. - Łajdak pokrętny! Pewnie sobie wyobrażał, że pachę także można przetryndolić! Cóż tedy. Ple ple. Benedicite Ple ple ple. Każdemu swoje. Owe męskie lalunie wolą golić sobie każdy włosek, aż stają się podobni do kurzych jaj. Nie mówię, że pan Edward Poins choć raz musiał się uciec do pomocy brzytwy i mydlanej piany, lecz to tylko dlatego że ciało miał bezwłose w sposób naturalny. Na moje szczęście - spieszę dodać - jest to posłyszana opinia, a nie obserwacja naoczna. Poins przypodchlebiał się i podsłuchiwał. Co więcej, lękał się kobiecej pachy. Trzymały się go złośliwe figle, dla mnie najniższa z postaci dowcipu. W dodatku nad podziw głupi był nasz Poins. Myślał, że Akwiniusz to marka wody mineralnej. Zdrój "Tomasz". Ha, dosyć już wspomnień o lokajczyku księcia. Jeszcze tylko dodam, że z wielką rozkoszą wykreślę go z księgi, gdy dobrniemy do rozdziału LXXI. Nie, pani - nie każę mu zginąć. W prawdziwym życiu nie rozkazałem mu tego uczynić, a nie zniosę kłamstwa na tych kartach. Pozwólcie. że się będę napawał do syta inną z przypadkowych rozkoszy autorstwa, to jest, rozkoszą wyrzucania postaci z pamięci. . Poins przyniósł nowinę, że mój plan, traktujący o pewnej misji w hrabstwie Kent, rozwija się wspaniale. Miałem na uwadze rozstaje dróg w Gadshill za rogatkami grodu Rochester, ledwo dwadzieścia siedem mil od bram Londynu. Urok owego miejsca polegał na tym, że podróżni podążali tam w dwóch kierunkach - z jednej strony do dary do sanktuarium świętego Tomasza Becketa. W drugą stronę jechali podróżni z kontynentu, kierując się z pełnymi kiesami na Londyn. Wymarzone miejsce na mały rabunek - a książę Henryk umyślił sobie nieco się rozerwać rabunkiem i rozbojem. Nie po to zacząłem pisać swoje Acta, aby się bez ustanku w nich rozwodzić nad osobowością Henryka Monmoutha. Zamiaru nie odmienię i nie wpadnę w takową pułapkę, lecz chociaż nie potrafię wam wyjaśnić, kim był Henryk ani ktokolwiek inny, a nadto wiem, że Henryk dawno już stanął przed Sędzią, który zna wszystkie tajniki człowieczego serca, muszę wam jasno rzec, iż w tym okresie życia książę z takim zapałem i z takim talentem grał rolę Syna Marnotrawnego, że podobnych historii nie przyszło mi jeszcze oglądać. Książęce Marnotrawstwo miało postać złożoną, bo chociaż Henryk potrafił uderzyć w twarz samego Gascoigne'a, Lorda Wielkiego Sędziego, i to bez przyczyny, tłumacząc się, że Gascoigne zamierza uwięzić mu sługę, Bardolfa, pod zarzutem gwałtu, jednak w przypływie innego humoru Henryk niby ten kurek na wieży stawał przed tronem w Westminsterze w stroju pokutnika (starej szkolnej todze z igłą i nitką zatkniętymi w kołnierz) i klękał przed ojcemmonarchą, wyciągał z pochwy ostry sztylet i przykładał go sobie do serca. Usilnie błagał Bolingbroke'a, by ten sam pchnął ostrze, jeśli w synowskim organie umie się dopatrzyć innych uczuć niż miłość i wierność królowi. Następnie, nim kilka nocy zdążyło upłynąć, Henryk już się zabawiał w mojej kompanii w Eastcheap, zataczając się wokół bek wina w piwnicach oberży "Pod Głową Odyńca" i rycząc pijackie kantyczki pośród karnawału, w którym byłem Królem Rozpasania. Nadto Henryk wciąż ze mną spiskował i zachęcał mnie do rabunku. Nic go tak nie podniecało jak myśl, że wydrze pieniądze swoim własnym poborcom podatków. - Ten pieniądz to własność króla! Część powinna wszakże przypaść księciu! - tak mawiał. Wyznam, że nigdy jakoś nie umiałem dociec, jak głęboko tkwiło w Henryku umiłowanie występku, ani dojść prawdy, czy rozmaite dziwactwa, dzikie kaprysy i wykrętne cechy charakteru Henrysia Maumautha należy przypisać. ) temu, iż jego ojciec w potworny sposób umierał za życia, z czego wypływało jasno, że już wkrótce na barki księcia spadnie jarzmo władzy. Czy może ) temu, że ja, John Fastolf we własnej osobie, stanowiłem dziwne przeciwieństwo Henrykowego ojca i tym samym stałem się dla księcia drugim ojcem, chętniej oglądanym - ucieleśnieniem swobody, którą nie dane było cieszyć się Henrykowi, przez Bolingbroke'a wplatanemu w sukcesję. Co do ojcostwa, dodam, że Henrykowi podobało się traktować mnie jak kogoś znacznie starszego od siebie. Zwał mnie Spóźnioną Wiosną i Latem Świętego Marcina, a przecież, jeśli w istocie byłem starszy od księcia, to nie tyle wiekiem, ile nadzwyczajną przemyślnością i doświadczeniem. ) albo może złe obyczaje księcia przypisać temu, iż przynajmniej jeden z jego braci - Tomasz, książę Klarencji, do niedawna mój wódz podczas wyprawy irlandzkiej - duszyczkę miał zawistną i wielce upartą, a jego poplecznicy nie kryli przed światem, że ich chlebodawca okazałby się lepszym królem. ) a może wreszcie temu, że obowiązki i ceremonie wiążące się ze sprawowaniem władzy wielce Henrykowi zaczęły doskwierać i zbytnio zaprzątać myśli. Młody książę czuł już uścisk korony Anglii na skroniach - i oto nagle mógł wytchnąć wraz ze mną, Johnem Fastolfem, wolnym duchem, który żyje chwilą, z preceptorem księcia w nauce tego, jak być prawdziwym Anglikiem. Preceptor w nauce tego, jak być prawdziwym Anglikiem. Wypisałem to jeszcze raz, dlatego że właśnie w tych słowach widzę klucz do wszystkich sprzeczności książęcej natury. Jeśli Henryk nauczył się czegoś ode mnie, nie zmarnował tej wiedzy w bitwie pod Agincourt. Dowiedz się, o pani, że być Anglikiem - gdybyś przez przypadek swój ród wywodziła z Etiopii - to to samo, co być istotą ludzką. Czerpiemy zarówno dumę, jak i upokorzenie (nie powiem jednak: uprzedzenie) z faktu, że natura Anglików jest równie ludzka jak natura któregokolwiek z plemion błądzących po świecie. Oto macie więc Henryka, który zajęty sztuką bycia wciąż bardziej marnotrawnym synem, ojca zastąpił wieprzem. Jak możecie stwierdzić. Nie mam wam tego za złe, bo sam lubię świnie. Po stokroć wolę spasła świnię od nadętego osła. Sam Jowisz ssał maciorę. Pasając świnie, pilnie obserwujcie stado - one nauczą was, jak orać ziemię. Wróćmy jednak do mojej strategii w punkcie planowanej potyczki pod Gadshill... Myślę, że wystarczająco jasno ukazałem moim chętnym i łaskawym czytelnikom, jak też bezstronnej Klio, że akces do wyprawy zgłosiłem jedynie dla żartu, by rozbawić Henryka. Wystawcie sobie moje zaskoczenie, gdy dokończywszy planów rysowałem winem na obrusie ostatnią linię, a książę nagle wycofał się. z gry. - Henryku - tłumaczyłem, stukając palcem w winną mapę. Zaczaisz się tutaj. Włożymy na twarz maski albo jeszcze lepiej mnisie kaptury... Henryk zdjął nogi z obrusa, który był mapą, i parsknął: - Co? Ja rabować? Ja złodziejem? Nie, nigdy, daję słowo. - Męstwo? - mruknąłem. To go trochę ukłuło, albo może takie odniosłem wrażenie. - Więc dobrze - rzekł z oporem. - Choć raz w życiu będę wartogłowem. - To mi się nazywa pięknie mówić! Atoli książę tylko mnie zwodził chytrą sztuczką, bo ledwie mu udzieliłem pochwały, choćby i w żartach (patrzcie go! Choć raz w życiu!), wstał i odepchnął mnie ramieniem. W ręku wciąż ściskał puchar. - Niech się dzieje, co chce, zostaję w domu! Stał więc oto przede mną ten sam kurek z wieży, co tak odmieniał twarz przed królem Henrykiem. Wyobraźcie sobie! Ja tu w trudzie i znoju obmyślam mistrzowski plan bezpiecznego rabunku bez krztyny ryzyka, a wszystko dla rozrywki księcia, gdy on tymczasem każe mi iść precz, marnując cały wysiłek i staranie. Nie, książę nie pójdzie. - Wola boska - tak rzeknę - to ja zostanę zdrajcą, gdy ty zostaniesz królem. (Bo też mnie postawił wobec zdrady.) - Mniejsza o to - tak mi odpowiedział. Cisnął mi planem w twarz, jak dziecko w zabawie ciska klockami. Odszedłem na stronę, gdzie zaraz Poins wypachnidloną rączką złapał mnie pod mankiet. - Sir Johnie - zaszeptał, mrugając do mnie. - Zostaw mnie sam na sam z księciem. Zadbam, że ruszy z nami bez wahania. - O czwartej tedy. - Udałem, że nie widzę mrugnięcia. - Jakże inaczej. - O czwartej rano! - Wyrwałem rękaw z uścisku. - Zaufaj mi. Wężowi bym prędzej zaufał. Zostawiłem ich jednak w komnacie. LIV Jak zwyciężyliśmy w bitwie pod Gadshill: l wersja wypadków lipca Światło księżyca. Chude drzewka. Gadshill. Czwarta nad ranem. Miałem pod swoją komendą trzech ludzi - Bardolfa, Peta i Gadshilla (imć pana Gadshilla, którego nie należy mylić z miejscem bitwy. Jeśli wolicie, możecie go nazywać Cuthbert Cutter). Włożyliśmy maski. Wróg wiózł w bagażach L (dwieście funtów) w złocie. Jednym z jeźdźców był osobisty wysłannik Skarbnika. Zanim ruszyli w drogę, w Rochester zjedli jaja na maśle. Książę Henryk z Poinsem wykonywali manewr zwany w sztuce wojskowej posuwaniem się chyłkiem - mianowicie czym prędzej uciekli, zostawiając nam całą robotę. Zatrzymaliśmy wrogów na wąskim gościńcu. Było ich ośmiu, a może dziesięciu. - Stójcie! - zakrzyknąłem. - Stójcie! - zakrzyknął Bardolf. - Stójcie! - zakrzyknął Pęto. - Stójcie! - zakrzyknął pan Gadshill i / albo Cuthbert Cutter. - Chryste Jezu, zmiłuj się nad nami! - zakrzyknął nieprzyjaciel osiem lub dziesięć razy. - Bij! - zawołałem. - Kłuj! - zawołał Bardolf. - Siecz tych huncwotów! - zawołał Pęto. - Ho, skurwysyny, gąsienice! - zakrzyczał pan Gadshill, który podawał się za Cuthberta Cuttera i lubił wysoce poetyckie zwroty. - Słoninojady, łajdaki! - dorzucił jeszcze. (Bo też nieprzyjaciel miał w swej prezencji coś ze zgrai sklepikarzy.) - O, zginęliśmy! - zakrzyknął nieprzyjaciel. - Oni nienawidzą nas, młodzieży - zauważyłem bystro. - Kłuj! - zawołał Bardolf, który się zawsze powtarzał. - Drzyj ich ze skóry! - zaproponował Pęto. - O! - zakrzyknęli wrogowie. - Toć przecież żyć musi młodzież - ciągnąłem refleksję. Związaliśmy wroga i zabraliśmy wszystkie pieniądze. Ledwo zdążyliśmy to uczynić, stu zbrojnych łotrów wpadło na czterech nas biedaków. - Oddajcie pieniądze!wrzasnęli napastnicy, [jeszcze: - Hultaje! Przeżycie było wielce nieprzyjemne. Przez dwie godziny byłem na pół ostrza od tuzina tych opryszków. Wyszedłem cały, osiem razy pchnięty przez kaftan, cztery razy przez szarawary, z pogiętą tarczą i mieczem posiekanym niby jakaś piła. Dwóch wrogów - w drelichowych sukmanach - położyłem trupem, lecz zdało się to na nic, bo nieprzyjaciel miał znaczną przewagę liczebną. Wycofaliśmy się więc w zwartym szyku. LV wersja Jak zwyciężyliśmy w bitwie i'od Gadshill: U wypadków lipca Światło księżyca. Chude drzewka. Gadshill. Czwarta nad ranem. Miatem ^od swo^k.wmswłĄ VXTRK& V**ix\ Peta i Gadshilla (alias Cuthberta Cuttera). Włożyliśmy maski. Wróg wiózł w bagażach L (tysiąc funtów) w złocie. Jednym z jeźdźców był osadnik z puszcz kenckich. Zanim ruszyli w drogę, w Rochester zjedli jaja na maśle. W tym krytycznym momencie angielskiej historii książę Henryk i Poins czmychnęli jak tchórze, a co więcej, imć Poins uznał za stosowne ukraść mi konia. Potem przywiązał moje szlachetne zwierzę w nieznanym miejscu. Nie to, żebym się skarżył, ale jestem pewien, iż ani król Artur, ani święty Jerzy, ani nawet Timur Kulawy nie musieli zmagać się z bandą koniokradów we własnym wojsku. Zagrodziliśmy wrogom przejazd na wąskim gościńcu. Było ich dwunastu, a może szesnastu. - Stójcie! - zakrzyknęliśmy. Czterokrotnie. - Jezu, miej litość! - zakrzyknął nieprzyjaciel. Dwanaście albo i szesnaście razy. - Bij! - zawołałem. - Kłuj! - zawołał Bardolf. - Siecz tych huncwotów! - zawołał Pęto. I tak dalej. - O, zginęliśmy! - zakrzyknął nieprzyjaciel. - Oni nienawidzą nas, młodzieży! - zauważyłem bystro. - Toć przecież żyć musi młodzież - ciągnąłem swą refleksję. Związaliśmy wszystkich wrogów co do sztuki. Pęto wciąż utrzymuje, że będąc we czwórkę, w żadnym razie nie mogliśmy związać szesnastu chłopa, lecz w sztuce węzłów jestem takim mistrzem jak Aleksander Wielki, i jeśli nie byli związani wszyscy od pierwszego do ostatniego, to jestem Hebrajczykiem Żydem. Potem, gdyśmy się dzielili łupem, sześciu czy siedmiu świeżych łotrów runęło na nas, tamtych rozwiązało i z dalszą setką zbrojnych rzuciło się na nas. Jeśli się nie biłem z jaką pięćdziesiątką, to jestem wiązką rzodkiewek. Nie sprawiłem się dzielniej od czasu, jak wyrosłem na męża. Jeśli nie było ich dwóch lub trzech i pięćdziesięciu, to nie jestem dwunożnym stworzeniem. Dwóch z nich opieprzyłem. Zapłaciłem, co im się należało - dwóm hultajom w drelichowych sukmanach. Ale wszystko na nic się nie przydało, na nic. Jeśli łżę, pluńcie mi w twarz! LVI Jak zwyciężyliśmy w bitwie pod Gadshill: III wersja wypadków lipca Otóż ja tu stoję, a tam daję takie pchnięcia. Aż tu podchodzi do mnie czterech urwiszów w drelichu... Nie, czytelniku, nie mówiłem: "dwóch". Powiedziałem ci: czterech posuwa się frontem. Wszystkie ich siedem szpic w tarczę przygarnąłem. - Siedem? - zapytasz, panie. - Przed chwilą było ich czterech... W drelichowych sukmanach. Siedmiu - albo jestem łajdak. Sądzisz, że już niedługo będzie ich więcej w opowieści? Otóż tych dziewięciu w drelichu, o których mówiłem... - Tak jest - mówicie - już dwóch więcej. Proszę cię, o pani, racz się chwilkę wstrzymać, a wszystko będzie jasne jak księżyc nad Gadshill... Otóż tych dziewięciu w drelichu zaczęło mi ustępować, ale ja zwarłem się na ostre i w mgnieniu oka siedmiu z owych jedenastu zapłaciłem, co im się należało! Racja, Worcesterze! Słyszałem, coś mówił! Lecz to, co mi tu rzeczesz, Szary Czytelnik z pewnością sam spostrzegł. O, dziwy! Jedenastu drabów w drelichu z dwóch wyrosło! Zauważcie, że wszyscy W DRELICHU. Ale jakimś diabelskim zrządzeniem tych trzech przeklętych urwiszów w zielonych kendalskich kapotach zachodzi z tyłu i rzuca się na mnie - bo tak było ciemno, że byś własnej ręki nie zobaczył! Drrr! DRRR! DRRR! Pojąłeś już mój zamysł, synku Worcesterze? ,,,,. I w zielonych kendalskich kapotach. Lecz przede wszystkim DRELICH. Nadal nie rozumiesz? Nie? Nic nie szkodzi. Jutro wszystko sam ci wynicuję i każdy szczegół objaśnię, a jeszcze pokażę, dlaczego przez ostatnie trzy dni mówiłem o zwycięstwie w bitwie pod Gadshill. Stanowi owo starcie (w gruncie rzeczy) najsubtelniejszy - choć niedoceniany - z manewrów mojej kariery wojskowej. Dlatego chętnie go tutaj rozwikłam na użytek tych wszystkich, którzy do tej pory widzą w nim jeno chaos, porażkę i tumult. Na razie jednak dość. Utrudziłem się setnie, znów raz za razem walcząc z wrogami w DRELICHU. Niechaj za mnie przemówią me rany. LVII Szkic sir Johna Fastolfa na temat przebiegu wydarzeń, strategii, a także taktyki w bitwie pod Gadshill lipca Czytelniku, prawda bywa rozmaita, a nie ma w świecie nic rozmaitszego niż prawda o bitwach. W ciemnościach wojsko biega w przód i w tył, wałczy i pada. Wróg zmienia się często w waszego sprzymierzeńca, przyjaciel umyka... Tylko u historyków dzieje się inaczej. Nigdy nie wierzcie historykom. Dziejopis pisze zgodnie z obstalunkiem lub tak, jak gdyby sam siebie chciał wynagrodzić i sam uwierzyć, co jest podobnie kłamliwym kupiectwem. Jeżeli więc chcecie się dogrzebać prawdy o jakimś wydarzeniu, opukajcie je najpierw z trzech stron, a zawsze miejcie na uwadze, iż mimo starań nadal nie widzicie jądra prawdy. Z tej to, nie innej przyczyny nakreśliłem tu trzy wersje wypadków, które doprowadziły do naszego zwycięstwa w bitwie pod Gadshill. Wcale nie twierdze, że chociaż jedna z wersji jest prawdziwa, lecz powiem śmiało, iż kiedy je wszystkie poskładać do kupy i uważnie spojrzeć, łatwo się zorientować, do czego piję w mojej opowieści i dlaczego nazwałem potyczkę zwycięską. N ajpierw jednak odłóżmy na bok wszystko, co nieistotne. Kogo obchodzi, czy wróg wiózł ze sobą L (dwieście funtów) czy L (funtów tysiąc)? Łup jest łupem. Co więcej, zrabowany pieniądz trafił wreszcie tam, gdzie chciałem. Nie mnie pisać, ile wynosiła suma, skoro przeliczał ją ktoś zgoła inny... Czy siły przeciwnika na początku liczyły ośmiu, dziesięciu, dwunastu czy szesnastu ludzi? Była czwarta rano. Do starcia doszło w wąskiej alei na pochyłości wzgórza, wśród chudych drzewek. Widoczność nie była więc taka jak w słoneczne popołudnie z wieżycy katedry Świętego Pawła. Niektóre drzewa łatwo było wziąć za podróżnych. Co do podróżnych, jeden w istocie był wysłannikiem Skarbu, a drugi naprawdę osadnikiem z Kentu. Pan Gadshill ustalił te fakty (jak również to, co podróżni jedli na śniadanie) podczas swej mistrzowskiej misji wywiadowczej w zajeździe w Rochester. Co do innych szczegółów bitwy, są dla mnie tak samo nieważne jak to, czy pana Gadshilla będziemy nazywać imieniem Gadshill, czy nazwiskiem Cuthbert Cutter. Byłoby nawet lepiej, gdybyście wreszcie wbili sobie do głowy, że Gadshill zwał się Cuthbert, choćby i z tej przyczyny, że trudniej go będzie pomylić z nazwą bojowiska. Możecie również uczynić śmiało założenie, iż bez trudności zyskaliśmy przewagę nad gromadą podróżnych - we czterech, z Bardolfem, Petem i Cutterem - i że obyło się bez niepotrzebnego gwałtu, podcinania gardeł i fryzur, co sugerował Pęto - silniejszy w gębie niż w rozumowaniu. Cóż zatem, hej didle dań, pora się zająć kwestią militariów! Drugie starcie w bitwie. Na moją dzielną kompanie napada dwóch ludzi w sukmanach z drelichu i w maskach na twarzy. Worcesterze, pisarzu mój, a i ty, mój czytelniku jak dawno temu nosiliście drelich? Drelich nie jest najtańszy, a sukmany z drelichu wielce kosztowne. Czy choć przez minutę mogliście przypuszczać, że nie domyślałem się, kim są owi dwaj ludzie w drelichu? Klnę się na Pana Boga i na brzuch papieża: od razu w zbójcach rozpoznałem Poinsa i księcia Henryka! Przed samą bitwą zmiatali jak tchórze krzycząc, że nam strzegą ariergardy. Powiało szczurzym smrodkiem! A owym szczurem - Poins! Jakże udało mu się skłonić księcia, by ten wziął udział w rabunku pod Gadshill, jak tylko obiecując, iż wytną figla Jasiowi Fastolfowi? Nie ukrywam, że przez całą noc oczekiwałem podobnego obrotu wypadków, a kiedy Poins uprowadził mi konia i książę krzyknął, że rusza za sługą, tudzież w trakcie boju z podróżnymi wciąż nie opuszczało mnie przeczucie, że zdarzy się jakieś głupstwo. I zaraz się zdarzyło. W sukmanie z drelichu. DRELICH! Od ilu to już lat, Worcesterze, rozważam w duchu tę kwestię? Z rozważań płynie jeden wniosek: to Poins podsunął myśl przebrania się w drelich. Przede wszystkim dlatego, że ów szorstki materiał ulubowali sobie męscy uchylcy. Po drugie, nosi się go nieczęsto i każdy napastnik domyśli się prędko, że zawartość sukmany to nie żer dla byle miecza. Po trzecie - na co składają się punkt pierwszy i drugi - książę wraz ze swym chłopczykiem założyli z góry, iż Fastolf nie jest głupcem i że niechybnie a) rozpozna ich w przebraniu b) w walce daruje im życie c) odda im łup, a sam wycofa się w zwartym szyku. Wszystko to się ziściło. Owszem, słyszę twoje myśli, o pani, lecz nie licują one z tak nadobną twarzą. Czemu wciąż dumasz o "kłamstwach", choćby w cudzysłowie, albo też o "wykrętach" (jw.)? Racz ponownie spojrzeć na trzecią z moich wersji przesławnej bitwy pod Gadshill. (Przesławnej, panie, już dla samej subtelności spotkania, o tak straszliwej postaci, jaką opisują księgi Pitagorasa. Przy takiej bitwie nawet Timur Kulawiec wydaje się cieplaskiem.) Owóż zauważcie wszyscy, że w trzeciej wersji znać wiele rozmyślnych wątpliwości co do faktycznej liczby napastników w drelichowych sukmanach. Co więcej, piszę też o hultajach w zielonych kendalskich kapotach, choć zaraz potem zaklinam się w głos, że było tak ciemno, iż nie widzieliście własnej ręki. Worcester już się uśmiecha pod nosem, a oko mu rozbłysło. Już wie! Ty także, panie? Moje gratulacje. Nielichy byłby z ciebie dyplomata, chociaż podły generał. Pani, nie ciskaj tej księgi precz od siebie, jedynie dlatego że nic nie rozumiesz. To męskie sprawy, które wnet ci tutaj wytłumaczę, byś mogła rzecz pojąć. Podczas całej bitwy starałem się tak postępować, aby mój książę Walii zdobył jak najlepsze mniemanie o sobie samym. Sypałem mu pochlebstwa, zmieniając go w czterech, siedmiu, dziewięciu i jedenastu rabusiów w drelichu. (Albo też w trzech i pół, sześciu i pół, ośmiu i pół, dziesięciu i pół, jeżeli Edwardka Poinsa uznać za półmężczyznę, jako nam tu dyktuje wielkoduszność.) Jednakże w późniejszych dyskusjach z Henrykiem nie wystarczyło już prawić pochlebstw i sławić sukcesu jego ekspedycji. Trzeba było zakończyć cały figiel tak, by książę nie utracił twarzy. Stąd właśnie moje bajki o tym, że w zupełnych ciemnościach dojrzałem zielone kapoty. Innymi słowy, o pani, rozmyślnie uciekałem się do kłamstwa, dając księciu do zrozumienia, że wiem wszystko. Braciszek Brackley, który dobrą setkę razy słyszał moją opowieść, doszedł był do wniosku, iż w tamtej chwili grzech kłamstwa nie był śmiertelny, gdyż miał na celu dobro Henryka Monmoutha, a z nim całej Anglii. Gdyby Henryk odniósł porażkę pod Gadshill, jakiż wynik mogłaby mieć bitwa pod Agincourt? Czy było moją rzeczą zabić domniemanego następcę tronu? Czy miałem w młodym księciu zabić wiarę w siebie? Nie mogłem, rzecz jasna, tedy czmychnąłem w te pędy (w zwartym szyku), darowując mu życie i nie wystawiając na szwank jego wiary w siebie. Pani, wiedz, że kierują mną dzikie instynkty: otom stanął przed Henrykiem niby lew. Pliniusz uczy, iż lew, król zwierzyny, nigdy nie waży się tknąć prawdziwego księcia, uznając jego władztwo. Edward III wezwał Filipa Walezjusza, by ten skoczył w lwie stado i dokazał tym samym królewskości własnej natury. Największa chwała boju nie opodal Gadshill kryje się w tym, że Henryk nareszcie udowodnił samemu sobie, iż jest księciem. Prócz tego nauczył się co nieco o lwach, a jeszcze i o Jasiu Fastolfie. Żałuję jeno, że Poins wyszedł z życiem. LVIII O uciesznej komedii w oberży "Pod Głową Odyńca" lipca Jako wam rzekłem wczoraj, prawda bywa rozmaita - lecz przecież, w całej nieskończoności przejawów, prawda pozostaje prawdą, co wielu ludziom nader nie w smak. Wieczorem po bitwie pod Gadshill zebraliśmy się zwyczajną kompanią "Pod Głową Odyńca" w Eastcheap: ja, Henryk z Poinsem, Bardolf, Pęto, a także Cuthbert Cutter. Służka Franciszek pomykał z dzbanami kseresu, uchylajc się, jak mógł, od zwinnych paluszków Poinsa, który co rusz wyciągał łapkę ku pośladkom pachołka. W ten to wieczór miał nasz książę Walii odsłonić jeszcze inna stronę własnej natury. Najpierw dla swej uciechy zaczął mnie przezywać na mnóstwo sposobów, niechybnie po to, by skryć pomieszanie, jakie czuł z przyczyny kilku ostrych odpowiedzi, które był usłyszał wypytując mnie o przebieg bitwy. Worek wypchany wełną - tak mnie nazwał. I jeszcze: Skurwysynu okrągły człowieku. I jeszcze: Hullaj zakrzyknął, l jeszcze: Ogromny jak góra. A dalej: Kiszko z glinianym mózgiem, Zakuty głupcze. Skurwysynie, sprośna tłusta beczko loju, Tłusty tchórzu, Gnieci/óżko, Łamigrzbiecie koński, Ogromna góro mifsa - miałem już tego dosyć, szczególnie gdy Henryk i Poins zasiedli przy mym boku i jęli prawić baliwernie o ROZUMIE i PRZVMUSIE. Jeżeli na tym podłym świecie czegoś naprawdę nie cierpię, to właśnie rozumu i przymusu. ROZUM jest łajdakiem, za którego sprawką jeszcze się potoczą koronowane łby. Potem ludziska będą przyszywać te łby z powrotem, aby w kolejnym ataku ROZUMU znowu je pościnać. Co do PRZVMUSU, kiedy słyszę owo straszne słowo albo czuję, że czai si? blisko, raz jeszcze węszę odór Badby'ego pieczonego w beczce. - Tak jest - szydził Poins. Jaki był rozumny powód twoich czynów, wytłumacz nam. Kopnąłem go pod stołem. - Co? - rzeknę - przymuszony? Wytłumaczyć to wam przymuszony? Gdyby mi tłumaczenia rosły tak obficie jak czarne jagody, żadnemu człowiekowi na świecie nie dam tłumaczenia z przymusu, nie, nigdy! Henryk nieco się zmieszał. Wiedział aż za dobrze, że wiem, iż wie, że wiem to, o czym sam wiedział. Mojąmyśl łatwo złapać: wiedziałem o Badbym; a też o drelichu. Zwróciłem więc ostrze ku księciu. - Jest w tobie, Henryczku, coś, co mi przypomina chochliczą skórę. A może bykowiec? Ostatni epitet wielce przypadł Henrykowi do gustu, boć się setnie umęczył usiłując na tyle wydłużyć swój pałasz, by za jego pomocą zawiadywać ogromnym królestwem. Jeśli świat porównuje wasz członek z byczą pytą, nie ma w tym obrazy. Książę wnet się roześmiał, a Poins zaraz też począł rechotać czy raczej chichotać. Śmiech Bardolfa rozniósł się niczym ryk armaty. Pęto parsknął, a Cuthbert Cutter wyszczerzył dwa zęby. I ja się śmiałem, Jaś Fastolf we własnej osobie, gdyż śmiech jest dla mnie żywiołem przychylnym, przybiegającym na każde skinienie. - Co, czy mamy się bawić? - zakrzyknę. - Może zaimprowizujemy jaką komedię? - Zgoda - wtrącił tu książę Henryk - a jej treścią będzie twoje drapnięcie. Na taką kwestię umoczyłem dwa palce w kseresie i pod nos jego książęcej wysokości podstawiłem je w ten oto sposób: co w tłumaczeniu ze staroangielskiego, o pani, znaczy mniej więcej: - Ach, ani słowa więcej o tym, Henrysiu, jeśli mnie kochasz. Naraz do izby weszła pani Prędka, nasza gospodyni, jeszcze silniej niż zwykle podobna do dobrej kwaterki - szczególnie że po brzegi pełna była nowych wieści. - Jezus Maria, milordzie! Stuka do bramy pan od dworu i chce z tobą mówić; powiada, że przychodzi od twojego ojca. - Co to za człowiek? - spytałem. - Stary człowiek. - Co robi powaga nie w łóżku o północy? - zdziwiłem się wielce i rzekłem do księcia: - Czy mam mu dać odprawę? Proszę cię, Jasiu. Takie słowa księcia milej mi już brzmiały, tedy poszedłem. Przed drzwiami istotnie czekał sędziwy zasraniec imieniem Bracy, czy też sir Jan Bracy. Ź rodu Bracych osiadłych w Madresfield w hrabstwie Worcester od czasów króla Jana. Słowo "osiadłych" oddaje rzecz jak należy, bo też sędziwy herold był jednym z nielicznych członków szlachetnego rodu, który by choć na trzy kroki się oddalił od ciepłego kominka. Herold przynosił bardzo podłe wieści: z samego rana Henryk miał stanąć przed królem, gdyż zbuntowany Hotspur właśnie połączył siły z wojskami panów Szkocji trzymanych w niewoli, stanął na czele armii i zaraz wyruszył na południowy zachód, chcąc spotkać się z partią Glendowera. To już nie pospolita diablucja, lecz otwarty bunt - a buntownikom chodziło ni mniej, ni więcej o koronę królestwa Ang\ii. Dworzaninowi dałem sześć pensów za fatygę i powróciłem z nowiną do księcia. Nie wiem, czy perspektywa wojny zaniepokoiła bądź wzburzyła Henryka, bo ów nic po sobie nie pokazał, wciąż unoszony dzielnością swych dokonań pod Gadshill. (Klio, ubłagaj Anglię, by kiedyś okazała mi nieco wdzięczności za to, do czegom w ten sposób doprowadził.) Uznałem za stosowne zachęcić do odegrania spektaklu, w którym książę Henryk, przedstawiając samego siebie, mógłby przećwiczyć grożącą mu rozmowę z ojcem, jaka go czekała nazajutrz. Książę, wielki talent w sztukach dramatycznych, zgodził się bez oporu, snadź obawiając się trędowatego króla. Wokół nas zgromadziła się cała oberża. Ja miałem zagrać monarchę. Zasiadłem na krześle ustawionym na stole, z brytfanką na głowie udającą koronę, i zawołałem o szklankę kseresu, dla zaczerwienienia oczu - tak aby myślano, że płaczę z przyczyny niegodziwego syna. - Szlachetni panowie - zacząłem ku zdumieniu Poinsa, przyłapanego na brzydkiej zabawie w zapchajdziurę z młodym szynkarczykiem. - Odstąpcie! Pani Prędka ze śmiechu wzięła się za boki. - Na uczciwość, prześliczna krotochwila! - wysapała, a łzy ciekły jej po policzkach. Odchrząknąłem i rzekłem, wielce udatnie naśladując mowę Bolingbroke'a: - Nie płacz, miła królowo, bo cedzenie łez daremne. - O, co za ojciec wykapany! - wrzasnęła znowu Nell. - Przez Boga, szlachto - tu odwróciłem się ku Bardolfowi, Petowi i Cuthbertowi Cutterowi - wywiedźcie królową... Bo łzy jej oczu zapierają śluzy. - Że co? - zdziwił się Bardolf. - Zamknijcie jej gębę! - podpowiedziałem szeptem. - Udaje jakby jeden z tych wszetecznych komediantów! - zawodziła Nell, tarzając się ze śmiechu. Na szczęście Pęto kosmatym kułakiem trafił ją prosto w japę. Henryk złożył ukłon i u stóp mi klęknął na specjalnej - Henryku - zacząłem - mówią, żeś moim synem. Mam na to w części słowo twojej matki, w części moje własne przekonanie, ale głównie to twoje paskudne mruganie oka i ta śmiesznie wisząca dolna warga, kiedy jej nie zaciskasz, jak to masz w zwyczaju, aże krew z niej ucieka ci w pięty... one to utwierdzają mnie w tym mniemaniu. Jeśli więc jesteś moim synem, a o to rzecz idzie, dlaczego na jeżyny chodzisz? Niepodobne pytanie. Czy syn króla angielskiego ma zostać złodziejem i rzezimieszkiem? Wraziłem oko w księcia, jakoby tygrys z gorejącym wejrzeniem, i nieco przesunąłem rynkę na głowie. - Jest rzecz, Henryku, o której często słyszałeś, a która jest znana niejednemu w naszym kraju pod nazwiskiem smoVvStno\atabrudzv.Svtvumój,s\vsza\em, że i ty poczynasz sobie na ów sposób, igrasz sam ze smołą i jesteś jej kompanem. Nie mówię tu do ciebie po pijanemu, Henryku, ale ze łzami. Tak mnie porwało udawanie króla Bolingbroke'a, że istotnie utoczyłem naraz kilka łez. Kurwy zarechotały na ten widok - bo Nell zaprosiła wszystkie dziewczęta na dół, aby też miały uciechę. - Jednakże - ciągnąłem tonem poważnym, wycierając do sucha policzki i brodę jest cnotliwy mąż, którego często widuję w twoim towarzystwie, tylko nie wiem jego nazwiska. - Co za człowiek? - przerwał mi Henryk - jeśli mogę zapytać waszej królewskiej mości? - Urodziwy, pokaźny mężczyzna, bez zaprzeczenia, dobrej tuszy - odpowiem. - Wesoła mina, miłe oko, a najszlachetniejsza postawa. ( Patrzcie go! - zakwiczała moja ulubiona zdzira, Dolcia DrzejPrześcieradło.) Uśmiechnąłem się do niej szeroko i spojrzałem groźnie na księcia, mówiąc jak najpoważniej: - Przypominam sobie teraz, nazywa się Fastolf. Henryk aż rozwarł usta ze zdziwienia, a ja ciągnąłem kwestię: - Utrzymuję stanowczo, że jest cnota w tym Fastolfie. Zatrzymaj go przy sobie, ale odpędź resztę. Henryk zerwał się na równe nogi, z uśmiechem, lecz spoglądając jak zwykle ponuro. Spędził mnie z tronu i sam zasiadł na szczycie władzy. Musiało mu przyjść do głowy, żew tym szczególnym przypadku - żart nie był już żartem. - Zobaczymy. Zasiadam! - oświadczył, a słowa te zawisły w powietrzu, bo wszak w przyszłości wszystko to miało się ziścić. Usiadł sztywno, jakoby kij połknął, i rzekł szorstko: - Ponoć, mój Henryku, diabeł cię nawiedza w postaci tłustego starca? Skłoniłem skromnie głowę. ( Jaki on tam sędziwy, kaczorku'. - lojalnie zakrzyczała Dolcia.) - Ten antał humorów - Henryk wszedł już w rolę własnego ojca i sędziego - dzieża bestialstwa, nadęta paka wodnej puchliny, ogromne beczysko kseresu, mantelzak napchany bebechami, pieczony tłusty wół z puddingiem w brzuchu, ta przewielebna ułomność, siwowłosa niegodziwość, ten ojciec hultaj! Do czego on dobry, jeśli nie do smakowania kseresu i piwa? - Chciałbym, żeby wasza królewska mość raczyła mnie wyprowadzić z manowców - odezwałem się skromnie. - Kogo wasza miłościwość ma na myśli? - Tego paskudnego, obrzydliwego uwodziciela młodzieży, Fastolfa; starego, z białą brodą szatana. ( Nie znajdziesz na nim choć siwego włoska! - Dolcia zawoła, wymachując flaszą. - Krom jednego miejsca, któregoś ty nie widział!) Wyprostowałem się godnie. - Najjaśniejszy panie, człeka tego znam. Kurwy ryknęły śmiechem, a rozradowany Bardolf zaczął trzeć nos. Poins ukradkiem całował szynkarczyka. Pani Prędka i Dolcia DrzejPrześcieradło puściły się w tany. Uniosłem ramię, chcąc uciszyć tumult. Potem zatknąłem dłonie za pas i spojrzałem Henrykowi wprost w oczy. Prosto w oczy. Oto ujrzeliśmy się wreszcie nawzajem. - Człeka tego znam - przerwałem ciszę - lecz gdybym powiedział, że w nim odkryłem więcej wad niż w sobie samym, powiedziałbym więcej, niż wiem. Znowu zapadła cisza. Zapewne Henryk próbował się domyślić, czy w moim zamyśle słowa te wypowiada on, Henryk, korzący się przed ojcem, czy też ja sam, Fastolf korzący się przed księciem, a może w ogóle jakikolwiek syn stający przed ojcem, o ile nie jest w niebiesiech? Na ulicy zerwał się ostry wiatr. Skrzypnęły okiennice. Z oddali doleciał nas jakby grzmot bębna. Może to moje serce tak waliło. - Jeśli kseres i cukier są grzechem, zmiłuj się Panie nad grzesznikami! Nie, dobry mój panie, wygnaj Peta, wygnaj Bardolfa, wygnaj Poinsa; ale co do słodkiego Jasia Fastolfa, dobrego Jasia Fastolfa, wiernego Jasia Fastolfa, walecznego Jasia Fastolfa... nie wyganiaj go z towarzystwa twojego Henryka; wygnaj tłuścioszka Jasia, to jakbyś świat cały wygnał. Nagle rozległo się przeraźliwe walenie do wrót. Kurwa krzyknęła: - Szeryf z żandarmerią! Nowe walenie w drzwi, tumult, rwetes, przewracanie stołów, ludzie skaczący przez okna, kryjący się w szafach i dziurach piwnicznych. W powszechnym zamieszaniu jednak Henryk i ja nadał bez ruchu patrzyliśmy sobie w oczy. Orli wzrok księcia był chłodny jak śmierć. Jedyny ze wszystkich w oberży usłyszałem, jak przyszły król Anglii Henryk V mówi: - Wyganiam go, taka moja wola. LIX Jak wypróżniono kieszeń sir Johna Fastolfa lipca Wyganiam go, taka moja wola. Niewiele więcej zdołałem zapamiętać z owej nocy. Książęca obietnica niby cios pioruna wstrząsnęła moim jestestwem. Pamiętam jeszcze, jak Bardolf miotał się po izbach, na próżno usiłując wynaleźć przebranie, które by ukryło jego jaśniejący nos. Ponadto jestem pewien, iż Nell Prędka kwiliła: - Jezus, Maria, o Jezu! - lecz przecież wykrzykiwała to zawsze, nawet kiedy tańczyła po izbach. Jak pomnę, jeden Henryk pozostał przytomny i zauważył tylko: - Hę? Diabeł jedzie na łopacie? - co miało oznaczać, że nie ma o co wszczynać takiego rabanu. Mnie kazał się schować w komnacie, za arrasem. Reszta towarzystwa pobiegła na górę. Myślę, że kłamali z Poinsem w żywe oczy, srodze mącąc w głowie szeryfowi. Na mój temat książę skłamał funkcjonariuszom, za co również winienem mu wdzięczność. Pomne też, iż wnet zasnąłem za owym arrasem, ogromnie znużony roztrząsaniem kolei bitwy pod Gadshill i krzyżowym ogniem pytań Henryka i Poinsa, jako też krotochwilą, w której bądź co bądź kolejno wysilałem dowcip jako król i książę. Nie wspomnę już nawet o ogromnej ilości kseresu zbytnio zaprawionego wapnem. Gdy tak zasnąłem, wypróżniono mi kieszeń, kradnąc trzy lub cztery bilety na L (czterdzieści funtów) każdy, prócz tego sygnet mojego wuja Hugha. Mniemam, że złodziejstwa dopuścił się imć Poins. Cieszę się, że na tym poprzestał, zważywszy na jego osobliwą pasję ku mężczyznom. Oprócz wymienionych zabrano mi mnóstwo papierów - to już uczynił sam Henryk, który też niebawem z własnej woli (choć oględnie) przyznał się do tego. Straciłem zamtuzowe notatki - gdyż lubiłem wiedzieć to i owo, pace JWP R. Mielizny, o miejscach, gdzie znaleźć można przednią bonarobę - i rachunki z szynków. Jeden z rachunków książę raczył sobie zatrzymać, by tym lepiej szydzić z mojej osoby. .. szyi. pensy - szyi. pensy szyi. pensów szyi. pensów .................... ob. Item, kapłon ..................................... Item, sos ............................................ Item, kseres, dwa garnce .................. Item, sardele i kseres po wieczerzy ... Item, chleb ..................... (Ob. znaczy obolus, czyli pół pensa.) Książę Henryk z rozkoszą zaświecił mi rachunkiem w ślepia, wyśmiewając moje obyczaje. - O, potworne! - krzyczał. - Za pół pensa chleba do tak nieznośnej masy wina! Nie samym chlebem człowiek żyje. Chleb nazbyt długo leży na żołądku, o który tak dbam. Co do kseresu, dwa garnce to za mało, by się w nich utopić, nieprawdaż? Zdziwiło mnie jeno, że Jego Książęca Mość przegapiła cukier lodowaty, który również miałem w kieszeni. Domyślam się, że capnął go Edward Poins. Walecznym kogutom mojego pokroju na nic ów cukier, co zwalcza dychawicę. Poins natomiast potrzebował łakotka dla innej przyczyny. LX wraz z przerwą O Percym Hotspurze i panie Glendowerze, w opowieści lipca Henryk ułagodził jakoś królaojca, bo też sam Bolingbroke musiał co żyw skrzykiwać wojsko i ruszać na pana Glendowera i na Harry'ego Hotspura. Atoli gdy książę Henryk usłyszał, jak rodzic przyrównuje go do Ryszarda, lękliwego władcy, i lamentuje, że oto jego pierworodny syn stał mu się najbliższym wrogiem, wielce się wzburzył. Zwykł był książę wyśmiewać się co nieco z Hotspura: - Ten ci jeszcze przed śniadaniem morduje sześć albo i siedem tuzinów Szkotów, umywa ręce i woła do żony: "Niechaj grom spali gnuśny żywot mój! Potrzeba mi czynu!" Zapały wojenne księcia Henryka nie były tak rzetelne - bardziej, rzekłbym, pośrednie. Kiedy się go jednak ukłuło ostrogą i nieco podbechtało, stawał w płomieniach jako każdy inny. - Odkupię wszystko na głowie Percy'ego! Tak to, mówią, odkrzyknął tatusiowi. Łatwo w to uwierzę - wszak Henryk lubił zamieniać wojnę w prywatne porachunki. Wojował zrazu przeciw ojcu i przeciw Lordowi Wielkiemu Sędziemu, wojował ze mną, a jeszcze z Delfinem Królestwa Francji - byleby tylko przeciwnik miał jakąś osobowość. Jest rzeczą możliwą, że to świadomy rzeczy Bolingbroke ukazał młodemu księciu Harry'ego Hotspura jako rywala, a jeśli tak było, książę w istocie gładko połknął haczyk. Hotspur ma oto stanąć, pełen cnót rycerskich, przed niesławnym księciem Henrykiem? Niech i tak będzie. Książę nie żywił nawet cienia wątpliwości, który z nich dwóch jest lepszy, bo też od czasu wiktorii pod Gadshill - jak pamiętacie - stał się wielce pewny siebie. Składam ci dzięki, Klio. Idź powiedzieć to całej Anglii. Najdroższa? Wkrótce w królewskiej armii zagrały werble. Najpierw ruszono ku Walii, gdzie już czekał Glendower, a z nim sam Hotspur: jeden z nich walijski czarownik o oczach zielonych jak pory, drugi zaś wulkan w ludzkiej skórze, rzekłbyś, wcielenie owego honoru, o którym toczyłem dysputę z Tomaszem, księciem Klarencji. Hotspur miał honoru, ile dusza zapragnie, cały się składał z honorowej substancji od pięty do ucha, w gorącej, to /nów w zimnej wodzie kąpany. Przypuszczam, że z takich pojęć jak odwaga i dzielność Harry zbudował sobie całą teologię. - Jeśli nie wrócisz z tarczą, to jeno na tarczy! Takie było zawołanie i maksyma całego rodu Percych. Słyszałem nawet, iż kiedy Glendower i Hotspur spotkali się w Bangor, posypały się iskry. Jako Walijczyk, Glendower był za pan brat z czarami i omena mi, czego jak sami wiecie - nie można rzec o Hotspurze. - Z głębin otchłani duchy mogę wołać chełpił się Glendower, na co tak mu Hotspur odpowiedział: - I ja to mogę, i lada kto może. ale czy przyjdą na twoje wołanie? Takowy sceptycyzm wydawał się całkiem na miejscu, lecz mimo kłótni obaj buntownicy już wkrótce rączka w rączkę wzięli siędodiablucji. Poszatkowaii Brytanię na mapie - to dla mnie, to dla ciebie. Aby wam przedstawić do końca osobę Hotspura: ów, gdy posłyszał, że granica jego nowych włości ma biec wzdłuż rzeki Trent. a nie w smak mu było, że jej nurt wgryza się w żyzne ziemie, z całą powagą postawił wniosek, by zmienić bieg rzeki! Niechaj Bóg strzeże Anglię od fanatyków i od czarowników! Księciu Henrykowi powierzono komendę nad skrzydłem wojsk królewskich, które parło na Hotspura, podczas gdy sir Walter Blunt... Dosyć tego! Stoi obok mnie Miranda, co sił mnie zachęcając, bym possał jej młode cycęta. Przybliżywszy dekolt, zsunęła suknię z piersi, sutki jej sterczą jak mój niższy sługa, a nadto... Worcesterze, dodam tylko pokrótce, jak ważyły się losy Anglii pod Shrewsbury. Otóż przed wielkim bojem. myślę, że około... jak tu, u Diabła, spamiętać miejsca idaty, gdy podła bratanica łapie mnie za muszkiet grożąc. że zaraz wystrzeli z mej broni? A kiedy z kolei sir John wraz z bratanicą legli w łożu, dopieszczając się silnie, sekretarz skulony w nogach musi oto zaczerniać pergamin, słuchając, jak pan jego wydobywa z siebie wspomnienia i wciąż błądzi myślami po swej krewnej - jakże więc ma autor ciągnąć opowieść? Za dużo tego. Oto bieg historii został zakłócony. Ktoś porozpirzał upływanie czasu, a kto? Moja wdzięczna Miranda, którą naraz opadły wesołe fantazje i chęć do figli. Może nawet Miranda będzie jedną z postaci tych kronik? Cóż stałoby temu na przeszkodzie? O, rozkoszna przerwo! O, historio moja. Pokażcie mi drugiego autora, którego nowa Muza wywiodłaby na tak łechczywe manowce. O, pani; o mój łaskawy panie, o czytelnicy: na dzisiaj to już ostatni akapit. Ostatni, lecz pierwszy w całym piśmiennictwie fragment - ułomek - historii skompilowany przez angielskiego pana i rycerza, który pisząc, prowadził równocześnie dogłębne studia nad zagadnieniem. LXI Opowieść Bardolfa lipca Bardolf, mój sługa Bardolf. Mój przyjaciel Bardolf. Hajże! Oblicze owego człowieka służyło mi zamiast memento mori, bo też ile razy na twarz mu spojrzałem, myślałem o ogniu piekielnym i o złym bogaczu, który żył w purpurze, i widziałem go w szatach, jak gore, gore, gore! Gdyby choć trochę hołdował cnocie mój Bardolf, na jego twarz byłbym przysięgał, a moja przysięga byłaby tej treści: - Na ten ogień, który jest Bożym aniołem! - Niestety, Bardolf i cnota chadzali różnymi ścieżkami. Bardolf znał jeno dolnozadnie okolice cnoty i gdyby nie światłość, jaką miał na twarzy, byłby synem najgłębszej ciemności. Światłością na twarzy, o której napomykam, zwę NOS BARDOLFA. Nie znam nosa, który mógłby dorównać nosowi tego poczciwca - czy to połyskiem, czy rozblaskiem albo promienistością, żeby już nie wspomnieć o takich zaletach Bardolfowego organu jak tęczowanie i fakt, że na jego widok konie stawały dęba na ulicach. Nie był to nos, lecz głownia fosforu. Mój Bardolfie, nos ów czynił cię wiecznie gorejącym, triumfalnym ogniskiem. Zaoszczędziłem L (jeden tysiąc funtów) na kagańcach i pochodniach, gdy Bardolf towarzyszył mi po nocach od szynkowni do szynkowni. (Jednakże za wino, które kupowałem, by wlać blask w ów nos, mógłbym kupić sobie światło u najdroższego mydlarza w Europie.) Salamandrę Bardolfowego nosa karmiłem trzydzieści dwa lata. Trzydzieści dwa lata bez przestanku karmiłem ją ogniem - niech mi Bóg za to odpłaci! Raz tylko, opodal Deptford, w głębokiej rozpaczy i w obliczu straszliwych hazardów - gdy zbrakło nam, pomnę, pieniądza na kseres lub piwo, a działo się to w dobie odwrotu spod Gadshill - raz tedy, raz jedyny widziałem, że Bardolf pije wodę. Wybacz mi, o pani, lecz konieczność zmusza mnie, bym tu przytoczył mniej smaczne szczegóły owego wydarzenia. Niestety, w pogoni za prawdą nierzadko muszę się wdzierać w regiony sprośne i rozpustne. Służę okrutnej i surowej pani - mojej muzie Klio. Klio to nie byle pyrda, niestety. WODĘ pił. W Deptford. Z końskiego koryta. Osobliwe zjawiska towarzyszyły temu przedziwnemu wydarzeniu, które zakłóciło porządek Natury, chaos rozpętując między żywiołami - bo kiedy Bardolf twarz swoją zanurzył w śmiercionośnym płynie, syk się wielki rozległ, a z koryta pod niebo wzbił się obłok pary. Co więcej, woda - kiedy z niej organ trąboidalny wyjęto - okazała się silnie gorąca, jak gdyby ciśnięto do niej kowalskie żelazo. Bardolf. Już samo imię przypomina z brzmienia złodziejskie grzebanie w kościelnej szkatułce na ofiary. Gębę miał Bardolf jako szubienica w Tyburn, a cerę niczym obłok gwiazdozbiorów. Usta otwierał rzadko, trzeba przyznać - wtedy jeno, gdy coś przez nie w siebie wlewał. Z warg nie schodził mu krzywy uśmiech, pamiątka po sztylecie kapłana od Świętego Klemensa Duńczyka, w którym to miejscu Bardolf szukał raz schronienia. Idąc stąpał ostrożnie niby chudy kocur po kopie jaj w koszu. Wszystko to nie przeszkodziło jednak temu, że pewnego razu, gdyśmy sobie obaj podochocili trunkiem, wyciągnąłem z Bardolfa przedziwną opowieść. Jest moim wyobrażeniem, a też przekonaniem, iż każdy, kto tylko żyw na ziemi, ma własną opowieść, materiał na nielichą księgę - a przeważnie trzyma swe sekrety tam, gdzie im bardzo dobrze. Bywa jednak, że podobna historia wyda się godna pióra kronikarza, zwłaszcza gdy siłą wypruta z najmroczniejszych zakamarków serca, jak to miało miejsce z żałościwą i wielce niezwykłą opowieścią Bardolfa. Ponieważ - o ile mogę coś rzec w tej materii - poza mną sarnym nikt jej inny nie słyszał, opowiem ja i wam. Dzień mamy jak raz dogodny na takie przedsięwzięcie. Historia nieco się wzburzyła ostatnią pora. Przystanęliśmy myślę, w moich kronikach w chwili gdy książę Henryk poruczyl mi miejsce w piechocie, skutkiem czego odbyłem marsz na Coventry i biłem się pod Shrewsbury. Prócz tego William Worcester rozpłaszczył się na foteliku, do cna wyczerpany nieprzewidzianymi obowiązkami ubiegłej nocy, gdy (jak może pamiętacie) udał się w ślad za Mirandą i waszym autorem do łoża. Wziąłem go tam ze sobą, postanowiwszy mocno, iż choćby ziemia się trzęsła albo łoże, nie wypuszczę z dłoni nitki mojej historii - choć obie ręce miałem zajęte czym innym. Dlatego dzisiaj towarzyszy nam świńskozady Bussard. W sarn raz się nada, aby spisać OPOWIEŚĆ BARDOLFA. Moją matką była sama Tannakin Skinker - zaczął Bardolf i zamilkł. Zalegaliśmy niewymuszenie "Pod Głową Odyńca", we dwóch jeno. Wnioskując z czucia, jakie zachowałem w nogach, musiała być godzina jedenasta w nocy. - Sławna Tannakin Skinker - dodał Bardolf jak gdyby po namyśle, pewno w mniemaniu, że sława cokol- wiek wyjaśni. Wciąż nie pojmowałem. Zapewne mój przyjaciel dostrzegł pytanie w mych oczach, gdy tak siedzieliśmy w blasku kłód płonących w kominku i w błysku nosa. - Chcesz mi powiedzieć... - tu Bardolf smarknąl jakby kto zadął w trąbę - chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś o Tannakin Skinker?! - Wybacz mi - potrząsnąłem głową, mieszając kseres palcem i dumając, niby od niechcenia, że również moja Dolcia uwielbia, kiedy jej palcem kręcić w miseczce. Wybacz, stary druhu, lecz nie słyszałem jakoś o twej matce. Jako ziemianin żyłem pośród wiejskich przyjemności, domowych uciech w odludnym zaścianku. Prawda, że szukając noclegu po miastach tańsze posłanie u kurew znajdowałem niż w gospodzie... - I pospiesznie dodałem: - Dlatego nie dane mi było poznać twojej matki. - Nikt nie znał mojej matki, w tym cały kłopot odwarknął Bardolf. - Nikt chyba, oprócz twego ojca? - Pociągnąłem wina. - Przynajmniej on musiał jej zaznać. - Zaznał, ale nie poznał. - Tu Bardolf odchrząknął i ciągnął: - Dopiero poniewczasie. Aż się zachłysnąłem. - Wciąż trwa epoka cudów! - rzeknę w zadziwieniu. - Jakże w cuda nie wierzyć, skoro ledwo onegdaj usłyszałem, że Timur wyciągnął kulawe kopyta i że mu budują w złotej Samarkandzie wspaniałe mauzoleum, aby zyskać pewność, iż więcej nie wstanie. Lecz Bardolfie, kompanie mój stary, jeśli mniemasz, że łatwo przyjdzie mi uwierzyć, iż przyszedłeś na świat drogą niepokalanego poczęcia, bez uszczknięcia dziewictwa twej matki... Urwałem i uczyniłem pospiesznie znak krzyża. Bardolf na to wziął nos w dwa palce i smarknął do kominka, a gile zaświeciły w ogniu jak rubiny. - Nic podobnego - jął mi tłumaczyć. - Matka nie była żadną tam dziewicą, lecz Tannakin Skinker, jak ci powiedziałem. Spodziewałem się, że cały świat wie, kto to Tannakin Skinker, bo zarówno w młodości, jak i teraz, idąc ulicami wiecznie się martwię, iż za plecami wytykają mnie palcem albo że ludzie poszeptują: O, ani chybi idzie pomiot tej Tannakin Skinker! ) Tak się rozczulił nad podłym swym losem, że dałem mu własną chusteczkę. Obejrzał ją starannie i bez słowa oddał. Mimo że nie sprowokowany ciężko mnie obraził, zagadnąłem łagodnie: - Świat prędko zapomina o tym, co było. - A co było? - Czymkolwiek zgrzeszyła Tannakin Skinker, świat już o tym zapomniał. - Wcale nie myślę, że bardzo zgrzeszyła - zgniewał się Bardolf. - W jej postaci niełatwo grzeszyć. - Na miłość Boga, a w jakiej to postaci? - Zresztą nie tyle o nią szło, ile o grzechy jej matki - tłumaczył mi uparcie Bardolf. Nagła ulewa zabębniła w okiennice oberży. Słyszałem, jak przez Eastcheap kroczy ront nocnej straży. Obok nas i pomiędzy nami pochylały się świece w woskowych kapturach, podobne do mnichów zakonnych. Wróciło mi wspomnienie zmarłego Dunkana i poczułem się nagle ojcemspowiednikiem. - Oczyść swe sumienie przede mną - zacząłem. - To rzecz niepodobna - parsknął Bardolf. - Nie będę mówić o takich bezeceństwach, lecz o swojej matce. Z tymi słowy wziął potężny łyk wina, zacmokał i wyciągnął nogi ku huczącym płomieniom. - Cóż mi tedy powiesz o swojej matce? - Była nią Tannakin Skinker. - Owszem - przytaknąłem. - Do tego już doszliśmy, więc najgorsze za nami. Śmiało naprzód, druhu! Bardolf wbił wzrok w płomienie, jak gdyby w ich głębi zetknęły się ze sobą teraźniejszość, przeszłość i cały żywot. Coś naraz trzasnęło - słyszałem na własne uszy! w Bardolfowej głowie albo w gardle, albo (co chyba najbliższe prawdy) w Bardolfowym NOSIE. Kompan zaczął mi wnet opowiadać swą długą historię, której cierpliwie wysłuchałem. - Zacząć muszę rzecz od matki mojej matki. Owa niewiasta pochodziła z mieściny Wirkham nad Renem. Owszem, owszem, niemało we mnie płynie cudzoziemskiej krwi, a i gorszej jeszcze... Owa to babka była osobą o żelaznej woli, nadto niewiastą majętną i znaczną, jeśli to możliwe pośród Holendrów. My nazwalibyśmy ją zapewne mieszczką... - Tu Bardolf w zamyśleniu dotknął nosa i spiesznie cofnął rękę, jakby się oparzył. - Cóż, babka wyszła za mąż i wkrótce była przy nadziei. Pewnego dnia do drzwi jej domostwa zastukała starucha żebraczka, wiesz, z tych ohydnych, prosząc o sześć pensów na dzieciątko, które miała na ręku. Żebraczka była wyjątkowo plugawa, dzieciak wyjątkowo brudny, a do tego nieustannie kwiczał i pochrząkiwał, toteż babka nieskora była do miłosierdzia, zwłaszcza że niewiele przedtem przydybała męża, jak w schowku na miotły pucował przewód kominowy dziewce służebnej. Kazała więc starej żebraczce zabierać się z progu razem z owym prosiakiem. Na co wiedźma... bo wiedźmą okazała się żebraczka... odwracając się już syknęła: "Kiedy z twojego łona wyjdzie na świat dziecię, będzie jeszcze bardziej do świni podobne niż moje!" I spiesznie odeszła, wymrukując pod nosem diabelskie paternostry. Hm, Fastolfie drogi, tyle ci tylko powiem, że babka zgoła się nie przejęła groźbami, bo jak na Holenderkę, wcale nie była przesądna. Gdy jednak zległa i powiła dziecię, och, Fastolfie, och och och Jasiu... wystaw sobie jej zgrozę, kiedy się okazało, że dziecko, dziewczynka, zdrowa jest i cała, ma normalne ilości rączek oraz nóżek, piękne proporcje ciała i inne zalety... oprócz twarzy. Prócz NOSA... Bo też zamiast nosa dziecko miało ryj świński! Trąbę wieprzowatą! Ryło godne knura! Organ powonienia w kształcie gwizdu maciory! O zgrozo, zgrozo! Gdy to usłyszałem, słowa uwięzły mi w gardle, więc by jednak nie milczeć, co sił beknąłem - nie po to, aby upokorzyć Bardolfa, lecz przez współczucie i braterski odruch. Tak też przyjął beknięcie Bardolf i prędko wiódł swoją opowieść: - Rzecz oczywista, dziadkowie przekupili położną i kazali jej przysiąc, że dochowa tajemnicy, a prosięce dziecko nazwali Tannakin i nie puszczali z domu choć na krok. Pamiętaj, ludźmi byli majętnymi, więc mogło im się to udać... zwłaszcza że nie takie rzeczy się zdarzały na kontynencie. Jeśli kto wchodził do pokojów córki, wkładała welon i woalkę, kryjąc nos. Karmiono ją ukradkiem, uczono liter i wszelakich umiejętności. Powiem jeszcze, że nieprawdą jest, jakoby dziewczynka jadała wyłącznie pomyje ze srebrnego korytka, a z jeżyków znała tylko holenderski zwrot "Uch! uch!" i francuskie "Lii! Lii!." Tannakin jadła i mówiła jak wszyscy, niczym się nie różniąc od reszty rodzaju ludzkiego... niczym, prócz NOSA. Tu Bardolf w zamyśleniu poskrobał się w spadek po matce. Nadal milczałem. Kopnąłem jeno polano do ognia i dolałem nam jeszcze kseresu. - Moi dziadkowie szukali porady u najuczeńszych doktorów nauki w całej Europie - ciągnął rzecz Bardolf. - Byli prosić o pomoc Wolframa von Eschenbacha, Mateusza z Paryża i Michała Szkota, Fibonacciego, Snorriego Sturlusona, Vaąuta ibn Abdallah urRumiego, Tomasza z Cantimpre, Bartłomieja Anglika, Alberta Wielkiego, Tomasza z Akwinu, Wincentego z Beauvais, Wilhelma z Saliceto, Jeana de Meung, byli u Rutebeufa, u Bonawentury z Bagnorea, u Ristora, u Ryszarda Rufusa, u Lafranca, nawet u samego... - U samego Rogera Bacona - przerwałem. Zamyślony mój przyjaciel przytaknął. - Nawet u samego Rogera Bacona. - Z tymi słowy powoli jął popijać kseres. - W tamtych czasach wiedza i sztuka medyczna były jeszcze w powijakach - usiłowałem pocieszyć Bardolfa. - I cóż, czy chociaż jeden z tych doktorów wpadł był na pomysł, który wam dopomógł? - "Pod Głową Odyńca" zawsze czuć wapno w kseresie - zauważył kwaśno Bardolf, lecz chętnie dał sobie nalać z kolejnego dzbana. Po czym ciągnął opowieść. - Otóż więc, znaleziono sposób. Rozwiązanie. Kurację. Antidotum. - Hurra! - ucieszyłem się i wychyliłem toast na cześć kuracji. - Który doktor wynalazł? - Bacon. - Ba, któż inny? - Ależ naturalnie. Wypiliśmy za autora dzieł De Speculis, jako też De Mirabili Potesate Artis et Naturae, De Computo Naturali, Opus Maius, Opus Minus, Opus Tertium, Compendium Studii Philosophiae, De Retardandis Senectutis Accidentibus, Speculum Alchimiae, De Secretis Operibus Naturae, Libellus de Retardandis Senectutis Accidentibus. i jakich tam jeszcze. Bibliografia zalana kseresem. Kiedyśmy ostatni toast wychylali, tak się o/wałem: - Wiec jaką kurację przepisał Roger Bacon'' - Mnie - odrzekł Bardolf. - Ciebie? - Mnie. Mam przecie jakieś ,,ja"! rzekł Bardolf z urazą. - Tedy twoje zdrowie! Twoje, twego łokcia i twego małego paluszka! Lecz w jaki sposób mogłeś uwolnić swą matkę od przypadłości, skoro cię nawet nie było na świecie, choćby i w postaci bladego promyczka w ojcowskiej latarence? - Ano, patrz - przerwał mi Bardolf, rozlał kseres po stole i maczając paiec, począł coś rysować, wyjaśniając przy tym: - Uczony doktor Bacon wyznawał teorię, która objaśnia strukturę wszechbytu, to jest czynników naturalnych i ich ruchu. Innymi słowy, odnosi się do materii i formy albo, w łacińskim słownictwie, do virtus, species i imago agentis. W zęby Pana Boga, jakże spamiętać te wymyślne nazwy, które Bacon ponadawał rzeczom! Uczony doktor umyślił sobie, z grubsza biorąc, że fundamentem wszechrzeczy jest przemiana, zachodząca wskutek zadziałania AKTU bądź EMANACJI na materię. - Z grubsza rzecz biorąc? - upewniłem się. - Z grubsza rzecz biorąc. - Bardolf wciąż pociągał kseres. - Może z grubsza, lecz dla rnych pięciu zmysłów nadal zbyt cienko - przerwałem. - Nie zrozumiałem ani jednego zasranego słówka, chłopcze. - Ruch ciał - ponurym głosem zaczął Bardolf, zaciskając zęby, jak gdyby przypominał sobie lskcjąvrtMtet niegdyś do łba, po to by potrafił wyjaśnić innym, skąd się wziął na świecie i to, w jakim kształcie istnieje - ruch ciał powoduje wzajemną impresję, tudzież transmisję. - Jaką znów transmisję? Transmisję czego? - zapytałem. - Siły, czyli Formy. i - A to w jaki sposób? - Liniowy. O, popatrz - tu Bardolf wskazał na swoje malowidło, które namazał był winem na stole. Oto, co narysował: Pogładziłem się po brodzie, a potem zauważyłem: - Muszę rzec Bardolfie, że w swych odkryciach nie jesteś Praksytelesem. Z twoich prymitywnych i niedoskonałych rycin wnoszę, iż przedstawiają członki ciała, odpowiednio męski oraz żeński, odpowiedzialne za akt kopulacji. Czy słusznie mniemam, że chcesz mnie zapoznać tu z kształtami członków na posągach, skrywanymi zwykle pod figowym listkiem w naszych wstydliwych czasach? - Właśnie. To jest picz, a to drugie to chuj. - Pojmuję twoją myśl, Bardolfie. Opowiadaj dalej. - Diagnoza doktora Bacona opierała się na założeniu, iż uleczenie strasznej przypadłości nastąpi dopiero ; wtedy, gdy zada się klęskę matczynemu dziewictwu. Wówczas męski członek będzie pełnił rolę FORMV, ; która swą emanacją zmieni kształt materii nie w Tannakinej piczy, lecz w okolicach NOSA! - Wybacz mi kalambur, Bardolfie, lecz sam czuję nostalgię na myśl o podobnej kuracji. - Co więcej, wszystko się powiodło - dodał Bardolf z prostotą. Wytarł rysunek rękawem, pociągnął nowy łyk i wina i snuł dalej historię: - Nie chcąc się narażać | w nadreńskiej krainie na pośmiewisko, dziadkowie zabrali moją matkę do Anglii, do samego Londynu. Tam rozpuścili dyskretne anonse, choć oczywiście nie oczekiwali, że ktokolwiek się zgodzi poślubić Tannakin, snadź obdarzoną nosem tak niezwykłym. A przecież nie mogli nawet dać mężowi gwarancji, że od rozpusty nos odmieni kształt. Znaleźli jednak sposób. Ba, pamiętaj, że mój dziadek był bogatym łykiem. Za dwadzieścia pięć funtów i kucyka zgodził pewnego blacharza, który aż się palił do tego, by swój VIRTUS wprowadzić przez dziurę w arrasie i wstrzyknąć swoje SPECIES... - W materię twej matki - dokończyłem za niego. - Sam widzisz, w czym rzecz - ucieszył się Bardolf. - I wtedy zostałeś poczęty? - zapytałem jeszcze. - Co więcej, w ciągu jednej nocy matczyny nos odzyskał zwykłe kształty i rozmiary! Aż klasnąłem w dłonie. - Szczęśliwe zakończenie! Opowieść z morałem! - Nie do końca - odezwał się Bardolf ponuro. - Ów blacharz, imieniem Skinker, skoczył wnet do Tamizy. - Z ołowiem w butach? - Nie, z okutym kołem od wozu na szyi. - Ale dlaczego? Bardolf wzruszył ramionami i zaczął sobie skubać pryszcze. - Materia i forma, materia i forma. Różnie z nimi bywa. Trwa pomiędzy nimi dziwna równowaga, której nam, ludziom, nie sposób zrozumieć. - Sam mi mówiłeś, że nos odzyskał zwykły kształt i rozmiar - zdumiałem się bardzo. - Nawet bym się nie zdziwił, gdyby blacharz Skinker poślubił twą matkę, bo urodziwa i z bogatego rodu. - Owszem, poślubił - przytaknął mi Bardolf. - Zamieszkali w Windsorze i wesoło igrali przez dobry rok niby kogut z kurą, lecz pewnej letniej nocy Skinker zbudził się nagle. Chcąc ulżyć pęcherzowi podszedł do okna, a dom mieli piękny, tuż nad brzegiem rzeki, wyciąga na wierzch siusiaka, i cóż widzi? - Może sam zgadnę - przerwę, wystawiając palec. - Zgadłeś od pierwszego strzału - przyznał Bardolf. - Właśnie! Skurczony do wielkości świńskiego ogona, a nadto zakręcony! Z niedowierzaniem potrząsnąłem głową. Na dworze dzwony zaczęły bić północ. - Żyjemy w dziwnym i zepsutym świecie - rzekłem filozoficznie. Bardolf jeno chrząknął. Nagle jednak podniósł wzrok i posłał mi uśmiech, wciąż trąc nos w blasku ognia. - Mogło być i gorzej - zauważył. - W ten sposób przynajmniej nie przekładam ojca ponad matkę! LXII O świętej liczbie siedem Święto Siedmiu Braci Desdemono, chcę ci coś szepnąć na uszko. Dawno, dawno temu żyła sobie w Rzymie pewna dama, bogata wdowa imieniem Felicyta. Imię to oznacza "szczęsna" lub "szczęśliwa". Prócz Boga, nikt nie wiedział zbyt wiele o wdowie. Była chrześcijanką i miała siedmiu synów. Za rządów Antonina Piusa wszystkich zamknięto w lochu. Musiało to się dziać około roku od Śmierci Bożej, bo właśnie wtedy Lollicus Urbicus, legat imperatora, wzniósł Mur Antonina od zamku Dunglass nad rzeką Clyde aż do zaniku Blackness nad Firth of Forth, biorąc sobie za wzór wcześniejsze dzieło Hadriana. O, piktyjskie plemiona! O, dewolucjo! Pani Felicyta i jej siedmiu synów nie chcieli się ukorzyć u stóp pogańskich bałwanów (wśród których znajdował się posąg samego Antonina Piusa i jego nieco mniej \ cnotliwej żony, imieniem Faustyna). Rodzinę sądziło : czterech różnych sędziów, wskutek czego wszyscy zostali skazani na kaźń na siedem różnych sposobów. Najpierw zabito synów, a zwali się oni Feliks, Filip, Marcjalis, ' Witalis, Aleksander, Sylwaniusz i January. Ostatnia poszła na śmierć sama święta Felicyta. Ich doczesne szczątki spoczęły przy Drodze Salariańskiej. W tym dniu przykazuje Kościół sławić triumf siedmiu synów świętej Felicyty, na jej oczach umęczonych. Papież święty Symmachus jeszcze w szóstym wieku włączył imię Aleksandra, jako ucieleśnienie braci, do kanonu Mszy Świętej. Siedem, moja rozkoszna Desdemono. Święta liczba. jest Grzechów Głównych. ostatnich słów Zbawiciela na Krzyżu. radości Dziewicy Maryi. dni Stworzenia. cnót. cudów świata. darów ducha. stacji Krzyża. epok w żywocie człowieczym. Braci Śpiących. podziałów w modlitwie. kościołów Azji. mędrców greckich. świeczników. gwiazd. trąb. oczu Baranka. rycerzy chrześcijaństwa. milowe buty. zmysłów. sióstr. Jeśli o mnie chodzi, w kostki nie grałem więcej jak siedem razy na tydzień. Natomiast kiedy umrę, trzeba będzie zbić razem siedem tęgich trumien, aby mnie jakoś zmieścić. A kiedy przyjdzie Zmartwychwstanie, zajmijcie dla mnie siedem krzeseł po prawicy Pana, przy Jego Okrągłym Stole. LXIII O tym, co jednak wykracza poza wszelkie liczby lipca Desdemono, rozmaite mamy liczby, czy tam cyfry. Istnieją liczby główne, są też porządkowe. Znamy jednak sprawy, które wykraczają poza wszelkie liczby i liczebniki, główne oraz porządkowe. Rzekł raz do mnie mój książę: - Co, mopanku, czy ci winienem tysiąc funtów'' Taką mu na to dałem odpowiedź: - Tysiąc funtów, Henrysiu? Winieneś mi milion. Miłość twoja warta milion, a winieneś mi twoją miłość. Czy zgadniecie, co mi wtedy odrzekł? Zaczął pleść trzy po trzy o tym, że sygnet wuja Hugha jest z tombaku, a też że gdybym się przepękł, toż by dopiero bebechy mi na kolana zleciały. Bóg niech cię ma w swej łasce, królu Henrysiu! Mój królewski książę! Niech cię Bóg zachowa, słodkie moje chłopię! LXIV O marszu na Coventry lipca Miejsce w piechocie. Książę poruczył mi miejsce w piechocie. Taka miała być moja rola, mój przydział, mój obowiązek. Prezent od księcia. Po Anglii hulała anarchia w przebraniu walijskiego czarownika Glendowera. Wraz z ową walijską wróżką zbuntowany Hotspur, wspierany przez uwolnionych Szkotów, sięgał oto wraz z innymi po koronę. Bój był nieunikniony, a ja pośród boju dostałem miejsce w piechocie. Macie moje słowo, że w tej zafajdanej szarpaninie książę Henryk alias Embrion Imperator pokładał wielkie nadzieje. Stosunki z monarchą utrzymywał raczej oziębłe, a co więcej, nasz trędowaty władca wciąż sobie roił, że ruszy razem z wojskiem na wyprawę krzyżową, by udobruchać blade widmo pięknego króla Rysia. Nie wątpię, iż Bolingbroke pragnął odkupić swe grzechy i ukrócić wojnę domową, jednocząc królestwo przeciw wrogom z zewnątrz. Wojna domowa to często skutek choroby, jaka trapi ciało władcy kraju. Hotspura nie można było lekce sobie ważyć, bo choć ów znalazł się w ślepym zaułku, gdy inni panowie idący mu z pomocą szli, szli i nie doszli - szczególnie sam pan Glendower, który zabłąkał się gdzieś wśród mglistych wzgórzwciąż rwał się do boju, stojąc opodal Shrewsbury. PercyBeczka Prochu, ucieleśnienie pańskiego Honoru. Kiedy mu gońcy nieśli wiadomości, że ten lubo inny wielmoża nie przybędzie z hufcami, woląc zamiast ruszać na wojnę, róg swój zawiesić na niewidzialnym pasie, Hotspur jeno wrzeszczał: - Dość sił na wielką potrzebę tu mamy! Gdy ginąć trzeba, to gińmy wesoło! Shrewsbury, Sloppsbury, Salop - tamże stanęli obozem buntownicy, a obok wojska królewskie, czekające potulnie, aż monarcha raczy przybyć z Londynu. Czy podobna twierdzić, że pole bitewne jest przesądzone z góry i nieodmienne? Brat Brackley mówi mi, że tak i że więcej jest rzeczy na Ziemi i w Niebie (nie mówiąc już o Piekle), niż się ich śniło Regulaminom Wojskowym. Geografia wojenna w przedziwny sposób może opisywać także krainę ducha. Ba, w gwiazdach odbijają się losy naszych potyczek. Wycieram miecz o wiecheć trawy, a tu - bzzzz - kometa przelatuje. A może my, na Ziemi, odzwierciedlamy naszymi czynami olbrzymie wojny, co toczą się w niebie? Żądny zwycięstwa książę Henryk znudził się nareszcie rolą błazna, który szuka własnej zguby, i bez dalszych oporów zaczął mnie błagać o pomoc w przedsięwzięciu. (Wiadoma rzecz, iż kiedy książę sam sobie jest najgorszym wrogiem, nawet najlojalniejsi, płacący podatki i kradnący na boku poddani powinni się wystrzegać jego miłości do ludu.) Lecz wreszcie książę osobiście zawitał do Eastcheap i wezwał mnie pod swoje sztandary. - Kraj cały w ogniu - tak mi powiedział. - Otrzymałem dla ciebie, Jasiu, miejsce w piechocie. Dostrzegłem w tym geście znak, iż książę docenił lekcję taktyki i strategii, jakiej mu udzieliłem pod Gadshill. Henryk pojął wreszcie, ile siły ducha wlałem w niego przy owym zwycięstwie, w ten, a nie inny sposób kierując sławnym bojem. Przyjdzie nam sięgnąć w otchłań kalendarza. Otóż w ten sam lipcowy dzień co dziś, jeno pół wieku temu, ja, John Fastolf, militis, z mojej kwatery "Pod Głową Odyńca" wyruszyłem zbierać rekruta i przez środkową Anglię udałem się w stronę pól pod Sloppsbury. Słońce paliło mi kark, a w brodzie bzykały złe muchy. Mam swój własny sposób poboru rekruta. Metodę tę można łacno przedstawić w postaci równania algebraicznego, w takiej postaci: (X - V) + Z = Z + X Ot i cała tajemnica. Ówóż X przedstawia liczbę wziętych rekrutów, którzy posiadają dość gotówki, aby się wykupić. V to znowu suma brzęczącej monety, za którą rekruci zdołali się wykupić. Z natomiast przedstawia ludzkie śmiecie, które nie miały grosza, by uniknąć branki. Stąd: Z to moje oddziały, natomiast Xz to moje profity. Przykro rni, o pani, że ci sprawiłem ból i kłułem w oczy nauką algebry, której nie umiesz ogarnąć swym móżdżkiem. Lecz jeśli tylko, pani, zechcesz wreszcie zewrzeć nogi, bym mógł spokojnie skupić myśli, wyprowadzę ci moją naukę w postaci stosownej do twych nikłych możliwości pojmowania. Maszerowałem tedy przez równiny Anglii z książęcym glejtem w ręku. Dokument ten zezwalał mi zbierać gdzie bądź rekruta na królewską kampanię. Wybierałem wyłącznie rekrutów majętnych - uczciwych gospodarzy i gospodarskich synów, wywiadywałem się o zaręczonych kawalerów, którym już wyszły dwie zapowiedzi, o ciepłych tchórzów, którym tak się chce słuchać bębna jak ryków Diabła. Brałem tylko takich miękkich jak chleb z masłem, za to z gotówką w kiesie. Rzeczeni panowie wykupili się zaraz od służby w mych szeregach, wielce zadowoleni, że nie przyjdzie im młodo umierać. Chętnie przyjąłem za moją usługę skromną zapłatę, a za świadczone dobro rychło uzbierałem kwotę L (trzystu funtów). Mniej więcej. O, Marsie! O, sztuko poboru rekruta! Wykupionych zastąpiłem wnet takimi, którzy raz wpadłszy w bagno, nie mieli pieniędzy, by uniknąć wojny. Ba, ci nie umieliby znaleźć wyjścia, gdyby ich zamknąć w papierowej torbie! Cóż za waleczny regiment! Jakaż armia! Niewolnicy goli jak Łazarz na obrazie, któremu psy obżartucha liżą rany. Wypędzeni za złodziejstwo lokaje. Zbuntowani szynkarczycy. Zrujnowani masztalerze. Stu pięćdziesięciu mężczyzn (ha, może i mężczyzn) na miejsce tych stu pięćdziesięciu, którzy się zdolali wykupić. Stu pięćdziesięciu obdartych marnotrawnych synów. Ludzkie oczy nie widziały jeszcze takich straszydeł w marszu. Jakiś wiejski przygłupek i żartowniś spotkał mnie na gościńcu i powiedział, żem zrabował wszystkie szubienice, rekwirując wszystkich wisielców, by ich nauczyć sztuki forsownego marszu. Mówię "przygłupek", bo każdy przy zdrowych zmysłach prędko by zauważył, że po pierwsze, moje wojska były jednak żywe, i że po drugie, nie ma wśród nich wisielców, choć mnóstwo zbrodniarzy wprost z więzienia: maszerowali rozkraczając nogi, jakby wciąż mieli na nich dyby. Przemyślawszy kwestię, zdecydowałem obejść bokiem Coventry. Książę Henryk, mijając nas po drodze - konno, a jakże, jako przystoi książętom - zawołał do mnie: Jasiu! A czyi to ludzie ciągną za nami? To moi, Henrysiu. Nigdy jeszcze nie widziałem tak nędznych obszarpańców. Ba ba - rzeknę mu na to - dość są dobrzy, aby na strzach pik tańcować. Karm dla prochu, karm dla prochu Tak dobrze rów zapełnią jak od nich lepsi. Ba, Henryku, śmiertelni ludzie, śmiertelni ludzie. W sam na wystarczą. Ano, wystarczyli LXV O bitwie pod Shrewsbury lipca Przez cały dzień dął wiatr ogromny. Co gorsza, nacieraliśmy na wojska Hotspura przez szerokie pole, gęsto zarośnięte grochowiną. Hotspurowe przechery całą noc wiązały i plątały pędy grochu, tedy nasze natarcie nie było aż tak piorunowe i nagłe, jak być miało. Oto macie rycerstwo w praktyce. Nie powiem, nasza strona również się chwytała podobnych sztuczek. Owóż król Henryk IV przykazał licznym panom ze swej świty przyozdobić zbroje monarszymi insygniami i wdziać na głowę takie same hełmy jak ten, który sam nosił. Szkoci od tego fortelu pogubili się ze szczętem, pędząc przez pole i (jak im się wydawało) mordując króla za królem. Ponadto, że szkockie plemię wielce jest ubogie w stroje i zbroje, a w górskich partiach krainy chodzi ze szczętem gołe, jak je Pan Bóg stworzył, co głupsi pojedynkowicze wdziali na siebie królewskie zbroje pościągane z zabitych. Wtedy rzucali się na nich inni Szkoci, rżnąc kolejnego króla. - Esperance! Percy! - nawoływał Hotspur, by tym łatwiej go było znaleźć, i uganiał się po łęgach szukając księcia Henryka. Tuż przed świtem odbyłem rozmowę w książęcym namiocie. Poprosiłem Henryka po starej przyjaźni, by jeśli mnie zobaczy powalonego wśród boju, stanął nade mną okrakiem i bronił od zguby. Błysnęło orle oko. - Kolos tylko mógłby ci oddać tę przyjacielską przysługę - uciął książę przypasując miecz. - Zmów lepiej pacierz. Do tego nie potrzebowałem zachęt od byle książątka. - Ba, toć jesteś niebu śmierć dłużny - dodał książę, wychodząc już z namiotu. Jego młodszy brat rzekł mi niegdyś to samo. Synowie Bolingbroke'a podobni byli w mowie, a także w myśli. Jeśli miałbym się wypowiedzieć o ich filozofii honoru, nie zmieniłem w tym względzie przekonań od lat irlandzkich. Umiłowany honor wsadźcie sobie w cną i rycerską dupę! Esperance! Percy! Słyszał kto kiedy podobne bałwaństwa? Obwieście mnie, jeśli na shrewsburskim polu nie ujrzałem mnóstwa honoru - daję wam moje słowo. Słowo honoru. Słowo o honorze. Słowo, którego używam, gdy myślę: honor, brzmi BRVDNIA. Nie, mój panie. Źle usłyszałeś. BRVDNIA. Przez ygrek, o pani. Bo uszedłem z żVciem. O, honorze! O, pocięte kiszki, co się walacie po polu! Widziałem, jak ciężkozbrojnych rycerzy winduje się na siodła sznurami, przerzuconymi przez konary drzew. Widziałem tych samych rycerzy wgniecionych w ziemię, sieczonych toporem, którego ostrze otwierało im w karkach nowe usta, kipiące krwią na wielce poetycki sposób. Widziałem wierzchowce z rozciętą gardzielą, jedzone przez szczury, zanim jeszcze zapadł zmierzch, szkielety obciągnięte skórą, a tak zmasakrowane, że nie dalibyście głowy, czy gnaty pod nogami są ludzkie, czy końskie. Strzępy ciał nadziane na ułomki włóczni, kłęby żył wdeptane w błoto jak makaron. Wrony, co już dziobały świeżą padlinę. Ujrzałem honor w bitwie pod Shrewsbury, a imię jego było sir Walter Blunt. Rozcięto mu gardło od ucha do ucha i odrąbano nogi. Ujrzałem honor w bitwie pod Shrewsbury, lecz nie przypominał już ludzkiej istoty. Honor ów, czy raczej owo coś - tyle pozostało z jednego z moich urwiszów zebranych po opłotkach Coventry. Honor miał wyłupione oczy, urwane obie nogi i ramię, w krocze wbito mu klingę i tak zgrabnie szarpnięto do góry, że ani jedna kość nie stała na drodze. Honor wydzielał z siebie odór rzygowiny. Krew i mózg spoczywały w błotnistej kałuży, a muchy, biorąc je za kupę gnoju, już bzyczały wokół. Z moich stu pięćdziesięciu nie zostało ani trzech żywych - nie licząc mojej osoby. Spośród buntowników położyło gardła dwa tysiące i trzystu. Takoż padło dwa tysiące królewskich żołnierzy. Na polu wiło się także trzy tysiące rannych. Większość wkrótce zmarła. Bitwę stoczono w sobotę, w wigilię dnia świętej Marii Magdaleny. Ci, którzy przy tym byli, twierdzili, że świat jeszcze nie widział gwałtowniejszego starcia. Kiedy zaczęło się ściemniać, obie strony gdzieniegdzie wciąż jeszcze walczyły i chociaż zwycięstwo należało do nas, żołnierze nadal się potykali, wyczerpani do cna, krwawiący, poranieni. Widziałem, jak buntownik starł się na śmierć i życie z najemnikiem królewskim i jak umierają obaj w prawie miłosnym uścisku - a zanim jeszcze ciała drgać przestały, wrony już siadły na czaszkach i jęły wydziobywać oczy. Mężny bój rozgrywał się na równinie w cieniu wzgórza Haughmond. Na szczycie zajął stanowisko król Henryk IV, mając stamtąd cudowną panoramę na martwych, jako ł na konających, co pozwalało jego urzędnikom co pewien czas podliczać wyniki i sprawdzać, kto wygrywa. Wreszcie oświadczono, że król odniósł zwycięstwo. Nieszczęsny Henryk IV. Nieszczęsny trędowaty syfilityk Bolingbroke. On to musiał patrzeć na jatkę pod Shrewsbury, chociaż całym sercem rwał się oglądać Jeruzalem. Wątrobę pożerał mu sęp kościelnej wiary. Widziałem monarchę, jak o zmierzchu przejeżdżał w szumie licznych sztandarów. Z wyrazu Twarzy władca przypominał mi Opactwo Westminsterskie. A co ze mną, spytacie? Ciężko mi było na duszy, o pani. Kiedy nie miałem innego wyboru, zabijałem tego i owego, lecz osobisty udział w tej bezmyślnej rzezi nie dostarczył mi krztyny przyjemności. Mimo to rzuciłem się w największą bitewną ciżbę, chcąc stosownie do mojego ciężaru i tuszy ściągnąć na siebie wszystkie nieprzyjacielskie groty. Święta Maria Magdalena strzeże swoich wybrańców. Nie dotknęła mnie ani jedna strzała, książę Henryk natomiast dostał z łuku w policzek. Cóż znowu, panie! Naprawdę w policzek! Jakem rzekł, walczyłem nie mając wyboru, ale przez resztę bitwy pociągałem kseres. W bój pod Shrewsbury wyruszyłem zbrojny w miecz oraz we flasze. Może pamiętacie, jak alkoholową bronią w niezwykły sposób przechyliłem szalę zwycięstwa w młodzieńczej bitwie morskiej pod Pędrakami? Od tamtej pory przysięgałem sobie, że w czas wojny lub moru będę powtarzał słuszną maksymę wuja Hugha: Nie pijany i nie trzeźwy, Zawsze pozostaniesz rzeźwy. Turek nigdy tego nie dokazał, co wówczas ja zdziała łem mieczem i butelką. Mam tu na myśli Turczyna Grzegorza VII, zwanego także Hildebrandem, którego cnót jako wojownika nikt nie śmie podawać w wątpliwość, mimo że Grzegorz nigdy nie plótł o honorze.. Honor, kiedy się teraz nad tym zastanawiam, jest cnotą pogańską - honor, chcę rzec, w wydaniu Hotspura albo Henrysia Monmoutha. Bo też spójrzcie na Turka Grzegorza: przez cały czas swego pontyfikatu musiał się bić z cesarzem Henrykiem IV, który to cesarz nieustannie bajał o honorze. Wreszcie dobrego papieża wygnano z Rzymu. Wnet zmarł on w Salerno. Powiada mi brat Brackley, że ostatnie słowa Biskupa Rzymu brzmiały: Dilexi justitiam et odivi iniquatitem: propterea morior in exilio. Co na naszą mowę się wykłada: Umiłowałem prawość, nie cierpiałem nikczemności - dlatego umrzeć muszę na wygnaniu. I ani słówka o żadnym HONORZE. Zechciejcie mnie jednak zrozumieć. Gdy mi przyjdzie umierać, nie będę się uciekał do aż tak pompatycznych ostatnich słów - wierutnym okazałbym się głupcem. Umiłowałem piwo i ciasteczka, a co do wygnania, raczej mi nie grozi (bo też stu lat dożyję). Wolałbym jednak ruszać na banicję z Turkiem Grzegorzem niż zdychać w domu, mając za kompanię honor, zadkiem do góry rozpłaszczony w shrewsburskim błocie. Brat Brackley prawi, że swego czasu Tomasz z Akwinu nauczał, iż honor (podobnie jak sława) jest dobry i warty zachodu, jeno wtedy gdy jego zasadą będzie miłosierdzie, a jego celem miłość Boga lub miłość bliźniego. Moglibyście przez całą noc przepatrywać sterty trupów, rowy wypełnione krwią, rozsypane w krąg czerepy, wyrwane wnętrzności i całe wzgórza martwych ciał, zrzuconych na kupę, zanim przyjechały po nie wozy i zabrały na Ludzki Śmietnik w wigilię dnia świętej Marii Magdaleny pod Shrewsbury - gdybyście tam znaleźli choć jednego człowieka, choćby jeden członek pozbawiony życia w imię podobnej zasady lub dla takiego celu jak w miłej definicji... Jeśli takiego znajdziecie, niech już nigdy białą śliną nie splunę! Esperance! Percy! Honor! Dajcie mi życie! LXVI Kto zabił Hotspura? lipca Przez cały dzień dął wiatr ogromny, a kiedy noc zapadła, na podobieństwo deszczu niosła na wietrze krople czerwonej krwi, które na twarz padały i ściekały po brodzie. Większość sztandarów przepadła lub tak usmarowała się błockiem i krwią, że nie sposób było poznać, które są czyje. Bitwa skończona. Dzień należy do nas. Samotny grzmot bębna... Pięknieś się spisał, panie Worcesterze! Na tom właśnie czekał. Sądziłem, że nikt nie odważy się zapytać mnie wprost. Arcyważne pytanie - pytanie, które przesądziło o losach bitwy pod Shrewsbury. To, co w istocie zadecydowało. Innymi słowy (czyli obecnie słowami Worcestera): Kto zabił Hotspura? Pozwól, czytelniku, że rozsnuję przed tobą opowieść. Dawno, dawno temu, a były owe dawne czasy po prostu nie do zniesienia, nawet jeśli je porównać z latami świetności Imperium Rzymskiego, żył sobie mały, lecz wielce paskudny człeczyna imieniem Heliogabal. Jadał marynaty i wciąż miał jakieś tarapaty ze słoniem. Co, już pamiętacie? Heliogabal zatem był władcą całego imperium, a w życiu ulubował sobie dwie rozrywki, to jest: przebierać się za niewiastę (w powiewnej todze z mnóstwem klejnocików i mrowiem pierścieni na palcach) i pić parującą krew ze złotych pucharów. Równie dobrze mógłbym go nazywać cesarzową, gdyż na temat płci Heliogabala krążyło wiele wzajemnie sprzecznych opinii. On sam ogłosił, że jest Bratem Słońca i Siostrą Księżyca. Uwielbiał tańczyć z wieńcem na skroniach w swym wielkim pałacu, każąc się zwać Terpsychorą, królową baletu. Owóż, mój miły czytelniku, pewnego dnia - piszę, że miłyś, bo w samej rzeczy trzeba mieć w sobie niemało dobroci, by ścierpieć starca, który tak się zapę- dza usiłując wyjaśnić podstawową kwestię, a to: kto zabił Hotspura - cesarz/cesarzowa Heliogabal zaprosił wszystkich znamienitych Rzymian na wielką ucztę. - Na waszą to cześć uczta - obwieścił wszem i wobec - bo też jesteście ludźmi czcigodnymi, ludźmi honoru. Postawił przed gośćmi wyborne potrawy i mnóstwo wina, następnie pociągnął za jedwabny sznurek przy boku tronu i obruszył na gości deszcz róż. - Obsypię was różami - zawołał, klaszcząc w mięciutkie dłonie. - Na waszą to cześć, panowie, gdyż cenię was jako ludzi honoru! Tron Heliogabala stał na podwyższeniu dobrych dziesięć kroków od leżanek i stołów, przy których ucztowali goście. Zgromadzeni słali mu miłe uśmiechy myśląc, że pomysł pasuje do zniewieściałego eunucha, który ich tu zaprosił. Róże zalegały już całą podłogę. Można w nich było brodzić po kostki, ba, wyżej! Niezwykła nowość, przednia krotochwila! Deszcz kwiatów padał wciąż obfitszy, trudno już było oddychać, a gdy zaczęto się zrywać od stołów, było za późno, by zrobić choć krok, bo nie jest łatwą rzeczą pływanie w różach. Coraz to więcej nowych róż spadało z dwunastu baldachimów, które Heliogabal kazał niewolnikom rozpiąć u dachu dla własnej rozrywki. Różany deszcz padał przez siedem godzin, róża za różą za różą za różą, aż wreszcie płatki dosięgnęły stóp cesarskiego tronu. Wszyscy goście utonęli w kwiatach, przyduszeni wonnym ciężarem. Heliogabal wstał, ziewnął, poczochrał się i rzekł w głos, że uczta okazała się wielce nudna. Zaraz też kazał się zmiażdżyć na śmierć. Miał to wykonać ulubiony eunuch cesarski. Tak przynajmniej głosi jedna z wersji podania. Inna opowieść mówi, iż Heliogabal zmarł z czystej rozkoszy. Jeszcze inna, że i sam cesarz utonął w różach. Które podanie wolicie? Worcesterze, mój ty syneczku jednooki, łatwo się z tobą zgodzę. Mnie także wszystko jedno, pod warunkiem, że ktoś lubo coś koniec końców zgładziło tego obesrańca. Wróćmy zatem do naszego pytania: Hotspur. Kto go zabił? Najpierw niech przemówią suche fakty. Starłem się w pojedynku z samym lordem Douglasem, tym, który jak może pamiętacie - utracił oko bijąc się pod Holmedon. Stanąwszy twarzą w twarz, skrzyżowaliśmy ostrza. Douglas uderzył mnie potężnie płazem, z racji kiepskiego wzroku, bo gdyby miał oboje oczu na miejscu, wraziłby miecz prosto we mnie. Raniony, padłem bez ruchu na ziemię. Wytrzyj nosek, o pani. Rana nie była śmiertelna ani nawet poważna. Ustrzegłem wszystkie członki ciała choćby i przed draśnięciem. Byłem jednak ranny. I zadyszany. Kontuzjowany i wielce pomieszany. Bo też Pan Bóg zgotował mi olbrzymi upadek, gdym już był silnie obciążony winem. Kiedy walczyłem z Douglasem, nie opodal spostrzegłem księcia (wiedzcie, mam w zadku bystre oko, niczym ów pies Argus) - bijącego się nie na żarty Hotspurem. Pomnę nawet, a podobne głupawe szczegóły trzymają się mej pamięci, że zagrzewałem Henryka do boju słowami: - Dalejże go, Henrysiu! To nie przelewki! Naraz jednak Douglas wymierzył mi cios i uciekł ile sil w nogach. Nie wiem, co było później. Nie pomni też tego żaden z parszywych pomocników Klio. Muza zasznurowała wargi ciaśniej niż pizdeńkę. Ba, znacznie ciaśniej. Wiem jeno, że kiedym się ocknął po kontuzji, usłyszałem głos - niby to głos księcia, lecz rzeklibyście, oddalony o dwa miliony mil. Henryk mówił coś o tyra, że mnie zabalsamuje. Późniejsza refleksja kazała mi się domyślać, że Henryk wziął mnie za trupa i jak przystało na obowiązkowego i nieskorego do żartów Plantageneta, z góry cieszył się myślą, iż wystawi gigantyczne brzuszysko waszego autora na widok publiczny gwoli balsamowania. Kiedy się jednak podniosłem na łokciu, chcąc zażartować słabym głosem, iż jeśli książę zabalsamuje mnie dzisiaj, pozwalam mu posolić i zjeść mnie jutro, niby kęs dziczyzny, Henryka już przy mnie nie było. Zostawił mnie na polu. Tuż obok Hotspura. Wyimaginuj sobie, drogi czytelniku, moje oszołomienie. Czytelniku, czułem się tak, jakobym powracał z krainy zmarłych. Czytelniku, przez króciutką chwilę mniemałem, że jestem zjawą, duchem bezcielesnym. Ciało! Ostrożnie pomacałem boki. Nie, jednak żyłem. Gotów do walki i pracy. Objąłem swoje brzucho jak pannę młodą. Pomyślałem, że naprawdę żyję - natomiast umrzeć byłoby udaniem, bo tylko udaniem jest człowiek nie mający życia człowieka, ale udawać zmarłego, żeby przez to ocalić życie, to nie jest udaniem. Czy to moja wina, że Douglas zapomniał monokla? Wydawałem się martwy, lecz to nie było udaniem, bo przecie żyłem. Takie udawanie to prawdziwy, doskonały obraz życia. Najlepszą połową męstwa jest dyskrecja. Właśnie tą połową uratowałem całe swoje życie. Lecz... przy mnie został... HOTSPUR!!! Leżał tuż obok mnie i wyglądał jak martwy. Może i był martwy, a może i nie był. Ja sam mogłem być martwy, a przecież nie byłem, bo zmartwychwstałem. A nużby i on udawał, i powstał? Wziąłem łyczek kseresu i bardzo starannie rozważyłem kwestię, uwierzcie, proszę. Następnie znów wypiłem co nieco kseresu. I jeszcze trochę. Zasięgnąłem w myśiach opinii trzech Gracji, trzech Parek, trzech Harpii, trzech Prześcieradeł na Wietrze i Muz, których jest trzy razy po trzy. Problemat jął maleć, aż wreszcie liczył już tylko trzy głowy: ) czy Hotspur nie żyje? ) jeśli Hotspur nie żyje, któż go zabił? ) jeśli Hotspur żyje, kto go zabije? - Falstaff W pociągniętym z flaszy błysku natchnienia uzmysłowiłem sobie, że kiedy odpowiem na trzecie pytanie, dwa pierwsze rozwiążą się same. Tedy, mój panie (ty, pani, zechciej ominąć ten ustęp), dobyłem miecza i zadałem Percy'emu cios w udo! Tak! Cios błyskawiczny! Pchnąłem Hotspura jeszcze prędzej, panie, niźliby tobie zajęło dobrze się wysiusiać. Następnie trzy lub cztery razy pociągnąłem sobie wina i znów jąłem w duchu rozważać sytuację, przeglądając, rzekłbyś, wewnętrzne rachunki: ) tym razem Hotspur z całą pewnością nie żył ) jeżeli nie był martwy, zanim zadałem cios, to ja zabiłem Hotspura ) nikt więcej nie miał już potrzeby zabijać Hotspura. Wyjaśniwszy sprawę do końca, wziąłem honor na własne barki - to znaczy, Worcesterze, dźwignąłem Hotspura i jak ubite zwierzę poniosłem przed siebie. Tutaj opowieść cokolwiek się plącze (pamiętajcie, że sam miałem mętlik we łbie), bo krocząc przez pobojowisko z Hotspurem na plecach, natknąłem się na księcia Walii, który też wielce wzburzony zaczął zaraz wykrzykiwać, iż to on zabił Hotspura, a mnie widział leżącego bez ducha na ziemi. - Ty! Panie! Panie! - zawołałem w głos, porwany atmosferą chwili. - Jakże świat ten kłamstwu oddany! Zaraz pożałowałem moich gorzkich słów, których mi książę Henryk nigdy nie wybaczył. Nie miałem zresztą racji. Henryk mógł zabić Hotspura. Co więcej, żywił przekonanie, że go zabił, a trupa porzucił. Z drugiej strony jednak, mnie także porzucił w mniemaniu, że nie żyję. Jeśli się mylił co do mnie, skąd wiadomo, że się nie mylił w przypadku Hotspura? Nigdy mi nie wybaczył tego, co wziął za kłamstwo z mojej strony. Nie wybaczył mi też nigdy aluzji, jakoby kłamał krzycząc, iż zabił Hotspura. Przyzywam cię, Klio, na świadka, jako też was, przodkowie nasi i tyłkowie. Cny czytelniku, w którejkolwiek byś żył epoce... Po- proś swe żony albo poleć służbie, by ci przyniesiono tom kronik stulecia, kiedy żyłem. Przewróć karty do miejsca, kędy opisano bitwę pod Shrewsbury, i sam się przekonaj, czy obojętny gryzipiórekdziejopis rozstrzygnął te zagadkę: kto zabił Hotspura. Stawiani sto przeciw siedmiu, że historia traktuje tę Kwestię jako Wciąż Otwartą. Czymś jeszcze dziwniejszym, choć i subtelniejszym (czego jednak, niestety, dowieść nie mogę, acz i tu gotów jestem postawić zakład jak sto do siedmiu) znajduje, że po sam dzień zgonu książę żywił do mnie urazę za to, iż zasiałem mu w myślach i w mężnym sercu ziarno powątpiewania. Przeze mnie bowiem jął się głowić, jak było w istocie i czy to jego cios położył Hotspura, czy może mój. Zapewne książę się gniewał, jeszcze dlatego że nie mógł ścierpieć, aby ktokolwiek, a już na pewno nie ja, pokazał się światu jako drugi prawdopodobny zwycięzca pojedynku z Hotspurem. Henryk umyślił sobie, że dokaże czynów na wskroś bohaterskich. Dobrze wiedział o obecności tatusia, który go obserwował ze szczytu wzgórza. Zdobył zwycięskie ostrogi - co więcej, zdarł je z Hotspura. Ha, czyżby? Nigdy mi więc nie wybaczył, że jako jedyny z całej angielskiej szlachty jestem żywym ucieleśnieniem tych oto słów: "Ha, czyżby?" Jeżeli mniemacie, że już nazbyt długo się rozwodzę nad tą zagadką, śpieszę was zapewnić, iż czynię tak po to jedynie, aby wyjaśnić rzeczy, które zdarzyły się później - a mianowicie książęcą niewdzięczność, dotkliwą i podłą. Czemu miałby Henryk postąpić wobec mojej osoby tak, jak postąpił? Przyczyna była jedna, mianowicie spór o to, kto zabił Hotspura. Worcesterze, wyznam ci otwarcie, że sam zbłądziłem w bitewnej gorączce u schyłku długiego dnia na równinie Shrewsbury, na wietrze, który nie cichnął. Wciąż słyszę jego wycie i poświstywanie w cherlawych trzcinach, rżenie spłoszonych koni, jęki konających i bicie bębna, co nie ustawało aż po blady świt. I choć szukali wszyscy, którzy ocaleli, nikt nie umiał odnaleźć dobosza. Mogłem przecież przyznać dla spokojności ducha, że Hotspura zabił ktoś w sukmanie z drelichu. O, pani - mówisz, że to Heliogabal. Heliogabal to Hotspur wywrócony na nice. Heliogabal to Henryk powieszony za nogi. Niech się Heliogabal zabiera do diabła. LXVII O świętym Swithinie, o pani Prędkiej i o Lordzie Wielkim Sędzim Dzień świętego Swithina Wiadomo, leje jak z cebra. Na dworze i w środku. Hansonku! Nantonku! Chłopięta moje! Jeden niech pisze dla mnie jedno zdanie. A drugi następne. To dla odmiany, aby się pisarczyki nie nudziły dziełem, a jeszcze po to, by nie grzebali paluchem w skarbczyku mojej nadobnej Mirandy. Czy wiecie, jak to się stało, że obchodzimy w Anglii dzień świętego Swithina? Ów Swithin był biskupem Winchestera, a gdy w roku Pojednania wyzionął ducha, kazał się pochować na cmentarzyku opodal katedry - bo jak święty Franciszek kochał miły deszczyk, miłował go jak siostrę, hej ho. Miły deszczyk. Kiedy jednak zmarły dostąpił beatyfikacji, mnisi rada w rad? umyślili, że to niepodobna, aby święty Kościoła leżał w zwykłej ziemi i pod gołym niebem. Raz dwa przenieśli Swithinowe szczątki na chór katedry, a piętnasty lipca miał się odtąd stać świętem biskupa. Święty, choć już nie żył, we wnętrzu świątyni nie czuł się najlepiej: pewno mu brakowało gwiazd, tarczy Księżyca, słoneczka, zielonej trawki, a już najbardziej deszczu, który przecież czasami spada na nas z góry jak Łaska Boża. Musiał się hultaj naradzić, z kim trzeba, i przekabacić jakiegoś anioła, tego, który ma w swojej pieczy naszą aurę, bo też od piętnastego lipca, gdy świętego przeniesiono na chór katedry, w Winchester padało czterdzieści dni bez przerwy, aż nareszcie mnisi pojęli aluzję i pogrzebali kości tam gdzie wprzódy. Wyobrażam go sobie, udzielającego chrztu jabłkom. Ponadto święty Swithin jest patronem pijaków. O święty Swithinie, módl się za mnie. Bunt w kraju prędko zdławiono. Król nadal chorzał. Zdarzyło mi się spotkać'na ulicy Londynu Lorda Wielkiego Sędziego, który to dostojnik przyznał wprawdzie, iż moja dzienna służba pod Shrewsbury bardziej mu się podobała niż nocne sprawki pod Gadshill, lecz uznał za stosowne dodać: - Daj, Boże, księciu lepszego towarzysza! Już wcześniej poczułem, że wiatr, który się zerwał nad shrewsburskim polem, nie przestaje wiać i dmie mi prosto w oczy, niewiele niosąc dobrego. - Daj, Boże, towarzyszowi lepszego księcia - odrzekłem dumnie. Moje sprawy miały się coraz gorzej. Kochaneczka moja Urszula, czyli pani Prędka, wdzięczna kurka Partelota, dostała małpiego rozumu i skrzyknęła dwóch służących szeryfa, Kruczka i Sidełkę, prosząc ich, by pod zarzutem sprzeniewierzenia długu wtrącili mnie do lochu. Spotkałem całą trójkę na środku ulicy Lombardzkiej i chociaż Bardolf nalegał, aby uciąć głowę nicponia Kruczka, a babę cisnąć do Tamizy (padały przy tym następujące obelgi: - Ty żebraczko! - Tłuku! - Albo cię w zadek połechcę!), nim doszło co do czego, napatoczył się sam Wielki Sędzia, który w całym majestacie urzędu kroczył z pachołkami przez Londyn, szukając wichrzycieli i warchołów, chcących naruszyć mir królewski w mieście. - Jestem ubogą wdową z Eastcheap! - zakwiliła dramatycznie Nell - a on jest aresztowany na moje żądanie. - Za jaką kwotę? - To więcej niż kwota, milordzie, to wszystko, co miałam. Wyjadł mnie z mojego własnego domu. włożył całą moją substancję w ten tłusty brzuch swój! Prawda, że żałościwe skargi? Najlepsze miało nadejść: - Co ci winienem ryczałtem? - zapytałem z cicha. Nell wydrze się na to, iż gdybym był uczciwym człowiekiem, winienem jej samego siebie, a pieniądze w dodatku. Jęła też twierdzić, że poprzysiągłem ją poślubić jako wszyscy z nas po kolei - i wspominała tę chwilę tak żywo, aż nawet mnie zaświtało jakby wspomnienie. Stało się to przy okrągłym stole, naprzeciw komina, z którego buchał ogień węglowy, w oberży "Pod Głową Odyńca" we środę po Zielonych Świątkach, kiedy książę rozpłatał mi czaszkę za to, że przyrównywałem jego ojca do najniższej formy życia, czyli do windsorskiego śpiewaka - a przysięgałem, w chwili gdy Nell umywała mi ranę. Pani Prędka na dowód przytoczyła jeszcze mnóstwo poszlak, również wskazujących moją winę, a to: że jej sąsiadka, żona rzeźnika Kwiczoła przyniosła wtedy doskonały półmisek krewetek, których nie zjadłem, idąc za poradą Nell, bo to niedobre jedzenie na świeżą ranę, za czym pocałowałem ją i poprosiłem, żeby mi dać trzydzieści szylingów. Wiecznie ta sama historia. Lubiłem jednak moją Nell, a ona również wprost za mną przepadała. Nasz kłopot wziął się z błędnej interpretacji moich słów, lecz co Wielkiemu Sędziemu do tego? Uśmiechnąłem się smętnie, westchnąłem i poprowadziłem panią Prędką na stronę. Przekonałem ją po minucie dysputy, że powinna umyć twarz, a na moje potrzeby zastawić swoje srebra i obicia z jadalnych pokoi. Wciąż cierpiałem na suchoty sakiewki. - Toć Bogu jesteśmy śmierć dłużni - szepnąłem jej na uszko. Ach, Jasiu, nie mów o tym! Nie ścierpię już tego! Pocałowałem Nell. Winniśmy Mu także życie. - I roześmiałem się. - A taki dług spłacę przy tobie z radością, z miłością i ochotą, a też znacznie lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Oczy Nell zmieniły się w dwa meteory. - Przyjdź na wieczerzę - odpowiedziała mi tylko. - A przyjdę. Czy chcesz wieczerzać z Dorotą DrzejPrześcieradło'' Zamknąłem jejusta palcem i upomniałem: Ani słowa więcej. Zgoda, niech i ona przyjdzie. Nie muszę dodawać, że Lord Wielki Sędzia zupełnie się zacukał i nie wiedział, co o tym myśleć - jak to Sędzia. LXVIII O Dolci DrzejPrześcieradlo i o nocy w oberży ,, Pod Gio wą Odyńca" lipca Figi to figi, a jabłka janówki to jabłka janówki. Owego wieczora jabłuszka te całkiem zepsuły mi humor, lecz nie było to ostatnie z nieszczęść, które jak ptasia sraczka spadły mi na łeb z powały oberży ,,Pod Głowa Odyńca". Najpierw zobaczyłem, że służący wnosi na talerzu janówki. Pomnę, jak niegdyś rozmawiałem z księciem w kompanii pięciu takich jabłuszek, pomarszczonych i zwiędłych. Książe zdjął kapelusz i rzekł na koniec: - Pożegnam teraz tych sześciu suchych, okrągłych, powiędłych rycerzy. Nie mogę znieść widoku janówek. Janówka zwykła oznaczać impotencję. Dorotka wypiła za dużo kanaryjskiego wina. - Kanareczki piją, kanareczki tańczą! podśpiewywała sobie Nell Prędka, kiedy się wtaczałem do Sali Delfina. - Kanaryjskie wino... Smakujeee dziewczynom... Wszystkie w tany iiiidą... - Kanaryjskie?! To najpodlejsza szczyna z Psiej Wyspy - burknęła Dolcia. - Przedstaw jej prawdę, Jasiu - poprosiła Nell, usiłując ułożyć Dolcię na leżance tuż przy kominku. Wytłumacz jej, że wino kanaryjskie nie pochodzi z Psiej Wyspy! Insula graunt Caneree. Kraina raczej oddalona od błotnistego spłachcia ziemi nad Tamizą, gdzie król Edward III umyślił trzymać swoje psy myśliwskie. Canerecs veluti insula de graunt Caneree. Uczył mnie niegdyś Ravenstone, że słowo kanarek, io samo co w łacińskim Canaria Insula (Psia Wyspa), wywodzi się z pewnością od Pliniuszowego canarius, słowa utworzonego z canis, czyli pies. CO WIĘCEJ, królewscy synowie biorąc się za łby w tejże oberży - ile to niegdysiejszych śniegów temu? - z przyczyny wysp afrykańskich, wymieniali pośród nich z całą pewnością Wyspy Kanaryjskie. Panie nasz i Władco, jak wielka jest ilość niepotrzebnej wiedzy, której dane nam jest nie pamiętać, dopóki jakaś dama nie zada głupiego pytania! Moje dwie damy nie były chyba zdolne spijać z moich warg wywodów etymologicznych. Dla odmiany zaśpiewałem im więc Pieśń o królu Arturze. Chcę rzec, jedną z pieśni o królu Arturze. Kiedy Artur na dwór przybył, A nie lada był to król, Ukradł cztery worki żyta, Młynarzowi czyniąc ból! - Prawdziwa poezja! - ucieszyła się moja Nell Prędka. - Co jak co, ale wierszyki to lubię, byle dobre. Piękno jest prawdą, prawda pięknem. Chcę rzeknąć, poezja pozwala się wyrwać z okowów własnej osobowości. Nieprawda? - Tu fatalnie jej się odbiło. - No i jak ci tam, Dorotko? - zapytała troskliwie, szukając w torbie soli trzeźwiących i wyrzucając przy tym na podłogę moc ziarenek kminku, dwa spleśniałe sery, laskę lukrecji, niewielki młynek do pieprzu, różaniec, marchewkę i cały deszcz rodzynków oraz suszonych śliwek. Jak też flaszę okowity. - Lepiej niż wprzódy - ożywiła się Dolcia, chwytając butelkę. Rozsiadła się przy ogniu, zrzuciła trzewiki i zaczęła sobie grzać prześliczne paluszki. Z żytniej mąki ugniótł zaraz Placek wielki jako stół I nawtykał w środek śliwek Z żółtym masłem pół na pół. - Słodkie serduszko - mówiąc to pani Prędka zaczęła Dorotce czesać włos (a był on barwy miodowego chleba). - Na uczciwość, możesz mi wierzyć, że twoja płeć jest niby róża. Tylko że zanadto piłaś kanaryjskiego wina, bo to jest wino dziwnie przenikające, perfumuje krew, nim zdążysz zawołać "Cóż to jest?" - Hem! - wydobywając z siebie ten dźwięk Dorotka chciała za jednym zamachem kaszlnąć, czknąć i wznieść nowy toast okowitą - a wszystko w trzech literach! Udała jej się sztuka. Taką moc ma wino! Nowe horyzonty i nowe anatomie. Rozśpiewany kanarek przefrunął w krąg po ptaszarni Dorotkowego jestestwa. Król z królową zjedli placek. Każdy rycerz z nimi jadł, A nie dojedzone kąski Jakiś złodziej w nocy skradł! Zaśmiały się obie moje panie i zaklaskały. Nell i Dolcia, roześmiane damy mego dworu. Pociągnąłem nosem. - Wylej z nocnika! - dałem polecenie. - Śmierdzi tu jak w egipskim garncu mięsiwa. - Powiedziałeś "w eastcheapskim"? - zdziwiła się na to imć Prędka. - Wcale nie! Pomyliło ci się z piosenką i tańcami innego męża, z Irlandii rodem. Dorotka, nie pozostając dłużna, wszczęła awanturę. - O Jezu, wszystko po staremu - wymruczała ukontentowana Nell. - Nie możecie się spotkać, żeby się nie kłócić. Jesteście oboje tacy opryskliwi jak dwie suche grzanki! Nie może jedno drugiego znosić bez wywarów. Zerwała się i poczęła biegać po komnacie, jako żywo mi przypominając świętą krowę a to z przyczyny ogromniastego czepca, jaki nosiły wówczas wszystkie panie, zakończonego parą niby krętych rogów. Dolcia, która rozkoszniej i lżej wyglądała w swojej błękitnej koszulce, tryknęła mnie w kałdun butelką i woła: - Jakie tam suche! Toć w nim jest cała piwnica zamożnego kupca z Bordeaux! Nie widziałeś nigdy ładowniejszego okrętu! - Skoro tak gadasz, pozwól, niechaj cię sam okręcę... - Ręce przy sobie. Jasiu! - I sprawdzę, co masz w ładowni! Dorotka zdzieliła mnie pieszczotliwie trzewikiem po sączku, lecz rzekła mi: - Nie turbuj się. Rozstańmy się, Jasiu, jak dobrzy przyjaciele. Zaraz też zaczęliśmy igrce, najpierw bawiąc się w "gdzie jest trzewiczek?", a potem dopieszczając Dolcine cycusie. Rozebrawszy dziewczynę do pasa, podrzucałem w dłoniach obfite jej piersi - a piersi Dorotka miała jak kule armatnie. W kominie trzaskał ogień, wino musowało - a we mnie samym także coś zaczęło trzaskać i musować. Pani Prędka była już w szampańskim humorze: popatrywała sobie na nasze zabawy, musując się od niechcenia paluszkiem. Niestety, wesołe igraszki przerwał nagły tumult w izbach na dole, brzmiący niczym połączenie bawolego ryku i erupcji wulkanu. Potem rozległo się tupanie. Mogło to oznaczać tylko jedno: Nadchodzi Pistol. Wiedzcie, że mój wierny Pistol był hultajem zacnym. Tłumaczyłem to już przy innej okazji. Owszem, był z niego chełpliwiec i bałaguła, który uwielbiał ryczeć ile siły w płucach, maleńki, starawy, nieznośny pistolecik. Wciąż by tylko plótł bajki o stoczonych bitwach, bataliach, bastinadach i czym tam jeszcze. Uważałem go jednak za swego przybocznego chorążego, a nadto należy rnu w tym miejscu oddać cześć, gdyż jako jedyny w tłumie takich, którzy poprzestali jeno na czczych obietnicach, rzeczywiście pojął imć Prędką za żonę. Czy go przywiodło do tego męstwo, czy dyskrecja, czy może kompletna głupota, nie mnie osądzać. Ten to Pistol zapragnął się z nami zabawić, zwęszywszy widocznie, że na pięterku dzieje się coś ciekawego. Dorota zaraz go wyzwała od szubieniczników, lecz ja się uparłem, by wszedł na górę i powarcholił się trochę z perlicą - myślę, z panią Prędką - gdyż w ten sposób moglibyśmy z Dolcią bezpiecznie głaskać się i trącać na łożu, jak liście osiczyny. O pani, jeśli chcesz, znajdź mi lepsze miano na te sprawki. - Od kielicha jeszcze nikt nie umarł. - Mrugnąłem do Nell, która wzruszyła ramionami, przygładziła rogi i nic nie rzekła. Zawołałem Pistola na górę. Rozrywki nie ze wszystkim ułożyły się po mojej myśli, gdyż Dolcia, wypiwszy znacznie więcej, niż sądziłem, teraz nie mogła ścierpieć, że wejście Pistola przerwało nasze cycusiowe igraszki. Srodze się rozeźliła, zwłaszcza iż dureń Pistol zaczął sypać tłustymi anegdotami i sprośnymi powiedzeniami, a tak zawikłanymi, że bez przypisów nijak nie dało rady ich zrozumieć. Było to jego życiowym nieszczęściem. Marzenia niespełnionego aktora. Słysząc te skomplikowane i pokrętne insynuacje, Dolcia wrzasnęła po prostu i zwyczajnie: - Brudny czopie! - Hultajska galimacjo! - Spleśniały łotrze! i sypnęła drugimi wyzwiskami, co były jeszcze gorsze. Oskarżyła go nadto, iż żyje spleśniałymi duszonymi śliwkami i sucharami, co przy nędznych dochodach Pistola wielką stanowiło zniewagę. Pistol jednak w odpowiedzi zaplątał się w długi rymowany wywód o azjatyckich szkapach i chudych dychawicznych jucznych koniach tamże, które jak mówił - trzydziestu mil dziennie nie potrafią zrobić i które powinno się - do czego nas zachęcał Pistol - porównać z (o ile dobrze pamiętani) Cezarem, kanibalem i trojańskimi Grekami. Dłużej nie mogłem już ścierpieć tej sceny. - Pistolecie, chciałbym mieć chwilę spokojności - perswaduję awanturnikowi. Chorąży na to wybuchnął mi nową tyradą, tym razem w italskim żargonie, prawiąc włoszczyzną o trzech starych pannach, Kloto, Lachesis i Atropos, co przędą dni smutek. Szczególnie zdawała się podniecać Pistola wzmianka, że Atropos przedzie mu rany, szerokie, głębokie. - Daj mi mój rapir, paziu - rzeknę z cicha. Po czym kopniakiem zrzuciłem Pistola ze schodów. Dolcię tak oczarował ów drobny dowód galanterii z mojej strony wobec spłoszonych niewiast, że aż krzyknęła: - O, ty słodki waleczny łotrzyku! Chodź tu, ach, chodź tu, niech dotknę twojego rapira! Nel cisnęła do ognia całą łopatkę węgli i sama się wdała w tasiemcową przemowę na temat nagich mieczy. Podnieciła się jeszcze silniej na myśl, że podczas mej utarczki z Pistolem chorąży mnie ukłuł w pachwinę. Zaraz też chciała mnie badać. Miałem serdecznie dosyć jej opiekuństwa. Udałem tedy zaniepokojenie o zdrowie Pistola. - To drab nieuczciwy! - wrzasnęła Nell w zacietrzewieniu, lecz ja łagodziłem: - Wiem o tym aż za dobrze, zważ jednak, że to mój przyjaciel, co więcej, ogromnie pijany. Ciebie, kochanie, wziął chyba za Helenę Trojańska... - I za kogo jeszcze? - Za piękną Kalipolisi Tak rzekł, samem słyszał. Powiedział głośno, że to twe oblicze tysiąc okrętów na morze wysłało i zniszczyło ogniem wieże Ilionu, sięgające nieba. - Zaraz idę zobaczyć, czy twój zacny przyjaciel nie poniósł jakiego uszczerbku na ciele - z tymi słowy Nell wnet opuściła izbę. Zostaliśmy sami przy płonącym ogniu. - Jasiu, kocham cię, mały łotrzyku! - ozwała się Dorotka łaskocząc mnie paluszkiem przez brodę. - Jesteś waleczny jak Hektor Trojański, wart pięciu Agamemnonów, dziesięciokroć lepszy od dziewięciu bohaterów. - Drab nieuczciwy! - warknę. - Każę nim ciskać w prześcieradle! - Zrób to, jeśli masz serce! A jeśli to zrobisz, zapłać? ci tą samą monetą między dwoma prześcieradłami! Siadła mi Dolcia na podołku, całując mnie i podbechtując do nowych pieszczot, a że w sąsiedniej izbie grali muzykanci, słuchaliśmy ich melodii, zarazem czarownej i smutnej. Dziwna muzyka, prawie że bolesna, jak gdyby nawet struny z ledwością mogły znieść piękno tego, co wygrywają. Natychmiast też rzekła mi Dolcia - a w oczach miała, przysięgnę, może przez tony lutni, ten sam dziwny wyraz, który spostrzegłem niedawno u mojej bratanicy Mirandy: - Jasiu, kiedy ty skończysz bić się we dnie, a fechtować się w nocy? Kiedy zaczniesz pakować stare swoje cielsko do nieba? - Cicho, dobra Dorotko. - Pocałowałem ją mocno, wrażając język w dziecięce usteczka, i mruczę dalej: - Nie gadaj jak trupia główka. - A potem, gładząc ją po policzku, dodałem: - Nie przymuszaj mnie do myślenia o moim końcu. Skubnęła mnie Dorotka w ucho, gotowa do nowych figlików, i pyta: - Powiedz mi, co ty myślisz o charakterze księcia, ale tak naprawdę? Spojrzałem na wielkie wojska kipiące w ogniu, na iskry w mrokach komina, i ostrożnie dobierając słowa, powoli mówię: - Uczciwy... płytki... młody... Urwałem, bo też w płomieniach kominka ujrzałem Badby'ego skwierczącego w beczce. Obok niego stał Hotspur. Oczy roziskrzone niczym orle ślepia, usta spijające tylko jeden kufel, kiedy ja przechylałem dwa. Przywołałem też w myślach krotochwilę królewską, odegraną wszak w tej samej oberży, gdy Henryk, mówiąc do mnie jakoby do syna, bez śladu udawania czy żartu - nagle stając się na powrót sobą, Henrykiem - obiecał mi, że kiedy czas dobiegnie kresu, nie będzie już miał czasu dla Fastolfa. Wygonisz Jasia tłuścioszka? Wyganiam go, taka moja wola. Westchnąłem żałośnie i mówię z uśmiechem: - Uczciwy, chociaż płytki, młody chłopak. Dolcia potarła mój sączek. - Ale powiadają, że Poins bystry ma dowcip - odezwała się tonem zaczepki, a słowo "dowcip" wymówiła w sposób, jak na moje ucho, sprośny. - On i bystry dowcip? - aż ryknąłem śmiechem. - Śmiesz to nazywać dowcipem? Dowcip jego gęsty jak tewkesburska musztarda. Płocha panna Poins! Czy słyszałaś historię o Poinsie i o paszkach naszej Nell? Dorotka przytaknęła i zachichotała, po czym zręcznym ruchem wyłuskała mi głuszca ze spodni i jęła z nim ćwierkać, a też klaskać o mój wypięty brzuch. - Dlaczegoż go książę tak kocha?zapytała jednak. Zanurzyłem dłoń pomiędzy jej nogi i szepnąłem do ucha słowo odpowiedzi. - Uch! - sapnęła jeno Dolcia. - Dość tego. Pocałuj mnie, Dosiu! Pocałowała, sadowiąc się zręcznie na samym czubku mej cielesnej baszty, nader pijana, lecz wielce poważna. - Całuję cię najwierniejszym sercem - szepnęła. A może najserdeczniejszą pizdencją, Dorotko? - Sam wiesz, sam wiesz o tym. - Czas nam do łóżka! - Czy nie napijemy się jeszcze? Oczywista - mówię. Gdy klasnąłem w dłonie, z kątów komnaty wyskoczyło natychmiast dwóch posługaczy z dzbanami. Dwóch szynkarczyków w skórzanych kaftanach i fartuchach. Dwóch czeladników. Dwóch szpicli. Dwóch żartownisiów. Dwa dudki. Dwa nadęte zasrańce. - Nader mi się podobają wasze skórzane kaftany, pachołki - rzekłem na ich widok. - Lecz bardziej wam do twarzy w sukmanach z drelichu. Drelich dla was lepszy, bo pod kolor oczu. LXK O tym, jak sir John Fastolf znowu wyruszy! na wojnę lipca Jego Wysokość książę Walii w swej łaskawości uznał za stosowne uczynić obserwacje, że jestem kulą grzesznych kontynentów. Odłożyłem wiec na bok Afrykę. - Co ty za życie prowadzisz? - upominał mnie książę, w te i nazad chodząc po izbie i kopiąc meble z braku lepszego zajęcia. Jeśli w tamtej chwili tliło się w nim nieco królewskości, a różnie z tym bywało, czytelniku, bo majestat księcia żywo przypominał jedną z owych gwiazd na nieboskłonie, już to jaśniejących pełnym blaskiem, już to kurczących się w malusieńki punkcik - owóż jeśli królewskość podpowiedziała coś księciu, kazała mu się wstydzić podłej psoty, którą mi wyciął z poduszczenia mistrza mistrzyni psich figlów Jedwardka Poinsa, przebierając się za szynkarczyka i z kątów izby szpiclując moje miłosne zapasy z Dorotką. - Co za życie! znowu wykrzyknął książę i kopnął poduszkę wprost w palenisko. Spojrzałem na płonące pierze i na Henryka zapatrzonego w ogień. - Lepsze od twojego - odrzekłem mu krótko. Trzy pensy dziennie. PUK PUK PUK PUK PUK PUK (Nantonie, ty kretyńskie nasienie, a siadajże na tyłku! Nie powiedziałem przecież, że to do nas ktoś puka. Pukano do oberży, dawno, dawno temu. Bóg mnie pokarał parą półgłówków jako sekretarzy. O, dur! O, noto! Nareszcie Hanson pojął, co się dzieje. Deo gratias. U obu przygłupków zebralibyście do kupy coś może ćwiartkę mózgu. Trochę mało jak na oczekiwania szlachcica bywałego w świecie, na którym włada rozum.) PUK PUK PUK To stukał Pęto, moja dzielna pukawka ( a znam się na ludziach). Swym przybyciem zakończył nasze swary w Sali Delfina, bo też przynosił wieści, że gońcy ściągnęli z północy donosząc o nowej rokoszy buntowniczej. Trędowaty Król w swoim Westminsterze na gwałt przyzywał do siebie Henryka, gdyż głowa mu już pękała od rozmaitych zdarzeń. Jak prawił Pęto, król porównywał własne położenie jako władcy Anglii z sytuacją ludzi mniej potężnych i zazdrościł snu, co się pnie na szczyty zawrotnego masztu, by zamknąć oczy znużonego majtka. Król wyobrażał sobie, że taki majtek naprawdę może zasnąć! W fal ryczących ukołysany kolebce! Znów, rzecz prosta, wyrzekał na domowe wojny, które udaremniają krucjatę do Ziemi Świętej. - Gada sam do siebie! - dorzucił jeszcze podniecony Pęto. - I cóż takiego gada? - zdziwił się książę Henryk. - "Koroną strojne głowy spać nie mogą" - zacytował Pęto. Poins zachichotał. Henryk jednak już zrzucał skórzany kaftan. - Daj miecz i płaszcz mój! - rozkazał. Podano mu oba. W drzwiach odwrócił się jeszcze ku mnie. Dobranoc, Fastolfie. Tylko w takiej formie umiał się zdobyć na jakie takie przeprosiny Zapłaciłem grajkom i pożegnałem się z moją Dolcią. Płakała LXX O tym, dlaczego sir John znowu wyruszył na wojnę lipca Z jakiej przyczyny podążyłem za księciem Henrykiem? Dlaczego znowu ruszałem na wojnę? Dwa pytania mamy, Worcesterze. lecz trzy odpowiedzi. Otóż podążylcrn za Henrykiem, ponieważ byłem jego edukacją. Wcale nie twierdzę, że stałem się dla księcia nauczycielem i mistrzem albo jakąś mamką, proctorem, praeledorem tub zgoła abecedanuszem - a tym mniej już żywym modelem i wzorem do naśladowania. Nie. Oświadczam z góry, że nie nauczycielem był sit John Kaslolf dla Henryka, lecz uniwersytetem, całą summą nauk. We mnie, ze mną. przeze mnie, idąc moim tropem książę posiadł sztukę rządzenia królestwami Anglii i Francji. Bitwę pod Agincoart wygrano na ćwiczebnym placu pod Gadshill. Musicie pojąć, że w głębi duszy mój Henryś Monmouth był aktorem, a pozbawiony roli. gubił się ze szczętem. To, co poniektórzy nazwali u mego zmarnotrawioną młodością pod moim skrzydełkiem dla księcia stanowiło próbę generalna i io w bezliku masek. Jam go zaś prowadził, ćwiczył w aktorstwie i służył jako scena. Zauważcie, że kro! to taki człowiek, któremu przypadło grać króla. W mojej prywatnej trupie Henryk ani na chwilę nie wypadał z roli. Kazałem grać złodzieju. kazałem mu udawać wieszanie złodziei... Z mojego poduszczenia udawał hulakę i tęgiego kuiwiar/:a, nawet pijaka - a każąc mu udawać pijaka ia sam udawałem, /;e nie widzę słabej głowy księcia i jego żelaznej woli, nie widzę tego, iż gdy nikt me patrzy, Henryk wylewa kufle do doniczek, i tego, że na jeden jego kufel ja wychylam dwa, trzy, cztery i siedem. Pozwalałem mu grać własnego ojca i gdy mnie napominał z wysokości tronu, udawałem marnotrawnego królewskiego syna. Dzięki mnie rnógl się książę przedzierzgnąć w szynkarczyka i podglądacza. Dzięki mnie mógł grać siebie. (I to nie tylko wtedy, kiedy wcieliłem się w rolę jego ojca.) Przyszło mi tu uczynić najtrudniejsze wyznanie: mogło się stać i tak, że dzięki mnie książę potrafił udawać, iż zachował jakieś uczucia. Jeden tylko Bóg wie, co się działo w sercu Henryka Monmoutha, a jeżeli cokolwiek mogło wzruszyć ów zimny organ i nim wstrząsnąć, i jeśli tym czymś było uczucie prawdziwej przyjaźni ze mną, jeśli więc tak było - bądź pozdrowiony, książę. Pozdrawiam cię, Henryku, nie jako monarchę, lecz. ciebie samego. Jeżeli jednak nie znajdziesz w sobie przyjaźni, pozdrawiam cię już tylko jako władcę, króla, który nauczył się odgrywać przyjaźń i pozyskiwać sobie sprzymierzeńców a sztukę tę posiadł za sprawą swojego nadwornego tłustego błazna. Podążyłem za księciem, gdyż bytem jego cieniem. O, pani - o zachodzie słońca i o świcie cienie bywają dłuższe niż przedmiot, który je rzuca. Jedynie w południe, kiedy słońce staje w zenicie, mamy nasz cień u stóp. Zenitem żywota Henryka stało się Agincourt. Lecz dlaczego znowu ruszyłem na wojnę'' Po pierwsze, dlatego że jestem Anglikiem i mój kra) mnie wzywał. Po drugie, dlatego że pilnie potrzebowałem gotówki LXXI O chwale rycerskiej i podwójnym gloucesterskim serze lipca Nie mogę powiedzieć, abym miał na nią zbytnie widoki. Na gotówkę, myślę. W Anglii pieniądz przychodził mi bardzo niełatwo. Najtłuściejsze kąski czekały dopiero we Francji, że tylko rwać. Niemniej, gdy w owo długie i gorące lato podążyłem za księciem do północnej Anglii, by stawić czoło buntownikom, pogubiłem drogę na mapach i jakimś sposobem znalazłem się w hrabstwie Gioucester. Hrabstwo Gioucester zsyła na umysł osobliwą spokojność, którą nadzwyczaj cenię. Oprócz podwójnych serów, jabłecznika i nalewki na gruszkach cieszy mnie tam jeszcze fakt, iż słowo Gioucester pochodzi od pradawnego brytyjskiego Glou - czyli miasto - i łacińskiego ceaster, to jest - obóz warowny. Caer Glou to znowu "jasne miasto" (a w ten właśnie sposób zwano w bardzo dawnych czasach gród gloucesterski). Co więcej, od CEASTER do CAISTER jeno ręką sięgnąć. Już sobie ostrzyłem zęby na jasne widoki, jakie się przede mną odsłonią w Gioucester, więc gdy się tam znalazłem, postanowiłem znowu przeprowadzić pobór. Stanąłem kwaterą u starego druha, Roberta Mielizny, obecnie sędziego Mielizny, urzędnika Jego Królewskiej Mości w zapadłych Cotswolds. Kauzyperdzki kramik prowadził Mielizna do spółki ze swym krewniakiem, Milczkiem. Trudno o lepsze imiona dla przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Mielizna sporządził dla mnie listę rekruta. Znaleźli si? na niej: Raif Butwiak Szymon Cień Tomasz Brodawka Franciszek Słabiak Piotr Cieiak z Pastewnika - piękne i stare angielskie nazwiska. Miałem za zadanie przebadać, czy są oni zdolni do służby w szeregach, oraz oszacować ich status majątkowy, by stwierdzić, czy kiedy ich powołam do wojska, będą się mogli wykupić. Ze względów wojskowych najzdatniejsi wydawali się Butwiak i Cielak. Butwiak martwił się jednak, że stara jego matka zginie bez gospodarza w obejściu - a na dodatek wcisnął Bardolfowi cztery henryki dziesięcioszylingowe we francuskich talarach, licząc na zwolnienie od żołnierki. Cielak także wysupłał czterdzieści szylingów, więc i jego zwolniłem. Brodawka był bardzo obszarpaną brodawką bez pensa na wykup - z radością go przyjąłem w szeregi. Podobnie było z Cieniem. Pozostał nam jeszcze Słabiak, damski krawiec. Mielizna, któremu ptasi móżdżek nie zmądrzał przez minione lata, zgoła nie rozumiał, dlaczego nie biorę Butwiaka z Cielakiem, boć to najtężsi i najurodziwsi. Musiałem mu odkryć moją złotą zasadę: - Alboż ja dbam o członki, o siłę, wzrost, o tuszę rekruta? Daj mi ducha, panie Mielizno! To, że najtęższych wybierasz, źle świadczy o twojej orientacji w sztuce wojennej. Co mi powiesz o tym zuchu z profilu, o Cieniu? Daj mi takiego rekruta! Nie posłuży on za cel wrogowi. Wrogi łucznik mógłby równie łatwo celować do ostrza scyzoryka! Z kolei wskazałem na Franciszka Słabiaka, damskiego krawca. - Pomyśl o kwestii rejterady - zacząłem nowy wywód. - Rejterady? - Mielizna nie mógł uwierzyć. - Rejterada to manewr wojskowy, który przed nami stosował z powodzeniem bezlik rycerzy. Z jaką chyżością ten Słabiak, damski krawiec, będzie ci zmiatał! Niepozorny, jak trzeba. - Niepozorny - powtórzy Mielizna niczym drugi sir Echo. - Bez wątpienia - przytaknąłem z mocą. - O, daj mi tylko takich niepozornych rekrutów, a kwituję ci z dryblasów. Nowozaciężni odmaszerowali pod wodzą kaprala Bardolfa. O panie, nie w smak ci ten epizod? Nazywasz go "niesławnym"? Cóż, wszystko zależy od tego, co chcesz nazywać sławą i chwałą rycerską. Ja wymawiając owe słowa mam na myśli to samo, o czym pisał Psalmista wykrzykując: "Zbudź się, chwało moja, zbudź się, harfo i liro." Ty natomiast, panie, mylisz owe pojęcia i jak mniemam, myślisz o chwale, którą się okryły wojska królewskie w boju na północy, kiedy ja byłem wciąż zajęty zaciągiem rekruta w odległym hrabstwie Gloucester. Gloria virtuiis umbra. Cień owej chwały rzucały drzewa gualtryjskiej puszczy w hrabstwie York. Chwalebnie udało się nakłonić buntowników do spotkania pośrodku | lasu. Tam Henryk i Jan, książę Bedfordu (ten o byczym karku), dali ich przywódcom solenne przyrzeczenie, iż krzywdy zostaną rychło naprawione, pod warunkiem że buntownicy natychmiast rozpuszczą swe wojska. - Za naszą przyjaźń, panowie - rzekł Henryk do rokoszan. Trzymając go za słowo, buntownicy wnet rozpuścili hufce i zanim się obejrzeli, zostali przez Henryka i Jana aresztowani i zakuci w łańcuchy. Powieziono ich do Londynu, a niedługo później buntownicze głowy mogły do woli wyśpiewywać pieśni o chwale z baszty na Moście Londyńskim, tej najbliższej miasta. Jakiś dowcipniś - podejrzewam, że Poins - namówił księcia Henryka, by tak ustawić głowy pokonanych wodzów, to jest arcybiskupa Yorku i lorda Hastingsa, żeby się dotykały nawzajem wargami, niby w pocałunku. Może po to, abyśmy wszyscy zapamiętali, iż obaj byli czymś więcej niż tylko parą najlepszych przyjaciół. A może dlatego, że w chwalebnej chwili pośród puszczy gultryjskiej obaj wypili za coś większego niż przyjaźń. Dysmas. Tak nazywał się skruszony łotr. O, chwało! O, odszcząj się od mojej osoby! Sędzia Mielizna tymczasem wraz z sędzią Milczkiem gwarzyli sobie pośród miłego letniego popołudnia, w bzykaniu os i much na opadłych jabłkach. - Jezu! Jezu! O, szalone czasy, które tam spędziłem! Milczenie. - A teraz iluż to już z moich starych znajomych umarło! - Pójdziemy za nimi wszyscy, kuzynie przypomniał Milczek. - Rzecz niewątpliwa. Niewątpliwa. Prawda, wielka prawda. Śmierć, jak mówi Psalmista, wszystkich czeka, wszyscy umrą. Ile za dobry sprzężaj wołów na jarmarku w Stamford? - Na uczciwość, kuzynie, nie byłem tam. - Śmierć - ciągnie Mielizna. - Śmierć jest niewątpliwa. Czy stary Dubelt z waszego miasta żyje jeszcze? - Umarł, panie. - Jezu! Jezu! Umarł! - Umarł, panie. - Nie lada to był łucznik. - Umarł. - Ile dziś za mendel owiec? - Zależy. Za mendel dobrych owiec... może dziesięć funtów. Dysmas. Tu i ówdzie czci się jego pamięć. Dobry Łotr. Żywoty Męczenników wymieniają jego imię w dniu dwudziestym piątym marca. Brat Brackley twierdzi, że to święto Dysmasa, czyli Dyzmy. Tak stoi w Acta sanctorum Martii Bedego i Florusa. Podobnie w księgach Wandelberta, Notkera i Rabanusa Maura. Również w Depositw martyrum i Depositio episcoporum. które sięgają w przeszłość aż po rok od Przebaczenia Ludziom. Data figuruje także w Usuardzie. Dwudziesty piąty marca. Dyzma, Dobry Łotr, Wyznawca. Oszem, Worcesterze. Właśnie w ten dzień zaczęliśmy niniejszą księgę. LXXII O tym, jak umierał trędowaty władca lipca Książę Henryk miał wreszcie sposobność dać nura po uszy w wir komedianctwa. Działo się to w noc śmierci jego ojca. Choroba okrutnie odmieniła twarz Bolingbroke'a. Stary król wyglądał niczym ropucha, odpadł mu przegniły nos, palce u rąk i nóg, a całe ciało skurczyło się do długości trzech łokci. Trędowaty monarcha leżał na słomianym sienniku przy wielkim ogniu, w komnacie pałacu Westminster zwanej Jeruzalem. Obok posłania, na poduszce ze złotogłowiu, spoczywała korona Anglii. Bolingbroke zdobył ją pokrętnym sposobem, odkąd więc ją pochwycił, ani na mgnienie nie spuszczał jej z oczu. Henryk usiadł przy ojcu, tuż obok korony. Nie mógł się oprzeć pokusie i zanim ojciec umarł, jak należy, zaczął nieśmiało Henryk dotykać korony - a kiedy raz jej dotknął, zaraz nasadził ją sobie na głowę, ot - na przymiarkę. Przez całą młodość książę uwielbiał się przymierzać do rozmaitych rzeczy. W koronie na głowie Henryk zaczął chodzić po komnacie Jeruzalem w poszukiwaniu zwierciadła. Cóż takiego ujrzał, kiedy wreszcie spojrzał w jego taflę? Twarz swojego ojca! Jak się należy, bez nosa, bez zębów, z krwawym okiem i ciałem, co powoli odpadało od kości. Bolingbroke jeszcze nife umarł - siadł nawet, widząc synowskie złodziejstwo, i w ostatnich podrygach konania zerwał się i stanął za plecami syna. Niektórzy piszą, że bezpalcymi dłońmi dotknął korony i rzekł do księcia: - Jakie masz, synu, prawo do korony, skoro sam ją bezprawnie włożyłem na skronie? Na co odpowiedział książę: - Coś wziął, zatrzymał, mnie zostawił, panie, prawa jest moim i moim zostanie. Może i tak było. Natomiast chętnie uwierzę, iż Henryk klęczał przed umierającym rodzicem. Bolingbroke'a przestały już obchodzić trywialne sprawki tronu. Runął na powrót na słomiany siennik, a śmierć grzechotała mu już w gardzieli, gdy się modlił, aby Bóg miał zmiłowanie nad jego duszą. W ostatniej minucie dowiedział się, że komnata, w której kona, zowie się Jeruzalem, i znalazł w tej wiadomości dziwną pociechę. Było to w dniu świętego Cuthberta, dwudziestego marca roku od Narodzin Pana, w którym to roku złapałem też syfa. Bolingbroke zmarł mając czterdzieści sześć lat. Henryk liczył sobie wiosen dwadzieścia i sześć. Czy pogodzili się przy łożu śmierci? O pani, to zależy od tego, co uważasz za pojednanie. W ostatnich słowach Bolingbroke błagał syna, aby ten sobie znalazł dobrego spowiednika. Jak mówiłem, chętnie uwierzę, iż książę klęczał, a łzy ciekły mu strugą po licu - nawet w to, że całował trędowate, wyjedzone usta. Ale niechaj mi nikt nie mówi, że Henryk choć na chwilę zdjął złotą koronę! LXXIII O tym, jak Pistol przyniósł dobrą nowinę z Jeruzalem do Raju lipca Tej samej nocy, kiedy trędowaty władca wyzionął ducha w Jeruzalem, leżałem sobie pijany jak prosię w olbrzymiej płonącej stodole, a działo się to w jabłecznym i gruszkowym raju na Ziemi, który nazywają hrabstwem Gloucester. Ze szczętem pobłądziłem w tym Jasnym Mieście, zagubiłem się w sadzie, w Ogrójcu. Zapadał zmierzch, niosąc płatki śnieżne, jabłecznik musował na języku niczym grudniowy wiatr utopiony w butli. Był przy mnie imć Mielizna wraz ze sługą Davym, zawiadującym jego majątkami. Był takoż Bardolf, mój sługa, co w miejscu nosa miał gorejący pożar. Tą oto kompanią biesiadowaliśmy najpierw w sadzie, a później w katedralnej czeluści stodoły. Po stodole unosiła się woń siana i gnoju, wokół biegały kurczaki, a w czapce nietrudno było potem znaleźć świeże jajo. Z dzbanami w dłoni można tam było polegiwać w siennych gniazdach i przez wielką dziurę w dachu podziwiać gwiazdozbiór Oriona. Wyprzedzam wieczorne przypadki, bo ucztę zaczęliśmy w sadach imć Mielizny, okutam w futra i kobierczyki. Pojadaliśmy Mieliźniane renety własnego szczepu, z talerzem kminku et cetera, aby nabrać wiatru w żagle. - Czuję się w twoich włościach niczym w Krainie Leni, zwanej Kukania! - rzekłem miłemu gospodarzowi. A wiedz, że w tamtej stronie słoneczko przygrzewa z obu stron żywopłota naraz, gorące prosięta prosto z rożna biegają sobie z nożem i widelcem zatkniętymi w schaby, żebyś się nie musiał męczyć! Jest mi tu jak w Arkadii, w Edenie albo w Avalonie! Nieszczęsny Mielizna borykał się z kuzynem, który co chwila usiłował rymnąć na ziemię. Niesporo mu szło podnoszenie krewniaka, bo sam ledwie już się trzymał na nogach. Pod gałęziami jabłoni wtajemniczałem kompanów w papieski odpust, zrządzony przez świętego Bonifacego. Pomnę tylko, że tego wieczora wypiliśmy zdrowie diabelnej liczby papieży. Ponieważ robiło się coraz ciemniej, poszliśmy do stodoły. Davy zaraz rozpalił siedem wielkich kagańców węgli, a Bardolf przyświecał nosem. Dobrze nam było w stodole i przytulnie. Niebo nad głową przypominało sfałdowane chmurzaste ucho, nastawione ku mroźnej muzyce sfer i ku nam, wykrzykującym imiona Biskupów Rzymu. Wtem Milczek, błocąc gnojem swoje dobre imię i wszystko dookoła, jął wyśpiewywać najbardziej tandetną balladę, jaką słyszałem w życiu: To popijać, to zajadać, Dzięki Bogu za to składać; Tanie mięso, drogie dziewki, Gdy hulaki krążą wkoło, My śpiewajmy znów wesoło, A na końcu każdej śpiewki: Hoc! hoc! Zrozumcie mnie, proszę: w zupełności się zgadzam z uczuciami, które poeta wyraża w balladzie, lecz słowa znalazłem mdłymi i pokracznymi, w sam raz dla owego panka z Neapolu, co mi matkę obsypywał sonetami i czym tam jeszcze. - Zaczekajże! - wołam. - Dobry panie Milczku, wychylę za to kielich za twoje zdrowie. Co też uczyniłem. I nie jeden kielich, lecz równych sto. Ponieważ nieco mnie znużyło picie za papieży (choć wszyscy na to wielce zasługują, a i mnie samemu nie zaszkodziłoby jeszcze kilka odpustów), zamiast tego rozpocząłem wielką antologię toastów za OLBRZYMÓW: Za Adamastra! Za Brontesa! Za Kakusa! Za Agrłosa!Za Kaligoranta! Za Kolbrondę! Za Alcjoneusza! Za Korflambę! Za Kormorana! Za Alifanfarona! Za Doridasza! Za Eryksa! Za Aloesa!Za Eurytosa! Za Fiona! Za Ameranta! Za Galabrę!Za Goliata! Za Angoulaffrę! Za Galapasa! Za Gariana! Za Atlasa!Za Godmera! Za Ponurasa! Za Balana!Za Grumbę! Za Gigesa! Za Wiercidziurę! Za Kłapomucha! Za Irusa! Za Julianka! Za Kotosa!Za Marguttesa! Za Ryja!Za Ogiasza! Za Orgoglia! Za Otisa!Za Pallas! Za Rytosa! Za Rzezikurka! Za Tatarzyna! Za Taona! Za Tajfuna!Za Nosatego! Za Anaka! Za Ucho!Za Wusta! Za Pan Brat! Za Dek!Za Kutą Pałę! Za Jajca! Iluż to daje w sumie, drogi mój Bussardzie? Pięćdziesięciu i jeden olbrzymów. W ten sposób możecie sobie wyrobić pewne pojecie o tym, co się działo w stodole. Nie lekceważyłem żadnego olbrzyma dla jakiejś osobistej urazy - pomyślcie na przykład o Rytosie, który brodę samego króla Artura usiłował przerobić ma podściółkę do płaszcza. Niestety, moja lista olbrzymów nie zdołała zatkać gęby imć panu Milczkowi. Siedział sobie skulony, z kobierczykiem naciągniętym aż na uszy i roniąc smarki z nosa w chudą, szarą brodę, podśpiewywał: - Falstaff Ciesz się, choć cię żona fuka, To zwyczajna kobiet sztuka. Bo gdzie dobrzy przyjaciele, Tam hulanka i wesele, Hoc! hoc! I tak dalej. Zanim się pozbył ostatnich okropnych rymów, zabrakło mi imion dla olbrzymów. PUK. PUK. PUK. (Znakomicie, mój świńskozady! Hanson onegdaj dał się nabrać!) Następnie imć Milczek wzniósł toast za moje zdrowie: Pij i dług mi zapłać twój, Na rycerza mnie pasuj, Sarni ngo. Sir Mingo, o którym mowa, to najwierniejszy rycerz ze świty nieśmiertelnego Bachusa, przeto bardziej spodobała mi się taka śpiewka niż dyrdymały o fukaniu żon, lecz w tejże chwili... PUK PUK PUK PUK PUK PUK PUK PUK - Mniemam - wybełkotał powoli Mielizna - że ktoś do wrót stuka. - Tu nie ma żadnych wrót. - Nie ma. Tedy mniemam, że ktoś stuka do wrót, których nie ma - Ach! - olśniło mnie. - W takim razie to na pewno Pistol. - Przybył pan Pisto! - obwieścił Mielizna swemu słudze Davy'emu. - Bądź łaskaw wprowadzić pana Pistoleta. Pamiętam w najdrobniejszym detalu, że Pistol wpadł do stodoły przez dziurę w dachu, spuszczając się po sznurze ukręconym z siana. Nawoskowane wąsy miał ostre jak klingi sztyletów, a u ramion powiewał mu szkarłatny płaszcz. Spadając, omal sobie nie usmażył jaj na jednym z kagańców węglowych. Pamiętajcie jednak - była głucha noc, z czego wynika jeszcze, iż niewiele nas dzieliło od świtu. Przybysz, w samej rzeczy chorąży Pistol, pędził galopem z Londynu, a w drodze moc koni zajeździł pod siodłem i wciąż nowe wierzchowce zdobywał - mój niewiarygodny chorąży i sługa. - Co za wiatr cię tu przywiał, Pistolecie? - zapytałem. - Nie wiatr zły, co nikomu nic dobrego nie przywiewa - zaryczał Pistol. Milczek spojrzał w zadziwieniu na pyszałkowatego przybysza i takimi słowy zasięgnął wiedzy: - Czy mam przed sobą imć pana Puffa z Barson? - Puffa? Ja ci pokażę Puffa, cipo kwadratowa! - Pistol machnięciem ręki odegnał sędziego i z furkotem płaszcza odwrócił się ku mnie. - Rycerzu, jesteś teraz jednym z największych mężów tego królestwa. Przerażony szczur odskoczył w kąt stodoły. Przysięgam, Desdemono, że wcale nie umywał się do ciebie! - Proszę cię, Pistolecie, przekaż mi te wieści jak człowiek z tego świata - poprosiłem herolda. - Pierdolić ten świat! - wzniósł okrzyk Pistol. Tu już zdjęła mnie większa ciekawość, bo Pistol, choć nieodmiennie dziwaczył, tutaj dosiadł dziwactwa piramidalnego, a jeszcze toczył oczami i kręcił wąsem niczym szpieg hiszpański. Mielizna wyprostował się godnie na wiązce siana, uładził niedźwiedzią skórę wokół ramion, aby przypominała gronostaje, po czym przemówił, siląc resztki godności - jeżeli ją posiadał kiedykolwiek. - Z przeproszeniem, mości panie. Jeśli, mości panie, przychodzisz z nowinami od dworu, moim zdaniem dwie tylko masz drogi: albo je powiedzieć, albo je zamilczeć. - Tu potężnie kichnął, jeszcze bardziej mi przypominając rozdwojoną rzodkiew, człowieczka wykrojonego z okrawków sera. Następnie Mielizna potoczył ramieniem po stodole w ogóle, a zwłaszcza po siedmiu kagańcach, jak gdyby czegoś mogły dowieść, i stęknął: - I mnie też powierzył król jegomość pewną godność. - Jaki król, chłystku?! - Pistol aż podskoczył. - Król Henryk. - Król Henryk IV czy król Henryk V? Gdzieś na wzgórzach zaszczekał lis. Dreszcz przeszedł po grzbiecie. - Król Henryk IV - miauknął biedny sędzia, a Pistol pokazał mu figę. Było to niczym sen. Co najlepsze, Milczek istotnie zapadł w sen na sianie, z łbem w żłobie. Mielizna niespiesznie się osuwał wciąż niżej, aż wreszcie z wiązek siana zleciał prosto w gnojówkę. Niepewny co to, dotknął palcem nawozu i ciekawie powąchał, po czym uśmiechnął się. Nie wadziło mu wcale, na czym siedzi. Gdzieś z oddalenia, z przestworów milionów mil, hen od gwiazd, dyndających Orionowi u pasa, dobiegł mnie głos Pistola, podobny do ryku zachrypniętego tygrysa. Mnie jednak wydał się dziewczęcym szeptem. - Dziś królem Henryk V, a mówię ci prawdę!!! Wziąłem łyczek kseresu i pytam: - Co mówisz? Stary król umarł? - Umarł jak ćwiek w drzwiach - wystrzelił Pistolet. Zerwałem się z siana z rykiem godnym lwa. Godnym trzech lwów - tych z godła królestwa Anglii. Złapałem za dzban stojący po prawicy. Zadźwięczał niczym dzwon, kiedy nim cisnąłem w gorejący kaganiec. Rozżarzone węgle jak gwiazdy sypnęły na wszystkie strony. Drugi dzban cisnąłem w górę - W GÓRĘ, W GÓRĘ - z olbrzymim zamachem, godnym ręki Balana, Wiercidziury i Grumba, a nawet Jajca, hen, przez dziurę w dachu. Musiał dzban trafić w Księżyc, bo planeta roni odtąd kseres z rany. - Okulbaczyć mi konia! - krzyknąłem. Siano już się zajęło od gorących węgli. - Jestem klucznikiem Fortuny - wrzasnąłem jeszcze. Płonęły wszystkie wiązki, gorzała już cała stodoła. - Wzuwajcie buty! Będziemy całą noc cwałowali! LXIV O koronacji króla Henryka V Dzień świętej Marii Magdaleny Oczywiście chciałem rzec: cały dzień. Z nocy pozostał już tylko niewielki okrawek i gdyśmy po gościńcu popędzali konie w stronę Londynu, słońce zaczęło wschodzić. Galopowałem ja, ze mną Mielizna i Pistolet z Bardolfem. Tylko sędziego Milczka pozostawiliśmy w Gloucester, by krzepkim snem przemógł fatalne skutki swych pokracznych piosenek i moich rozlicznych toastów za zdrowie papieży tudzież olbrzymów, a takoż zły wpływ kseresu, efekt jabłecznika ogólną nocną wesołość. Rzecz zrozumiała, że zanim ruszyliśmy w drogę, wywlekliśmy siwowłosą pierdołę płonącej stodoły i cisnęliśmy do łoża. Potem ostrogę daliśmy wierzchowcom. Pierwszych kilka mil jazdy Mielizna co nisz popatrywał za siebie, na swą płonącą stodołę. Przeokropny kataklizm! Dwa razy sędzia aż zleciał z konia. Moja stodoła! Moja wspaniała stodoła! - Nie turbuj się, proszę. Niech to będzie twoja gorejąca pochodnia na cześć króla Henrysia! - Drugiej takiej stodoły nie uświadczyłbyś w całym hrabstwie Gloucester! Kupimy sobie każdy po większej stodole, a ja będę je palił. Zdobędziemy bogactwa. Jużeśmy bogaci! Galopowaliśmy pędem przed siebie. Śnieg prał nam w twarze. Zerwał się silny wiatr, miotając śnieg w górę, więc i zasp me było. Co więcej, kiedy trzeba, znajdowaliśmy stajnie i świeże wierzchowce - i szparko podążaliśmy ku Londynowi. Tymczasem ciało Bolingbroke'a złożono w żałobnej barce przed ostatnią wędrówką na ziemskim padole. Królewscy cyrulicy obmyli już zwłoki i wypatroszywszy zabalsamowali. Następnie zawinęli ciało w pas tkaniny pociągniętej woskiem. Opactwo Westminsterskie zamieniło się w prawdziwy gąszcz płonących gromnic i ogarków, a miejskie dzwony biły na cześć trędowatego. Z Gravensend, gdzie nareszcie przybiła czarna barka, trumnę powieziono na konnej lawecie do Canterbury. Wokół niej jechali konno Henryk i reszta braci, z proporcami na włóczniach spowitymi kirem i z tarczami okrytymi czarnym aksamitem. Bolirigbroke, król Anglii Henryk IV, pochowany został przez arcybiskupa Canterbury fitzAlana w krypcie kaplicy Świętego Tomasza Becketa, obok trumny Czarnego Księcia. Dowiedz się, Worcesterze, iż choć wcale nie przepadałem za nieboszczykiem, lubienie kogoś albo nielubienie nijak się nie ma do śmierci. Co więcej, Bóg znajdzie dość czasu, aby poznać Bolingbroke'a. Podobnie nie cierpiałem ojca zmarłego monarchy, czyli słabującego na umyśle Jana z Gandawy, który, jak powiadają, szczał lodową galaretą. Zawadiacka rodzina, sami uzurpatorzy i samozwańcy. Później jednak, gdy zagarnęli tron, nauczyli się jakoś, czym są zwycięstwo i patriotyzm, a również podejrzliwość (tak to zwykle bywa), i śmiem twierdzić, że król zmarł nie tyle od trądu, ile od wyrzutów sumienia. Nigdy się nie przekonałem do jego statutu De Heretico Comburendo, jedynego wkładu Bolingbroke'a w angielskie prawodawstwo. Czy wiecie, dlaczego ogłosił ów statut? Aby zaoszczędzić pieniędzy, oto dlaczego. Niech mnie figa, jeżeli pomiot Gandawczyka nie odznaczał się przeraźliwym skąpstwem. Nie dbał wcale o myśl heretycką Bolingbroke i o groźbę dla dusz chrześcijańskich. Heretycy mu się nie podobali, dlatego że zagrażali jedności królestwa. Właśnie z tej przyczyny dał fitzAlanowi przyzwolenie, by odszczepieńców tropić i palić żywcem, zamiast marnować czas i pieniądze na prawne kroki przeciw schizmatykom. LECZ Furda! Król umarł! Niech nam żyje król! Dalej, do koronacji Henrysia... Oczywista zaczekano, ile uczciwość każe, pomiędzy pochówkiem a nową koronacją. Że tak będzie, dotarło do mnie po dwóch godzinach cwału z brzuchem pełnym i z głową rozgwieżdżoną, a że w tej samej chwili koń upadł pode mną, przygnieciony moim ciężkim łonem, machnąłem ręką. Znów ruszyliśmy do Londynu, lecz już bez zbytniego pośpiechu, rozkoszując się nową godnością, jak przystoi ludziom majętnym i chronionym królewskim parolem. Jeśli dobrze pamiętam, drogę obraliśmy jak gdyby okrężną ale też rozkoszną - i jadąc upiliśmy się w siedmiu różnych hrabstwach. Młodego króla ukoronowano w dniu dziesiątego kwietnia, czyli w niedzielę przed Wielkanocą, w śnieżnej zadymce. W Londynie biły wszystkie dzwony, cienko pierdziały królewskie fanfary, a na ulicach rozstawili się żołnierze z pikami w ręku. Nieco mnie dotknęło, że nie otrzymałem zaproszenia do opactwa, lecz nie przyszło mi na myśl - mój Worcesterze - węszyć tutaj zdrady. Porwany euforią i świeżą nadzieją ufałem, że mój druh, nowy monarcha, nie zapomni o mnie, kiedy mu arcybiskup nałoży koronę w świątyni. Czekaliśmy na władcę przy drodze, ja i moja kompania, może ze dwieście kroków od wrót katedry. Czekałem cierpliwie, mimo że śnieg wciąż mi sypał na włosy i brodę. Co rusz mnie potrącali nadęci żołnierze, ale i to ścierpiałem, bo cóż mi? Kiedy się znowu spotkamy z Henrykiem, wszystko będzie dobrze, wszystko się naprawi, a ja zostanę przy swoim. - Stań tu przy mnie, mości Robercie Mielizno. Wyrobię ci łaskę u króla - rzekłem z powagą. Pistol uwalał sobie czerwoną opończę błockiem i winem. - Zbliż się, Pistolecie, stań za mną. Ach, gdybym miał czas obstalować wam nowe liberie! - Mogłeś to przecież uczynić - zapiszczał podlec Mielizna - za te tysiąc funtów, którem ci pożyczył. - Ale mniejsza o to! Ta biedna powierzchowność lepszy zrobi skutek. - To prawda - wtrącił Mielizna. - Pokaże głębokość mych uczuć, poświęcenia! - To prawda - znów Mielizna. - Mojej gorliwości. - Racja. - To ogłosi, żem pędził dniem i nocą... - Raz i drugi przystając, aby się pokrzepić - zawarczał Pistol, podkręcając wąsa. - By wypić zdrowie władcy! - sprzeciwiłem się. - Atoli nie po to, by myśleć czy pamiętać. Puściłem w zapomnienie wszystkie inne sprawy... - I moją stodołę! - powtórnie mi przerwał Mielizna. - Lecz stanąłem tutaj - ciągnę, trzęsąc obnażoną głową, aże śnieg z niej poleciał niczym pierze ze skubanej gęsi - zabłocony podróżą, zapocony żądzą widzenia go. Nie myślałem o niczym innym. - Zatupałem dla rozgrzewki. - Jakby nie było na świecie nic innego do roboty... - Henryś Monmouth! - zauważył nagle Mielizna. - Henryś Piąty - wrzasnął za nim Pistol. - Król! - krzyknął Bardolf. Krzyk nas doleciał od bramy opactwa. Potem zagrzmiały trąby. Rozchyliły się ogromne wrota. Wyciągnąłem szyję chcąc coś dojrzeć, ale niewiele widziałem oprócz obrzydłych żołnierskich pik wzdłuż drogi. Wszędzie pełno śniegu, co wirował, spadał i znów polatywał na ostrym wietrze. - Niech Bóg cię zachowa, królu! - Niech Bóg zachowa króla! - BOŻE, ZACHOWAJ KRÓLA! Oto ukazał się i król, jadący wierzchem na koniu w czapraku. Nowy monarcha zjechał po stopniach opactwa i ruszył w naszą stronę. Już zdążał ku mnie. Posłużyłem się brzuchem jako taranem i w mgnieniu oka przerwałem żołnierski kordon, stając na środku ulicy. W padającym śniegu stanąłem oko w oko z Henrykiem Monmouthem w koronie na głowie. - Niech Bóg zachowa Waszą Łaskawość! Królewski mój Henrysiu! - wywrzeszczałem. Przez straszną chwilę zastanawiałem się, czy król nie popuści nagle cugli i nie stratuje mnie pod czarnym rumakiem, co bił kopytami w bruk zarzucony sitowiem, żłobiąc ślad w śniegu głębokim na dwa palce. Jako rzekłem, wyglądało, że Henryk nie zechce powstrzymać konia i wgniecie mnie w ziemię, weźmie pod kopyta i podąży dalej. Ale nie. Czarna rękawica ściągnęła wodze. Król zatrzymał konia. - Niech cię Bóg zachowa, słodkie moje chłopię! - znowu krzyknąłem. Król Henryk V ani na mnie spojrzał. Odwrócił się w siodle i rzekł do Gascoigne'a: - Sędzio mój, przemów do tego pustaka. Podstępny chwost Gascoigne podjechał do księcia na swojej szkapinie i rzucił mi spojrzenie. - Czyś rozum stracił? Wiesz, do kogo mówisz? Nie mnie brać na takie gaskońskie sztuczki! Znowu użyłem brzucha i naparłem na chabetę Sędziego, która też odskoczyła. Chwyciłem władcę za but. - Mój królu! - zawołałem. - Jowiszu! Mój król, Jowisz taki i owaki, stopę z rozmysłem przesunął w strzemieniu tak, że mnie ukłuł ostrogą. Opuściłem rękę. Spojrzałem władcy w oczy. Patrzył gdzieś ponad moją głową. Spuściłem wzrok na własną dłoń. Krew ciurkała z rany w kształcie gwiazdy. - Henrysiu - odezwałem się. I jeszcze: - Do ciebie mówię, moje serduszko. Król Henryk V zniżył wzrok i łaskawie obrzucił mnie spojrzeniem. Dostrzegł mnie. Kogóż takiego dostrzegł chłodnym okiem? Cóż ujrzały przed sobą królewskie oczy na ulicy Londynu? Grubasa. Stojącego. Na śniegu. I krwawiącego z rany. Król poruszył ustami. Król Henryk V rzekł głośno: - Ja cię nie znam, starcze. Weź się do modlitw. Zranioną dłoń przenikał mi ból. Król gadał dalej. - Długo o takim śniłem człowieku, lecz rozbudzony, gardzę taką marą. Pełen dezaprobaty wzrok monarchy padł na mój brzuch. - Pomnij, że grób się przed tobą otwiera trzykroć przestrzeńszy niż dla innych ludzi. Siedmiokroć, pomyślałem. Siedmiokroć przestrzeńszy! Już otworzyłem usta, by poprawić władcę, gdy Henryk V przerwał: - Nie odpowiadaj mi błazna słowami! Nie śmiałem już spojrzeć na Jego Wysokość. Patrzyłem jeno na krew, co kropelkami kapała mi z dłoni, barwiąc śnieg. - Nie myśl, że jestem, czym niedawno byłem - nieubłaganie ciągnął król swoją przemowę - bo Bóg wie o tym, a świat się przekona, żem się na zawsze przeszłości mej wyrzekł, jak się wyrzekam dawnych towarzyszy. Tu Henryk uczynił pauzę, a ktoś z tłumu zarechotał. Kobyła Gascoigne'a zaczęła szczać na śnieg. Tyle pamiętam. - Pod karą śmierci cię wyganiam - rzeki z mocą Henryk V. Śnieg parował tam, gdzie spadła końska szczyna. - Od mojej osoby na dziesięć mil drogi masz odtąd się trzymać - rzekł z mocą Henryk V. - Idźmy - rzekł z mocą Henryk V. Czarny koń runął na mnie. Padłem w bok na śnieg. Po kolei mijał mnie cały olśniewający orszak. - Mielizno! - rzekłem w ślad za świtą - winienern ci tysiąc funtów. Dureń Mielizna sądził, że to jego miałem na myśli. Nieprawda. LXXV Sir Johna Fastolfa rozważania na temat własnej banicji lipca Cóż, mogło być jeszcze gorzej. Mogli mnie przecież spalić żywcem w siedmiu beczkach. Otom został wygnany. ' Nie z ojczyzny wygnany, a tylko z orszaku króla. Miałem więc cały świat dla siebie, pod tym jeno warunkiem, że świat musi się kończyć na mil dziesięć od osoby króla Henrysia Monmoutha. Powiem ci, Worcesterze, iż przy uczuciach, jakie mną wówczas miotały, gdyby nawet monarcha wytyczył tę granicę na mil dwadzieścia, nie krzywdowałbym sobie z tej przyczyny. Wyznam, że w pierwszej chwili byłem jak ogłuszony, boć jeszcze nie wiedziałem o tym, co wkrótce potem Klio z pomocą Henrysia Pyszałka roztrąbiła po Anglii, a mianowicie, że Henryk wziął sobie ogromnie do serca trędowatą przestrogę i jeszcze w noc zgonu ojca, zanim oddał ciało żałobnikom i zanim twarz beznosą przesłonięte czarnym muślinem, ruszył w przebraniu do świątobliwego starca, który gnieździł się w Opactwie Westminsterskim. Klęknął przed pustelnikiem i pod tajemnicą spowiedzi obiecaną w Sakramencie Pokuty otworzył swe serce, wylewając grzechy i przyznając się do wszelkich win i bezeceństw. . Powiadają, że spowiedź trwała aż do świtu, a gdy się zakończyła, obmyty balsamem skruchy i żalu rnłody następca tronu otrzymał odtrutke w postaci rozgrzeszenia, nareszcie wolny od jadów, które był połknął, i wyszedł od pustelnika nowym człowiekiem. Ależ pani, ja się wcale nie śmieję! O, pani, nigdy mniej mi nie było do śmiechu niż w owej chwili. Gdyż nawet ja sam, John Fastolf we własnej osobie, poznałem dobrodziejstwa Pokuty lepiej i pełniej niż którykolwiek z moich bliźnich - bo też potrzebowałem tego Sakramentu, i potrzebuję, daleko bardziej niż wówczas książę Walii, a co więcej... Ba, mniejsza o to, nie jest jzeczą przystojną chełpliwość w tym względzie. Powiem tyle, że ani trochę nie potępiam postanowienia Henrysia Monmoutha ani też nie przypuszczam, iżby nie całkiem szczerze żałował za grzechy i fałszywie obiecywał poprawę obyczajów. Wiem, że z największym staraniem wypełniał pokutę i oczyszczony został od Grzechu Śmiertelnego mocą Kluczy, które Pan Nasz wręczył świętemu Piotrowi i jego Kościołowi na Ziemi. Jeżeli coś potępiam, to jeno sztywniaczość i zadufanie. Jeżeli czegoś prawdziwie nie cierpię, to zadufanej stwie Wilts, a nadto wszystko, co tylko zdołała capnąć w pierwszym małżeństwie. Millicent, moja złośnico. (Nie bądź zazdrosna, Desdemono.) Millicent prawdziwie mnie kochała. Millicent miała bystre oko. Millicent wiele się modliła, co bywa nieodmiennie dobrym znakiem u kobiety. Dama Millicent modliła się. gorliwie niczym jakiś wiatrak. Język z kolei miała niby miecz, szlifowany osełką. Co więcej, Millicent miała uda na podobieństwo łuku triumfalnego. - Ja znowu, dzięki sumie, jaką mnie obdzielił król Henryk V w zamian za przyjemność unikania widoku monarchy i jego kompanii z odległości bliższej niż dziesięć mil, łatwo mogłem dać to i owo mojej Millicent w zamian za pieniądze i ziemię, których mi przydała. Opis naszych poślubnych igraszek i godów odkładam do jutra, a przedstawię je tak, jak je zapamiętała pani Prędka. Jako rzekłem, sakrament małżeństwa połączył nas w dniu świętego Hilarego, Hilarego z Poitiers, owego Atanazjusza Zachodu i wielkiego pogromcy arian. (Pomnę, że w Poitiers spotkałem raz człeka, który był poślubił własnego cielaka, a to dlatego iż idąc za poradą matki, aby sobie prącie wzmocnić i wydłużyć, co dzień je maczał w mleku i dawał cielęciu do ssania. Jak mi wyznał, po miesiącu tej sztuki nikt przy zdrowych zmysłach nawet już nie spojrzy na kobietę!) Nell Prędką tak poruszyły moje zimowe gody i tak jej zamąciły w móżdżku, że dla uciechy mych wiernych przyjaciół spisała własną wersję mojej nocy poślubnej. Jeżeli ta opowieść jest fikcją, to przecież nie bardziej skłamaną od tylu innych jebackich i kopulanckich sprawozdań jak sam odkryłem, nie masz drugiego tematu, który by tak łacno popychał mężczyzn do aktów samoułudy, jak właśnie historie ich miłosnych wyczynów. Kłamią, kiedy kochają, kłamią jeszcze więcej, gdy nie kochają. LXXVII Relacja imć Prędkiej z godów sir Johna Fastolfa Wigilia świętej A nur O Jezu, o etcetero! Nieobyczajna a bezwstydna byia owa okoliczność, wielkie asa sasa, czyn anatomicznej agresji i z natchnienia Amora sztufada miłosna. Ha! Czyny godne mężarozpłodnika, akt tyleż kolący, ile wielce kojący. O, błogosławiona Fiutałło! O, święta Wenus! Kiedy nadeszły gody, jak dzionek długi śnieg prószył, a z niebios sfruwały całe seminaria i chóry mroźnych płatków, w świetlistym popołudniu, które nie jest snadź najlepszą porą, by wszczynać nocne sprawki. Wziął jednak sir John swoją damę Millicent do ogrójca, aby tam dać upust swym żądzom myśliwskim i gnać goniącą się, rozgrzaną sarenkę tak długo, aż ją ułapi mocno za futerko. Złote rybki uwięzły w sadzawce zamarztej na kość i trwały stężałe niby purpurowe kolby, paluchy umarłych lubo księże zaganiacze. Dookoła trwały wszędy nagie krzewy i czarne posągi, pozierając na nowożeńców, którzy jako dwoje ptaszysk drapieżnych, pan i jego kukiełka, stają przed fontanną, najeżoną lodowym soplem niczym rżniętym szkłem. Natenczas odsłonięte zostały na mroźnym powietrzu marmurowe tarasy i rozdygotane uda, bo oto pan jął brać w posiadanie wszystkie co do jednego dobra pani Millicent, prawdziwy dominus, John. Dobra owe, spowite koronką i prostym aksamitem, zaczął sir John przemierzać odziany sam w opięte rajtuzy z dyndającym przy nich sączkiem cesarskich rozmiarów. Najsamprzód sięgnął więc sir John popod żonine przybranie u rufy nawy i mocno ucapił ster, a potem już wszystko, co mu wpadło w ręce i co Millicent - chwytając oddech podawała mu chętnie. Zaraz też ręka w rękę para oblubieńców pobieżała śnieżną ścieżką przed siebie. Trzewiczki Millicent zostawiały w puchu drobny trop jako te ptasie łapki, lecz sir John, będąc potężnej tuszy, zapadał się wciąż głębiej, a kiedy biegł, wszyscy wiedzieli, że to już, że blisko. O, Niderlandy damy Millicent! O, zaufany sługo sir Johnowy! Sir John i dama Millicent, niczym para wydająca ucztę, jęli na siebie wzajem spuszczać zaszczyty, w głęboki śnieg padając - a padli tym sposobem, że pierwsza się potknęła Millicent, sir John zaś runął na nią i do stóp jej przypadł, gdy ona znowu legła na nim krzyżem - za czym ułapił ją sir John zębami za włosy, na co oblubienica śmiało sięgnęła po mieczyk mężowski. Wówczas rycerz dłonią mocarną zdarł suknię z grzbietu Millicent, a w ślad za suknią koszulę, aż wreszcie żonine włości, góry i doliny stanęły otworem przed mężnym, prężnym i hardym regimentem. O, kozły, o rozpustne małpki! Sir John rzucił się nacierać gorące piersi damy Millicent i parzyć je garściami zmrożonego śniegu. O Jezu! Paluchem żony dotykał sir John, łaskotał tu i tam, a zwłaszcza ówdzie, dosiadł Millicent i posiadł, gmyrał i smyrał ją, pieścił, kicał i hycał ku ogromnej uciesze prawowitej małżonki, która wciąż piszczała, bo to śnieg okrutnik silnie jej rozdrażnił stwardniałe sutki. Na ten widok aż krzyknął sir John, tak mu się rozkoszną wydała dama Millicent, tak dziewicza nad podziw, obnażona po pas i cała w śniegu, który topniejąc płynął jej po skórze niczym szpik albo mleko... Jął więc całować cyc, gdy raptem Millicent, co garść śniegu zebrała gwoli wilgotnej psoty, wtarła puch w ślepia małżonka, aż ów się potknął niewidomy i w pomieszaniu zaryczał jak cielak. Dama Millicent co koń wyskoczy prędką rączką złapała go za orczyk i raźno rusza dłonią! Porwani wspólnym dziełem - on już w uniesieniu - patrzyli na fontannę, która już, już zdawała się wytryskać... Stracone zachody miłosne? Lecz nie! Bo dama Millicent, wdówka przemyślna, co żyw śniegowym okładem otuliła zbrojne ramię sir Johna, a rycerz na to zaczął ścigać przeciwniczkę dookoła słonecznego zegara, tonącego w śnieżnym puchu. Potknęła się dama i padła na twarz, piersi głęboko zanurzając w zaspę. O, zbytku! O żądzo hultajska! Wnet mąż odpłacił jej miarką za miarkę. By dopiąć swego, sir John rozłożył najpierw zdobycz w śniegu, na spermatycznym podołku rozciągnął tylnym bastionem ku niebu i twardą ręką palnął, walnął, plasnął żonę po tyłku, ugodził swoją damę Millicent prosto w czar wdowieństwa - najpierw bił niemocno i plaskał słabosilnie, po to jedynie, aby rozbudzić - rzeklibyście bieluchne półksiężyce, półgęski delikatne i jakże podatne na torturę. Jak wam się podoba? Jej się podobało ogromnie. Bez wątpliwości to ów chutny widok melonów damy Millicent, zmieniających się w kwitnące róże pod uderzeniem mocarnej dłoni sir Johna, a nadto czerwone znaki na najbielszym tle wstydliwych części, ślad smakowitej tortury pośród kolczastej bieli śniegu - oto co kazało sir Johnowi jeszcze raz zaryczeć pod naporem żądzy cielesnej. Na uczciwość, nie zważa on na krzywdę, którą wyrządza, jak raz dobędzie oręża (cały świat świadkiem mojej krzywdy). Sir John podniósł ukradkiem garść śniegu, lecz tak leciutko, iże jego pani Millicent nie śniło się nawet, co ma dla niej w zanadrzu wzniesiony los... Odczekał sir John parę chwilek, napawając się wonnym oparem, co bił w mroźny przestwór z gorącego ciała Millicent, i patrząc śmiało na pagóry, wąwozik i drugie zakazane miejsca, czerwone od razów dłoni... ...zadał sir John straszliwy sztych śnieżny! Dama Millicent wierzgnęła. Dama Millicent bryknęła. Dama Millicent grzbiet wyprężyła w zmaganiach. Dama Millicent zaczęła się tarzać w śniegu jak kot sparzony wrzątkiem. Lecz O! sir Johnie! Nie popuścisz ty ani na jotę. Lecz O! sir Johnie! Nie okażesz krzty miłosierdzia. Bo sir John przypuścił chutny i ostateczny szturm do swojej niewiasty. Sir John nieszczęsną białkę nadział na swój gigantyczny sopel. Sir John spadł na żonę jak śnieżna lawina. I posiadł ją. I rozkoszował się. I męstwa na niej dokazał. I wziął ją w karby. I rozbił zamek u puzdra. I dosiadł żony, i bruzdę wyorat, i O! Jakże stratował małżonkę! Uderzył w nią taranem. Okulbaczył niewiastę. Wspiął się na blanki twierdzy. Przysłużył się białogłowie. Przebił ją mieczem. Nadział ją na ostrze. l popchnął ją klingą. Okroczył samkę. A ona pędziła w dół i w górę, na prawo i lewo, i gdzie tylko jeszcze można, w szaleńczej gonitwie. Połknęła go niby wieloryb, ogonem wiercąc. O Jezu, o mój Panie, ten ci ją wytrząsał! Potrząsał i roztrząsał, przetrząsał i prosto pierdasii, takoż walił i palił, i smalił, i hukał, ł pukał! Przebił swoją śnieżną panią, aż wydała owoc... Złączyła się... Wzburzyła... I kres się stał ściganiu, jebaniu, wielkim hałasom o nic, poskramianiu złośnicy, cielesnym żądzom, żądłom i pieprznym przyprawom. Pani stała się Julią, sir John zaś Romeem. Stała mu się Kresydą, on znów jej Troilusem. Została Kleopatrą, on tedy Antoniuszem, stojącym nad nią jak Kolos. Ba, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Rycerska chwała sir Johna zakończyła się wielkim O. Bo kiedy w pianie Wśród O i w błysku białek Rozbrzmiało głębokie O O jakże pełne, O jakże nabrzmiałe, jakże jebanteryjne O. I znów O. I jeszcze O. I . O. A potem już o. S LXXVIII O tym, jak sir John Fastolf wyruszył na pielgrzymkę do Ziemi Świętej (Pierwsza nota spisywana przez Stefana Scrope'a) Dożynki Scrope pisze niniejsze słowa. NOTA BENE: To nie on podyktował słowa "Scrope pisze niniejsze słowa". On dyktuje mi co innego, każe mi mianowicie zapisywać swoje przechwałki o jakiejś pielgrzymce, którą - jak twierdzi - odbył aż do Ziemi Świętej, wraz ze swym sługą, "Bardolfem". Kłamstwa! Ja tego pisał nie będę. Nie będę spisywał kłamstw. Nie będę spisywał Fastolfa. Kiedy tamci wszyscy, niczym kukły, lalki, marionetki, piszą to, co im każe, gdy Worcester i Hanson, i Nanton, i Bussard, i nawet - niech mu Bóg wybaczy brat Jan Brackley piszą, co im podyktuje, ja - piszę siebie! Piszę słowa Scrope'a! Już czas powiedzieć Prawdę! Scrope odkryje Prawdę! Scrope jedno za drugim obnaży wszystkie potworne kłamstwa, poukreca im łby raz na zawsze. Zabiję kłamstwo, choć jego zabić nie potrafię. (Bóg świadkiem, próbowałem. Jego zabić nie można.) Za to jego kłamstwa, te mogę zabić. Wszystkie niecne łgarstwa, rojenia i przewrotne bajdy. Scrope zrobi z kłamstwami porządek. Zobaczycie sami. "John Fastolf. Kto to taki? Być autorem równie diabelskiej sfory kłamstw... Ile ma lat? Widziałem go na własne oczy w sędziwym wieku jeszcze w dniach panowania Henryka V... Myślę, że jest on Tym, który się nie starzeje nigdy. Myślę, że Fastolf to Diabeł we własnej osobie! Myślę, że wszyscy pozostali to jeno widma. Myślę, że mieszkamy w Pajęczym Zamku. Że Fastolf to Król Łgarz. LXXIX O uciesznych psotach sir Johna Fastolfa Święto Przemienienia Pańskiego Dziś wieczór wpadło mi do głowy, że kiedym już odbył gody i wrócił z pielgrzymowania do Ziemi Świętej, w której to wędrówce dane mi było służyć radą trzem papieżom naraz, już niezadługo przyjdzie nam wyruszyć na wojny francuskie. A przecież jeszcze nie ze wszystkim wymierzyłem sprawiedliwość moim dniom łotrzykowskim. Trzeba mi przywołać na pomoc papier i inkaust, aby roznieciły na nowo wspomnienie tego lubo owego figla, jakiegom spłatał. Zapalić mi więcej świec! Zobaczmy, czy zdołam dzisiaj przegadać nockę ciemną. Zwięzłość i ciągłość opowieści - o nie tylko stoję. Wołam więc pełny zaprzęg mych pisarczyków. Zacznie dzieło Worcester, a kiedy mu od mojej rzeczy omdleje dłoń, przywołam Hansona z Nantonem, potem lenia Scrope'a, i kogo tam dalej. Bratu Brackleyowi udzieliłem dziś naturalnie dyspensy, bo mamy święto Przemienienia Pańskiego. Powiem ci fSTjr \SJ| S&aoji, f?&} , ^IS&S&Wflik yS>SSŚ>, TŁ przydługa zwłoka między siedemdziesiątym siódmym a siedemdziesiątym ósmym Dniem niniejszych zapisków, jak również przerwa między dniem siedemdziesiątym ósmym i dziewiątym powstały wyłącznie dlatego, że wasz drogi autor tak się podniecił, dyktując panom Hansonowi i Nantonowi opowieść o rustykalnych igraszkach, przekazaną potomnym dzięki jejmości Prędkiej, iż musiał udać się do łoża na spoczynek. Z Miranda. Na okrągły tydzień. Miranda jest mi najlepszym lekarstwem. To dzięki niej jestem wciąż miody... Potem zaś, od dnia Dożynek, kiedy to rozsnułem przed pasierbem Stefanem Scrope moją relację z peregrynacji do Jeruzalem - gdzie posiadłem wiedzę rozliczną, a to: skąd się róże wzięły na świecie i ile wiosen liczy sobie naprawdę Madonna, i w który dokładnie dzień i rok przypadnie Sąd Ostateczny musiałem porzucić Acta na następnych dni siedem, chociaż tym razem nie mogę wam podać przyczyny. Jest w owym Scropie coś, co odjęło mi chęć do pisania, choć dobrze z drugiej strony, że go koniec końców przymusiłem do pisaniny i prac skryptorskich w naszej wesołej kompanii. Nie liczę zupełnie tego, iż przepisał był list Regalca Ruthina. Ubawiłem się setnie, dyktując mu swoje dialogi z trójką papieży, którzy rządzili wówczas Chrześcijaństwem, a tuszę ponadto, że i ty, czytelniku, ucieszyłeś się tą historią. Kiedy się już o tym zgadało, wpadło mi dziś jeszcze do głowy, iże owa Wielka Schizma i rozpuknięcie się łona Kościoła, wraz z cudownym rozmnożeniem Namiestników Chrystusowych na Ziemi, dziwnym splotem okoliczności miała miejsce dokładnie w roku, gdy przyszedłem na świat, a to w wiośnie od Odpuszczenia Win Naszych. Ponieważ wiadomym jest z wiarygodnych źródeł, iż moje narodziny dały asumpt niewielkiemu trzęsieniu ziemi, podczas którego to kataklizmu złote rybki wyskoczyły z sadzawki i hycnęły arcybiskupowi Wells Beckingtonowi do owsianki podczas śniadania, wciąż sobie zadaję pytanie: może prawdą jest, jakoby moje wejście w ten ziemski teatrzyk cieni miało coś wspólnego z faktem - oddalonym jednak o tysiąc mil że oto piętnastu kardynałów powstało i okrzyknęło wybór Urbana VI nieważnym? Możebne to, aby matczyne bóle porodowe pchnęły papieża Urbana do zemsty i do wyznaczenia dwudziestu ośmiu nowych kardynałów? Czy kiedy rodzic mój przeciął mi pępowinę jasnym mieczem, zdarzenie to metafizycznym sposobem nie splotło się z dziejami Kościoła w taki sposób, że pierwsza piętnastka kardynałów bez wahania okrzyknęła Roberta z Genewy papieżem Klemensem VII - tym, który żył potem w Awinionie? Wszystkie te pytania biorą się zapewne z nadmiaru gorliwości chrześcijańskiej, z pychy lubo z niestrawności, której się nabawiłem wskutek nadmiaru piskorzy. Pierwszy to przyznam. W naszych światłych czasach dobrze wiemy, że prawdziwi byli jedynie ci rzymscy papieże, następcy Urbana. Wtedy także wiedzieli o tym wszyscy, prócz oczywiście Francuzów, Neapolitańczyków i Szkotów, którzy popierali Klemensa z przyczyn politycznych. Z tego, co (via Scrope) mówiłem wam o osobach Jana XXIII, Benedykta XIII i Grzegorza XII, domyśliliście się zapewne, że nic ze wszystkim zaskoczyło mnie, gdy Kościół obejrzał się nareszcie za siebie i ogłosił, iż podczas całej schizmy jedynym prawdziwym papieżem był Grzegorz. A jednak, a jednak... Taka opinia dowodzi jedynie tego, że płytkim w myślach i oddany pustocie. Jest rzeczą zrozumiałą, iż nikomu nie chodzi o prawdziwy charakter człowieka, bo i zły papież może być papieżem prawdziwym. Nie w osobie tkwi prawda, lecz w jej urzędzie i choćby antypapieże okazali się aniołami, nie zyskaliby przez to nic zgoła na ważności i poważaniu. Rzeknę wam natomiast, iż Grzegorza po prostu lubiłem. Podobał mi się, bo był słabowity, miły i starawy, z każdym się zgadzał, a przecież czuło się w nim godność. To on pobłogosławił medalik, co dynda mi na szyi. Ech, aż miło popatrzeć, jak nasz Scrope poci się nareszcie nad księgą! Worcester mi powiada, że Scrope wcale udatnie umie stawiać litery. Wzrok już prawie ze wszystkim postradałem. O winorośle, o madmuazele Prowansji, dokąd zabałaganiliśmy z Bardolfem wracając do domu! Wiele dziwów ujrzeliśmy w naszych peregrynacjach i sami bez wątpienia byliśmy przedziwnym widokiem dla innych pątników, którym przyszło nas spotkać. Worcesterze, może ty pamiętasz, co umyśliłem robić dzisiaj wieczór? Ach, racja. Benedicite. Dzięki ci, Cyklopku. Mój żywot pośród królów i kanalii. Za dewizę miałem nieodmiennie krakać jak inne wrony, jeśli między nie wpadłem. Pośród łotrzyków starałem się więc czynić jak oni - ba, lepiej, dla własnego dobra. Nie wiem, czy powiódł mi się taki zamiar. Może byłoby lepiej (choć nie powiem, że godniej), gdybym się nie sprawił jako łotr. Jak było, nie wiem. Wiem natomiast, że za moich czasów nikt się usilniej nie starał, by jednak dopiąć swego. Tym sposobem dochrapałem się w Cheapside całego dworu, a oberża "Pod Głową Odyńca" służyła mi za pałac, gdzie sprawowałem rządy i wydawałem edykty. Pieczony Cielec z Rożna, Brytyjski Bachus, Serce Anglii, a także jej bohater. Na siekacze Boga, nie serce, lecz brzuch! Pomnę, wiele było śmiechu w naszej kompanii. In risu veritos, jak rzekł ów Irlandczyna, który kolnął mnie w dupsko. Rzadki komediant. Atoli pośród nas trudno by zliczyć komediantów - byli przy mnie Bardolf z Pistolem, były Nell i Dolcia, Pęto, Mielizna, Nym i Henryś. Zwłaszcza ów Henryś - niezwykły komediant. A ja, cóż? O pani, ja byłem duszą i natchnieniem hulanki. By ująć rzecz inaczej: ludzie wszystkich stanów uważają za honor stroić ze mnie żarty. Mózg tej głupio ulepionej glinyczłowieka - niezdolny nic wymyślić, co więcej do śmiechu pobudza niż to, co ja wymyśliłem lub co o mnie wymyślono. Nie tylko sam jestem dowcipny, ale i drugim daję dowcip. Worcesterze, co mówi doktor na moją wodę? Taak?! Niechże się więc odszcza ode mnie! Królowie i kanalie. Każdą historię jakoś trzeba zacząć. A tę gdzieśmy zaczęli? Na ulicy Nicianej, powiem zaraz, na trzeciej z kolei uliczce od Eastcheap, patrząc od gościńca na Moście Londyńskim w stronę Baszty Biskupiej. Nie, moja pani, nie na nowej ulicy Rybiej. Ani też - na co mogłaś mieć chętkę - na ulicy Łaski Bożej. Zapewne podówczas byłem jeszcze młodzikiem. Nowicjuszem, nieobytym w londyńskich zwyczajach. Musiałem też być głodny. Biła godzina dziewiąta wieczór z wieży kościoła Świętej Marii z Woolnoth. Naraz ujrzałem przed sobą sklepik kolonialny. Na ladzie stał koszyczek rodzynków. Wpadłem do sklepu, porwałem koszyk i w nogi. Za mną pędził sklepikarz. - Łapaj złodzieja! wrzeszczał, nie siląc się na oryginalność. Za nim biegli jego sąsiedzi (a powszechnie wiadomo, iż lud londyński niczego tak nie lubi pod wieczór, jak skopać po żebrach paru złodziejaszków, kiedy się trafi okazja). Ci łaskawi państwo łatwo mogli mnie ucapić, bo uginałem się pod ciężarem rodzynkowego łupu. Odpowiednia chwila na odrobinę filozofii. Wbiegłem za róg Nicianej i co prędzej postawiłem koszyk na ziemi, usiadłem na nim, szczelnie otulając się płaszczem, po czym łapiąc się za nogę zacząłem zawodzić niby w teatrze: - Niech mu Bóg wybaczy! Wybacz mu, Boże. Wbacz kurwiemu synowi! Zaraz nadbiega uczciwy sklepikarz i tłum jego bliźnich. - Cóż ci? Znowu łapię się oburącz za kończynę, wijąc się jak stonoga dotknięta podagrą. - Okulawił mnie złodziej, co tędy przebiegał! - Zbójca z koszykiem? - Co, i was okulawił? O, łajdak! O, moja noga! Złamał rni nogę! Panie, czy posiadłeś podstawy chirurgii? - Gadaj, którędy uciekał! - Wybaczam mu ten brutalny napad! - zawodzę. - Powiedziano w Piśmie, że tak nam trzeba czynić. Bądźcie pewni, że mu przebaczyłem, lecz łaskawcy, przez miłość Boga jedynego, miejcie zmiłowanie nad kaleką! - Dobrze, dobrze, człowieku - przerywa mi sklepikarz. - Którędy uciekał? - A, w stronę Tamizy. Usłyszawszy to runęli wszyscy przed siebie i żaden miłosierny cyrulik czy samarytanin nie przystanął, aby opatrzyć ranę chłopca na skraju drogi. Cichaczem powróciłem do domu, zanosząc kosz rodzynków w nasze pielesze w bursie prawniczej. Rodzynki i cztery funty suszonych śliwek - wyborna wieczerza. . Takie były nasze skromne początki. Wyskrobek Mielizna zapragnął pewnego razu ujrzeć mnie w boju. Oczywista. Jak to on. Sam był nad wyraz zapóźniony i nie dostawał do innych własnymi czynami, więc przynajmniej na mnie chciał sobie popatrzeć. Wraz z nim wyruszyłem w pole, rnając na celu zdobycie skrzynki brzoskwiń (stało się bowiem, że zdobyłem już niejaką wprawę w tym zajęciu) Mielizna zjawił się w kompanii dwóch innych studentów prawa. Miałem im pokazać, jak się najlepiej prawo łamie albo przynajmniej nagina. Wybrałem sobie kramik niedaleko poprzedniego miejsca - należy wracać na miejsce przestępstwa, gdyż nikt was nie będzie podejrzewał o podobną bezczelność i głupotę. Głupota z kolei, jeśli trafnie użyta, w rękach wprawnego zbrodniarza umie okazać się cudowna bronią. Gdy imć Mielizna ujrzał, że w owym sklepie wszystkie skrzynki co do jednej utkano ciasno we wnętrzu i trudno je ułapić sięgając przez próg, zaraz orzekł, iż mój zamach nie może się udać tym bardziej że przekupień, świadom losu sąsiada, handlarza rodzynków, miał się na baczności. Ale dla Jasia Fastolfa przeciwnik był to lada jaki. Ktoś, kto zarabia na życie sprzedażą brzoskwiń! Metodę obrałem inna niż wprzódy, mianowicie (uczyńcie tak samo, jeżeli zechcecie ucieszyć język oblubienicy brzoskwinią i w ten sposób odświeżyć jej organ grzesznych fantazji) na środku ulicy dobyłem miecza z pochwy, drzwi kopniakiem otworzyłem na oścież i wpadłem do wnętrza, wrzeszcząc strasznym głosem: - Cóż to? szczur? Bij, zabij szczura! Ten sztych dukata wart! a zarazem zadając cios straszny i dźwięczny tuż przed nosem przekupnia, który oczywiście padł plackiem za ladą, piszcząc, skomląc i z cicha przyzywając pomocy. Klinga gładko przeszyła duże pudło, pełne brzoskwiniowego owocu. Odgłos miecza kłującego cienkie deszczułki był wyborną muzyką. Wypadłem ze sklepiku, niosąc swój ochłap mięsa na ostrzu miecza. Mój trop wyznaczała strużka soku z brzoskwiń. Ze śmiechu, jaki nas porwał, ledwie mogliśmy biec. Falstaff Brzoskwinie roniły słodki sok, roztaczając w wieczornym powietrzu delikatną i wspaniałą woń.JWP R. Mielizna, który pozostał na miejscu, aby swoim kundlim zwyczajem podglądać, co będzie dalej, donosił mi, że podły owocarz kazał innym przekupniom zedrzeć z siebie okrycie i przyodziewek w poszukiwaniu głębokiej i straszliwej rany, jaką mu zadałem. Gdy okazało się. iż rany nie ma, a jedynie zgwałcono i uprowadzono skrzynkę brzoskwiń, sklepikarz poczuł tak ogromną ulgę, że bez ustanku błogosławił los i wręcz nie mógł zaprzestać modłów i dziękczynień. Żaden z posiłków tak mi nie podrażnił wyobraźni jak owe brzoskwinie. Jakbym pożerał tuzin dziewic naraz. Bo tak też było. Wszystko to jeno niewinne figle i hultajstwa, ot, żarty, małe złodziejstwa. Okres terminowania w zawodzie. Dopiero później zdobyłem mistrzostwo i umiałem nawet rozbroić straż miejską. A to już zajęcie nie w kij dmuchał, zajęcie, do którego - dopowiem od razu - nie popchnęła mnie wcale prywata, a tylko chęć popisania się nową sztuką w Akademii Występku. Sztuka miała oznaczać, że już nie rzemieślnikiem jestem w tym fachu, lecz prawdziwym artystą. Wybrałem ront straży u Bramy Dominikańskiej. Działo się to w Wieczór Trzech Króli. Urządziliśmy sobie prawdziwe jasełka z szopką wyścieloną wełną, z pieczeniem jabłek w cukrze, grzanym winem z imbirem i gałką muszkatołową, tudzież z korzennym piernikiem. (Niegdyś pewna trupa aktorów zamyśliła zgładzić Bolingbroke'a odgrywając sztukę na dworze, właśnie w Trzech Króii, ale to inna historia. Pamiętam także, iż w ten wieczór zakwita zawsze Cierń z Glastonbury.) Otóż w (rzechkrólowy wieczór wyszedłem na ulicę z panem Mielizna i resztą czeredy, a pochód wiodłem pod ramię z Bardolfem. Zamierzaliśmy spróbować naszej sztuki i chociaż wyglądaliśmy niczym gromada kolędników, nie po kolędzie szliśmy, lecz jako te dziady proszaine, bo wyjąc rozgłośnie. Kiedy ujrzałem straże, błagalnie podniosłem ręce. - Ach, wreszcie widzę straż! Czyście są strażą, co straż nad nami strażuje? Na cierń z Arymatei, czy to wy, panowie? - Chyba pijany? - pochylił się strażnik ku innym strażnikom. - Trzeźwym, o panie! - zakrzyknąłem. - Trzeźwy obywatel wzywa stróżów prawa na pomoc. Starszy straży postąpił ku mnie. Klęknąłem, ucałowałem jego buty i jęknąłem: - Panie oficerze, oto masz okazję przysłużyć się władzy, a przy okazji pomścić ducha mego ojca. - A to jak niby? - zdziwił się ów głuptak. - Odstąpcie wszyscy na bok, a ja w monologu zdradzę ci straszny sekret, rzecz o... gwałcicielach! Starszy zaraz się zbliżył i zamienił w słuch. - O, gwiazdo nocnych straży - zac/ąłem - przybyłem do Londynu z Glastonbury, ścigając sześciu najzajadlejszych zbrodniarzy w całym Chrześcijaństwie. Wszyscy złodziejaszki, a dwóch nawet mordercy! Jest między nimi ów zbrodzień, który nieboszczykowi mojemu ojcu trucizny nalał do ucha, zgwałcił mi matkę i sodomią poniżył mojego brata Amleta, poetę... i to bez żadnej uprzedniej zaczepki, jeno po to, aby dać folgę swemu barbarzyństwu. - Kim są owe żmije?! - A gwałt i sodomię ukoronował podrzynając im wszystkim gardła! - Ale kto taki? - Popatrz jeszcze, co jego wspólnicy uczynili z nosern mojej nieszczęśliwej siostry! - Twojej siostry? - zachłysnął się strażnik, zezując na Bardolfa, co rozświecał mrok nocy swoją gorejącą lampą. - O, zbrodnio, zbrodnio, zbrodnio! - zawyłem ponuro. - Lecz cyt, dość słów, żołnierzu. Od bestii, co w złych uczynkach nie cofną się przed niczym, jedynie prawo może nas ocalić. Prawo, porządek... tego nam potrzeba. - Prawo i porządek to ja - przypomniał sobie starszy straży. - Bogu Wszechmocnemu dzięki - odetchnąłem. - Siostra przecudnej urody była dziewicą, lecz teraz... - Fakt, okaleczono ją potwornie. - Starszy znów zerknął pełen zgrozy na biednego Bardolfa. - Rzeknij mi coś jeszcze o... - Szsz! - przerwałem. - Jest z tamtymi sześcioma jeszcze ktoś, o kirn nie miałem nawet odwagi wspomnieć. Prócz sześciu zbrodniarzy jest tam również francuski szpieg. Skryli się wszyscy mniej niż sto kroków od nas! - Francuscy szpiedzy?! - We wzroku półgłówka mogłem wyczytać mysi o rychłym awansie. Strażnik wyrwał miecz z pochwy i omiótł spojrzeniem ulicę. - Są tam, w zamtuzie pani Prędkiej - zaszeptałem - Bądź dzielny, panie, a przemądry król Henryk hojnie ci odpłaci, nie wspominając już o mojej matce w Niebiesieh i bracie w Czyśćcu. Straż wzniosła, godny okrzyk bojowy, ruszając pod wodzą zapaleńca z ptasim móżdżkiem gwoli ratowania sprawiedliwości i naprawy dusz własnych. Podążali już nieskładnie "Pod Głowę Odyrka". Musiałem pędzić jak chart, by ich wyprzedzić, ale znów mi się udało odwołać starszego na stronę. - O, panie szepnąłem raz jeszcze - jeśli nie okażecie wielkiej przemyślności, wszystko się zaraz wyda. Odłóżcie te błyszczące miecze. Inaczej: żeby się udało, musisz swoich ludzi wysłać do środka bez broni, jednego po drugim. Diabeł, o którym wam mówię, siedzi na górze z miluchną Dolcią DrzejPrześcieradło i jeśli się spostrzeże w obławie, może na widok straży z nagimi mieczami pokrzywdzić niewinne i uczciwe kurwy. Będzie politycznie], kiedy ruszycie na górę na paluszkach, a każdy ze słoikiem pieprzu w garści... weźmiecie pieprz od mojej siostry! Zbrodniarzowi ciśnijcie pieprzu w oczy i na dyndałę, lecz ukradkiem, ukradkiem, jak drzewiej nieśmiertelny Ulisses! Dziewczęta już znajdą sposób, aby wam okazać swą wdzięczność. Ćwierćdupek strażnik głową tylko pokiwał na ten niewiarygodny plan. (Jeśli chcecie dokonać rzeczy niemożliwej, musicie przedstawić możliwie najmniej wiarygodny sposób działania.) Starszy straży kazał natychmiast swoim ludziom złożyć miecze i oprzeć je o mur. Co uczynili. Potem jeden za drugim zniknęli w burdeliku imć Prędkiej. Na pożegnanie Bardolf dawał każdemu całusa i słoiczek pieprzu. Moi kompanioni czym prędzej pochwycili miecze i czmychnęli. Kiedy strażnicy znów wypadli na dwór - ku uciesze zebranego tam thimu, jeśli polegać na relacji Mielizny - ścigani przez gołe dziewki, starszy straży był siny z wściekłości, bo sztuczka nadszarpnęła mu podobno autorytet i godność. Wściekłość przerosła w furię, gdy się okazało, że miecze zniknęły spod ściany, i gdy w tejże chwili Nell Prędka opróżniła coś z okna nad głowami - czy to misę z winem, czy może nocnik. (Mielizna prawił, że w ogólnym zamieszaniu trudno było odgadnąć zawartość naczynia, lecz gdyby nawet był to rzeczywiście świąteczny napitek, musiał już przynajmniej raz przejść przez nerki połowy kurew w całym Cheapside.) Oficer wysłał swoje straże w pościg za mną. Rychło mnie znaleziono. Kiedy jednak cały ront wmaszerował na strych, gdzie pomieszkiwałem, okazało się, że spoczywam blady i sztywny na łóżku, w szlafmycy, z płonącą gromnicą w jednej ręce, a z krucyfiksem w drugiej. Przebrany za księdza Pęto stał przy mnie z wiatykiem. Reszta mych kompanów klęczała w nogach łoża. - Wszystko przez cierń z Glastonbury - rzekł Bardolf na widok straży. - Cierń z Glastonbury? - powtórzyli strażnicy. - Człowiek, którego widzicie, ukłuł się niegdyś w dłoń cierniem z Glastonbury i od tamtej pory oszalał. Trzeba mu było we wszystkim ustępować, spełniać każde życzenie... Lecz oto umiera! Czy uwierzycie, że nawet teraz jeszcze mu się zwiduje, iż jestem królową Ginewrą! - A gdzie nasze miecze?! - Miecze? Tam, pod ścianą. - Bardolf wskazał nosem kierunek. Miecze wszystkich strażników stały w równym kręgu, wetknięte w ogromniastą gomułę sera - wbite w nią po rękojeść. - Widzicie, tu znów coś sobie ubrdał o królu Arturze - perswadował Bardolf. - Już nie ozdrowieje. Ha, cierń głogu z Glastonbury! Starszy straży sapiąc wyciągnął swój miecz z serowej gomuły. - Zważcie, panowie oficerowie - tu Bardolf poskrobał się znacząco po krostowatej gębie - że więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło waszym filozofom. Lada chwila ma tutaj przybyć Merlin! Oficer bez słowa wytarł miecz o własne siedzenie. Strażnicy nie wiedzieli, co czynić i co rzec. - Módlcie się za niego! - szczeknął na nich brat Pęto. (Kiedy obraza dosięga zenitu, każcie się jeszcze modlić.) (Zgnębcie ich do reszty.) LXXX O jarmarku Świętego Bartłomieja Dzień świętego Bartłomieja Spójrzcie na mój cień na belkach powały! Tłuścioch, który rechotem wita mroczną otchłań. Śliczna świnka, prosiaczek jarmarczny. To ja. Ojcze, ów cień cały czas szybuje, gotowy nam zesłać wielkie objawienie... Objawienie, przy którym jak myślę - dowiemy się, co znaczy wyraz Ducdamel Albo które wprowadzi nas w tajniki wszystkiego, co chcą powiedzieć błazny, gdy kazać im pląsać. Jestem błaznem. Królowie potrzebują błaznów. Od błazna można usłyszeć więcej mądrości niżeli od mędrca. A to dlatego, że błazen nie boi się prawdy. U króla Artura błaznem był sir Dagonet. Harun alRaszyd trzymał błazna imieniem Bahalul. Edmund Żelaznoboki miał błazenka Hitarda. Słyszałem również bajdy o niejakim Bertoldzie, który przybył na dwór Alboina, króla Lombardów. Był ów Bertoldo kmieciem niepospolicie ohydnej postaci, a też niepospolicie prawdomównym. I niepospolicie głupim. Filip Macedoński miał nadwornego błazna. Filip Macedoński miał też na swym dworze filozofa. Filip Macedoński był niezmiernie mądry. Filip Macedoński okazałby się niezmiernie mądrzejszy, gdyby zamiast całej tej menażerii zatrzymał sobie jednego sługę: dworskiego błaznozofa. Ojcze, kiedy staję na głowie, odwracam cały świat do góry nogami. Ojcze, żyję w tragicznym radowaniu się minut i dlatego słusznie każę ci porzucić twój "lepszy" osąd, bo jeno tak trzeba żyć, a nie inaczej. Ojcze, jestem bezwstydnik. Wstydź się zatem swojego wstydu. Ojcze, głoszę tu prawdy niczym ciąg żartów, przyzywając cię ku mrocznej otchłani. Rahere. To Rahere wymyślił jarmark Świętego Bartłomieja. Ów Rahere był dworskim błaznem Henryka I. Jednym z tych żonglerów, pajaców, linoskoczków i trefnisiów. Szarlatanów, akrobatów, cyganów i pantaloniarzy. Jaś Zaganiacz. Jaś Śpioch. Jaś Kotwicznik. Jaś Samochwał. Głupi Jaś. Jaś Obżartuch. Jaś Galareta. Słomiany Jaś. Jaś Mróz. Jaś Szprotka. Jaś Pogromca Olbrzymów. Jaś Psotnik i Jaś Postnik. Nietrudno się przekonać, że cała Anglia ma na imię Jaś. Widziałem Jasia na bartłomiejowym jarmarku. Widziałem, jak spożywał tam nasionka paproci. Nie zniknął jednak na moich oczach, choć niektórzy w tłumie powiadali, że zniknął. Widziałem, jak na tymże jarmarku mył ręce w roztopionym ołowiu. Widziałem, jak dosiadał jednorożca. Widziałem, jak króliki z klatki wypuścił między ludzi. Widziałem, jak sprzedaje tkaninę salamandryczaą. Widziałem również jego salamandrę. Rzucił ją w ogień, a jaszczur jął puchnąć wciąż bardziej i bardziej, aż wreszcie wypluł wielką ilość gęstego śluzu, który to śluz zagasił gorejące węgle. Natenczas Jaś jaszczurkę wrzucił do spirytusu winnego - nie wyglądała ani trochę na osmaloną. Deo gratias. ! liija! Iiija! Biskup Wormacji wyklął Święto Błaznów. Rahere w sennej wizji ujrzał apostoła Bartłomieja i wstąpił do klasztoru. Może dlatego tak rechotaliśmy, nie mogąc zrozumieć i pojąć? A cóż dopiero gadać o tym, co się zdarzyło po jarmarku w Wiklinowym Zaułku, kiedyśmy szli przed siebie, a pod nogi kładły nam się długie cienie. Czy nie wiedzieliśmy wtedy, że śmiech nam wykradziono'.' Że owe błazny jarmarczne karmiły się naszym rechotem jak na uczcie, ciesząc się własną tajemnicą? Nie myślcie sobie, że w błazeństwie błazna kryje się mądrość. Ducdame! To byłoby zbyt proste. Mądrość lecz jak ją mamy zgłębić? Myślę sobie, że świętym i patronem błaznów jest Dyzma. Gyzma, ów drugi łotr, okazał się człowiekiem rozsądnym _ słysz! - rzekł do Zbawiciela. Uczyń nam przysługę. Jeśli naprawdę jesteś Chrystusem, zbaw siebie i nas na dokładkę!Na bartłomiejowym jarmarku zdarzyło mi się niegdyś całować z niewiastą o trzech piersiach. Ojcze, czy komukolwiek udało się zgłębić przyczynę, dla której spośród stu rycerzy, co wyruszyli z dworu króla Artura na poszukiwanie świętego Graala, jeden jedyny Percewal dokonał tej sztuki? Percewal. Parsifal. Dla mnie brzmi to jak - Cymbał! LXXXI O tvm,jak sir John Fastolf w przebraniu mniszki poszedł do klasztoru (Druga nota ręką Stefana Scrope'a) Dzień świętego Eligiusza Na przykład, mogło się zdarzyć, że umarł. Swym uczynkiem Król Jegomość zabił mu serce. Umarł więc, wołając do ostatka o wino i dziewki w owym zamtuzie w Cheapside, "Pod Głową Odyńca". Donoszono mi o tym z kilku wiarygodnych źródeł. W wielkiej radości ruszyłem co tchu do Londynu. By spotkać go po drodze! Pijanego w trupa, lecz przecież nie trupa, jeno żywego Fastolfa. Tłumaczył mi później, że udał śmierć całą i męki konania odgrywał umykając przed wierzycielami. Jakże tu wierzyć? Rozsądek zaraz podpowiada, że nawet fałszywa śmierć musi być prawdą - a tu? Ha, oto mam go przed sobą! Siedzi w złoconej wannie jak w kotle czarownic, przy płonącym kominku, w dzień świętego Eligiusza A.D. (I baja coś niezmiernie sprośnego o tym, jak szukał schronienia w klasztorze, przebrany za mniszkę. Prędzej dam sobie rękę uciąć, niżbym miał zapisać choć słowo z tych brudów.) Rozsądek podpowiada, że Fastolf nie umarł. Ale, jakem już rzekł, rozsądek nie pomoże nam się uporać z tym straszliwym Diabłem. Cóż tu mówić - oczywiście, że nie przyszedł na świat w sposób, jaki tutaj kazał opisać! Cóż jeszcze - Fastolf jest potworem! Marą i zmorą z sennego koszmaru. Zmyśloną postacią... Jeno że ów zmyślony potwór wypowiada słowa, jakich nie usłyszycie z ust ludzi żyjących. Ów Fastolf jest kłamstwem - kłamstwem, które samo wciąż bez ustanku kłamie o swojej wojaczce, o amorach, o bitwach i kompanach, o wszystkim po trosze. Na przykład o figach. Nigdzie na figurze olbrzyma z Cerne Abbas nie znajdziecie drzewa figowego, bo w Anglii figi nie rosną, i tyłe. Ja, Scrope, wam to mówię. Wprawdzie nie podróżowałem do krain, o których on twierdzi, że je zwiedził, lecz słyszałem przecie, iż figi rosną tylko w Azji Mniejszej, w Syrii i w okolicach Morza Śródziemnego. Ba, jeśli naprawdę zdarzyło mu się tam zawędrować, mógł sobie obejrzeć figowiec, co dało asumpt jego majaczeniom. (Owszem, każe sobie sprowadzać figi, dla lepszego trawienia, ale nie z Cerne Abbas. Ot, kupuje je zwyczajnym sposobem od kupców korzennych.) Sądzę, że to, co rzekłem, wystarczy za dowód, który podważy i zabije kłamstwo, co stoi u podstawy pierwszego z "Dni", jak je nazwał. Figa skłamana i - wierzcie moim słowom! - reszta tak samo skłamana. Na przykład bajędy o kartoflach. Cóż to takiego "kartofle"? Nie słyszałem nigdy podobnego słowa. Może to jakieś piekielne zaklęcie? A wszyscy tutaj, Worcester, Bussard i Hanson z Nantonem, posłusznie jak stado świniarczyków zapisują każde słówko pana, zdjęci wielkim strachem, i nie ważą się nawet podnieść oczu znad karty. Ale ja zwrócę oczy potomności jeżeli potomność ujrzy te kroniki - ku bzdurze tej opowieści, tych przechwałek Diabła, co to miał zwyciężyć pod Kildare za pomocą nie istniejących przedmiotów! Na całym świecie nie znajdziecie niczego takiego jak kartofle! "Kartofle" nie istnieją! Na przykład Pędraki. W innej, jeszcze wcześniejszej części księgi, którą umyślił nazywać .,Actami", bredzi coś o swojej Wiktorii w bitwie morskiej pod Pędrakami. Nigdy nie słyszałem o takim miejscu. Owszem, zdarzyła się raz bitwa morska u wybrzeży Flandrii, opodal portu Pin d'Raqui. Prawda też, że w batalii Anglicy pokonali Francuzów, lecz przenigdy w ten haniebny i pijacki sposób, którym Fastolf obraża historię w swojej wersji o tych tam "Pędrakach". Co więcej, nasze sławne zwycięstwo pod Pin d'Raqui miało miejsce w roku , za panowania Czarnego Księcia, z czego wynika jasno, iż było to wiele lat przedtem, nim ów Diabeł, przez siebie samego zwany Fastolfem, mógł przyjść na świat (jeżeli zaufać jego opowieści o tym, jak na świat przyszedł). Bez komentarza odsuwam na stronę jego pogardliwe domniemania, że sir Tomasz Erpingham był zdrajcą i czymś jeszcze gorszym. (Nie mieści mi się w głowie, czemu tak napisał, bo przecież dobry sir Tomasz odegrał niepoślednią rolę w czasach Agincourt i dał Anglikom hasło do ataku, podrzucając w powietrzu buławę i krzycząc "Naprzód!") Odkładam na inną sposobność rozprawienie się z jego niesmacznymi wyobrażeniami o niewiastach, które znał w życiu. W tej szczególnej kwestii wiele mógłbym zdradzić, lecz jeszcze nie czas na to. Obraża moją matkę. Mnie obraża. Niszczę jego "Acta". Worcester o tym wie, rzecz jasna, podobnie jak brat Brackley, podobnie jak reszta. Czytam to w ich oczach, ale żaden nie ośmieli się naskarżyć Diabłu, bo jeżeli ten się dowie, że jeden z jego drogocennych Dni poszedł na zatracenie, że Scrope nie posłuchał i pokorną dłonią nie spisał bajek, wybierając własną prawdę, jedyna Prawdę - niechybnie wpadnie w pasję tak gwałtowną, iż runie bez życia albo też położy trupem wszystkich sekretarzy. Ślepnie! Nie może sprawdzić, co tu zapisuję. Żyje jedynie po to, aby opisywać swoje Dni, lecz i to przychodzi mu z olbrzymią męką. Stąd długie odstępy pomiędzy kolejnymi zapisami w księdze. Jeśli cokolwiek jest zdolne wybawić świat spod jarzma tego Diabła, to jeno wiadomość, że ja, Stefan Scrope, niszczę oto dzieło jego życia! Może już pora tak uczynić... Jest chory. Na pewno nie dożyje setki. Chyba że już mu wybiło sto lat? Albo i więcej? Stary jak własne grzeszki. "John Fastolf - tak się kazał nazywać. Słyszałem jednak, że za dawnych lat, kiedy przestawał z księciem Henrykiem, nazywano go Falstaff, a nadto że jego prawdziwe nazwisko to Oldcastle - ówże lollardzki heretyk, płonąca głownia ocalona ze stosu. Także słyszałem, że jeszcze u boku księcia nosił tytuł rycerski i był w podeszłym wieku. Cokolwiek by wiec mówił na tych kartach o tym, jak zdobył tytuł "sir" we Francji, będą to kłamstwa. Kłamstwa o żywym kłamstwie. Fastolf. Falstaff. A czy to ważne, którym go zwać imieniem? Pod tym czy innym mianem, Diabeł pozostanie Diabłem. LXXXII Opowieść Pistola września Mniej więcej wówczas gdy rudowłosa Matka Przeorysza przyłapała mnie w zacisznej piwniczce w towarzystwie siedmiu siostrzyczek nowicjuszek, delfin francuski przysłał naszemu monarsze Henrykowi V beczkę piłek do tenisa. Henrykowi dowcip jakoś nie przypadł do gustu, podobnie jak moje sztuczki były nie w smak Matce Przełożonej. Wyrzucono mnie zaraz z klasztoru. Anglia wypowiedziała Francji wojnę. Henryk umyślił sobie, że odzyska dziedzictwo przodków, czyli Normandię, Maine i Anjou na początek, a po nich Akwitanię i połowę Prowansji. Domagał się również zwrotu dawnego okupu za króla Jana, który to okup - wliczając odsetki - urósł już do sumy L l (jednego miliona i dwustu tysięcy funtów szterlingów). Henryk żądał ponadto ręki księżniczki Katarzyny z Walezjuszy, najmłodszej córki obłąkanego króla Francji, wraz z posagiem nie mniejszym niż (dwa miliony funtów). Francuski delfin zamiast odpowiedzi przysyłał właśnie piłki, lecz próżno się łudził jako następca tronu, że wciąż ma do czynienia z wartogłowym księciem. Wprędce się przekonał, iż jest inaczej (a dodam jeszcze, że na imię delfin miał Lewis, choć wszyscy przyjaciele zwali go Monsieur Basirnecu - a to, o pani, od francuskiego baise mon nil, co w naszej dźwięcznej mowie znaczy "pocałuj mnie w dupę"). Jeśli o mnie chodzi, nie trzeba mnie było z owego żeńskiego klasztoru wołami wyciągać, i nie szło nawet o dyspensy z siostrzyczka Emilią, lecz bardziej o ciężką pokutę, jaką spodobało się nakładać na mnie siostrze Perdycis. Nieszczęsne wydarzenie z Matką Przełożoną przelało jeno czarę. Wiosną tamtego roku słyszało się zewsząd kowanie młotów. W Southampton zebrano wszystkie morskie nawy, a wokół portu i w całej okolicy rumaki oraz machiny wojenne czekały już na chwilę zaokrętowania. Uczciwie muszę przyznać Henrykowi, że nie szczędził wydatków, by zmienić nasze wojsko w sprawną maszynerię. Najpierw przepoił całą Anglię wojennym entuzjazmem, potem nakazał swojej Tajnej Radzie spisać umowy z lordami i pomniejszą szlachtą. Panowie ci zobowiązywali się solennie wobec króla, że dostarczą odpowiednią liczbę żołnierza na roczną służbę, licząc od dnia werbunku. Żołd nie był taki zły, bo na przykład książęta za jeden dzień wojny mieli dostać trzynaście szylingów i cztery pensy, hrabiowie sześć szylingów i pensów osiem, baronowie i baroneci trzy szylingi i cztery pensy, rycerze dwa szylingi, mniejsi panowie szylinga, a pospolici łucznicy pensów sześć. Mało tego - żołd albo też zaliczkę na poczet żołdu Skarbiec wypłacał za cały kwartał z góry, a jeśli do początku czwartego kwartału nie otrzymaliście żołdu w pełnej kwocie, cała umowa traciła ważność. Jako premię wszyscy panowie brali po sto funtów od każdych trzydziestu zbrojnych, jakich przywiedli. Książęta zobowiązani byli wystawić po pięćdziesięciu jezdnych, hrabiowie po dwudziestu czterech, baronowie i baroneci mieli zabrać wierzchowców szesnaście, rycerze po sześć, chudopanki po cztery, łucznicy po jednym. Wprawdzie zaciężni musieli sami postarać się o konie, lecz resztę ekwipunku dawał im król. Inne punkty umowy głosiły, że wszyscy jeńcy pojmani na wojnie stają się własnością tego, kto ich schwytał dla okupu - oprócz wziętych w niewolę królów, synów królewskich albo też oficerów piastujących wysokie godności przy królu, gdyż pomienieni stanowić będą własność Korony Anglii, wszakże pod warunkiem, że najpierw Korona sowicie wynagrodzi tych, którzy owe osobistości pojmali. Wszystkie zdobyte łupy i trofea wojenne mają zostać podzielone na części trzy, z których dwie przypadają zaciężnej kompanii. Część trzecia natomiast znowu ma być podzielona na trzy, z których dwie przypadają zaciężnej kompanii, a trzecia zostaje dla króla. Spełniając co do joty warunki umowy, a też pieczołowicie strzegąc dziesięciomilowej odległości od władcy (posiłkując się więc umyślnymi), własnym podpisem zobowiązałem się wystawić na wojnę własną osobę, a ze mną dziesięciu konnych i trzydziestu łuczników. W kompanii znaleźli się Pistol, Nym, Pęto i Bardolf. Kłusowaliśmy sobie z Windsoru do Southampton w chmarze motyli. Hajże ha, Worcesterze! Worcesterze, dni tamtej wojny! Tęgie z nas psy były! Jadąc wysłuchałem opowieści chorążego Pistola. Z Pistola był tęgi świszczypała, który w każdym tłumie wnet się rzucał w oczy dla swych spiczastych wąsów i płaszcza z purpury. Nie był on jednak zwykłym bałamutem, a w sercu chował coś więcej niż czcze przechwałki. Nim wyruszył do Francji, ożenił się z Nell Prędką. Któż spośród nas przez całe lata nie przysięgał, że to uczyni - chcę rzec, w moim przypadku przysięgałem, zanim się połączyłem węzłem z panią Millicent. Dopiero Pistol rzeczywiście pojął imć Prędką za żonę, dopiero on popełnił ten sakramentny uczynek! Wziął sobie za małżonkę garść żywego srebra! Biedaczysko. Samem słyszał, jak dosiadając konia rzekł jej w ostatnich słowach, kiedyśmy wyruszali, a wielce nerwowo: - Zatrzaśnij wrota i bacz pilnie, to ci nakazuję! Nie muszę wam tłumaczyć, że nie chodziło mu o wrota domostwa ani o wieko szkatuły. Cóż jednak chciałem rzec - otóż podążając z Windsoru gościńcem na Southampton, wysłuchaliśmy OPOWIEŚCI PISTOLA. Pomnicie zapewne, iż nie opodal sanktuarium Marii Panny w Walsingham jest jaskinia, gdzie pomieszkuje w odosobnieniu święty mąż pustelnik. Zwykle jaskinia ma tylko jednego mieszkańca, który modli się dniem i nocą, jak przystało na człowieka wielkiej czci i dobroci. Jednakże niełatwo oszukać ludzką naturę, a przeto zdarzyło się pewnego razu, iż w walsinghamskiej pustelni osiadł mnich, który nie ze wszystkim dorastał do narzuconej rnu surowej reguły. Myślę, że łatwiejsze to do wybaczenia, jeśli zważyć rozliczne pokusy, jakie opadają człeka na odludziu. Co do mnie, dawno mu już przebaczyłem. Ów dość pośledni pustelnik okazał się więc, trzeba przyznać, rozpustny jak małpa i trzy razy od małpy sprytniejszy. Ponieważ, pamiętajcie, mieszkał sam jeden w jaskini, próżno szukał okazji, by zgrzeszyć nie tylko myślą, lecz jeszcze uczynkiem. Usłyszał wszelako - widzieliście nieraz, jak zepsuci mnisi nos trą paluchem i mrugają okiem - że w samym Walsingham mieszka dziewczę cudnej urody, wraz z matką, wdową prostą i wielce pobożną. Brzmiało to zachęcająco, tedy pustelnik wyszukał długą pustą trzcinę i czekał nocy mrocznej, najlepiej burzowej. I rzeczywiście, tak jak chciał, niedługo przed Świętą Agnieszką zrobiło się raz mroczno i nadeszła burza. Eremita ruszył pędem w ślad za nawałnicą, niosąc ze sobą trzcinę. Pod osłoną ulewy i ciemności nocnych dotarł do chatki, gdzie mieszkała wdowa z piękną córką. Ściany były niegrube, toteż pustelnik bez trudu wydrążył swym narzędziem otwór, co wychodził tuż przy wezgłowiu łoża wdowy. Następnie wraził eremita trzcinę w otwór, aż prawie dotykała ucha zacnej kobiety, i po trzykroć wyszeptał: - Jam jest Anioł Pański! Cisza. Coś się jednak zmieniło w oddechu niewiasty. Poznał pustelnik, że się przebudziła. Jam jest Anioł Pański! - szepnął znowu, trochę niecierpliwie. Nadal cisza. - Odpowiedz, bym mógł poznać, że mnie usłyszałaś! - przykazał znów wdowie. - Jam jest A... - Amen, amen - ozwie się niewiasta. - Nic nie mówiłam, bo nie wiem, jak się trzeba zwracać do anioła z nieba. - Używana forma grzecznościowa - wyjaśnił eremita - w dużym stopniu zależy od sytuacji i od stopnia zażyłości z rozmówcą. - Amen - dodała wdowa. - Wasza Świątobliwość - poddał jej pustelnik. - Że co? - Możesz do mnie mówić "Wasza Świątobliwość" - zaszeptał pustelnik i przypomniawszy sobie, że tuż obok śpi ponętna córka, poczuł tężenie członków i sztywność niezwykłą. Wnet stracił całe zainteresowanie kwestiami grzecznościowych form stosowanych w hierarchii kościelnej wobec aniołów i szepnął: - Przysyła mnie Pan Bóg. Mam od niego wiadomość. Uwaga, czytam. Pan Bóg życzy sobie naprawić żywot KościołaOblubienicy za sprawą męskiego potomka, co zrodzi się z twojego ciała... to jest z twojej córki. - Coś takiego! - zdziwiła się wdowa i dodała spiesznie: - Wasza Świątobliwość. - Oto jak dojdzie do tego wydarzenia - 'tłumaczył eremita przez rurę. - Zabierzesz swoją córkę do jaskini świętego pustelnika z Walsingham i powtórzysz zacnemu mężowi słowa, które usłyszałaś dziś od Boga za moim pośrednictwem. Pustelnik sam już będzie wiedział, co uczynić. Zaprawdę, powiadam ci. szczęsna wybranko, że z ich cielesnej unii zrodzi się syn, który z woli Bożej zostanie papieżem... - Poczekaj! wrzasnął Bardolf w tym punkcie opowieści. - Jeżeli chcesz nam po prostu powtórzyć historyjkę pióra Mikołaj;'. Breakspeare'a. mylisz się srodze. Było zupełnie inaczej! - Nie powtarzam historii Mikołaja Breakspeare'a, jeno MO.JĄ opowieść - odrzekł z wyższością Pistol. - Nastawcie uszu! "Po czyni ciągnął dalej: Pobożną niewiastę wielce uradowała ta oszałamiająca nowina. Rankiem powtórzyła córce anielskie proroctwo i zapytała, co też dziewczę na to. Córka odrzekła: - Bogu niech będą dzięki! - Moja krew! - ucieszyła się matka. Ostatecznie nie co dzień się zdarza, że przed niewiastą otwierają się widoki na zostanie babcią najwyższego kapłana. - Włóż mi czepiec - przykazała córce - i bieżajmy do jaskini świętego pustelnika z Walsingham, jako nam przykazał Jego Świątobliwość anioł. Kiedy pustelnik dojrzał biegnące niewiasty, ukląkł, niby to zatopiony w modłach. Wdowa odchrząknęła. Podniósł na nią wzrok. Niewiasta wzięła go na stronę i powtórzyła to, co usłyszała nocą. Kiedy skończyła, tak się odezwał pustelnik: - Bogu niech będą dzięki! Przydałby się nam wszystkim dobry papież! Potem jednak udał, że się waha. - Rzeknij mi, dobra kobieto, czy jesteś najzupełniej pewna, że to, co usłyszałaś, było snem jeno? - Nie, to nie był sen - odparła niewiasta. - Nie sen, lecz anioł. - A jako mu było na imię, temu aniołowi? - Zapomniał się przedstawić. - Ano - pustelnik na to - zaczekajmy. Ranek bywa mądrzejszy od wieczora. - Na cóż tu czekać?! - Czyż nie ślubowałem przed Bogiem czystości? - oburzył się eremita. - To nie takie proste ani łatwe, czego wymagasz ode mnie wraz ze swą córką. Idź do domu i zmów pacierz, kobieto. Zobaczymy, co przyniesie jutro. Gorzko rozczarowana, choć i ujęta udawaną cnotą pustelnika, wdowa powróciła do chatki. Nietrudno zgadnąć, że tej samej nocy niecny pustelnik wypuścił się z jaskini i powtórzył słowa przez wydrążoną trzcinę. Tym razem jednak, kiedy skończył, wdowa zapytała: - Jak mam nazywać Waszą Świątobliwość? - Malwolio - odrzecze eremita. O brzasku wdowa zerwała się i razem z córka pognała prosto do jaskini, gdzie w wielu słowach szczegółowo opowiedziała o nawiedzeniu nocnym i o nowinie, którą przyniósł anioł. - Mówił, że ma na imię Malwolio. - Ha, sam Malwolio? - zdziwił się mnich. Jeden z najmożniejszych aniołów w całym Niebie! - Na co jeszcze czekamy! - zniecierpliwiła się wdowa. - Do trzech razy sztuka pustelnik jej na to. - Idź do dom i zmów pacierz, kobieto. Jeżeli i dzisiaj odezwie się do ciebie anioł, uczynimy, co każe. Zaraz wieczorem wykradł się z jaskini, przytknął wdowie do ucha trzcinę i oświadczył jasno a dobitnie, iż Bóg srodze się gniewa ciągłym odwlekaniem czynu i pragnie, aby stała się Jego wola. Dlatego już o świcie niewiasta i córka stanęły przed jaskinią. Wdowa z rozśpiewanym sercem wyjawiła mnłsiej poczwarze trzecią i ostateczną nowinę, a pustelnik bez zwłoki wziął ją pod ramię, wprowadził do kaplicy i mówi: - O, pani, musisz tu pozostawić swoją piękną córkę. - W kaplicy?! - Córka twoja i ja oddamy się modłom - wyjaśnił pustelnik. - Wówczas Bóg ześle nam znak, co mamy czynić. I uczynicie wszystko, co rozkaże? - Oczywiście. Wdowa sobie poszła. Kiedy pustelnik znalazł się sam na sam z panną, kazał jej się rozebrać, gdyż - jak jej rzekł - musi zostać powtórnie ochrzczona. Jak się okazało, nie chodziło wcale o chrzest. Z biegiem czasu po okolicy rozeszły się wieści, że córka wdowy oczekuje dziecka ze świętym pustelnikiem z Walsingham i że anioł Malwolio we śnie objawił niewiastom, iż syn z owego związku zostanie papieżem. Dlatego kiedy nareszcie nieszczęsne dziewczę powiło zdrową, piękną i brykającą CÓRECZKĘ, dopieroż było szumu! Stara wdowa wnet zmarła z żałości i wstydu. Pustelnik czmychnął z okolicy. Jedna tylko córka nie przejęła się jakoś tym wszystkim i żyła w spokojności, chowając swoją pociechę. Że zaś była piękna i miła, i dobrego serca, a jeszcze dlatego iż pomimo podłego męskiego oszustwa nie zatraciła wiary, znalazła sobie męża, który jej pomógł w pielgrzymce przez ziemski padół. Dziecina dorosła i okazała się jeszcze piękniejsza od matki z dni, kiedy ją posiadł pustelnik. - Mówię wam szczerą prawdę - zakończył rzecz Pistol, furkocząc w krąg swoim płaszczem. - A wiem na pewno, bo owa córeczka to moja matka! Historia ta wielce nas wszystkich zadziwiła i podbudowała. Mnie wszelako nie zadziwiła nad miarę. Wieści, że mój chorąży jest synem papieża z nieprawego łoża, w dodatku papieża niewłaściwej płci, sporo mi wyjaśniły względem bombastycznych i piramidalnych przechwałek Pistola. W jego ustach cała opowieść brzmiała zupełnie inaczej niż tutaj, gdyż niestety, Pistolowa frazeologia doprowadza mnie niezmiennie do furii albo setnie nudzi. Gdzieżby umiał Pistol zwyczajnie powiedzieć: "dopieroż było szumu", jak ja powyżej. Prawda, Worcesterze? Jeśli pamiętam, Pistol w rzeczywistości rzekł: "Złamany świat wdowieństwa, lubo też wzmocniony." Któż byłby skłonny wysłuchiwać nadmiaru podobnych baliwerni? LXXIII O wzięciu Harfleur Narodzenie Najświętszej Maryi Panny Jak śpiewaliśmy w pieśni o Agincourt, "nasz król pan wyruszył tam, gdzie Normandia". Pamiętam ową pieśń weteranów sławetnej kampanii, wojaków ze świty Henryka V, z Bożej łaski króla Anglii i Francji. Wyruszyliśmy na Normandię dnia piątego sierpnia roku od Śmierci Pańskiej, który to dzień przypadał w niedziele. Łabędzie. Kiedyśmy żeglowali po srebrnym morzu, wokół nas wciąż kołowały śnieżyste łabędzie. W Southampton zostały po nas jedynie trzy ucięte głowy zatknięte na pikach: głowy panów Cambridge, Scrope'a i Greya. (Ów Scrope to kuzyn mojego Scrope'a, Stefana.) Ci trzej niegodziwcy uknuli spisek na życie naszego monarchy, wskutek czego Henryk osobiście doglądał ucinania łebków, zanim wsiadł na swój okręt o nazwie "Trójca Święta". Król miał pod sobą sześć tysięcy zbrojnych - rycerstwa, panów i panków. Takoż dwadzieścia cztery tysiące łuczników, piechoty pancernej, kuszników, pikinierów i włóczników. Dwadzieścia pięć tysięcy wierzchowców. Tysiąc pięćset statków i okrętów. O, miecze! O, łabędzie! O, trąby! Płynęliśmy poprzez morze niczym ruchomy gród, a pośród wielkiego ruchomego miasta nietrudno mi było, jako lojalnemu poddanemu króla Henryka V, zachować nakazaną w edykcie wygnania odległość dziesięciu mi! od osoby władcy. Żartuję, Worcesterze. (Aha, wyborny był ów kulebiak. Możesz to ode mnie przekazać temu bękarciemu pokrzykowi Makbetowi. Sądzę, że albo się spił bardziej niż zwykle, albo wstąpił na ścieżkę poprawy.) Żartuję. Dziesięciomilowa odległość była przecież tylko kwestią formy. Stanowiłem wszystko, co Henryś Sztywnawy musiał odrzucić. Czy gdyby nie odrzucił mnie i całej reszty, byłby lepszym królem? Ja tego nie wiem. Ale też mniemam, iż Henryk mógł istotnie stać się kimś lepszym - gdyby nie jego ohydne poczucie, że wyganiając mnie, czyni słusznie. Nie mnie jednak go sądzić, zwłaszcza że nie jestem tu bezstronny. Ba, powiedzcie sami, czy znaliście kiedykolwiek człowieka równie stronniczego, a też o równie dwulicowym brzuchu? Dość bajania, zęby mnie zaraz bolą, gdy słyszę, jakoby ten czy ów mógł być ,,lepszy". Każdy jest tym, kim jest, i tyle. Dodam jeszcze tylko - bo coś dodać muszę - iż wkrótce odkryłem, że przechera Henryk wyznaczył mi granicę dziesięciu mil ANGIELSKICH! Id est, nie zamierzał wcale wyzbywać się dobrodziejstwa moich talentów wojskowych na obcej ziemi. Jak zawsze, miałem przynależne miejsce w najgłębszej ciżbie bitewnej. Było gorąco. Na statkach okrutnie śmierdziało. Przez osiemnaście dni czekaliśmy na pomyślny wiatr ku Francji. Zaczęło nam już nie dostawać kseresu. Gryzła mnie koszula. Morświny igrały przy burcie w falach dumnego przypływu. Światło na wodzie przypominało garście rozsypanych diamentów, klingę, co rozcina podwodne ognie... W południe dnia następnego rzuciliśmy kotwicę w miejscu zwanym Chef de Caux, trzy mile od Harfleur. Stanęliśmy kołysząc się na falach w skrzypie drewna, czekając, czekając, całe popołudnie, wieczór, noc. Czekając. Zanim wstał świt, sir Jan Holland, hrabia Huntingdon, ruszył z garstką rycerzy na rekonesans, a kiedy rozedniało i wstało jasne słońce, sam król z główną częścią wojska przeprawił się na ląd lekkimi łódkami i szkutami, wkrótce też okopał się na wzniesieniu, które górowało nad Harfleur. Trzy jeno rzeczy pamiętani dokładnie, a to - po pierwsze, że po prawicy mieliśmy splątany zagajnik, który wiódł aż do ujścia Sekwany; po drugie, z lewej strony ciągnęły się zielone pola, łęgi, wioseczki i sady; rzecz trzecia była mianowicie taka: wysiadając z łódki wdepnąłem prosto w krowi placek. Bardolf widząc to ryknął śmiechem tak głośnym, że aż mu nos znormalniał. Żeby oczyścić but, kopnąłem Bardolfa. Stanąłem na pagórku, kędy się zlatywały skowronki, i spoglądając w dół na Harfieur zacząłem węszyć zwycięstwo. Umaiłem miecz polnym kwieciem i wziąłem się do walki z winiakiem, myśląc sobie przy tym, choć nie po raz pierwszy, że pięknie być żywym i mieć wszystkie członki w komplecie. Krowie gówno nie popsuło mi wcale humoru - stanowiło dobrą wróżbę, bo i sam Cezar wdepną! w taki placek przed bitwą farsalską. Henryk co prędzej wysłał parlarnentanusza, żądając poddania Harfleur. Było to zgodne z jego punktem widzenia stawał pod Harfieur nie jako zdobywca, lecz prawowity władca, chcący jeno odzyskać, co jego, jako książę Normandii, któremu Harfieur winne posłuszeństwo. A jeśli Harfleur posłuchać nie zechce, Henryk śmiercią zagroził Harfleur. Harfleur posłuchać nie chciało. Mury miejskie były nad podziw silne, załoga składała się z czterystu zbrojnych i chmary pachołków, w sumie około trzech tysięcy wojska. Co więcej, Harfieur otaczała fosa, w murach wyrastały potężne baszty, a bram miasto liczyło tylko trzy. Przed największą z nich Żabojady wzniosły jeszcze rodzaj bastei z drewnianych bali, budowlę zwaną barbakanem. Ze strzelnic tego barbakanu razili nas strzałami. Nieładnie. Jakobyś zdobywał ufortyfikowany pasztet, jeżący się od noży i oblany ze wszystkich stron sosem. Henryk rozpoczął oblężenie od zwykłych sposobów, a to: ustawił swoje ciężkie bombardy, chroniąc puszkarzy za tarczami z drewna i żelaza, po czym rozkazał zacząć pukaninę. Zapalonym prochem miotał z armatnich rur kamienne kule, i tak przez siedem dni i nocy. Najcięższy ogień skierowaliśmy właśnie na barbakan, gruchocząc go pociskami ł trzy razy podpalając - wszakże na próżno. Przeciwnik również nie marnował czasu, czyniąc nam wielkie szkody z armat i szyjąc z kusz. Co ukruszyliśmy za dnia kawał muru, zaraz w nocy Francuz łatał wyłom belkami i beczkami ziemi, kamieniami i piaskiem. Chytrusy usypały też na umocnieniach zwały miękkiej gliny - sprytny podstęp, bo nasze pociski armatnie tonęły w glinie, jakobyś śliwkami strzelał w gruby pudding. Wielce było to przygnębiające. Henryk kazał minerom ryć podkop pod mury, aby umocnienia grodu wysadzić w powietrze. Żabojady zaczęły ryć kontrminy, udaremniając plan. Król wysłał tedy w bój grupę oblężniczą, chcąc zasypać fosy faszyną i wziąć mury szturmem, lecz Francuzi znowu przywitali nas lawiną kamieni i strzał, a na tych, co się przedarli za fosę, lali kotły żrącego wapna i wrzącego oleju. Wreszcie położyli kres naszym zamysłom, bo podpalili kładki z faszyny. Czuwałem miedzy paszczami armat, obserwując działania wojenne. Największą bombardę nazywaliśmy Królewską Córą. Na inne wołaliśmy Dworki. Ech, wojno! Całuj mnie w dupę! Jak dziś czuję tamtą woń - smród tuneli zalewanych wodą, odór utopionych trupów. Słyszę odgłosy wojny - głuchy, rytmiczny grzmot armat oblężniczych, świst i poszum strzał z łuku. Pęto utracił oko, ale i tak miał szczęście, bo nasz król i władca zadbał o właściwą opiekę medyczną i chirurgiczną nad poranionymi. Nasz lazaret polowy obsługiwali tmć Mikołaj Colnet, medyk królewski, i pan Tomasz Morstede, chirurg, a z nimi dwunastu pachołków. Medycznym umiejętnościom Morstede'a Pęto zawdzięcza życie. Czuję dotyk wojny - ucisk żelaznych okuć na ramionach i nogach, pancerz gniotący pierś, kłucie szczeciny na czaszce. To już pamiątka po włosach, wygolonych do czysta, aby się głowa nie pociła pod żelaznym hełmem. Ten oto hełm nosiłem pod Harfleur i pod Agincourt: z przyłbicą, dobrze chroniący wrażliwy kark i szyję. Obecnie trochę jakby staromodny, ale o niebo lepszy od dawnych szyszaków, wierzcie słowom rycerza. Widzę wojnę - ciągnące ku sobie sztandary, błysk słońca na lufach Królewskiej Córy i Dworek. Płonący barbakan. Nieustępliwe baszty. Harfleur rzeczywiście nie chciało posłuchać Henryka. Ilekroć zdołaliśmy uczynić wyłom w umocnieniach, Francuz zaraz go łatał. Potem zaczęło padać. Deszcz lał bez ustanku i przestać nie chciał, na wskroś przesiąkając pancerz i obuwie. Rowy zmieniły się w wezbrane fosy, chorągwie wyglądały jak wymokk szmaty, a konie kaszlały i cały czas stały na trzech nogach, trzymając czwartą w powietrzu - konie niby senne mary, z okiem zamkniętym i zadem odwróconym do wiatru. A już czymś najgorszym okazała się - pewno wskutek nagłej wilgotnej pogody, niespotykanej o tej porze roku - okrutna epidemia biegunki, która przerzedziła szeregi rycerstwa. Warunki obozowania wokół Harfieur sprawiły, że okolica stała się idealnym siedliskiem zarazy, tyle powiem: pola zamieniły się w trzęsawiska, a byle powiew niósł woń rozkładającego się i gnijącego mięsa. Wszędzie mnóstwo padliny. Kiedy nareszcie deszcz ustał i podmokła murawa zaczęła parować, zleciały się do nas muchy, a taką chmarą, że słoneczny blask zdawał się przygasać. Dwa tysiące zbrojnych padło na rozwolnienie. Większość z nich pomarła. Dyzenteria dotknęła również Tomasza, księcia Klarencji, który jednak nie umarł, ale musiano go co prędzej odesłać statkiem do Anglii. Dumam sobie, że kiedy nie stało Tomasza, pierwszy raz przyszła Henrykowi do głowy myśl, iż być może nie uda mu się ot, od niechcenia wziąć Harfleur. Na samą myśl o tym orle oko rozbłysło nieposkromioną wolą zwycięstwa. Król rozkazał dąć w trąby i ogłosić wszystkim, że o świcie całe wojsko ma ruszać do szturmu na miasto. Wszystko albo nic! Henryk nakazywał wojsku: "Niechaj przykładem waszym tygrys będzie." Ponieważ kiepski ze mnie tygrys, sposobiłem się raczej do roli lwa albo i słonia (chociaż nie zaprzeczę, iż Bachus lubił jeździć rydwanem zaprzężonym w tygrysy). Ciekawszy był jednak nie tyle wybór symbolu, ile słowa o naśladowaniu, niczym w teatrze. Dla Henryka cały świat wydawał się teatrem, a mężczyźni i kobiety aktorami w sztuce. Ba, sam najlepiej, jak umiał, grał oto rolę króla. Całą noc Królewska Córa w asyście Dworek grzmiała bez przerwy: Bum! Tarabum! Dup! Pistol przechadzał się dumny jak paw, w szkarłatnym płaszczu, nie dbając wcale, że w blasku księżyca stanowi widoczny cel, i wykrzykiwał różności o sir Acolonie, sir Ballamorze, sir Beaurnarisie, sir Borsie, sir Ectorze, sir Eryku, sir Ewainie, sir Gaherisie, sir Galahadzie, sir Garecie, sir Gawainie, sir Kaju, sir Lameroku, sir Lancelocie z Jeziora, sir Lionelu, sir Marhauzie, sir Palamidzie, sir Peleasie, sir Peredurze, sir Sagrisie, sir Superabilisie, sir Torze, sir Tristramie, sir Wigamurze i pozostałych stu pięćdziesięciu rycerzach Okrągłego Stołu, przyrównując ich czyny - nie bez odrobiny wyższości - do własnych wojennych sukcesów planowanych na dzień następny. Nym i Pęto grali w kości, Bardolf nos ugniatał, a ja rozsiadłem się na trupie francuskim (bo od mokrej ziemi ciągnęło) i piłem zacny kseres. Dobre wino kseres ma w sobie dwie cnoty: idzie do mózgu i wysusza tam wszystkie głupie, ciężkie i surowe wapory, daje mu pojętność, żywość i spryt, napełnia go żywymi, ognistymi, rozkosznymi kształtami. Drugą cnotą dobrego kseresu jest krwi rozgrzewanie. Pod księżycem owej nocy wino kseres iluminowało mi wpierw zziębłe oblicze, które wreszcie jak morska latarnia wszystkim innym częściom tego małego królestwa, człowieka, daje wezwanie do broni, i natychmiast wszyscy żywotni towarzysze, wszystkie wewnętrzne drobne duchy ściągają do swojego kapitana, serca, a on, wielki i dumny, z taką drużyną waży się na wszystko - takoż w porannym boju, co nas czekał. O, czułem, że piję biały ogień, płynny blask księżyca lub miodną krew Samsona. Gdybym miał tysiąc synów, Worcesterze, dałbym każdemu za pierwszy fundament nauki: unikaj cienkusza, a poświęć się kseresowi. Poranek wstał wreszcie. Gotowaliśmy się do szturmu. Gdy naraz... Czy to za sprawą Henryka, który wielce udatnie naśladował Tygrysa... Czy to za sprawą Pistola, co dosiadłszy Córy Królewskiej puszczał z lufy pociski... Czy to za moją przyczyną, bo pijany w dym tarzałem się po zielonym wzgórzu z rykiem wielkim... DLA JAKIEJŚ PRZYCZYNY, chcę rzec, harfleurscy mieszczanie zdali sobie nagle sprawę, że nie ma już dla nich nadziei. Oto z barbakanu wyszedł parlamentariusz z białą flagą. Jak się okazało, komendant fortalicji słał nam obietnicę rychlej kapitulacji i poddania miasta bez reszty, o ile do godziny pierwszej po południu w niedzielę król albo delfin Francji aie przyjdą z odsieczą. Czyli w ciągu trzech dni. Henryś ochoczo przystał na takie warunki. Stało się to (jak sobie obliczam) dokładnie dziewiętnastego września. Oblężenie trwało równe trzydzieści dni. Nie muszę dodawać, że ani zbzikowany król Karol, ani jego wartogłowy syn nie ruszyli przed niedzielą na odsiecz. Toteż w niedzielne popołudnie nasz król Henryk w złotej zbroi siadł na tronie, ustawionym na wzgórzu pod baldachimem, i patrzył, jak sir Gilbert Umfraville, który na zatkniętej pice dzierżył hełm królewski z korona, przyjmuje lorda Garcourt, a z nim drugich znamienitych mieszkańców Harfleur, przynoszących klucze do bram miasta. - Bóg za Henrykiem! Anglia i święty Jerzy! Kapitana twierdzy i jego oficerów król rozkazał odziać w pokutne włosienice i potrzymać co nieco z konopiem na szyi, gotowych do wieszania. Klęczeli pośród wieczornego chłodku, który niósł zapach jesieni, ból czuli w zgiętym ciele... Potem jednym skinieniem Henryk kazał ich puścić wolno. Kiedy zaś wzeszedł księżyc, noc ujrzała zatknięte na bramach Harfleur chorągwie świętego Jerzego i króla Anglii. Henryk Monmouth kroczył boso ulicami grodu w stronę bramy kościoła Świętego Marcina, gdzie miał złożyć Bogu podziękowanie za zwycięstwo. Ja tymczasem, Fastolf, również na bosaka, stałem na bar bąkanie przydeptując stopą trzy dziewicze córki lorda - Falstaff Garcourt - było to wprawdzie innym sposobem dzięk czynienia, lecz przecie nie mniej szczerym i poważnym. Miło było moim uszom słyszeć trzy kolejne okrzyki trzech kolejnych dziewic, które z radością wielką i wdzięcznością składały angielskiemu panu hołd za nieustępliwą postawę w trakcie oblężenia. - Merci! - wołały (a może: - Miłosierdzia?), gdy przerywałem warowne zapory ich błon dziewiczych. Wnet jęliśmy wspólnie rozwiązywać nowe problemy trygonometrii, igrając pośród nocy a teorematów naszych twierdzeń o trójkątach nie znajdziecie u Pitagorasa. Wszystkie zadania stanowiły o tym, jak (i czym) równocześnie wypełnić fosy trzech dziewek naraz. (Wstydź się, o pani! Cóż, jeżeli nalegasz, wytłumaczę. Użyłem do tego pyty, języka i dużego palucha u nogi...) Angielszczyzna lordowych córek nie była lepsza od mojej francuszczyzny, lecz jak to już stwierdziłem przy różnych okazjach, nie ma sytuacji, w której nie wystarczyłby sam jeno wzniesiony przyrodzony członek. Natura nie zna lepszego narzędzia, gdy trzeba coś wyjaśnić, wyłuszczyć albo też właściwie pojąć znaczenie. LXXXIV O utraceniu Bardolfa Dzień Podwyższenia Krzyża Świętego Henryk rzucił wyzwanie delfinowi głosząc, iż chce cisnąć na szalę swoje prawo do tronu Francji i rozstrzygnąć wszystko przez pojedynek władców. Odpowiedzi nie było; delfin nie przysłał choćby jednej piłki tenisowej. Król umyślił tedy wyruszyć na Calais, zostawiając w Harfleur garnizon pięciuset jezdnych i tysiąca łuczników. Ze sobą wziął natomiast dziewięciuset pancernych i łuczników pięć tysięcy. Jeńców, łupy, rannych i wszystkich nadal dotkniętych sraczką odesłaliśmy z powrotem do Anglii, razem z artyleria. Bombardy zrobiły swoje i król nie miał już dla nich miejsca w swoich ambitnych planach militarnych. Przebijaliśmy się przez Pikardię, forsując rzekę Sommę nie opodal Nesle, w miejscu dogodnym, gdzie nurt sięga koniom nieco powyżej brzucha. Francuska armia rozmyślnie zaczęła odwrót nawet na nas nie czekając. Chcieli się bowiem Francuzi zebrać w kupę nieco dalej i tam zagrodzić nam drogę na Calais. Widzieliśmy jeno ślady na gościńcu wskazujące, że wroga kolumna jest o całe mile szersza od naszej i liczy sobie dużo więcej wojska. Właśnie wówczas Bardolf ukradł monstrancję z kościoła w Corbie i z rozkazu króla zadyndał. Powieszono go tuż przy kościele na drzewie, w przytomności całego wojska. Pistol wstawiał się za nim, lecz prosił daremnie. Na dodatek monstrancja była z pozłacanej miedzi, zupełnie bez wartości. Głupi Bardolf wziął ją za szczerozłotą. Mnie samemu nie wolno było przemawiać do króla, więc tylko zasalutowałem wisielcowi głownią miecza, kiedyśmy tamtędy przeciągali. Nos Bardolfa poszedł na szubienicę i ogień zgasł w nim. Uważny czytelnik jeżeli sobie kiedyś takiego pozyskam, idealnego czytelnika cierpiącego na idealną bezsenność i studiującego wzrokiem każde moje słowo w poszukiwaniu snu, co da mu przebudzenie - otóż uważny czytelnik powie mi w tym miejscu, że chociaż dostałem się jakoś do Francji (co jest niebłahym osiągnięciem sztuki inżynieryjnej i nawigacji, zważywszy na wymiary mojego kałduna i fakt, że żaden z naszych statków nie liczy! sobie więcej niż pięćdziesiąt ton wyporności), wcale się nie posiłkuję - jako obiecywałem - kronikami imć Piotra Basseta. Drogi mój i wielce Uważny Czytelniku: powodem mojej decyzji był tutaj sam Basset. Przez siedem dni z rzędu zaledwie spojrzałem na jego łacinę, zaraz mnie sen morzył. Gdybym nawet kazał Scrope'owi i Worcesterowi odgrzewać te łacińskie jagły w naszej mowie, nie posłużyłoby to zgoła ubarwieniu moich bogatych dni Albo was uczęstuję całą ucztą, albo nic wam nie dam Prócz tego, szkoda mi było moich Dni - chcę rzec szkoda chwil najmilszych (nie licząc oczywiście niektórych śliskich interludiów z moją bratanicą) z każdej upływającej doby, chwil wspominania. Wspominani;.!, dyktowania, niespiesznych dywagacji i wyśpiewywania dziejów, a jeszcze i chwil, co dają ostrogę sekretarzom, którzy kreślą w pośpiechu na tych oto kartach moje wyczyny, furie, figle i opinie. Kiedy się już zgadało o mych humorach, niech będzie raz na zawsze powiedziane, iż mam wokół siebie wielce hultajską bandę i chyba samemu Diabłu zgasłby uśmiech na obliczu, gdyby Czart musiał sobie radzić z moimi włościami. Co więcej, jeśli Anglikowi uie wolno nawet kopać w zadek własnych sekretarzy, kogóż ma tedy kopać? Gdybym pozwolił tej rozleniwionej psiarni zwyczajnie przekładać Basseta na nasze, byłoby to wyrzucaniem dobrych pieniędzy w błoto. Nie żebym zaraz chętnie płacił brzęczącą monetą, prawda, słodcy bliźniaczkowie? Cierpliwości: w Niebie znajdziecie odpłatę, w to nie należy wątpić. Święty Michał był zawsze po mojej stronie, zawsze gotowy zborgować przyjaciołom dwa funty. Zanim to nastąpi, moje wy chłopięta, o ile spiszecie się dzielnie i ładnie będziecie stawiać litery, znajdzie się dla was miejsce w moim testamencie. Nie myślcie sobie tylko, że swoją tłustą i towarzyską cielesną powłokę opuszczę przed upływem dziewiętnastu lat - dożyję setki, co rzeczą tak pewną jak to, że służyłem podczas wojny stuletniej, to, że opowiadam swoje dzieje przez dni stojak to, że Setna rzeka wciąż płynie za oknem, płynie, płynie, nim wpadnie do morza. Umyśliłem więc sobie, rnój Drogi Uważny Czytelniku (a również wykwintny, czyż nie tak zwracają się do ciebie autorzy? Choć jeśli mnie zapytacie o zdanie, wolałbym chyba znaleźć w czytelniku nieokrzesanie i dzikość... Nuże, mój panie! Hajże! Kopnij kota, łajzo!), otóż umyśliłem sobie, o panie, co zrobię, i uładziłem plan misterny, o pani, tego, w jaki sposób użyję niczym nici przewodniej zapisków tego psa Basseta - jako ducha, który mi podsunie zarys wydarzeń, jako chudy szkielet ledwie co widzialny opowieści o moich latach we Francji. Ach, zapisom Basseta nie zbywa na akuratności, sam to pierwszy przyznam. Brak im natomiast - jakże to wyrazić? Brak im pewnego tonu... Ponieważ Hanson na rnoje polecenie odczytał mi głośno najwyborniejsze urywki już zapisanych Act - zwłaszcza ostatnie feralne minuty Dnia, gdy brałem Mirandę od tylca, machającą Pastonom na pożegnanie... Och, jak się przy tym wierciła. Ach, jakże się naszemu Krzysiowi łamał głosik, kiedy czytał to na głos... Ponieważ, co więcej, Bussard znów pierdzi rozgłośnie gwoli przypomnienia mi różanych woni rozdziału dwudziestego i drugiego, żeby już nie wspomnieć o dźwięcznej muzyce Bussardowej interpunkcji... Owszem, ponadto że Łukaszek Nanton odczytał nam dekokt, uwarzony w kipiącej fantazji pani Prędkiej, a opowiadający o niegdysiejszych moich śnieżnych godach na świętego Hilarego z moją nieodżałowaną małżonką... Wszystkie te proste uciechy każą mi się oddać bez reszty, z wielkim zapałem i ochotą, która mnie raduje - pisaniu. Obawiam się, że utraciłbym całą tę radość, gdybym nakazał moim kurwim synkom zarabiać na chleb przepisywaniem na nasze dziesięciu stron dziennie Bassetowych zapisków drobnym maczkiem. Inna sprawa, że kroniki Basseta to Historia całą gębą. (Bądź pozdrowiona, Klio, ad infmitum, ad interim, ad libitum, ad literom, adnauseam, ad goud cholerum). Są to zapiski uczciwego wojaka, który miał obowiązek rachować i wspominać wyczyny swojego kapitana i przyjaciela, czyli mnie. Dlatego trzeba księgi te mieć przed oczami, nawet gdy się własnymi słowami opowiada, jak było. Spieszę cię zapewnić, Uczony lubo Dziki Czytelniku, iż gdy oddajesz się lekturze rozdziału na temat mych przypadków we Francji, słyszysz mój głos OBECNY - dochodzący stąd, z zamku w Caister w roku od Zbawienia Naszego, a dobry mamy rok, mimo że Anglia prawie już ze szczętem zeszła na psy i gdzie jej tam do dawnej postaci. Z przeszłości ocalały jako tako mój brzuch jedynie i mój pytiasz (choć i jernu brakuje nieco do dawnej świetności). Nie! Na Kutafonsa? Miranda jakoś się nie uskarża, jak mniemam? Nie prosiła jeszcze, abyście i wy dwaj przybyli z odsieczą? To, czego tu słuchacie, Drodzy Moi Goście, jest opowieścią Fastolfową w każdym kolejnym dniu, słowem Fastolia wypowiedzianym tu i teraz, wspomnieniem tego, co zdarzyło się niegdyś, czyli w niniejszym ustępie wspomnieniem jesieni w Pikardii, kiedy to - cytując Bas- seta - "król Henryk wiódł nas forsownym marszem przez wioski Peronne, Albert, Bonnieres i Frevent, aż wreszcie dwudziestego czwartego Oktobra stanęliśmy w osadzie Biangy nad rzeką Mieczy, którą to rzekę nasze wojska przekroczywszy i wspiąwszy się na szczyt wzgórza, ujrzały Francuzów w trzech silnych hufcach, uszykowanych o milę w przedzie i rozpostartych po całej równinie jako chmara szarańczy. Kwaterą stanął Francuz opodal wioseczki Azincourt lubo Agincourt." Snując zatem wspominki mam przed sobą kronikę wojen francuskich imć Piotra Basseta i mogę was ucieszyć widmowym głosem kronikarza w duecie z moim żywym słowem. Wyjrnijże rękę z porciąt, Hansonie! Znałem raz brudasa imieniem Jago, który od podobnych bezustannych zabaw oślepł. Co mówię! Nawet on oddawał się palcowym amorom z mniejszym zapałem niźli ty w tej chwili. Jeśli tylko wspomnę choć słówkiem o Mirandzie, Hanson już łapie się za pałę i niby to zamyślony siedzi w kątku kręcąc wrzecionem, a tak ukradkowo, że słyszałbyś, jak się podwiązka zsuwa z uda bez jednego Honi soit... Kiedyś, kiedyś, jak będziesz grzeczny, każę Mirandzie popląsać z tą twoją zabaweczką... Ha! Na te słowa dojechał, gdzie chciał! LXXXV O bitwie pod Agincourt Dzień Siedmiu Boleści Najświętszej Maryi Panny Caluteńką noc lalo. Obozowaliśmy pośród jesiennych sadów. Dobrze pamiętam woń jabłek, co gniły pod stopami. Podniosłem dwa owoce, chcąc spróbować żonglerki, lecz się okazały miękkie i nabrzmiałe, przywodząc mi zaraz na myśl gruzły na Bardolfowej gębie. Cisnąłem jabłka precz i usadowiłem większą część swojego jestestwa w dziupli wypróchniałego dębu. Pożywałem figi ! zCerne Abbas, plując pesteczkami. Nie myślcie sobie, że kiedy się zaklinam na figę, mówi przeze mnie lada jaki przesąd - nie przypisuję figom nadprzyrodzonej mocy, lecz zważcie sami: podczas gdy tak niezłomni książęta jak Tomasz Klarencki robili w portki, zdjęci bagienną gorączką, jam pozostał nie skażony biegunką, a to dzięki codziennej porcji fig. Stanęliśmy obozem tak blisko Francuza, iż gdy zapadła ciemność, słyszeliśmy nawoływania z tamtej strony. Przez nasze szeregi zaraz przeszły wieści, że wróg ucztuje i pogrywa w kości, mając za stawkę nas jako jeńców, których weźmie nazajutrz. Mocą rozkazu króla w obozie angielskim wszelka wesołość była zakazana - zresztą daleko nam było do wesołości w ową noc, bo Henryś hojną dłonią ofiarowywał podłym żabojadom łatwe zwycięstwo. Przeciwko nam stanęło sto tysięcy Francuzów, wyćwiczonych i wyekwipowanych, jak trzeba, podczas gdy nasza armia, wielce utrudzona, liczyła sobie raptem pięć tysięcy dziewięciuset wychudłych zbrojnych. Poprawka! Pięć tysięcy ośmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu wychudłych zbrojnych i mnie! Lecz nawet biorąc pod uwagę moją godną osobę, wszystkie okoliczności bez wątpienia sprzyjały Francuzom. Jako rzekłem, ani mrumru z naszego obozu. Taki mieliśmy rozkaz. Przyrzeczone nam, że jeśli którykolwiek z panów rycerzy złamie ten rozkaz, utraci wierzchowca z uprzężą, natomiast jeśli ciszę złamie prosty żołnierz, postrada lewe ucho. Siedzieliśmy cicho. Słuchaliśmy szumu deszczu. Zanim zajaśniał dzień świętego Kryspina, Henryk niedługo po północy jął się przechadzać wśród swych zbrojnych, dodając im otuchy. Dodawał jej też sobie. U paleniska z węglem jeden z oficerów grzejących dłonie odezwał się do władcy, mówiąc mianowicie, iż chętnie by ujrzał przy sobie dzielnych wojaków, którzy bezczynnie pozostali w Anglii. - Nie - przerwał mu Henryk. Jeśli mamy zginąć, dość jest nas tutaj na stratę ojczyzny. Jeśli zwyciężym, im mniejsza nas liczba, tym większa cząstka honoru dla wszystkich. Jednego więcej nie żądaj żołnierza. Znalazłem tę odpowiedź wspaniałą, i w tej sytuacji nie pisnę nawet słówka o wyrazie "honor". Król wysłał zaraz kapitana, Walijczyka nazwiskiem Dawid Gam, na rekonesans wojenny. Gdy Walijczyk powrócił, Henryk zapytał go, jak stoją sprawy w obozie francuskim. Tak mu odrzekł imć Gam: - Dość ich będzie na rzeź, dość na branie jeńca, dość wreszcie na ucieczkę sromotną. O takich to sprawach szeptano sobie w szeregach, aż wreszcie na godzinę przed świtem poczuło się wśród naszej armii jakoweś rosnące poruszenie. Może stało się tak właśnie dlatego, że mizerne mieliśmy szansę, a co za tym idzie, wiedzieliśmy wszyscy, iż musimy polegać na sobie bez reszty, bo walczyć przyszło nam na śmierć i życie, a wyjścia już nie ma. Inną przyczyną poruszenia mogło być i to, że król nas zaraził, ba, przecież nie pewnością wygranej (co byłoby szaleństwem), lecz jakby wiarą w siebie. Wszyscy poczuliśmy się braćmi, którzy w najgorszych opałach dadzą sobie radzę, cokolwiek Bóg zgotuje. Może przyczynił się tu jeszcze deszcz i wymuszona cisza - nic tak nie wzmaga twardej woli walki jak uparte słuchanie bicia własnego serca i nieprzyjazna pogoda. Obchodzący szeregi król rozmawiał ze wszystkimi, nie tylko z oficerami. Patrząc na to ze swego tronu w dębowej dziupli pomyślałem sobie z niemałą satysfakcją, że to mój królewski dwór w Eastcheap nauczył Henryka sztuki dyplomatyki i rozmów z prostym ludem. Marny brzask zaświtał. Wrony zaczęły polatywać między drzewami od zagajnika w Agincourt do lasu w Tramecourt. Wrony nie zwykły przebierać i wszystko im jedno, czy kiedy ustanie bitwa, a pora na posiłek, wydziobują oczy Anglikom, czy Francuzom. Wcale nie oczekiwałem, że król do mnie przemówi. W istocie, nie przemówił. Traktował mnie jak ducha, jak opasłe widmo. Wieniec niezgrabny a gruby. Wzbierające i opadające widziadło. Wspomnienie. Wspomnienie, o którym nie ze szczętem zapomniał. Kiedy kroczył do swego namiotu wdziać zbroję przed bitwą, wiedział - i ja od razu wiedziałem że musi przejść bądź to z mojej strony dębu, bądź z drugiej. Gdyby wybrał tę ostatnią możliwość, nie musiałby nawet udawać, że mnie nie widzi. Wybrał moją stronę. Nie oderwał jednak wzroku od ścieżki. - Boże, zbaw króla! - rzekłem mu niegłośno. Król Henryk nie zwolnił kroku, nie obdarzył mnie jednym spojrzeniem, ale mijając dąb uniósł prawą rękę i cisnął w mój brzuch niby w wielką tarczę strzelniczą jakimś przedmiotem, małym, okrągłym, błyszczącym. Dłonią złapałem przedmiot w locie. Oczy zaszły mi łzami. Słońce już wyglądało spoza krawędzi widnokręgu. Król zniknął we wnętrzu namiotu. Nie musiałem patrzeć, aby się przekonać, co to za przedmiot. Wiedziałem, jeszcze zanim otworzyłem dłoń, zanim go złapałem, kiedy się odbił od mojego brzucha... Sygnet. Ten, który dostałem od wuja Hugha, tego, co był admirałem. Skradziony mi z kieszeni dawno, dawno temu, gdym spał za arrasem w oberży "Pod Głową Odyńca". Tenże sam, o którym książę Henryk (wówczas zaledwie książę) uparcie twierdził, że jest tombakowy, a który ja ostrożnie wyceniłem na czterdzieści funtów. Ha, oto pojąłem, mrugając oczami w pierwszym brzasku pod Agincourt, że sygnet wart jest milion, ni mniej, ni więcej. Po całonocnym deszczu poranek dwudziestego piątego października roku pańskiego wstał jasny i bezchmurny. W dniu owym czci się u nas świętego Kryspina i świętego Kryspiniana. Henryk wydusił z jeńca, że zarozumialcy Francuzi chcą zmieść naszą garstkę z powierzchni ziemi kolejnymi szarżami jezdnego rycerstwa. Wróg ustawił się już w trzy grube szeregi, które wyglądały niczym gęsty las wierzchowców, włóczni, przyłbic i pióropuszy. Dowiedzieliśmy się po bitwie, że już pierwszy francuski szereg, pod komendą książąt Orleanu i Bourbon, liczył sobie dobre dwadzieścia tysięcy zbrojnych. Za nim stał drugi szereg, złożony z pieszych. Trzecia ława to znowu konne rycerstwo, pod wodzą księcia d'Alengon. Wojsko angielskie uszykowało się w pojedynczy szereg z rycerstwem pośrodku. Z lewej i z prawej strony naszej jazdy Henryk umieścił oddziały łuczników. Każdy łuczruk dzierżył zaostrzoną pikę, którą miał wbić przed sobą w ziemię, ukosem w stronę wroga. Na tyłach pozostawiono tabory - pod moim dowództwem. Nie śmiej się, moja pani - jak się okaże, czynnik ten zaważył na losach bitwy bardziej, niż mogłabyś się tego spodziewać. Henryk nie należą! do władców, którzy stają do bitwy w pospolitym przebraniu - a może powinienem wam rzec, chcąc lepiej oddać prawdę: oto pokazał się Henryś przebrany za króla i śmiało stający pośrodku naszego zgrupowania. Dosiadał Henryk niewielkiego siwka i krążył już na nim tam i sam, sprawdzając, czy wszystko gotowe. Narzucił na siebie płaszcz piękny, odpowiedni dla dziedzica tronów Anglii i Francji, bo widniały na nim co do sztuki wszystkie nasze lamparty i francuskie lihe. Hełm otaczała mu złota korona. Uszykowawszy wojska... król zeskoczył z konia. Podkreśliłem ten szczegół, bo czegoś podobnego nie widziano jeszcze, a nadto niemałą odegrało to rolę w dalszych wypadkach. Zważcie w myśli dwie sprawy: Po pierwsze, przez całą noc lał deszcz, przez bitych dwanaście godzin, i ziemia, nasiąknęła wodą jak gąbka. Po drugie, staliśmy szykiem w wąskim przesmyku '•niędzy drzewami, niby na dnie lejka. Oto macie rysunek, który to wam unaoczni Ów rysunek przedstawia: francuski szyk potrójny nasz pojedynczy szereg jt x x xxx. naszych łuczników i . MNIE, przy taborach. Myślę sobie często, że pierwszego kapitana albo i generała Sztuki Wojennej, który spojrzy na plan batalii. uderzy jedno, a mianowicie to, iż wojsko silniejsze liczebnością i zbrojeniem (tj. francuskie) wybrało sobie ogromnie niewygodną pozycję, chyba że mniejsza armia ruszy do boju pierwsza. Im dalej zapuszczą się Francuzi między szeregi drzew, tym mniej wojowników może podjąć walkę, mimo przewagi liczebnej. Gdyby to nam przyszło rzucić się na Francuza i wykrwawić w kolejnych atakach, cały bój zakończyłby się w pół godziny, a ja. zamiast dzisiaj wam tu opowiadać, stałbym się gigantyczną szczyptą chrześcijańskiego prochu, rozsianego w miejscu scu oznaczonym: * Dalej, zważywszy grząskość murawy na polu po całonocnej ulewie, a na dodatek liczne drzewa, wysokie żywopłoty i kępy ciernistej tarniny zarastające brzegi leja, a ponadto i to, że zbocze pochylało się ku nam łagodnie... Henryś Monmouth, który się przecież wyuczył niejednego owej nocy pod Gadshill, wziął pod rozwagę wszystkie te okoliczności i zaraz wydał niesłychany rozkaz, aby rycerze walczyli spieszeni, bez koni. Na szczęście zrozumiał, że konie na nic się nie zdadzą na podmokłym polu. Pozostawało jeszcze przekonać Francuzów, żeby niczym burza ruszyli w grzmocie kopyt w samo gardło leja. Henryk dokonał tego prostą aktorska sztuczką, gdyż mieczem wywinął nad głową i krzyknął: - Święty Jerzy! - ruszając szparko przed siebie. Wystrojeni w jedwabie Francuzikowie z pierwszego szeregu nie potrzebowali dalszej zachęty czy rozkazu. Sądząc, że już ku nim pędzimy, sami spięli rumaki i runęli do szarzy. Tymczasem Henryk, a za nim angielskie wojsko, po ujechaniu może tuzina kroków przystanął. Przystanęliśmy wszyscy. Król dał znak łucznikom. Ci przestąpili do przodu, przed nasz szereg, mocno wbili piki, uklękli, ucałowali .ziemię i zerwali się zaraz, wypuszczając z łuków pociski we francuską nawałę. Jaki deszcz strzał! Niczym zamieć śnieżna! Wprawną ręką można z angielskiego łuku wypuścić w ciągu minuty dwanaście strzał. Francuska kusza, chociaż bez wątpienia skuteczniejsza w boju, może w minutę wystrzelić najwyżej dwa razy. Pod Agincourt nie brakowało nam wprawnych rąk. Pomimo wszystko, ciężar i zapalczywość pierwszej francuskiej szarży omal nie zmiotły nas z pola, a w paru miejscach pancerni przerwali naszą linię. Wtedy jednak rzucili się na nich zbrojni pod wodzą samego Henryka, zakłuwając konie, siekąc wroga toporami i sprawiając rzeź poszczególnym okrążonym grupkom. Druga faza bitwy: Łucznicy wyjęli piki z ziemi, król dosiadł konia, stanął na czele pośród swych szeregów i udał, że wyrusza w bój. Bęc! Głupi Francuzie, oto ruszyła twoja druga linia, ta złożona z pieszych pancernych, i runęła na nas całym pędem! I znowu łucznicy stanęli, zatknęli piki w ziemię fortyfikując czoło szyku, i znów posiali we wroga śmiertelny grad strzał. Muszę to przyznać Francuzom - nie zatrzymywali się, wciąż gnali... I chociaż przebici strzałami przywodzili na myśl olbrzymie jeże albo poduszki do igieł, wciąż parli prze/ błoto... Tak była zawzięta owa szarża, napastnik tak liczny, że mogło się wydawać, nic go nie powstrzyma. Francuzów powstrzymali Francuzi. Oraz błocko. Glina pod stopami. Sterty końskich trupów nadzianych na piki. Nadto ich własne rycerstwo, strącone z siodeł podczas pierwszej szarży i turlające się mozolnie na grzbietach niczym ogromne żółwie. Pod ciężarem zbroi strącony rycerz nie mógł już się podnieść o własnych siłach. Druga francuska linia znalazła się naraz w podwójnej opresji - prócz ciągłej nawałnicy strzał z angielskich luków musiała się ona borykać z tymi, którzy padli przedtem, i z resztkami francuskiej jazdy, usiłującej oto zatoczyć koło w dość wąskim rozstępie między drzewami. Samem słyszał, że więcej Francuzów padło zadeptanych w tumulcie, niż ich zginęło od angielskich grotów i mieczy. Jest w tym pewna przesada, lecz taka opinia pozwoli wam zrozumieć, czym było Agincourt, przynajmniej dla Francuzów: wielką, skłębioną masą koni oraz ludzi, żywych i martwych. Jedynie nieliczni na przodzie szeregu zdołali się nami zetrzeć ostrze w ostrze. A tymczasem nasi łucznicy szyli, szyli z łuków bez chwili wytchnienia jakby same niebiosa roniły deszcz strzał. U dna owego leja, wytyczonego przez szeregi drzew, leżały już całe sterty francuskiego trupa, piętrząc się coraz wyżej. Mogliśmy podziwiać następnych, którzy chcąc na nas natrzeć musieli się wspinać na szańce z własnych poległych. Francuzom została jeszcze trzecia linia pod wodzą księcia d'Alenson. Zapewne pamiętacie, że ów hufiec również składał się z jezdnych, więc żadną miarą nie mógł przyjść z pomocą dwóm pierwszym oddziałom, bo nie miał na to miejsca. Alencon, widać niegłupi, oceniał sytuację jako rozpaczliwą i uznał, że zwycięstwo może zdobyć jedynie zabijając króla. Przebił się mężnie tam, gdzie stał w polu Henryk i garstka przybocznych rycerzy, omijając błota oraz sterty ludzkich i końskich trupów. Udało się Alengonowi strącić z siodła Humphreya, księcia Gloucesteru, młodszego brata króla, i pchnąć go mieczem w krocze, tam gdzie nie sięgał stalowy półpancerz. Zaraz jednak Henryk pospieszył na pomoc, okrakiem stanął nad powalonym Humphreyem i odegnał Francuza, choć stracił w starciu pod ciosem francuskiego topora pałkę u korony na hełmie. Walczył nad bratem niczym ktoś nawiedzony i prędko pokonał d'Alencona. który martwy zwalił się z siodła, zanim zdążył wymierzyć cios Henrykowi albo Humphreyowi. Gdy padł Alencon, trzeci hufiec francuski podzielił się na trzy osobne grupy. Pierwsze ugrupowanie, mając już kieskę za pewną, stwierdziło, iż pozycja w ariergardzie daje mu idealną sposobność do manewru znanego jako Dawanie Drapaka, i tak też uczyniło. Drugi oddział, widocznie śmielszy albo mniej roztropny - w zależności od waszych zapatrywań - ruszył ku nam wzdłuż jednego z boków leja, przedarł się przez sady i złożył do ostatniej rozpaczliwej szarży na króla zza pleców naszego łucznictwa. Oddział ten liczył sobie około stu pieszych zbrojnych pod wodzą lorda Fauquemberga. Bitnie stawili czoło, lecz Henryk nie zamierzał się poddawać i wiedział, co czyni. Tak długo rżnął, ciął i siekał mieczem, aż w oczach świadków wyglądał jak kometa spadająca na wroga. Fauquembergowska chorągiew została co do żołnierza wybita lub wzięta do niewoli. Pozostawało jeszcze się uporać z trzecią częścią trzeciego hufca. Kto nią dowodził? Tego wam nie powiem. Powiem tylko, że kiedy Alengon umyślił przeważyć losy bitwy na rzecz Francji zabijając króla Henryka, ten, który dowodził ostatnim oddziałem, wpadł na podobna myśl: uznał, że przechyli szalę zabijając MNIE. Ów zamysł nie był taki znów pochopny - będąc imponującej tuszy wydawałem się najsposobniejszym Anglikiem na całym polu do wzięcia w niewole albo do zabicia. Co więcej, miałem pod sobą bagaże, a wśród nich znajdowała się królewska korona. (Nie, pani, król nie włożył korony do bitwy, lecz ją pozostawił pod moją opieką. Posiekana korona, którą miał na głowie pod Agincourt, nie była tą odświętną, lecz zwykłą, roboczą.) Pozostałości trzeciego hufca francuskiej jazdy zręcznie okrążyły zagajniki pod Tramecourt i pełnym galopem natarły na mnie! A przecież zwycięstwo wydawało się już nasze! CO? Jak myślicie, co wtedy uczyniłem? Wybagażyłem ich! Przetaborowałem! Oto stałem samotny na stercie zapasowych hełmów, szyszaków, napierśników, żelaznych rękawic, koncerzy, włóczni, toporów wojennych, żelaznych grotów, a jeszcze na kilkuset workach klejnotów. Widząc, jak owych sześciu czy tam dwunastu, kiedy więc owych osiemnastu Francuzików ruszyło na mnie, wypiąłem brzuch i wydałem potężne beknięcie, jak za dawnych czasów Fastolf! Wal go! Małpo! FASTOLF! Rycząc tak, jąłem ciskać we wroga hełmami, szyszakami, napierśnikami, żelaznymi rękawicami, włóczniami, toporami, grotami z żelaza oraz zawartością kilkuset worków klejnotów!!! Skutki moich poczynań przerosły najśmielsze oczekiwania: w mgnieniu oka wszyscy napastnicy zeskoczyli z siodeł i zaczęli pełzać w trawie na czworakach, szukając kosztowności. Wtedy już nietrudno mi było kłuć ich po kolei w wypięte siedzenie albo za łby łapiąc, stukać makówką w makówkę, i na inne jeszcze sposoby wyprawiać ich do Królestwa Niebieskiego. Podły traf zechciał jednak, że szczególną moją potyczkę Henryk poczytał za omen, iż ma na tyłach nowe siły wroga, związane walką z garstką naszych zbrojnych. Troska o bezpieczeństwo całej naszej armii nakazywała podjąć natychmiastowe kroki, bo gdyby się Francuzi przebili do miejsca, gdzie trzymaliśmy wziętych w niewolę francuskich wielmożów, fortuna mogłaby się odwrócić. Dlatego król wydał niezwłocznie rozkaz, aby wyrżnąć wszystkich jeńców, co wykonano wielce opieszale, bo rozcięta gardziel odbiera jakiekolwiek nadzieje na okup. Kiedy jednak Henryk nareszcie usłyszał, kto stoi na czele angielskiej ariergardy i kto pokonał cały wrogi hufiec, najpierw wiążąc go bojem, a potem wycinając w pień, kazał przerwać rzeź jeńców i - jak sądzę - pierwszy i ostatni raz uśmiechnął się w tym dniu pod Agincourt. Bitwa była skończona. Trwała trzy godziny. Zwycięstwo należało do Anglii. Francuzi odnieśli przeraźliwe straty. Oprócz Alencona pośród poległych znaleźli się dwaj bracia księcia Burgundii, książę Brabantu, książę Baru, Charles d'Albret i Konetabl Francji. Prócz nich padli także Wielki Mistrz Francji sir Guichard Dolphin, starszy nad kusznikami lord Rambures i panowie Grandpre, Roussi Foix, Beaumont, Marie, Vaudemont oraz Lestrale. Wymieniłem jedynie naj waleczniej szych. Nawet francuscy kronikarze - którzy siłą rzeczy próbują zaniżać własne straty - oceniają liczebność padłej w boju szlachty na co najmniej dziesięć tysięcy. Wzięliśmy do niewoli książąt Orleanu i Bourbon - obu królewskiej krwi - a jeszcze hrabiego Richemont, hrabiego Vendóme, hrabiego Eu i lorda Boucicault oraz parę tysięcy innych możnych panów. Nie wspomnę tu nawet o pospolitym żołnierzu. Jeśli idzie o naszych zabitych, naliczono ich dziewięciu. Najcięższą stratą była dla nas śmierć księcia Yorku, którego zagniecione w ciżbie, i zgon młodego Michała de la Pole, hrabiego Suffolku. Humphrey, książę Gloucesteru, był poważnie ranny, ale wydobrzał dzięki staraniom medyka Morstede'a. Oprócz zabitej szlachty utraciliśmy jeszcze jednego rycerzyka, czterech zbrojnych i dwudziestu ośmiu pospolitych żołnierzy. Ta ostatnia liczba - dwudziestu ośmiu pospolitych żołnierzy - jest w zupełności wiarygodna. Samem ich policzył tegoż popołudnia (oczywiście najpierw odszukawszy w trawie wszystkie klejnoty króla i zapakowawszy je z powrotem do worków). Dwudziestu ośmiu. Powiecie, że makabryczne zajęcie? Bynajmniej, panie. Szukałem między poległymi - honoru. Wiedziałem, kogo szukam. Pośród owych dwudziestu i ośmiu zabitych. Co więcej, o pani, prędko go znalazłem. Nazywał się Dawid Gam. LXXXVI O tym, jak król w chwale do Londynu wrócił września Kiedy nareszcie przybiliśmy w Dover do naszych brzegów, wielka ciżba ludzka wbiegła w morskie odmęty na nasze przywitanie. Szczególnie kobiety. Zwykle tak bywa po ogromnej bitwie. Jak już gdzieś tutaj rzekłem, lubią się wtedy trykać Mars z Wenerą. Nie myślcie sobie jednak, że Henryk także wziął zaraz do łoża dziewkę gorącą. Oszczędzał królewskie nasienie dla Katarzyny z Walezjuszy, najmłodszej córki obłąkanego króla Francji, która liczyła sobie w ową porę piętnaście wiosen i gorliwie pobierała już u matki lekcje angielskiego. Podobno była Katarzyna wyjątkowo nadobna. Mam tylko nadzieję, że królowa Francji poprzestała w edukacji córki na angielskim bo od czasu, kiedy mąż oszalał, Izabela żyła okryta niesławą, nawet jak na francuskie obyczaje: wlokła wszędy za sobą przeogromny orszak kochanków i oswojoną małpkę, którą lubiła publicznie kapucynkować, zajmując się jakże nudnymi sprawami wagi państwowej. U Henryka nie dopatrzylibyście się cienia rozpusty. Odpocząwszy jeden dzień w Dover, ruszył on niespiesznie w naszej kompanii przez Canterbury do swoich włości w Eltham. Przodem wysłał heroldów, aby oznajmili, iż życzeniem władcy jest wkroczyć do Londynu w przyszłą sobotę. Podjęto ogromne starania, aby godnie przyjąć bohaterów, czyli nas. W Blackheath wyszedł na przywitanie sam burmistrz Londynu w otoczeniu świty dwudziestu trzech aldermanów w szkarłacie i pomniejszych rajców w czerwieni, z kapturami białoczerwonymi. Kroczyli oni wszyscy na czele procesji, która liczyła sobie, moim skromnym zdaniem, dwadzieścia tysięcy konnych, dzierżących insygnia kupieckich gildii i cechów miejskich. O dziesiątej rano wjechaliśmy na Most Londyński. Zagrzmiały na naszą cześć wszystkie dzwony w mieście. Na baszcie u wjazdu na most ujrzeliśmy olbrzymi posąg, przedstawiający wojownika z toporem w prawicy i z kluczami do bram miasta w lewej ręce. Po przeciwległej stronie luku stalą postać niewieścia spowita szkarłatem. Wszędzie dookoła królewskie chorągwie. Znowu rozbrzmiały trąbki i piszczałki. CIYHAS REGIS JUSTITIAE widniało na proporcu tuż obok posągów. Kolejne baszty mostu jaśniały barwami i rozmaitymi dekoracjami dla uczczenia wiktorii pod Agincourt. Na przykład jedną z niniejszych wieżyczek pomalowano tak, aby udawała zieionomarmurkowy jaspis. Na następnej wieży widniała antylopa z berłem w prawym kopycie i z godłem Angiii na szyi. Na kolejnej - lew na tylnych łapach, dzierżący v. pazurach zwinięty królewski proporzec. Na dalszej posag świętego Jerzego, w laurowym wieńca przetykanym perłami i z hełmem w prawej ręce, tarczą natomiast w lewej. Maszerując pr/ez most, widzieliśmy wokół siebie cisnący sio tłum, ludzi wychylonych z okien i sypiących na nas piątki róż, a potem nasz pochód zatrzymały gromady chłopców w białych szatkach, którzy okrążyli króla, śpiewając mu do wtóru organów z otwartych na oścież kaplic i kościołów na moście i w pobliżu. Chłopcy ci śpiewali najpiękniejszą z angielskich kantyczek, a to Pieśń o Agincourt. Deo graifas Anglia redde pro Yictoria! Nasz król pan wyruszył tam, gdzie Normandia! Ruszył dzielny, ruszył mocny, Bóg mu w boju był pomocny, Niechaj Angiia cała krzyknie wraz: DEO GRATIAS! I tak dalej, wszystkie sześć zwrotek co do jednej. Ilekroć tę pieśń słyszę, głos mi więźnie w gardle i Izy płyną do oczu. Zrozumcie, łzy nieproste, bo kiedy pieśni słucham, widzę zaraz Bardolfa, co dynda na drzewie; widzę Dawidj Garną z twarzą wdeptaną w błoto Agincourt i mózgiem zgarniętym do czapki obok ciała - i całą resztę widzę, którą sami znacie. Kroczyłem na końcu procesji. Urosła już ona do tego stopnia, że kiedy do wojsk dołączył się chór, radni miejscy, mistrzowie cechów i jeńcy zakuci w kajdany, mogłem śmiało iść w pochodzie bez naruszania królewskiego rozkazu, bym trzymał się na mil dziesięć od jego osoby. W Cornhill wiwatujący uwolnili z klatek ogromną chmarę wróbli i drugich ptaszków, które polatywały wokół naszego króla, siadając mu nawet na koronie i ramionach. W Cheapside wyszły nam hurmą na spotkanie dziewczęta nadobne, przybrane w biel, grające na tamburynach i bez ustanku wznoszące okrzyk: - Witaj, Henryku V, królu Anglii i Francji! Ruszając w stronę katedry Świętego Pawła, władca spostrzegł, że na ulicach ustawiono jakoby złociste balkoniki, a na każdym z nich, niby rzeźba, stoi dzieweczka ze złotym pucharem i dmuchając w puchar, złotym liściem obsypuje głowę władcy, gdy przejeżdżał spodem. Wzdłuż całej drogi z Blackheath aż do katedry był tłum tak gęsty, że kolumna ledwie się mogła przebić. Ze wszystkich okien, wież, ze wszystkich domów, dachów i zakamarków krzyczano do nas, wznoszono okrzyki, piszczano i wołano "hurra!", takoż śpiewano - aż wreszcie cały Londyn stał się podobny do bębna, co rozbrzmiewa niespiesznie do taktu naszej triumfalnej pieśni: DEO GRATIAS ANGLIA REDDE PRO VICTORIA! Wino płynęło wręcz rynsztokami. Król wysłuchał mszy w katedrze Świętego Pawła, by następnie przejechać do swojego pałacu w Westminsterze. Miał,na sobie prostą fioletową szatę, a na głowie Wielką Koronę Anglii. Co do mnie, przyodziałem się na tę okazję w prostą drelichową sukmanę, a na palcu miałem złoty sygnet mojego wuja Hugha. I ja wysłuchałem mszy świętej, bo drzwi katedralne stały otworem i można było wziąć udział w obrządku pośrodku ulicy, w tłumie. Następnie przejechałem do swojej oberży "Pod Głową Odyńca". LXXXVII O tym, jak sir John Fastolf zakosztował eliksiru życia września Pani żona moja, Millicent, wyjechała wówczas doYarmouth wydawać koszyczkowe (powiem, jeśli się napieracie: L rocznie). Pasierb Scrope - dzieciak w owe czasy, ledwie na tyle od ziemi odrosły, aby pokraczyć na koniku z drewna - hopsał w ślad za nią jak paź, łapiąc w palce wstążki dyndające z fartucha mojej połowicy. Caister mogło poczekać. Wróciłem z wojen. Obaj wróciliśmy z wojen, król Henryk V i ja, lecz jeśli ów śnięty dorsz móg! sobie do woli oszczędzać plantagenecką spermę gwoli ucieszenia francuskiej księżniczki, mnie samemu wydało się dorzecznym pomysłem wyuczyć się w Londynie paru nowych sztuczek i olśnić nimi żonę, kiedy przyjdzie pora. Spieszę cię upewnić, Żonaty Czytelniku, bracie mój najdroższy, że wszystkie harce, figle i rozrywki, jakie tu opisałem, praktykowałem również z moją żoną i co tylko w świecie szerokim złapałem, zaraz niosłem mej pani w domowe pielesze. Prawdę mówiąc jednak, pani Millicent w łożu nie dostawało pasji bliskiej mym upodobaniom, a obłapkę Millicent zdawała się raczej cierpieć, niż się nią cieszyć, nic widać nie znajdując w niej takiego, co by ją kontentowało. Przecież nie ulega wątpliwości, że gdy pokazałem jej nowe sposoby wypróbowane w Londynie "Pod Głową Odyńca" po celebracjach i marszu triumfalnym zwycięzców spod Agincourt, oczy mojej żoneczki zaokrągliły się jak spodki, a uda, wierzę, rozsunęły nie mniej szeroko. Pamiętam, że nowa zabawa tak ją zachwyciła, iż ciągła oskoma, aby rzecz powtórzyć, zaczynała już zagrażać pomyślności planów sprawowania przeze mnie osobistej pieczy nad wyładunkiem stu trzydziestu kuf gaskońskiego wina, które wziąłem jako okup od pojmanego lorda De Siąuache. Dodam, że wioząca wino upojna flotylla stanowiła widok piękny i szlachetny, gdy tak ku nam sunęła rzeką Setną. Dawno to było, moja Millicent odeszła ze świata, a nocami grzeje mnie w łożu na caisterskim zamku bratanica Miranda - najśliczniejsze i najżywsze dziewczę, podobne morskiej fali, co załamując się na złotym piasku, łapie słoneczny promień w ową jamkę pod grzebieniem piany. Wiedzcie tedy, że czegokolwiek uczyłem moją przemądrą i niewinną Mirandę, pokochała każdy pomysł od razu i co ranka pragnęła go dwukrotnie jeszcze powtórzyć. Owszem, są i tacy, którzy mi tutaj rzekną, iż nie godzi się sędziwej osobie tracić resztek wigoru między prześcieradłami, zwłaszcza jeśli się stoi naprzedprożu wieczności. Podobnym głosom odpowiem, jaki jest mój pogląd na te sprawy. Jeżeli żywot wiekuisty w niebiosach to nieogarniona łaska przedłużająca się aż w nieskończoność, lepiej już dziś się zacząć uczyć, jak by ją tu ogarnąć i objąć. Krom tego, taki przedsmak wieczności, chociaż cielesny i wielce przez to niedoskonały, nie uczyni mi krzywdy ani mnie odwiedzie ze szlaku ostatniej wędrówki. Zawszem był wędrowcem, Odyseuszem, odkrywcą nowych wichrów, dmących przez stare i znajome morza. Cokolwiek by się działo, mogę się cieszyć jednym, tym mianowicie, że z biegiem lat mój członek nie postradał krzepy ani apetytu. Wprost przeciwnie - ku uciesze Mirandy. A jeszcze: cień, jaki rzucam na przedproże wieczności, jest długi na lat dziewiętnaście. Setki lat dożyję. Wyjawiła mi to Sybilla. Gdzieśmy stanęli, cyklopku mój, Worcesterze? Ach, jakże inaczej! "Pod Głową Odyńca". Nasza naga wieczerza! Była pośród nas Nell Prędka i jej maż, chorąży Pistol, a z nimi powabna i droga mi Dolcia. Piło się i śpiewało, i nietrudno zgadnąć, że to nie Pieśń o Agincourt mieliśmy na wargach, porykując chórem w Sali Delfina, najlepszej w całej oberży. Nie. Śpiewaliśmy za to: Już przepomniałem smaku mięs, Żołądek mi nie służy, Lecz wypić mogę, ile chcę, Z tym, kto ma łeb w kapturze! Choć goły chodzę, furda mi Zimowy chłód dotkliwy. Jeśli opiję się jak bąk Prastarym mocnym piwem. Więc w przód i w tył na goło idź, Niech członki szczypie zima, A Bóg niech piwa ześle kadź, Bym w cieple brzucho trzymał! Wielce miłuje stare angielskie pieśni, jak kocham zamglone kredowe urwiska i opętańcze dzwony o północy, jak ulubowatem sobie rosę, róże mokre od rosy^ i pieczeń wołową. Wszystko co angielskie. Żywopłoty kołyszące się we mgle. Prześpiewaliśmy kilka zwrotek całą kompanią, przepiliśmy do siebie, po czym odkryłem koszyczek świeżych fig, przysłanych mi jak zwykle z Cerne Abbas umyślnym mułem. Wówczas to Nell (a może Dolcia?), zawsze gotowa służyć w swym zamtuzku dopiero co obmyślonymi, a wielce zmyślnymi wygodami, zapytała, czy panowie wojskowi słyszeli może, co czynią obecną porą Rzymianie. - Papieża się nawzajem? - zaczai się domyślać Pistol. Wyznam, że poryw wyobraźni kazał mi ujrzeć w duchu bardziej klasyczne sceny - chyba lepiej rzec: podklasyczne - a to obrazy, jakie w chłopięcych latach wyczarowywał dla mnie mój mistrz Ravenstone. Chyba się wdałem w szeroki opis jednej z takich scen, bo imć Prędka zakrzyknęła: - Przestańże nam bajać o jakichś tam obrzydłych biczowaniach. Rzymianom teraz w głowie uczty, Jasiu! . - Uczty? - Uczty - mówi Nell. - Niezwykłe uczty na niezwykłym stole. Pistol poskubał wąsa. - Ambrozję żrą? - pyta. - Może nektar? - Dla ciebie mogą być i figi - Prędka na to. Chcę rzec, imć Pistolina, ale Prędką wasz język składniej i prędzej wypowie niż Pistolinę, nieprawdaż? - Co się tyczy fig... - zacząłem. - Figi, filety, frykasy czy flaki - znów przerwała imć PrędkaPistolina - pasztety czy placuszki, puddingi, polewka, co tylko chcecie. - I mrugnęła do nas w poblasWzruszyłem ramionami i tak mówię;. - Cóż mi w tym nadzwyczajnego? Figi mogę pożywać, ilekroć mam na to ochotę. Dolcia zachichotała. Niech ci i tak będzie - tłumaczyła dalej Wynalazcza Nell. - Lecz one rzymskie rozpustniki, o Jezu! Ucztę jedzą na stole niesłychanym. Ja to mówię! - Na stole niesłychanym? - Za stół im służy obnażone dziewczę! Pistol zaśpiewał na to kawałek naszej pieśni: - Więc w przód i w tył, na goło idź... Ja zaś prędko wepchnąłem sobie do gęby przy garść fig. Pora była przejść do działania. Jeśli jesteś w Rzymie, czyń to co Rzymianie, l ąuantum libet. Jeśli jesteś "Pod Głową Odyńca", czyń, co każe imć Prędka. Ditto. Dolcia czym prędzej rozdziała się z sukien. Potem Nell wniosła rozmaite owoce, a też łakocie i ciasta tak cienkie, że aż przezroczyste, lukrecję, kremy przeróżne i sosy, i słodkie wino. Za pomocą konfitur i syropu Nell rozłożyła dania na prężnym ciele Dorotki. Ja jadłem pierwszy. Najpierw więc poskubałem wisienek dyndających z sutek Dorotki. Chapsnąłem ciasta z jej piersi, Pochłonąłem po samą rękojeść banana, wsuniętego dłonią imć Prędkiej między nogi Dolci. Zlizałem jej z brzusia śmietanę i zwróciłem język tudzież zęby ku lasce lukrecji, umieszczonej tymczasem w powabnej szczelinie Dorotki. Dorotka, trzeba wam wiedzieć, tak się podnieciła zbawiennym dotykiem banana i laski lukrecji, że własnym sokiem przyprawiła ucztę, a smakował mi ów sok wybornie. Moja miła objęła mi ciasno głowę udami, kiedym się rozprawiał z lukrecją. Skubnąłem tedy i jej pąk różany. Z lubością obracałem językiem, podczas gdy Dolcia igrała do woli z moim kaczorkiem. Ssałem ją jak ostrygę, ona znów co sił dogadzała mojemu ptaszęciu, więc by jej to wynagrodzić, drażniłem ją i łaskotałem czubkiem języka. Potem odsunąłem się nieco, aby Neil Prędka mogła wlać w najtajniejszy zakątek ciała przyjaciółki naparsteczek kseresu. Wyssałem co do kropli kseres i co tylko mogłem jeszcze, a Dorotka dzięki onej opiece, której doświadczała od moich warg i języka, aż się wiła w uniesieniu czując, jak siedem fal potężnych rozbija się na jej dziewiczym brzegu. Powiesz mi, o pani, że jest wierutnym głupstwem nazywać dziewiczym brzegiem kurwią picz, jak mniemam? Jak sobie chcesz, pani. Zważ jednak, iż nigdy dotąd Dolcia nie zaznała mocy siedmiu fal morskich w podobny sposób. Oto przechodziła inicjację w sztuce bycia zjadaną i nic dziwnego, że leżąc na sofie obok żarzących się węgli, doznawała prawdziwej rozkoszy, popędzana szeptem i krzykami imć Prędkiej, a też toastami na cześć znikających wciąż dań ze strony uniesionego widokiem tej sceny Pistola. Jeśli o mnie chodzi, prężyłem język niby miecz rycerski, gdy przyszło ścierać się do upadłego: lizałem nim na oślep, na prawo i lewo, a kiedy wreszcie poczułem bezbronną aksamitność Dolci, zadałem pchnięcie, nareszcie kładąc przeciwniczkę. Po czym jąłem przemierzać swoją zdobycz od stóp aż do głowy. Nell upiekła przemyślne ciasto, uwałkowane na kształt penisa, które to ciasto nasadziłem zaraz na własny czub rycerski, pozwalając Dolci gryźć i kąsać do woli, i śmiało brać do buzi najpierw bułę, a potem i pałę. Sam tymczasem lizałem śmietankę z niezwykłej miseczki Dolci i gorącością buchnąłem jej w usta w tejże samej chwili, kiedym wylizywał z jej cisa ostatnie okruszki. Trwaliśmy oboje w takiej pozycji przez długą chwilę, przy kominku - ja z językiem w ogonku Dorotki, ona z mieczem w buzi. Bardzo nam było znakomicie. A Nell już obsypywała sobie tartym serem piersi, do sera dodając cienko pokrojonej cebuli. Zaraz też Pistol wziął się do wyjadania tego specjału co do okrucha, wspaniale łechcząc Nell po cyckach parą nawoskowanych i sterczących wąsisk. Alchemicy potrafią pospolity metal zamieniać w szczere złoto, a czyniąc tak, znajdują powszechną esencję wszechrzeczy, eliksir życia. O Muzy, błogosławiona dziewiątko! O, szczególnie ty, Muzo Pamięci, któraś matką wszystkich pozostałych Muz, nam z kolei będących matkami: tej nocy byłem alchemikiem Dolci, czarodziejską mocą zmieniając pospolity metal jej ciała w najczystsze złoto. Sam się też roztopiłem w esencji wszechrzeczy, którą spływała Dolcia. Piłem eliksir życia z drżącego picznego pucharu. Jakże smakował eliksir? O pani, smakował wiecznością. Lub może kasztanami. LXXXVIII O rozmaitych pomniejszych długach, kosztach i rachunkach, których sploty oczekuje sir John Fastolf (Trzeci zapis piórem Stefana Scrope'a) Dzień świętego Mateusza No więc gdzie się podziali ci jego synowie? Ze wszystkich podłych kłamstw tej zakłamanej księgi żadne, jak mniemam, bardziej nie urąga ludziom trzeźwej natury niż te, które traktują o jego "wyczynach" z rodzajem niewieścim. Za rozmaite koszta i ogrom wydatków poniesionych w czasie, gdy pelnil urząd Konetabla Miasta Bordeaux, wyżejpomieniony oczekuje zwrotu sumy.......................... L , szyi. i po/trzecia pensa. Rozpustne ohydztwo tych kłamstw! Majaczenia Szatana! Jest tu nawet rozdział, któremu dal on tytuł "O***** sir Johna Fastolfa". Nie przeczytałem, bo przeczytać nie chcę. Któż o zdrowych zmysłach chciałby z własnej woli choć na mgnienie spojrzeć w tamtą stronę?! - Falstaff Za koszta żołdu w slużbie Króla Jegomości, jako też w służbie Tomasza, księcia Klarencji, kiedy ów został mianowany królewskim namiestnikiem w księstwie Guienne, wyżej pomieniony oczekuje zwrotu kwoty............ L , szyi. . Czytałem za to łgarstwa o mojej matce. Wymierzone przecież we mnie, w Scrope'a! Tylko on jeden wie, dlaczego w tym wypadku postanowił autorstwo tej potwarzy przypisać niejakiej "imć Prędkiej" (choć mniemam, że to nie wstyd był tutaj przyczyną). Za wydatki, rachunki i drugie ekspensa, jakie pomieniony poniósł, kiedy pełnił urząd Gubernatora Harfleur w krainie Normandii, zgodnie z kwitariuszem............................ L , szyl. , pensów . Mogę stwierdzić z całą pewnością, iż w rzeczywistości zacina "imć Prędka" nigdy nie istniała. Ani ona, ani ,,chorąży Pistol" - a co za tym idzie, nigdy, przenigdy nie doszło do scen z moją matką w śniegu czy gdziekolwiek indziej. Zaniedbywał po prostu moją matkę i mnie, za naszą gotowiznę hulając w Londynie. Łatwo uwierzę, że wydawał pieniądze na kurwy, bo chyba tylko kurwa mogłaby znieść takie plugawe monstrum. Nie wiem i nie dbam o to, czy naprawdę wyczyniał ze stadem kurew wszystkie te świństwa, które tu opisał. Za starania i troski poniesione, gdy wznosił Bastylię Świętego Antoniego w Paryżu i nad wzmiankowaną budowlą roztaczał pieczę, zgodnie z wekslem pożyczki od sir Jana Tyrella, przed śmiercią Skarbnika Korony, który to weksel złożono w westminsterskim Urzędzie Kanclerza, pomieniony wyżej oczekuje zwrotu sumy ........................................ L , równo. A przecież się zdradził ze swoimi kłamstwami w tym - jak go nazwał - "Dniu LXXXIV", odrzucając relację Basseta ze swych francuskich awantur... Zauważcie: po pierwsze, odsuwa zapisy Basseta, aby dać folgę wtasnym piramidalnym łgarstwom i łgać do woli. (Pomyśleć, czyżby losy tak znamienitej bitwy jak ta pod Agincourt zależały w całości od stanu taborów?) Nadto jeszcze po drugie, w tymże rozdziale możecie sami zobaczyć, jak się naigrawa i kpi z nieszczęśliwych służalców, Hansona i Nantona, dręcząc ich wyobraźnię wielce p\ugavjymi scenami z młodą Mirandą. A. podobne sceny upstrzyły całą księgę, zohydzając wszystko od samego początku. Za troskę o bezpieczeństwo grodu Pont Meulent należy się kwota ........................................................................ L , szyi. , pensów . Ja, Scrope, spieszę was upewnić, że wszystko, co napisał, to kłamstwo i bzdura. Ja, Scrope, spieszę was upewnić, że owo podle zwierzę, mój ojczym, jest impotentem, i to od wielu lat. Powiem więcej: rzecz bardziej niż prawdopodobna, że nigdy w całym życiu nie mógł spłodzić potomka. Zważcie choćby jego wiekopomne pienia na cześć ksercsu w tzw. "Dniu LXXXII", gdzie (ręką Worcestera) zapisał, iż gdyby miał tysiąc synów, toby ich od maleńkości zaprawiał do picia. Najłatwiej jest się zdradzić własnym słowem. W tamtych słowach ukazał się światu Lucyfer. A wszystkie te historie o mrocznych sprawkach z bezlikiem białogłów - są nieprawdą! "Gdybym miał tysiąc synów", tak powiedział. Ale nie ma syna! Nie spłodził potomka. Gdyby chociaż w tysięcznej części był tak płodny, jak to opisuje w sprośnych przechwałkach, przecież niejednokrotnie już zostałby ojcem? Ja, Scrope, spisuję tutaj fakty. Nadto, za żołd mu należny i drugie wynagrodzenie za służbę u boku Monarchy w Normandii i Francji, jako i za najrozmaitsze ekspensa poniesione, gdy stal na straży fortalicji Alencon i innych jeszcze twierdz zamorskich, pomieniony oczekuje zwrotu sumy .................................. L , szyi. i pensów . Prawda, opowiada czasami o swoim bękarcie, co żyje gdzieś w Irlandii w klasztorze. Czy ktokolwiek z was widział na oczy owego "brata Williama Fastolfa"? Taki ktoś nie istnieje, mówię! We wcześniejszych rozdziałach opowiadał jeszcze o przyrodniej siostrze imieniem ,.Ofelia". Nigdy dotąd, na Ziemi ani w Niebiosach, nie słyszałem podobnego imienia - a ponieważ "Ofelia" nigdy nie istniała, bądźcie pewni, iż żadnym sposobem nie mógł z nią wyczyniać wszelakich sekretów, którymi się przechwala. Co do jego bratanicy Mirandy, jest mi kuzynką, dzieweczką przemiłą i pełną dobroci. Grywam z nią w szachy. Miranda czasem mi pomaga, kiedy na jego rozkaz muszę się imać najgłupszych i najbardziej poniżających zajęć, jak choćby układanie drew na opał. Jestem dlań niewolnikiem! Ja, Scrope, opisze wam fakty. Przysięgam, że Miranda jest niewinna i tak nieświadoma jego brudnych majaczeń jak słonko na niebie. Mój prześladowca umyślił sobie wynajdywać wciąż nowe rozpustne sposoby w rojeniach o Mirandzie, a krąg pisarczyków skrobie każde słowo, po części ze strachu, po części dlatego że podnieca ich owo bajanie i łechce ich tęsknoty. Powiem wam od razu, nic z owych bajeczek nie miało miejsca. Wszystko od samego początku - zmyślone! Ale dlaczego tak kłamie? Ha! A dlaczego Diabeł jest przeklęty? Spisuje tutaj niby Requiem za żywot, którego przecież nie doświadczył. On pisze kłamstwa o sobie. Natomiast ja, Scrope, opisuję tu całą prawdę o nim i o jego księdze. Ta księga jest fikcją. Suma należności dla pomienionego............................... L, szyi. i półszósta pensa. LXXXIX O tym, jako sir John Fastolfra: jeszcze wyruszył na wojny. a również o oblężeniu Rouen Na świętego Michała Znowu mnie zaczęły nękać suchoty sakiewki i nie widać było na nie innego lekarstwa, jak tylko raz jeszcze wyruszyć na wojnę. Ponadto od pokojowej gnuśności bladłem i mierziłem sam siebie. Mój duch bojowy kisł we własnym sosie, a włócznia okrywała się rdzą w przedpokojach. Pora przyszła znowu zwrócić myśli ku Francji. Miał to być drugi głośny podbój Henrykowy. Zanim nastąpił, hrabia Huntingdon otrzymał ordonans, by oczyścić Cieśninę z francuskich okrętów. Tako też uczynił, wiążąc bojem dziewięć morskich naw wydzierżawionych przez francuskiego króla od Republiki Genueńskiej. Huntingdon trzy pierwsze okręty zatopił, następne trzy przepłoszył i przegnał, a trzecia trójkę zdobył w komplecie z admirałem i ze skarbczykiem floty. Rzuciliśmy cumy w Southampton dwudziestego trzeciego lipca. Oznacza to także, iż w przeddzień żeglugi mogłem uczcić święto Marii Magdaleny, drogiej memu sercu. W żegludze sprzyja! nam przychylny wiatr. W skład naszych wojsk weszło: saperów i minerów; żołnierzy zaciężnych; okrętów i statków rozmaitych. Spośród zaciężnych, rycerstwo stanowiło . Wliczając mnie samego było nas zatem . W mokry słoneczny ranek, pośród krzyku kosów, co obsiadły reje okrętów, ruszyłem szukać tytułu rycerskiego, sam o tym jeszcze nie wiedząc. Kiedyśmy lądowali, plaże były puste. Jak okiem sięgnąć widzieliście jeno kamieniste ławice. Ani pół żabki albo żabojada. Jak się okazało, kataklizm pod Agincourt rozburzył francuską odwagę do tego stopnia, że wróg powziął mocne postanowienie, by jak długo się da, nie spotykać angielskiego wojska w otwartym polu. Umyślili za to Francuzi obsadzać warowne miasta i czekać, aż sobie na nich powoli połamiemy zęby. Ów plan zawiódł, gdyż Henryk lepiej niżeli przedtem przygotował się do działań oblężniczych (wspomniałem już o saperach i minerach). Tym razem nie padało, więc obyło się nawet bez sraczki. Co więcej, czułem się niezwyciężony: mogłem obalać baszty jednym pchnięciem brzucha. Najpierw poddał nam się zamek królewski w Touąues. Za nim Danwilliers, Harcourt oraz Evreux. Po krótkim oblężeniu wzięliśmy Caen, a przy tej okazji Henryk pokazał światu, iż. nauczył się tego i owego pod murami Harfleur. Pośród nawalnego bombardowania z armat nasi minerzy podeszli pod same blanki - tym mianowicie sposobem, że kiedy zakładano miny prochowe z jednej strony, drugą stronę bombardowano, a potem odmieniano modus. Dlatego wkroczyliśmy do miasta równocześnie z dwóch stron, ze stratą raptem pięciuset naszych ludzi. Henryk potraktował mieszkańców Caen łaskawie, każąc im jedynie potwierdzić swoje prawo do korony Francji. Pozostałe miasta w sąsiedztwie natychmiast zgodziły się skapitulować. Oto lista miast, zamków, grodów i opactw, które wzięliśmy podczas drugiej wyprawy francuskiej (a powtarzam je tu za Bassetem): Falaise, Argenton, Bayeux, Alencon, FresneleVicont, St. Kiblo de Beuron, St. Low, St. Savers de Vive, St. Kiblo de Burvam, Yalence, Averence, Lisieux, Everose, Counsheux, Yire, Karentine, Cherbourg, Yernoile, Morteyn, Esey, Powntlarche, Dounfrount, Pountedomer, Turve, Costaunce, Galion, Caudebec, Mustrivilers, Dieppe, Yernoile nad Sekwaną, Mawnt, Towk, Morvile, Cursy, Gundy, Yermus, Garcy, Eu, Yileine, Egyll, Curton, Fagernon, Chamberexs, Ryveers, Bewmanill, Bewmalyn, Semper, Tracę, Groby, Tylly, St. Denise, Bonvile, Perers, Asse la Rebole, Tanny, Antony, Balon, Mountfort, Tovey, Lowdon, Noaus, St. Romainsi in Plaine, Daungell, Peschere, Bolore, Keshank, Turre, St. Germaine, Bomstapyll, Croile, Bakuile, Bellacomber, Likone i Ankorvile. Większość z nich poddała się bez walki. Na przykład pod Falaise zagrodziliśmy drogę spieszącym do miasta posiłkom czekając, aż niedostatek pasztetu uczyni to, co miecz zwykle osiąga prędzej. Zajęło to nam ledwie trzy tygodnie. Pośród tej gmatwaniny nazw żywo odbiło się w mojej pamięci opactwo benedyktynów w BecHellouin. Francuzi przegnali mnichów z klasztoru, zamieniając przybytek w fortecę, stojącą nam na drodze. Wykurzyliśmy ich jednak, a tchórzliwego kapitana obwiesiliśmy za bluźnierstwo, bo ratując skórę przebrał się za opata. W owym klasztorze stanęliśmy na zimowe leże. Dlaczego nie? Dowodził naszymi siłami Tomasz, książę Klarencji, co musiało znaczyć, że benedyktyńska piwniczka dozna uszczerbku. Zima w krainie winorośli była ciepła i miła, z obfitością napitku. W gorącu potężnych ognisk, przy których piekliśmy sobie kukiełki i orzechy, posiadywaliśmy snując marzenia o domu. Tam właśnie zacząłem układać plan, by wszystkie wojenne profity zainwestować w dobrą angielską ziemię. Umyśliłem też pobudować na nowo Caister, w obecnym kształcie - tak powstał mój sen o zamku, o domu. Gdy w klasztorze kończyły się zapasy, wysyłaliśmy zaraz kilku zbrojnych, aby nasze loszki wypełnili zdobyczą z okolicznych posiadłości. Potem przyszła wiosna, a wraz z wiosną Henryk, biorąc nas pod komendę. Porzuciliśmy Bayeux, ruszając południowym brzegiem w górę Sekwany. Za cel pochodu obraliśmy Rouen. Rouen. Powiem od razu, że odkąd zdobyto Troję i Jerozolimę, nie było jeszcze w historii równie potężnego oblężenia. Tak do tego doszło. Jako pierwszy cel Henryk założył sobie umocnienie własnych pozycji na Pont de 'Arche, moście o osiem mil w górę rzeki, zwanym powszechnie Kluczem do Sekwany. Most trzymała francuska załoga, a jak donieśli nam wysłani na przeszpiegi zbrojni, tak był zbudowany i tak silnie broniony, iż próba zdobycia go naraziłaby nasze wojska na przeogromne straty. Widząc to król przemaszerował trzy mile w dół Sekwany, do miejsca kędy nurt rodziela wyspa. Ciekawscy Francuzi ruszyli za nami. Cóż mogło ich tak zaciekawić? Zaraz ci opowiem, Ryjozadku. Zaciekawiło ich mianowicie to, że w ogonie pochodu, na pięknym i potężnym suffolskim wierzchowcu jechałem ja, w kompanii towarzyszy (między nimi także chorążego Pistola). Wszyscy przebrani byliśmy niby do łowów na lisa i z takimż rynsztunkiem. W owe czasy we Francji nie znano polowań na lisa. Ba, nawet w Anglii ta przednia rozrywka zaczynała dopiero raczkować. Jam jednak stał się namiętnym amatorem nowej sztuki, mimo przeszkody, jaką stanowił brzuch, co i rusz włażący w drogę, i mało co ulubowałem równie mocno jak płoszyć lisy z nor przy rzece Setnej i puszczać się za nimi w pogoń przez płaską caisterską krainę. Okolice Rouen przypominały mi właśnie mój zameczek w Caister. Czując w kościach całonocną jazdę, a w brzuchu antał winiaku, naturalnie aż kipiałem od nostalgii, kiedyśmy tak podążali z biegiem Sekwany, porzucając ów Pont de l'Arche. W tych okolicznościach postanowiłem urządzić małe i niewinne polowanko na lisa. Ha, może i nie takie niewinne. Oczywista, najpierw musiałem poprosić monarchę o zgodę na urzeczywistnienie kaprysu, a Henryk, snadź sam chytry lis, dostrzegł w mej dziwacznej prośbie sposobność do arcysprytnego manewru. Pamiętajcie, że Henryk stał się już wówczas starym wygą wojennym i dobrze wiedział, ile na polu bitwy zależy od tego, co wojsko spodziewa się ujrzeć, i od tego, co ujrzy naprawdę. Jeżeli będą to dwa różne widoki, żołnierz może się zachować w sposób nieprzewidziany. Żabojady strzegące Klucza do Sekwany uważały pewnie, że angielski król przejedzie mimo, co najwyżej bacząc, aby nie podjeżdżać bliżej niż na odległość strzału z kuszy. Myśleli też, że za królem ujrzą silny hufiec saperów i zbrojnych. Mniemali, iż zaraz za nimi spostrzegą doboszów, chorągwie, kapelanów i tabory - krótko mówiąc, zwyczajny pochód wojenny i wszelkie atrybuty maszerujących wojsk. Na pewno zaś NIE spodziewali się widoku tylnej straży pod komendą podpitego, opasłego pana na siwym wierzchowcu. Pan ów ubrany był w szkarłatne szaty i co sił dął w srebrny rożek. Otaczali go jemu podobni w takimż przyodziewku. I właśnie dlatego, jak już rzekłem - hej didle didle! - zaciekawili się ogromnie. Chyba połowa Francuzów ruszyła naszym śladem. Może myśleli, że świętujemy karnawał, że to ja sam jestem karnawałem. Może sądzili, iż król ominie bokiem Rouen, i odprowadzali nas, zgodnie z rozkazem. Może obawiali się jakowejś nekromancji albo innych czarów. Ja tego nie wiem. Wiem jeno, że ujrzeli najprawdziwsze polowanie na lisa! Traf zechciał, iż z nadbrzeżnych chaszczy po naszej stronie wyspy wyskoczył lis, przepiękna sztuka. Wyskoczył z traw niby wysoki pjpmień w rannym powietrzu. - Taiły ho! krzyknąłem naszym obyczajem. I ruszyliśmy za lisem... My, czyli łowiecka kompania i głupi Francuzi. Ba, nie uwierzycie: ci głupcy pognali za nami! Przemknęli przez siedem zagonów, spadając z koni do rowów, dopóki poważny dźwięk surm z oddalenia nie ostrzegł ich, że ta frywolność nie pozostała nie zauważona w głównym garnizonie Pont de l'Arche, gdzie komendant warowni wpadł w furię. Kiedy jednak rozpędzeni Francuzi uformowali wreszcie szyk i doszli jako tako do siebie, porzucając myśl o nowince przyniesionej przez Anglików w czerwonych kurtach, czyli o gonieniu za lisem na łeb, na szyję, król nasz zdążył już odwrócić główne siły, zajął wyspę, ustawił tain zaraz bombardy i taką urządził srogą pukaninę, że francuskie oddziały mające strzec przesmyku rzuciły się do ucieczki. Z kolei francuscy nowicjusze w sztuce polowania na lisa wycofali się w przerażeniu i w nieładzie do twierdzy, aby stawić czoło gniewom rozsierdzonego komendanta. Złapałem pierwszego lisa w mojej zamorskiej karierze. Złapałem też paru Francuzów. Za pośrednictwem Pistola przesłałem królowi przepiękną rudą kitę. Potem rozsiadłem się na stogu, pijąc winiak do woli. Henryk trzymał już oba brzegi Sekwany i łącząc siły, pobudował przez rzekę most na łodziach. Z umocnionych pozycji dzień i noc ostrzeliwał Pont de 'Arche przez trzy doby, dopóki twierdza nie skapitulowała. - Qu'est ce que ceci "Tallyho"? - To było jedyne pytanie komendanta warowni. Z wielką przyjemnością pouczyłem go w tej tajemniczej kwestii i opowiedziałem, że Anglicy ukuli ów okrzyk (uszlachetnili go, powiedziałbym), za podstawę mając stare normańskie zawołanie Taillis au!, czyli "W gaj!", podsłuchane przez naszych przodków po podboju Wilhelma, kiedy to polujący wasale Zdobywcy ścigali angielskie jelenie. Zatoczyliśmy oto pełny krąg, bo teraz Francuzi tańczyli tak, jak chciała nasza angielska wersja ich dawnej melodii. Rouen zostało odcięte od reszty Francji. Dzierżyliśmy władzę nad rzeką, złupiliśmy podmiejskie okolice i w którąkolwiek stronę spojrzeli Francuzi z murów, widzieli słoneczny blask odbity w pancerzach i na sztandarach angielskiej armii. Historia dopiero się jednak zaczynała. Rouen miało bardzo silne umocnienia, mury wysokie i naszpikowane armatami. Wały miejskie liczyły sobie w obwodzie, jak pamiętam, dobrych pięć mil angielskich, baszt naliczyłem sześćdziesiąt, a każda z bomardami i katapultami. Wokół murów ciągnął się głęboki rów. Załoga takoż liczna była nad podziw, wsparta piętnastotysięcznym pospolitym ruszeniem i sama złożona z siedmiu tysięcy zbrojnych. Ciernisty klejnot. Żelazna dziewica, nie miasto. Henryk nie tykał grodu, a jedynie pozastawiał szczelnie Francuzom wszystkie drogi wyjścia. Posunął się do tego, że brzegi rzeki spiął ciężkim żelaznym łańcuchem, na wypadek gdyby jakiś statek próbował się przemknąć pod bokiem naszych armat. Francuzi znaleźli się w straszliwej pułapce i dobrze o tym wiedzieli. A przecież oprócz licznej załogi Rouen aż kipiało od okolicznej ludności, która za murami szukała ocalenia. Pomnę, jak książę Klarencji wskazał na stogi na polach i rzekł: - Mój brat w każdym drobiazgu zdobył wojenną przemyślność Cezara. Położył wokół grodu oblężenie, zanim mieszkańcy zwieźli przed zimą plony. Teraz ma ich w ręku! Pojmowaliśmy to wszyscy, Anglicy i Francuzi zarówno. Jeżeli chodzi o nas, mogliśmy śmiało rozsyłać drobniejsze oddziały i zwozić pożywienie z okolicznych miasteczek, jeśli zaszła potrzeba. Rouen natomiast musiało spuścić się na łaskę króla Francji. Monarcha ów, trzeba wiedzieć, był bezradny co do własnych losów, nie wspominając już o losach Rouen! Z biegiem zimowych miesięcy coraz to częściej dochodziły nas pogłoski, że w mieście skończył się chleb, a do picia mieszkańcy mieli już tylko wodę i ocet. Z mięsa pozostała konina, a zrozpaczeni mieszczanie zaczęli pożerać własne psy i koty, jako też myszy i szczury. Ćwiartka końskiej tuszy, tłustej czy chudej, kosztowała już sto szylingów, końska głowizna pół funta. Psy sprzedawano po dziesięć szylingów, koty po dwa talary, szczur kosztował czterdzieści pensów, mysz pensów sześć. Ale myszy pozostało bardzo niewiele i ludzie musieli jeść korzenie, korę, mech i trawę - wszystko, co tylko rosło w obrębie murów. Bogaty gród zaczai wymierać, i to tak pręko, że nie nadążano z chowaniem trupów. W czas Bożego Narodzenia gubernator miasta umyślił ulżyć doli obleganych, wypędzając z Rouen dwanaście tysięcy najsłabszych. Niewiast i dzieci. Wierzę - jeszcze nie oglądałem bardziej smutnego widoku. Henryk oświadczył bowiem, że nie przepuści wychodźców poza nasze linie. Nie krzywdziliśmy ich, nakarmiliśmy odrobiną chleba i popędzili wszystkich z powrotem pod mury. Tam leżeli w rowie, niektórzy aż do końca oblężenia. Większość jednak zmarła i spoczęła bez pochówku na ziemi niczyjej. Tylko raz Henryk złagodził surowość rozkazu, w sam dzień Bożego Narodzenia. Pozwolił wówczas kilku naszym księżom udać się pod mury, zanieść pożywienie głodującym kobietom i małym dziatkom. Chciałem i ja iść z nimi, a król łaskawie mi na to zezwolił. Szedłem dnem suchej fosy w ślad za księżmi, rozdając głodującym chleb i wino, kiedym nagle ujrzał ciężarną niewiastę z Rouen, rodzącą dziecko. Tak się nas przy tym bała, że nie dozwoliła żadnemu księdzu ochrzcić noworodka. Dlatego po linie wciągnięto dzieciątko na mury w koszu na bieliznę, tam ochrzcił je francuski klecha, po czym dziecko znów opuszczono ku matce, pozwalając mu niechybnie sczeznąć z głodu. Zostawiłem nieszczęsnej dość winiaku, by lżej przyszło jej znosić niedolę i chłód. Padał śnieg. Pomiędzy każdymi dwoma martwymi ciałami na ziemi niczyjej widziało się jedno wciąż żywe. Widziało się żyjąca kobietę, co śpiewała piosenki martwemu dziecku w ramionach. Widziało się też drugą niewiastę, martwą, z żywym dzieckiem na podołku. W czas oblężenia Rouen powszechnie się skarżono na okrucieństwo Henryka. Nie mam na ten temat nic do powiedzenia, bo i nie zaskoczyło mnie to, co się stało. Henryk nie był okrutnikiem, ale był monarchą. Wierzył w swoje prawa do korony Francji, toteż traktował Rouen jak swą własność, a obleganych Francuzów jako buntowników. Był żołnierzem i postanowił sobie, że miasto wpadnie mu w ręce. A co do zbiegów umierających w śniegu pod murami... Sądzę, że król pragnął mieć w nich przykład dia innych, tych pozostałych w Rouen, zatruwając życie obleganym przez to, że nie wypuścił niewiast na swobodę. Rouen - jak i my - musiało teraz patrzeć na ich śmierć. Któż okazał się bardziej nieludzki w obliczu tej śmierci? Czy Rouen, co uparcie nie chciało się poddać, dzięki czemu mogłoby przecież natychmiast uwolnić tłum mrący pomiędzy liniami? Czy Henryk...? Niełatwo dać odpowiedź i nie mnie o tym sądzić. Wcale też nie zamierzam się chwalić albo wyrzucać sobie własnej głupoty po tym, jak na kilka dni przed końcem oblężenia, nie mogąc już znieść krzyku pewnego dziecka, wpełzłem. do rowu i wyniosłem je stamtąd na rękach. Był to najgłupszy uczynek z możliwych, bo dziecko zaraz zmarło, jeszcze kiedy je niosłem do naszego obozu, mnie zaś natychmiast aresztowała straż. Spodziewałem się, że mnie powieszą nazajutrz o świtaniu, ale zamiast tego stanąłem przed obliczem króla, który swoim zwyczajem zwymyślał mnie srodze - choć bez pasji - po czym zapytał, co mam na swoją obronę. - Nic - odparłem. - Uklęknij rozkazał mi król. Uczyniłem tak, a on rzekł: - Możesz wstać, sir Johnie. To było niby sen - wciąż jest jak sen. Król pasował mnie na rycerza z taką obojętnością jak ktoś, kto po znoju w brudach myje ręce. Odwrócił się zaraz na pięcie i zanim powiedziałem słowo, poszedł sobie. Nie żebym chciał mu rzec coś ważnego. Nic nie czułem - ani radości, ani utrapienia, ani nawet smaku zwycięstwa. Pamiętam jeno, że kaprys wyobraźni wciąż kazał mi słyszeć płacz dziecka. Świeżo pasowany sir John Fastolf miał za pierwsze rycerskie zadanie wykopać grób zwłokom i znaleźć księdza, który da im chrześcijański pochówek. Trzy dni później Rouen się poddało. Dwudziestego drugiego stycznia król Henryk wkroczył do miasta szeroką bramą Caux. Bez wielkiej dumy. Bez wrzasku piszczałek. Bez grzmotu bębnów. Bez fanfar. Król jechał na karym wierzchowcu okrytym czarną aksamitną kapą ze złotym napierśnikiem i ozdobami wlokącymi się po ziemi. Ci z mieszkańców Rouen, którzy nigdy jeszcze nie widzieli monarchy, mogli go łatwo poznać. Zauważono też a wiele było dociekań, co też oznacza ów symbol - że obok króla jechał paź dzierżąc lancę z zatkniętą na niej jak proporzec rudą lisią kitą. xc O tym, jak sir John Fastolf mianowany zostal zarządcą Baslylii, jako też o zaślubinach króla Henryka V z księżniczką Katarzyną (Czwarty zapis ręką Stefana Scrope'a) września Oszukańczo udając w Londynie własną śmierć, wyzuł mnie podstępem z mojego dziedzictwa. Matka zapisała mi pieniądze i ziemię, zgodnie z pisemną wolą nieboszczyka jej pierwszego męża, a mojego ojca, sir Stefana Scrope'a. Nie pojmuję, jakim sposobem ten diabeł nakłonił matkę do złożenia podpisu pod nowym dokumentem, w którym przekazała obecnemu mężowi wszystkie włości wokół zamku Combe. Nakłonił ją jednak. Potem znów, będąc moim prawnym opiekunem, odsprzedał mnie samemu Lordowi Wielkiemu Sędziemu, za pięćset funtów. Zawarł umowę z Sędzią, że wskutek transakcji mam pojąć za żonę jedną z córek Gascoigne'a. Musiałem udać się na poniewierkę w dom Gascoigne'owy. Traktowano mnie tam jak niewolnika. Zapadłem na silną melancholię. Właśnie tam, u Gascoigne'a, zapadłem na moją chorobę, która złożyła mnie na lat trzynaście i po dziś dzień zostawiła kaleką. Gasccjgne nawet nie raczył wydać córki za mnie. Zamiast tego wymyślił, że znajdzie mi żonę wśród pospólstwa. Atoli sprzeciwiło się temu grono moich przyjaciół, słusznie poczytując taką decyzję za ujmę dla mnie. Lord Wielki Sędzia odsprzedał mnie więc na powrót Diabłu, za nowych pięćset funtów. Sprzedawał mnie i kupował jak jakie zwierzę. Jak niewolnika. Wbrew prawu i wbrew obyczajom. Oszukał mnie na ponad tysiąc funtów. Skutek był taki, że zaraziłem się choroby, która uczyniła ze mnie kalekę do końca życia. Takie są fakty. Czasem tu wspominam o małych kłamstewkach - o figach, o kartoflach i innych pędrakach, po to, abyście sami zdołali ogarnąć ogrom kłamstwa w całości. Sprzedawał mnie i kupował jak jakie zwierze. Tylko miłosierdzie mogłoby kazać przypuszczać, że jest szalony. Nie jest szalony. XCI O wzięciu Meaux, a również o śmierci króla Henryka V października Król zabrał więc Katarzynę do Anglii, by jako żonę ukoronować ją w Opactwie Westminsterskim. Swoim namiestnikiem we Francji naznaczył księcia Klarencji, jemu też udzielając pełnomocnictw jako gubernatorowi Normandii. Paryż dostał się we władanie księciu Exeteru, a nad Bastylią miał pieczę niżej podpisany. Ha, Worcesterze: nareszcie możesz zdobyć nade mną mizerną przewagę jedno masz tylko oko, lec/ jam już stracił oba. Wziąłem rankiem do ręki zapiski, które kazałem uczynić Scrope'owi, a dotyczące rozm ,iych pomniejszych długów, kosztów i rachunków za ekspensa poniesione przeze mnie na zamorskich wojnach (okruchy są to jeno, ale i one się zdadzą sposobne, gdy przyjdzie mi sporządzić Wielką Karle Roszczeń wobec Korony Anglii, który to dokument obmyśliłem już prawie i wnet podyktuję). A czy wiesz, cyklopku mój, że i jednego słowa nie zdołałem przeczytać z bazgraniny Scrope'a? Kwoty pieniężne z ledwością mogłem jeszcze dostrzec, zwłaszcza podkreślone ustępy z sumami. Ślepym, Worcesterze. Do cna wzrok straciłem. Umiera światło. Czy przynajmniej ładnie stawia litery mój pasierb Scrope? Czy nie poplątał czegoś? Nie idzie mi nawet o należności, lecz zwłaszcza o osobliwe sztuczki królowej Izabeli w kościele Świętego Piotra w Troyes. A czy zapisał - jak chciałem - wszystko o morderstwie księcia Burgundii na moście w Montereau? Doścignięto go, osaczono w ciżbie i przebito (na śmierć). Królowa Izabela szlochała. Tak, umiała najpierw wydać kochankaksięcia w ręce morderców, a kiedy to się stało, płakać żałościwie. Ledwie Henryk odpłynął, francuski delfin znowu wyruszył w pole, nająwszy w szeregi siedem tysięcy Szkotów pod wodzą hrabiego Buchan. Mój dawny wódz, książę Klarencji - tenże sam, który mi prawił, że Bogu śmierć winienem, gdy wisielcy stukali o mury zamczyska - spożywał obiad, kiedy doniesiono mu, że szkockie posiłki maszerują ku francuskim wojskom i wnet połączą siły. Książę wstał, zostawiając na lasce losu pierwszorzędny pasztet w sosiku, dosiadł konia i ruszył na wroga. - Na nich, moi panowie! rozkazał podobno. Oczywiście nie zdążył zapobiec połączeniu się wrogich armii, a podwójne siły przeciwnika zastąpiły mu drogę na moście przez rzekę Coesnon. Wywiązała się straszliwa bitwa. Zginęło dwa tysiące żołnierzy księcia Klarencji, pośród których padli też lordowie Ross i Gray, hrabiowie Huniingdon i Somerset... Sam książę Klarencji, chcąc dorównać chwałą Henrykowi czy może go małpując, poniósł na hełmie w bój książęcą koronę. Pewien Szkot, Wilhelm Swinton, rzucił się na niego i strącił go z siodła. Gdy książę wstał, by walczyć pieszo, Buchan rozwalił mu głowę maczugą. Źle potoczyły się wypadki dla Anglii, o czym król dobrze wiedział. Kiedy go więc pytano, czy planuje uświetnić królewskie gody turniejem rycerskim, odrzekł, że już niedługo wszyscy będą mogli kruszyć kopie, ile dusza zapragnie, ale już nie w zabawie. Dziesiątego czerwca wypłynął z Dover, prowadząc ze sobą cztery tysiące jezdnych i dwadzieścia cztery tysiące łuczników. Jeszcze tego samego dnia w południe przybił do Calais. Najpierw Henryk postanowił wesprzeć Paryż, co się prędko udało. Ba, w tamtych czasach Henrykowe imię cieszyło się takim mirem wśród Francuzów, że samym tylko przybyciem przechylił szalę na naszą korzyść. Zaraz ruszył na Chartres, oblegane przez delfina pod nieobecność naszego monarchy, a Francuzi na widok angielskiego wojska, co maszerowało przez płaską równinę, czmychnęli bez walki. Wkroczyłem u boku króla do Chartres i w sławnej katedrze wysłuchałem mszy, klękając przed spłachciem z sukni Madonny, najznaczniejszą relikwią w tej cudownej świątyni. Henryk potrzebował zaledwie dziesięciu tygodni, aby odzyskać wszystko, co był utracił pod swą nieobecność. Delfin i hrabia Buchan schodzili mu z drogi, wciąż jednak gromadząc siły do ataku. Na razie jednak uchodząc zawędrowali do samego Bourges, hen na południu. W Bourges Henryk pozwolił im tymczasem pozostać, sam zbytnio zajęty obleganiem Meaux. Dopóki bowiem silna ta forteca znajdowała się w rękach delfina, nie byliśmy bezpieczni w Paryżu. A tu znowu w dniu (o ile pamiętam) szóstym grudnia roku od Narodzin Drugiego Adama, w tę samą noc, gdy ową holenderską wioskę zalała powódź, królowa Katarzyna urodziła syna. Stało się to w Windsorze. Od królewskiego szambelana usłyszałem potem, iż kiedy król się dowiedział o narodzinach, wpadł w wielki smutek. Rzekł też: - Ja, Henryk rodem z Monmouth, będę władcą niedługo, lecz wiele zwojuję. Ów drugi Henryk, narodzon w Windsorze, długo będzie sprawował rządy, i wszystko postrada. Cóż, taka wola Boga. Meaux opierało się przez siedem miesięcy. Obroną dowodził pewien barbarzyńca, zwany Bękartem z Maurus. Bękart ów był w istocie tęgim skurwysynem, a tak znienawidzonym, że w razie kapitulacji nie mógł liczyć na łaskę zdobywców. Nie kwapił się więc do rokowań, lecz nadal walczył. Posłuszeństwo wobec rozkazów delfina miał za wymówkę dla własnych rzezi niesławnych. Za murami fortecy rósł potężny wiąz. Z jego to konarów w zimie i w lecie zwieszały się trupy tych wszystkich, których niecny Bękart zamordował dla zysku. W kwietniu udało nam się obsadzić wysepkę w rzecz nym nurcie, ustawić tam armaty i skruszyć mury miasta Przed ostatnim szturmem król jeszcze raz wezwał Meau do kapitulacji. Odpowiedziano mu obelgą. Wdarł się tedy przez wyłom w murze i bitych siedem godzin walczył wręcz z załogą. Wielce był ten bój krwawy i mało przyjemny. Kiedy skruszono włócznie, garnizon Meaux fechtował się na żelazne rożny. Zapadła noc. Monarcha znowu zaproponował układy. Umyślnie wspominam o tym z tak wielkim naciskiem, Worcesterze, chcąc oddać sprawiedliwość osobie Henryka jako króla. Że chciał paktować - zamiast po prostu rankiem wyrżnąć oblężonych w pień - zdaje mi się uczynkiem prawdziwie królewskim zważywszy, iż podczas walk znieważono Henryka obelgą. Znać, iże Henryk trzymał uczucia na wodzy, cokolwiek się działo. Nie okazywał złości, litości takoż nie. Może tego właśnie powinno się oczekiwać od króla? Co więcej, Henryk nie narzucał obleganym szczególnie surowych warunków. (Toteż je chętnie przyjęli.) Cztery jeno osobistości, wśród nich Bękart z Maurus, a prócz nich wszyscy angielscy, szkoccy i irlandzcy najemnicy mieli być wyjęci spod pardonu. Za to pozostali wykpili się ciężkim więzieniem do końca wojny. Jedenastego maja albo coś koło tego - pamiętam, że lało jak z cebra - Meaux wpadło w ręce Henryka. Osobiście przyglądałem się ścięciu Bękarta z Maurus. Ciało obwieszono za nogi na wiązie, na który Bękart wysłał tylu innych. Mnie przypadła straż nad kolumną więźniów (owych angielskich, szkockich i irlandzkich najemników we francuskiej służbie). Pomaszerowali oni pod konwojem do paryskiej Bastylii, gdzie ich powieszono po należnym procesie sądowym. Wzięcie Meaux było ostatnim wojennym wyczynem Henryka V. W tymże samym miesiącu, czyli w ostatnich dniach maja, królowa Katarzyna wylądowała w Harfleur, z synkiem w objęciach. Towarzyszył jej królewski szwagier, wolowaty Jan, książę Bedfordu. Razem wyruszyli z Harfleur do Rouen, z Rouen do Yincennes, gdzie napotkał ich Henryk. Bytem świadkiem wjazdu pary do Paryża. Niesłychana i wielka uroczystość. Przed kolasą królo- wej Katarzyny niesiono dwa gronostajowe płaszcze, mające oznaczać jej podwójne władztwo nad Anglią i Francją. Owego dnia dowodziłem niewielkim pieszym oddziałem, strzegącym przejazdu orszaku w pobliżu Bastylii Wiedziałem, że Henryk wie, że mnie napotka. Kiedy przeciągał pochód, ustawiłem ludzi na baczność Krzyknęli jednym głosem na wiwat, jak ich nauczyłem: - Niech Bóg ma twą dostojność w opiece, Henryku! Co do mnie jednak, wrzeszczałem to samo co wprzódy - Niech cię Bóg zachowa, słodkie moje chłopię! Krzycząc do władcy wiedziałem, że jest za późno Bóg nie chciał go już zachować, bo też Bóg obmyślił inny los dla Henrysia Monmoutha. Królewskie lica były zapadłe i szare. Znać było w tej twarzy rychłą śmierć. Nie wiem, czy Henryk usłyszał słowa moich żołnierzy czy moje własne. Teraz sobie myślę, że byłoby lepiej, gdyby ich nie usłyszał i zabrał ze sobą do grobu (jeżeli w ogóle o tym myślał w ostatnich dniach żywota) wspomnienie, jak to w noc przed Agincourt rzekłem bardziej oględnie: - Boże, zbaw króla. - Albo może drugie wspomnienie, kiedy w Rouen pasował mnie na rycerza, a ja wyczekiwałem wymówek lub czegoś gorszego za swój uczynek w rowie pod murami, i kiedy mnie zapytał, co mam do powiedzenia, a ja odpowiedziałem: - Nic. BOŻE ZBAW KRÓLA albo nawet NIC to najlepsze słowa, z jakimi mógł mnie zachować w pamięci król Henryk V. Cóż jednak poradzić, że z przemożnej potrzeby musiałem zamiast nich wykrzyczeć NIECH CIĘ BÓG ZACHOWA, SŁODKIE MOJE CHŁOPIĘ? Jakkolwiek na to patrzeć, komplikacja mieszka jedynie w moim sercu, bo wierny obietnicy król Henryk nie okazał najmniejszym gestem, że słyszy grupkę angielskich żołnierzy wrzeszczących w sposób tak niespotykany. Z pozoru też nie zauważył tłustego angielskiego rycerza, który stał przy drodze z czapką w ręku i z okiem pełnym łez. Właśnie od nich oślepłem, Worcesterze - tam właśnie, na paryskiej ulicy, gdy król przeciągał obok mnie niby śmierć, zaczęła się moja starość i moja ślepota. Henryk Monmouth wyzionął ducha dwa miesiące później, ostatniego dnia sierpnia, złożony nagłą gorączką i straszliwą biegunką. Tuż przed śmiercią dobiegł trzydziestego i czwartego roku życia. Medykom kazał nie zatajać prawdy, więc kiedy mu rzekli, że i dwóch godzin nie przeżyje, chyba że taka będzie wola i zrządzenie Boże, posłał po spowiednika, odbył ostatnią spowiedzi ostatnie dostał namaszczenie. Słyszałem o jego prośbie do księży, aby mu odśpiewać siedem psalmów pokutnych. Takoż słyszałem, że kiedy w psalmie pięćdziesiątym pierwszym zabrzmiały słowa "Odbuduj mury Jeruzalem", Henryk przerwał księżom i powiedział, że zamyślał - zaprowadziwszy porządek we Francji - ruszyć ku Jeruzalem i zdobyć owo miasto. I jeszcze słyszałem, iż gdy księża znów zaczęli obrządek, Henryk wykrzyknął, przerywając modły: - Kłamstwo to, kłamstwo! Jezusowi tylko służę! Nikt nie wie jednak, do kogo król zwracał te słowa. XCII O tym, jak sir John Falstaff został Kawalerem Orderu Podwiązki Dzień Świętych Aniołów Stróżów Powiem ci, wieprzozadku, iż wiele jeszcze doświadczyłem Historii. Jednakowoż wszystko to już jakieś nieważne. Ponieważ Henryk VI kwilił dopiero w kolebce a rzec by można, wówczas właśnie znajdował się u szczytu monarszego znaczenia i odtąd już tylko tracił na uznaniu w ogrodach świątynnych nad Tamizą pokłócili się o regencję dwaj możni: Jan Beaufort. który był hrabią Somersetu, i Ryszard Plantagenet, książę Yorku. Każdy z nich zerwał wówczas kwiat róży jako znak własnej partii. Somerset wziął róże czerwoną, Planlagenet białą. Zawsze przekładałem białe róże nad inne. Uczyniono mnie wkrótce rządcą dóbr księcia Bedfordu we Francji, a stało się to w styczniu roku , jeśli dobrze pomnę. O, monarchio! O, odpowiedzialności! Pamiętam z tamtych czasów karzełka gównojadka imieniem Guillaume Raymond, gubernatora Pacy. Ówże Raymond zgodził mi się wypłacić w charakterze okupu za siebie trzy tysiące i dwieście sztuk złota i byłby słowa dotrzymał, gdyby nie bawół Bedford, który mnie odstrychnął od zdobyczy i ku mojemu zgorszeniu oświadczył, ze obsraniec Francuzina z prawa należy się jemu, po czym na wóz go wrzucił i powiózł za stodołę. Nie muszę ci dodawać, pierdzimączko, jak bardzo mnie ubodła taka dwulicowość u kogoś, kto się mieni wujem Króla Jegomości i jest regentem Francji. Czy wypada takiej figurze upodlić się do cna i wyzuć weterana z należnej mu kwoty? Miranda na dobranoc wzięła mi rypadło do buźki, lecz nie na zwykły sposób, a dopiero wtedy gdym zarzucił na głowę błękitny kaptur Kawalera Orderu Podwiązki i legi na szkarłatnych poduszkach z aksamitu. Wtedy wzięła do ust mój dzielny oręż i jęła go łaskotać zręcznym języczkiem, niby u lisicy, wkoło nim wodząc wokół łba zwierzaka cielesnego. Potem całą buzia suwała w dół i w górę, ssając i dmuchając niczym opętana, z płomiennym wzrokiem. Znać było, że znajduje w naszej zabawie ogromną przyjemność, podobnie jak ja. Ssała i ssała, ciągnęła bez ustanku, zarazem wciskając mi zręczne paluszki do zadka, a kiedy poczuła, że zaczynam kipieć, ścisnęła mnie za jajca, jak gdyby chciała ze mnie wydobyć ostatnią kroplę drogocennej cieczy, zmieściła mój oręż do gardła prawie po rękojeść, migdałkami mnie wręcz łaskocząc, i wszystko co moje przełknęła od razu. Było mi przewybornie. Przy tym wielce świeżo. Z tego wszystkiego przypomniała mi się pewna noc przed bitwą pod Yerneuil, kiedy to Francuzeczka imieniem Jessyka wyświadczyła mi podobną usługę, choć w dużo mniej dogodnych okolicznościach, bo o goły mur byłem wsparty, a madmuazelka z marchewkową czupryną klęczała mi u stóp! - Ależ milorrrd, on okrrropnie duży!!! Jakoś jednak daliśmy sobie radę, aby później żwawo się oddać zwykłemu jeburstwu, o tenże mur wsparci. Obyło się bez dalszych skarg dotyczących rozmiarów angielskiego tarana. Pod Yerneuil tedy, w czas wielkiej bitwy stoczonej w sierpniu, gdy wokół mnie bzyczało pełno much, a który był to rok, już nie pamiętam - owóż w bitwie pod Yerneuil wziąłem do niewoli samego księcia d'Alencon (chcę rzec, wziąłem Jana II, syna tamtego Alencona, który tak mężnie stawał na błoniach Agincourt, dziedzica tytułu i niemałej części ojcowskiej odwagi). Koniec końców ugodziłem się z nim na sumę L , / (dwadzieścia i sześć tysięcy funtów, trzynaście szylingów i cztery pensy) mającą być okupem. Zapłatę uiszczono, chociaż na pieniądze czekałem trzy lata, podczas gdy Alencon żył sobie w Caister na moim utrzymaniu. Osobiście doglądałem później wysyłki księcia do Francji na moim własnym statku ,,Blythe". A teraz słuchaj i dobrze mi pisz, Bussardku. Pieniądze wypłacono, lecz dotąd nie ujrzałem ani pensa. Lord Willoughby (parszywiec i pederasta) oraz mój wołowaty pan, książę Bedfordu, podzielili okup między siebie. To mi bezczelna wdzięczność! A przecież dopiero co zgodziłem się wystawić osiemdziesięciu zbrojnych i dwustu czterdziestu łuczników na własny koszt, aby wspomóc wołka podczas kampanii w Maine! Cóż tu rzec, niech same te liczby zaświadczą ci, czytelniku, że autor księgi porósł w piórka - choć go tak oskubano - od czasu, kiedy przed Agincourt mógł wystawić ledwie dziesięciu jezdnych i trzydziestu łuczników. Moja bratanica Miranda różni się w jednym tylko względzie od dziewki spod Yerneuil: co z siebie wytoczę, wypija do ostatniej kropelki i ssie mnie tak, jakbym w miejscu buławy miał ciągutkę cukrową. Po Yerneuil, a też po bojach w Mons i St. Ouen d'Estrais, po bitwach pod Beaumont le Yicomte i pod SillyGuillem pasowano mnie na Kawalera Orderu Podwiązki. Miałem komplet: podwiązkę, czyli świętego Jerzego wraz z obróżką, drugiego Jerzego mniejszego - a oprócz nich jeszcze wstęgę i gwiazdę. Śliczne zabaweczki, choć nie ze wszystkim chronią człowieka od chłodu. Zaciągnijcie zaraz te zasłony! Powinno się to lepiej nawoskować. Chcę, by mi je dobrze nawoskowano! HON SOIT QUI MAL Y PENSE. Oto więc zatoczyłem pełne koło: wszak w młodości nosiłem podwiązki w służbie u księżnej Norfolku. Co do mojego herbu... Bussardzie, nic nie widzę. Spraw mi, chłopcze, radość i wyrysuj przed sobą na karcie ów herb na mój użytek. Rysuj śmiałą kreską - może i ja coś ujrzę. Owa dewiza, ME FAUNT FARE, znaczy tyle co.' muszę czynić. Czynić, świńska dupko. Tak, tak! Wiem, jak to między sobą tłumaczycie, wiem dobrze! Krótko mówiąc, porosłem w zaszczyty, honory i rozliczne obowiązki. Obrosłem też w gotówkę, którą trzeba obracać. Było czymś zgoła niemożliwym walczyć w angielskiej armii i nie zbić fortuny na francuskich zdobyczach. Od moich kompanów odróżniał mnie tylko sen o zamku w Caister. Zdecydowałem, że obrócę dochody na zakup zacnej angielskiej ziemi w swoich włościach. Item, dwudziestego trzeciego stycznia roku powierzyłem , złotych koron, czyli L (tysiąc trzysta trzydzieści trzy funty) sir Williamowi Bretonowi, nadzorcy zamku w Cean, i panu Jeanowi Rousselowi, którzy to panowie mieli pieniądze wziąć ze sobą do Anglii i tam wpłacić je w moim imieniu na ręce Jana Wellsa, sklepikarza i rajcy miasta Londynu, tudzież na ręce pana Jana Kirtlinga, buchaltera i opiekuna moich przychodów po angielskiej stronie Cieśniny. Myślicie, że tylko Breton woził za mną kiesę? Item, dwudziestego szóstego kwietnia roku Wells i Kirtling przyjęli od imć Bartolomeo Spinoli z Genui kwotę L (trzystu trzydziestu trzech funtów), którą dziewięć miesięcy przedtem złożyłem w Paryża u innego italskiego kupca. Mój paryski bankier i kolega owego Spinoli zwał się Johannes dTranchis Sachus. Ja go nazywałem Jan z Cukrem Wino. Wszystkie te dochody - i jeszcze silą innych - obróciłem na budowę Caister, spełniając swój sen. Marzenie o zamku. Na razie o tym zmilczę, za to przeznaczę cały osobny Dzień na dokładny spis moich dóbr i ruchomości oraz przebieg budowy zamku. Napiszę też o tym, jak od Korony dostałem umyślny glejt, pozwalający moim sześciu statkom zwozić rzeką Setną z głębi kraju potrzebny budulec. Zamczysko w Caister jest moim snem, moim szaleństwem, moim labiryntem, moim kamiennym wcieleniem, moją kopułą rozkoszy. Wszystko to, razem ze sławą zdobytą we Francji, może cieszyć lecz tym, co naprawdę określa człowieka, jest stan jego duszy oraz jego rypadła, a jeszcze i liczba fig, które pozostały na dnie baryłki. Słońce, co pada na mur. Dziewczę. Antałek wina. To jeno pozostaje. Wzbierające soki. Miranda. I kseres. Takie są tylko fakty. Tyle pozostaje. Wzbierające we mnie soki. Miranda. I kseres. XCIII Fantazja sir Johna Fastolfa dotycząca małżeństwa Joanny d"Arc z marszałkiem Gillesem de Retzem Dzień świętego Dionizego Joanna d'Arc. Joanna Pucella. Joanna Dziewica. Joanna la Pucelle. Gilles de Retz. Gilles de Laval. Marszałek Francji. Sinobrody. Historia ich dwojga. Jest w tej historii tajemnica, której zaledwie rąbek uchwyciłem. Widziałem pół Francji w płomieniach, widziałem, jak odżywa przegrana sprawa delfina, a wszystko to za sprawą dziewicy w białej zbroi, dziewicy z mieczem, którym Charles Martel miał ponoć poskromić Saracenów. Widziałem tę samą dziewczynę na stosie, kiedy ją spalono jako czarownicę na rynku Rouen. Później widziałem też jej serce w rękach kata. Płomienie nie chciały strawić serca. - Spaliliśmy świętą - rzekł mi kat i cisnął serce do Sekwany. Jakże nam się w tym wyrozumieć? Jak wytłumaczyć wszystkie opowieści o "głosach" Joanny i o jej zwycięstwach? Jak wyjaśnić to, że wszystkich, którzy ją sądzili, poczynając od najznamienitszych jak Piotr Cauchon, co był biskupem Beauvais, rychło spotkał zgon nagły, gwałtowny i krwawy? Albo to, że od dnia, kiedy ją spalono - a stało się to trzydziestego maja roku pańskiego - Anglia odnosiła we Francji same porażki i nic już nam się nie układało? Byłaż Joanna świętą? Widziałem ją tylko trzy razy - raz w Orleanie, drugi raz w płomieniach i trzeci pod Patay (o czym jeszcze napiszę). Umierając krzyczała: - Jezu! Jezu! - Była niska, krępa i brzydka, śniadej cery. Pochodziła z bagien Lotaryngii, z miejscowości Domremy gdzieś w Wogezach. Zanim przybyła, krążyły uparcie proroctwa o tym, że z dąbrowy wychynie dziewica, która ocali Francję. Dziwne Joanna niosła ocalenie, ze swoją postacią o surowych rysach dziobatej twarzy, i dlatego delfin nie czynił starań, by wykupić Dziewicę, gdy ją złapali Burgundczycy i nam odsprzedali. "Straszna heretyczka..." "Wypędek z Kościoła..." "Odszczepieniec" bałwochwalczym, czarownica i wiedźma..." Pamiętam jeszcze słowa wypisane na karcie, którą zawieszono Joannie na szyi, pamiętam czapkę, którą kazano jej nosić. Ów rym brzęczał mi w pamięci przez całe lata, ilekroć pomyślałem o Joannie: Wnet żołnierze spalą na roueńskim rynku, Kiedy wydadzą wyrok panowie w ordynku, Owo jakoweś dziwo, co się mieni kobietą, Chociaż Pucella ma na imię, każdy wie to. Była ci ona straszną heretyczką I ekskomunikowaną katoliczką, Też odszczepieńcem i bałwochwalczynią, Czarownicą i wiedźmą z tych, co urok czynią, Diablicą z Lotaryngii, skąd diabły ród mają, W niewieścim przebraniu, które wszyscy znają. Nie ja układałem te rymy, Ojcze. Nisko zdarzało mi się w życiu upaść, ale nigdy tak nisko, bym się parał wierszem. To Nym napisał ową rymowankę. Mój figlarz Nym. Jego także wkrótce powieszono - za podobne przestępstwo jak przedtem Bardolfa. Lecz wyznam szczerze, niepokoi mnie Joanna PuceiSa i wielce dręczy. Czasem o niej myślałem, że ladacznica, wiedźma i morderczyni. Czasem - zgoła inaczej. Zwłaszcza odkąd trzy lata temu papież Kalikst III zatwierdził wnioski rady zwołanej dla zbadania procesu Joanny i ogłosił, że dziewka niewinna, zwracając jej cześć. Och, na litość boską! - owszem, nie wątpię, że i za tym posunięciem kryją się subtelne zagadnienia polityczne, lecz papież jest papieżem i nie tylko polityka się liczy. To, iż oczyszczono pamięć dziewki, to jeno wyraz uczuć tych wszystkich, którzy oglądali męczeńską śmierć Joanny. Był w mojej kompanii żołnierz, który widząc ciało płonące na stosie, wziął do rąk dwie szczapki i krzyż z nich złożywszy, trzymał przed oczami skazanej. Każda wiedźma przed krucyfiksem wiłaby się i pluła albo nawet nie rzuciła spojrzenia - ale nigdy nie widziałem miłości większej niż ta, co wraz ze łzami płynęła z oczu Joanny wpatrzonej w skrzyżowane szczapki wśród dymu. Wtedy to krzyknęła: - Jezu! Jezu! Cóż, kiedy na ową historię pada jeszcze cień Sinobrodego... Jego to Joanna wybrała, uczyniła generałem no d wojskiem, on to był Joanny towarzyszem, dowódcą jej dowódców. Co więcej, wkrótce po tym, jak spaliliśmy Joannę na stosie, tenże Gilles de Retz został przez swoich ziomków pojmany i doprowadzony przed oblicze biskupa Nantes, oskarżony następnie o czarnoksięstwo, bluźnierstwo i mordowanie dziatek. Gdy zagrożono ni u ekskomuniką, przyznał się do swoich zbrodni. Szczegóły wyznań były tak ohydne, że w pewnej chwili biskup Nantes wstał i zarzucił welon na krucyfiks. Czynów Sinobrody dopuścił się sprośnych i przerażająco wstrętnych. Większość ciał swych ofiar spalił, lecz słyszałem o rozlicznych szczątkach, po których wnoszono, że w Chaconte Gilles zamordował dla przyjemności co najmniej czterdzieści sześć dzieciątek, a na zamku w Machecoul jeszcze osiemdziesiąt. Zgładzono go po miesięcznym procesie. Najpierw zbrodniarza uduszono, potem powleczono na stos. W archiwum na zamku w Nantes zachowały się akta procesu. Cud i łaska boska, że nikomu nie kazano studiować tych akt, wyjąwszy sędziów, którzy słysząc rzekę plugawych wyznań de Retza, znów musieli welon na krzyż zarzucić. Ojcze, nękają mnie te dwa sprzeczne obrazy... Joanna w białej zbroi. De Retz na czarnym koniu. Święta. Diabeł. Czy to aż takie proste? Czy można ich rozdzielać? Ojcze, powiem ci - trzeba wynaleźć obrządek... Zaślubić Orleańską Dziewicę Marszałkowi Francji! Ubiegłej nocy znowu o tym śniłem Na dnie oceanu stała katedra, a organy grały Gloria m Excelsis od końca Dzwony i jasne światło południa w ogrójcu Błękitne smugi dymu pośród liści Siwy dym, co z wolna się wije ku górze Joanna pod Patay, w śmiesznej zbroi, wymachująca mieczem niby chorągiewką, lecz przecie władcza, pędząca ku nam jak bezskrzydła bogini Zwycięstwa Gilles w Poitou, w mrocznej wieży, spękane zimowe pejzaże, woń mirry i cynamonu Psy Marszałka z krwią zaschniętą na łapach i pyskach Śnieg, który pada bez ustanku - Słowik, co myląc porę roku, wyśpiewuje na nagim czarnym drzewie I jeszcze krzyż, uwity z ciał węży i odwrócony, zawisły nad otchłanią Olbrzymi fallus ze słoniowej kości - Wibrujące powietrze - Uderzane Jakoby orlim skrzydłem - Flety! Bębny! Zaczyna się taniec! Chrystus tańczy! Tańczy Jowisz! I tańczy Apollo! Wenus! Mars tańczy i Merkury, Juno i Minerwa, Neptun z Wulkanem tańczą, Ceres tańczy, Diana! Bachus tańczy! Saturn! Prozerpinf Izys, Ozyrys! Taramis, Teutates, Ezus, Belinus, Ardena, nawet Belizarna! W dół, w górę i na boki, tańczą dookoła ramię w ramię! Miłość każe im tańczyć! Gdy tę melodię słyszę, serce we mnie skacze. Lecz teraz O To Eros mój ginie na krzyżu! Panie mój - Oto Marszałek z biczem. Panie Jezu Krew, gówno, ciało, drobna kropla krwi płonąca mu w brodzie jak niebieski klejnot. Panie mój, Jezu Chryste Ogień i czarne wino, i muchy bzyczące w wewnętrznej komnacie, obwieszonej od powały po sam dół złotogłowiem. Panie mój, Jezu Chryste, Synu OGIEŃ, oto Joanna znowu odrzuca Marszałka, oto go przyjmuje, oto go odrzuca przyjmując, oto stos na rynku Rouen, jej cała odpowiedź na oświadczyny, jej credo, jej miłość, jej męczeństwo. Panie mój, Jezu Chryste, Synu Bo Powiadali, że niegodziwiec sczezł z wielkim spokojem, odbywszy spowiedź i prosząc wybaczenia od matek dzieci, które sam był zgładził. Panie mój, Jezu Chryste, Synu Boży Joanna nie umarła spokojnie. Zginęła cierpiąc w płomieniach. Lecz zawołała wreszcie: - Jezu! Jezu! Panie mój, Jezu Chryste, Synu Boży, miej Ich historia nie jest jednak moją własną historią. Panie mój, Jezu Chryste, Synu Boży, miejże zmiłowanie Kimże wówczas byłem? Grubasem w tłumie gapiów, którzy się zewsząd zbiegli oglądać całopalenie Joanny. Patrząc w płomienie myślałem zapewne o cenie winiaku i o tym, jak by tu przesłać więcej gotówki Janowi z Cukrem Wino do Paryża, i o tym, że mnie stopa swędzi w źle dopasowanym bucie, i jeszcze o tym, że zaczyna mi się przewracać w żołądku - od smrodu stosu, a też na wspomnienie Badby'ego, spalonego w beczce. Panie mój, Jezu Chryste, Synu Boży, miejże zmiłowanie na Ich historia nie jest jednak moją własną historią. Panie mój, Jezu Chryste, Synu Boży, miejże zmiłowanie nade Ale czy jej historia jest moją historią? Panie mój, Jezu Chryste, miejże zmiłowanie nade mną Albo czy jego historia jest moją historią? Panie mój, Jezu Chryste, Synu Boży, miejże zmiłowanie nade mną grzesznym. A myślicie, że ile będzie tych historii? Jeszcze tej samej nocy upiłem się jak świnia i wpadłem do Sekwany. Byłbym utonął, lecz wyłowił mnie z odmętu kat, który sam szedł się topić. _ Falstaff T XCIV Sir Johna Fastolfa Wielka Karta Roszczeń Finansowych wobec Korony Angielskiej (Z notatkami Stefana Scrope'a) Dzień świętego Edwarda, Króla i Wyznawcy Billa de debitis Regis in partibus Franciae Johanni Fastolf militi debitis. Oto są roszczenia z powodu szkód, uszczerbków i ekspensów, jakie rzeczony Fastolf poniósł był zarówno w obrębie królestwa Anglii, jako w innych stronach: Po pierwsze tedy, należy rozważyć, w jak ogromnej mierze był rzeczony Fastolf nękany i jakich szkód doznał wróciwszy do Anglii, mianowicie z ręki możnego księcia Suffolku, z rozkazu tegoż księcia, a uczynkiem rozmaitych książęcych sług, którzy doprowadzili do rozlicznych nadużyć niegodziwych a strasznych i wielkie poczynili szkody Fastolfowi, które to szkody dokładnie przedstawia ciąg poniższych artykułów, a zamykają się owe uszczerbki i straty sumą ......................................... L , szyl. , p. . (Dowiedzcie się jeszcze, iż rzeczony Fastolf tak jest skąpy, że kiedy dorosłem, zmusił mnie do sprzedania części ojcowizny i posłał mnie do Francji, abym służył pod wodzą Humphreya, księcia Gloucesteru. Żywiłem wówczas nadzieję, że się wkradnę w książęce łaski i odzyskam tytuł Lorda Wyspy Mań, należący do mojego wuja, hrabiego Wilt, jeszcze za panowania Ryszarda II.) Item, rzeczony Fastolf w szczególności poniósł niepowetowane straty z mocy rozkazu wzmiankowanego księcia Suffolku i jego doradców, kiedy to wydarto siłą włości należące do pomienionego Fastolfa, to jest Dedham w hrabstwie Essex, warte L , szyi. w utraconych trzyletnich dzierżawach, ku zgryzocie prawowitego właściciela, a do powyższej sumy należy dodać L , szyi. na wynagrodzenie strat moralnych temuż, co się zamyka kwotą ...................................................................L , szyi. , p. . (Rzeczony Fastolf dowiedziawszy się o moich łaskach u księcia Humphreya, napisał do swojej żony, czyli mojej matki, i zmusił ją podłą sztuczką, by mi nakazała zaprzestać służby u księcia i przejść pod jego, Fastolfa, diabelską komendę we Francji. Tak uczyniłem, ale nic mi z tego nie przyszło, a jeżeli ktoś odniósł tu korzyść, to tylko rzeczony Diabeł.) Item, za przyczyną fałszywych donosów i kalumni rzucanych na mnie przez rozmaitych oszustów w hrabstwach Norfolk i Suffolk, w szpony królewskie dostały się trzy inne majątki rzeczonego Fastolfa, dające L , sz. rocznego przychodu, a wyżej wzmiankowane donosy i kalumnie w niczym się nie sprawdziły, będąc przecież wymysłem chorej wyobraźni ludzi, którzy chcieli w ten sposób wyrządzić uszczerbek osobie pomienionego Fastolfa, jako wyszło na jaw wobec osób naznaczonych przez Króla, aby zarządzali owymi majątkami; skutkiem złośliwych uczynków tych, którzy źle życzyli prawowitemu właścicielowi, przez ostatnie cztery lata pomienione dobra wydane były na pastwę złego losu, co rzeczonemu Fastolfowi wyrządziło straty i wydatki zamykające się sumą .............................................................. L , szyl. , p. . (Rzeczona Chytrość nie dość, że raczyła mnie wyzuć z żołdu za służbę we Francji, ale co więcej, kiedy wyniknął spór pomiędzy mną, Scrope'em, a gubernatorem Harfleur, pomieniony łajdak wziął stronę mojego adwersarza, zmuszając mnie, abym wracał do Anglii pod matczyną kuratelę.) Item, ponieważ rzeczonemu Fastolfowi należała się z prawa baronia i władanie nad SillyGuillem oraz Lasuze w hrabstwie Maine, a po nim jego spadkobiercom po wiek wieków, które to dobra zostały zdobyte wyłącznie ręką rzeczonego Fastolfa, a bez udziału Króla Jegomości, i przedstawiały wartość w rocznych dochodach L , i wszystkie owe dobra mocą królewskiego pisma nakazano pomienionemu oddać urzędnikom Korony z jednoczesną obietnicą, iż rozkazem Króla prawowity właściciel otrzyma za owe włości rekompensatę, na dowód czego rzeczony Fastolf może przedłożyć odnośne pisma, także ponieważ żadnej rekompensaty ani odpłaty Fastolf nie otrzymał za baronię i ziemie, tytułem wynagrodzenia za poniesione szkody rzeczonemu Fastolfowi należy się suma ............................................................................... L , sz. , p. . (Rzeczony opryszek - kiedym już ja, jego własny pasierb, powrócił do domu - wystawił mi rachunek za wikt i napitki, za wszystko, co spożyłem w domu własnej matki!) Item, ponieważ rzeczony Fastolf wziął niegdyś własnoręcznie do niewoli jeńca Guillaume'a Raymonda, który to jeniec wykupił się uzgodnioną obopólnie sumą funtów szterlingów równą liczbie sztuk złota, że jeszcze jeniec ów bez wiedzy ani zgody rzeczonego Fastolfa został mu odebrany przez księcia Bedfordu, wówczas Królewskiego Regenta Francji (a jeniec nakłonił następnie miasto Pacy, będące w rękach buntowników francuskich, aby się oddało w ręce królewskie, to jest w ręce Regenta sprawującego rządy), że ponadto rzeczony Fastolf długo dochodził swojej krzywdy u monarchy i u Rady Królewskiej, a odpłacono mu kwotą zaledwie francuskich sztuk złota w postaci ziem w Normandii, co się właśnie były dostały królowi (a które ziemie rzeczony Fastolf obecnie utracił niestety na zawsze), za to wszystko i za zaległą część okupu rzeczonemu Fastolfowi należy się kwota .......................................... L , sz. , p. . (Rzeczony zdrajca żałuje, że utracił zamorskie ziemie Korony, a przecież sam ogołocił tamtejsze garnizony do ostatka, napychając sobie kieszenie i pieniądze przemycając do Anglii, gdzie je potem roztrwonił na szaleńczą budowę zamku i inne kaprysy. Wcale nie żartował, co gorsza, z rachunkiem za wikt i napitki w domu mojej matki - abym go zapłacił, Fastolf zmusił mnie, Scrope'a, do wstąpienia w związek małżeński, którego warunki były dla mnie nader niepomyślne. Traf zechciał jednak, że moja połowica zmarła. Chciał jednak następny traf, że ten potwór wytoczył mi wówczas proces, na skutek czego pozbawiono mnie całego spadku, jaki mi pozostał po zmarłej żonie!) Item, rzeczony Fastolf oczekuje wciąż zwrotu swojej części nagrody i rekompensaty należnej mu za wzięcie do niewoli Jana, księcia d'Alencon, w bitwie pod Verneuil, a nagroda miała wynieść L , sz. i pensów . Część owej sumy przywłaszczyli sobie lord Willoughby i książę Bedfordu, lecz po odjęciu kwot należnych Koronie pozostaje jeszcze winna rzeczonemu Fastolfowi suma .................................................................. L , sz. , p. . (Po trzech latach ubóstwa i poniewierki, jakie przeżyłem po śmierci małżonki, musiałem dla spłacenia długów sprzedać własną córkę. W dodatku otrzymałem za dziecko bardzo niską cenę, bo kupiec wiedział, że sprzedać je muszę, a nadto dziewczynka była bardzo młoda.) Item, z tytułów określonych w Testamencie i Ostatniej Woli Jana, księcia Bedfordu (niechaj Bóg odpuści grzechy jego duszy), a traktujących o rozmaitych wydatkach iekspensach Fastolfa wynikłych z jego troski o utrzymywanie załóg i z pieczy sprawowanej nad niektórymi fortecami, zamkami i grodami warownymi, jako też za inne koszta, za żołd i drugie sumy wydatkowane przez rzeczonego Fastolfa w służbie pomienionego księcia, co można także wyczytać w szczegółowych rachunkach sporządzonych ręką Nieboszczyka, należy się rzeczonemu Fastolfowi kwota ................................................... L , sz. , p. . Summa totalis, czyli ogólna suma ............................. L , sz. , p. . (Z kolei mnie, Scrope'owi, rzeczony Fastolf winien jest SUMMĘ TOTALIS, czyli OGÓLNĄ SUMĘ .......... L . Resztę, w wysokości szyi. i pensów , może sobie zatrzymać.) XCV O bitwie o Śledzie Dzień świętej Ethelredy Siedem było w historii świata bojów tyleż olbrzymich skalą, ile przełomowych. Są to, w porządku chronologicznym: Bitwa pod Maratonem, rok p.n.Ch. Bitwa pod Syrakuzami, rok p.n.Ch. Bitwa pod Metaurus, rok p.n.Ch. Bitwa pod Chalons, Anno Domini . Bitwa pod Tours, Anno Domini . Bitwa pod Hastings, Anno Domini . Bitwa o Śledzie, Anno Domini . Nareszcie przechodzę do ostatniego opisu - maluję w nim szczyt, zenit, wierzchołek i najwyższy Akropol mojej kariery wojskowej. Tak, synkowie moi, cyklopki maluśkie, na tę chwilę czekaliśmy wszyscy. Przechodzę do opisu słynnej Bitwy o Śledzie. Rozegrała się ona w Wielki Post. Rok . Bojowisko sławetnego starcia wojsk: Rouvray. Może pamiętacie, że oblegaliśmy wówczas Orlean. Sytuacja była wysoce dramatyczna, bo chociaż udało nam się odciąć miasto, a Fortuna francuska wydawała się dosięgać dna, dzielni angielscy oblężnicy zaczynali już przymierać głodem. Regent wysłał mnie tedy do Paryża na poszukiwanie prowiantów. Wyruszyłem. Znalazłem. Przywiozłem. Najpierw wyruszyłem do Paryża. Tam znalazłem śledzie w beczułkach. Było ich tyle, że załadowałem czterysta wozów. Wracałem pod Orlean, kiedy zwiedzieli się o nas Francuzi. Śledź, trzeba wam wiedzieć, najprawdziwszy Clupea harengus, obfity owoc słonych mórz, to danie wielce zdatne w czas Wielkiego Postu, a oprócz tego niedrogie. Niestety, odznacza się również tym, że cokolwiek cuchnie. Nic dziwnego, że potężne regimenty Francuzów zwąchały nasz przemarsz. Przerażająca francuska nawała rzuciła się zastąpić nam drogę. Pucella i Marszałek wiedzieli aż za dobrze, co będzie, jeśli nie dopuszczą wozów z drogocenną rybą do naszych oddziałów: oblężenie Orleanu upadnie, a cała angielska chwała z wojny stuletniej zgaśnie natychmiast. Wszystko zależało od śledzia. Obawiam się, że stanowiliśmy łatwy cel dla żabojadów. Ciągnęliśmy w czterysta wozów, wyładowanych po sam wierzch beczkami, skrzynkami, szaflikami i baryłeczkami śledzi. Zapadaliśmy się srodze. Grzęźliśmy. Ryliśmy gościniec niczym kondukt wiozący rybę na ostatni spoczynek, wlokąc się w ślimaczym tempie pod słońcem przedwiośnia ku osadzie RouvraySt.Denis. Pamiętam, jechałem rozparty na stercie beczek, mając na podorędziu koszyczek fig i dzban przedniego kseresu, bo chociaż był czas wstrzemięźliwości, akurat w tym dniu wypadało półpoście. Nad głową polatywały skowronki, które w świetle lutowego dnia wyglądały jak czarne plamki w tęczówkach mojej drogiej Millicent. Owszem, wyznam, że ckniło mi się za domem, kiedym tak popatrywał na rozkwitającą tarninę i świeże kwiecie żywopłotów obok gościńca. Wspominałem dni podobne dzisiejszemu, spędzone w Caister, gdym jako chłopiec polował na wiewiórki. Okolice Orleanu w niczym nie przypominają Caister. Owego roku nie było śniegów, wiec i nic topniary, nie zalewały wodną tonią całych mil płaskich łąk. Czuło się jednak w owej porze, a też w kształcie obłoków płynących po niebie, w pierwiosnkach, w kapuście, żeby już nie wspomnieć o woni śledziowej (niczym w porcie w Yarmouth), coś, co mnie spowiło niby nostalgia, rozbudzona figlami i winem. Jednym słowem, czuło się w powietrzu coś, co kazało nie myśleć o wojnie, kiedyśmy tak ciągnęli z Paryża - tyle wam powiem. Wcale się nie obawialiśmy napadu. Nie oczekiwaliśmy niczego takiego. Dyscyplina w naszym wojsku była (jakże to rzec) luźna. Półpoście to znakomity czas, by wojsko zrozumiało, że armia maszeruje na żołądku. Zezwoliłem tedy również swoim towarzyszom, aby idąc za moim przykładem pofolgowali sobie. Byli niżsi szarżą, więc się kontentowali ciasteczkami i piwem. Dobrze nam się jechało na czterystu wozach, słońce - choć nisko stało - jasne świeciło nad podziw, pozwoliłem też na śpiew w kompanii. Mylisz się, o pani, angielski żołnierz na wojnie nie będzie wyśpiewywał strof o Agincourt. Jeśli dobrze pamiętam, za pieśń bojową służyły nam rymowane dociekania na temat liczby jąder u a) delfina, b) księcia Burgundii i c) Joanny d'Arc. Bardzo byliśmy radośni. Na szczęście dla mnie, dla Anglii i oczywiście dla Historii, przeciętna francuska armia wydziela z siebie woń o wiele gorszą niż byle czterysta wozów śledzi. Na dubeltowe szczęście, czyhająca na nas armada była ogromnie liczna, a przeto śmierdziała, jak trzeba. Siedząc na stosie beczek nakazałem kolumnie przystanąć. - Mości panowie! - rzekłem, wciągając nosem lutowe powietrze. - Czuję Francję! Czuję Francuza! Czuję, że jesteśmy w opałach! W tejże samej chwili moja szpica doniosła, że siła żabojadów ciągnie ku nam przez wioski na wschód i na zachód od nas, chcąc wziąć naszą kawalkadę w kleszcze, zatrzymać pochód i zrabować ładunek. Słysząc to zakipiałem przeraźliwym gniewem. Pojmujecie sami, iż w mgnieniu oka zrozumiałem cel francuskiej falangi, a była nim ZAGŁADA moich śledzi. Wrogowie nie mogli się wszak łudzić, że wydrą nam rybki żywcem i sami dotrą z łupem do bram Orleanu, gdyż nie umieliby się przebić przez nasz pierścień wokół grodu. Było też nie do pomyślenia, aby po zwycięstwie Francuzi siedli sobie i spokojnie zjedli wszystkie śledzie. Zmarnują je i tyle! Wzgardzą dobrą rybką i cisną zdobycz do rowu. Tfy, ohyda! Myśl sama przeraża. Zdecydowałem zatem, że trzeba nam zwyciężyć. Jak król Henryś w noc przed Agincourt, oszacowałem własne wojsko, obszedłem pozycje i kazałem wszystkim zająć stanowiska, wziąwszy pod uwagę ukształtowanie terenu oraz nasze silne i słabe strony - mówiąc językiem wojskowym. Teren był płaski jak łączka do gry w kule. Naszą silną stronę stanowiło czterysta wozów śledzi. Naszą słabą stronę stanowiło tychże czterysta wozów śledzi. Natomiast Francuzi, wraz ze śmierdzącymi sojusznikami ze Szkocji, jak zwykle nażartymi po samo gardło kaszanką, dostali rozkaz wstrzymać się z natarciem, dopóki nie raczy przybyć ich wódz, hrabia Clermont. Clermont (wśród przyjaciół przezywany Kordelią) siuśkiem był, cieplaskiem, chłopczykiem do zabawy, chcę rzec: męską kurwą. Pewno chciał wyruszyć po łatwe zwycięstwo, nie nurzając przy tym we krwi swoich wiśniowej barwy rękawiczek - przynajmniej we własnej krwi. Naturalnie francuski zniewieściałek okazywał piekielną zazdrość o Joannę d'Arc. Dzięki takim subtelnostkom miałem nieco czasu, aby przygotować swoje wojska do boju. Z czterystu wozów utworzyłem pierścień, na dwa wozy gruby. Patrz obok: W naszym pierścieniu zostawiłem jedynie dwie luki - ujrzycie to, jeżeli Worcester nie pokićkał mi czegoś w rysunku. W większej luce, oznaczonej literą X, uszykowałem moich angielskich łuczników. W luce drugiej - tę oznacz literą Z - ustawiłem najemników francuskich, którzy zawsze najochotniej i najzajadlej walczą przeciwko swoim pobratymcom. Zarówno łuczników, jak i najemników ufortyfikowałem za palisadami z zaostrzonych drągów, wzmocnionymi tu i tam otwartą beczką śledzi. O, Henryku! O, Agincourt! Figa wam, teraz wasza kolej! Mówcie, co było dalej? Szkoci i Francuzi jęli się spierać co do naszych zamiarów. Pomni nauki spod Agincourt Szkoci zapatrzyli się na punkt X. Postanowili, że nie pójdą na lep i nie uczynią tego samego co francuska jazda w dniu świętego Kryspina, ale że łby mieli jak zwykle rozpalone, i brzuchy, prędko się znużyli czekaniem, aż hrabia Clermont przycwałuje w wiśniowych rękawiczkach. Zsiedli z koni (pomni nauki spod Agincourt) i pieszo natarli na moich łuczników, wymachując mieczami, dzidami, pałami, sztyletami i podobnym ekwipunkiem. Za nimi pobiegło kilku francuskich matołków. Zarówno jednych, jak i drugich przywitał grad celnych strzał. Jednakże większość Francuzów wciąż w rozsypce oczekiwała na wizytę wyperfumowanego hrabiego Clermont, a potem zdecydowała się natrzeć na drugą lukę, oznaczoną Z. Runęli do konnej szarży, rozmyślnie lekceważąc naukę spod Agincourt, pełni pogardy dla bosonogich Szkotów. Wszystko potoczyło się zgodnie z moimi oczekiwaniami, ba - zgodnie z moim planem. Łucznicy razdwa odparli atak Szkotów, szyjąc prosto w gęby nacierającego wroga zza bezpiecznej palisady. Francuska pyszna szarża, rozwinięta ławą zgodnie z ich obyczajem, zakończyła się, gdy większość koni się nadziała na palisadę, a pozostałe połamały nogi i boleśnie pozrzucały jeźdźców na ziemię. A na ziemi walało się mnóstwo śliskich śledzi, któreśmy przedtem wyrzucili z beczek w wysoką murawę. Atoli najpiękniejszą cechą mojego pierścienia - z punktu widzenia wodza zwycięskiej potęgi - było bardzo niewielkie oddalenie punktu X od punktu Z, a także ich całkowita bezzasadność. W drugiej kwestii chciałem rzec jeno tyle, że wróg, który runął ku lukom w pierścieniu wozów, tak się zapatrzył na owe dwie przerwy, iż nawet nie pomyślał, aby przypuścić atak na jakąkolwiek inną część pierścienia. Gdyby tak uczynił, bez wątpienia by nas rozniósł. W kwestii pierwszej chcę natomiast zwrócić uwagę na to, że punkty X i Y leżały nader blisko siebie. Przyznasz, sir, iż mniej światły generał rozmieściłby je zapewne po dwóch przeciwległych stronach pierścienia. Moja decyzja pozwoliła naszym chętnym najemnikom wymknąć się w otwarte pole i kiedy się tylko załamała konna szarża, przemknąć na prawo, spadając na kark Szkotom - tym, którzy umknęli strzałom i walczyli teraz wręcz z łucznikami. W punkcie X wywiązał się zażarty i wielce krwawy bój. Podobnie jak Henrykowi strzelcy pod Agincourt, moi ludzie cisnęli łuki, walcząc ze Szkotami, którzy się ku nim przedarli, na drągi i miecze. Na to jednak wychynęli niczym nocni złodzieje moi najemnicy i ruszyli do boju, krzycząc coś po francusku (bo też byli oni FRANCUZAMI, o pani, istotnie nie masz głowy do przygód wojennych!). Na ten widok Szkoci wpadli w takie pomieszanie, że nie wiedzieli, czy to wróg ku nim bieży, czy przyjaciel. Szybko się dowiedzieli, jak jest naprawdę. Co do mojego udziału w bitwie, dowodziłem całością zmagań ze szczytu ładownego wozu po stronie Z punktu X. (Oznacz to miejsce strzałką podobną do śledziowej ości, Worcesterku. Niechże i czytelniczka zrozumie, gdzie to jest!) Potykając się na tej reducie, walnie się przyczyniłem do zwycięstwa przez to, że z morderczą i odbierającą chęć do walki celnością cisnąłem kilka tysięcy śledzi prosto w szkockie gęby. Cóż to był za dzień! Cóż za strategia! Bitwa się zakończyła w piętnaście minut. Wozy potoczyły się dalej. W postnej chwale zajechaliśmy pod Orlean. Śmiejcie się, jeśli wola. Powiem na to, iż śmiech zwykł dowodzić zupełnej ignorancji w kwestii ważnych szczegółów, co decydują o wyniku bitwy. Użyliśmy posiadanych środków (idest, śledzi). Natomiast Francuzi i Szkoci nie posiłkowali się niczym prócz przyrodzonej zdolności do wpadania w chytre pułapki. A co się stało z hrabią de Clermont? O pani, Kordelia ściągnęła za późno, a kiedy ujrzała, co zaszło, wybuchnęła płaczem. Nie miałem serca zarzynać ślicznotki, więc ją kazałem żołnierzom rozebrać (do naga, oprócz wiśniowych rękawiczek) i wsadzić po szyję do śledziowej beczki, tak że jeno głowa sterczała, a z boków ręce. Obłożony rybą, z nogami wystającymi przez dziury w dnie beczki, razem z nami podążył Clermont w drogę do Orleanu. Taka była prawdziwa historia Bitwy o Śledzie. Godzina mej najwyższej chwały. No, piętnaście minut. XCVI Spis inwentarza na zamku w Caister (Sporządzony ręką Stefana Scrope'a) Dzień świętego Łukasza Zamczysko Anglika jest jego domostwem. Nie! Zapisałem tutaj, co mi kazał. Dłużej nie będę pisał tego, co każe; Ja, Scrope, jestem żywym człowiekiem z krwi i kości, a nie jakimś duchem, którego sobie wymyślił. Niech sobie gada! Zamykam uszy na jego gadanie. Ogłuchłem na głos tego durnia. Ignoruję bajeczki sędziwego Diabła. Scrope nie przynależy do jego pisarskich zamysłów. Scrope żyje i istnieje poza pajęczyną autorską. Te wszystkie bzdury o śledziach! Myślałby kto, że naprawdę rozegrał się we Francji bój nazwany bitwą o śledzie! Bajki i łgarstwa. Tego wszystkiego w rzeczywistości nie ma. Tylko ja jeden mówię wam o tym, co jest. Ode mnie usłyszycie prawdę. Worcester w kółko powtarza, że musimy wszyscy pisać pod dyktando. Worcester w kółko powtarza, że trzeba dogodzić staremu niedołędze. Już ja mu dogodzę, tej wstrętnej poczwarze! Worcesterowi nie przyszło do głowy, że istnieje różnica pomiędzy mną a całą resztą - nie jestem tu służącym. Scrope'owie nikomu nie służą. Brat Brackley twierdzi, że stary powoli umiera. Stary? Umiera? Ten Diabeł? Uwierzę w to, dopiero wtedy gdy go ujrzę w trumnie i kiedy trumna spocznie głęboko pod ziemią, dobrze zakotwiczona. Ten Diabeł nie może umrzeć. Tak mniemam. Ale mimo to, ponieważ mamy wieczór świętego Łukasza, miło mi donieść o zmianach w diabelskiej kondycji. Diabeł cierpi ostatnimi czasy na piekielną gorączkę, w której ani na chwilę nie przestaje bredzić. Wygląda cały niby ta lemieszka. Albo wór wełny. Jak wydęty człowiek. Stary. Zimny. Wywiędły. Z nieznośnym brzuchem, który mu na starość z pewnością sprawia męki - lecz zasłużył na Piekło. Ponadto dziś, w wieczór świętego Łukasza, staruch przyzwał mnie tu, abym mu sporządził inwentarz dóbr. Pierwsza rozumna oznaka. Widać spostrzegł, że stoi nad grobem. Spiszę tylko tyle inwentarza, ile mi się nada. Puszczę też mimo uszu wszystkie zwyczajne dygresje na zwyczajne tematy - o spółkowaniu, o oberżach, ksercsie, burgundzie, miodach, o innych napitkach. Pominę bezlik przekleństw. (Cóż to takiego "kseres"? Podobnie jak ..kartolle"? Takiego czegoś nie rna.) Jakże można wywodzić, że przez całe życie pijałc się trunek, który nie istnieje? Może to sprawka alchemii aibo drugich czarów ' Kim jest? O, patrzy się na mnie! Ale przecież jest ślepy i nie może widzieć mnie ani tego. co piszę. Nic już nie widzi. Wciąż bełkocze i bredzi o swojej "słynnej Baszcie", wysokiej na dwudziestu chłopa, o swoich dwudziestu sześciu komnatach w Caister, a jeszcze o kaplicy pełnej złoconych świeczników, o monstrancji i krzyżu, o złotych Falstaff dzbanach, kielichach takoż pozłacanych, a nadto o wizerunkach świętego Michała i naszej Madonny. Mamrocze coś o łanach ogrójca. Dosyć tego! Przecież to pułapka. Diabelska pułapka. Staruch mnie nie zamknie w fikcjach swojego zamczyska. Ograniczę spis inwentarza do tego, co opowie o nim, o właścicielu. Na przykład, jego szaty... Togae remanenciae hoc tempore in Garderoba Domini. Po pierwsze, szata ze złotogłowiu, z szerokim rękawem, podobna do komży. Item, druga szata, z lamy, z prostym rękawem i czarną podszewką sukienną. Item, półżupan z czerwonego aksamitu. Item, szata z aksamitu modrego przeszywanego innym aksamitem i obrębiona kuną, rękawy pojedyncze, a nie nakładane. Item, szata z zielonego sukna na sześć łokci. Item, suknia szkarłatna, bez podszewki. Item, suknia czerwona w barwach sług lorda Cromwella, z podszyciem. Item, płaszczyk kunsztowny z błękitnej satyny, podszyty czarnym jedwabiem. Item, szata z francuskiej tafty z czarną sukienną podszewką. Item, sukmana z drelichu. Tunicae Remanentes ibidem. Item, kaftan z modrego aksamitu, od spodu podszywany lnianym suknem, a w rękawach wełenką. Item, kaftan aksamitny, brunatny. Item, kaftan z podwójnie szytego czarnego aksamitu. Item, kaftan atłasowy. Item, kaftan sukienny. Item, kubrak z czerwonego aksamitu, podwójnie szytego. Item, dwa kaftany z jeleniej skóry. Item, para pludrów obszywanych skórą. Item, para pludrów szkarłatnych. Capucia et Capellae. Item, brunatny kaptur satynowy, bez przypinki. Item, czarny kaptur z aksamitu, z przypinką w połowie aksamitną, w połowie z adamaszku. Item, kaptur z ciemnozielonego aksamitu, przypinką czarna. Item, kaptur do konnej jazdy z aksamitu krwistoczerwonego. Item, przypinką brunatnoczarna, aksamitna. Item, dwa kapelusze bobrowe. Item, czapka dziana. Item, błękitny kaptur Kawalera Orderu Podwiązki. Aliae res necessariae ibidem. Inprimis, peleryna z zielonego jedwabiu, czerwono lamowana. Item, pięć sztuk szkarłatnych końskich czapraków wyszywanych w czerwone krzyże i białe róże. Item, strój Kawalera Orderu Świętego Jerzego. Item, sztuka czerwonej satyny z wyszytymi słowami Mefauntfare. Item, sztuka szorstkiego zielonego sukna, pięćdziesiąt łokci długa. Item, jeden sztylet. Albo, na przykład, jego piernaty... Inprimis, pięć poduszek z zielonego jedwabiu. Item, biała jedwabna poduszka wyszywana w błękitne lilie. Item, pięć poduch z czerwonego aksamitu. Item, mały zielony aksamitny Jasiek, wypchany lawendą. Iiem, poduszka z fioletowego jedwabiu, wyszywana złotem. Iteni. dwie poduszki z jedwabiu niebieskiego, każda z herbem. Item, siedem podłużnych poduch lnianych. Albo znowu jego arrasy... Inprimis, tkanina z Arras zwana Adoracją pasterzy. Item, arras przedstawiający Wniebowstąpienie Najświętszej Maryi Panny. Item kobierczyk z podobizną niedźwiedzia z włócznią w łapie, nowy. Item, wywieszka arrasowa z dwiema paniami i dwoma panami, z których pierwszy sokoła dzierży na ręku. Item, wywieszka arrasowa z panią w koronie i jakoby zwojem nad głowa pani, a pierwsza litera na zwoju jest N. Item, tkanina, która przedstawia Siedmiu Zdobywców. Iłem, tkanina z panoramą Oblężenia Falaise, przeznaczona na zachodnią ścianę sieni. Item, arras z trzema łucznikami, co szyją z kusz do kaczki na stawie. Item, arras z harfistką grającą opodal jakowegoś zamczyska. Item. arrasowa narzuta na łoże, pośrodku ma wizerunek człowieka, który ciągnie wodę ze studni. Item, czerwona narzuta na ławę, z trzema białymi różami i herbem Fastolfa. Albo z kolei garnki, et cetera... tłem, trzy mosiężne kotły, francuskiej roboty. Item. koński namordnik pancerny z mosiądzu. Item. trzydzieści osiem strzał opatrzonych piórami z łabędzia. Item, kosz wiklinowy na bieliznę. Item, siedem pierzyn. Item, jeden piernat obszyty zieloną satyną, ze sceną przedstawiającą głupka Naja, który potrząsa włócznią. Iiem, bezlik pledów. Item, bezlik zasłon sukiennych. Item, prześcieradła. Item, para szczypiec. Item, kobierce. Item, pata miechów. Item, kołdry. Item, żelazna sztaba. Item, piętnaście kusz stalowych. Item, dwadzieścia pięć włóczni. Item, jeden zielony fotel. Item, siedem tysięcy kuf czerwonego wina. Item, zastawa stołowa. Item, noże do pieczystego. Item, noże zwykłe. Item, srebrne puchary. Item, roztruchany. Item, srebrne łyżki z trzonkami wyłożonymi macicą perłową. Item, siedem wielkich srebrnych niecek ze złotym brzegiem i mottem Me faunt farę. Item, mszały. Item, ogromny kocioł. Item, brytfanka. Item, rożny. Item, hak rzeźnicki. Item, butla octu. Item, przynęta dla sokołów. Item, Biblia Święta. Item, Encyklopedyja Bartłomieja Anglicusa. Item, dzieło Wegecjusza O rycerskości. Item, Kwestie y powiedzenia słynnych filozofów. To ja sam, ja, Scrope, przetłumaczyłem ostatnie z tych dzieł, gwoli jego "Kontemplacji i uciesze duszy". Tak mi kazał napisać na samym końcu. W rzeczywistości tłumaczyłem całą księgę, dlatego że staruch wciąż mi wisiał nad głową ze sztyletem w jednej ręce i z włócznią (z tych dwudziestu pięciu) w drugiej. To próżność podyktowała mu cale przedsięwzięcie. Sam przedkłada grzbiety dziewcząt nad grzbiety książek. Ale mimo to dzisiaj, w wieczór świętego Łukasza, nareszcie widać, jaki jest stary i zżółkły, a każdy jego członek dotknięty starością. A zatem? Czy zobaczymy, jak Diabeł młodnieje? Hola hola hola, sir Johnie! Ruszaj do Piekła - tam jest twoje miejsce! XCVII O odwrocie spod Patay i o klęsce we Francji Dzień świętego Kryspina Niech to wszyscy diabli, Worcesterze, nie ja spowodowałem naszą klęskę we Francji. To Jaśko Napes, książę Suffolku, sprzedał nas haniebnie. Za bardzo jestem stary i sterany, bym tutaj ze szczegółami wyliczał wszystkie jego rozliczne podłości. Powiem tylko, że książę był kiepskim żołnierzem, a pod Harfleur dostał sraczki i zanim skrzyżowano miecze, ciupasem powrócił do domu. Pod Yerneuil dzielnie sobie poczynał, gdzieś na tyłach naszej kolumny. Gdy zmarł Salisbury, Jaśko objął komendę nad naszym francuskim korpusem. Dlaczego tak się stało, wiedzą jedynie Bóg i książę Bedfordu. Ówże Jaśko Napes wziął do niewoli Małgorzatę z Anjou, wnet powlókł ją do łoża i aby mogła nadal służyć mu za kochanicę, umyślił wydać ją za bezjajcego Henryka VI. Gówno i gówno! Najgorszym gównem jest suffolskie! A książę był wyborowym gównem prosto z Suffolku. To on utracił nasze zamki i nasze garnizony we Francji. To on postradał całe Anjou i Maine. Co gorsza, to on, Suffolk, osobiście kazał zgładzić Humphreya, księcia Gloucesteru, a jego żonę Eleonorę oskarżoną o czary zesłał na wyspę Mań. Nieszczęsny Humphrey - zawsze był trochę półgłówkiem, a marzył jedynie o tym, by stać się Henrykiem. Zamiar swój wypełnił nareszcie, bo i Henryk, i Humphrey zmienili się w taką samą glinę. Przeklęty Suffolk! To on wyzuł mnie oszustwem z włości w Dedham. Wkrótce zresztą dostał od losu to, co mu się należało, kiedy opodal Dover schwytali go piraci - a piracki okręt zwał się "Mikołaj z lochów Tower" - i ścięli go na pełnym morzu. Morze wyrzuciło bezgłowe ciało na plaży w Dover. Henryk, nasz Boży dziwoląg, pofatygował się tam i sprawił Suffolkowi pochówek w Wingfield. Może Bóg się ulituje nad Suffolkiem za jego podłości. Ja nie potrafię. W dniach przed Suffolkiem wszakoż, w dniach, kiedy przeżywałem swoją najświetniejszą godzinę... O, chwało! O, moje śledzie! Byliśmy jako młode lwy. We Francji podpaliłem więcej stogów, niżem zjadł w życiu obiadów. Albo i wychyliłem kielichów... Pomnę jeszcze nasze pijackie posiedzenie w Bordeaux. Mirtowe gałązki, cytrynowe drzewka i ostrokrzew. Cóż tu sobie żałować. Sam zdobyłem ten zamek i sam splądrowałem piwniczkę. Musiano mnie potem długich siedem godzin trzymać głową w dół pod zimnym wodospadem, bym się docucił po degustacji zdobyczy, a kiedy mi głowę wsadzono pod wodę, źródło zabulgotało niby wulkan, natomiast z zielonych pól pszenicznych w dolinie pod nami podniosły się syczące kłęby pary. Na wszystko miałem pozwolenie króla. Zająłem wielką ilość wina w charakterze okupu i prywatną flotyllą przewiozłem aż tu, do Caister. Nie tylko budulec ł kamień pływały na moich pokładach rzeką Setną. Francja padła. Niechaj Bóg ześle pomór na tak zwanych Anglików, którzy w tym zawinili, lecz wciąż możemy się upijać chwałą tamtych dni. Zdobyczne wino spoczywa w beczkach w zamkowej piwnicy pod naszymi stopami. Niech żyje Lord Sikacz i jemu podobni! A zatem... A zatem nasza chwała przeminęła albo przemijała. Szkatuła klejnotów. Pośród mojej kolekcji najlepszy jest brylant w kształcie grota, osadzony w kolii i zwany "Białą Różą". Zakupił go Ryszard, książę Yorku, za L (trzy tysiące funtów) i ofiarował mi, częściowo w charakterze spłaty pożyczki, po części zaś jako odpłatę za trud i znój w służbie Królewskiego Regenta we Francji. Jest to najcenniejszy klejnot w całej Anglii, poza koronnym skarbcem. Kolia za ciasna, bym ją mógł nosić na szyi. Zapinam ją czasami wokół nadgarstka, a czasem wkładam Mirandzie, gdy warcholimy w łożu. Oczywiście również z tamtych czasów pozostał mi krzyż na łańcuchu. Wewnątrz krzyża osadzono kawałek drewna ze Świętego Krzyża, na którym cierpiał Chrystus. Tej relikwii nigdy nie zdejmuję. Każcie, niech Bartolomeo... Nie, nic. Wiem, wiem. Już dawno nie żyje. Wszyscy nie żyją. Nawet Jaś z Cukrem Wino. Czy hrabia Clermont był naprawdę zboczony? O pani, gdyby go jeszcze odrobinę zboczyć, stałby się lesbijką! Worcesterze, cieplasku, pamiętam nadto grupę francuskiego jeńca, schwytanego przeze mnie pod Cótentin. Prześliczne chłopiątka. Zaraz kazałem im się rozebrać. Drżeli w oczekiwaniu, nie wiedząc, czego też sobie zażyczy albo i zażąda sprośny angielski milord. - Madmuazelki! - rzeknę do nich. - S'i! vous plaites, pierdnijcie! - Pardon? Zademonstrowałem, gwoli wyjaśnienia. Myśleli, że żartuję, ale kiedy chwyciłem za ostrze, prędko wszyscy stanęli na jednej nodze, z całych sił próbując spełnić moje życzenie. - C'ext difficile, milord! - PIERDZIEĆ, mówię! Udało się. Pośród francuskiego poranka rozniosło się fandango jędrnych, wstydliwych i skrzekliwych popierdywań. Takie były zabawy w one lata. Maszerowałem też, bez przerwy maszerowałem. Padałem już od marszu, bo jak na Anglika - a wiadomo, że nikt bardziej ode mnie nie jest angielski - a więc jak na Anglika zbyt wiele dni przyszło mi spędzić pod cudzoziemskim słońcem, zbyt wiele nadgryzłem zamorskich dań i wyżłopałem podławego piwa. Z drugiej strony, pośród winnych zbiorów francuskich z tamtych czasów znajdziecie wiele doskonałych roczników. Tyle przynajmniej pożytku z marszów, że w piwnicy spoczywa butelkowany znak moich triumfów, beczkowane słońce. Wspomnę jeno pokrótce, cykiopku, o plotkach, jakie zaczęły krążyć na mój temat w pewnym okresie. Mowa w nich była o poddawaniu miast i zamków, kiedy gówniarz Suffolk zaprzepaścił sprawę i sprowadził klęskę na Anglię. Plotka gryzie gorzej od stada pcheł. Zwróciłem swoje zamki Francuzom, dopiero wtedy gdy już się nie dało inaczej. Zawsze mocno wierzyłem w nieuniknioność tego. co nieuniknione. A oprócz tego Domem Moim domem Domem, moim domem jest Anglia. Dzisiaj jest święto świętego Kryspina. Anglia. Kryspin, Kryspinian. Tak się naprawdę nazywali obydwaj święci. Z zawodu parali się łataniem butów, a umęczono ich w Soissons. W parafialnym kościele w Faversharn znajdziecie ołtarz noszący ich imię. Okoliczni szewcy nadal obchodzą święto swoich patronów, ba, obchodzą je z takim samozaparciem, że znana jest piosenka: Dwudziestego i piątego października Niechaj nagły sziag trafi takiego szewczyka. Który się trzeźwy do łóżka wymyka. Ja pamiętam tę datę z innego powodu niż układanie się do »nu na trzeźwo. Dzisiaj jest święto świętego Kryspiri a' Dobrze pamiętam, jak przed agincourckim bojem Henryk przyobiecał nam, swoim braciom, że kto przeżyje i do domu wróci, w górę podrośnie na dnia tego wzmiankę, podniesie głowę na imię Kryspina. Podnoszę. Owszem, jakżeby inaczej? Starcy zapominają o przeszłości, ale ja nie zapomniałem jeszcze Kryspina Kryspiniana. Dziś jednak, Worcesterze, chyba za moje grzechy że musiało to wypaść akurat w tym dniu - pora w Actach opowiedzieć historię mej ostatniej i najświeższej klęski. Nie zapiszę tu nic, jeno fakty. Niech prawda mówi za siebie. W czerwcu roku od Zstąpienia do Piekieł, na rozkaz Jana Talbota, pierwszego hrabiego Shrewsbury, wyruszyłem z Paryża na czele około sześciu tysięcy zbrojnych. Mieliśmy zadanie iść na odsiecz Anglikom oblężonym w Beaugency nad Loarą. Połączyliśmy się z Talbotem, kiedyśmy oto usłyszeli, że Beaugency się poddało. Nie wiedzieliśmy zgoła, co począć - to jest, Talbot nie wiedział, bo jeśli o mnie chodzi, nie miałem żadnych wątpliwości, co nam trzeba czynić. Siedem tygodni wcześniej Joanna d'Arc wkroczyła do Orleanu i była właśnie u szczytu przedziwnej kariery. Zaróżowieni od sukcesu Francuzi gnali na wszystkie strony pod jej sztandarami. Dochodziły nas wieści, że Joanna maszeruje ku nam na czele wojsk, liczących dwadzieścia do dwudziestu trzech tysięcy żołnierza. Zwołaliśmy radę wojenną. - Mają nad nami czterokrotną przewagę - zacząłem - co jednak, zważywszy, iż jeden Anglik jest wart trzech Francuzów, nie przesądza sprawy. Ale dochodzi tu jeszcze Dziewica. - Chciałeś rzec: Wiedźma, panie? - przerwał Talbot. - Bez różnicy - mówię. - Dziewica, Wiedźma, Puzzell czy Pucella. Niełatwo ją zrozumieć. Talbot przygryzł paznokcie i spojrzał na mnie niecierpliwie. - Ja zrozumiałem - oświadczył. - Wiedźma czarnoksięską sztuką zaczarowała Francuzów. - Może i racja. Zależy, co rozumieć przez czary. Raz tylko widziałem Joannę. Jeździ teraz strzemię w strzemię z marszałkiem Francji. - Z de Retzem? Z dzielnym de Retzem? - Nie tylko dzielnym - zauważyłem. - Co chcesz przez to rzec? - skrzywił się mój rozmówca. - Sam dobrze nie wiem - wyznałem. - Wiem tyle, że mamy przed sobą dziw. Dziw, który wykracza poza, ponad i przed zwyczajne wojenne przypadki. Nie pojmuję, co się zdarzyło w Orleanie, ale wygląda, że Dziewica zerwała nas/e oblężenie. Oblężenie, które się musiało powieść wedle wszelkich wskazówek sztuki, musiało się udać. Marszałek de Retz i Dziewica zmienili je w coś przeciwnego, jak gdyby wyznaczyli sobie Orlean na miejsce schadzki. Talbot znowu prychnął. Ci, którzy go znali, wiedzą, jaki był raptus. Bękart Orleański zwykł go był nazywać "Gospodarzem Piekieł". Słyszałem również, iż po dziś dzień francuskie mamy i nianie, gdy chcą postraszyć dzieci i wziąć je w karby, wołają: - Ucisz się, bo cię zaraz zabierze lord Talbot! - Zapalczywości lorda towarzyszył zarazem pewien, rzekłbyś, sceptycyzm i niecierpliwość wobec wszystkiego, co się nie dawało wnet prosto wytłumaczyć. Powinienem dodać, że wcześniej Henryk V uwięził Talbota, podejrzewając go o knowania z lollardami - a to dlatego że Talbot był przyjacielem i towarzyszem broni niesławnego sir Johna Oldcastle'a, heretyka żywcem spalonego w dybach w Welshpool. Talbot wybronił się od podejrzeń i znakomicie się odznaczył w kampaniach irlandzkich i francuskich jako dobry wojak. ,,Dobry wojak" zamyka w sobie całość rysów Talbota: za nic w świecie mój wódz nie umiał pojąć, do czego zmierzam w słowach o Joannie d'Arc. - Musimy stawić czoło tym Francuzom - powtarzał uparcie. - Bez wątpliwości - ja na to. - Upewnijmy się tylko, że stawiamy czoło Francuzom, a nie czemuś jeszcze. - Boisz się? - zaszydził. - Tak, właśnie. Ale nie Francuzów. - Może się boisz Wiedźmy? - Mniej więcej. Tak jakby. - Albo tajemnej mocy, którą posiada Joanna? - Lub: która posiadła Joannę - sprostowałem. W tym punkcie urwała się nasza debata, bo wszedł goniec oznajmiając, że czoło sił wroga - piętnaście setek żabiej kawalerii zbliża się ku nam chyżo. Pospiesznie zajęliśmy jakie takie stanowiska, co w tych warunkach było najlepszym wyjściem, lecz dla kogoś, kto się bił pod Agincourt i ścierał o Śledzie, taki brak taktyki mógł wyglądać nader niewłaściwie. Szpica naszych sił, tabory, artyleria - wszystko bezładnie zapadło pod żywopłotami. Nasz główny hufiec usiłował się cofnąć i zająć pozycje między rachitycznym laskiem a warownym kościołem w Patay, ale manewr okazał się zbyt trudny. Prawdę mówiąc, Talbot nie ułatwiał sprawy zwijając się na koniu, rycząc na wszystkich i wydając sprzeczne ze sobą rozkazy. Wynikało z rozkazów, że mamy się gotować na śmierć, a taka przemowa wydawała mi się zawsze najmniej odpowiednia dla żołnierzy idących w bój. Lepiej im przecież nakazać, by się szykowali do złotej i pogodnej starości, której dożyją, jeśli tylko teraz sprawią się jak tygrysy i w ten sposób uzyskają szansę na długi żywot. Jeżeli chcecie wiedzieć, najbardziej ze wszystkich Talbot przypominał mi Pistola. Pewno, że był innego kalibru postacią, lecz miał w sobie taki sam ślepy zapał i upór, taką samą absurdalność. Wziął teraz pod komendę pięciust łuczników, doskonałych żołnierzy. Miełi trzymać drogę, którą nadciągały żabojady. Droga była wąska i ciasna jak picz młodej mniszki, mogliśmy więc utrzymać szlak. Owszem, utrzymaliśmy przez niejaką chwilę, ale tylko dlatego że w gęstniejącym zmroku Francuzi nie widzieli naszych szyków. Później na swoje szczęście udało im się spłoszyć białą łanię - jak się wydawało, przypadkowo. Osioł Talbot, który na nasze nieszczęście staJ na samym czele, natychmiast zdradził nasze położenie wrzaskiem: - Jeleń! Jeleń! Pomyślcie sami. Na wojnie, tak jak w życiu, isnieją wyłącznie przypadki. Francuzi przypadkowo wypłoszyli łanię. Wcale nie musieli odnieść z tego korzyści, my nie musieliśmy na tym stracić. Wszelako w objawieniu natury człowieczej, jakim był czyn Talbota rzucającego się w dół gościńca z rykiem: - Jeleń! Jeleń! - widać już było przegraną bitwę. Nie mylcie głupiej zapalczywości z odwagą. Francuska jazda skoczyła na Talbota i z obu stron wpadła na nasz szereg, pewna już, gdzie stoimy. Wróg miał wielką przewagę liczebną, lecz nawet mimo to bój wrzał przez trzy godziny. Talbota wzięto zaraz do niewoli, ja walczyłem nadal. Wzięto lorda Scalesa, ja walczyłem nadal. Wzięto do niewoli lorda Hungerforda i sir Tomasza Rampstona. Mimo to walczyłem nadal. Mówiąc "walczyłem" nie mam na myśli głupiego uganiania się z mieczem po polu, jak pospolity rzeźnik. Pomnijcie, byłem dowódcą. Zająłem więc dogodne stanowisko na dębie, skąd wydawałem Anglikom rozkazy. Osaczeni zewsząd, pozbawieni całego dowództwa, zdołalibyśmy jednak odwrócić los bitwy, gdyby nie następujący przypadek: Zapadła noc. Wzeszedł księżyc. Łucznicy wciąż szyli grotami, jezdni wciąż się potykali, dzielnie jak pod Yerneuil. Rozbijały się o nas coraz to nowe fale francuskiego natarcia, a z każdą kolejną falą wydawało się, że klęska jest o krok. Nie zepchnięto nas jednak poza warowny kościół. Ciągle się trzymaliśmy mocno... Lecz oto w księżycowym blasku po raz drugi ujrzałem Joannę d'Arc. Stała na wzgórzu, będzie ze dwieście, trzysta kroków od drzewa, na którym się skryłem. Księżyc świecił wprost na nią, i na de Retza u jej boku. Stała bez ruchu, jak gdyby wyczerpana, opierając się na mieczyku wbitym do połowy w ziemię i pochylając głowę. Nie była to postawa piękna ani godna. Nie chodziło mi też w tamtej chwili o światło wokół postaci Joanny: wiedzcie, że na sekundę czy dwie sama Joanna zmieniła się w światło. De Retz zniknął. Owo drugie zło sprawiło jeszcze bardziej niż uprzedni cud (jeżeli wolno mi cudem nazwać ten majak widzenia), że zleciałem z dębu. Kiedy się rozejrzałem po upadku, księżyc już zaszedł za chmurę. Wstałem z ziemi. Otrzepałem odzienie. Nałożyłem kapelusz. I nagle ujrzałem biegnącą ku mnie białą łanię. Inaczej niż Talbot, nie wpadłem w szał łowiecki. Powiem jednak, że oszołomiony byłem bardziej od Talbota, więcej też miałem powodów ku przerażeniu. Zobaczyłem coś innego, niż widział przedtem mój wódz - coś więcej nawet niż to, w co Talbot potrafiłby uwierzyć (i nie uwierzył, kiedy całe lata później nieśmiało napomknąłem o tym widoku w rozmowie). Ujrzałem białą łanię z twarzą Joanny d'Arc. Niektórzy francuscy kronikarze piszą, iż pierzchnąłem. To nieprawda. Odwróciłem się jeno i poszedłem. Szedłem wprawdzie dość szybko, a razem ze mną szli moi żołnierze. Dzięki mnie wyszli żywi z rzezi pod Patay. Joanna nie ruszyła w pościg. Niebiosa tylko wiedzą dlaczego. (Mówię poważnie, pani: w Niebiosach wiedzą to na pewno.) Talbota wykupiono z niewoli. Po czym Talbot doniósł księciu Bedfordu o moim "tchórzostwie". Pozbawiono mnie Orderu Podwiązki. "Wybłagałem u księcia prywatne posrachanie, na co przyzwolił. Opowiedziałem mu wszystko to, co tutaj spisałem i o czym nie wspomniałem nikomu z żyjących. Jan, książę Bedfordu, był, jak mówiłem, chłopem zwalistym i wołowatym. Ruszał się powoli i powoli myślał, zupełnie pod tym względem niepodobny do książęcych braci. Nie był wszakże głupcem i nie był lollardem - za to znał mnie dobrze i wiedział, iż nie chcę po prostu ratować skóry kłamstwem. - Uważasz, że niewiasta jest wiedźmą? - zapytał, gdy skończyłem mówić. - Chciałbym tak uważać i czasem uważem. Mogę wówczas myśleć, że Bóg nadal uznaje angielskie prawa do Francji i sprzyja naszej sprawie. - A kiedy uważasz inaczej? - nie ustępował Bedford. - Wtedy myślę sobie, że Joanna to jeszcze ktoś inny - Święta? Jakże to? Nie masz chyba Joanny za świętą? - Przez chwilę myślałem, że się przemieniła w światłość - powtórzyłem bez emocji. - Potem, że w jelenia. W białą łanię. Bedford upierał się nadal, wyzywając Joannę od czarownic, lecz w tych okolicznościach był skłonny zwrócić mi order. Talbot nigdy nie pojął, dlaczego tak się stało, a kiedy mu ostrożnie wskazałem szczególne cechy zjawy obok dębu, miał na gębie ślepe niedowierzanie. Zrozumiałem, że choćbym do śmierci tłumaczył, i tak nic nie pojmie. Tedy nie próbowałem tłumaczyć. Jeżeli powątpiewasz w moją historię, czytelniku, racz zważyć na to, co powiadają kroniki: po sekretnej audiencji u księcia Bedfordu odzyskałem względy i bezgraniczne zaufanie władcy. Atoli po dziś dzień - po dzień świętego Kryspina - są tacy, którzy w tym względzie wolą słuchać Francuzów. Wcale im się nie dziwię. Doświadczeni żołnierze wiedzą, iż wroga wersja zdarzeń łatwiej znajduje posłuch w naszym własnym domu, gdyż ci, którzy nie walczą, chętnie krytykują uczynki tych, co walczą za nich. Tchórzostwo pierwsze rozwiązuje język. Powoli się uczymy na tym, co widzimy. Talbot ujrzał pod Patay białego jelenia. Ja widziałem pod Patay białą łanię o dziewczęcej twarzy. Teraz widzę jeszcze, że w białej łani o dziewczęcej twarzy pod Patay dopatrzyłem się znaku naszej nieuchronnej klęski we Francji i kresu angielskiego władztwa tamże. Joanna d'Arc. Joanna Zagadka. Kościół sam wreszcie zdecyduje w swej nieograniczonej mądrości, czy owa kobieta była prawdziwie diabłem, czy prawdziwie świętą. A co ze mną, Worcesterze, co ze mną? Nie chciałem ukrzywdzić łani. Nie chciałem ukrzywdzić jasnego stworzenia. Właśnie dlatego odwróciłem się i poszedłem. XCVIII Ostatnia Wola i Testament sir Johna Fastolfa Dzień świętego Szymona i świętego Judy W imię Świętej Wiary w Błogosławioną Trójcę, w (roku) panowania Jezusa Chrystusa, tako w trzydziesty ósmy rok (panowania naszego Władcy i Króla) Anglii i Francji Henrysia VI, w dwudziesty ósmy dzień miesiąca października, w który to dzień przypada święto Szymona i Judy, Świętych Apostołów i Męczenników, ja, John Fastolf rodem z Caister opodal Wielkiego Yarmouth w hrabstwie (Norfolk), rycerz, będąc przy zdrowych zmysłach i pamięci, chociażem schorowany i wiekiem osłab(ły), przypominając sobie i często obracając w myśli słowa, że świat nasz jest trą....... a też i to, iż pośród wszystkich rzeczy zi(em)skich, co nas otaczają lubo przyjdą do nas, nic nie jest równie pewne dla nas, ludzkich stworzeń, na tym niestałym świecie jak to, że śmierć każe nam stąd odejść, odrywając dusze od nieszczęsnego ciała, a nic na Ziemi nie jest równie niepewne jak godzina i czas naszej śmierci - owóż tedy ja, chcąc i życząc sobie, by jakie tyiko dobra doczesne, ruchome tudzież nieruchome, którymi Bóg w swej hojnej łaskawości raczył mnie obdarzyć w życiu, abym mógł nimi władać i dysponować gwoli najlepszego pożytku mojej duszy i radości Pańskiej, a też ku ulżeniu doli, wytchnieniu i pomocy tym duszom, którym winienem szczególną troskę i......... jako to: duszy mego rodziciela Jana Fastolfa i duszy pani Marii, córki Mikołaja ........ mojej matki, i duszy mojej żony, damy Millicent, córki (sir Roberta) Tibetota, rycerza, jako i duszom moich ...................... krewnych i przyjaciół wyszczególnionym poniżej, zatem by dobra owe przeznaczyć na ten cel, zarządzam tedy ........................ moją ostatnią wolę w sposób i na kształt następujący: Po pierwsze, życzę sobie i żądam, jeśli taka jest wola Króla Jegomości Henrysia VI lub jego godnych następców, aby za służbę, jaką nie szczędząc zdrowia ze wszech sił długo świadczytem Jego Osobie i (wielce czcigodnym) królom Henrykowi IV i Henrykowi V, jego przodkom, tudzież jego szlachetnym wujom: Janowi, księciu Bedfordu, "i Tomaszowi, księciu Klarencji, kiedy ci ostatni prowadzili wojny w imieniu naszego Władcy i jego (szlachetnych) przodków we Francji, Normandii, jako i w innych krainach i stronach - aby więc zważywszy moje rozliczne starania, bóle i hazardy w rzeczonej służbie naszemu monarsze i jego (szlachetnym) przodkom, a również monarszą łaskawość i szczodrość, aby zatem bez ................ wykonawców mojego testamentu wymienionych niżej lub za słuszną odpłatą (pieniężną) z sumy, jaką Wasza Królewska Mość jest mi winna, lubo też w inny sposób, innymi środkami, uzgodnionymi przez wykonawców testamentu z naszym łaskawym Monarchą i jego Radą albo z jego spadkobiercami i ich radą, udzielono im przywileju i przyznano godność spadkobierców moich majętności, włości, ziem, dóbr, dzierżaw, korzyści i nakładów, a jeżeli nie im, to wyznaczonym przez nich w świetle i zgodności z literą prawa pełnomocnikom, zgodnie z wskazaniami mojego wykonawcy i egzekutora; mają więc spadkobiercy zrządzić, ufundować i ustanowić w wielkiej budowli mieszkalnej, którą ostatnio wzniosłem i otoczyłem fosą w miejsowości Caister opodal Wielkiego Yarmouth w hrabstwie Norfolk, a zwą ową budowlę czyli pomieszkanie Zamczyskiem Caisterskim, tedy ustanowić tam mają klasztor niewielki dla sześciu osób duchownych oraz przeora, mianowicie dla mnichów zakonu Świętego Benedykta, i oddać owym mnichom oraz ich następcom w wieczystą opiekę rzeczoną budowlę li też pomieszkanie wraz z wszelkimi prawami i obowiązkami wynikającymi z zasiedlenia tamże, w tym również dochodami z wzmiankowanych majętności, ziem, włości, dóbr, dzierżaw i korzyści, które dadzą pomienionym mnichom uczciwe i wystarczające środki utrzymania dla sześciu osób duchownych wraz z siódmym przeorem oraz ich następców, tudzież gwoli innych wydatków, odszkodowań i nakładów na życie siedmiu ubogich nieboraków Bożych w progach pomienionego kolegium, zgodnie z radą i pod kuratelą moich wykonawców (wymienionych poniżej), aby tym samym wyszczególnieni powyżej spadkobiercy albo ich pełnomocnicy w razie gdyby ............. dopuścić innych zgłaszających roszczenia do substancji, należy tedy substancję podzielić na dwie części zgodnie z literą prawa i niechaj wówczas pomienieni sprawią, że w zrządzonym, ufundowanym i ustanowionym kolegium klasztornym sześciu mnichów z przeorem będzie się po wiek wieków modlić za spokój mojej duszy, jako i za dusze mojego ojca i matki oraz dusze wszystkich moich krewnych i dobroczyńców, również za duszę i błogosławioną (pamięć) wzmiankowanych wyżej monarchów Henryka IV i Henryka V, tudzież Ksiażąt, za dobry los i pomyślność miłościwie nam panującego Monarchy przez czas jego żywota, a gdy wyzionie ducha, za jego duszę nieśmiertelną i za wszystkie inne chrześcijańskie dusze, mają więc mnisi wznosić modry i co dzień bez przerwy odprawiać mszę dziękczynną; a wszyscy ci mnisi mają być ślubami, obowiązkiem, posłuszeństwem i podległością związani z zakonem Świętego Benedykta, tym samym, pod którego znakiem żyją mnisi z opactwa Świętego Beneta w Hulme w norfolskim hrabstwie; tego niechaj wykonawcy mojego testamentu baczą, kierując się dobrą wiarą. Przeorowi temu i szóstce mnichów, tudzież ich następcom, przyznaję na własność całą budowlę i pomieszkanie z wszelkimi prawami i (obowiązkami) ................. środki do życia uczciwe i wystarczające z wzmiankowanych majątków (,) ziem.............. dzierżaw i korzyści z pomienionego Caister i drugich włości.......... gwoli utrzymania (owych) sześciu osób duchownych z przeorem i ich następców wraz ze służbą i siedmioma nieborakami (pomienionymi wyżej). Na wzmiankowane ekspensa i odpłaty przeznaczam roczną sumę L (dwieście funtów) do dyspozycji wyłącznej opisanych wyżej sług Kościoła i ich następców po wiek wieków (ale pod warunkiem, że przeor wraz z mnichami i ich następcy nieodmiennie pozostaną lojalni i we wszystkim posłuszni, zgodnie z literą prawa, wykonawcy mojego testamentu) na okoliczność utrzymania i wiktu dla siedmiu nieboraków, aby im na niczym nie zbywało w kolegium klasztornym po wiek wieków, i niech oni także się modlą za wyliczone wyżej dusze nieśmiertelne. (It)em, rozkazuję i zarządzam wszem i wobec, aby wszystkie i każdą z osobna majętność, ziemie, włości, dobra, dzierżawy i korzyści, pod czyjąkolwiek by się znajdowały pieczą, a należące do mnie, w którychkolwiek by się hrabstwach i miastach Korony Angielskiej znajdowały pomienione majętności, ziemie, włości, dobra i dzierżawy przekazane na moje ręce w majestacie prawa, mają one zostać sprzedane przez pomienion(ego) i jedyn(ego) wykonawc(ę) testamentu (Stefana Scrope'a) co do jednej, prócz tych majętności, ziem, włości, dóbr, dzierżaw i korzyści, które będą łożyć na dobro wzmiankowanego kolegium klasztornego (jeżeli dojdzie do jego założenia). Ponadto pieniądze ze sprzedaży (jednej bądź wielu) mają stać do dyspozycji pomienion(ego) wykonawc(y) (Stefana Scrope'a), służąc wypełnieniu mojej ostatniej woli i testamentu tudzież innym darowiznom, które już sama osoba wzmiankowana wyżej (Stefan Scrope) uzna (za) stosowne uczynić, oddając cześć należną Bogu gwoto uzdrowienia duszy mojej i dusz wyliczonych powyżej. LW przypadku zaś, gdyby ustanowienie kolegium nie doszło do skutku ani też nie udało się założyć takowego przybytku, wszystkie wyżej wymienione majętności, ziemie, włości, dobra, dzierżawy i korzyści mają zostać oddane w ręce mojego pasierba Stefana Scrope^ i jego spadkobierców, by ów mógł swobodnie nimi rozporządzać, w tym również sprzedawać sam albo przez spadkobierców i korzystać wedle woli z należności uzyskanych z owych transakcji) ................. inne ofiary, akty miłosierdzia i datki, jako uzna za stosowne pomieniony (i jedyny) wykonawc(a) testamentu (Stefan Scrope) za dusze wyliczone wyżej, jako i poniżej. Item, co się tyczy rozmaitych osób różnorakiej proweniencji wnoszących roszczenia ....................................... ..................................... obecnie jako dalsi moi spadkobiercy, gdy przyjdzie mi wyzionąć ducha, wtedy .......... .......................................... niech wiedzą, że nikt, ale to nikt inny nie ma żadnego prawa ni tytułu do dziedziczenia po ............................................................ ziem, posiadłości, dzierżaw i innych korzyści, jakie były kiedykolwiek w moim posiadaniu lub w posiadaniu którejkolwiek osoby bądź osób ............................................................ miałem we władaniu. Dlatego zarządzam i ogłaszam, iż żadna z osób ..................... które mi ............. w kwestii wątpliwości i niejasności zawartych w niniejszym testamencie czy w innych aktach, nie mogą w żaden sposób skorzystać, wzbogacić się czy prosperować - niezależnie od ich środków, sposobów i celów - na moich majętnościach, ziemiach, włościach, dobrach i dzierżawach, przynależących do mnie w dowolnym okresie żywota. Item, nakazuję i zarządzam wszem i wobec, że wykonawcy mojego testamentu (określeni powyżej) mają przywilej deklaracji i interpretacji wszystkich i każdego z osobna artykułu, zdania, zwrotu i słowa mojej ostatniej woli i testamentu, które to artykuły, zdania, zwroty i słowa, w razie zaistnienia jakiejkolwiek wątpliwości, niejasności albo rozmaitości wykładni przy odczytywaniu niniejszego, mają pozostać, jak są, gdyż nikt z wyszczególnionych nie ma prawa z pomocą tychże artykułów, zdań, zwrotów i słów odnieść zysku i skorzystać na nich w inny sposób, niż to określą w wykładni testamentu moi wykonawcy. Itein, nakazuję i zarządzam wszem i wobec, a też głoszę, że wszystkie długi, jakie zaciągnąłem, mają zostać (po starannym ich rozpatrzeniu) w całości spłacone moim wierzycielom; takoż wszystkie krzywdy, uchybienia i złe uczynki wyrządzone być może przeze mnie albo popełnione, przez co ten i ów mógł doznać uszczerbku bez winy nijakiej, jeżeli więc przypadki takie zostaną udowodnione w sposób wystarczający (i zgodny z prawem), nakazuję wykonawcom testamentu, by zanim uczynią cokolwiek innego, pospieszyli naprawić krzywdy, odpłacić za nie i zadowolić osoby, którem ukrzywdził, lub ich pełnomocników, jako im nakazuje sumienie i dobra wiara. Item, nakazuję i zarządzam, że w każdym mieście, w którym posiadałem majętności, ziemie, włości, dobra i dzierżawy, ubodzy dzierżawcy z tego miasta przez dwa lata mogą liczyć............................................... dziesiątą część rocznych dochodów i zysków z pomienionych majętności, ziem, włości, dóbr i dzierżaw, a z sumy tej połowa ma zostać oddana ............................ kościołom parafialnym na cel budowy, zdobienia i drugich niezbędnych prac w tychże kościołach, drugą połowę natomiast należy rozdać między biedakówdzierżawców pomienionych majętności, ziem, włości, dóbr i dzierżaw ............. ............................ (lecz zawsze w taki sposób, by wszystkim rozporządzał wymieniony uprzednio przeze mnie wykonawca testamentu) ..................... kiedy wyjawiona zostanie moja ostatnia wola. a długi spłacone. Item, rozporządzam i proszę, aby po wiek wieków co roku przeor klasztoru przy kościele parafialnym w Varmouth - a kiedy czas minie, jego następcy - obchodził pewną rocznicę i w pomienionym kościele parafialnym modlił się za duszę mego ojca, kawalera Jana Fastolfa. którego szczątki spoczywają tamże, by tedy za ojca zmawiał przeor placebo i dirige, a też odprawiał mszę w wigilię dnia i w sam dzień zgonu rodziciela, z odpowiednią liczbą księży i kleryków; by zaś dochowano tego obyczaju, zarządzam, aby zgodnie z postanowieniem wykonawców testamentu (wyznaczonych powyżej) ziemie i dobra dzierż........................................................... ............................... rocznej wartości ............... ( szylingów) ................. aby zapewnić rzeczonego przeora oraz kościół parafialny i aby podtrzymywać w mocy ... .................... oraz należności za wieczną pamięć i cześć względem owej rocznicy. Item, nakazuję i zarządzam, iż jeśli znajdą się pośród moich ruchomości święte relikwie, a także ozdoby kościelne, czy to w formie szat, tkanin jedwabnych albo aksamitnych, czy to sukni i mojego własnego przyodziewku, wszystkie te dobra mają zostać ofiarowane wzmiankowanemu kościołowi przy opactwie Świętego Beneta w Hulme, gdzie również macie mnie pochować. Szaty niechaj posłużą ozdobie kaplicy, którą tam ostatnio ufundowałem. Cześć z nich ma być ponadto rozdzielona między kościoły parafialne w miastach, gdzie posiadam jakiekolwiek majętności, ziemie, włości, dobra i dzierżawy, pod warunkiem jednak, iż stosowna i właściwa część rzeczonych relikwii i ozdób służyć będzie kolegium klasztornemu w Caister, zgodnie z zaleceniami t»eteh wykonawców wykonawcy (wyznaczonego powyżej). Item, nakazuję i żądam, aby tym z moich krewnych i powinowatych, którzy cierpią biedę i niewiele mają środków do życia ........................................... mając na względzie bliskość pokrewieństwa z moją osobą i ........ .................................................... Ponadto mojej drogiej bratanicy, za jej dobroć i posłuszeństwo względem Boga i mojej osoby ...................................................... innym z rnych przyjaciół .............................................. aby i o nich pomyśleć, a ofiarować wsparcie w dowód wdzięczności za ............................ jego najlepszą, wierną i długą służbę przy mojej osobie. Item, nakazuję i żądam, aby w świętym sanktuarium kościoła Błogosławionej Panny Maryi w Langley w diecezji Norwich obchodzono i czczono z powagą przez jeden dzień w roku datę mojego zgonu, a to gwoli polecenia Bogu mojej duszy, śpiewając mianowicie dirige ł mszę żałobną po wiek wieków, i aby w ten sposób polecić Bogu moją duszę, a jeszcze duszę mojej małżonki, damy Millicent (córki rycerza, sir Roberta Tibetota), która była spokrewniona i spowinowacona z założycielami owego klasztoru, a sama co więcej modliła się gorliwie w sanktuarium, wytrwale i z miłością, by więc tedy odpłacić opatowi i całemu konwentowi, przekazuję im moje (ruchomości) doczesne (wskazane przez wykonawcę testamentu). Item, żądam i rozkazuję, aby (jeżeli tak się będzie podobało wzmiankowanemu wyżej wykonawcy testamentu) przekazać godziwe kwoty na utrzymanie w czci owej rocznicy zgonu przez odśpiewanie placebo i dirige, i mszy żałobnej za duszę damy Marii, mojej Matki, w kościele w Attleburgh ...................................... (co pozostawiam do uznania wykonawcy testamentu, czyli mojego umiiowanego dobroczyńcy Stefana Scrope'a). Item, życzę sobie, aby uczynić godny marmurowy nagrobek z płaskorzeźbą przedstawiającą rycerza w zbroi i aby na tymże kamieniu wyryć po łacinie epitafium dla mojego ojca, kawalera Jana Fastolfa, po czym ułożyć nagrobek na mogile ojca w kaplicy Świętego Mikołaja przy kościele parafialnym w Yarmouth, opatrzywszy grób moim herbem i ojcowskim, i przodków naszych, jak również napisem w kamieniu uwieczniającym dzień i rok zgonu mojego rodziciela. Item, życzę sobie, aby podobny nagrobek z marmuru .............................................................. na grobie damy Marii, mojej matki, w ................................ ufundowanym ................... kościele parafialnym w Attleburgh, opatrzony wizerunkiem................... szlachetnie urodzonej pani w narzutce i z napisem łacińskim przy ............ herbach jej kilku małżonków, a to przy herbie rycerza Tomasza Mortimera, kawalera (Jana) Fastolfa .......... i Jana Bądźzdrowa ...................... tudzież datą i rokiem jej zgonu. Item, nakazuję i dopominam się, aby wykonawcy testamentu Jana Wellsa, rajcy miasta Londynu, który to człowiek miał pod opieką ogromną ilość moich dóbr, kiedym przebywał w krainach Normandii i Francji, i który omieszkał mi później przedłożyć spis i deklarację w kwestii tego, komu właściwie przekazał moje zasoby pieniężne lub którym z moich sług je oddał, niechże więc gwoli spokoju duszy rzeczonego Jana Wellsa wykonawcy jego testamentu przedstawią skrupulatny rachunek moich dóbr, zgodny z prawdą i sumieniem (na ręce wzmiankowanego wyżej wykonawcy testamentu). Item, jeśliby to się okazało rzeczą sposobną, niechaj (wykonawca mojego testamentu) ufunduje datek dla kościoła Świętego Botolfa opodal Biskupiej Bramy w Londynie, by się tam modlono po wiek wieków za moją duszę i za duszę drugiej, nie wymienionej z nazwiska osoby. Item, mój brewiarz niechaj pójdzie ze mną do grobu. Item, niech przeor i sześć sług kościoła w kolegium, którem ustanowił, wspólnie zanoszą modły dirige i placebo oraz niech odprawiają mszę żałobną jeden dzień w roku po wiek wieków, za dusze poniektórych moich kompanionów z młodości i starości, z czasów spędzonych w Anglii, we Francji i w Normandii, a to: za nowicjusza Dunkana, za Bardolfa, za Nyma, za chorążego Pistola, za Piotra Pęto, za Roberta Mieliznę, za mojego pazia Robina, za gospodynię moją Nett (Helenę) Prędką z oberży "Pod Głową Odyńca" w Eastcheap i za ............. Bełetę (Dorotę) DrzejPrześcieradło. Item, nakazuję i domagam się, aby wszyscy obecni i wszyscy, którzy się zrodzą, dowiedzieli się, iż kiedy mieszkałem i prowadziłem wojny we Francji, Normandii, Anjou, Maine oraz w Guienne, służąc pod naszym królem i monarchą, piastując urzędy oraz zawiadując krainami, zamkami, fortecami, warowniami, grodami i miasteczkami przez lat trzydzieści z okładem, na których to urzędach ........................ wiele pieczęci z moim herbem i opatrzonych moim nazwiskiem ................................... oficerów przebywających w miejscach, gdzie sprawowałem rządy, pieczęcie i sygnety pod listami żelaznymi, glejtami i drugimi pismami natury oficjalnej, jakie z prawa wystawia się na takich stanowiskach ................. ............. bo nie uszło mojej uwagi, iż niektóre z pomienionych pieczęci i znaków na uchwałach, nadaniach, rozkazach, patentach i nadziałach in blanco na papierze i pergaminie zostały sfałszowane lub przybite bez mojej wiedzy i zgody, a stąd przeczą prawdzie i sumieniu. Z tych przyczyn i z obawy, aby moje pisma nie spowodowały różnorakich szkód, zaświadczani i klnę się własnym sumieniem, poprzysięgam i głoszę za fakt, że odkąd powróciłem z Francji i Normandii lat temu dziewiętnaście, ani razu nie pieczętowałem pism dotyczących nadziałów, danin czy darowizn żadną inną pieczęcią bądź sygnetem niż pieczęć oraz sygnet, jakimi jest opatrzony (niniejszy Testament i Ostatnia Wola). Dlatego błagam wszystkie dusze chrześcijańskie, by nie dawano wiary wszelkim prywatnym pismom, nie znanym i nie deklarowanym oficjalnie za mojego życia, ani tym mniej nadziałem pieczętowanym in blanco ............................... bo też dobrze pamiętam, iż niejaki Jan Winter, kawaler i mój niegdysiejszy sługa, miał pod opieką płachtę pergaminu z moją pieczęcią in blanco i nigdy mi owego pergaminu nie zwrócił mówiąc, że zgubił go podczas spowiedzi - jak sam napisał - może to i prawda. Item, nakazuję i żądam, aby moje domowe gospodarstwo utrzymywać i służby nie zwalniać przynajmniej przez pół roku od mojego zgonu, aby wiec służba nadal pozostała mi wierna (i posłuszna rozkazom wykonawcy testamentu), otrzymywała należne wynagrodzenie, rozglądając się tymczasem za nowymi posadami, jakie im się tylko spodobają ......................... lecz jeśli którykolwiek sługa będzie się źle sprawował i uchybi mo............ (lub wykonawcy testamentu) nadużywając mojego zaufania, nakazuję takiego sługę wygonić, aby jego noga dłużej nie postała wśród to............................... unikanych szczerze, i pozbawić go odpłaty ode mnie (jak również od wykonawcy testamentu). Item, nakazuję i żądam, aby za innych jeszcze panów, moich przyjaciół i krewnych, których tu wymieniam, dla dobra i spokojności mojego sumienia modlono się, a jeszcze za ciepłe uczucia, jakie ku nim żywiłem, aby więc wznoszono modły za duszę mojego słodkiego księcia (wielkiego Monarchy) królewskiego Ilcnrysia (Jego Królewskiej Mości Henryka V), jak również za duszę mojego ojczyma, kawalera Bądźzdrowa, za panią Ofelię. miłą moją siostrę przyrodnią, za mnicha Williama Fastolfa, osobę z mojej krwi, znajdującego się w opactwie benedyktyńskim w Irlandii, za imć Franciszka Kościogryzka, za Czarnego Jerzego Barnesa (imć), za Jana Doita, za Jana z Cukrem Wino (?), kupca paryskiego, mojego zaufanego sługę, a też za żyjących .................................................. (a głównie za ukochanego, drogiego mi, zaufanego pasierba, Stefana Scrope'a, który jak stało wyżej - jest jedynym wykonawcą niniejszego testamentu). Item, żądam, nakazuję i surowo upominam, aby nikt się nie ważył sprzedać albo i spowodować sprzedaży żadnej części moich ziem i włości, klejnotów złotych, srebrnych i innych, ruchomości, zastawy stołowej, szat z jedwabiu, lnu, wełny (i aksamitu) oraz drugich jeszcze untensyliów należących do mojego domu lubo do mnie samego, ani też pozostałych dóbr, ruchomych i nieruchomych, żywych, martwych, w ogóle i w szczególe, bez należnej................................ (wiedzy, przyzwolenia i łaskawej zgody mojego jedynego wykonawcy, naznaczonego wyżej). Item, dopraszam się i żądam, jako mi podpowiada serdeczne życzenie, boć to wszystkie śmiertelne stworzenia podlegają zmienności i odmianie, jak też spotykają swój kres, ponieważ historia człowieczego żywota jest historią grzechu, o którym Bóg jeden wie, tedy w imieniu Wszechmogącego i kierując się szczerym miłosierdziem, proszę^ błagam i modlę się, by wykonawcy (wykonawca) mojej Ostatniej Woli z mocy Chrystusowej i z mocy świętej Krwi Zbawiciela przelanej gwoli odkupienia ludzkiego rodzaju, dzięki czemu i moja dusza prędzej się wyswobodzi z bolesnych płomieni piekielnych albo z Czyśćca, aby tedy w roku mojego zgonu, kiedy spłacone zostaną i rozliczone inne moje artykuły, podzieli(ł)emi(on) kwotę L , sz: , pr^ ( funtów) na tyleż samo porcji, ile lat przeżyłem na tej ziemi, i każdą część na ulicach miasta Londynu i na Moście Londvńskim rozda(ł) ............................................................................... ...................................................... (zgodnie z uznaniem i dobrą wolą jedynego wykonawcy testamentu, kawalera Stefana Scrope'a). - Falstaff Wszystkie powyższe artykuły w liczbie dwudziestu i dwóch, a przedstawiające najpilniejsze przykazania i potrzeby dyktowane moją ostatnią wolą, oddaję oto w ręce wykonaw(cy) i modlę się, proszę i błagam iek (go) z gorącą wiarą, by dokładnie i co do joty wykonali (wykonał) owe postanowienia, takim (mu) dopomóż Bóg i Jego Słowo Święte. Żądam tedy od meh (niego), by postępów............... zgodnie z mądrością swą, sprawiedliwością i sumieniem, służąc mi, jako i ja bymim (jemu) odpłacił na iełt (jego) miejscu. Na dowód czego, dając świadectwo prawdziwości mojej Ostatniej Woli, kreślę się, ja, sir John Fastolf, jako wyżej ............................... PS. I jeszcze dwa pensy zapisuję na chleb dla kaczek na stawie w Thrigby. NOTA BENE: Niniejszy dokument przedrukowano tu z rękopiśmiennej kopii, którą sporządził William Worcester na podstawie oryginału. Słowa i zdania w nawiasach dodał własnoręcznie Stefan Scrope. On też powykreślał pewne ustępy i słowa. Wykropkowane linie przedstawiają miejsca, w których rękopis uległ uszkodzeniu. XCIX Spowiedź sir Johna Fastolfa u brata Brackleya * Wigilia Wszystkich Świętych Pobłogosław mnie, Ojcze duchowny, bom zgrzeszył. Spowiadam się Panu Bogu Wszechmogącemu, Najświętszej Maryi Pannie, Wszystkim Świętym i Tobie, Ojcze duchowny, że wielce zgrzeszyłem myślą, słowem, uczynkiem i zaniedbaniem, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina, szczególnie zaś od ostatniej spowiedzi, czyli od Wielkiego Piątku tego roku... Że ułożyłem zmyśloną relację z mego poczęcia i z narodzin, wyrządzając ujmę moim rodzicom. Grzech pychy, Ojcze. Zawsze lubiłem myśleć, iż jestem olbrzymem. Naprawdę jestem co najwyżej grubasem. Że memu sekretarzowi Worcesterowi przedstawiłem kłamstwa na temat zażyłości moich stosunków z dwiema paniami z Windsoru, co było płodem czczej imaginacji i przechwałką mającą na celu olśnić sługę i podniecić go takoż. Wtedy również uraziłem i Ciebie, Ojcze, a to grubiańskim dowcipem i tym, że ciągnąłem w najlepsze historię swoich przewag, nawet kiedy wszedłeś do komnaty i kiedy Cię z pewnością raziły te słowa. Że układałem zmyślone historie o moich przodkach, co jest znów sprawką pychy i chęcią udowodnienia sobie własnej chwały. Że wymyśliłem fałszywy system mistyczny oparty na liczbie siedem. Że pijany byłem po wielekroć. Że czasem przy modlitwie wykazywałem świadomie roztargnienie. Że siedem razy naruszyłem regułę postu, zanim otrzymałem Najświętszy Sakrament. Że przysięgałem się bez potrzeby i fałszywie Imieniem Pańskim. ' NOTA BENE: Spowiedź istnieje jedynie w postaci niniejszych notatek sir Johna Fastolfa. Nie należy wiec wyciągać wniosku, że brat Brackley złamał tajemnicę spowiedzi. Że czasami w kościele modliłem się jeno dla pozorów. Że za żywota często się wstrzymywałem od datków na rzecz Kościoła odpowiednich do moich środków. Wiem, że nie odkupię już tego, więc nie dlatego mówię, iż w świeżo spisanym testamencie i ostatniej woli pozostawiam Caister i pokaźną część moich majątków Świętej Matce Kościołowi. Całe życie łatwiej mi przychodziły ofiary na rzecz martwych niźli żywych, chyba że w chwilach zapomnienia lub pijaństwa. Ojcze, przez całe życie łacniej mi przychodziło grzeszyć, niż żyć w cnocie. Nie dochowywałem powziętych postanowień. Byłem uparty względem władców, nieuprzejmy dla służby, niesłusznie się doszukiwałem błędów u podwładnych i używałem wobec nich, i innych, plugawego języka. Ojcze, w gniewie uderzyłem sługę, Jana Bussarda. Ojcze, chowałem w sercu nieprzyjaźń i w pamiętnikach swojego żywota dawałem czasem upust nienawiści. Lecz główny mój grzech w pamiętnikach zasadza się na tym, że przedstawiłem siebie na kształt olbrzyma i bohatera, podczas gdy w istocie jestem tłustym starcem - niegdyś młodzieńcem, a i wtedy równie pysznym jak dzisiaj. Wiele razy unosiłem się gniewem, wszczynałem kłótnie i nie chciałem ugody. Wiele razy oczerniłem innych i słuchałem, jak się mówi źle o innych, a co więcej, wszystko to kazałem spisać sługom. Panu Mumfordowi winien jestem należność za trzy sarnie pasztety. Nie zamierzałem mu płacić. Ojcze, jak już wiesz, od długiego czasu żywię nieskromną żądzę cielesną ku mojej bratanicy .............. Ale wiedz też, Ojcze, że o tejże duszyczce kłamałem jedynie, czcze fantazje snułem bez nijakiej szkody dla osoby bratanicy i bez gwałtu, a czyniłem tak gwoli nieprzystojnej podniety tych. którzy uwierzyli w moje opowieści, i tych, którzy je pisali. Przez całe życie, Ojcze, przez całe długie życie łatwiej mi przychodziło nurzać się w rozpuście, aniżeli kochać. Sam wiesz, jak nam się układało życie z żoną - a było tak, dlatego że ja kochałem, tyle Ci powiem, Ojcze, w obliczu Boga i jego błogosławionej Rodzicielki. Żonie nie podobała się moja żądza. Mogłem przemarnować ciało u londyńskich kurew - a była pośród nich kurwa, którą kochałem - lecz ilekroć w moje rachunki z niewiastami wkradała się miłość, zaraz mnie brała pokusa ustawić kochankę na piedestale, a tym samym - utracić. Nie potrafię tego wyjaśnić ha, wyjaśniać nic marn życzenia. Wyznaje jeno grzech nieskromnych myśli i nieskromnych uczynków z samym sobą i w wyobraźni. Niektóre z owych nieczystych uczynków były jeszc/c okrutne i pełne perwersji. **** owego razu w Yarmouth.. XXX dwa razy w samym zamku. **** na wybrzeżu. Łabędzie. Nad rzeką Setną. **** Kłamstwa o caiym życiu. Spróbuję jednak wytłumaczyć: byłyż niektóre z tych kłamstw prawdziwe Ojcze... Niesforny i krnąbrny... Sobą bywałem tylko czasami Ojcze, moim największym uchybieniem... Henryk: czarna niewdzięczność. Mój błąd polegał na tym... Grzechy te należą do przeszłości i dawno przebaczone poszły w zapomnienie, niechaj będzie za to chwała Jezusowi Chrystusowi. Wracam do nich w tej spowiedzi, gdyż w trakcie stu ostatnich dni powracałem do nich wyobraźnią - do czasów, kiedy popełniałem grzechy. Ojcze, jestem człowiekiem próżnym i zarozumiałym. Pisząc niniejsze memuary starałem się wciąż, na najdziwniejsze sposoby, wzbudzić podziw u moich sekretarzy i u tych, którzy pewnego dnia być może spojrzą na owe stronice. Osiągnąłem w tej sztuczce powodzenie głównie dzięki zmyślonym, nieskromnym przechwałkom. Zawsze lubiłem sobie wyobrażać, że jestem olbrzymem. Ojcze, naprawdę zawsze byłem po prostu grubasem. Chełpiłem się moim członkiem i innymi częściami ciała... Nie, ciało mam takie samo jak każdy ani gorsze, ni lepsze. Jak każdy. Wiecznie byłem nazbyt zachłanny na pieniądze... Ojcze, obraziłem Cię grzechami, jako i Dobro Najwyższe, i niewart jestem mienić się Twoim synem... Oczyść moje serce, o Panie, i udziel mi łaski, abym się wyzbył grzechu. O PANIE, ZMIŁUJ SIĘ NADE MNĄ GRZESZNYM. Za wszystko, com tu wyliczył, za wszystkie przeszłe grzechy pijaństwa, cudzołóstwa, nieskromności, złodziejstwa, a już zwłaszcza nieposkromionej pychy (owego demona, najbardziej śmiertelnego spośród Siedmiu Grzechów Śmiertelnych) - a demon ów spętał mi życie - moja Pycha rozmiarom dorównuje mojemu brzuchowi - za to i za wszystkie inne grzechy, których już nie pomnę, serdecznie żałuję i mocno postanawiam z pomocą Łaski Twojej poprawić życie i nie grzeszyć więcej. Ciebie zaś, Ojcze duchowny, upraszam o zbawienną pokutę i rozgrzeszenie... etc. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. O zgonie sir Johna Fastolfa (Siódmy zapis ręką Stefana Scrope'a) Wszystkich Świętych Nie żyje! Powiedziałem mu, com uczynił. To go zabiło. Nareszcie Diabeł nie żyje! Przed śmiercią gadał i gadał. (Od rzeczy.) Powiedział na przykład, że jest kimś, kto się zwie Artur, a potem bredził o dziewczynce w koszu na bieliznę. Bzdury i majaczenia. Nie żyje. - Świat to miejsce wygnania - tak mi rzekł. Spytałem go, co myśli o mojej zdradzie, o tym, że się nie zgodziłem spisywać brudów jego życia. Odpowiedział mi coś bez żadnego związku z pytaniem. - O pani, matko moja - tak rzekł. - Racz wybaczyć swojemu synowi. A przecież jest oczywiste, że jego matka od ponad pół wieku leży w grobie. Cytuję te majaki, żeby pokazać, jak to na sam koniec postradał zmysły. Kiedy zaczęły nim wstrząsać śmiertelne drgawki, powiedziałem mu jeszcze, co uczyniłem z jego Testamentem. Nic już nie mógł wskórać, żeby temu zapobiec czy odmienić tekst. Zawołał, że chce wody. On! Wody! Krzyknął mi jeszcze, że nie myśli iść do Piekła z miłości dla syna jakiego bądź chrześcijańskiego monarchy. (Przytaczam tu jedynie co zabawniejsze głupstwa.) Stało się to akurat między dwunastą a pierwszą, właśnie gdy morze opadać zaczynało. Zobaczyłem go zbierającego koło siebie prześcieradła i bawiącego się kwiatami. (Żadnych tam kwiatów nie było. Chciałem rzec, starzec myślał tylko, że się bawi kwiatami.) Bredził, że za plecami ma roje motyli, że biegnie przez pola, i o innych takich sentymentalnych obrazkach. Gdy spostrzegłem, że się uśmiecha do końców palców, mogłem już bezpiecznie powiedzieć mu wszystko. Zniszczyć go i zabić. - Ojczymie - mówię - Sybilla się myliła. I powiedziałem wszystko. Miał nos ostry jak pióro. Błagał mnie, abym go obmył winem. Oczywiście nie zrobiłem tego. Potem krzyknął, niby do swojego wuja, by poniósł go wzdłuż plaży. Powiedziałem, że wuj dawno gryzie ziemię. Zamamrotał coś o zielonych polach. Później wielkim głosem zakrzyknął: - Kyrie eleison! i zaraz: - Benedidte! Zwróciłem mu uwagę, że bluźni. Na co mi pierdnął! (Jednym tchem mógł krzyczeć do Boga i pierdzieć!) (Właśnie stąd wiem, że był diabłem. Nie prawdziwym Diabłem, lecz diabłem śmiertelnym. Niesłusznie go miałem za Diabła. Nie był nieśmiertelny. Nie żyje.) Znów gadał o Słońcu i Księżycu, nawałnicach i opadach, ogniu i gorącu, mrozach i zimnach, lodach i gradniach, dniach i nocach, morzach i rzekach, wielorybach, ptaszkach, zwierzu wszelkim, o bydle i księżach. Potem się podciągnął na sznurach od dzwonka, które miał przy wezgłowiu, i głośno wykrzyczał własne imię. Chyba już się dławił, bo zabrzmiało to niczym: - Srał to! I zaraz opadł na poduszki. Powiedziałem mu, że Bogu śmierć winien. Spojrzał na mnie jeno. A jestem pewien, że nie mógł mnie widzieć, bo od miesięcy oślepł zupełnie. Wciąż jednak spoglądał! Powiedziałem mu, że zabiłem tę jego szczurzycę. Wtedy rzekł: - Zielone lasy i zielone pola. Jeszcze jeden dowód obłędu, bo mamy zimę i dzień Wszystkich Świętych. Potem rzekł: - Słyszę bicie dzwonów o północy! (Jak mówiłem, dawno było po północy, bliżej pierwszej.) Zażądał, by mu położyć na nogi więcej kołder. Nie uczyniłem tego. Później nie rzekł już nic. Po chwili wsunąłem rękę do łóżka i pomacałem mu stopy. Były zimne jak kamień. Pomacałem więc kolana. Kolana także były zimne jak kamień. Wyżej pomacałem, i coraz wyżej, ale wszystko zimne było jak kamień. Odstąpiłem od łoża. Nie żył. Jestem pewien, że umarł. Ja, Scrope, spisuję tu fakty. Ja, Scrope, piszę tutaj Prawdę. Ja, Scrope, powiadam wam, że kłamstwem jest, jakobym posłyszał głos, podobny do jego głosu, a głos ten mówił: Ś Pamiętaj o mnie! Posłowie Łgarz, bufon, lubieżnik, zachwycony sobą - własną postacią, rozumem, czynami, powodzeniem u kobiet - krzykliwy i gadatliwy, a przy tym naiwny w swojej pysze, skąpy i rozrzutny zarazem: takie były od początku jego cechy. Rycerzsamochwał żyje w urojonym świecie wspaniałych wyobrażeń o sobie, ale ten świat zawsze rozbija się o rzeczywistość, która mu przeczy. Potrzebuje więc otoczenia, publiczności, przed którą mógłby odgrywać wielką rolę Walecznego Zwycięzcy, Wspaniałego Kochanka, Wielkiego Pana. Źródłem jego śmieszności jest kontrast między wybraną maską a twarzą i nieustanne wysiłki przekonania siebie i innych, że maska jest twarzą. Nie wiemy dokładnie, kto i kiedy wprowadzi! po raz pierwszy do literatury tę postać. Wiadomo jednak na pewno, że od początku istnienia nosił właśnie imię samochwała - Alazon - w pierwszej, zaginionej komedii greckiej nieznanego autora. Zapewne od razu zyskał wielką popularność, skoro większość znanych nam autorów komedii starożytnej wprowadza ten typ do swoich utworów. Butny rycerz występuje jako postać uboczna w sześciu komediach Arystofanesa, a potem jako żołnierz Bias w komedii Kolaks Menandra. Wszędzie ma tę samą głupawą, pewną siebie minę i gębę pełną przechwałek, wszędzie jest wyśmiewany i naciągany. Rycerzsamochwał komedii starożytnej jest bowiem jeszcze typem z galerii postaci panów, ma status człowieka wolnego i bogatego, od którego zależą losy innych postaci: niewolników, heter, ubogich kochanków. Występuje też zawsze w parze z biednym, a sprytnym lizusempieczeniarzem, który wysłuchuje jego przechwałek, żyje z jego pieniędzy, a jednocześnie wraz ze sprytnym niewolnikiem pomaga zakochanym młodym parom oszukiwać i ograbiać Samochwała. W finale każdej sztuki (komedia jest sprawiedliwa!) bogaty głupiec zostaje wykpiony, a często i obity, ku uciesze publiczności, która nie darzyła go sympatią. Z komedii greckiej typ alazona przeszedł wraz z innymi wątkami i postaciami do komedii rzymskiej. W farsie atellańskiej - ulubionej rozrywce ludowej, wulgarnej i krzykliwej - żołnierzsamochwał jest już wszechobecny i należy do najbardziej popularnych typów. Pojawia się jednak i w nurcie komedii literackiej. U Terencjusza w komedii Eunuch występuje pod imieniem Thrasona. U Plauta jest główną osobą jego najczęściej (i najdłużej) grywanej komedii Żołnierzsamochwał, a występuje też jako postać uboczna w pięciu innych, prezentując wszystkie te cechy, które miał już w komedii greckiej. Przetrwał tak do końca teatru starożytnego, należąc do najczęściej spotykanych postaci w obu gatunkach komedii, w "wysokiej" i "niskiej". Pod koniec cesarstwa rzymskiego, gdy scenami zawładnęły pantomimy i widowiska cyrkowe, żołnierzsamochwał trwał nadal jako bohater komedii ludowej i mimu. Upadek cesarstwa rzymskiego i zwycięstwo chrześcijaństwa przerwały rozwój teatru. Teatr przestał istnieć, wyklęty przez Kościół jako narzędzie zepsucia. Najgorszą zaś opinię u teologów miały właśnie komedia oraz mim - i nie bez powodu, ponieważ pod koniec swego istnienia rzeczywiście schlebiały najgorszym gustom. Mimo klątwy jednak po drogach Europy nadal włóczyły się gromady aktorówkuglarzy, którzy na targach i jarmarkach dalej odgrywali stare przygody znanych postaci. Musieli je, widać, odtwarzać bardzo dokładnie według starych scenariuszy, przekazując swoje umiejętności z pokolenia na pokolenie, bo gdy na nowo powstaje teatr i znów po prawie tysiącu latach rozkwita komedia, na scenie pojawiają się znane postacie, a wśród nich i Rycerzsamochwał. Archetyp alazona przetrwał do czasów nowożytnych w dwóch tradycjach: w żywej tradycji aktorskiej mimu, odziedziczonej przez kuglarzy, oraz w zachowanych tekstach komedii literackiej. W epoce renesansu nawrót zainteresowania kulturą starożytną zaowocował także w komedii literackiej. Wprost z utworów Plauta pochodzi przeniesiony do XVIwiecznej Italii Kapitan w komedii Luigi Dolce // Capitano i francuski kapitan Taillebras u Antoine de Baif w Le Brave. W Niemczech XVIXVII wieku temat alazona i fabułę Plauta opracowało kilku autorów; najpopularniejszy był Horribilicribrifax ze sztuki A. Gryphiusa, a w XVIII wieku bohater komedii Reinholda Lenza Der grossprahlerische Offizier. W Danii żołnierzsamochwał nazywał się Jacob von Tyboe i był bohaterem komedii Holberga Jaćob von Tyboe, eller den stortalende Soldat. Ogromną popularność zyskało sobie kolejne francuskie opracowanie plautowskiego wątku, pióra Pierre'a Corneille'a: w komedii L'illusion comique przedstawił postać kapitana Matamore, którego osobę i nazwisko przejęli następnie inni autorzy. Wszystkie te postacie zachowują podstawowe rysy i postawę prototypu, ale są już przystosowane do nowych warunków, nabierają cech i manier kraju, w którym każda z nich żyje. Tak więc w krajach północnych Samochwał zostaje pijakiem. Przeniesienie "planty i intrygi" do nowych okoliczności (niemiecki Horribilicribrifax na przykład jest uczestnikiem wojny trzydziestoletniej) nie zmienia stosunku postaci do otoczenia i do samej 'siebie, stąd i konflikty - nawet jeśli nie przeniesione wprost z wątków starożytnych - muszą powtarzać pierwotny wzór. Nadal jest to więc oficer zamożny, buńczuczny, pyszny, śmieszny przez absolutną wiarę we własne zmyślenia, a przy tym głupawy i tchórzem podszyty. Takim pozostanie samochwał w literackiej komedii hiszpańskiej i portugalskiej, takim jest też angielski Ralph Roister Doister, tytułowy bohater komedii Nicolasa Udalla z roku. Inne są cechy Samochwała zrodzonego z ludowego rzymskiego mimu, a przekazanego epoce nowożytnej nie za pośrednictwem komedii Plauta, lecz przez aktorówkuglarzy średniowiecza. I on w sprzyjającej atmosferze renesansu wychodzi z zaułków i zajazdów na światło sceny, teraz już jako postać komedii dell'arte. Zawodowe zespoły komedii dell'arte, której każdy aktor specjalizuje się w graniu jednej, czasami dwóch postaci, przedstawiają według z góry umówionego scenariusza sztuki o żywej akcji, pełne ruchu, gagów scenicznych, komicznych sytuacji. Tekst gra tu niewielką rolę. Najważniejszy jest dowcip i pomysłowość aktorów, ich akrobatyczna zwinność, a przede wszystkim wyrazistość gestu. W scenariuszach poszczególnych kompanii aktorskich powtarzają się te same typy, a wśród nich i żołnierzsamochwał. W komedii dell'arte nie jest to już bogaty, głupi rycerz z nieodłącznym pochlebcą u boku, oszukiwany i wyzyskiwany. Teraz to najczęściej biedny obdartus, który sam musi oszustwami lub spełnianiem cudzych poleceń utrzymywać się przy życiu. Pozostała mu jednak dawna buta, pożądliwość, chełpliwość, dawna gadatliwość oraz pewna naiwność, pochodząca z wiary we własne urojenia, coraz dalsze od rzeczywistości. Przybyło mu za to sprytu, czasem dowcipu - i sympatii widzów. Niedaleko już stąd do Falstaffa. Tymczasem komedia delfarte, rozniesiona przez włoskie zespoły po całej Europie, ogromnie lubiana, spopularyzuje się wszędzie - wejdzie do prawie wszystkich literatur narodowych, połączy się z typami komedii literackiej i w niemal każdym kraju Europy pozostawi swój ślad. W Polsce takim typem obdartego żołnierza będzie w XVII wieku Albertus z komedii rybałtowskiej, a jeszcze w XIX wieku Papkin z Zemsty Fredry i w pewnym stopniu pokrewny, choć już bardzo przez czas i autora odmieniony pan Zagłoba w Sienkiewiczowskiej trylogii. Najsławniejszą, najpełniejszą i najbarwniejszą postacią żołnierzasarnochwała jest jak uznali wyjątkowo zgodnie krytycy i publiczność - Falstaff Szekspira. Niektórzy twierdzą wprawdzie, że swoją barwność zawdzięcza on nie archetypowi literackiemu, lecz tylko talentowi autora i sylwetce realnie istniejącego pierwowzoru. Miał nim być sir John Oldcastle, szlachcic z otoczenia księcia Henryka, kompan jego burzliwej młodości, przywódca sekty lollardów, spalony na stosie za herezję w roku. Domysł ten znajduje potwierdzenie o tyle, że pierwotnie nazwisko Falstaffa w dramacie Szekspira Henryk IV brzmiało właśnie Oldcastle. Lecz czy istnienie realnego pierwowzoru zaprzecza istnieniu prototypu literackiego? Miał podobno i Fredro wśród swych znajomych pana Krzyżanowskiego, łgarza w typie Papkina, co nie zmienia faktu, że Papkin jest klasycznym typem nowożytnego alazona z rodowodem sięgającym starożytności. Już za czasów Menandra postawiono w Grecji pytanie: "Czy to Menander naśladuje życie, czy życie Menandra?" Szekspir, urodzony w roku, nie mógł znać Oldcastle'a, a choć uwzględnił w kronice jego nazwisko i legendę, to przecież w epilogu Henryka IV, zapowiadając dalsze dzieje Falstaffa,' mówi ustami Tancerza: "Tam, o ile mi wiadomo, umrze Falstaff na potnicę, jeśli go jeszcze surowsze wasze uprzedzenie nie zabiło; bo Oldcastle umarł męczennikiem, a to nie z tego rodzaju jest człowiek." (Henryk IV, tłum. Leona Ulricha.) Jeśli mimo zmiany nazwiska postaci Szekspir wspomina tu - jedyny raz - Oldcastle^, to znaczy, że związek Falstaffa z Oldcastle'em był znany widzom. Ale uwaga, że "to nie z tego rodzaju jest człowiek", świadczy, że autor sprzeciwia się temu skojarzeniu. Z jakiego więc rodzaju jest Falstaf? Po pierwsze, oczywiście, z szekspirowskiego, z genialnej wyobraźni autora. Lecz zapewne i z komedii dell'arte. Grywano je już wtedy w Anglii i wiadomo, że Szekspir je znał. Z takiej właśnie komedii (Arcadia incantata) wziął główny wątek Snu nocy letniej, a częściowo i Burzy; do komedii dell'arte należy postać Pantalona, którego imieniem określił w Poskromieniu złośnicy charakter Grumia (pantalowne). Nie jest to zresztą zbyt ważne, skąd i jak brał Szekspir swoje wątki i postacie. Jego samego te rodowody i wyliczenia zapewne by po prostu ubawiły. Aż do schyłku XVIII wieku nie istniało pojecie plagiatu czy własności autorskiej. Pisarze renesansu mieli już poczucie wartości i godności swojej pracy, ale za własność w utworze uważano sposób opowiadania, styl i język dzieła, nie jego temat i wątki. Na ogół zakładano, że każda historia wydarzyła się kiedyś naprawdę, nie jest więc niczyją własnością. Jeśli zaś była już wcześniej przez kogoś (lub przez wielu) opisana, to tylko potwierdzało jej wiarygodność. Wątki krążyły przez wieki i kraje swobodnie przerabiane, postaciom dopisywano nowe losy lub nowe cechy. Tylko od woli i talentu autora zależało, czy wykorzysta zastane postacie w ich znanej już formie, czy też obdarzy je nowym życiem. W twórczości Szekspira skrzętni krytycy dopatrzyli się oryginalnych wątków zaledwie w dwu utworach. Są nimi komedie Wesole kumoszki z Windsoru i Stracone zachody miłosne, lecz i ta ostatnia zaczyna już budzić wątpliwości znawców. Dla całej reszty czerpał Szekspir wątki z cudzych sztuk, z nowel wioskich i angielskich, z kronik historycznych Anglii, z historii Rzymu i na ogół wcielał te wątki w swoje utwory bez większych zmian. Jego postacie jednak należą tylko do niego, są żywymi, pełnymi ludźmi, i za takich też uważali je widzowie. Według obowiązującej wówczas estetyki zadaniem sztuki było bowiem odzwierciedlanie świata. "Zastosuj akcję do słów, a słowa do akcji, mając przede wszystkim to na względzie, abyś nie przekroczył granic natury; wszystko bowiem, co przesadzone, przeciwne jest intencjom teatru, którego przeznaczeniem, jak dawniej tak i teraz, było i jest służyć niejako za zwierciadło naturze, pokazywać cnocie własne jej rysy, złości żywy jej obraz, a światu i duchowi wieku postać ich i piętno" - mówi Szekspir ustami Hamleta w monologu do aktorów (Hamlet, akt III sc. , tłum. J. Paszkowskiego). Takie zadanie można podjąć tylko przy założeniu, że świat jest realny, rządzony stałymi prawami, poznawalny i możliwy do opisania. O ile pochodzenie Falstaffa Szekspirowskiego może budzić wątpliwości, o tyle pochodzenie Falstaffa Roberta Nye'a jest bezdyskusyjne. Falstaff Nye'a jest wprost z Szekspira i Nye podkreśla to na każdej stronie. Zapożyczenie znanych postaci nie jest - jak już udowodniliśmy - niczym nowym. Nowością jest akcentowanie zapożyczeń, świadome konstruowanie powieści z elementów gotowych. Ta technika, przypominająca collage, w którym przedmioty i formy znane widzowi z innych okoliczności tworzą przez zestawienie nową wartość, ma na celu podkreślenie nierealności, umowności obrazu. Jest to technika współczesnej prozy antyrealistycznej, w literaturze amerykańskiej i angielskiej określanej terminem postmodernizmu. Nurty antyrealistyczne, które pojawiły się w literaturach wielu języków obok tradycyjnego nurtu realistycznego, mają wiele odmian i operują wieloma metodami. Ich wspólną cechą jest niewiara w możliwość uchwycenia i opisania rzeczywistości metodami tradycyjnymi, które przestały odpowiadać dzisiejszemu stanowi naszej świadomości. Człowiek współczesny - zdaniem pisarzy tego nurtu jest bombardowany zewsząd nadmiarem informacji cząstkowej, a nie/dolny do zrozumienia jeżyka i osiągnięć wyspecjalizowanej nauki, nie wierzący w dawne zasady religii i etyki, a przekonany o względności wszelkich zasad życia społecznego. Rzeczywistość jawi się współczesnemu pisarzowi jako absurdalna magma, której nie sposób już opisywać za pomocą tradycyjnych gatunków literackich. Sztuka nie może więc już "służyć za zwierciadło naturze, pokazywać cnocie własnych jej rysów, złości żywego jej obrazu, a światu i duchowi wieku postaci ich i piętna" - przeciwnie: ma oddawać niemożność poznania świata, względność praw natury, płynność kryteriów dobra i zła, przypadkowość ludzkich łojów. Powieść współczesna wprowadza więc metodę umyślnego rozbijania obrazu, zabawy poszczególnymi elementami konstrukcji - elementami, które czytelnik zna z dawnych technik pisarskich, tym lepiej więc może ocenić ich nową role. Jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiej prozy postmodernistycznej, John Barth, w eseju Literatura wyczerpania twierdzi, że po wyczerpaniu możliwości powieści realistycznej i modernistycznej można już używać ich metod tylko w postaci "ironicznego naśladownictwa". Postmoderniści parodiują zatem znane formy i wątki wszelkich dawnych, a także nowszych gatunków, wzmacniając lub osłabiając poszczególne elementy dla uzyskania nowej wartości: odrealnionego obrazu rzeczywistości. Materiałem do tej gry może być wszystko: mitologia i Biblia, powieść gotycka i dokument historyczny, każdy historyczny "wysoki" styl literacki lub zupełnie współczesna literatura niższego rzędu jak western, powieść kryminalna albo science fiction. Bohaterami mogą być postacie znane z historii, z literatury, z mitu czy z baśni, łączone ze sobą w rozmaity sposób; autor powieści z reguły pozwala im tworzyć obraz świata i własnych losów, ale nie utożsamia się z nimi i w wybranym momencie przypomina czytelnikowi, że jest to tylko jedna z wielu możliwych historii. Nie obowiązuje tu logika przyczyn i skutków ani głęboka motywacja psychologiczna postaci; fabuła zawiera na ogół wiele wątków i zdarzeń, chyba że konsekwentne przestrzeganie zasad jest autorowi potrzebne, by tym wyraźniej zaznaczyć "ironiczne naśladownictwo". Zawsze jednak dochodzi do zatarcia granic między fikcją a faktem, logiką i absurdem. Stopień komplikacji wieloznacznej rzeczywistości nie jest oznaczony żadnymi zasadami i zależy wyłącznie od inwencji autora. Wykorzystywanie gotowych form i treści literatury dawnej i nowej zakłada jednak znajomość tej literatury u czytelnika. Toteż powieść postmodernistyczna, jak i inne nurty antyrealistyczne, prezentuje cały wachlarz możliwości interpretacyjnych i jest adresowana do czytelników o różnym stopniu oczytania. I tak na przykład dla zrozumienia konstrukcji powieści Kurta Vonneguta, który wykorzystuje jako przedmiot parodii literaturę science fiction, wystarczy niewielka znajomość tej literatury; aby właściwie ocenić Dunjazadiadę Johna Bartha, trzeba pamiętać powszechnie znane Baśnie z nocy i ich konstrukcję; zaś Menelajada tegoż autora byłaby nieczytelna bez znajomości eposów Homera i mitologii greckiej wraz z jej symboliką oraz zasad szkatułkowej konstrukcji noweli. Może dlatego powieść postmodernistyczna ma nie tylko wielu wielbicieli, lecz także wrogów, którzy zarzucają jej jałowość, brak odwagi w podejmowaniu istotnych zagadnień współczesności i puste igranie formą, a jej najambitniejsze osiągnięcia skwitowaliby najchętniej cytatem z Dziennika Gombrowicza, który o prekursorze antyrealistycznej prozy latynoamerykańskiej J. L. Borgesie napisał w ostatniej notatce z roku: "Jest to literatura dla literatów, jakby specjalnie pisana dla członków jury [...] zimne ognie sztuczne, fajerwerki inteligencji inteligentnie wyinteligentnionej, piruety myśli retorycznej i martwej, która nie jest zdolna podjąć żadnej idei żywotnej, myśli zupełnie zresztą nie zainteresowanej myśleniem prawdziwym, świadomie fikcyjnej, układającej sobie na boczku swoje arabeski, głosy, egzegezy, konsekwentnie ornamentacyjnej. Ba, ale metier! Literacko bezbłędne! Ale kuchmistrz!" Powieści Roberta Nye'a nie są "literaturą dla literatów"; Falstaff (1), Merlin (17) i Faust (1980) maja za bohaterów postacie powszechnie znane z literatury i legendy. Sposób opowiadania w Falstaffie jest zrozumiały nawet dla czytelnika, który nie pamięta tekstu Szekspira, choć oczywiście zobaczy on wtedy tylko jedną warstwę utworu i przyjmie go jak zwykłą powieść historyczną. Tak zresztą zaszeregowali Falstaffa niektórzy krytycy angielscy. Autor sam czytelnika do tego w pewien sposób upoważnia. Rzecz w tym, że Nye nie korzysta z powszechnego w powieści antyrealistycznej prawa do przeciwstawiania się pierwowzorowi. Konstrukcja losów Falstaffa wynika z tekstów Szekspira i nie rozwija pierwotnej fabuły, przeciwnie, zbiera w całość wszystkie elementy, rozsypane w obu częściach kroniki Henryk IV i w komedii Wesołe kumoszki z Windsoru, zagarniając przy tym znaczną część dotyczącą innych postaci, a także posługując się tekstami innych autorów. Zebrawszy cały ten materiał Nye poszerza go: dodaje do znanych ze sztuk Szekspira losów Falstaffa jeszcze jego dzieciństwo i starość (u Szekspira, wbrew zapowiedzi w epilogu Henryka IV, Falstaff już nie występuje w Henryku K, a o jego śmierci w oberży "Pod Głową Odyńca" dowiadujemy się tylko z ust oberżystki). Nie wykracza przy tym poza ramy prawdopodobieństwa. Wszystkie osoby i zdarzenia dotyczące Falstaffa w tekstach Szekspirowskich wykorzystane są w powieści z niezmierną dokładnością. Niektóre sceny to po prostu cytaty z Szekspira, nie tyle opowiadane, ile komentowane przez Falstaffa, przy dokładnym zachowaniu dialogu (wystarczy porównać rozdział LVIII, w którym Falstaff i książę Henryk odgrywają w karczmie "Pod Głową Odyńca" fikcyjną rozmowę królaojca z synem, ze sceną w II akcie pierwszej części Henryka IV). Te przygody Falstaffa, które pochodzą z inwencji Nye'a, w niczym nie zaprzeczają reszcie, stanowiąc jej konsekwentne i jednolite w tonacji dopełnienie. Wszelkie nieprawdopodobne i przesadzone zdarzenia nie są tu wynikiem zastosowania metody zacierania granic między rzeczywistością a fantazją - wynikają logicznie z charakteru bohateranarratora, znanego od wieków łgarza i fantasty. Tak więc Falstaff Nye'a przy pobieżnym czytaniu wydaje się raczej trawestacją niż parodią starego wątku i rzeczywiście pasuje chyba bardziej do gatunku powieści historycznej niż do postmodernistycznej. Zapewne autorowi zależało na takim wrażeniu. Świadomie przecież umieścił swą powieść w pół drogi między konwencją XIXwiecznej powieści historycznej i XVIIIwiecznej angielskiej powieści przygodowej; oparł ją przy tym na postaci znanej z dramatu przełomu XVI i XVII wieku, ale żyjącej (?) sto pięćdziesiąt lat wcześniej i w komediach wszystkich epok poprzednich. Czy nie za dużo historyj jak na prostą powieść historyczną? Nye zdaje się prowadzić realistycznie tok akcji i nie rozbija jej spektakularnie na oczach czytelnika; nawet końcowe zdemaskowanie mitomanii bohatera przez jego pasierba i przez własną przedśmiertną spowiedź Falstaffa nie jest zaskoczeniem. Wiemy przecież, że wszystkie historie samochwała kończą się dezawuowaniem bohatera. Autor używa jednak innych metod. Co chwila w niemal realistycznym toku opowiadania pojawiają się uwagi przypominające czytelnikowi, że ma do czynienia z fikcją: uwagi na temat własnej kondycji tworu literackiego ("Czy jesteś pewien, że istnieję rzeczywiście? Że nie mam autora?" - pyta Falstaff czytelnika); imiona osób, znane z dramatów, ale sprzeczne z ich rolami (Makbet jako kucharz Falstaffa, Ofelia jako jego frywolna bratanica, itp.); drobne anachronizmy (np. wzmianka o kartoflach i truskawkach, nie znanych w Europie przed odkryciem Ameryki); a przede wszystkim język. W oryginale Falstaff napisany jest współczesną angielszczyzną, rozbijaną gęsto (ponad razy) cytatami i trawestacjami cytatów z wielu sztuk Szekspira, a odzywają się też Rabelais, Sterne, Lewis Caroll, Joyce, T. S. Eliot i wielu innych. Wobec ogromnych różnic, jakie dzielą język epoki Szekspira od współczesnego języka angielskiego, takie zderzenie łatwo zauważyć. W tłumaczeniu polskim osiągnięcie podobnego efektu nie byłoby możliwe, ponieważ pełne polskie przekłady Szekspira pochodzą zaledwie z końca XIX wieku i różnice językowe między nimi a współczesną polszczyzną są o wiele mniejsze. Tłumacz Falstaffa zastosował szczęśliwy wybieg odwracając proporcjeprzekłada całość językiem XIXwiecznych tłumaczy Szekspira używając też wielu cytatów z klasyków literatury polskiej a rozbija jednolitość stylu wtrącając wyrażenia ze współczesnej, potocznej polszczyzny. I w ten sposób po niewielu zmianach, nie postarzały wzmocniony potęgą Szekspira, poszerzony przez Nye'a zmyślnie przebrany przez tłumacza, znów staje przed publicznością rycerz-samochwał: łgarz, opój, lubieżnik ten sam! Jowita Pieńkiewicz * * * KONIEC