Lucius Shepard Ojciec Kamieni (1) (The Father of Stones) przełożył Sławomir Kędzierski W "Nowej Fantastyce" nr 11/91 przedstawiliśmy Państwu opowiadanie Luciusa Sheparda "Człowiek, który pomalował smoka Griaule'a" rozgrywające się w świecie rządzonym przez starożytnego i wszechpotężnego smoka. Akcja mikropowieści "Ojciec Kamieni" jest osadzona w tej samej, przesyconej magią scenerii i choć sam smok nie jest bohaterem, świadomość jego obecności rzutuje na wszystkie działania postaci tej przewrotnej historii. Utwór otrzymał nagrodę "Locusa" oraz nominację do Hugo w 1990 roku. D.M. To, w jaki sposób Ojciec Kamieni znalazł się w posiadaniu szlifierza kamieni szlachetnych, Williama Lemosa, w dalszym ciągu stanowi temat dyskusji prowadzonych przez mieszkańców Port Chantay. Nie ulega wątpliwości, że Lemos kupił go od Henry'ego Sichiego, Sichi zaś nabył kamień za kilka bel surowego jedwabiu od krawca w Teocinte. I choć sam zainteresowany nigdy tego nie potwierdził, świadkowie mówili, że krawiec odebrał siłą klejnot swojej siostrzenicy, która znalazła go w kępie paproci rosnących pod wargą smoka Griaule'a. Przedmiotem dyskusji pozostaje natomiast, w jaki sposób kamień znalazł się i we właściwym miejscu i czasie. Niektórzy utrzymują, że jest naturalnym wytworem Griaule'a, rezultatem powolnego wydzielania jego ciała - może rodzajem guza - i że posłużył do urzeczywistnienia jego życzeń. Sprawił, że Lemos, który żył w zasięgu jego wpływów, spełnił rozkazy Griaule'a w sprawie kapłana Marda Zemaillego i Świątyni Smoka. Inni skłonni są twierdzić, że choć istotnie Griaule jest cudownym zjawiskiem, istotą wielkości góry, unieruchomioną przed tysiącleciami w czasie magicznego pojedynku, która za pośrednictwem subtelnego narzucania swej woli sprawuje dyskretną kontrolę nad mieszkańcami Doliny Carbonales i potrafi manipulować najbardziej oderwanymi zjawiskami, najbardziej złożonywmi wydarzeniami... Ale twierdzenie, że jego guzy lub kamienie nerkowe posiadają właściwości słynnych drogich kamieni... no cóż, wydaje się to dość naciągane. Mówi się, że Lemos po prostu próbował posłużyć się uznanym faktem wpływu Griaule'a, aby usprawiedliwić swoją zbrodnię i że niewątpliwie Ojciec Kamieni stanowi część skarbu smoka, upuszczonego najprawdopodobniej pod wargą przez jednego z tych żałosnych półgłówków, którzy zamieszkują jego wnętrzności. Zgadzają się z tym również oponenci. Czyż sądzicie, że Griaule nie jest w stanie polecić jednemu ze swych sług, by zostawił kamień w określonym miejscu i o określonej porze? Jeżeli chodzi zaś o proweniencję kamienia, to mamy tu do czynienia z olbrzymią, tajemniczą i niemal nieśmiertelną inteligencją, zamkniętą w cielsku, na którego powierzchni znajdują się lasy, wioski i pasożyty tak wielkie, że mogą zniszczyć miasto. Jeżeli weźmiemy wszystko pod uwagę, to czy możliwość, że Griaule mógł wytworzyć Ojca Kamieni w jakimś ciemnym zakątku swojego wnętrza, jest rzeczywiście aż tak nieprawdopodobna? Jeżeli zaś pominiemy wszelkie te spory, fakty będą przedstawiały się, jak następuje. Pewnej mglistej, lutowej nocy, kilka lat temu, do siedziby straży miejskiej w Port Chantay wtargnął młody chłopak z wiadomością, że Mardo Zemaille, kapłan Świątyni Smoka, został zamordowany, i że jego zabójca, William Lemos, oczekuje przybycia strażników u wrót świątyni. Gdy strażnicy przybyli do chramu położonego kilkaset jardów od nasady cypla Ayler, zastali Lemosa, bladego mężczyznę w wieku czterdziestu trzech lat, o rudawo- blond włosach, miłej, choć nie odznaczającej się niczym szczególnym powierzchowności, szarych oczach i roztargnionym wyrazie twarzy, spacerującego tam i z powrotem przed świątynią. Po nałożeniu mu więzów strażnicy pośpieszyli na niezwykle pusty teren świątyni. W narożnym budynku odnaleźli Zemaillego, który leżał skulony obok ołtarza z czarnego marmuru. Miał strzaskaną czaszkę. Śmiertelny cios zadany został szlachetnym kamieniem o mlecznym zabarwieniu. Jedną stronę miał nieobrobioną, co przy rzucie dawało poręczny chwyt, drugą zaś oszlifowaną w fasetowy wzór o ostrych krawędziach. Strażnicy odnaleźli również Miriellę, córkę Lemosa, leżącą nago na ołtarzu i kompletnie oszołomioną narkotykiem. Wprawdzie Port Chantay był dość dużym miastem, nie tak jednak wielkim, by strażnicy nie zdawali sobie sprawy z konfliktu, jaki istniał między Lemosem i Zemaillem. Żona Lemosa, Patrycja, która trzy lata temu utonęła niedaleko przylądka Ayler (krążyły plotki, że płynęła do kochanka, bogatego szlachcica, mieszkającego na czubku cypla), zapisała swój udział w warsztacie obróbki drogich kamieni córce Mirielli. Miriella zaś, która była niezwykle silnie powiązana ze smoczym kultem i samym Zemaillem, scedowała go na kapłana. Zemaille miał zwyczaj w niektórych swoich rytuałach używać drogocennych kamieni i wkrótce zasoby warsztatu zaczęły drastycznie się zmniejszać. Wyglądało na to, że nieuchronna groźba bankructwa, jak również odejście córki, jej rozpustne życie i bezmyślna pokora wobec kapłana stały się źródłem rozpaczy, jaka ogarnęła Lemosa i popchnęła do zabójstwa. Strażnicy uzyskawszy przyznanie się do winy wsparte wyraźnymi motywami i mnóstwem dowodów rzeczowych, byli głęboko przekonani, że sprawiedliwość zostanie wymierzona szybko i obiektywnie. Nie wzięli jednak pod uwagę przyjętej przez Lemosa linii obrony. Podobnie zresztą jak jego adwokat, Adam Korrogly. - Chyba pan oszalał - oznajmił Lemosowi, gdy szlifierz opowiedział mu swoją wersję wydarzeń. - To jest prawda - rzekł ponuro Lemos. Siedział skulony na krześle w pozbawionej okien rozmównicy. Oświetlała ją przywieszona do sufitu misa wypełniona kawałkami świecącego mchu. Szlifierz przyglądał się swoim dłoniom spoczywającym na drewnianym blacie stołu, jakby nie mogąc pogodzić się z myślą, że go zdradziły. Korrogly, wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych rysach twarzy, sprawiających wrażenie jakby wycięto je w gładkim, białym drewnie, podszedł do drzwi i stojąc przed nimi powiedział: - Rozumiem, co mi chce pan wmówić. - Nie próbuję niczego panu wmawiać - odparł Lemos. - Nie dbam, co pan o tym myśli. To jest prawda. - A powinien pan dbać, co o tym myślę - stwierdził Korrogly odwracając się w jego stronę. - Przede wszystkim wcale nie muszę przyjmować pańskiej sprawy. Po drugie, moje działania będą o wiele skuteczniejsze, jeżeli panu uwierzę. Lemos uniósł głowę i spojrzał Korrogly'emu w oczy z wyrazem takiej beznadziei, że adwokat przez chwilę miał wrażenie, że wzrok uderzył weń z namacalną siłą. - Niech pan robi, co pan uważa - rzekł szlifierz. - A skuteczność pańskich działań niewiele mnie obchodzi. Korrogly podszedł do stołu i pochylił się w przód, opierając się w ten sposób, że rozczapierzone palce jego dłoni niemal stykały się z palcami Lemosa. Szlifierz nie poruszył się. Sprawiał wrażenie, jakby wcale nie dostrzegł bliskości rąk adwokata i wszystko wskazywało na to, że jego przygnębienie jest szczere, nie zaś udawane. Jeśli nie, pomyślał Korrogly, to ten człowiek ma system nerwowy ślimaka. - Chciałby pan, abym przyjął linię obrony, jakiej nikt dotąd nigdy nie stosował - powiedział. - Teraz, kiedy o tym myślę, dziwi mnie dlaczego żaden oskarżony nie próbował do tej pory z niej skorzystać. Wpływ Griaule'a - w każdym razie na Dolinę Carbonales - nie podlega dyskusji. Ale utrzymywać, że realizował pan jego wolę, że jakiś fluid zawarty w kamieniu nakazał panu wystąpić w roli jego przedstawiciela... wykorzystać to jako linię obrony w sprawie o przestępstwo kryminalne... No nie wiem... Lemos jakby go nie słyszał. Po chwili zapytał: - A Miriella... czy wszystko u niej w porządku? Korrogly odparł z irytacją: - Tak, tak, ma się dobrze. Czy słyszał pan, co powiedziałem? Lemos spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Wydaje się, że pańska historia - rzekł Korrogly - wymaga przyjęcia nigdy dotąd nie stosowanej linii obrony. Nigdy. Czy wie pan, co się z tym wiąże? - Nie - odparł Lemos, opuszczając wzrok. - Sędziego wcale nie uszczęśliwia perspektywa tworzenia precedensu i ktokolwiek będzie przewodniczyć sądowi w czasie pańskiego procesu, bardzo będzie się przed tym wzdragał. Jeśli bowiem precedens zostanie ustanowiony, Bóg jeden raczy wiedzieć, ilu łajdaków spróbuje z niego skorzystać, aby uniknąć kary. Lemos milczał przez parę sekund, po czym rzekł: - Nie rozumiem. Co chce pan przez to powiedzieć? Korrogly spojrzał mu w oczy i poczuł się niezręcznie - rozpacz Lemosa sprawiała wrażenie wszechogarniającej. Działał już w imieniu całej rzeszy klientów pogrążonych w apatii, ale nawet najbardziej oszołomieni w pewnym momencie nagle uświadamiali sobie powagę sytuacji i okazywali lęk, desperację. Przez chwilę pomyślał, że Lemos musi być inteligentnym człowiekiem, skoro zdołał wymyślić tak subtelny wybieg, jeżeli istotnie był to wybieg. - Nie musi pan niczego mówić - powiedział Lemosowi. - Po prostu chcę, żeby pan zrozumiał moją sytuację. Gdybym prosił sąd o wyrozumiałość, o uwzględnienie wiążących się z tą sprawą namiętności, wzięcie pod uwagę niegodziwego charakteru zmarłego, jestem pewien, że pański wyrok byłby łagodny. Zemaille nie cieszył się zbytnią sympatią i znalazłoby się wiele osób, które uznałyby pański czyn za akt sprawiedliwości. - Nie, to nie tak - odparł Lemos głosem tak pełnym bólu, że Korrogly na chwilę uwierzył mu całkowicie. - Z drugiej jednak strony - ciągnął dalej - gdybym przyjął linię obrony podsuwaną przez pana, może się okazać, że stanie pan w obliczu o wiele surowszego wyroku, być może nawet najwyższego wymiaru kary. Jeżeli będzie pan chciał bronić się w taki sposób, dla sędziego może to oznaczać, że zbrodnia była popełniona z premedytacją. Mógłby odrzucić możliwość zabójstwa w afekcie. Lemos roześmiał się z przygnębieniem. - Bawi to pana? - spytał Korrogly. - Uważam za uproszczenie myśl, że namiętność i przeznaczenie muszą się nawzajem wykluczać. Korrogly odsunął się od stołu, skrzyżował ramiona i spojrzał na świetlistą kulę wiszącą nad głową. - Oczywiście, nie zawsze tak się dzieje. Nie wszystkie zbrodnie namiętności uznane są za działania pod wpływem afektu. Jest zawsze furtka pozostawiana dla obsesji, dla niepohamowanego impulsu. Chciałem tylko zwrócić pańską uwagę, że sędzia pragnąc uniknąć precedensu, w swoich pouczeniach dla ławy przysięgłych może wykluczyć ewentualne złagodzenie wyroku. Lemos ponownie zamyślił się. - Czy podjął pan decyzję? - nalegał Korrogly. - Nie mogę zrobić tego za pana, mogę tylko zalecać. - Mam wrażenie, że chciałby mi pan zalecić kłamstwo - rzekł Lemos. - Skąd ten pomysł? - Mówi mi pan, że prawda jest ryzykiem, że najlepsze byłoby bezpieczne rozwiązanie. - Po prostu ostrzegam pana przed zagrożeniami. - To doskonały tekst, nieprawdaż? Coś pośredniego między zaleceniem a radą. - Również między winą i niewinnością - rzekł Korrogly w nadziei, że może tym poruszy Lemosa. Szlifierz jednak wbił wzrok w blat stołu i odrzucił kosmyk swych rudawych włosów. - Dobrze - Korrogly podniósł z podłogi teczkę. - Widzę, że chce pan, abym postępował w tej sprawie tak, jak pan to przedstawił. - Miriella - odezwał się Lemos. - Czy poprosi ją pan, żeby przyszła mnie odwiedzić? - Dobrze. - Dzisiaj... Czy poprosi pan dzisiaj? - Mam zamiar zobaczyć się z nią po południu i poproszę ją o to. Ale biorąc pod uwagę, co mówią strażnicy, może nie zgodzić się na cokolwiek, o co będę prosił w pańskim imieniu. Sprawia wrażenie pogrążonej w głębokim smutku. Lemos mruknął coś, a kiedy Korrogly poprosił go, by powtórzył, odparł: - Nic. - Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić? Lemos pokręcił głową. - Wrócę jutro - rzekł Korrogly. Chciał dodać Lemosowi otuchy, ale częściowo zdając sobie sprawę z rozmiarów jego rozpaczy, częściowo zaś pod wpływem nie opuszczającego go ciągle uczucia zażenowania, zrezygnował z tego. Warsztat szlifierza drogich kamieni znajdował się w dzielnicy Almintra, w tej części Port Chantay, która leżała na brzegu oceanu, dotknięta - ale nie opanowana do końca - ubóstwem i rozpadem. Tuziny sklepów i warsztatów mieściły się na parterach starych, pokrytych łuszczącą się farbą domów z pruskiego muru o niesamowicie wyglądających, spiczastych dachach i mansardach. Między nimi Korrogly mógł dostrzec domy bogaczy rozsypane na cyplu Ayler - przestronne dwory o rozległych werandach i pozłacanych dachach, usytuowane wśród gajów palmowych. Morze wokół cypla było gładką przestrzenią koloru jadeitu, pożyłkowaną kremowymi paskami przyboju. Natomiast fale, które pieniły się na plażach Almintry, niosły ze sobą wodorosty, odpadki i kawałki drewna. Tutejsi mieszkańcy, pomyślał Korrogly, muszą być przerażeni. Do niedawna uważali się za wyjątkowych, mając przed oczyma świadectwo sukcesu i piękna, a teraz, gdy odwracają się, by spojrzeć na swoje życie, widzą szczury buszujące w stertach odpadków, kraby biegające po piaszczystych ulicach, żebraków, postępujące zniszczenie domów. Zastanawiał się, czy miało to wpływ na sprawę morderstwa. Nie mógł wprawdzie dostrzec żadnych korzyści wynikających z przestępstwa, ale tyle było tu ukrytych elementów, że nie chciał tracić z oczu możliwości istnienia takiego motywu. Nie wierzył Lemosowi, ale z drugiej strony nie mógł w całości odrzucić wersji opowiedzianej przez szlifierza. To była największa zaleta tej historii - jej nieuchwytność, sposób, w jaki oddziaływała na przesądną naturę obywateli, jak wykorzystywała rozległe i subtelne metody Griaule'a po to, by siać zamęt w umyśle człowieka powołanego do wyrokowania w tej sprawie. Trybunał będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. I ja też, pomyślał. Nie mógł zlekceważyć wyzwania, przed którym stanął. Tego rodzaju sprawa trafia się bardzo rzadko i jej materiały tak zgrabnie dostosowane do prawniczej rozgrywki, do kuglarskich sztuczek, które zmieniały prawo w grę, dawały mu szansę na sławę. To, że nie był w stanie odrzucić opowieści Lemosa, mogło wynikać z nadziei, że szlifierz mówił prawdę i że istotnie zaistniał precedens. Zaczynał sobie uświadamiać, że potrzebował czegoś widowiskowego, czegoś wyjątkowego i poruszającego, by przebudzić swoje stare nadzieje i entuzjazm, by ożywić poczucie własnej wartości. Przez dziewięć lat, od chwili przyjęcia do palestry, poświęcił się w pełni praktyce adwokackiej i wyrobił sobie nazwisko. Było to zresztą wszystko, czego mógł się spodziewać, on - syn biednego rolnika. Widział mniej uzdolnionych adwokatów, którzy zdobyli o wiele większe powodzenie i zrozumiał to, co powinien był zrozumieć od samego początku - że Prawo podlega niepisanym prawom pozycji społecznej i powiązań rodzinnych. W wieku trzydziestu trzech lat był idealistą, którego ideały zaczynały się chwiać, ale którego fascynacja prawną grą wcale nie uległa zmniejszeniu. To sprawiało, że groził mu niebezpieczny cynizm - niebezpieczny przez to, że tworzył w nim mieszankę starych cnót i nowych, na wpół uświadamianych przymusów. Ostatnio opary tej mieszanki wywoływały u niego zmienność nastrojów aż po depresję i odstępowanie od dawnych zasad. Znajduję się, pomyślał, w tym samym stanie co Almintra. Uformowane na fundamencie trwałych wartości, pracujące społeczeństwo, które niegdyś miało nadzieję na lepszą, pomyślną przyszłość, teraz zaś staczało się w nędzę. Mieszkanie szlifierza znajdowało się na drugim piętrze jednego z budynków z pruskiego muru, bezpośrednio nad warsztatem, i tam właśnie Korrogly przeprowadził rozmowę z Miriellą. Była szczupłą, dwudziestoparoletnią kobietą, miała długie, czarne włosy, orzechowe oczy i twarz w kształcie serca, ale na jej urodę nakładało się jednak piętno rozpusty. Ubrana była w czarną suknię z koronkowym kołnierzem, lecz swobodna poza niezbyt zgadzała się z żałobnym charakterem ubrania, czy też z okazywaną boleścią. Policzki miała nabrzmiałe od płaczu, zaczerwienione oczy, ale mimo to paliła powyginane, zielone cygaro leżąc na sofie z jedną nogą na podłokietniku, a drugą na oparciu, wcale nie kryjąc przed oczami Korrogly'ego zacienionej szczeliny między udami. Zdawało się, że żałoba dała jej możliwość sięgnięcia po inną formę wyrażenia rozwiązłości i Miriella skorzystała z niej w pełni. Jesteśmy dumni z naszego maleńkiego skarbu, prawda? - pomyślał Korrogly, i bardzo lubimy go wietrzyć. Ale Miriella Lemos mimo całej swej rozwiązłości była niezwykle atrakcyjną kobietą i choć Korrogly oceniał ją dość ostro, to jako człowiek samotny czuł też do niej pociąg. Powietrze pełne było zastarzałych zapachów z kuchni i w środkowym pokoju panował typowy dla kawalera bałagan - brudne talerze, skłębione stosy ubrań i książek porozrzucane na meblach pamiętających lepsze czasy. Stała tam sofa, dwa fotele o wyświechtanych i zatłuszczonych obiciach, wytarty brązowy dywan z wyblakłym niebieskim wzorem, mały porysowany stolik z kilkoma szkicami w ramkach. Jeden z nich przedstawiał podobną do Mirielli kobietę trzymającą w ramionach dziecko - blade światło zimowego słońca rzucało refleksy na szkło, nadając rysunkowi mistyczną mglistość. Na ścianach wisiało kilka obrazów. Największy przedstawiał Griaule'a na wpół pogrzebanego pod wiekowymi nawarstwieniami ziemi i traw, spod których widoczny był jedynie fragment skrzydła i cała masywna głowa wielkości wzgórza. Obraz ten, jak zauważył Korrogly, sygnowany był W. Lemos. Odsunął na bok brudne ubrania i przysiadł na krawędzi fotela odwrócony twarzą w stroną Mirielli. - A więc to pan jest adwokatem mojego ojca - stwierdziła wydmuchując strumień siwego dymu. - Nie sprawia pan wrażenia zbyt kompetentnego. - Może być pani pewna, że jestem - odparł Korrogly, który spodziewał się jej wrogości. - Jeżeli oczekiwała pani jakiegoś siwowłosego starca z wysmarowanymi atramentem palcami i zmiętymi notatkami sterczącymi z kieszeni kamizelki, to... - Nie - powiedziała. - Miałam nadzieję, że będzie to ktoś taki jak pan. Ktoś o znikomym doświadczeniu i niewielkich umiejętnościach. - O ile się nie mylę, oczekuje pani, że ojciec otrzyma surowy wyrok. Jest pani rozgoryczona. - Rozgoryczona? - Roześmiała się. - Zanim zabił Marda pogardzałam nim. Teraz go nienawidzę. - Mimo że uratował pani życie? - Tak to panu przedstawił? - Znowu się roześmiała. - To wyglądało nieco inaczej. - Była pani pod wpływem narkotyku - rzekł. - Leżała naga na ołtarzu. Przy ciele Zemaillego znaleziono nóż. - Spędziłam również i inne noce leżąc na ołtarzu dokładnie w takim samym stanie - odparła - i nigdy nie spotkało mnie nic poza przyjemnością. - Uśmieszek kogoś dobrze zdającego sobie sprawę z tego, co mówi, wyraźnie zdradzał charakter tej przyjemności. - A jeżeli chodzi o nóż, to Mardo zawsze był uzbrojony. Ciągle zagrażali mu tacy durnie jak mój ojciec. - A czy pamięta pani samo morderstwo? - Pamiętam, że słyszałam głos ojca. Myślałam, że mi się to śni. Potem usłyszałam trzask, odgłos pękania. Spojrzałam do góry i zobaczyłam, jak Mardo pada z zakrwawioną twarzą. - Jej ciało napięło się, gdy spojrzała w sufit. Wspomnienie wyraźnie sprawiało jej przykrość, potem jednak, jakby nim podniecona, przesunęła dłonią po brzuchu i udzie. Korrogly odwrócił wzrok, czując narastający żar w dole brzucha. - Pani ojciec twierdzi, że było tam dziewięciu świadków, dziewięć zakapturzonych postaci. Wszystkie uciekły z komnaty. Żadna z nich potem się nie zgłosiła. Czy wie pani, kto to mógł być? - Po co miałyby się zgłaszać? By doświadczyć dalszych prześladowań ze strony ludzi, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia, co Mardo chce osiągnąć? - A co chciał osiągnąć? Bez słowa wydmuchnęła kolejny strumień dymu. - To pytanie zostanie pani zadane również w sądzie. - Nie zdradzę naszych tajemnic - odparła. - Nie dbam o to, co się ze mną stanie. - Podobnie jak pani ojciec... tak przynajmniej twierdzi. Jest bardzo przygnębiony i chciałby panią zobaczyć. Parsknęła pogardliwie. - Zobaczę go na szafocie. - Proszę pani - rzekł Korrogly. - Bez względu na to, co pani ojciec uczynił, on naprawdę wierzy, że zrobił to, by panią ocalić. - Nie wiem, w co on wierzy - powiedziała siadając i wbijając w niego nieruchome, pełne jadu spojrzenie. - Pan wcale go nie rozumie. Udaje pokornego rzemieślnika, rękodzielnika, dobrego, uczciwego poczciwca. Ale w głębi duszy uważa się za kogoś lepszego. Często powtarzał, że życie wciąż rzucało mu kłody pod nogi, uniemożliwiając zajęcie odpowiedniej pozycji społecznej. Uważa, że cierpi z powodu swojej inteligencji. Jest kunktatorem, człowiekiem przebiegłym. A jego pech wynika z tego, że wcale nie jest tak inteligentny, jak sądzi. Wszystko partaczy. Pierwsza część jej wypowiedzi tak dokładnie zgadzała się z opinią Korrogly'ego o Lemosie, że aż odebrało mu mowę. To, że usłyszał swoje wrażenia wypowiedziane przez Miriellę, z jednej strony umocniło jego uczucia, z drugiej zaś - ponieważ w tak oczywisty sposób była wrogo nastawiono do ojca - zaprzeczało tym wrażeniom. - Być może - odparł i starając się ukryć swoje zmieszanie zaczął przekładać papiery. - Ale wątpię w to. - Och, przekona się pan - powiedziała. - Jeżeli jest jedna cecha mojego ojca, o której w końcu się pan przekona, to jest nią zdolność do oszustwa. - Odchyliła się ponownie na oparcie sofy, jej suknia podwinęła się wysoko odsłaniając udo. - Chciał zabić Marda od pierwszej chwili, gdy się z nim związałam. - W kącikach jej ust pojawił się uśmieszek. - Był zazdrosny. - Zazdrosny? - zapytał Korrogly. - Tak... Tak jak zazdrosny bywa kochanek. Uwielbiał mnie dotykać. Korrogly nie odrzucił natychmiast możliwości kazirodczego pożądania, ale przejrzawszy w myśli to, co zgromadził na temat Lemosa, postanowił nie brać pod uwagę oskarżeń Mirielli. Była tak głęboko związana z Zemaillem i jego stylem życia, że nie można było wierzyć w nic, co mu powiedziała. Była zgubiona, pogrążona bez reszty w rozwiązłości. Smród panujący w tych pokojach, pomyślał, jest prawie nie do odróżnienia od odoru jej zepsucia. - Dlaczego pogardza pani swoim ojcem? - zapytał. - Z powodu jego pompatyczności - powiedziała. - I nudziarstwa. Jego zapleśniałej koncepcji szczęścia, nieumiejętności korzystania z życia, jego nudnego istnienia, jego... - Wszystko to brzmi niezbyt dojrzale - stwierdził. - Przypomina reakcję upartego dziecka, któremu odmówiono ulubionej zabawki. Wzruszyła ramionami. - Być może. Wyganiał moich adoratorów, przeszkodził mi zostać aktorką... a mogłabym być dobrą aktorką. Wszyscy tak mówili. Ale to, czym jestem, czym byłam, nie ma żadnego wpływu na to, co powiedziałam. I nie ma żadnego wpływu na to, co zrobił mój ojciec. - Wpływu... być może. Ale dowodzi, że nie jest pani w najmniejszym stopniu zainteresowana udzieleniem mu pomocy. - Nie robiłam z tego tajemnicy. - Nie, nie robiła pani. Ale opowieść o pani emocjach pomoże mi wykazać, że jest pani mściwą dziwką i że dla pani prawdą jest to, co może zaszkodzić ojcu. Nie ma to żadnego związku z tym, co się stało naprawdę. Próbował ją rozzłościć. Chciał ustalić stopień jej wrażliwości. Była to informacja, która mogła się przydać w czasie procesu. Ale Miriella tylko uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Skrzyżowała nogi i końcem cygara nakreśliła wzór w powietrzu. Jest bardzo opanowana, pomyślał, bardzo. Ale w sądzie będzie to działać przeciwko niej. Postawi to Lemosa w korzystniejszym świetle, ukaże go jako cierpliwego, dbającego ojca, ją zaś jako niewdzięczną żmiję. Oczywiście, byłoby to bardziej przydatne, gdyby taktyka obrony opierała się na wewnętrznym przymusie, na źle ukierunkowanym afekcie. Korrogly jednak wierzył, że zdoła ubarwić swą obecną linię obrony tymi szczegółami i dzięki nim zdobędzie sympatię sądu. - No cóż - powiedział wstając. - Być może, później będę miał jeszcze parę pytań, ale nie widzę powodu, żebyśmy obecnie dalej ciągnęli tę rozmowę. - Uważa pan, że już mnie pan złapał, prawda? - Złapał? Nie rozumiem, co pani ma na myśli. - Wydaje się panu, że mnie pan rozgryzł? - Prawdę mówiąc, tak. - I będzie pan chciał odpowiednio przedstawić mnie w sądzie? - Jestem pewien, że musi pani się z tym liczyć. - Och, ale chciałabym to usłyszeć. - Dobrze. Nakreślę obraz zepsutej, samolubnej istoty, która do nikogo nie żywi żadnych prawdziwych uczuć. Nawet jej ból po kochanku wydaje się być zaledwie swoistą ozdobą, dodatkiem do czarnej sukni. A w swoim zwyrodnieniu, oszołomiona narkotykami i czarną magią, zdeprawowana rytuałami smoczego kultu, potrafi wzbudzić w sobie tylko takie uczucia, które w jej pojęciu mogą posłużyć jej własnym celom. Może chciwość. I żądza zemsty. Zachichotała leniwie. - Czy uważa to pani za nietrafne? - Wcale nie, adwokacie. Bawi mnie tylko, że wiedząc to wszystko, ma pan nadzieję, że zdoła wykorzystać tę wiedzę na swoją korzyść. - Odwróciła się na bok, opierając głowę na dłoni. Suknia owinęła się wokół niej, odsłaniając jeszcze większy kawałek bladego, jędrnego ciała. - Będę oczekiwała na nasze następne spotkanie. Być może, do tej pory pański pogląd na stan rzeczy skomplikuje się jeszcze bardziej i będzie pan miał do mnie ciekawsze pytania. - Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie już teraz? - Ależ tak, oczywiście. - Przetoczyła się na plecy, zezując w jego stronę. - Ten pani pokaz, ta suknia podwinięta do pasa i wszystkie inne gierki... Czy ma to mnie podniecić? Skinęła głową. - Mhmm. Działa? - Po co? - zapytał. - Jaką, według pani, przyniesie to korzyść? Czy przypuszcza pani, że dzięki temu będę bronił pani ojca z mniejszym zapałem? - Nie wiem... A byłoby tak? - Na pewno nie. - W takim razie starałabym się na próżno - odparła. - Ale nic nie szkodzi. Nie mógł oderwać spojrzenia od jej nóg. - Naprawdę, to nic nie szkodzi - powtórzyła. - Potrzebuję obecnie kochanka. I lubię pana. Jest pan śmieszny, ale mimo wszystko, lubię pana. Wpatrywał się w nią, czując jak gniew przeplata się z pożądaniem. Świadomość, że mógłby ją mieć, zaniepokoiła go. Mógł do niej iść już teraz, w tej właśnie chwili i nic by to nie zmieniło, nie miałoby wpływu na proces, byłoby jedynie poddaniem się słabości. Ale wiedział jednocześnie, że ta zwiększająca się podatność na pokusy świadczyła o grożącym mu upadku moralnym. Odepchnięcie jej nie będzie gestem pruderii, ale obrony. - Będzie nam dobrze - powiedziała. - Mam wyczucie w tych sprawach. Jego oczy przesunęły się po linii uda do białego, przypominającego muszlę wygięcia biodra. Palce jej były długie, smukłe i wyobraził sobie, jak go nimi dotyka. - Muszę iść - powiedział. - Tak, chyba tak będzie lepiej. - Jej głos pełen był szyderczego jadu. - Niewiele brakowało, co? Naprawdę, mógłby pan mieć frajdę. W ciągu następnego tygodnia Korrogly przesłuchał wielu świadków. Był wśród nich również Henry Sichi, który zeznał, że Lemos kupując kamień, był nim tak pochłonięty, tak zaabsorbowany, że aby dobić targu, Sichi musiał szturchnięciem przywołać go do świadomości. Rozmawiał z licznymi członkami cechu Lemosa i wszyscy oni wyrazili chęć świadczenia o jego łagodności i uczciwości. Mówili o nim jako o człowieku pochłoniętym pracą, tak, że stawał się niemal roztargniony i kreślił przy tym sylwetkę całkowicie odmienną od tej, jaką przedstawiła Miriella. Korrogly znał sporą liczbę osób, które w życiu publicznym sprawiały wrażenie wzorowych członków społeczeństwa, ale prezentowały całkowicie odmienne oblicze w domowych pieleszach, nie miał jednak wątpliwości, że zeznania braci cechowych wywrą lepsze wrażenie niż te, które złoży Miriella... W gruncie rzeczy cokolwiek Miriella powie w swych zeznaniach, nawet zawarta w nich wrogość, przyniesie korzyść sprawie Lemosa, wszyscy bowiem zwrócą uwagę na ich niegodziwą treść. Odszukał biegłych zajmujących się historią Griaule'a i rozmawiał z ludźmi, którzy osobiście doznali wpływu smoka. Jedyne zeznania sprzeczne z linią obrony złożył stary człowiek, pijak, który miał zwyczaj sypiać na wydmach na południe od cypla Ayler i kilkakrotnie widział Lemosa miotającego kamieniami w drogowskaz. Rzucał je raz za razem, jakby ćwiczył swój śmiercionośny rzut. Alkoholizm starca mógł oczywiście obniżyć wagę jego zeznań, ale mimo to miały one swoje znaczenie. Kiedy Korrogly powtórzył to Lemosowi, szlifierz wyjaśnił: - Często popołudniami spaceruję aż za cypel i niekiedy rzucam kamieniami, żeby się zrelaksować. Był to jedyny talent, jakim odznaczałem się w dzieciństwie i sądzę, że szukałem w tym zajęciu ulgi, kiedy świat stawał się zbyt trudny do zniesienia. Korrogly uświadomił sobie, że jak każdy element materiału dowodowego, podobnie i to zeznanie da się rozmaicie interpretować. Na przykład w ten sposób, że Griaule wybrał Lemosa jako wykonawcę swojej woli ze względu na jego umiejętność rzucania kamieniami i że szlifierz został przez smoka skłoniony do przygotowania się do aktu przemocy. Spojrzał na swojego klienta siedzącego po drugiej stronie stołu. Odniósł wrażenie, że Lemos zaczął w więzieniu szarzeć. Jego skóra, aura jego uczuć nabierały odcienia szarości i Korrogly czuł, że on sam również jest nią dotknięty, że szarość jest kolorem całej tej sprawy, wszystkich jej niejasnych konstrukcji i nieokreślonych prawd, że przenika go i niszczy. Ponownie zapytał, czy może uczynić coś dla Lemosa i ponownie usłyszał, że szlifierz chciałby zobaczyć Miriellę. W niedzielę pod koniec marca Korrogly przesłuchiwał starszą, zamożną kobietę, która niemal do samego morderstwa aktywnie praktykowała w Świątyni Smoka. O kobiecie tej wiedziano jedynie, że nazywa się Kirin. Cała jej przeszłość okryta była tajemnicą. Sprawiało to wrażenie, jakby do chwili swego pojawienia się w kręgu wyznawców kultu w ogóle nie istniała, a po jego opuszczeniu wiodła tajemnicze życie, dając o sobie znać społeczeństwu jedynie za pośrednictwem listów, które od czasu do czasu pisywała do gazet, atakując w nich kult smoka. Przy drzwiach spotkała adwokata tęga, flejtuchowata dziewka, najwidoczniej służąca, i zaprowadziła go do pokoju, który sprawiał wrażenie, jakby wręcz wyrósł z zielonej, liściastej magii. Cały sufit skonstruowany był z fasetonowych świetlików, a pomieszczenie przedzielały rzeźbione, drewniane parawany, całe spowite pnączami i poroślami. Najrozmaitsze rośliny zapełniały przejścia między parawanami, a ich listowie było tak bujne, że zupełnie skrywało doniczki. Słońce oświetlało to bogactwo rozmaitych tonacji zieleni - soczystej bladotrawiastej, morskiej, szmaragdowej, szarozielonej - rzucając na parkiet skomplikowane cienie. Kępy szablastych paproci kołysały się w podmuchach wiatru jak czułki olbrzymich owadów. Korrogly błądził po tym przypominającym dżunglę pokoju prawie pół godziny, czując ogarniającą go coraz silniej irytację, aż wreszcie usłyszał, jak melodyjny kobiecy głos prosi, by się odezwał i pomógł odnaleźć się wśród roślin. Chwilę później stanęła obok niego siwowłosa, wysoka kobieta ubrana w długą do ziemi suknię z szarego, lejącego się jedwabiu. Jej twarz, koloru starej kości słoniowej, była pobrużdżona i jak spostrzegł Korrogly, malowała się na niej surowość i podejrzliwość. Zrywała najbliżej położone liście, jej dłonie poruszały się bez przerwy, jakby przesuwała paciorki różańca jakiejś medytacyjnej religii. Mimo podeszłego wieku promieniowała energią i Korrrogly odniósł wrażenie, że wystarczyło zamknąć oczy, by pomyśleć, że znajduje się w towarzystwie młodej, pełnej życia kobiety. Skierowała go w stronę ławki w kącie pokoju i usiadła obok niego patrząc na soczystą zieleń sanktuarium. Bez przerwy zrywała i oskubywała łodyżki i liście. - Nie ufam adwokatom, panie Korrogly - powiedziała. - Powinien pan o tym wiedzieć. - Ja również, proszę pani - odparł w nadziei, że wywoła uśmiech i jakoś złagodzi jej surowy sposób bycia, ale kobieta tylko zacisnęła wargi. - Gdyby reprezentował pan jakiegokolwiek innego klienta, nie zgodziłabym się pana przyjąć. Ale człowiek, który uwolnił świat od Marda Zemaillego, zasługuje na wszelką pomoc z mojej strony... choć nie bardzo wiem, co mogę zrobić. - Miałem nadzieję, że dostarczy mi pani informacji na temat Zemaillego, szczególnie zaś jego stosunków z Miriellą Lemos. - Aha - powiedziała. - O to chodzi. - Sama Miriella nie jest zbyt pomocna, a pozostali uczestnicy kultu zeszli do podziemia. - Boją się. - Czego? Prychnęła z rozbawieniem. - Wszystkiego, panie Korrogly. Mardo zaraził ich strachem. I oczywiście teraz, kiedy już go nie ma, kiedy porzucił ich na pastwę strachu, który sam zaszczepił, uciekli. Świątynia nigdy już nie rozkwitnie. - Oderwała pasek zieleni z palmowego liścia. - Jedyną prawdą Marda było to, że dobrze zaszczepiony strach może stać się podstawą egzystencji. Jest to prawda, która stanowi fundament wielu religii. Miriella wie to równie dobrze. - Proszę mi o tym opowiedzieć. Stara kobieta przesunęła palcami po miotełce bambusowych liści. - To nie jest zła dziewczyna... a przynajmniej nie była taką. To Mardo ją zdeprawował. Deprawował wszystkich. Łamał i zatruwał. Kiedy spotkałam Miriellę po raz pierwszy - było to pięć lat temu - uznałam ją za typową neofitkę. Kiedy przyszła do świątyni, była podnieconą dziewczyną. Żywe srebro, ani chwili nie stała spokojnie. Przypuszczałam, że Mardo ją weźmie - brał wszystkie, które miały ładne buzie - a potem kiedy wypadnie już z jego łaski, stanie się zwykłą wyznawczynią. Ale nie doceniłam Mirielli. Miała w sobie coś, co fascynowało Marda. Początkowo przypuszczałam, że może wreszcie spotkał partnerkę, która zadowalała go seksualnie, bo jak wiedziałam od innych współwyznawców, była... - Kirin zdawała się szukać właściwego słowa - zachłanna. I, być może, kryło się w tym również i to. Ale o wiele istotniejszy, jak sądzę, jest fakt, że kierowały nią te same pobudki. I że w równym stopniu nie można jej było ufać. - Co ma pani na myśli, mówiąc o pobudkach? Stara kobieta wbiła spojrzenie w podłogę. - Trudno wytłumaczyć, kim był Mardo, komuś, kto go nie znał, a jest to zupełnie zbędne, jeżeli się go znało. Kiedy rozważa się dokładnie wszystko, co powiedział, widać, że to doktrynalne bzdury, abrakadabra, zbiór niedojrzałych koncepcji przemieszanych z pustymi, górnolotnymi słowami. Ale mimo to przez cały czas wierzyliśmy, że on coś wie, albo że coś posiada, zna jakieś zaklęcie, które pomoże mu wiele osiągnąć. Nie mówię tu o charyzmie... choć pod tym względem niczego Mardo nie brakowało. Mam na myśli coś bardziej konkretnego. Odnosiło się wrażenie, że kierują nim jakieś zewnętrzne siły, których nawet w pełni nie był w stanie pojąć. - I powiedziała pani, że Miriella również sprawiała takie wrażenie. - Tak, tak, coś nią kierowało. I tu również nie wiem, czy sama pojmowała naturę tego zjawiska. Ale ono kierowało nią w równym stopniu co Mardem. Dostrzegł to w niej i dlatego darzył takim zaufaniem. - Ale jednak wszystko wskazuje na to, że miał zamiar ją zabić. Westchnęła. - Opuściłam świątynię z powodu... Nie, może lepiej wyjaśnię panu powody, dlaczego do niej przystąpiłam. Uważałam się za osobę poszukującą, ale to było tylko oszukiwanie samej siebie, wiedziałam, że jestem tylko znudzona. Znudzona i stara... Zbyt stara na inne rozrywki. Świątynia była dla mnie mrocznym, pełnym przemocy romansem, którego postacie ciągle się zmieniają. Pochłonęło mnie to całkowicie. I przez cały czas miało się uczucie, że Griaule jest tuż, tuż. Jego mrożące krew, łuskowate jestestwo... Ta straszliwa, zimna moc. - Zadygotała. - W każdym razie dwa lata temu wyczułam, że sprawy przybierają poważny obrót, że wielkie dzieło, o którym Mardo od dawna mówił, wreszcie dokona się. Przeraziło mnie to. A strach otworzył mi oczy na fałsz i zło świątyni - Czy wie pani, co to było za... wielkie dzieło? Zawahała się. - Nie. Przyglądał się jej, przekonany, że coś przed nim ukrywa. - Nie mam nikogo, kto mógłby mi to wyjaśnić - powiedział. - Członkowie kultu zeszli do podziemia. - Być może, istotnie zeszli do podziemia, ale nawet obecnie niektórzy z nich mnie obserwują. Jeżeli zdradzę tajemnicę, zabiją mnie. - Mogę wezwać panią do złożenia zeznań przed sądem. - Może pan - potwierdziła. - Ale nie powiem nic więcej. A poza tym nie będę zbyt wiarygodnym świadkiem. Prokurator może zapytać o moją przeszłość, a na to pytanie nie odpowiem. - Domyślam się, że owe wielkie dzieło miało jakiś związek z Griaulem. Wzruszyła ramionami. - Wszystko miało z nim związek. - Nie może mi pani udzielić jakiejś wskazówki? Jakiejkolwiek. - Powiem panu tylko jedno. Musi pan zrozumieć istotę kultu. Nie tyle czcili oni Griaule'a, ile wynieśli swój strach przed nim do rangi kultu. Mardo uważał, że istnieje pewien szczególny związek między nim a Griaulem. Uważał, że jest duchowym potomkiem pierwszego czarnoksiężnika, który dawno temu prowadził walkę ze smokiem... swego rodzaju rytualnym przeciwnikiem, zarówno czcicielem jak i wrogiem. Tego rodzaju dwoistość pociągała Marda, uważał ją za szczyt wyrafinowania. Korrogly starał się ją naciskać dalej, ale nie chciała powiedzieć nic więcej i wreszcie poddał się. - Czy Miriella wiedziała, co on zamierza? - Wątpię. Zaufanie, jakim Mardo ją obdarzał, ograniczało się jedynie do spraw materialnych, dzieło natomiast było czymś innym, czymś magicznym. Poważnym. I to mnie niepokoiło. Nie chciałam, żeby sprawy stawały się poważne. Zaczęłam się bać. Ludzie znikali, rozmowy prowadzono tylko szeptem. Ciemność, jaka panowała w świątyni, zdawała przesączać się wszędzie. W końcu nie mogłam już tego znieść. Poczęłam spostrzegać pewne rzeczy. Być może, zawsze je dostrzegałam, ale wolałam udawać, że ich nie widzę. W każdym razie uświadomiłam sobie, jak niebezpieczna stała się moja nuda, jak pozwoliłam jej sobą kierować. Zrozumiałam, że Mardo Zemaille ze swoją energią i siłą jest złym człowiekiem... złym w najgorszym znaczeniu tego słowa. Próbował opanować sztukę czarnoksięską, która obumarła dawno temu, zabrakło bowiem wyznawców wystarczająco zepsutych, by zechcieli kopać w mrocznym podglebiu, gdzie ukryte są korzenie takiej mocy. - Co pani zauważyła? - Rytualne tortury... Ofiary. - Ofiary z ludzi? - Być może... Nie mam pewności. Ale wierzę, że Mardo był do tego zdolny. - A więc przypuszcza pani, że chciał złożyć Miriellę w ofierze? - Trudno mi w to uwierzyć. Uwielbiał ją do szaleństwa. Ale owszem, być może, uznał, że aby ukończyć wielkie dzieło musi poświęcić coś dla niego najcenniejszego. Może ona o tym nie wie, ale sądzę, że Mardo mógł o tym myśleć. Korrogly patrzył, jak cienie liści drżą na zalanej słońcem podłodze. Czuł się zmęczony, wyobcowany. Co ja tu robię, pomyślał, rozmawiając z tą starą damą o złu, usiłując udowodnić, że to smok popełnił morderstwo, co ja tu robię? - Wspomniała pani o wzajemnym zaufaniu, jakim się darzyli. - Tak. Mardo wyraźnie wszystkim oznajmił, że jeżeli coś się z nim stanie, ona ma zostać przywódczynią świątyni. To było coś... - Co? - spytał Korrogly. - Chciałam powiedzieć, że zawsze podejrzewałam istnienie między nimi tajnej więzi. To był jeszcze jeden powód zaufania Marda. W każdym razie przypuszczam, że spisał dokumenty, które mogły zapewnić jej jakiś rodzaj prawnej sukcesji. Bardzo przywiązywał wagę do tego rodzaju szczegółów. - Pochyliła głowę na bok, jakby próbując odczytać z jego twarzy coś nieokreślonego. - Wydaje się pan być zaskoczony. Nigdy dotąd nie spotkałam adwokata, którego wyraz twarzy byłby tak przejrzysty. Nie udało się, pomyślał. Nawet moja twarz mnie zdradza. - Nie miałem pojęcia, że związek między nimi został w jakiś sposób uprawomocniony - wyjaśnił. - Być może, nie został. Nie jestem pewna. Ale jeśli mam rację i tak się stało, będzie pan miał nie lada kłopoty z .N:27 odnalezieniem tych dokumentów. Mardo nigdy nie poszedłby do adwokata. Jeżeli istnieją, najprawdopodobniej zostały ukryte gdzieś w świątyni. - Rozumiem. - Co pan sądzi? Roześmiał się z zakłopotaniem. - Sądziłem, że będzie to prosta sprawa, ale gdziekolwiek się obrócę, natykam się na jakieś nowe komplikacje. - To j e s t prosta sprawa - powiedziała. Jej pomarszczona twarz ściągnęła się ponuro. - Proszę mi wierzyć, bez względu na to za jak wielkiego łajdaka uważa pan Lemosa, jego czyn uniewinnia go całkowicie. Pewnej nocy, tuż przed rozpoczęciem procesu, Korrogly odwiedził posterunek straży miejskiej, by jeszcze raz spojrzeć na narzędzie zabójstwa - Ojca Kamieni, jak nazwał go Lemos. Stojąc w składzie dowodów rzeczowych i patrząc na kamień spoczywający pośrodku bibułkowego gniazdka umoszczonego w blaszanym pudełku, poczuł zmieszanie, które ogarniało go zawsze przy zetknięciu z jakimkolwiek elementem tej sprawy. Przez chwilę wydawało się, że w kamieniu zamknięte jest światło, że jego powierzchnia jest zamglona i tajemnicza, stanowi mleczne wybrzuszenie cuchnące schowanym w jej wnętrzu tysiącletnim jajem. W następnej chwili światło wydawało się piękne i delikatne jak delikatna kwintesencja jakiejś przerażającej filozofii. A w jego wnętrzu widniała czarna skaza przypominająca człowieka z uniesionymi rękami. Podobnie jak sam Griaule, był to przedmiot o nieskończonej liczbie odcieni, tysiącu możliwych interpretacji i Korrogly bez trudu mógł uwierzyć, że miejscem jego powstania było jakieś zagłębienie w ciele smoka. Mimo to jednak wciąż nie był w stanie uwierzyć w opowieść Lemosa. Ona również miała swoją skazę, wystarczającą, by zaprowadzić szlifierza na szafot. Po prostu nie było żadnego sensownego powodu, przynajmniej żadnego, jaki byłby w stanie odnaleźć Korrogly, dla którego Griaule chciałby, aby Lemos zabił Zemaillego. Nawet sam Lemos nie był w stanie wynaleźć motywu, po prostu w dalszym ciągu zapewniał, że tak było w rzeczywistości, a samo zapewnianie nie mogło go ocalić. A jednak istniała ta sama skaza, widoczny w relacji brak spójności, który zmuszał Korrogly'ego do złagodzenia swojego sądu, do poddania się pokusie uwierzenia. Cóż to za sprawa, pomyślał. Kiedyś marzył o podobnej, a teraz gdy ją prowadził, wszystko co robił, męczyło go, zmuszało do zastanawiania, czy zmarnował życie. Uniósł Ojca Kamieni i podrzucił go na dłoni - był nadspodziewanie ciężki. Jak smocza łuska, jak starożytna myśl. Do diabła, pomyślał, do diabła z tym wszystkim. Powinienem oddać sprawę i ogłosić jakąś nową religię. Tam, na zewnątrz, istnieje wystarczająco dużo durniów, żeby paru z nich uznało mnie za mądrego i wspaniałego. - Zastanawiasz się, kogo by tu zamordować - usłyszał dobiegający z tyłu głos. - Może swojego klienta? Był to prokurator, Ian Mervale, szczupły mężczyzna o arystokratycznym wyglądzie, ubrany w elegancko skrojony czarny garnitur. Jego czarne włosy, sczesane do tyłu ze szlachetnie wyglądającego czoła, przetykane były siwizną, a przymglone, wodnisto-niebieskie oczy, ukryte pod sennie opuszczonymi powiekami zdawały się zaprzeczać bystremu i agresywnemu umysłowi. - Bardziej prawdopodobne, że zajmę się tobą - odparł sucho Korrogly. - Mną? - Mervale udał pełne zaskoczenia zdziwienie. - Jestem z pewnością twoim najmniejszym zmartwieniem. Jeżeli nie chcesz zamordować swego klienta, to może sędziego Wymera. Zdaje się, że nie bardzo podoba mu się linia obrony. - Nie mogę mieć o to do niego pretensji - mruknął Korrogly. Mervale przyglądał mu się przez chwilę, a potem pokręcił głową i roześmiał się cicho. - Kiedy stajemy naprzeciwko siebie w sądzie, zawsze dzieje się to samo. Wiem, że jesteś uczciwy, że nie próbujesz niczego lekceważyć. Ale choć zdaję sobię z tego sprawę, kiedy tylko rozpoczyna się proces, zaczynam wierzyć, że jesteś fałszywy, że masz w rękawie jakiś niszczący atut. - Nie ufasz samemu sobie - stwierdził Korrogly. - Jak więc możesz ufać komukolwiek? - Sądzę, że masz rację. Moja największa siła jest również moją największą słabością. - Zaczął odwracać się w stronę drzwi, zawahał przez chwilę, a potem rzekł: - Czy nie napiłbyś się czegoś? Korrogly po raz ostatni podrzucił na dłoni Ojca Kamieni. Wydawało mu się, że stał się on jeszcze cięższy. - Sądzę, że to dobrze by nam zrobiło. "Ślepa Dama", pub na Chancrey's Lane, był jak zazwyczaj zatłoczony urzędnikami sądowymi i młodymi adwokatami. Od ciepła ich ciał lustra wiszące na ścianach zaszły parą. Strzałki, które chybiły celu, tkwiły w białym tynku albo poczerniałych belkach, a hałas przekrzykujących się głosów czynił spokojną rozmowę niemożliwą. Korrogly i Mervale przecisnęli się przez tłum unosząc wysoko kufle, by im ich nie rozlano i wreszcie znaleźli wolny stolik z tyłu. Gdy usiedli, grupa stojących nie opodal urzędników zaczęła śpiewać sprośną piosenkę. Mervale skrzywił się, a potem gestem toastu podniósł kufel w stronę Korrogly'ego. Śpiewacy przeszli do przedniej części pubu. Mervale usiadł opierając się wygodnie i spojrzał na Korrogly'ego z czułą protekcjonalnością. Było to przyzwyczajenie wynikające raczej z nawyków społecznych, nie odnoszące się do pozycji jego przeciwnika. Mervale był synem właściciela stoczni, zajmującego się również pożyczaniem pieniędzy i w sposobie prowadzenia przez niego rozmowy zawsze dawała o sobie znać pewna klasowa drażliwość. Drażliwość, którą starał się osłabić udając, że istnieją podstawy do obopólnego szacunku. - A więc co sądzisz? - spytał Mervale. - Czy Lemos kłamie? Jest szalony? - Szalony? Nie. Kłamie? - Korrogly upił łyk rumu. - Za każdym razem, kiedy uważam, że mam na to pytanie odpowiedź, zaczynam dostrzegać wszystko z innej strony. Nie chciałbym na tym etapie podejmować ryzyka i zgadywać. A co ty myślisz? - Oczywiście, że kłamie! Ten człowiek miał wszystkie możliwe motywy, by zabić Zamaillego. Córka, interesy. Mój Boże! Przecież nie mógł postąpić inaczej, tylko go zabić. Choć muszę przyznać, że jego historia jest pomysłowa. Wspaniała. - Rzeczywiście? Mógłbym doprowadzić do tego, że wyszedłby po kilku latach, gdyby stwierdził, że działał w stanie ograniczonej poczytalności. - Tak, ale właśnie dzięki temu, że wszyscy o tym wiedzą jest to tak olśniewające. I mówią do siebie: "Mój Boże! Ten człowiek musi być niewinny, bo w przeciwnym razie nie trzymałby się tak naciąganej historii". - Nie nazwałbym jej naciąganą. - Nazwijmy ją więc natchnioną, dobrze? Zaczynasz być poirytowany, pomyślał Korrogly, ty pompatyczny sukinsynu. Tym razem cię pokonam. Uśmiechnął się. - Jak sobie życzysz. - Aha - stwierdził Mervale. - Widzę, że nagle opanował cię duch przekory. Korrogly pociągnął ze szklanki. - Nie jestem dziś w nastroju, Mervale. Jaką informację chcesz ode mnie wyciągnąć? Na twarzy Mervale'a pojawiło się niezadowolenie. - Co się stało? - zapytał Korrogly. - Psuję ci zabawę? - Nie mam pojęcia, co w ciebie wstąpiło - stwierdził Mervale. - Może jesteś przepracowany. - Te rytualne podchody wędkarskie zaczynają mnie nudzić, to wszystko. Zawsze doprowadzają do jednego. Do niczego. Są jedynie sposobem, by przypomnieć mi o mojej pozycji. Przyprowadzasz mnie tu i usiłujesz obłaskawić swoim uśmiechem kumpla z ławy szkolnej oraz opowieściami o przyjęciach, na które mnie nie zaproszono. Sądzę, że wierzysz w psychologiczną przewagę, którą ci to daje, ale uważam że fałszywe poczucie wyższości osłabia raczej twoją siłę. A będziesz potrzebował wszystkich sił, jakie zdołasz zebrać. Po prostu nie jesteś wystarczająco wybitnym prokuratorem. Mervale wstał sztywno i rzucił pogardliwe spojrzenie na Korrogly'ego. - Jesteś błaznem, wiesz? - powiedział. - Męczące popychadło bez iskierki życia i z kodeksem karnym w łóżku zamiast dziewczyny. - Rzucił na blat stolika kilka monet. - Kup sobie parę kolejek. Może jak się upijesz, będziesz w stanie bawić się w swoim własnym towarzystwie. Korrogly patrzył, jak Mervale przeciska się przez tłum, przyjmując pozdrowienia od otaczających go urzędników. No i po co, pomyślał, po co ja to wszystko robię? Poczekał, aż Mervale zniknie mu z pola widzenia, a potem wstał i zamiast udać się prosto do domu poszedł na zachód po Biscaya Boulevard. Nie kierował się właściwie w żadnym konkretnym kierunku, wędrował bez celu przez gęstniejącą mgłę, czując jak zapada w pełne wątpliwości otępienie. Wilgotne, słone powietrze wydawało się przypominać jego własną ociężałość. Wilgotne i ciemne brzemię tkwiące w jego głowie. Nawet nie wiedział, kiedy się znalazł w dzielnicy Almintra. Dopiero kiedy stanął przed warsztatem szlifierza, zaczął podejrzewać, że oszukiwał sam siebie, że przez cały czas chciał przyjść właśnie tutaj. Albo, pomyślał, może zostałem zmuszony do przyjścia przez jakąś siłę, której kwintesencja przemówiła do mnie z Ojca Kamieni. Choć myśl tę sformułował z czystej przekory, poczuł jak włosy na karku stanęły mu dęba i zaczął rozważać, czy w przypadku, gdyby historia Lemosa była prawdziwa, on również byłby podatny na polecenia Griaule'a? Cisza wymarłej ulicy denerwowała go. Zwieńczenia spiczastych dachów wyglądały jak czarne, pojedyncze góry piętrzące się z płaskowyża oparów, a nieliczne, nie zniszczone jeszcze lampy uliczne jarzyły się przez mgłę jak złe, świetliste kwiaty. Witryny sklepów wyglądały jak wykonane z obsydianu, lśniły jak lustra, ukrywając swe tajemnice. Było jeszcze dosyć wcześnie, ale wszyscy dobrzy rzemieślnicy i kupcy poszli już do łóżek... wszyscy poza lokatorką mieszkającą nad warsztatem Lemosa. U niej światło wciąż płonęło. Spojrzał do góry, zastanawiając się, czy to nie obraźliwa i celna opinia Mervale'a na temat jego życia skłoniła go do odwiedzenia Mirielli, choćby po to, by opinii tej zaprzeczyć. Postanowił odejść, wrócić do domu, ale stał w dalszym ciągu przed warsztatem, zupełnie jakby uwięziło go w tym miejscu światło lampy i wilgotny łoskot fal przyboju rozbijających się w ciemności na dole. W pobliżu zaczął szczekać pies, gdzieś z oddali dobiegły go śpiewy, dźwięki skrzypiec i rogów, niosąc ze sobą melancholijną melodię, która zdawała się współbrzmieć z jego samotnością. To szaleństwo, powiedział do siebie, najprawdopodobniej zrzuci mnie kopniakiem ze schodów, ostatnim razem tylko się mną bawiła, czego u diabła właściwie chcę... Czy po prostu pragnę choć na chwilę wyrzucić to z myśli, bez względu na to, jak krótko będzie działać to lekarstwo? Tak jest, właśnie tak. - Do diabła! - rzucił w mrok, zwracając się do całego głuchego i obojętnego świata. - Do diabła, a właściwie dlaczego nie? Kobieta, która otworzyła mu drzwi, choć fizycznie niczym nie różniła się od tej rozwalonej bezwstydnie na sofie, była jednak pod każdym względem całkowicie odmieniona. Roztargniona, nerwowa, blada, że aż niemal bezkrwista, miała rozpuszczone i rozczochrane czarne włosy, ubrana zaś była w białą suknię z jakiegoś grubego, szorstkiego materiału. Na jej twarzy nie widać było śladu rozwiązłości i wydawało się, że odmłodniała o klika lat, przekształcając się znowu w zakłopotaną dziewczynę. Patrzyła na niego przez chwilę, jakby nie rozpoznając, a wreszcie rzekła: - Och... to pan. Chciał przeprosić ją za tak późną wizytę i wycofać się, ale zanim otworzył usta, usunęła się na bok i zaprosiła go do środka. - Cieszę się, że pan przyszedł - powiedziała idąc za nim do wysprzątanego saloniku. - Nie mogłam usnąć. Opadła na sofę, przez chwilę szukała czegoś na stoliczku koło zagłówka, wzięła cygaro i popatrzyła wyczekująco na Korrogly'ego. - No cóż, proszę usiąść. Zrobił, jak mu poleciła i przykucnął na krawędzi tego samego fotela co poprzednio. - Przyszedłem w nadziei, że nie będzie pani miała nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na kilka dodatkowych pytań. - Pytania... Chce pan... No, dobrze. Pytania. - Roześmiała się szaleńczo i zaczęła nerwowo szarpać frędzle na oparciu sofy. - Proszę pytać. - Słyszałem - powiedział - że Mardo miał zamiar po swojej śmierci przekazać pani przywództwo nad świątynią. Czy to prawda? Skinęła głową i kiwała nią dalej bez przerwy. Było to zbyt gwałtowne jak na zwykłe potwierdzenie i wyglądało raczej na próbę uwolnienia się od bolesnych myśli. - Tak, rzeczywiście - powiedziała. - Miał takie plany. - Czy sporządzono w tej sprawie jakieś dokumenty? - Nie... Tak, może... Nie wiem. Mówił o ich sporządzeniu, ale nigdy niczego nie widziałam. - Kołysała się, siedząc na krawędzi sofy. Jej dłonie szarpały brzeg starego, wyszywanego wzoru. - Teraz to już bez znaczenia. - Dlaczego?... Dlaczego bez znaczenia? - Nie ma już świątyni. - Co to ma znaczyć? - Że już nie ma świątyni! Po prostu. Nie ma wiernych, nie ma ceremonii. Tylko puste budynki. - Co się stało? - Nie chcę o tym mówić. - Ale... Zerwała się na równe nogi i przeszła w koniec pokoju. Tam odwróciła się i spojrzała na niego, odgarniając włosy z policzka. - Nie chcę o tym mówić! Nie chcę w ogóle mówić... nie o tym... o niczym... ważnym. - Przyłożyła dłoń do czoła, jakby sprawdzając temperaturę. - Przepraszam, przepraszam. - O co chodzi? - spytał. - Och, nic ważnego - odparła. - Całe życie mi się rozsypało, mój kochanek nie żyje, a ojciec jutro rano stanie przed sądem za morderstwo. Wszystko jest cudownie. - Nie wiem, dlaczego los ojca miałby panią obchodzić. Sądziłem, że go pani nienawidzi. - Mimo wszystko jest moim ojcem. Posiadam przecież uczucia, których nienawiść nie zniweczy. To zupełnie odruchowe, sam pan rozumie. Ale mają swoją siłę. - Wróciła do sofy i usiadła ponownie, zaczynając od nowa skubać wyszyty wzór. - Proszę posłuchać, w niczym nie mogę panu pomóc. Nie wiem nic, co mogłoby dopomóc panu w czasie procesu. Nic. Bo przypuszczam, że gdybym wiedziała, to jednak powiedziałabym panu... W każdym razie takie teraz odnoszę wrażenie. Ale nie wiem nic, dosłownie nic. Wyczuł, że szczelina w skorupie jej cynizmu sięga o wiele głębiej niż chciałaby przyznać i to również, oprócz jej niepokoju, może świadczyć, że wie coś ważnego i trzyma to w tajemnicy. Postanowił jednak nie nalegać. - Dobrze - stwierdził. - A o czym chciałaby pani porozmawiać? Rozejrzała się po pokoju, jakby usiłując znaleźć jakiś temat do podtrzymania rozmowy. Zauważył, że jej wzrok zatrzymał się przez chwilę na oprawionym szkicu przedstawiającym kobietę z dzieckiem. - Czy to pani matka? - zapytał. Pytanie ją wyraźnie poruszyło. - Tak - mruknęła, odwracając szybko spojrzenie od rysunku. - Jest bardzo do pani podobna. Miała na imię Patrycja, prawda? Miriella skinęła głową. - To straszne - powiedział - gdy taka piękna kobieta ginie przedwcześnie. Co się stało? W jaki sposób utonęła? - Czy nie potrafi pan z nikim rozmawiać, nie przesłuchując go przy okazji? - spytała ze złością. - Przepraszam - rzekł dziwiąc się gwałtowności jej reakcji. - Ja tylko... - Moja matka nie żyje - stwierdziła. - I niech to panu wystarczy. - Próbowałem tylko podtrzymać rozmowę. Niech pani wybierze temat, dobrze? - Dobrze - odparła po chwili zastanowienia. - Porozmawiajmy o panu. - Właściwie nie ma o czym mówić. - Tak jest zawsze z ludźmi, ale nic nie szkodzi. Nie będę znudzona, obiecuję. Z pewnymi oporami zaczął mówić o swoim życiu, o swoim dzieciństwie, maleńkiej farmie wśród wzgórz górujących nad miastem i maleńkim sadzie bananowym, zagrodzie i trzech krowach - Różyczce, Alvinie i Esmeraldzie - a kiedy tak opowiadał, całe to dawne, niewinne życie zdawało się zmartwychwstawać, oddychać tuż za ścianami mieszkania. Korrogly wspominał, jak siadywał na szczycie pagórka i spoglądał w dół na miasto, marząc o posiadniu jednego z tych pięknych domów. - I teraz ma go pan - stwierdziła. - Nie, nie mam. Prawo tego zakazuje. Piękne domy należą do tych, którzy posiadają odpowiednią pozycję. Są prawa wymierzone przeciw takim ludziom jak ja, prawa, które dbają, byśmy znali swoje miejsce. - Oczywiście - przytaknęła. - Wiem o tym. Opowiadał jej o swoim pierwszym zainteresowaniu prawem. Wydawało mu się, że jego konstrukcja logiczna i porządek stanowią dźwignię, dzięki której można usunąć każdą przeszkodę, ale jak wkrótce przekonał się, istnieje tak wiele dźwigni i przeszkód, że kiedy usunie się jedną, inna spadnie i zmiażdży cię. Cała zaś sztuka polega na tym, by znajdować się w ciągłym ruchu, stale poruszać tymi dźwigniami i stale usuwać się z drogi niebezpieczeństwa. - Czy zawsze chciał pan być adwokatem? Roześmiał się. - Nie, moim pierwszym pragnieniem było zostać człowiekiem, który zabije smoka Griaule'a, zdobyć nagrodę wyznaczoną w Teocinte i kupić matce srebrne miski, a ojcu nową gitarę. Na jej twarzy, jeszcze przed chwilą pełnej radości, nagle pojawił się wyraz znużenia i roztargnienia. Zapytał Miriellę, czy dobrze się czuje. - Niech pan nigdy nawet nie wymienia jego nazwiska - powiedziała. - Nie wie pan. Nic pan nie wie. - Czego nie wiem? - Griaule... Boże! Czułam go w świątyni. Być może, uważa pan, że to tylko moja wyobraźnia, ale przysięgam, że to prawda. Wszyscy byliśmy skupieni na nim, śpiewaliśmy mu, wierzyliśmy w niego, przywoływaliśmy go w naszych myślach i wkrótce mogliśmy go c z u ć. Zimnego i wielkiego. Nieludzkiego. Ten wielki, łuskowaty chłód, do którego należy świat. Korrogly'ego uderzyło, że stara kobieta o imieniu Kirin i Miriella użyły właściwie tych samych słów, kiedy mówiły o swoim odczuwaniu Griaule'a i pomyślał, że musi o tym wspomnieć. Miriella ciągnęła jednak dalej i zarzucił tę myśl. - Wciąż czuję w moim mózgu jego dotknięcie. Ciężkie i nasycone czernią. Każda z jego myśli kształtuje się przez stulecia, zawiera całe tony nienawiści, obejmuje całą wieczność. Wystarczy, by otarł się o mnie, a na wiele godzin ogarnia mnie zimno. Dlatego... - Co? - Nic. - Wyraźnie dygotała obejmując się ramionami. Podszedł do sofy, usiadł tuż obok niej i po paru sekundach wahania przygarnął ją do siebie. Jej włosy pachniały świeżymi pomarańczami. - O co chodzi? - zapytał. - Wciąż go czuję. Zawszę będę go czuła. - Spojrzała na Korrogly'ego a wreszcie gwałtownie wykrztusiła. - Chodź ze mną do łóżka. Wiem, że mnie nie lubisz, ale chcę tylko ciepła, nie zaś uczucia. Proszę, ja nie... - Lubię cię - zaprotestował. - Nie, nie możesz, ty... nie. - Ależ tak - powiedział wierząc we własne słowa. - Dziś w nocy lubię cię, dzisiejszej nocy jesteś kimś, kim mogę się zaopiekować. - Nie rozumiesz, nie możesz wiedzieć, jak mnie zmienił. - Myślisz o Griaule'u? - Proszę - wyszeptała obejmując go w pasie. - Nie zadawaj już pytań... nie teraz. Proszę, ogrzej mnie tylko. Gdy Korrogly rozpoczynał swoje wystąpienie w imieniu obrony, częścią swych myśli przebywał jeszcze w mieszkaniu szlifierza wraz z Miriellą, w objęciach jej białych ramion, pieszczony różowymi czubkami jej piersi, opleciony długimi, smukłymi nogami. Przekonał się wtedy, że pod maską deprawacji ukrywa się kobieta pełna cnót i słodyczy, a teraz przywoływał w pamięci radości kunsztu i poddania. Jednak żadna z tych myśli nie rozpraszała jego uwagi, ale raczej inspirowała go, nadawała jego przemowie bardziej namiętny, niż to początkowo planował, charakter. Kiedy przechodził koło ławy przysięgłych, w której siedziało dwunastu ziemistolicych, wzorowych przedstawicieli społeczeństwa wybranych spośród gromady innych, mniej godnych istot, czuł się jak kapitan na pokładzie swego statku. Przyszło mu na myśl, że sala sądowa jest właściwie skrzyżowaniem świątyni i statku. Okręt państwa płynący w stronę brzegu sprawiedliwości, białe ściany zastępują żagle, podzielone przegrodami z czarnego drewna sektory sali stają się ładowniami mieszczącymi świadków, przysięgłych i gapiów, a nad wszystkim piętrzy się stół sędziowski - potężny blok drewna tekowego rzeźbiony we wzór przypominający smocze łuski. Zasiadał tam głoszący wyroki galion tego magicznego statku - Czcigodny Ernest Wymer, białowłosy i rumiany - stary, przesycony alkoholem potwór o okrutnych ustach, krzaczastych brwiach i błyszczącym, czerwonym nosie przypominającym dziób sępa. Siedział tam, owinięty w swą czarną togę, gotów w każdej chwili runąć na jakąś prawniczą myszkę, która przypadkiem znalazła się w polu jego widzenia. Korrogly nie obawiał się Wymera, to on, a nie sędzia, sprawował tu dziś władzę. Znał sposób myślenia przysięgłych, wiedział, że chcą oni wierzyć, iż wszystkiemu winny jest Griaule. Odpowiadało to mistycznym skłonnościom ich dusz i posługując się wszystkimi swoimi podstępami sprawił, że skłonności te przerodziły się w dążenia. W jego głosie dało się słyszeć naleganie, nie było ono jednak ani zbyt natarczywe, ani uniżone - stanowiło doskonałe połączenie mocy i potoczystości. Czuł, że ta harmonia zamierzeń i możliwości ma swoje źródło w nocy spędzonej z Miriellą. Nie kochał jej, a może jednak... ale miłość nie była tu sprawą najważniejszą. Najbardziej inspirowało go to, że znalazł coś niezepsutego - w niej, w sobie, i bez względu na to, czy była to miłość, czy też tylko jakaś cząstka nieskażona światem, wystarczała, aby odrodzić jego dawny entuzjazm. - Jesteśmy świadomi - stwierdził na zakończenie swego wystąpienia - że moc Griaule'a istnieje. Pozostaje pytanie, czy jest ona wystarczająco silna, aby z Carbonales dosięgnąć nas tu, w Port Chantay. Jest to pytanie, którego nie powinniśmy zadawać w tym miejscu. - Spójrzmy tutaj. - Wskazał stół sędziego i wyrzeźbione na nim smocze łuski. - I tu. - Wyciągnął rękę w stronę topornych rzeźb przedstawiających smoki, owijające się się wokół pilastrów na tylnej ścianie sali. - Jego podobizna znajduje się wszędzie w Port Chantay i jest symbolem jego bliskości, dowodem na to, że macki jego woli przeniknęły do naszego życia. Być może, nie jest on zdolny manipulować nami z taką łatwością jak tymi, którzy zamieszkują Teocinte, ale nie wyszliśmy na tyle poza zasięg jego myśli, abyśmy byli od niego całkiem wolni. Wie, że tu jesteśmy. Postrzega nas, ma nas w swej pamięci i jeżeli istotnie chce od nas czegoś, to czy rzeczywiście wierzycie, iż nie jest w stanie wpłynąć na nas w wyraźniejszy sposób? Jeżeli Griaule jest do czegoś zdolny, to właśnie do tego. Stanowi nieśmiertelną, niezgłębioną istotę, która wywiera taki wpływ na nasze życia, jak koncepcja Boga. I podobnie jak w przypadku Boga, nie jest w naszej mocy określenie zakresu jego możliwości. - Korrogly przerwał i przez chwilę pozwolił swemu spojrzeniu zatrzymywać się na kolejnych urzeczonych twarzach. Dostrzegał w nich dozę niepokoju i rozumiał, jak ma ją rozgrywać. W padających skośnie promieniach zimowego słońca twarze te wyglądały chorobliwie, jak u pacjentów na łożu śmierci, którzy jednak mają nadzieję wyzdrowieć. - Griaule jest tutaj, panie i panowie przysięgli. Obserwuje ten proces. Być może, sam bierze w nim udział. Spójrzcie we własne dusze. Czy możecie mieć całkowitą pewność, że jego wzrok nie spoczywa obecnie na was? A to... - uniósł Ojca Kamieni ze stołu prokuratora. - Jak możecie być pewni, że to nie jest jego okiem? Prokurator powie wam, iż to tylko kamień, ale to o wiele więcej niż kamień. - Trzymał go na wysokości ich twarzy, gdy przechodził wzdłuż ławy przysięgłych i z przyjemnością spostrzegł, że zaczynają się cofać. - Jest to instrument oddziaływania Griaule'a, ucieleśnienie jego woli, czynnik, za którego pomocą jego wola została spełniona tutaj, w Port Chantay, w odległości wielu mil poza jego zwykłą sferą oddziaływania. Jeżeli wątpicie, że mógł stworzyć ten przedmiot i nasączyć go swoją wolę i pragnieniami, proszę, dotknijcie go. Wypełnia go po brzegi zimna siła życia. I tak jak wy go postrzegacie, tak samo on postrzega was. Stanowisko prokuratury było proste. Strażnik potwierdził prawdziwość zeznań Lemosa. Wezwano kilku świadków, aby zeznali, że widzieli, jak szlifował Ojca Kamieni. Stary pijak opowiedział historię o tym, jak Lemos rzucał na plaży kamieniami. Inni twierdzili, że widzieli go wdzierającego się do świątyni. Korrogly ograniczył swoje krzyżowe przesłuchanie świadków do ustalenia faktu, że nikt z nich nie znał myśli szlifierza. Nie potrzeba było nic więcej. Sukces lub niepowodzenie obrony zależy tylko od niej samej. Później tego samego dnia do złożenia zeznań wezwano Miriellę. Jej wyjaśnienia, choć nie odznaczały się taką zawziętością, jakiej mógł się spodziewać Korrogly, były niezwykle korzystne dla Lemosa. W oczywisty sposób wynikało z nich, że do swojego ojca żywi sprzeczne uczucia. Pogardza nim, ale jednocześnie dręczy ją poczucie winy, że składa obciążające go zeznania - z jej relacji wynika, że Lemos to dobry ojciec, a wrogość córki z całą pewnością jest rezultatem deprawującego wpływu Zemaillego. Stało się też oczywiste, że nie jest do końca szczera. Stwierdziła, że nic nie wie o wielkim dziele Zemaillego, a istniały również inne sprawy - Korrogly był tego pewien - które starała się zachować w tajemnicy. Kiedy prowadził jej przesłuchanie, otrzymał szereg wymijających odpowiedzi. Jedna z nich dotyczyła powodów, którymi kierowała się wstępując do świątyni. - Nie jest to dla mnie do końca jasne - powiedział. - Przecież z pewnością nie wstępowała pani do tak tajemniczej grupy kierując się jedynie kaprysem? - To było wiele lat temu - odparła. - Może był to kaprys, a może po prostu chciałam uciec od ojca. - Tak - rzekł - od ojca, który chciał tylko oszczędzić pani okrucieństw tego kultu. Zaiste, był to z jego strony nadmiar surowości. Mervale zerwał się z krzesła. - Jeżeli obrona mogłaby nadać swym uczonym uwagom charakter pytania, proponuję, by tak postąpiła. - Przyjmuję - oznajmił sędzia Wymer i skinieniem głowy upomniał Korrogly'ego. - Proszę o wybaczenie - Korrogly skłonił się z szacunkiem. - Świątynia - ciągnął z namysłem. - Co panią w niej pociągało? Czy Zemaille? - Nie wiem... Owszem, tak sądzę. - Czy był to pociąg fizyczny? - To bardziej złożona sprawa. - W jaki sposób? Przez twarz Mirielli przebiegło drżenie, dziewczyna zaczęła przygryzać dolną wargę. - Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. - Dlaczego? To proste pytanie. - Nic nie jest proste! - odparła. W jej głosie narastały ostre nuty. - Pan nie będzie w stanie tego pojąć. Korrogly zastanawiał się, co ją powstrzymuje przed opowiedzeniem o rzekomym napastowaniu ją przez ojca. Nie obawiał się tego tematu, ale nie chciał, by się rozpłakała, a w tej sytuacji było to nader prawdopodobne. Nie miałby nic przeciwko jej wybuchowi wściekłości, lecz nie chciał, żeby z jakiegokolwiek powodu zaczęła wzbudzać współczucie. Wiedział, że zawsze będzie mógł wezwać ją ponownie. Kiedy ją przesłuchiwał, choć był w tym momencie jej przeciwnikiem, czuł dziwną więź, jaka wytworzyła się między nimi - zupełnie jakby stanowili parę spiskowców. Trudno mu było zachować zawodowy dystans. Wyglądała tak pięknie w czarnej, koronkowej sukni i kiedy stał obok miejsca dla świadków, wdychając ciepły zapach pomarańczy, zaczynał wierzyć, że jego uczucia do niej stają się coraz głębsze, że spod warstwy lat niepowodzeń i zawodów zaczyna kiełkować coś niezwykle silnego. Koniec zeznań Mirielli zamknął również wystąpienie prokuratury i sędzia Wymer ogłosił przerwę do rana. Lemos, przez cały dzień trwania procesu siedział jak szary symbol rozpaczy, nie okazując żadnych emocji. Nic, co Korrogly mówił, nie było w stanie go pocieszyć. W więzieniu ostrzyżono mu włosy, obcięto rudawy kosmyk spadający na czoło, jego uszy były całkowicie odsłonięte, co wraz z utratą wagi i pogłębiającą się bladością nadawało mu wygląd ofiary długotrwałego i upodlającego prześladowania. - Wszystko dobrze się układa - odezwał się Korrogly, gdy siedzieli później przy stole obrony. - Przed dniem dzisiejszym nie byłem pewny, jak sędziowie przysięgli zareagują na naszą taktykę. Obawiałem się, że nie dysponujemy wystarczającymi szczegółami. Teraz jednak nie wiem, czy będziemy ich potrzebowali. Chcą panu wierzyć. Lemos mruknął coś, przesuwając palcem po szczerbie w drewnie stołu. - Mimo to bardzo by nam pomogło, gdybyśmy mogli przedstawić powód, dla którego Griaule chciał doprowadzić do śmierci Zemaillego - ciągnął Korrogly. - Miriella - odezwał się Lemos. - Sprawiała wrażenie nie tak wrogiej, jak poprzednio. Zastanawiam się, czy mógłby pan znowu ją poprosić, żeby przyszła mnie odwiedzić? Korrogly poczuł nagły impuls wstydu. - Tak, poproszę ją dziś w nocy. - W nocy? - Lemos spojrzał na niego pytająco. - Tak - odparł Korrogly próbując pospiesznie zatuszować swoje przejęzyczenie. - Specjalnie pojadę, żeby się z nią zobaczyć. Chętnie zrobię wszystko, żeby tylko pana przebudzić. W tym procesie stawką jest pańskie życie, człowieku! - Wiem o tym. - Z pańskiego postępowania wcale to nie wynika. Poproszę Miriellę, żeby pana odwiedziła, ale radziłbym zapomnieć o niej na jakiś czas i skoncentrować się na procesie. Kiedy znajdzie się już pan na wolności, przyjdzie czas na ułożenie waszych stosunków. Lemos spoglądał za okno, w czerwieniejące zachodem słońca niebo. - Dobrze - rzekł głuchym tonem. Poirytowany Korrogly zaczął zbierać papiery. - Wiem - oznajmił Lemos. - Co? - spytał zaabsorbowany Korrogly. - Wiem o panu i Mirielli. Zawsze potrafiłem powiedzieć, z kim sypia. Spogląda na nich inaczej. - Niech pan nie będzie śmieszny! Ja... - Wiem! - odparł Lemos, wyraźnie poruszony, spoglądając na adwokata roziskrzonym nagle wzrokiem. - Nie jestem głupcem! Zaskoczony Korrogly zaczął się zastanawiać, czy zawoalowane oskarżenia Mirielli na temat ojcowskiej namiętności nie mają przypadkiem podstaw. - Nawet gdybym był... - Nie chcę, żeby pan spotykał się z nią w taki sposób! - Lemos schwycił krawędź stołu. - Niech pan przestanie! - Porozmawiamy znowu, kiedy pan ochłonie. - Nie zgadzam się! Od momentu, kiedy stała się dość dorosła, wykorzystywali ją mężczyźni tacy jak pan. Tym razem... Korrogly z trzaskiem postawił teczkę na stole. - Niech pan teraz mnie posłucha. Czy chce pan umrzeć? Bo jeżeli tak, zrażanie swojego adwokata jest doskonałym pociągnięciem. Obiecuję, że jeżeli pan natychmiast nie przestanie, zacznę traktować pańską sprawę z takim samym brakiem zainteresowania, jakie pan mnie okazuje. Wydaje się, że wcale nie dba pan o swoje życie... albo może to tylko gra. Jeżeli tak, ostrzegam, że musi pan być w stosunku do mnie bardziej powściągliwy. Lemos opadł znowu na krzesło. Sprawiał wrażenie przegranego i Korrogly pomyślał, że wreszcie zdołał przeniknąć jego maskę. Szlifierzowi z a l e ż a ł o na życiu, jego poza człowieka, którego nic nie obchodzi, była oszustwem, jego historia - kłamstwem. A to czyniło Korrogly'ego wspólnikiem. Pomyślał, że może wycofać się ze sprawy, ponieważ natknął się na nowe informacje. Jeżeli jednak weźmie pod uwagę wrogość, jaką sędzia Wymer żywi do obrońcy, musi liczyć się z ewentualnością, że w każdym przypadku mogą zostać wysunięte przeciwko niemu oskarżenia. A przecież nie mógł mieć pewności, w tej sprawie nie mógł mieć w ogóle żadnej pewności. Był tak zdezorientowany sprzecznymi elementami sprawy, że nie był w stanie ufać swemu własnemu osądowi. Perwersyjna żądza, jaką czuł Lemos do swojej córki - skoro nie było to oszustwem - mogła pobudzić go w wystarczającym stopniu, by zaczął reagować na grożące mu niebezpieczeństwo. Po tym jak strażnik odprowadził Lemosa do celi, Korrogly poszedł wolno przez pogrążające się w zmierzchu miasto w stronę dzielnicy Almintra, nie zwracając uwagi na wieczorny ruch uliczny. Czuł zamęt w myślach. Jego podniecenie w większej części wynikało nie z komplikacji sprawy, ale z faktu, że zagroził wystąpieniem przeciwko swojemu klientowi. Był to ostateczny upadek jego ideałów, ostateczne pogwałcenie umowy, jaką zawarł z praworządnością. Jak mogło do tego dojść, myślał. Czy to Miriella i jej wpływ? Nie, nie mógł jej tego zarzucić - cała wina spadała na niego. Jedynym wyjściem, jakie mu pozostało, było od tej chwili dalsze prowadzenie obrony szlifierza najlepiej, jak umiał, bez względu na swoją opinię o jego winie czy niewinności. I będzie musiał zerwać z Miriellą. Nie mógł dalej świadomie martwić Lemosa. Od dawna nie czuł się tak swobodnie z kobietą. Będzie jednak musiał usunąć się, powiedział sobie. Nie może pozwolić, by sprawa ta doprowadziła do zniszczenia resztek jego sumienia. Kiedy jednak dotarł do mieszkania szlifierza, postanowienie zaczęło słabnąć. Miriella była jeszcze bardziej ognista niż ubiegłej nocy i dopiero o wiele później Korrogly pomyślał znowu o Lemosie. Nawet wtedy była to jednak ulotna myśl wywołana ulotnymi wyrzutami sumienia. Miriella leżała na boku, wciąż z nim zespolona. Jedną nogę zarzuciła na jego biodro, a jej niewielkie i białe piersi lśniły w zamglonym świetle lamp ulicznych mleczną perfekcją Ojca Kamieni. Pod skórą drobne, niebieskie żyłki rozwidlały się ku górze, znikając w zagłębieniu u dołu szyi, między obojczykami. Zbadał ich przebieg końcem języka, sprawiając, że jej oddech stał się przyspieszony. Ujął dłońmi jej pośladki, przyciskając ją do siebie, podczas gdy jego biodra poruszały się gwałtownie w tył i w przód. Jej paznokcie wbijały mu się w plecy, rytm jej ruchów stawał się coraz szybszy, aż wreszcie ochrypłym okrzykiem dała wyraz swym uczuciom. - Boże! - zawołała. - O Boże, jesteś wspaniały! - A on nie zastanawiając się nad swoimi słowami, powiedział, że ją kocha. Miał wrażenie, że po jej twarzy przemknął cień. - Nie mów tak. - Co w tym złego? - Po prostu nie mów tak. - Obawiam się, że to prawda - odparł. - Nie mam specjalnego wyboru. - Nie znasz mnie, nie wiesz o rzeczach, które robiłam. - Z Zemaillem? - Oddawałam się innym ludziom. Tym, których wskazał mi Mardo. Robiłam rzeczy...- Zamknęła oczy. - Nie tyle to, co j a robiłam, ale to, że stałam, podczas gdy Mardo... - Przerwała, wtulając twarz w jego ramię. - Boże, nie chcę ci o tym opowiadać. - To i tak nie ma znaczenia. - Ma - odrzekła. - Nie można przeżyć tego, co ja i wyjść bez szwanku. Możesz wierzyć, że mnie kochasz, ale... - A co ty do mnie czujesz? - Nie oczekuj, że powiem, że cię kocham. - Nie spodziewam się niczego poza prawdą. - Och! - Roześmiała się. - I to wszystko? Gdybym znała prawdę, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze. - Nie rozumiem, co masz na myśli. - Posłuchaj. - Ujęła jego twarz obydwoma dłońmi. - Nie każ mi nic mówić. Jest nam razem dobrze, to pomaga. Czasami chciałabym ci o pewnych sprawach opowiedzieć, ale jeszcze nie jestem gotowa. Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi, ale jeżeli już teraz zmusisz mnie do mówienia czegokolwiek... Jestem przewrotna. Odmówię ci tego. Nauczono mnie tak właśnie postępować z czymś, co przynosi szczęście. - To wiele wyjaśnia. - Doprawdy? Mam nadzieję. Pocałował jej usta, dotknął piersi czując jak sutki tężeją między jego rozsuniętymi palcami. - Jest jednak coś, co chciałbym, żebyś dla mnie zrobiła. Chcę, żebyś odwiedziła swojego ojca. Odwróciła się od niego. - Nie mogę. - Dlatego... że cię napastował? - A jak myślisz? - Chyba istnieją pewne dowody, że tak było. - Napastował. - Wypowiedziała starannie to słowo, jakby je smakując, a po chwili milczenia dodała: - Nie mogę o tym mówić, nigdy nie byłam w stanie o tym mówić. Po prostu nie mogę się zmusić... żeby opowiedzieć, co się zdarzyło. - A więc? - zapytał. - Czy odwiedzisz go? - Nie przyniesie to nic dobrego. Wcale nie uczyni go szczęśliwszym. A o to właśnie ci chodzi, prawda? - Można tak powiedzieć. - Moja wizyta tylko go zmartwi, uwierz mi. - Chyba muszę - stwierdził. - Nie mogę cię do tego zmusić. Po prostu chciałbym, żeby bardziej włączył się w tę sprawę. - Wciąż uważasz, że jest niewinny, prawda? - Nie jestem pewny... Może. Ty też nie masz pewności. Spojrzała na niego, jakby chcąc odpowiedzieć, ale tylko zacisnęła wargi i milczała przez długą chwilę. Wreszcie rzekła: - Jestem pewna. Otworzył usta, ale przyłożyła mu palce do warg. - Nie mów już o tym, proszę. Położył się na wznak, patrząc na delikatne smugi mgły wijące się pod białym sufitem i myślał o Lemosie. Nie mógł w nic wierzyć, nic uznać za pewne. To, że szlifierz napastował swoją córkę, wydawało się zarówno oczywiste, jak i niemożliwe, podobnie jak to, że był winny lub nie. Miriella niewątpliwie wierzyła, że ojciec ją wykorzystał, ale nie miał pewności, chociaż ją kochał, czy jest ona osobą zrównoważoną - a tym samym, prawdziwość tego, w co wierzyła, stawała się problematyczna. Podobnym znakiem zapytania można było opatrzyć motywy, jakimi kierowała się będąc z nim. Trudno mu było uwierzyć, że jej reakcje nie są szczere. Opory przed wyrażeniem uczucia zdawały się dowodzić toczącej się w niej wewnętrznej walki, której był powodem. Mimo to wciąż nie był w stanie do końca odrzucić możliwości, że go wykorzystuje... Choć nie miał pojęcia w jakim celu. Poruszał się po lotnych piaskach, w mroku, a niewyraźne głosy wzywały go ze wszystkich stron. .N:51 - Martwisz się czymś - powiedziała. - Nie rób tego... Wszystko się ułoży. - Między nami? - Czy to właśnie cię niepokoi? - Także i to. - Nie mogę obiecać, że spodoba ci się to, co się zdarzy - odparła. - Ale spróbuję z tobą. Zaczął pytać, co takiego ma zamiar spróbować, co chciałaby z nim dzielić. Przypomniał sobie jednak, że ostrzegała go przed natarczywością. - Wciąż się martwisz - stwierdziła. - Nie mogę przestać. - Tak, możesz. - Jej dłoń przesunęła się po jego piersi, brzuchu, wzniecając powolny żar. - To jestem w stanie ci obiecać. Pomimo sprzeciwów Korrogly'ego następnego ranka otwarto ponownie postępowanie prokuratorskie i Miriella znowu została wezwana do składania zeznań. Mervale złożył wniosek o włączenie do dowodów rzeczowych całego pliku dokumentów prawnych podpisanych przez Mardo Zemaillego i poświadczonych przez Miriellę. Były to ostatnia wola i testament, które po śmierci kapłana czyniły Miriellę właścicielką świątyni i parceli, na której ona stała. Mervale wykopał te papiery w archiwach miejskich i przedstawił przekonywające dowody, że podpisy są autentyczne, a dokumenty w pełni prawomocne. - Na ile mogłaby pani określić wartość nieruchomości wymienionych w ostatniej woli? - spytał Mervale Miriellę, ubraną w niebieską, atłasową suknię z wysokim kołnierzem. - Nie mam pojęcia. - Ale można chyba powiedzieć, że jest to znaczna suma pieniędzy? Pokaźny majątek? - Świadek już odpowiedział na to pytanie - zaprotestował Korrogly. - Istotnie - stwierdził sędzia Wymer rzucając surowe spojrzenie na Mervalego. Prokurator wzruszył ramionami, podszedł do stołu i przedłożył jako dowód rzeczowy wycenę nieruchomości dokonaną przez rzeczoznawcę podatkowego. - Czy pani ojciec wiedział o tym testamencie? - zapytał Mervale po wciągnięciu dowodów rzeczowych do rejestru. - Tak - szepnęła Miriella. Korrogly spojrzał na Lemosa, który zdawał się niczego nie słyszeć. - A w jaki sposób się dowiedział? - Powiedziałam mu. - Przy jakiej okazji? - Przyszedł do świątyni. - Ze świstem nabrała powietrza w płuca, a potem wypuściła je gwałtownie, jakby starając się nad sobą zapanować. - Chciał, abym opuściła zgromadzenie wiernych, powiedział, że Mardo znudzi się mną, a potem cała rodzina zostanie bez grosza. Sklep przepadnie... wszystko. - Ponownie odetchnęła głęboko. - Rozzłościł mnie. Powiedziałam mu wtedy o testamencie, powiedziałam, że Mardo zadbał o mnie lepiej niż on. Wtedy ojciec stwierdził, że postara się, by uznano mnie za niepoczytalną. Oznajmił, że pójdzie do adwokata i zabierze wszystko, co Mardo mi pozostawi. - Może orientuje się pani, czy ojciec kiedykolwiek widział się z adwokatem? - Owszem, widział. - Czy adwokat ten nazywał się Artis Colari? - Tak. Mervale wziął ze stołu dalsze dokumenty. - Pan Colari występuje obecnie w innym procesie i nie może uczestniczyć w naszej rozprawie. Mam jednak jego pisemne zeznania, w których stwierdza, że dwa tygodnie przed zabójstwem podsądny nawiązał z nim kontakt w celu ubezwłasnowolnienia córki Powodem miała być niepoczytalność wywołana nadużyciem narkotyków. - Uśmiechnął się do Korrogly'ego. - Pański świadek. Korrogly poprosił o możliwość naradzenia się ze swoim klientem i kiedy zostali wyprowadzeni do osobnego pomieszczenia, zapytał Lemosa: - Czy wiedział pan o testamencie? Szlifierz skinął głową. - Ale wcale nie dlatego poszedłem spotkać się z Colarim. Nie obchodzą mnie pieniądze, nie chcę niczego, co dotykał Zemaille. Bałem się o Miriellę, chciałem, żeby stamtąd odeszła i myślałem, że jedynym sposobem, w jaki zdołam to osiągnąć, będzie uznanie jej za niepoczytalną. Nietypowa emocjonalność jego wypowiedzi zaskoczyła Korrogly'ego. Był to pierwszy przejaw ożywienia, jaki Lemos okazał od chwili swego aresztowania. - Dlaczego mi pan o tym nie powiedział? - Wyleciało mi to z głowy. - Dość dziwne, że zapomniał pan właśnie o tym. - Właściwie trudno powiedzieć, że zapomniałem... Niech pan posłucha. - Lemos usiadł prosto i przygładził włosy. - Zdaję sobie sprawę, że sprawiam same kłopoty, ale ja... to było... nie mogę wytłumaczyć, czym to dla mnie było. Nie przypuszczałem, że mi pan uwierzy. Wciąż nie jestem tego pewien. A to dodatkowo pogłębia rozpacz, którą czuję. Przepraszam. Wiem, że powinienem lepiej z panem współpracować. Mimo więziennej fryzury i kombinezonu oraz niezdrowej cery po chłopięcemu pełen ożywienia Lemos wydawał się przykładem gorliwej skruchy i Korrogly nie wiedział już, czy ma czuć radość czy obrzydzenie. Nie do wiary, pomyślał. To bardziej niż niewiarygodne, trudno temu człowiekowi wierzyć, chyba że w jakiś sposób ta jego niewiarygodność wydaje się być najbardziej wiarygodna. A jeżeli chodzi o Miriellę, w jaki sposób mogła przed nim to ukryć? Co to oznacza dla ich stosunków? Czy jej nienawiść do ojca była tak potężną skazą, że potrafiła odrzucić wszelkie inne zasady? Czy aż tak źle ją ocenił? - Nie wygląda to dobrze, prawda? - spytał Lemos. Korrogly z trudem zapanował nad sobą, by się nie roześmiać. - Wciąż mamy naszych świadków i nie zamierzam rezygnować z podważenia zeznań Mirielli. - Co chce pan zrobić? - Spróbuję przeciwdziałać skutkom pańskiego upadku ducha - odparł Korrogly. - Chodźmy. Gdy wrócili na salę rozpraw, Korrogly obszedł miejsce zeznań świadka, przyglądając się uważnie Mirielli, która sprawiała wrażenie zdenerwowanej i skubała szwy sukni. Wreszcie zadał jej pytanie: - Dlaczego nienawidzi pani ojca? Wyglądała na zaskoczoną. - To przecież nie jest trudne pytanie - rzekł Korrogly. - Przecież dla wszystkich tu obecnych jest jasne, że chce pani, by uznano go winnym. - Sprzeciw! - wrzasnął piskliwie Mervale. - Proszę ograniczyć się do pytań, panie Korrogly - pouczył sędzia Wymer. - Dlaczego nienawidzi pani ojca? - Bo... - Miriella patrzyła na niego błagalnie. - Bo... - Bo uważa go pani za rodzica, który ogranicza pani swobodę? - Tak. - Bo próbował rozdzielić panią z jej kochankiem? - Tak. - Bo czuł, że pogardza nim pani z powodu jego ociężałości i staroświeckiego stylu życia? - Tak. - Czy możemy założyć, że miała pani inne powody, by go nienawidzić? - Tak - zawołała. - Tak! Dlaczego pan o to pyta? - Ustalam, że nienawidziła pani swojego ojca, panno Lemos. Że nienawidziła go pani wystarczająco silnie, by próbować przekształcić ten proces w melodramat i w ten sposób doprowadzić do skazania oskarżonego. Że ukrywała pani materiał dowodowy przed sądem po to, aby można go było przedstawić w szczególnie dramatycznym momencie. Może korzystała pani przy tym z pomocy utalentowanego dramaturga, pana Mervale'a... - Sprzeciw! - Panie Korrogly! - upomniał go sędzia Wymer. - Dwulicowość wszystkich pani zamierzeń, wszystkich działań podjętych przed tym sądem! - Panie Korrogly! Jeżeli pan natychmiast nie zaprzestanie... - Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie. - Porusza się pan po cienkim lodzie, panie Korrogly. Nie mam zamiaru pozwalać na takie agresywne zachowanie. - Zapewniam, Wysoki Sądzie, że to się już nie powtórzy. - Podszedł do ławy przysięgłych i oparł się o barierkę. Miał nadzieję, że zaskarbi ich sobie i dzięki temu uznają jego pytania za własne. - Panno Lemos, dowiedziała się pani o testamencie przed dzisiejszym rankiem... Prawda? - Tak. - Czy wspomniała pani o tym prokuratorowi? - Tak. - Kiedy mu pani o tym powiedziała? - Wczoraj wieczorem. - Czemu nie wcześniej? Z całą pewnością musiała pani zdawać sobie sprawę ze znaczenia tego dokumentu. - Ja... Przypuszczam, że umknęło to mojej pamięci. - Umknęło pani pamięci - powtórzył Korrogly z głębokim sarkazmem w głosie. Odwrócił się do przysięgłych kręcąc ze smutkiem głową. - Czy jest jeszcze coś, o czym zapomniała pani powiedzieć? - Sprzeciw! - Uchylam. Niech świadek odpowie. - Ja... Nie. - Dla pani własnego dobra, mam taką nadzieję - rzekł Korrogly. - Czy ojciec kiedykolwiek przyznał się pani, że chciał uznać panią za niepoczytalną w celu zerwania pani więzi ze świątynią i by zapobiec zniszczeniu pani przez Zemaillego? - Och, mówił to, ale... - Proszę odpowiedzieć tylko tak lub nie. - Tak. - Jeżeli chodzi o testament - ciągnął Korrogly - to wiedziała pani, co zawiera... Chodzi mi o to, że znała pani jego treść, jego szczegóły. - Tak, oczywiście. - A rozmowa, w czasie której powiedziała pani ojcu o testamencie była jak sądzę, dość ożywiona, prawda? - Tak. - A więc w czasie bardzo ożywionej rozmowy, czy też gwałtownej sprzeczki, opowiedziała pani ojcu o treści niezwykle skomplikowanego dokumentu. Zakładam, że przekazała mu pani wszystkie szczegóły. - No cóż, nie, nie wszystkie. - Ooo! - Korrogly uniósł brew. - A co konkretnie mu pani powiedziała? - Ja... Ja nie mogę sobie przypomnieć. Niezbyt dokładnie. - Chwileczkę, może wyjaśnijmy to sobie, panno Lemos. Pamięta pani, że mówiła mu o testamencie, ale nie pamięta, czy poinformowała o jego treści. Możliwe więc, że jedynie burknęła coś pani o tym, że Mardo zadbał o pani przyszłość. - Nie, ja... - Albo powiedziała pani... - Wiedział, o co mi chodzi! - krzyknęła zrywając się z krzesła. - Wiedział! - Spojrzała z pogardą na Lemosa. - Zabił go dla pieniędzy! Ale on nigdy... - Proszę usiąść, panno Lemos! - polecił sędzia Wymer. - Natychmiast! - Kiedy posłuchała go, stanowczo nakazał jej panować nad swoim zachowaniem. - A więc - ciągnął dalej Korrogly - podczas kłótni burknęła pani jakieś niejasne... - Sprzeciw! - Przyjęty. - Burknęła pani coś, czego pani nie przypomina sobie w pełni, na temat testamentu. Czy jest to dokładne stwierdzenie, panno Lemos? - Pan przekręca moje słowa! - Wręcz przeciwnie, panno Lemos. Po prostu powtarzam, co pani powiedziała. Wszystko wskazuje na to, że jedynymi osobami, które dokładnie znały treść testamentu, były pani i Mardo Zemaille. - Nie, to... - To nie było pytanie, panno Lemos. To tylko wstęp do pytania. Ponieważ wszystko zdaje się świadczyć, że odniesie pani duże korzyści ze skazania ojca, gdyż w istocie uniemożliwi mu wszczęcie postępowania w sprawie swego ubezwłasnowolnienia, to czy fakty nie nadają pani działaniom znamion chciwości? - Nigdy nie chciałam niczego poza Mardo. - Ufam, że wszyscy, którzy to słyszą, zgodzą się, że uznała właśnie pani Marda Zemaillego za rzecz. - Nie musi pan zgłaszać sprzeciwu, panie Mervale - stwierdził sędzia Wymer, a następnie zwrócił się do Korrogly'ego. - Dałem panu bardzo wiele swobody. Tym razem jednak przekroczył pan miarę. Czy to jasne? - Tak, Wysoki Sądzie. - Korrogly podszedł do stołu obrony, wziął notatki i kartkując je wrócił do miejsca dla świadków. Stanął przed nim spoglądając na Miriellę. Jej twarz była ściągnięta złością. - Czy wierzyła pani w Mardo Zemaillego, panno Lemos? - Nie wiem, o co panu chodzi. - Pytam, czy wierzyła pani w to, co mówił w swoich publicznych wystąpieniach, w jego doktryny teologiczne? W jego dzieło? - Tak. - Co to było za dzieło? Jego wielkie dzieło? - Nie wiem... Nikt tego nie wiedział poza Mardo. - A mimo to pani mu wierzyła? - Wierzyłam, że Mardo był natchniony. - Natchniony... Rozumiem. I wtedy przyjęła pani jego nauki jako nakazy, którymi kierowała się pani w swoim życiu. - Tak. - A więc byłoby niezwykle kształcące zapoznać się z niektórymi jego naukami, nieprawdaż? - Nie wiem. - Och, sądzę, że na pewno tak. - Korrogly przewrócił stronę. - Aha, znalazłem. - Odczytał z notatek. - Czyń, to co chcesz, oto całe prawo. Czy pani w to wierzy? - Ja... Tak, wierzę. - Hmmm. A to? Czy w to również pani wierzy? Jeżeli do wielkiego dzieła niezbędna jest krew, krew będzie zapewniona. - Ja nie... Nigdy nie wiedziałam, co miał na myśli. - Doprawdy? Ale przyjęła to pani jako element jego natchnionej doktryny, prawda? - Tak sądzę. - A to? Żadna zbrodnia, żaden grzech, żadne złamanie zasad, którym podporządkowane jest zachowanie zwykłych ludzi, nie będą uznane za takie, dopóki służyć będą wielkiemu dziełu. - Tak - skinęła głową. - Przypuszczam, że w kategorii grzechów zawierać się będzie również grzech kłamstwa? Jej spojrzenie było ostre i palące. - Czy rozumie pani pytanie? - Rozumiem. - A więc? - Tak, sądzę, że tak. Ale... - A w kategorii przestępstw zawarte będzie również krzywoprzysięstwo? - Tak, ale nie wyznaję już tych zasad wiary. - Doprawdy? Słyszano niedawno, jak twierdziła pani, że Mardo Zemaille jest człowiekiem nieskazitelnym. Jej wargi zacisnęły się. - Wszystko się zmienia. Korrogly zdawał sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczny teren, że Miriella może zacząć mówić o zmianach, jakie on sam poczynił w jej życiu, ale uznał, że zdąży zrobić to, co zamierza i wycofać się, zanim dojdzie do czegoś niedobrego. - Uważam, panno Lemos, że nic się nie zmieniło. Uważam, że wielkie dzieło, bez względu na jego naturę, będzie kontynuowane pod pani egidą. Uważam, że wszelkie niegodziwe zasady związane z owym dziełem wciąż są aktualne i że użyje pani każdego kłamstwa, popełni... - Ty draniu! - krzyknęła. - Ja... Sala sądu napełniła się gwarem. Mervale zgłaszał sprzeciw, sędzia Wymer łomotał młotkiem. - Popełni każde przestępstwo - ciągnął Korrogly - aby tylko zapewnić jego kontynuację. Uważam, że wielkie dzieło jest pani jedyną troską i że prawda najmniej panią obchodzi. - Nie możesz tego robić! - zawołała przenikliwym głosem. - Nie możesz przychodzić do mojego... Ryk sędziego Wymera zagłuszył ją całkowicie. - Nie mam więcej pytań - oznajmił Korrogly obserwując z mieszanymi uczuciami, jak woźni sądowi wyprowadzają wciąż krzyczącą Miriellę z sali. cdn. .N:62 powieść Lucius Shepard Ojciec Kamieni (2) (The Father of Stones) przełożył Sławomir Kędzierski Wkrótce po rozpoczęciu przesłuchania pierwszego świadka zgłoszonego przez obronę, specjalistki w zakresie historii i biologii Catherine Ocoi, frapującej blondynki w wieku około trzydziestu pięciu lat, Korrogly został przywołany do stołu sędziowskiego na przeprowadzoną szeptem rozmowę z sędzią Wymerem. Sędzia pochylił się nad stołem i wskazał na rozmaite tablice przyniesione przez Catherine, ze szczególnym naciskiem zwracając jego uwagę na ustawiony obok stołu obrony olbrzymi obraz przedstawiający wielkiego jak góra smoka. - Ostrzegałem pana, żeby nie przekształcać tego procesu w cyrk - oznajmił. - Nie sądzę, by to wyobrażenie Griaule'a... - Pańskie wstępne wystąpienie było arcydziełem zastraszenia - oznajmił Wymer. - Nie ganię pana za to, ale od tej pory nie pozwolę na zastraszanie ławy przysięgłych. Chcę, żeby usunięto ten obraz. Korrogly zaczął protestować, ale wtedy dostrzegł również, jakie zalety płyną z wykonania tego polecenia. To, że uznano obraz za wystarczająco ważny, by domagać się jego usunięcia, jedynie podkreślało znaczenie wygłoszonej przez niego tezy. - Jak pan sobie życzy - przytaknął. - Niech pan będzie ostrożny, panie Korrogly - rzekł Wymer. - Bardzo ostrożny. Gdy wynoszono obraz, oczy sędziów przysięgłych podążały za nim, a kiedy malowidło zniknęło, na ich twarzach zaczęła malować się wyraźna ulga. Ta ulga, pomyślał Korrogly, może być o wiele cenniejsza niż ciążąca nad nimi obecność obrazu. Będzie mógł to wykorzystywać, przypominać im o Griaule'u, pozwoli im się wahać między ulgą i niepokojem, zdobywając w ten sposób coraz większą kontrolę nad nimi. Pokierował składaniem zeznań Catherine Ocoi. Opowiedziała w nich o tym, jak Griaule swoimi manipulacjami doprowadził ją, by żyła we wnętrzu smoka przez dziesięć lat po to tylko, aby sprawować nadzór nad pojedynczym zjawiskiem zachodzącym w jego organizmie. Następnie opowiedziała o cudownych rzeczach, jakie można odnaleźć wewnątrz smoka, o lekach, które udało się jej wydestylować z najrozmaitszych produktów wewnętrznego wydzielania smoka, o dziwnych i pod pewnymi względami niezwykłych pasożytach oraz roślinach, jakie tam żyły. Nic nie wiedziała o Ojcu Kamieni, ale po jej zeznaniach, że sędziowie przysięgli nie mieli już właściwie żadnych wątpliwości, że kamień jest wytworem Griaule'a. Wśród przyniesionych przez nią eksponatów, pochodzących bez wyjątku z wnętrza smoka, znalazły się na przykład szklana gablota z pająkami, których pajęczyny sprawiały wrażenie wytworów nieprawdopodobnej fantastycznej wyobraźni, były też kawałki z niezwykłej rośliny zdolnej do tworzenia replik zwierząt, które zasnęły w jej splotach, a także - szczególnie odnoszące się do tej sprawy - guzy z przypominającego bursztyn materiału o niemal mineralnej budowie, które, według niej, powstały w wyniku petryfikacji kwasów żołądkowych Griaule'a. - Nie mam wątpliwości - stwierdziła - że Griaule mógł to wytworzyć. - Uniosła Ojca Kamieni. - A gdy obecnie go dotykam, wiem, że jest to dzieło Griaule'a. Przez dziesięć lat dokładnie nauczyłam się rozpoznawać jego twory. Ten kamień należy do niego. Mervale niewiele mógł uczynić, żeby osłabić wagę jej zeznań. Opinia Catheriny Ocoi była nienaganna, jej działalność i odkrycia cieszyły się uznaniem w całej okolicy. Natomiast z następnymi świadkami, filozofami i kapłanami, którzy przedstawiali swoje opinie na temat zdolności Griaule'a w manipulowaniu ludźmi, Mervale nie obchodził się już tak łagodnie. Perorował zawzięcie i szyderczo oskarżając świadków o wygłaszanie wyssanych z palca domysłów, Korrogly'ego zaś o deprecjonowanie wymiaru sprawiedliwości. - Odnoszę wrażenie, że proces przeradza się w jakąś dyskusję metafizyczną - oznajmił Wymer wezwawszy obu prawników do stołu sędziowskiego. - Metafizyczną? - spytał Korrogly. - Być może, ale jest to zrozumiałe w przypadku dyskusji dotykającej fundamentalnych zasad prawa. Nasze prawo oparte jest na kodeksie moralnym, który ukształtowany został przez zasady religii i wiary. Czyż nie jest to metafizyka? Metafizyka znajduje swój wyraz w prawie opartym na wspólnie uznanym poglądzie moralnym. Ukształtowanym przez religię i powszechnie uznanym w naszym społeczeństwie poglądzie na temat właściwych i słusznych ograniczeń, którym powinno być poddane zachowanie człowieka. Dążę przede wszystkim do ustalenia, że istnieje wspólne uznanie faktu wywierania wpływu przez Griaule'a. Mógłbym wyjść na ulicę i nie znalazłbym tam ani jednego człowieka, który w mniejszym lub większym stopniu nie wierzyłby w Griaule'a. Tego rodzaju jednomyślności nie bylibyśmy w stanie odnaleźć nawet w przypadku wiary w Boga. - To śmieszne! - stwierdził Mervale. - Po drugie - kontynuował Korrogly - na podstawie zeznań biegłych staram się ustalić zasięg wpływu Griaule'a, dalekosiężność i ograniczenia jego woli. To prosta i zasadnicza sprawa. Zasadnicza nie tylko w przypadku ustalania wiarygodności twierdzenia mojego klienta, że jest człowiekiem niewinnym, ale również ważna dla tworzonego precedensu. Jeżeli pan na to nie zezwoli, odrzuci pan tym samym wniosek obrony o uznanie podsądnego niewinnym. A ponieważ pan przyjął już ten wniosek, musi jednocześnie pozwolić na jego umotywowanie. Wymer przez chwilę przetrawiał to co usłyszał. Potem spojrzał pytająco na Mervale'a, który tylko westchnął. - Dobrze - oświadczył sędzia. - W trosce o szybki i sprawny przebieg rozprawy skłonny jestem uznać istnienie wywieranego przez Griaule'a wpływu i... - Obawiam się, że troska o szybki i sprawny przebieg rozprawy nie pokrywa się w pełni z troską o interes mojego klienta - odparł Korrogly. - Dążąc do ustalenia precedensu, chcę dać temu odpowiednie podstawy. Mam zamiar zwrócić uwagę ławy przysięgłych na dzieje Griaule'a i najrozmaitsze przejawy jego wpływu. Uważam, iż jest absolutnie konieczne, aby w całości pojęli subtelności jego działania i dzięki temu ogłosili sprawiedliwy werdykt. Wymer westchnął głęboko. - Panie Mervale? Mervale otworzył usta, potem zamknął je, podniósł ręce w geście rezygnacji i powędrował do stołu prokuratora. - Proszę kontynuować, panie Korrogly - oznajmił Wymer. - Niechże pan jednak spróbuje ograniczyć teatralne występy do minimum, dobrze? Wątpię, czy zdoła pan przedstawić coś, co mogłoby podważyć materiał dowodowy, jakim jest testament. Nie ma sensu tracić na próżno czasu. Zrobiło się już późno, ale Korrogly nie poprosił o przerwę. Chciał, żeby Lemos opowiedział swoją historię i by jego zeznania przez całą noc zapadły w pamięć przysięgłych. Naprowadzany pytaniami Lemos złożył zeznania naświetlające tło sprawy. Oswajał się przy okazji z miejscem dla świadków i ławą przysięgłych. Potem Korrogly poprosił go, aby własnymi słowami opowiedział, co zdarzyło się od dnia, kiedy kupił Ojca Kamieni od Henry'ego Sichiego. Lemos oblizał wargi, spojrzał na balustradę wyznaczającą miejsce dla świadków, westchnął i - zgodnie z instrukcjami swego adwokata - patrząc w oczy sędziom przysięgłym rzekł: - Pamiętam, że starałem się jak najszybciej dotrzeć z kamieniem do domu. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy dlaczego, po prostu wiedziałem, że chcę go dokładniej zbadać. Kiedy dotarłem do pracowni, podszedłem do warsztatu i usiadłem na chwilę. Część, którą państwo obecnie widzicie, była pokryta czymś, co przypominało pazury z pomarańczowej, jakby przerdzewiałej, substancji. Dotykając jej zabrudziłem swoje palce. Była miękka, łuszcząca się i przypominała raczej stare drewno, czy w każdym razie coś pochodzenia organicznego. Natomiast od samego kamienia nie mogłem wprost oderwać oczu. Jego zamglona powierzchnia była tak piękna, tak tajemnicza. Ogarniała mnie coraz większa pewność, że w jego wnętrzu uwięzione jest jeszcze większe piękno, piękno, które - byłem tego pewien - potrafiłem wyzwolić. Zazwyczaj nie przystępowałem do obróbki kamienia, dopóki nie spędziłem z nim tygodni, a nawet miesięcy. Znajdowałem się jednak w jakimś transie, ogarnięty dziwną pewnością, że znam ten kamień, że znałem go od zawsze, że jego wewnętrzna struktura jest dla mnie tak przejrzysta jak bieg moich własnych myśli. Oczyściłem kamień z pomarańczowej substancji, umocowałem go w imadle, założyłem okulary ochronne i przystąpiłem do obróbki. Przy każdym uderzeniu dłuta odnosiłem wrażenie, że światło wewnątrz kamienia rozpada się, bryzgając promieniami, które wnikają do moich oczu, a promienie te z kolei wywołują w moim mózgu fontanny obrazów, jakby on również stał się szlachetnym kamieniem poddawanym obróbce. Pierwszym widokiem był Griaule, jednak nie taki jak obecnie, ale żywy, zionący ogniem w kierunku maleńkiego człowieczka w szatach czarnoksiężnika. Szczupłego, śniadego mężczyzny o wąskim nosie. Potem ukazał się następny obraz, na którym zarówno smok jak i człowiek zostali unieruchomieni w wyniku tej walki. A później zaczęły przesuwać się kolejne wizje, lecz pojawiały się zbyt szybko, abym mógł je zarejestrować. Światło ożywiało mój umysł, dzwonienie w uszach było muzyką światła i każdym fibrem mojego jestestwa zdawałem sobie sprawę, że poddaję obróbce jeden z najwspanialszych klejnotów. Nazwę go Ojcem Kamieni, pomyślałem, bowiem stanowić on będzie wzorzec piękna minerału. Kiedy jednak odłożyłem wreszcie dłuto i zacząłem zastanawiać się nad tym, co zrobiłem, poczułem rozczarowanie. Kamień był efektowny, pełen błysków i wewnętrznego ognia, ale nie posiadał głębi ani subtelności zabarwienia. Odnosiło się wrażenie, że jest pusty w środku. Gdyby nie jego waga, można by go było uznać za efektowny bibelot z dmuchanego szkła. Byłem zmartwiony, że wyrzuciłem pieniądze na ten kamień. Nie mogłem sobie wyobrazić, czego się po nim spodziewałem. Powinienem poznać, że jest bezwartościowy, powtarzałem sobie. Sklep był już na granicy bankructwa i w żadnych okolicznościach nie należało dokonywać tego zakupu. Ostatecznie postanowiłem ofiarować kamień Zemaillemu. Męczył mnie o coś niezwykłego do jednego ze swoich obrzędów i być może, myślałem, zewnętrzna efektowność kamienia ukryje jego brak wartości. Miałem również nadzieję, że uda mi się zobaczyć Miriellę. Owinąłem kamień w kawałek aksamitu i pospieszyłem do świątyni. Kiedy jednak przybyłem na miejsce, zastałem bramę zamkniętą. Stukałem wielokrotnie, nikt jednak nie odpowiedział. Nigdy nie uważałem się za człowieka niezrównoważonego, ale to, że broniono mi wstępu po tak długiej wędrówce, odebrałem jako straszną obrazę. Chodziłem tam i z powrotem przed bramę, zatrzymując się od czasu do czasu, aby krzyknąć i mój gniew przeradzał się w coraz gwałtowniejszą wściekłość. Wreszcie, nie mogąc już nad nią zapanować, zacząłem wspinać się na mur, chwytając się porastających go pnączy. Przedarłem się przez ogród - jeżeli można tak nazwać kawałek ziemi porośnięty chwastami - czując narastający we mnie gniew. I kiedy usłyszałem dobiegające z narożnego budynku śpiewy, pobiegłem w jego stronę. Ogarnięty wściekłością postanowiłem cisnąć kamień pod nogi Zemaillego, spojrzeć z pogardą na Miriellę, a następnie wyjść, pozostawiając ich perwersjom, którym się oddawali. Kiedy jednak znalazłem się wewnątrz budynku, osłupiałem na widok barbarzyńskiej sceny, jaką ujrzałem. Komnata, do której wszedłem, miała kształt pięciokątu i otoczona była parawanami z rzeźbionego hebanu. Pokryta czarnym mchem podłoga opadała w kierunku wgłębienia ze znajdującym się w nim wyrzeźbionym na podobieństwo Griaule'a ołtarzem z czarnego kamienia. Otaczały go pochodnie umieszczone w wykonanych z kutego żelaza podstawach o groteskowych kształtach. Odziany w czerń i srebro Zemaille -smagły mężczyzna o orlim nosie stał koło ołtarza z uniesionymi w błagalnym geście rękami i śpiewał razem z dziewięcioma zakapturzonymi postaciami otaczającymi ołtarz. Parę chwil później drzwi z tyłu komnaty otworzyły się i wyprowadzono z nich Miriellę. Była całkiem naga, miała na sobie jedynie naszyjnik z polerowanych łusek smoka. Była wyraźnie nieprzytomna. Jej głowa kołysała się bezwładnie, oczy miała wywrócone tak, że widać było półkola białek. Przeraziłem się widząc moją córkę w tak żałosnym stanie. Stałem oszołomiony, niezdolny do działania. W tym momencie dostrzegłem całą beznadzieję mojego życia i przez chwilę uważałem nawet, że zasłużyłem sobie na taki los. Patrzyłem jak Miriellę kładziono na ołtarzu. Jej głowa kołysała się na boki i wydawało mi się, że moja córka nie może zdawać sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Śpiew stawał się coraz głośniejszy i Zemaille unosząc ręce jeszcze wyżej zawołał: "Ojcze! Wkrótce będziesz wolny!" A następnie zaczął mówić w języku, którego nie znałem. W tym właśnie momencie poczułem obecność Griaule'a. Nie wiązały się z tym żadne wspaniałe, fizyczne zjawiska ani uderzające efekty... może poza zwiększeniem uczucia dystansu do wszystkiego, czego byłem świadkiem. Nic mnie nie obchodziło i to wydawało mi się szczególnie osobliwe, nigdy bowiem nie podchodziłem beznamiętnie do spraw związanych z Miriellą. Mimo wszystko byłem jednak pewien jego obecności i gdy stałem tak patrząc na ołtarz, dokładnie wiedziałem, co się ma zdarzyć i dlaczego nie można do tego dopuścić. Przekonanie to nie było tak prostym uczuciem, jak świadomość grożącego mojej córce niebezpieczeństwa. Odczuwałem raczej obecność czegoś starego, gwałtownego i mistycznego. Do tej pory czuję ślad, jaki pozostawiło to w moim mózgu, choć szczegóły już zatarły mi się pamięci. Ruszyłem do przodu wykrzykując imię Zemaillego. Odwrócił głowę. Dziwne... Nigdy dotąd nie okazywał mi niczego poza lekceważeniem, a teraz na jego twarzy pojawiło się straszliwe przerażenie. Zupełnie jakby wiedział, że to nie ja, lecz Griaule jest jego przeciwnikiem. Przysięgam przed Bogiem, że jeszcze przed chwilą nie miałem zamiaru go zabić, kiedy jednak ruszyłem w jego kierunku, wiedziałem że muszę go zgładzić i to natychmiast. Zapomniałem już, że trzymam w dłoni kamień, aż nagle, nie myśląc, nawet nie podejmując żadnego świadomego działania, cisnąłem nim w Zemaillego. Był to niesamowity rzut. Kapłan stał w odległości co najmniej pięćdziesięciu stóp ode mnie, ale kamień ze strasznym trzaskiem uderzył go w sam środek czoła. Zemaille upadł nie wydając najmniejszego dźwięku. Lemos na chwilę opuścił głowę i zacisnął dłonie na balustradce. - Oczekiwałem, że te dziewięć osób zgromadzonych wokół ołtarza zaatakuje mnie, ale wszyscy uciekli w mrok. Być może, oni również dostrzegli w tym działanie Griaule'a. Byłem wstrząśnięty swym czynem. Jak już zeznałem, świadomość celu rytuału uleciała, zniknęła z mego umysłu, rozwiała się jak mgła. Wiedziałem tylko, że zabiłem człowieka... może nikczemnego, ale jednak człowieka. Podszedłem do Zemaillego w nadziei, że może jeszcze żyje. Obok niego leżał Ojciec Kamieni. Uświadomiłem sobie, że coś w nim uległo zmianie i kiedy go podniosłem, zobaczyłem, że środek nie jest już pusty. W sercu kamienia znajdowała się skaza, którą sami możecie teraz zobaczyć, skaza w kształcie człowieka z uniesionymi rękami. - Odchylił się do tyłu i westchnął. - Całą resztę znacie. Przesłuchanie przeprowadzone przez Mervalego było drobiazgowe, złośliwe, a jednak, gdyby nie sprawa testamentu, Korrogly miałby wspaniałą szansę uzyskania uniewinnienia swego klienta. Ciężar materiału dowodowego nie wywarł na sędziach przysięgłych większego wrażenia niż zeznania jego świadków i Lemosa. Ale Lemos nie potrafił podać żadnego powodu, dla którego Griaule mógł pragnąć śmierci Zemaillego, wydawał się przechylać szalę na korzyść prokuratury. Tego dnia Korrogly pozostał do późna w gmachu sądu przywołując w myśli szczegóły sprawy i wreszcie, tuż przed jedenastą, jeszcze bardziej sfrustrowany, zebrał papiery i ruszył w stronę Almintry w nadziei, że uda mu się załagodzić swoją słowną potyczkę z Miriellą. Może przekona ją o swoich dobrych intencjach, pomoże zrozumieć, że jego brutalność była konieczna. Kiedy wreszcie dotarł do Almintry, ulice opustoszały i mgła odcięła rozsypujące się domy od plaży, nieba i reszty świata, przekształcając światła lamp ulicznych w rozmyte, białe plamy. Fale uderzały leniwie o brzeg i dźwięk ten przypominał odgłosy klapsów zadawanych gigantyczną dłonią. Powietrze było tak bardzo przesycone wilgocią, że Korrogly podniósł kołnierz i ruszył szybciej, zgrzytając podeszwami butów o naniesiony wiatrem piasek. Dostrzegł swoje odbicie w witrynie sklepowej - blady, zaniepokojony człowiek, ze zmarszczonym czołem, zaciskający jedną ręką płaszcz pod szyją i śpieszący przez lśniącą, czarną przestrzeń... Wyobraził sobie, że jest to przestrzeń Griaule'a, przestrzeń winy i niewinności, każdego ludzkiego problemu. Zaczął iść szybciej, pragnąc rozważyć swe wątpliwości w pełnej ciepła obecności Mirielli. Przed sobą dostrzegł nagle spowitą mgłą nieruchomą postać. Stała, ale w jej bezruchu kryło się coś groźnego. Idiota, skarcił samego siebie i szedł dalej. Kiedy jednak postać stawała się coraz wyraźniejsza, jego niepokój zaczął narastać. Okryta była płaszczem albo czymś w rodzaju peleryny. Spojrzał w mgłę. Płaszcz z kapturem. Zatrzymał się przy wylocie zaułka. Przypomniał sobie historię Lemosa i dziewięciu zakapturzonych świadków. Znowu powiedział sobie, że jest głupi, ale nie mógł pozbyć się uczucia, że oddalona od niego o jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt stóp postać czeka właśnie na niego. Przycisnął teczkę do piersi i zrobił kilka niepewnych kroków do przodu. Postać pozostała nieruchoma. Nie ma sensu ryzykować, pomyślał Korrogly. Cofnął się nie spuszczając z niej wzroku, a potem popędził zaułkiem. Zatrzymał się na skraju plaży i kryjąc za stosem przegniłych desek popatrzył w stronę ulicy. W chwilę później u wylotu zaułka pojawiła się postać i ruszyła jego śladem. Poczuł, jak mróz przebiega mu po grzbiecie, moszna kurczy się, nogi dygocą i uginają. Trzymając kurczowo teczkę pobiegł przez mrok, ślizgając się na miękkim piasku. Potknął się i omal nie przewrócił o leżącą do góry dnem łódkę. Nic nie widział. Miał wrażenie, że pędzi przez lśniący mrok, jaki dostrzegł w głębi witryny sklepowej. We mgle pojawiały się nagle różne przedmioty oświetlone słabym blaskiem padającym z okien domów - szkielety ryb, wiadro, kawałki wyrzuconego przez morze drewna - a nierówny odgłos przyboju przypominał lepki dźwięk wydawany przez jakieś wielkie, astmatycznie dyszące płuca. Biegł przez kilka minut, zatrzymywał co jakiś czas i rozglądał, próbując dostrzec pościg. Obracał się w koło podrygując przy każdym dźwięku i wpatrywał w zamgloną ciemność. Wreszcie wpadł prosto na coś, co przypominało grubą, kleistą pajęczynę i upadł plącząc się w jej zwojach. Ogarnięty paniką, krzyknął zduszonym głosem, zaczął szarpać obezwładniające sploty i dopiero gdy się uwolnił, zobaczył, że pajęczyna była w istocie siecią rybacką suszącą się na drągu. Znowu zaczął biec kierując się w stronę ulicy widocznej jako widmowo biała poświata majacząca wśród domów. Kiedy tam dotarł dostrzegł, że jest w odległości niecałego kwartału od warsztatu szlifierza. Pobiegł w tym kierunku, dysząc dotarł do drzwi i oparł się o nie jedną ręką, usiłując złapać oddech. A potem zdarzyło się coś przerażającego. Dłoń przeszył mu ból i Korrogly krzyknął przeraźliwie. Z przerażeniem spostrzegł, że jego dłoń przebił na wylot sztylet o długim ostrzu, którego rękojeść wykonana w kształcie smoczych splotów wciąż jeszcze drży. Z rany spływała krew, ściekając po nadgarstku i przedramieniu. Pojękując cicho zdołał wyciągnąć ostrze. Towarzysząca tej czynności fala bólu omal nie odebrała mu przytomności. Udało mu się jednak utrzymać na nogach i przez moment stał patrząc na równy otwór w dłoni i sączącą się z niego krew. Rozejrzał się dziko po zasnutej mgłą ulicy - nikogo w polu widzenia nie było. Uderzył w drzwi zdrową ręką i zaczął wołać Miriellę. Nikt nie odpowiedział. Zastukał ponownie i teraz stukał już bez przerwy. Co ją zatrzymuje tak długo? W końcu na schodach rozległy się kroki i usłyszał, jak Miriella pyta: - Kto tam? - To ja - odparł patrząc na swoją rękę. Widok krwi sprawił, że było mu niedobrze, czuł zawroty głowy. Rana pulsowała bólem. Zacisnął przegub, usiłując w ten sposób złagodzić cierpienie. - Odejdź! .N:75 - Pomóż mi! - powiedział. - Proszę, pomóż mi! Drzwi otworzyły się do wewnątrz. Odwrócił się w stronę Mirielli, czując ogarniającą go coraz bardziej słabość, wyciągał w jej stronę zranioną rękę, jakby dziewczyna mogła mu coś wyjaśnić. Jej twarz ściągnięta przerażeniem przypominała maskę. Poruszała ustami, ale do Korrogly'ego nie dobiegał żaden dźwięk. A potem nagle, nie wiadomo dlaczego, leżał na piasku i patrzył na jej stopę. Nigdy dotąd nie widział stopy pod tym właśnie kątem i wpatrywał się w nią wzrokiem oszołomionego estety. Potem zamiast stopy pojawiło się nagie kolano. Mlecznobiałe. O tym samym mglistym zabarwieniu co Ojciec Kamieni. Miał wrażenie, że na jego tle dostrzega różne odcienie bieli ułożone przed nim jak sceny, które podobno jawią się przed oczyma umierającego człowieka. W chwili gdy tracił przytomność, zaczął wierzyć, że właśnie miał zrozumieć coś ważnego. Korrogly'emu ze względu na ranę przyznano jednodniowe zwolnienie z udziału w procesie, a ponieważ na kolejne dwa dni przypadało święto kościelne, miał prawie siedemdziesiąt dwie godziny na ustalenie jakiejś taktyki bądź znalezienie dowodów rzeczowych, które byłyby w stanie ocalić życie Lemosowi. Nie był pewien jak ma postępować dalej, nie był też przekonany, że c h c e postępować dalej. Okazało się, że nie był jedyną ofiarą minionej nocy. Kirin, stara kobieta, z którą rozmawiał przed procesem, zniknęła, a na jej progu znaleziono zakrwawiony sztylet, identyczny jak ten, który przebił dłoń Korrogly'ego. Najwidoczniej wyznawcy kultu próbowali doprowadzić do skazania Lemosa uciszając wszystkich, którzy mogliby mu pomóc. Cały pierwszy dzień spędził przeglądając notatki i był niemile zaskoczony widząc, jak wiele możliwych wariantów śledztwa pominął. Tak bardzo zajął się Miriellą i wszystkimi komplikacjami wiążącymi się z tą sprawą, komplikacjami prowadzącymi właściwie do nikąd, że nie wykonał wielu czynności, które normalnie uznałby za podstawowe działania przedprocesowe. Na przykład, poza odszukaniem świadków, którzy znali Lemosa, nie uczynił nic, aby zbadać jego przeszłość. Uświadomił sobie, że powinien był sprawdzić historię małżeństwa szlifierza, utonięcia jego żony, dzieciństwa Mirielli, jej przyjaciół... Istniało tyle rutynowych spraw, które powinien wykonać, a nie wykonał, że mógł poświęcić pozostałe dwa dni jedynie na sporządzanie ich listy. Miał przecież zamiar ponownie przesłuchać Kirin, bo z całą pewnością stara kobieta wiedziała o wiele więcej niż mu powiedziała, ale jego szaleńcza namiętność do Mirielli sprawiła, że zapomniał o tych planach. A teraz stara kobieta odeszła, zabierając ze sobą swoje tajemnice. Po upływie dnia, nocy i następnego dnia uświadomił sobie, że nie ma dość czasu, aby przeprowadzić dalsze poszukiwania i że zaniedbał swoje obowiązki wobec sądu i Lemosa. W rezultacie, jeżeli nie wydarzy się jakiś cud, jego klient będzie zgubiony. Och, może oczywiście składać apelację. Wtedy uzyska czas na zbadanie wszystkiego. Ale jeżeli precedens zostanie odrzucony przez obecnego sędziego, będzie musiał przedstawić niezbity dowód niewinności, aby wygrać tę apelację. A znając istotę sprawy, pojawienie się takiego dowodu wyglądało na mało prawdopodobne. Kiedy to sobie uświadomił, zamknął notes, odsunął papiery i siedział w ponurym zamyśleniu patrząc przez okno gabinetu na Przylądek Ayler i ocean zalany blaskiem zachodzącego słońca. Jeżeli pochyliłby się do przodu i przekrzywił głowę, mógłby zobaczyć wśród palm czarne, przypominające pagodę dachy świątyni smoczego kultu oraz morską winorośl rosnącą na plaży kilkaset metrów przed cyplem. Nie miał jednak na to ochoty, nie miał ochoty na nic co przypominałoby mu o jego niepowodzeniu. Lemos istotnie mógł być winien popełnionej zbrodni, ale nie zmieniało to faktu, że zasługiwał na lepszą obronę, niż zapewnił mu ją Korrogly. Nawet jeżeli był złoczyńcą, to z całą pewnością nie tak wielkim jak Mardo Zemaille. Nad Port Chantay zapadła pogodna noc. Mgła, typowa dla tej pory roku, nie pojawiła się, gwiazdy pobłyskiwały między bladymi kłębami chmur i światła domów przebijały się przez mrok zagęszczony wokół cypla Ayler. Białe grzywacze przesuwały się w stronę plaży u stóp półwyspu, a potem, w miarę jak następował odpływ, przesuwały się w bok, by wreszcie rozbić o koniec przylądka. Korrogly obserwował je, ogarnięty przeczuciem, że w tym zjawisku zawarta jest jakaś mądrość, że obserwacja ta uczy go czegoś. Ale jeżeli istotnie zawierała się w tym jakaś nauka, nie był w stanie jej pojąć. Czuł, że coraz bardziej męczy go siedzenie w miejscu i z narastającą frustracją i pożądaniem myślał o Mirielli. Wreszcie postanowił iść do "Ślepej Damy" na kieliszek... albo może na parę kieliszków. Zanim jednak wybrał się ostatecznie do knajpy, rozległo się stukanie do drzwi i kobiecy głos zawołał jego imię. Pomyślał, że to Miriella, pospieszył więc do drzwi i otworzył je na oścież. Okazało się jednak, że kobieta, która stała na progu, jest o wiele starsza od córki szlifierza. Głowę miała owiniętą ciemnym szalem, a jej ciało ukryte pod luźną bluzą i spódnicą sprawiało wrażenie ciężkiego i niezgrabnego. Cofnął się o krok na widok szala przypominającego mu zakapturzoną postać, która go zaatakowała. - Mam coś dla pana - oznajmiła kobieta z wyraźnym akcentem ludzi z północy. Podała mu kopertę. - Od Kirin. Wtedy dopiero zorientował się, że jest to służąca Kirin, kocmołuch, który parę tygodni temu wpuścił go do jej domu. Biuściasta i tęga, o tak nalanej twarzy, że wyglądała jak maska. Podsunęła mu kopertę. - Kirin powiedziała, że mam to dać panu, jeżeli coś się jej stanie. Korrogly otworzył kopertę. Znajdowały się w niej dwa ozdobne klucze i nie podpisany list. Panie Korrogly. Jeżeli czyta pan ten list, to oznacza, że nie żyję. Jeżeli nie wie pan, z czyjej ręki zginęłam, to oznacza, że nie jest pan tak przebiegły, za jakiego pana uważałam. Klucze otwierają zewnętrzne wrota do świątyni i drzwi do prywatnych pokoi Marda w głównym budynku. Jeżeli chce pan poznać istotę wielkiego dzieła, niech pan idzie z Janice do świątyni natychmiast po otrzymaniu tego listu. Będzie panu bardzo pomocna. Niech pan nie zwleka pod żadnym pozorem, inni bowiem mogą dowiedzieć się tego, o czym wiem ja. Niech pan nie informuje policji, są wśród nich wyznawcy kultu. Wierni zaczęli obawiać się świątyni, tego co się tam stało i większość z nich nie chce nawet zbliżać się do tego miejsca. Mimo to jednak fanatycy będą dążyć, by tajemnica Marda nie wyszła na jaw. Gdy znajdzie się pan już w mieszkaniu Marda, niech pan rozejrzy się uważnie, a znajdzie to, czego szuka. Być może, wystarczy to panu, by ocalić swojego klienta. Niech pan działa dokładnie, ale szybko. Korrogly złożył list i spojrzał na Janice, która patrzyła na niego z cielęcym spokojem. Nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób może być mu pomocna. - Czy ma pan jakąś broń? - zapytała. Ponurym gestem pokazał obandażowaną dłoń. - Kiedy dojdziemy do świątyni - rzekła - pójdę przodem. Ale proszę trzymać się tuż za mną. Miał właśnie zamiar zapytać, w jaki sposób ma to mu pomóc, kiedy kobieta wyciągnęła zza pazuchy swojej kurtki długi nóż. Ten widok kazał mu ponownie przemyśleć całą sprawę. Mógł to być podstęp, pułapka zorganizowana przez wyznawców kultu. - Dlaczego mi pomagasz? - zapytał. Zrobiła zaskoczoną minę. - Kirin mnie o to prosiła. - Narażasz się na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że cię poprosiła? Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, aż wreszcie powiedziała: - Nie kocham smoków. - Szarpnęła bluzę wyciągając ją zza paska spódnicy, a potem odwróciła się do niego tyłem, pokazując nagie plecy. Na gładkiej, bladej skórze pod jej łopatkami widniał wypalony żelazem znak wyobrażający zwiniętego smoka. Ciało wokół niego było spuchnięte i odbarwione. - Czy zrobił ci to Zemaille? - spytał Korrogly. - To i wiele więcej. Adwokata to nie przekonało. Niektórzy, bardziej fanatyczni wyznawcy kultu, mogli specjalnie poddawać się takiemu oszpeceniu. - Idzie pan? - spytała Janice, a kiedy wciąż się wahał, rzekła: - Pan się mnie boi, prawda? - Jestem ostrożny - odparł. - Nie obchodzi mnie, czy pan pójdzie, ale trzeba się zdecydować szybko. Jeżeli mam iść do świątyni, musimy zrobić to po ciemku. Rozejrzała się po pokoju, a potem podeszła do stolika na którym stała karafka z brandy i szklanki. Nalała alkohol i podała mu. - Odwagi - powiedziała. Zawstydzony, wychylił brandy do dna, potem nalał sobie następną szklaneczkę i pił drobnymi łykami, zastanawiając się nad sytuacją. Wypytał Janice o jej panią i choć odpowiedzi służącej były ogólnikowe, wytworzył sobie na ich podstawie obraz starej, dzielnej kobiety, która zrobiła wszystko co w jej mocy, aby zniweczyć groźne ambicje Zemaillego. To również napełniło go uczuciem wstydu. Jakiż ze mnie adwokat, pomyślał, skoro nie chcę podjąć ryzyka dla dobra mojego klienta? Może zadziałał alkohol, może pogarda do siebie, że nie zdołał zapewnić Lemosowi odpowiedniej obrony. Bez względu jednak na przyczynę poczuł się odważny i zdecydowany. Ogarnęło go głębokie przekonanie, że jeśli nie uczyni wszystkiego, aby dopomóc Lemosowi, nigdy już nie będzie w stanie pracować w swoim zawodzie. - W porządku - powiedział zdejmując płaszcz z wieszaka. - Jestem gotów. Spodziewał się, że Janice okaże radość z tego powodu, pochwali jego decyzję, ale służąca tylko mruknęła w odpowiedzi: - Miejmy nadzieję, że nie czekaliśmy zbyt długo. Droga prowadząca do świątyni wyłożona była gigantycznymi płytami szarego kamienia i ciągnęła się kilka mil wzdłuż brzegu. Potem zakręcała w głąb lądu, w stronę Doliny Carbonales, nad którą władał Griaule. Powiadano, że miejsce to zostało wybrane dlatego, że znajdowało się w zasięgu wzroku smoka. Jego oczy mogły wciąż spoczywać na miejscu kultu. Obok świątyni droga rozszerzała się wyraźnie, jakby jej budowniczowie chcieli dać podróżnym możność ominięcia jej z daleka. Niezwykle silnie przemawiało to do Korrogly'ego. Kiedy stał przed bramą i patrzył na potężny, mosiężny zamek wykonany w kształcie smoka, na czarne mury spowite pędami bluszczu o kwiatach przypominających orchidee i barwie surowego mięsa, na przypominający pagodę dach piętrzący się jak niesamowite, stylizowane góry, miał ochotę zrezygnować z pozorów, że jest człowiekiem moralnym i pełnym poświęcenia sługą sprawiedliwości i jak najszybciej powrócić do bezpiecznego zacisza własnego pokoju. Nawet pogodna noc nie mogła stłumić groźnego wrażenia, jakie robiła na nim świątynia, i każde uderzenie fali przypływu, rozkołysanej nierównymi powiewami wiatru sprawiało, że wzdragał się z lękiem. Gdyby był sam, nic nie powstrzymałoby go przed ucieczką. Tylko tępe spojrzenie Janice, w którym widział odbicie pełnego zwątpienia wzroku Lemosa, powstrzymywało go przed takim krokiem. Czuł, że ta kobieta go onieśmiela i chociaż ciągle sobie powtarzał, że odwaga jej zrodzona jest z niewiedzy, a więc wcale odwagą nie jest, nie mógł wytłumaczyć sobie, iż ma to jakiś związek z jego własnym brakiem hartu ducha. Drżącą dłonią otworzył bramę. Otworzyła się do wewnątrz zadziwiająco lekko, zupełnie jakby miejsce to albo władająca nim siła przyjmowały go chętnie. Idąc tuż za Janice trzymającą nóż w pogotowiu, ruszył ścieżką wijącą się między krzewami obwieszonymi przejrzałymi jagodami i między rozłożystymi drzewami o czarnozielonych liściach. Listowie było tak gęste, że widział jedynie szczyty dachów budynków. Nie docierały tu powiewy wiatru i panowała taka cisza, że każdy szelest wywołany otarciem się o krzew wydawał się być niezwykle głośny. Miał wrażenie, że słyszy nawet bicie swego serca. Światło księżyca sprawiało, że liście błyszczały jak polakierowane i tworzyło koronkowy wzór na płytach chodnika. Czuł, jak zagłębiając się w tę wrogą, zatykającą mu płuca cieplarnianą atmosferę, traci oddech. Wiedział, że to tylko objaw strachu, ale świadomość ta w najmniejszym nawet stopniu nie wpłynęła na ustąpienie tych symptomów. Wbił spojrzenie w szerokie plecy Janice i próbował uporządkować swoje myśli. Kiedy jednak podeszli do gmachu, w którym znajdowały się pokoje Zemaillego, odniósł wrażenie, że ktoś ich obserwuje... I że obserwator ten nie jest zwyczajną istotą, ale kimś zimnym, olbrzymim i potężnym. Przypomniał sobie, jak Kirin i Miriella opisywały swoje odczuwanie obecności Griaule'a i myśl o tym, że oko smoka może teraz spoczywać właśnie na nim, wprawiła go w przerażenie. Dłonie zwinęły mu się w pięści, zacisnął zęby, z trudem przełykał ślinę. Cienie zdawały się nabierać ciała i wyobraził sobie, że w ich mrocznych granicach materializują się straszliwe istoty, gotowe rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy. Kiedy przeszedł przez drzwi prowadzące do korytarza oświetlonego mozaiką mchu, przypominającą żyły świetlistego, niebiesko-zielonego minerału wijące się po tekowych boazeriach, jego strach zaczął wzmagać się jeszcze bardziej. Był już pewien, że czuje Griaule'a, z każdym krokiem wrażenie obecności smoka stawało się coraz wyraźniejsze. Otaczała go aura ponadczasowości albo raczej uczucie, że czas sam w sobie nie jest zjawiskiem aż tak wielkim i elementarnym jak smok. Że jest to coś co Griaule zdołał ogarnąć, nad czym zapanował. A ściany, wzór tworzony przez mech... miał wrażenie, że deseń stanowi odbicie myśli smoka. Poczuł się tak, jakby znajdował się wewnątrz smoka, wędrował jakąś jego wewnętrzną arterią. Uświadomił sobie wtedy, że może tak być w istocie. Budynek i spełniane przez niego funkcje od tak dawna związane były z Griaulem, że mogły w pełni zharmonizować się ze smokiem, stać się w gruncie rzeczy analogiem ciała, poddanym jego nieograniczonej władzy. Myśl ta wywołała w nim uczucie straszliwej klaustrofobii i z trudem zapanował nad sobą, by nie krzyknąć. To śmieszne, powiedział w duchu, zupełnie śmieszne, przestałem zupełnie panować nad wyobraźnią. Mimo to jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że został zamknięty, uwięziony pod tonami zimnego ciała i kości, z których każda ma rozmiary okrętowej stępki. Gdy wreszcie Janice wskazała mu drzwi do pokojów Zemaillego, Korrogly ze straszliwą ulgą wsadził klucz do zamka. Chciał jak najszybciej opuścić korytarz w nadziei, że w mieszkaniu Marda panować będzie mniej przytłaczająca atmosfera. Jednak pokój, który ukazał się jego oczom, choć był dobrze oświetlony kulami mchu, jeszcze bardziej rozpalił jego wyobraźnię. W alkowie znajdowała się sypialnia urządzona niezwykle dziwacznie. Jej ściany pokryte były tapetami o głębokiej, szkarłatnej barwie i z karmazynowymi pasami. Na ścianach pomieszczenia znajdowała się płaskorzeźba przedstawiająca ogon i nabrzmiałe cielsko gada. Te wykonane w brązie sploty, na których zręcznie przedstawiono każdą łuskę, zakończone były sterczącą na odległość dziewięciu stóp smoczą głową z otwartą i szczerzącą kły paszczą, w której mieściło się łoże przypominające aksamitny, czerwony jęzor. Oczy smoka były prawie całkowicie przysłonięte powiekami, spod których widniały jedynie opalizujące półksiężyce, a jego wyciągnięte łapy tworzyły nogi łoża. Nad jego głową zwisał z sufitu fragment wypolerowanej łuski o szerokości czterech i długości pięciu stóp. Łuska pochylona była nieco ku dołowi, dzięki czemu każdy, kto wchodził, mógł dostrzec - tak jak właśnie widział to Korrogly - swoje mroczne odbicie. Stał jak wmurowany przebiegając wzrokiem od łuski do smoka, głęboko przekonany, że za pośrednictwem jakiejś mistycznej aparatury postrzegany jest obecnie przez Griaule'a. Stałby tak zapewne długo, gdyby nie słowa Janice: - Szybko! To nieodpowiednie miejsce, żeby marudzić! Umeblowanie pokoju było skąpe. Znajdowało się tu biurko, niewielki kuferek i dwa krzesła. Korrogly przeszukał pospiesznie kufer i biurko, ale znalazł tu jedynie odzież i bieliznę. Potem odwrócił się w stronę Janice i zapytał: - Czego właściwie mam szukać? - Chyba jakichś papierów - odparła kobieta. - Kirin powiedziała mi kiedyś, że Mardo prowadził notatki. Ale nie jestem pewna. Korrogly zaczął badać dotykiem ściany, próbując odnaleźć zamaskowany schowek, podczas gdy Janice stała przy drzwiach na czatach. Myślał, gdzie Zemaille mógł ukryć to, co było dla niego cenne. I nagle olśniło go. Gdzieżby indziej? Patrzył na łoże w smoczej paszczy. Myśl, że Miriella kiedyś tu spała, odrzucała go i nie mniej odstręczającą była konieczność zbadania mrocznej przestrzeni pod łożem. Wszystko jednak wskazywało na to, że nie ma wyboru. Klęknął na łóżku. Nogawka spodni zahaczyła o jeden z pazurów sprawiając, że serce zamarło mu w piersi, potem jednak wczołgał się w ciemność, odrzucając na bok poduszki. Nisza sięgała na głębokość sześciu stóp i wyłożona była gładkim materiałem przypominającym w dotyku kamień. Przesunął po nim dłońmi szukając jakiejś szczeliny, wypukłości, jakiegoś śladu skrytki. Wreszcie jego palce napotkały niewielkie wgłębienie... nie, pięć wgłębień, z których każde miało wymiary czubka palca. Nacisnął je, ale niczego nie osiągnął. Postukał w kamień i usłyszał jak zadudnił głucho. - Znalazł pan? - spytała Janice. - Jest tu coś, ale nie mogę tego otworzyć. W chwilę później wczołgała sią obok niego, przynosząc ze sobą delikatny, skądś znajomy słodkawy zapach. Pokazał jej wgłębienia i zaczęła je naciskać. - Może istnieje jakaś kolejność - powiedział. - Może trzeba naciskać je pojedynczo w jakimś porządku? - Czuję coś - powiedziała. - Drgania. Tutaj, niech pan oprze się o ścianę z całej siły. Zaparł się ramieniem w mur, nacisnął i poczuł, że kamień się przesuwa. Chwilę później ustąpił całkowicie i Korrogly poleciał głową do przodu. Usiadł przerażony i zobaczył, że znajduje się w niewielkim, okrągłym pomieszczeniu, którego jasne ściany pożyłkowane jak marmur świeciły czerwonawą poświatą. W głębi pokoju znajdowało się pudełko z czarnej laki. Wyciągnął w jego kierunku rękę, ale gdy tylko uniósł je, żyłkowania kamienia zaczęły się wić, stawały się coraz grubsze, spływały ze ścian na podłogę, przekształcając się w żmije o nabrzmiałych woreczkach jadowych na podgardlach. Za ścianą natomiast pojawił się, jakby uwięziony w czerwonawym żelu, obraz Marda Zemaillego, smagłego mężczyzny o haczykowatym nosie, odzianego w czerń i srebro. Z jego dłoni ułożonych w skomplikowane mudry tryskały maleńkie błyskawice. Korrogly wrzasnął i uderzył w ścianę. Spojrzał za siebie i zobaczył, że węże owijają się wokół siebie, a niektóre posuwają się w jego kierunku. Zemaille zaintonował słowa w jakimś gardłowym języku, wbijając w niego demoniczne spojrzenie, a rozbłyski tryskające z jego palców tworzyły kule bladego światła, które z sykiem i trzaskiem rozlatywały się we wszystkich kierunkach. Korrogly, dysząc głośno, usiłował przesunąć ścianę, w każdej chwili spodziewał się ukąszenia żmii albo uderzenia kuli ognia. Poczuł palący ból w kostce i zobaczył, że jedna ze żmij zatopiła głęboko swoje zęby. W jego krzykach zaczęły rozbrzmiewać nutki szaleństwa. Machnął nogą, strącając żmiję, ale następna ukąsiła go w łydkę, a potem jeszcze jedna... Ból stawał się prawie nie do zniesienia. Czuł, że jad przepływa jego żyłami jak czarny lód. Do jego nóg przywarło już pół tuzina węży i krew strumykami spływała z ran. Zaczął dygotać, prawą nogą targały konwulsje. Czuł, że jego serce jest wielkie i pęcznieje wciąż jeszcze bardziej, nabrzmiewając trucizną. Miał wrażenie, że w piersi jakaś pięść zaciska się na tkwiącym tam kolcu. Jedna z kul ognistych uderzyła go w rękę i przylgnęła do niej, wżerając się w przedramię, zwęglając materiał i ciało. Głos Zemaillego rozbrzmiewał echem. Głos zagłady, tak nic nie znaczący i potężny jak odgłos gongu. A potem ściana wreszcie ustąpiła na zewnątrz. Wydostał się z pomieszczenia padając, podnosząc się na klęczki, w końcu rzucił się niezgrabnie na łóżko. Janice schwyciła go. - Spokojnie - powiedziała. - Spokojnie, to tylko jedna z iluzji Marda. - Iluzja? - Korrogly czując jak serce łomocze mu gwałtownie, spojrzał w kierunku pomieszczenia, z którego się wydostał. Było puste, zalane jedynie tym czerwonawym światłem. Uświadomił sobie, że ból ustąpił. Nie było ran ani krwi. Janice wzięła upuszczone przez niego pudełko, podniosła do ucha i potrząsnęła. - Brzmi tak, jakby znajdowało się tu coś solidnego. To nie papiery. Może to nie to. - Tam nic innego nie ma - odparł Korrogly. Wyrwał jej pudełko, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. - Chodźmy! Na czworakach podszedł do skraju łóżka, ruszył w stronę drzwi, a potem spojrzał do tyłu, by sprawdzić, czy Janice idzie za nim. Opuszczała właśnie nogi z łóżka i już miał zamiar powiedzieć jej, żeby się pośpieszyła, gdy jego wzrok przyciągnął jakiś ruch nad łóżkiem. W polerowanej łusce wiszącej nad łożem zobaczył swoje własne odbicie... i coś jeszcze. W głębi łuski materializowała się inna postać - leżącego na plecach człowieka odzianego w szaty czarownika. Początkowo Korrogly pomyślał, że musi to być Zemaille, bowiem człowiek ten był bardzo do niego podobny - również smagły i z haczykowatym nosem. Potem jednak uświadomił sobie, że postać jest przygarbiona i stara, niewiarygodnie stara, a w jej na wpół przykrytych powiekami oczach nie widać ani białka, ani tęczówki czy źrenicy, tylko czerń przeszywaną splotami niebiesko-zielonego ognia. Po sekundzie obraz zniknął, ale wrażenie, jakie wywarł, było tak uderzające, że Korrogly w dalszym ciągu wpatrywał się w łuskę oczekując, że pojawi się coś jeszcze, że jest to zaledwie fragment przesłania. Janice pociągnęła go za rękaw, przypominając mu o grożącym niebezpieczeństwie i pobiegli razem korytarzem w kierunku drzwi. Wiatr nasilał się. Szczyty krzewów kołysały się, konary drzew unosiły leniwie w aprobującym geście. Po ciszy panującej w budynku szum wiatru i fali przyboju atakował gwałtownie zmysł słuchu i Korrogly, tracąc orientację, pozwolił Janice, która zachowywała się jakby nic nie robiło na niej wrażenia, aby poprowadziła go w stronę bramy. Pokonali już połowę drogi prowadzącej przez kołyszące się zarośla, kiedy kobieta zatrzymała się jak wryta. Przez chwilę nasłuchiwała z głową pochyloną na bok. - Ktoś nadchodzi - powiedziała. - Nic nie słyszę - odparł. Ona jednak złapała go i pociągnęła za sobą z powrotem drogą, którą przyszli. Zaufał całkowicie wybranemu przez nią kierunkowi. - Tam jest tylna brama - wyjaśniła. - Wychodzi na urwisko. Jeżeli będziemy musieli się rozdzielić, niech pan idzie wzdłuż brzegu i ukryje się na wydmach. Korrogly pospieszył za nią, przyciskając do piersi pudełko z laki. Zerknął raz do tyłu próbując zobaczyć prześladowców i gotów był przysiąc, że kiedy zakręcał, dostrzegł ciemne, zakapturzone postacie. Dotarli do drugiej bramy w niecałą minutę, kilka sekund zajęło Janice jej otwarcie i już wędrowali po miękkim piasku na szczycie urwiska kierując się w stronę cypla Ayler. Pod nimi oświetlone księżycem fale uderzały z boku, poddając się sile odpływu. Kiedy wyszli ze świątyni, Korrogly poczuł, że ogarnia go ulga i czuł się bardziej zdezorientowany niż przestraszony. Pomyślał, że Janice mogła się mylić, twierdząc, że coś słyszała, a on tak naprawdę wcale nie widział zakapturzonych postaci. Biegł lekko, czując się zadziwiająco silny. Miał wrażenie, że w świątyni istniało coś co stępiało jego zmysły, zmniejszało siłę. Wkrótce zaczął wyprzedzać Janice, a kiedy zwolnił, aby mogła go dogonić, gestem kazała mu biec dalej. Jej twarz wykrzywiona była strachem i widok ten sprawił, że zdwoił wysiłek. Kiedy tylko dotarł do zbocza prowadzącego w dół urwiska na plażę - pasa białego piasku wijącego się wśród wysokich traw - usłyszał za sobą pełen bólu krzyk. Kiedy obejrzał się, dostrzegł Janice z szalem rozwianym jak chorągiew na wietrze i rozpuszczonymi włosami, chwiejącą się na krawędzi urwiska z rękami przyciśniętymi do piersi, a pomiędzy jej dłońmi widniała zakrwawiona rękojeść sztyletu. Wywróciła oczy białkami ku górze, przechyliła się za krawędź urwiska i zniknęła. Wszystko odbyło się tak niespodzianie, że Korrogly przestał biec, nie mogąc uwierzyć w to, co widział przed chwilą. Jednak po ułamku sekundy słysząc przebijający się przez odgłos wiatru krzyk, popędził jak oszalały ścieżką w dół. Kiedy przebył już trzy czwarte drogi, potknął się i przekoziołkował pozostałą część zbocza. Na dole zaczął po omacku szukać pudełka, znalazł je i ogarnięty strachem pomknął w stronę wydm, które jak blade hałdy soli piętrzyły się za wąskim pasem brudnego piasku. Kiedy dotarł na szczyt wydmy, nie mógł prawie nabrać tchu. Dysząc stał i patrzył na pofalowany krajobraz traw i pagórków. Zagłębienia między nimi pogrążone były w mroku. Pobiegł dalej, potykając się, padając na klęczki w miejscach, gdzie grunt opadał nieco, zahaczając nogami o odsłonięte korzenie. I wreszcie, będąc już u kresu wytrzymałości, rzucił się w niszę za maleńkim wzniesieniem i przykrył się jak mógł najlepiej piaskiem i trawą. Przez jakiś czas nie słyszał nic poza wiatrem i stłumionym łoskotem przyboju. Przez tarczę księżyca zaczęły przesuwać się obłoki, których krawędzie zajmowały się srebrnym ogniem. Patrzył na nie modląc się, by zgęstniały i okryły ziemię zasłoną ciemności. Po jakichś dziesięciu minutach usłyszał okrzyk i w chwilę później następny. Nie rozróżnił słów, ale w zawołaniach tych rozbrzmiewała, jak mu się wydało, nuta pełnej gniewu rozpaczy. Pochylił głowę i zaczął przysięgać Bogu, że będzie przestrzegał wszystkich świętych dogmatów, spełniać dobre uczynki, jeżeli tylko sprawi, że uda mu się przeżyć tę noc. Wreszcie okrzyki zamilkły, ale Korrogly nie ruszył się z miejsca, obawiając się nawet unieść głowę. Spojrzał na chmury. Wiatr osłabł i obłoki przepływały obok księżyca jak wielkie, strzępiaste, błękitne galeony, jak kontynenty, jak cokolwiek, co chciał dostrzec w ich nieokreślonych kształtach. Na przykład smok. Potężny, mglisty kształt z groźnym łbem i jednym wytrzeszczonym okiem, płonącym srebrzyście, wijący się splotami przez niebiosa, którego krawędzie łusek błyszczą jak gwiazdy na tle granatowej skóry, szpiegujący go, pilnujący albo tylko obserwujący, tylko śledzący poczynania swojego przerażonego pionka. Korrogly widział, jak gad rozpostarł skrzydła, nurkował i zakreślał w locie łuki, pętle, wzory, które wciągały, więziły szlifierza jak diabła pentagram i wreszcie wprowadzał w hipnotyczny, pełen majaczeń sen. Poranek, który nastał, był szary i dżdżysty. Chmury przypominające góry brudnych mydlin piętrzyły się na horyzoncie. Korrogly'ego bolała głowa jak po całonocnym pijaństwie, był obolały, brudny... miał wrażenie, że nawet oczy ma brudne. Rozejrzał się wokoło i ujrzał jedynie pagórki, szarpaną wiatrem trawę, rozkołysany ocean barwy łupku, przecinające z krzykiem niebo mewy. Oparł głowę o piasek zbierając siły na marsz z powrotem do miasta i nagle przypomniał sobie o pudełku. Było otwarte. Zemaille sądził prawdopodobnie, że jego iluzje zniechęcą ewentualnych intruzów. Otworzył je ostrożnie, obawiając się czyhających w środku innych niespodzianek. W pudełku znajdował się oprawny w skórę dziennik. Zaczął go kartkować, zatrzymując się od czasu do czasu, by przeczytać jakiś akapit. Kiedy przejrzał jedną trzecią, wiedział już, że zdoła wywalczyć uniewinnienie, ale mimo to nie czuł triumfu, satysfakcji, w ogóle niczego. Być może, pomyślał, to dlatego że wciąż nie był pewien, czy wierzyć Lemosowi. Być może dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż powinien ustalić ten motyw wcześniej. Kirin podpowiadała mu to, ale on, zdezorientowany, zlekceważył jej słowa. Być może, śmierć Kirin i .N:92 Janice stępiły jego odczucia. Może... Roześmiał się gorzkim, cichym śmiechem porwanym natychmiast przez wiatr. Próby zrozumienia czegokolwiek nie miały chwilowo sensu. Potrzebował kąpieli, snu i jedzenia. Potem może wszystko zacznie się wyjaśniać. Wątpił w to jednak. Następnego dnia, mimo sprzeciwów Mervale'a, Korrogly ponownie wezwał Miriellę na miejsce dla świadków. Miała na sobie brązową suknię z dyskretnym dekoltem - strój nauczycielki - i fryzurę starej panny. Wyglądało na to, że zrezygnowała z żałoby. Korrogly zastanawiał się, dlaczego nie nosi już czerni. Mogło to oznaczać jakieś niezdecydowanie z jej strony, zmianę jej stosunku do ojca. Ale bez względu na motywy nie miało to większego znaczenia. Kiedy patrzył na nią, nie odczuwał żadnych emocji. Wydawała mu się znajoma, ale odległa jak ktoś, kogo wprawdzie znał, ale krótko i dawno temu. Wiedział, że potrafi przełamać ten dystans, przebudzić uczucia, które do niej żywił, ale nie czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie bowiem sprawę, że uczucia te są wciąż silne, nawet bardziej niż silne, ale nie był pewien, czy przejawiłyby się jako miłość, czy jako nienawiść. Wykorzystała go, wprowadziła zamęt w jego myślach swym erotyzmem, rozproszyła jego skupienie i niemal udało się jej zabić swojego ojca, który najprawdopodobniej był niewinny. Powiedziała mu, że mogła zostać dobrą aktorką i rzeczywiście okazała się niezrównana w udawaniu miłości. Zagrała rolę w sposób doskonały. Uwierzył głęboko, że na zawsze zdobyła część jego serca. Była jednak również i krzywoprzysięzczynią albo może nawet kimś gorszym i do jego obowiązków należało zdemaskowanie jej przed sądem - bez względu na cenę. - Dzień dobry, panno Lemos - powiedział. Spojrzała na niego badawczo i odpowiedziała na jego powitanie. - Czy dobrze pani spała minionej nocy? - zapytał. - O Boże! - jęknął Mervale. - Czy obrońca ma jeszcze zamiar zapytać o śniadanie tej pani albo może o jej sny? Sędzia Wymer spojrzał posępnie na Korrogly'ego. - Po prostu chciałem, żeby świadek poczuł się swobodniej - wyjaśnił Korrogly. - Troszczę się o dobre samopoczucie panny Lemos. Na jej sumieniu bowiem spoczywa olbrzymi ciężar. - Panie Korrogly - rzucił ostrzegawczym tonem sędzia. Korrogly skinął ręką, jakby jednocześnie przyjmował pouczenie do wiadomości a zarazem minimalizował jego znaczenie. Oparł obie dłonie na poręczy miejsca dla świadków, pochylił w stronę Mirielli i rzekł: - Czym było wielkie dzieło? - Świadek odpowiedział już na to pytanie - oznajmił Mervale i jednocześnie padła odpowiedź Mirielli: - Nie wiem co jeszcze mogłabym panu powiedzieć. Ja... - Prawda byłaby tu przyjemną odmianą - stwierdził Korrogly. - Widzi pani, posiadam dowód, że nie była pani szczera wobec sądu. - Jeżeli obrona może przedstawić taki dowód - powiedział Mervale - to proponuję, żeby to uczyniła i zaprzestała dręczenia świadka. - Zrobię to - Korrogly zwrócił się do ławy przysięgłych. - W odpowiednim czasie. Uważam jednak za niezwykle ważne dla pełnej prezentacji tej sprawy, bym uzyskał możliwość dokładnego wykazania, do jakiego stopnia i w jakim celu pewne fakty zostały ukryte. Wymer westchnął z rezygnacją. - Proszę kontynuować. - Pytam panią ponownie - zwrócił się Korrogly do Mirielli. - Czym było wielkie dzieło? I ostrzegam panią, proszę mówić prawdę, w przeciwnym bowiem razie nie uniknie pani odpowiedzialności karnej za każde wypowiedziane od tej chwili kłamstwo. Na twarzy Mirielli odmalowało się zwątpienie, ale odpowiedziała tylko: - Powiedziałam panu wszystko, co wiem. Korrogly obszedł miejsce dla świadków i stanął zwrócony twarzą do przysięgłych. - Jaki był cel ceremonii odbywającej się w noc zabójstwa Zemaillego? - Nie wiem. - Czy była to część wielkiego dzieła? - Nie... To znaczy, nie sądzę. - Wydaje się, że jak na kogoś, kto był tak blisko związany z Zemaillem, wie pani o nim bardzo mało. - Mardo był tajemniczym człowiekiem. - W rzeczy samej. Czy kiedykolwiek rozmawiał z panią o swoich rodzicach? - Tak. - A więc w sprawach swojego pochodzenia nie był tajemniczy? - Nie. - Czy rozmawiał z panią o swoich dziadkach? - Nie jestem pewna. Sądzę, że wspominał o nich raz czy dwa razy. - A inni krewni... Czy kiedykolwiek mówił na ich temat? - Nie przypominam sobie. - Czy kiedykolwiek wspomniał odległego przodka, człowieka, który podobnie jak on sam związany był z okultyzmem? Mięśnie jej twarzy napięły się. - Nie. - Wydaje się, że jest pani tego pewna, choć przed chwilą twierdziła pani, iż nie przypomina sobie, aby Mardo kiedykolwiek mówił o innych krewnych. - Pamiętałabym coś takiego. - Istotnie, wierzę, że pamiętałaby pani - Korrogly podszedł do stołu obrony. - Czy imię Archiochus z czymś się pani kojarzy? Miriella siedziała nieruchomo, jej oczy rozszerzyły się lekko. - Czy mam powtórzyć pytanie? - Nie, usłyszałam je... Próbowałam sobie przypomnieć. - I czy skończyła już pani sobie przypominać? - Tak, słyszałam to imię. - I kimże był ów Archiochus? - Sądzę, że czarownikiem. - Czarownikiem z pewnymi dokonaniami, prawda? Który żył jakiś czas temu... Parę tysięcy lat? - Tak sądzę. - Miriella zdawała się nad czymś zastanawiać. - Tak, teraz sobie przypominam. Mardo uważał go za swego ojca duchowego. Nie był żadnym prawdziwym krewnym... W każdym razie tak przypuszczam. - I to wszysto, co pani wie na ten temat? - Wszystko, co mogę sobie przypomnieć. - Dziwne - stwierdził Korrogly, bawiąc się klapą teczki. - Powróćmy do ceremonii odprawianej w noc zabójstwa Zemaillego. Czy miało to coś wspólnego z Archiochusem? - Możliwe. - Ale nie jest pani pewna? - Nie. - Pani ojciec zeznał, że w pewnym momencie Mardo zawołał zwracając się do swego ojca: "Wkrótce będziesz wolny!" Czy nie mógł zwracać się w ten sposób do swego d u c h o w e g o ojca? - Tak - Miriella siedziała wyprostowana, całą swą postawą okazując chęć pomocy. - Teraz, kiedy pan o tym mówi, wydaje mi się prawdopodobne, że istotnie próbował nawiązać więź z Archiochusem. Mardo wierzył w świat duchów. Często organizował seanse. - A więc sugeruje pani, że ceremonia, o której mowa, była czymś w rodzaju seansu? - To zupełnie możliwe. - Aby skontaktować się z duchem Archiochusa? - To możliwe. - Czy jest pani pewna, panno Lemos, że nie wie pani nic więcej o Archiochusie? Na przykład, czy miał on coś wspólnego z Griaulem? - Ja... Chyba tak. - Chyba - powtórzył Korrogly ze zdziwieniem. - Chyba tak. Mam wrażenie, że miał sporo do czynienia z Griaulem. Prawdę mówiąc, czy to nie czarownik Archiochus, człowiek, z którym Zemaille czuł duchowe - jeżeli nie faktyczne - powinowactwo, przed tysiącami lat walczył ze smokiem Griaulem? Wśród widzów na sali wybuchł gwar, który Wymer uciszył łomotaniem młotka. - A więc? - Korrogly spytał Miriellę. - Tak - odparła. - Sądzę, że to był on. Zapomniałam. - Oczywiście - przytaknął Korrogly. - Znowu dała o sobie znać pani ułomna pamięć. - Ściągnął na siebie wzrok sędziów przysięgłych i uśmiechnął się. - Zgodnie z legendą Griaule leży uśpiony i podobny los spotkał czarownika, który go unieruchomił... Czy słyszała już pani o tym? - Tak. - A Mardo? - Sądzę, że tak. - Pomówmy przez chwilę o pracy. Nie o wielkim dziele, ale o takim sobie, codziennym trudzie. Czy to prawda, że uczestniczyła pani w seksualnych rytuałach z Zemaillem, które odbywały się w tej samej komnacie, w której zginął? Żyłka zaczęła pulsować na jej skroni. - Tak. - I czy rytuały te obejmowały również stosunki z Zemaillem? - Tak! - A z innymi? Mervale stanął przed stołem sędziowskim. - Wysoki sądzie. Nie widzę celowości tej linii postępowania. - Ani ja - stwierdził sędzia Wymer. - Mam w tym swój cel - odparł Korrogly - który wkrótce stanie się jasny. - No dobrze - oznajmił ze zniecierpliwieniem Wymer. - Ale proszę ograniczyć pytania do minimum. Niech świadek odpowie. - Jak brzmiało pytanie? - spytała Miriella. - Czy uczestniczyła pani w stosunkach seksualnych o charakterze rytualnym z innymi osobami poza Zemaillem? - powtórzył pytanie Korrogly. - Tak. - Dlaczego? Czemu miała służyć taka rozpusta? - Sprzeciw. - Sformułuję to inaczej. - Korrogly oparł się o stół obrony. - Czy seks odgrywał jakąś szczególną rolę w tych rytuałach? - Sądzę... Tak. - Jaką? - Nie jestem pewna. Korrogly otworzył teczkę i zaczął się bawić dziennikiem Marda. Otworzył tę niewielką książeczkę. - Co ma oznaczać zwrot "przygotować ciało"? Miriella zesztywniała. - Czy mam powtórzyć pytanie? - Nie. Ja... - Co to znaczy, panno Lemos, "przygotować ciało"? Pokręciła głową. - To wiedział Mardo... Ja nigdy nie byłam w pełni zorientowana. - Czy stosowała pani jakieś środki kontroli urodzin przed przystąpieniem do tych rytuałów? Czy na przykład piła pani pewne napary z korzeni i ziół, czy też w inny sposób zabezpieczała się pani przed zajściem w ciążę? - Tak. - Ale w nocy śmierci Zemaillego nie zastosowała pani żadnych środków. Miriella zerwała się z miejsca. - Skąd pan... - Przygryzła wargę i ponownie usiadła. - Sądzę, że Zemaille uważał, iż ta noc jest rocznicą walki między Griaulem i Archiochusem. Czyż nie tak? - Nie wiem. - Przedstawię dowody - Korrogly zwrócił się do ławy przysięgłych - że Zemaille tak właśnie uważał. - Odwrócił się ponownie w stronę Mirielli. - Czy chciała pani zajść tej nocy w ciążę? Siedziała w milczeniu. - Proszę odpowiedzieć na to pytanie, panno Lemos - polecił sędzia Wymer. - Tak - szepnęła. - Dlaczego chciała pani zajść w ciążę właśnie tej nocy? Czy spodziewała się pani urodzić zupełnie szczególne dziecko? Spojrzała na niego z nienawiścią. Korrogly wyjął dziennik z teczki. - Czy dziecko, które spodziewała się pani urodzić miało nosić imię Archiochus? Wpatrzona w dziennik, otworzyła bezwiednie usta. - Czy zamiarem Zemaillego, dalekosiężnym celem jego wielkiego dzieła, nie było uwolnienie za pośrednictwem jakichś niegodnych zabiegów magicznych duszy Archiochusa? I czy w tym celu nie potrzebował ciała, które dzięki swemu zbrukaniu i deprawacji było naturalnym schronieniem czarnej duszy tego złego człowieka? Pani zbrukanego ciała, panno Lemos. Czyż nie było pani zadaniem dostarczyć grzeszne łono, dzięki któremu dusza tego obrzydliwego czarnoksiężnika odrodziłaby się w niewinnym ciele? I czy dziecko to, po dojściu do pełnoletności i uzyskaniu pełni sił nie spróbowałoby z pomocą Zamaillego ponownie zniszczyć smoka Griaule'a? Zamiast odpowiedzi Miriella krzyknęła z takim bólem i rozpaczą, że w sali sądowej zapanowała pełna oszołomienia cisza. Opuściła głowę, opierając ją na balustradkę. Wreszcie wyprostowała się. Jej twarz stężała w maskę nienawiści. - Tak! - Odparła. - Tak! I gdyby nie on - wyciągnęła rękę wskazując Lemosa... - zabilibyśmy tego przeklętego jaszczura! A wtedy musielibyście nam podziękować... Wy wszyscy! Wynosilibyście Marda pod niebiosa jako wyzwoliciela! Stawialibyście mu pomniki, wy... Sędzia Wymer kazał jej zamilknąć, ale Miriella szalała w dalszym ciągu. Każdy mięsień jej twarzy drgał, oczy jej biegały, dłonie ściskały poręcz. - Mardo! - krzyknęła podnosząc twarz ku górze, jakby przenikała wzrokiem przez sufit w jakieś królestwo umarłych. - Mardo, usłysz mnie! W końcu, nie mogąc jej uciszyć, sędzi Wymer nakazał zabrać Miriellę pod strażą do pokoju przesłuchań, odesłał Lemosa z powrotem do celi i zarządził przerwę. Po opróżnieniu sali Korrogly usiadł przy stole obrony, kartkując dziennik i spoglądając ponuro przed siebie. Jego myśli zdawały się strzelać w górę jak rakiety - rozbłyskiwały na chwilę, ale potem gasły w mroku. - No cóż - rzekł Mervale przysiadając na skraju stołu. - Chyba powinienem ci pogratulować. - To jeszcze nie koniec. - Ależ tak! Obecnie już go nie skażą i dobrze o tym wiesz. Korrogly skinął głową. - Nie wyglądasz na szczególnie uszczęśliwionego z tego powodu. - Po prostu jestem zmęczony. - To wkrótce minie - stwierdził Mervale. - Odniosłeś wspaniałe zwycięstwo. Trafiłeś swoją złotą żyłę. - Hmmm. Mervale wstał i wyciągnął rękę. - Bez urazy - rzekł. - Wiem, że tamtej nocy byłeś przemęczony. Zapomnijmy o tym. Korrogly ujął jego dłoń. Zaskoczył go malujący się na twarzy Mervalego wyraz prawdziwego szacunku. Zaskoczenie to wynikało z faktu, że sam do siebie wcale takiego szacunku nie czuł. Nie mógł przestać myśleć o Mirielli, pragnąć jej, chociaż zdawał sobie wciąż sprawę, że wszystko, co zaszło między nimi, było jedynie grą pozorów. I czuł się niezadowolony. Cała sprawa zaczęła mu przypominać układankę, w której wszystkie części doskonale do siebie pasowały, ale obraz, który tworzyły nie miał najmniejszego sensu. - Masz ochotę na kieliszek? - spytał Mervale. - Nie - odparł Korrogly. - Daj spokój, człowieku. Może w tym, co mi tamtej nocy powiedziałeś, było trochę prawdy, ale nawróciłeś mnie całkowicie. Już nigdy nie będę protekcjonalny w stosunku do ciebie. Pozwól, że postawię ci kielicha. - Nie - odparł Korrogly. Ale potem uniósł głowę i spojrzał na Mervalego z uśmiechem. - Możesz postawić mi kilka. Niezadowolenie Korrogly'ego nie minęło wraz z upływem czasu. W dalszym ciągu nie był całkowicie przekonany o niewinności Lemosa i wszystko, co się zdarzyło w rezultacie jego uniewinnienia, jeszcze bardziej potęgowało jego niesmak. Miriellę ubezwłasnowolniono, świątynia zaś i jej tereny zostały przekazane Lemosowi, który natychmiast sprzedał je za gigantyczną cenę. Budynki świątynne zostały zrównane z ziemią i planowano wybudować w tym miejscu hotel. Lemos z ogromnym zyskiem odsprzedał również Ojca Kamieni z powrotem Henry'emu Sichiemu. Kamień uznano bowiem za relikt związany z Griaulem i dlatego bezcenny. Zgodnie z życzeniem Sichiego kamień miał stać się eksponatem w muzeum, które specjalnie w tym celu wybudował. Lemos zainwestował większość zdobytego majątku w zakłady produkcji indygo i kopalnie srebra oraz nabył dwór na cyplu Ayler. Tam też, za zgodą sądu, wraz z zespołem pielęgniarek zajął się przywracaniem Mirielli do zdrowia. Niezbyt często pokazywali się w publicznych miejscach, ale krążyła opinia, że jej rekonwalescencja przebiega doskonale i ojciec z córką pogodzili się całkowicie. Choć dzięki procesowi praktyka adwokacka Korrogly'ego stawała się coraz rozleglejsza i bardziej dochodowa, wykorzystywał on każdą wolną chwilę, by zająć się zaniedbanymi czynnościami przedprocesowymi i w dalszym ciągu badał okoliczności towarzyszące śmierci Zemaillego. Nie poczynił w tym prawie żadnych postępów i sytuacja zmieniła się dopiero mniej więcej półtora roku później w czasie rozmowy prowadzonej z byłym wyznawcą smoczego kultu na plaży pod urwiskiem, na którym niegdyś stała świątynia. Łysiejący nieco mężczyzna, którego niewinnny wygląd stał w sprzeczności z burzliwą przeszłością, zachowywał się nerwowo i Korrogly musiał mu dobrze zapłacić, by zapewnić sobie jego szczerość. Właściwie niewiele mógł pomóc adwokatowi i dopiero pod koniec rozmowy dostarczył informacji, które potwierdziły żywione przez Korrogly'ego wątpliwości. - Wszyscy uważaliśmy związek Mirielli z Mardem za bardzo dziwny - powiedział. - Zwłaszcza, jeżeli weźmie się pod uwagę to, co stało się z jej matką. - O czym pan mówi? - zapytał Korrogly. - O jej matce - odparł mężczyzna. - Patrycji. Pewnej nocy przyszła do świątyni. Tej nocy, kiedy zginęła. - Co? - Nie wiedział pan? - Nie. Nic o tym nie słyszałem. - No cóż. Nie sądzę, że było to powszechnie znane. Przyszła tam tylko raz i tej samej nocy utonęła. - Co się stało? - Któż to może wiedzieć? Krążyły słuchy, że Mardo miał ją w swoim łożu. Pewnie oszołomił ją narkotykiem. Może mu się sprzeciwiała. Zamaillemu mogło się to nie spodobać. - Chce pan przez to powiedzieć, że ją zabił? - Ktoś to zrobił. - Dlaczego nikogo o tym nie powiadomiliście? - Baliśmy się. - Czego? - Griaule'a. - To śmieszne. - Czy teraz też pan tak sądzi? Przecież pan jest człowiekiem, który doprowadził do uwolnienia Lemosa i musi pan zdawać sobie sprawę, do czego Griaule jest zdolny. - Ale to, co pan mówi, rzuca całkowicie odmienne światło na całą sprawę. Być może, Lemos i Miriella ułożyli ten spisek, żeby się zemścić, być może... - Nawet jeżeli tak było - odparł mężczyzna - to i tak pomysł należał do Griaule'a. Po tej rozmowie Korrogly sprawdził, jak przebiegały prądy pływowe w nocy śmierci Patrycji Lemos i zorientował się, że płynęły one od urwiska ze świątynią w stronę cypla Ayler i gdyby jej ciało znalazło się w wodzie wczesnym rankiem, mogłoby, jak to się naprawdę stało, zostać wyrzucone na plażę cypla. To jednak było wszystko, co udało mu się ustalić. Mimo że badał wszelkie ewentualności, nie mógł zdobyć żadnego dowodu na to, że Lemos lub jego córka knuli przeciwko Zemaillemu. Sprawa wciąż go dręczyła, powodowała bezsenność, a kiedy udawało mu się zasnąć, dręczyły go koszmary. Ponieważ został wykorzystany, czuł przemożne pragnienie pojęcia istoty tego, co zaszło. To pomogłoby mu ogarnąć myślą wszystko, co się stało i dzięki temu poznać specyfikę losu, który go spotkał. Trudno było mu się zorientować, czy w gruncie rzeczy chciałby bardziej wierzyć, że manipulował nim Griaule, czy też Lemos i jego córka. W czasie niektórych nocy myślał, że właściwie wolałby zaakceptować działanie pod wpływem wolnej woli, sądzić że stał się ofiarą ludzkich występków, nie zaś stworzenia tak niepojętego jak Bóg. Podczas innych nocy łudził się, że wygrał sprawę uczciwie i przyczynił się do uwolnienia niewinnego człowieka. Jednego tylko był całkowicie pewien - chciał w i e d z i e ć. Nie mogąc podjąć żadnego działania, wyruszył wreszcie do źródła, do dworu Lemosa na cyplu Ayler i oznajmił, że chciałby się widzieć ze szlifierzem. Pokojówka poinformowała go, że pana nie ma w domu, ale jeżeli zechce poczekać, to dowie się, czy jest panienka. Wróciła po krótkiej chwili i zaprowadziła go na wychodzącą na morze, osłonecznioną werandę, z której rozpościerał się zapierający dech w piersi widok dzielnicy Almintra. Ostre światło słońca rzucało diamentowe rozbłyski na powierzchnię wody, rozpraszając je na większej przestrzeni, kiedy wiatr marszczył morze w drobniutkie fale. Widniejące na brzegu domy o spiczastych dachach sprawiały wrażenie malowniczych i uroczych. Z tej odległości trudno było dostrzec stopień ich zapuszczenia. Ubrana w beżową, jedwabną suknię Miriella na wpół leżała na sofie. W zasięgu jej dłoni na małym stoliczku znajdowała się fajka o długim cybuchu i sporo małych, ciemnych kuleczek. Korrogly podejrzewał, że to opium. Oczy miała jakby lekko zamglone i chociaż wciąż wyglądała czarująco, piętno rozpusty rozmyło delikatne linie jej urody. Pot przylepił do jej policzka czarny lok i cała skóra miała niezdrowy połysk. - To cudowne, że znowu cię widzę - rzekła leniwie, wskazując mu stojące obok krzesło. - Naprawdę? - odparł czując, jak znowu wzbiera w nim dawne pożądanie i dawna gorycz. Boże, pomyślał, wciąż ją kocham. Mogłaby zrobić wszystko i kochałbym ją mimo to. - Oczywiście. - Roześmiała się czarująco. - Wątpię, czy mi uwierzysz, ale cię lubiłam. - Lubiłaś! - W jego ustach zabrzmiało to jak epitet. - Uprzedzałam, że nie będę mogła cię pokochać. - Powiedziałaś, że spróbujesz. Wzruszyła ramionami. Jej ręka drgnęła w kierunku fajki. - Sprawy nie ułożyły się, jak należy. - Och, nie powiedziałbym. - Wskazał ręką pełne luksusu otoczenie. - Twoje sprawy ułożyły się zupełnie nieźle. - I twoje również - odparła. - Słyszałam, że odniosłeś wspaniały sukces. Wszystkie damy chcą, żebyś został ich... - Zachichotała. - Ich adwokatem. Wielka fala rozbiła się na brzegu pod werandą, rozściełając koronkę piany do połowy plaży. Dźwięk ten zdawał się usypiać Miriellę. Jej powieki opadły trzepocząc, westchnęła głęboko i pod wpływem tego oddechu jej suknia rozchyliła się, odsłaniając bladą, kołyszącą się pierś. - Usiłowałam być z tobą uczciwa - powiedziała. - I byłam. Tak uczciwa jak nigdy przedtem. - To dlaczego nie powiedziałaś mi o swojej matce i Zemaille'u? Jej oczy otworzyły się szeroko. - Co? - Przecież mnie słyszałaś. Usiadła, otulając się szczelniej i spojrzała na niego ze zmieszaniem i irytacją. - Po co tu przyszedłeś? - Żeby uzyskać odpowiedzi. Potrzebuję odpowiedzi. - Odpowiedzi! - Znowu się roześmiała. - Jesteś większym głupcem niż sądziłam. Podrażniony jej słowami odezwał się: - Może jestem głupcem, ale nie dziwką. - Adwokat, który uważa, że nie jest dziwką! Czyż to nie cudowne? - Powiedz mi - zapytał. - Już nic ci nie grozi. Twój ojciec nie może być ponownie postawiony przed sądem. To byłaś ty, prawda? Wszystko to było planem, spiskiem, żeby zabić Zemaillego i pomścić twoją matkę. Nie wiem, jak to osiągnęłaś, ale... - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Miriello - powiedział. - Muszę to wiedzieć. Nie zrobię ci krzywdy, obiecuję ci. To, co musiałem zrobić ci w sądzie, niemal mnie zabiło. Przez długą chwilę patrzyła mu w oczy. - To było łatwe. Byłeś łatwy. Dlatego właśnie ciebie wybraliśmy... Dlatego, że byłeś tak samotny, taki naiwny. Musieliśmy po prostu zmusić cię do działania. Miłością, strachem, skierowaniem na fałszywy trop. I wreszcie narkotykami. Zanim ja... a raczej Janice... zaprowadziłam cię do świątyni, dodałam ci do brandy narkotyk. Sprawił, że stałeś się bardzo podatny na sugestie. - To właśnie wywołało moje halucynacje? - Masz na myśli kryjówkę Marda? Nie, to jego iluzja. Była wystarczająco realna. Narkotyk sprawiał jedynie, że wierzyłeś w to, w co chciałam, żebyś uwierzył. Że jesteśmy w niebezpieczeństwie, że nas ścigają. To wszystko. - A co powiesz o łusce? - Łusce? - Tak. O wiszącym nad łóżkiem Zemaillego, utrwalonym w łusce obrazie martwego maga. Chyba Archiochusa. Zmarszczyła czoło. - Byłeś tak przerażony, że musiałeś mieć halucynacje. Wstała, zatoczyła się, przytrzymała poręczy werandy, aby odzyskać równowagę. Pomyślał, że dostrzegł, jak jej twarz łagodnieje, że pojawia się na niej wyraz pragnienia równego jego pragnieniu. Ale wydało mu się, że dostrzega również jej szaleństwo, niezrównoważenie psychiczne. Musiała być szalona, aby uczynić to, co uczyniła, jednocześnie kochać i nie kochać, przekonywająco odgrywać jednocześnie obie te role, kłamać i oszukiwać z tak obsesyjną precyzją. - Gdybyśmy przedstawili nasze dowody w bezpośredni sposób - powiedziała - tatuś mimo wszystko mógłby zostać skazany. Musieliśmy zharmonizować proces jak orkiestrę, manipulować sędziami przysięgłymi. Należało więc wybrać dyrygenta. I okazałeś się cudowny! Uwierzyłeś we wszystko, co ci podsuwaliśmy. - Odwróciła się. Obsunęła suknię z ramion odsłaniając swe idealne plecy i powiedziała z północnym akcentem: - Nie kocham smoków. Był to głos Janice. Patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. - Ale przecież ona spadła z urwiska - rzekł. - Widziałem to. - Siatka - wyjaśniła. - Umocowana tuż poniżej krawędzi. Powiedziała to melodyjnym głosem starej kobiety, Kirin. - Mój Boże! - westchnął. - Niewielka charakteryzacja może sprawić cuda - oznajmiła. - A ja zawsze dobrze udawałam głosy. Planowaliśmy to przez wiele lat. - Wciąż nic nie rozumiem. Było tyle zmiennych czynników. W jaki sposób mogliście nad wszystkimi panować? A dziewięciu świadków? Skąd mogliście wiedzieć, że uciekną? Spojrzała na niego z politowaniem. - Och - zawołał. - Rozumiem. Nie było żadnych świadków. - Tylko Mardo i ja. I oczywiście tatuś wcale nie rzucał kamieniem. Nie mogliśmy ryzykować, że spudłuje. Obezwładniliśmy Marda, a potem tatuś zdruzgotał mu czaszkę. Potem zażyłam narkotyki, aby wszystko sprawiało wrażenie, że położono mnie na ołtarzu. No bo wiesz, kult został już rozwiązany. Wszyscy obawiali się wielkiego dzieła. Właściwie kiedy przyłączyłam się do wyznawców, wszystko zaczęło się rozpadać. To było sedno naszego planu. Odizolować Marda. Poświęciłam wiele godzin na dodawaniu mu otuchy w jego wielkim dziele. Wiedziałam, że inni opuszczą go, jeżeli uwierzą, iż istotnie może je doprowadzić do końca. Obawiali się bardziej Griaule'a niż kapłana. - A więc część tego była prawdą? Skinęła głową: - Mardo miał obsesję zabicia Griaule'a. Był szalony! - A co z nożem, zakapturzoną postacią? Pochyliła głowę. - Nie miałam zamiaru skaleczyć cię w rękę, tylko przestraszyć. Bardzo martwiłam się, że cię zraniłam. Musiałam obiec dom, dostać do tylnego wejścia do warsztatu i wejść kuchennymi schodami, abyś myślał, że przez cały czas byłam w domu. Prawie zapomniałam o całym planie. Chciałam tylko pobiec i zaopiekować się tobą. Przykro mi. Bardzo mi przykro. - Przykro ci! Na Boga! - Nie masz powodu do narzekania! Żyje ci się lepiej niż kiedykolwiek. A jak sam powiedziałeś, śmierć Marda nie była wielką stratą dla kogokolwiek. Był złym człowiekiem. - Nie wiem, czy to słowo ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Sięgając pamięcią wstecz, dostrzegał teraz poszlaki, które powinien był zobaczyć o wiele wcześniej: podobieństwa nerwowej gestykulacji Mirielli i Kirin, jej przesadną reakcję, kiedy próbowała mówić o swojej matce, wszystkie drobne niekonsekwencje, zbyt zazębiające się wzajemne powiązania. Jakim był idiotą! - Biedny Adam. - Podeszła do niego i zaczęła gładzić jego włosy. - Oczekiwałeś, że świat będzie prosty, a jest... nie taki, jakim go chciałeś. Jej zapach, zapach rozgrzanych pomarańczy, podniecił go. Posadził ją sobie gwałtownie na kolanach, zarazem zły i pełen pożądania. Częścią swojej świadomości próbował ją odtrącić, gdyby bowiem jej pragnął, usankcjonowałby tym samym wszelkie fałsze i jeszcze bardziej osłabił swoje i tak już nadwątlone morale. Jednak silniejsza część jego osobowości pożądała jej i pocałował ją w usta smakujące przydymioną słodyczą opium. Jego wargi przesunęły się po wygięciu jej szyi, w kierunku wypukłości piersi. Początkowo reagowała leniwie, potem jednak z całkowitym zapamiętaniem. - Tak bardzo mi cię brakowało - szeptała. - Kocham cię. Naprawdę cię kocham. Wydawało się, że jest taka jak dawniej, otwarta, pełna oddania, łagodna. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że skryta pod wyuzdaniem wrażliwość nie jest grą, wątpił bowiem we wszystko, co się z nią wiązało. Ponownie pocałował ją w usta i zapewne wziąłby ją od razu, w tej chwili i w tym miejscu, gdyby nie przerwał im męski głos: - Wolałbym, żebyś była nieco bardziej dyskretna, kochanie. Korrogly zerwał się, zrzucając Miriellę na podłogę. W drzwiach stał Lemos. Uśmiechał się lekko kącikami ust. Wyglądał kwitnąco, szczęśliwie, zupełnie inaczej niż ten wyszarzały pechowiec, którego Korrogly bronił. Ubrany był w kosztowną odzież, na palcach widniały pierścienie. Roztaczał wokół siebie atmosferę zdrowia i dobrobytu, która wydawała się równie nieprzyzwoita jak rumiana cera nasyconego wampira. Miriella wstała i podeszła do niego. Objął jej ramiona. - Jestem zaskoczony widząc tu pana, panie Korrogly - stwierdził Lemos. - Ale chyba nie powinienem. Moja córka jest szalenie ponętna, nieprawdaż? - Powiedziałam mu, tatusiu - odezwała się Miriella, słodkim dziecięcym głosikiem. - O Mardo. - Doprawdy? Korrogly z przerażeniem zobaczył, jak Lemos pieści ukrytą pod beżowym jedwabiem pierś swojej córki. Wyprężyła tors, aby wzmóc nacisk jego dłoni, ale wydało mu się, że w wyrazie jej twarzy dostrzega pewne napięcie. Lemos najwidoczniej zauważył na twarzy Korrogly'ego obrzydzenie i zapytał: - Ale nie powiedziałaś mu wszystkiego, prawda? - Nie powiedziałam o mamie. On sądzi... - Mogę sobie wyobrazić, co sądzi. Lemos wciąż się uśmiechał, ale poza tym uśmiechem w jego szarych oczach kryło się coś, co napawało Korrogly'ego lękiem. - Sprawia pan wrażenie zmieszanego - rzekł Lemos. - Z całą pewnością człowiek o pańskim doświadczeniu może wyobrazić sobie miłość rodzącą się między mężczyzną a jego córką. Co prawda, spotyka się to z potępieniem. Ale potępienie społeczne, z jakim spotykają się takie związki, wcale nie musi zmniejszać siły tych uczuć. W naszym przypadku sprawiło, że sięgnęliśmy do rozpaczliwych środków. Ostatnie fragmenty łamigłówki zaczęły do siebie pasować. - To nie Zemaille zabił pańską żonę, ale pan. Lemos prychnął z rozbawieniem. - Miałby pan piekielne kłopoty z udowodnieniem tego. Ale żeby prawdzie stało się zadość, przyznaję, że ma pan rację. Powiedzmy, że aby... nacieszyć się sobą w pełni, Miriella i ja potrzebowaliśmy więcej prywatności, którą Patrycja nam uniemożliwiała. Czyż można było znaleźć lepszego łajdaka, który posłużyłby naszym celom niż Mardo Zemaille? Wtedy świątynia była zawsze otwarta dla ciekawskich. Ktoś taki jak ja mógłby niezmiernie łatwo przekonać Patrycję, że byłoby zabawne odwiedzić pewnej nocy to miejsce. - Zabił ją pan... I teraz usiłuje oskarżyć o jej śmierć Marda? - Uznano, że jej zgon nastąpił w wyniku wypadku - odparł Lemos. - Nie ma potrzeby kogokolwiek oskarżać. - Wtedy dostrzegł pan, jakie możliwości stwarza dla pana Zemaille. - Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi ludźmi łatwo manipulować. Zajęło to nieco czasu, ale wynik był przesądzony. Dłoń Lemosa przesunęła się niżej i zaczęła pieścić brzuch Mirielli. Korrogly miał wrażenie, że mimo pozorów jest ona właściwie niewolnicą, nie zaś kochanką, że okazywana przez nią przyjemność jest wynikiem raczej przymusu i dezorientacji. Na jej twarzy pojawił się bezwolny wyraz, jakiego nie dostrzegał w czasie, kiedy o n ją dotykał. - Nie sądzę, czy we właściwy sposób wyraziłem już panu moją wdzięczność - ciągnął dalej Lemos. - Gdyby nie pan, mógłbym w dalszym ciągu przebywać w Almintrze. Jestem na zawsze pańskim dłużnikiem. Korrogly wciąż patrzył na niego, niepewny, jak ma postąpić. - Być może, zastanawia się pan, dlaczego jestem z panem tak szczery - rzekł Lemos. - Doprawdy, nie ma w tym żadnej tajemnicy. Jest pan upartym człowiekiem, panie Korrogly. Żywię do pana wiele szacunku. Kiedy tylko znajdzie się pan na tropie, a zdaję sobie sprawę, że od jakiegoś czasu złapał pan trop, będzie pan nim dążył dopóty, dopóki nie dowie się wszystkiego. Domyślałem się, że prędzej czy później będziemy musieli odegrać tę scenę. Mógłbym kazać pana zabić, ale jak już powiedziałem, jestem panu wdzięczny i wolę pozwolić panu żyć. Wydaje mi się, że w żaden sposób nie zdoła mi pan zaszkodzić. Ale chcę też pana ostrzec. Będę miał pana na oku. Jeżeli przyjdzie panu do głowy sprawiać mi jakieś kłopoty, będzie to jeden z ostatnich pańskich pomysłów. A jeżeli pan w to wątpi, to proszę przemyśleć wszystko, co pan tu dziś usłyszał i uświadomić sobie, do czego jestem zdolny, co zdołałem dokonać, kiedy nie posiadałem władzy i wyobrazić sobie, co mogę zrobić obecnie, gdy jestem potężny. Czy pan mnie rozumie? - Tak - odparł Korrogly. - No cóż - Lemos puścił Miriellę, która chwiejnym krokiem wróciła na sofę. - Nie pozostaje mi nic innego, tylko pana pożegnać. Może zechce pan znowu do nas wpaść? Na przykład na obiad. Oczywiście zawsze może pan odwiedzać Miriellę. Ona pana lubi, naprawdę, ja zaś nauczyłem się nie być zazdrosny. Bardzo bym nie chciał pozbawiać jej tych przyjemności, które pan może jej zapewnić. Obawiam się, że to, co na moją prośbę dla mnie robiła, okaleczyło ją psychicznie i może pan pozwoli jej to przezwyciężyć. - Oparł dłoń o plecy Korrogly'ego i zaczął prowadzić go przez pokoje w kierunku drzwi wyjściowych. - Przyjemność jest czymś rzadkim. Nie chciałbym nikogo jej pozbawiać. Kiedy zostałem bogaty, zacząłem to właśnie pojmować. I to jeszcze jeden powód, by czuć do pana wdzięczność. A więc... - Otworzył frontowe drzwi. - ... kiedy mówiłem, że to co moje, należy również do pana, rozumiałem to w najgłębszym i najbardziej intymnym sensie. Proszę korzystać z naszej gościnności. Zawsze. Z tymi słowami na ustach pomachał mu dłonią i zamknął drzwi. Korrogly znalazł się w jaskrawym świetle słonecznym, ogarnięty uczuciem, że został uwięziony na kamiennej wysepce wśród niezbadanego morza. Kiedy zaczął już zapadać zmierzch, Korrogly po całodziennym spacerze i równie długich przemyśleniach znalazł się wreszcie w Muzeum Henry'ego Sichiego i stanął przed szklaną gablotą z zamkniętym w niej Ojcem Kamieni. Lemos miał rację - w żaden sposób nie zdoła osiągnąć sprawiedliwości i Korrogly musi pogodzić się z faktem, że został wykorzystany przez kogoś bardziej nawet potwornego od Griaule'a. Najlepszym roziązaniem, uznał, byłoby opuścić Port Chantay i zrobić to możliwie jak najszybciej. Możliwe, że Lemos wszystko co powiedział, mówił szczerze, ale równie dobrze mógł zmienić zdanie i uznać Korrogly'ego za zagrożenie. Ale choć był w niebezpieczeństwie, nie ono go przejmowało. Wciąż był człowiekiem na tyle moralnym - Lemos powiedziałby głupim - że dalej pragnął osądzenia Lemosa i nic nie było w stanie pozostawić go na pastwę ponurych nastrojów oraz impulsu samozniszczenia, zapatrzonego w porozbijane szczątki swego wymarzonego, uporządkowanego wszechświata. Spojrzał na Ojca Kamieni. Spoczywał, mrugając do niego w swym gnieździe z błękitnego aksamitu - zamglony kawałek tajemnicy, rzucający widmowe refleksy, w którego wnętrzu dziwny, przypominający człowieka skrzep ciemności wydawał się wić, poruszać jakby istotnie był duszą uwięzionego w jego wnętrzu czarnoksiężnika. Korrogly wbił wzrok w tę ciemność i nagle otoczyła go ona całkowicie. Znalazł się jakby w małym wycinku nocy i spoglądał na leżącego na ziemi człowieka. Starego, bardzo starego człowieka o zapadniętych policzkach i haczykowatym nosie, o czarnych oczach pożyłkowanych niebiesko-zielonym ogniem, odzianego w szaty czarnoksiężnika. Widok ten trwał zaledwie kilka sekund, ale zanim rozwiał się, wyczuł obecność tego samego zimnego, potężnego umysłu, z którym zetknął się już przedtem w świątyni. Kiedy wreszcie ponownie zorientował się, że stoi przed szklaną gablotką i spogląda na Ojca Kamieni, nie poczuł strachu, wstrząsu, ale radość. Uświadomił sobie, że to jednak b y ł Griaule. Wizja świadczyła wyraźnie, że Zemaille był poważnym niebezpieczeństwem, które Griaule musiał wyeliminować. A on, Korrogly, istotnie widział tej nocy w świątyni umierającego czarnoksiężnika, to wcale nie była halucynacja. Smok usiłował go w ten sposób oświecić. Roześmiał się i klepnął w udo. O, Lemos rzeczywiście opracował swój plan, ale jak powiedział dawny wyznawca kultu, był to jednak mimo wszystko pomysł Griaule'a, i to on zainspirował działania Lemosa... I uczynił to za pośrednictwem tego odłamka mlecznobiałego kamienia. Radość Korrogly'ego nie wypływała wcale z faktu, że Lemos właściwie był niewinny - "niewinny" nie było słowem, które pasowałoby do szlifierza - ale z nowego zrozumienia całej subtelnej precyzji działania Griaule'a. Przemawiało to do niego, rozkazywało mu, wskazywało mu nowy rodzaj prawa, które zaniedbywał w całym swym dotychczasowym życiu. Prawo wolnej woli. Zrozumiał, że tylko ono może zapewnić sprawiedliwość. Jeżeli pragnie sprawiedliwości, m u s i je stosować. Nie jako system, nie w sądzie i było to coś, do czego czuł się w pełni przygotowany. Zaskakiwało go, że nie doszedł do tego wniosku wcześniej, ale uznał, że zanim nastąpiła ta chwila, był zbyt zdezorientowany, zbytnio pogrążony w złożonościach procesu, aby pomyśleć o podjęciu bezpośrednich działań. I być może, nie był jeszcze przygotowany do działania, być może jego motywacje nie były jeszcze wystarczające. No cóż, teraz miał tę motywację. Miriellę. Możliwe, że w żaden sposób nie można już jej ocalić, że zbytnio pogrążyła się w perwersjach, by móc się z nich teraz wyzwolić. Przez tę chwilę jednak, gdy znajdowała się w jego ramionach, znowu była kobietą, którą kochał. To nie było oszustwo. W ostateczności mógł wyzwolić ją od człowieka, który zdominował ją i przywiódł do grzechu. To, że przysłuży się również sprawiedliwości, nadawało jedynie jego działaniom słodyczy. Wyszedł z muzeum i stanął na stopniach spoglądając na ocienioną wodę koloru lawendy koło cypla Ayler. Wiedział dokładnie, jak ma postąpić. Sam Lemos wspominając o Mardo, podpowiedział mu metodę skutecznego działania: - Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi ludźmi łatwo manipulować. I oczywiście sam Lemos wcale nie był inny. Miał mnóstwo słabych punktów. Jego inwestycje, Miriella, jego zbrodnie, jego złudne uczucie panowania nad sytuacją. To ostatnie było największą słabością. Był zakochany we własnej władzy, wierzył, że jego ocena sytuacji jest nieomylna i nigdy nie mógłby uwierzyć, że Korrogly jest inny niż on go sobie wyobraził. Będzie przypuszczał, że adwokat albo nie uczyni nic, albo zacznie działać poprzez sądy. Nigdy nie zaświta w nim podejrzenie, że Korrogly może zacząć działać przeciwko niemu w ten sam sposób, w jaki on działał przeciwko Zemaillemu. Zemaille najpewniej myślał tak samo o Lemosie. Korrogly uśmiechnął się. Zrozumiał, jak cudownie złożony był ten łańcuch następujących po sobie iluminacji, kiedy jednego człowieka po drugim nakłaniano do podejmowania zdecydowanych kroków. Energicznym krokiem zszedł po stopniach i ruszył po Bulwarze Biscaya, kierując się w stronę "Ślepej Damy" na kufel piwa i chwilę spokojnej kontemplacji, w czasie której zaplanuje swoją przyszłość i los Lemosa. Zanim minął kwartał, miał już opracowany zalążek planu. W tej samej chwili jednak przyszła mu do głowy niepokojąca myśl. A jeżeli spełnia swoimi działaniami wolę Griaule'a, jeżeli Ojciec Kamieni miał wpływ i na niego? Jeżeli wcale nie bierze przeznaczenia w swoje ręce, a jedynie spełnia życzenia Griaule'a i stanowi element jakiegoś straszliwego planu? Jeżeli odrzucając zwykłe środki i moralne sposoby działania ma szansę stać się takim samym potworem jak Lemos i w rezultacie również zostanie wyeliminowany przez kolejnego pionka, którym posłuży się Griaule? Nie mógł tego wiedzieć. Równie dobrze jego nagłe postanowienie, że zacznie działać, mogło być rezultatem długich, wewnętrznych rozważań. Wynik procesu Lemosa mógł stać się tym ciężarem, pod którym zawaliło się jego niestabilne morale. Stał przez długą chwilę zastanawiając się nad tym. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zakończy tych rozważań, ale poszukiwanie rozwiązań może dopomóc mu w odsunięciu od siebie takich niepokojów, uprości analizy i próby kwestionowania biegu wydarzeń. Uświadomił sobie wreszcie, że stało się to dla niego sprawą wyboru - zupełnie jakby decyzja podjęcia działań uwolniła go od dawnych więzów, od krępujących pęt ideałów i zapoznała go z nową, i choć może mniej moralną, to jednak o wiele skuteczniejszą magią. Cóż go w gruncie rzeczy obchodzi, kto kontroluje to działanie, kto pociąga za sznurki? Prędzej czy później człowiek musi przestać myśleć i zacząć być, musi przestać martwić się złożonością i zmiennością życia, i zacząć żyć. Nie było pewności, bezpiecznej ścieżki, jakiejś absolutnej moralności. Czyń najlepiej, jak potrafisz dla pożytku samego siebie i tych, których kochasz i miej nadzieję, że będzie to stanowiło wystarczająco szeroki zakres problemów, aby utrzymać twe sumienie w dobrym zdrowiu. Jeżeli nie... No cóż, nie ma sensu martwić się tą ewentualnością. Po co kłopotać się grzechem w świecie, w którym każdy jest grzeszny? Ruszył znowu przed siebie. Szedł twardym krokiem i uśmiechał się do przechodniów, ukłonił się uprzejmie starej kobiecie zamiatającej ganek, zatrzymał na chwilę, aby pogłaskać po główce chłopczyka i przez cały czas planował swoje działania przeciwko Lemosowi, wyobrażał sobie rozmaite odmiany jego ruiny i klęski, przedstawiał sobie Miriellę w swoich ramionach, puszczał wodze wyobraźni pozwalając jej ulatywać swobodnie przez obszary rozmaitych możliwości. Widział się w szatach sędziego, sprawującego pełne obiektywizmu rządy prawa, sprawiedliwego, lecz nieugiętego, pełnego niezgłębionej mądrości. Widział się również na słonecznej werandzie dworu na cyplu Ayler, na białym jachcie, w błyszczącej od złota sali balowej, w najrozmaitszych, pełnych luksusu otoczeniach, wśród lojalnych przyjaciół, pięknych kochanek oraz nieprzyjaciół, których tajemnicami władał. Życie, które do niedawna wydawało się być tak odległe jak skarb poza jego zasięgiem, teraz zdawało się go otaczać, obejmować, oszałamiało go swymi bogatymi aromatami i obrazami. Czyż to ważne, zapytał się w duchu, kto włada tym światem? Przecież nie jest on przez to mniej cudowny, nie daje nam przez to mniej przyjemności. Roześmiał się głośno, mrugnął do ładnej dziewczyny i planował przemoc i oszustwo, to wszystko, co przynosiło mu radość. Tak czy inaczej, w Port Chantay smok był już na swobodzie. KONIEC