Ira B. Nadel RÓŻNE POSTAWY Życie Leonarda Cohena Przełożył Wojciech Fladziński Prószyński i S-Ka WARSZAWA 2000 Tytuł oryginału: VARIOUS POSITIONS. A LIFE OF LEONARD COHEN Copyright (c) 1996 by Ira B. Nadel Published by permission of Random House of Canada, Toronto, Canada Projekt graficzny serii: Zombie Sputnik Corporation Zdjęcie na okładce: Rex/East News Redakcja: Jadwiga Piller Redakcja techniczna: Jolanta Trzcińska Korektor: Bogusława Jędrasik Łamanie: Monika Lefler Liwia Drubkowska ISBN 83-7255-438-2 Biografie Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne K.E.N. SA 85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l Dla Dary i Ryana Chciałbym, żeby wszystko, co ma się do powiedzenia, można było wyrazić jednym słowem. Nie cierpię tego, co może się zdarzyć między początkiem a końcem zdania. Leonard Cohen, Ulubiona gra Czym jest poeta? Nieszczęśliwym człowiekiem, który kryje w swym sercu głębokie cierpienie, a którego wargi tak są uczynione, że kiedy westchnienia i skargi przelewają się przez nie, brzmią one jak piękna muzyka. Soren Kierkegaard, Albo-Albo* * Tłum. Jarosław Iwaszkiewicz, PWN, Warszawa 1976, t.l,s.19. Wstęp Zagadka Leonarda Cohena: elegancko ubrany przedstawiciel artystycznej bohemy, samotnik goniący za kobietami, piosenkarz o niemuzycznym głosie. Żyd praktykujący zen. Próba wyjaśnienia tej tajemnicy zawiodła mnie do Los Angeles, Nowego Jorku, Nashville, Montrealu i na Hydrę. Przez cały ten czas Cohen okazywał mi cierpliwość, nawet wtedy, gdy zadałem mu pytanie, którego postawienie wymusił na mnie wydawca: czy książkę tę można nazwać autoryzowaną biografią? Artysta chwilę milczał, po czym z zadumą odrzekł: "z pewną dozą tolerancji", dodając po chwili: "życzliwej tolerancji". Ta skromność zafałszowuje nadzwyczajną pomoc udzieloną mi przez niego i jego bliskich w trakcie pisania tej książki. Cohena nazywano "pół-wilkiem, pół-aniołem", "sprzedawcą rozpaczy", "narodowym piewcą pesymizmu", a także, bardziej już kolokwialnie, "księciem włóczęgów". Jego wczesne albumy potwierdzały te epitety. Była to "muzyka podcinająca żyły", jak makabrycznie stwierdzono w artykule na jego temat. Pewna słuchaczka zaś wykrzyknęła: "Dzięki Bogu, Sylvia Plath nigdy nie próbowała śpiewać!". Pod wpływem jego późniejszej twórczości ten pogląd ewoluował; ostatnie płyty nazywano uroczystymi, a w chwilach nieuwagi, optymistycznymi. Jednakże to wysmakowane samoupodlenie jest obecne właściwie w całej twórczości Cohena. Przejawia się ono w przydającej mu tylko uroku kapryśnej kochliwości i narcystycznym erotyzmie. Twórca zawsze odczuwał przygnębienie, ale - jak sam powiedział -nie było ono wcale większe niż u innych. "Ludzie mylą depresję z powagą. Tak się składa, że lubię być w poważnym nastroju. Uspokajam się wtedy i rozluźniam". Nietzsche podsumowuje ten paradoks następująco: "W wymierzaniu kary jest wiele ze święta". 7 Na sukces Cohen nie musiał długo czekać. Zyskał opinię poety wyklętego, którego posępne hymny określały przedłużający się okres literackiej niedojrzałości. Sukces był jednak zawsze względny: chwalone przez krytykę płyty sprzedawały się słabo, a kontrowersyjne książki czytało niewielu. Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy młodsi artyści zaczęli mówić o swoim długu wobec Cohena, jego twórczość przeżyła komercyjne zmartwychwstanie. W 1991 roku ukazała się płyta "I'm Your Fan" (Jestem twoim wielbicielem) z utworami Cohena w wykonaniu zespołów grających muzykę alternatywną. Kolejna produkcja tego typu: "Tower of Song" (Wieża pieśni), wyszła cztery lata później. Oryginalny tytuł tej książki, "Various positions" (Różne postawy)* jest tytułem ulubionego albumu Cohena z roku 1984, a jednocześnie sentencją filozoficzną. Wynika ona z maksymy "w zen nic nie jest ustalone raz na zawsze", głoszonej przez roshiego Joshu Sasakiego, nauczyciela zen, którego uczniem był Cohen. Reprezentowanie określonej postawy i tych samych poglądów przez całe życie jest z punktu widzenia zen antytetyczne, ponieważ w świecie zen nie ma absolutów. Jedyny absolut to zmiana, poza tym wszystko jest niestałe. Jedno jest tylko trwałe i rzeczywiste - czysty, nieskrępowany byt, który ciągle trzeba odkrywać. To zaś wymaga dyscypliny. Czy były to trzy strony dziennie, których napisania w 1959 roku domagała się od Cohena jego gospodyni, czy też mozolna praca nad tekstami piosenek, których stworzenie zajmowało mu często kilka lat, u podstaw sukcesu Cohena zawsze leżała dyscyplina. Wszystko, co pisze, przerabia do czasu, aż zabrzmi prawdziwie. "Ostatnia myśl jest zawsze najlepsza", rzekł kiedyś, zadając kłam obiegowej opinii, przypisującej znaczenie pierwszej, spontanicznej myśli. "Przeważnie jestem sztywny, spięty i udręczony - powiedział w wywiadzie z 1993 roku. - Muszę zdjąć wiele warstw, zanim dotrę do prawdy. Nie ma we mnie spontaniczności ani intuicji". Cohen zachowuje notatki ze wszystkich etapów swojej pracy, traktując je jako część procesu twórczego, który wieńczy artystyczne odkrycie. Zbiór zapisków, gazet, periodyków, roboczych wersji utworów, pamiętników i listów tworzy trwałe archiwum jego twórczości. Jak sam wyjaśnia: "stanowi ono najgłębszą istotę rzeczy. Wi- * Tłumacz, bogatszy o wiedzę wyniesioną z książki, czyni tu odstępstwo od stosowanej konsekwentnie zasady przytaczania polskich tytułów utworów Cohena za jego najbardziej znanymi tłumaczami, Maciejem Zembatym i Maciejem Karpińskim. 8 dzę, jak z bezkształtnej masy wyłania się nowa jakość". Opublikowane piosenki lub wiersze są tylko "punktami orientacyjnymi, desygnatami, w pewnym sensie sygnałami, żeby zbadać całą twórczość [...]. Archiwum jest górą, a opublikowane utwory - wulkanem". Swoje archiwum postrzega jak biblijne nieociosane kamienie: "coś, z czego buduje się ołtarz, arkę, cokolwiek, co jest obrabiane, zdobione, przemyślane, ale podstawą muszą być nieociosane kamienie, muszą tam być i muszą być masywne". Cohena charakteryzuje ślimacze tempo pracy; każda kolejna wersja utworu przybliża go o centymetr do celu. W twórczości odbija się jego życie: pasmo niepowodzeń przerywają małe zwycięstwa. Złe to czy dobrze, poeta zachowuje wszystko, co go dotyczy: Zbieractwo to jedyna rzecz, na jakiej się znałem. Nie miałem pojęcia, kim jestem ani dokąd zmierzam, nie wiedziałem, jaki jest ten świat i jakie są kobiety. Wiedziałem jedynie, że będę dokumentował to marne życie [...]. Nigdy nie mówiłem o sobie: wielki poeta; ani razu nie dawałem do zrozumienia, że jestem kimś więcej niż pomniejszym autorem wierszy, tekstów piosenek i ich wykonawcą, cokolwiek to znaczy. Szufladkowanie pozostawmy innym. Powiedziałem tylko, że mam to tutaj. Tutaj jest wszystko [...]. Robiłem to, co sobie umyśliłem, czyli dokumentowałem swoją podróż bez jakiegokolwiek jej oceniania. Ale moja podróż tkwi tutaj. Bez cienia wątpliwości. W sztuce jest spójność, której nie ma w historii. Według Cohena muzyka i pisarstwo są nierozdzielne. W takim podejściu przejawia się żydowska tradycja jedności Prawa Pisanego i Prawa Mówionego*; nie można ich rozdzielić, czasami to drugie uważa się za duszę pierwszego. Zostały objawione jednocześnie. W życiu Cohen pragnął oglądać i przeżywać piękno z bliska, chciał się o nie ocierać. Paradoksalnie, kiedy już zaspokajał swoje pragnienie, jego zapał ulatywał. Odszedł od wielu osób, które kochał. Ilekroć dotykał piękna, porzucał je w obawie, że go usidli. Jak pisze w niewydanej powieści: "O zmierzchu gardzę tym, co uwielbiałem rano. Z sybaryty przemieniam się w ascetę". Z jednej strony oznaczało to koniec jego licznych romansów, z drugiej zaś zwiększało jego odporność estetyczną. Z depresji i rozpaczy rodził się zapał twórczy. Artysta wielokrotnie dawał dowody specyficznego poczucia humoru, kpiąc z samego siebie. "Z większości moich utworów można *Ustnej Tory (przyp. tłum.). 9 się śmiać - zauważył w 1992 roku. - Zawsze uważałem się za wesołka". Jednakże humor nie umniejsza zasadniczej powagi jego twórczości. "Każda książka jest u mnie przejawem innego rodzaju kryzysu", mówił na wstępie kariery. Swoje kryzysy traktował obrzędowo, na początku za pomocą poezji, a później powieści, psalmów i tekstów piosenek. Jego mała, lecz wierna publiczność widzi w nim niemalże duszpasterza, ofiarującego przewodnictwo duchowe. Muzykę Cohena cechuje eklektyzm; jest to mieszanka rytmów śródziemnomorskich, ballad folkowych, country-and-western, bluesa, jazzu i gospel - luźny, podlegający ciągłym zmianom styl, w którym stały jest tylko jego mroczny ton. Sedno uroku Leonarda Cohena tkwi w poetyce przetrwania, stawiającej czoło ciemności bytu z pozytywnym skutkiem. Jemu samemu dotąd pomógł przetrwać dwudziestopięcioletni związek z buddyzmem zen. Judaizm zapoczątkował wprawdzie jego poszukiwania duchowe, ale kierunek wskazał mu buddyzm. Droga ku wyzwoleniu przez cierpienie "zawiodła mnie do punktu, w którym się znajduję". W zen Cohena bardzo pociągała droga wiodąca do zrozumienia siebie: Nie chcę być ograniczony żadnymi więzami. Chcę zacząć od nowa. Chyba cię kocham, ale jeszcze bardziej kocham pomysł ponownego startu z wyzerowanym kontem [...]. Skuszony dyscypliną staję się bezlitosny. Ten manifest Cohen powtarza w wierszach, piosenkach i prozie, realizuje go w życiu osobistym. Stanowi on podsumowanie jego ciągle aktualnego dylematu: jak być wiernym komuś i jednocześnie sobie. Naturalnie, każda biografia jest niekompletna; może tylko przybliżyć chwile z życia opisywanej postaci. W wypadku Cohena on sam większą część swojej artystycznej energii spożytkował na przybliżenie tych chwil, co daje biografowi kilka wskazówek, prowadzących do rozwikłania tajemnicy: Nie buja bynajmniej w obłokach z aniołami, lecz z dokładnością igły sejsmografu wykrywa konkretny, krwawy pejzaż [...]. Umie kochać kształty ludzi, subtelne i zwichrowane kształty serca. Dobrze, że są wśród nas tacy ludzie, takie zachowujące równowagę potwory miłości*. * Leonard Cohen, Piękni przegrani, tłum. Anna Kołyszko, Da Capo, Warszawa 1995,s. 105. 10 Źródło harmonii Swój pierwszy w życiu tekst Leonard Cohen zakopał. Po śmierci ojca rozpruł jedną z jego wizytowych much, zaszył w niej swój przekaz, a całość zakopał w śniegu, w ogródku na tyłach rodzinnego domu w Montrealu. Dla dziewięcioletniego chłopca był to gest wielce doniosły i symboliczny. Oto wyprawił ojcu odrębny, osobisty pogrzeb, w którym zewnętrzne okazywanie bólu zastąpiła ekspresja słowna. Zakopana w śniegu wiadomość była nicią łączącą go z ojcem. Nić tę wzmacniał, ilekroć komponował. Sztuka i sakrament, obrzęd i pisarstwo stały się jednym. Dzień pogrzebu wypadł w urodziny Esther, siostry Leonarda, ale nikt o tym nie pamiętał. Zauważono to dopiero późnym wieczorem, kiedy spłakane dzieci opowiadały sobie, jak podczas ceremonii pogrzebowej widziały przelotnie ojca w otwartej trumnie. Cohen prosił siostrę, żeby nie płakała, gdyż powinna obchodzić swoje święto. Oboje jednak nie mogli wyrzucić z pamięci obrazu dnia: twarzy ojca, równie surowej po śmierci, jak za życia. Śmierć ojca w styczniu 1944 roku była najważniejszym wydarzeniem w młodości Cohena i stanowiła racjonalne uzasadnienie jego twórczości. "Utrata jest matką poezji", wyjaśnił w "Ulubionej grze" (The Favorite Game). Śmierć ojca skłoniła go również do szukania nauczycieli, mogących mu go zastąpić. Poszukiwania te prowadzi po dziś dzień. Z psychologicznego punktu widzenia, z odejściem ojca Cohen zyskał wolność, gdyż mógł bez przeszkód realizować własne pragnienia. Z drugiej jednak strony ją stracił, będąc zmuszony do odgrywania roli głowy rodziny; teoretycznie odpowiadał za jej dobrobyt, ale faktycznie byt całkowicie uzależniony od stryjów. 11 Na pytanie: "Jak to jest, kiedy nie ma się ojca?", narrator "Ulubionej gry" odpowiada: "Szybciej się dorośleje. Zasiada się na miejscu ojca i dzieli kurczaka". Podobnie jak w znacznej części swojej twórczości, tak i tu Cohen przekształca wątki psychologiczne w duchowe: "Śmierć ojca miała aurę tajemniczości, stwarzaną przez kontakt z nieznanym. Przydawała autorytetu w mówieniu o Bogu i piekle". Ta strata odcisnęła się na psychice Cohena trwałym piętnem, które w swojej pierwszej powieści zdefiniował następująco: "Taki jest skutek, kiedy słowo staje się ciałem". Tekst wszyty w muchę był talizmanem, który Cohen nosi do tej pory: "W jego poszukiwaniu od lat przekopuję ogród. Możliwe, że robię tylko to - szukam tekstu". Leonard Cohen wychowywał się w Westmount, podmontrealskim osiedlu bogatszej klasy średniej usytuowanym na zboczu Mount Royal. Za piętrowym bliźniakiem z cegły rozciąga się Murray Hill Park, otwarta przestrzeń łącząca osiedle z Cote-St-Antoin i synagogą Szaar Haszomajim, która góruje nad większością zabudowań dzielnicy. Z parku roztacza się widok na Rzekę Świętego Wawrzyńca na południu i śródmieście Montrealu na wschodzie. Z przeszklonej werandy na piętrze Cohen mógł patrzeć na odległe miasto lub podglądać zakochanych w parku. "Park - pisał później - wzmacniał siły wszystkich śpiących w okolicznych domach. Był ich zielonym sercem. Dzieciom zapewniał heroiczną scenerię do zabaw, a niańkom i służącym spacery krętymi alejkami, żeby mogły sobie wyobrazić piękno". Do roku 1950 Cohen zajmował pokoik na tyłach domu z widokiem na park. Kiedy jednak jego matka Masha wyszła ponownie za mąż i rodzina powiększyła się o przyrodnią siostrę, przeniósł się do pomieszczenia dawnej biblioteki. Nadal stoi tam jego łóżko, komoda, stół na wprost bocznego okna, a dwie ściany zajmują regały, uginające się pod ciężarem książek. Na ścianach wisi zdjęcie portretowe ojca oraz fotografie Cohena i jego siostry Esther w uroczystych togach z okazji ukończenia Uniwersytetu McGilla. Jest też zdjęcie Cohena modlącego się przy Ścianie Płaczu w Jerozolimie. Ma na sobie talit (tates, modlitewny szal) i tefilin (filakterie, symboliczne przedstawienie Dziesięciorga Przykazań, dwa pudełeczka zawierające fragmenty Tory, przymocowywane rzemykami do lewego ramienia i czoła w codziennych modlitwach 12 porannych). Regaty zajmują oprawione w skórę komplety dzieł Chau-cera, Miltona, Byrona, Scotta, Longfellowa, Wordswortha oraz "Golden Treasury" Francisa Palgrave'a*. Książki te Cohen odziedziczył po ojcu, który dostał je na swoją bar micwę. Na górnej półce regału spoczywa modlitewnik podarowany matce Cohena i wydany przez Zjednoczone Gminy Żydowskie, a obok niego "Ozar Taamei Chazal - Skarbnica Komentarzy Talmudycznych", siedmiusetstronicowa księga skompilowana przez jego dziadka ze strony matki, rabina Solomona Klinitsky'ego-Kleina. Są tu też poezje A.M. Kleina, "Kanadyjskie prawo konstytucyjne" Bory Laskina, "Kanadyjski kodeks karny 1953-1954", poezje zebrane Mariannę Moore, "Harmonium" Wallace'a Stevensa, wybór krótszych form poetyckich Wystana Audena, "A History of Sexual Customs" Richarda Lewinsohna, "Torturę of the Christian Martyrs" A.R. Allinsona, jak również poezje Matthew Arnolda, "Pani jeziora" Waltera Scotta, poezje Walta Whitmana i Roberta Louisa Stevensona, "Pamiętniki Napoleona" i w końcu "Boska Komedia" Dantego oprawiona w białą skórę. Widać stąd rozmaite źródła inspiracji Cohena oraz jego pączkujące ambicje, w tym przejawianą we wczesnym wieku chęć zostania prawnikiem. Portret ojca Cohena przedstawia szykownego mężczyznę o poważnym wyrazie twarzy i dużych, przenikliwych oczach. Nathan Cohen ma wypielęgnowane wąsy i połyskujące włosy zaczesane do tyłu. Nat, bo tak nazywano go w rodzinie, hołdował modzie edwardiańskiej. Na zdjęciu jest ubrany w angielski garnitur, kwintesencję "całej angielskiej powściągliwości, jaką można wpleść w tkaninę". Żaden szczegół portretu nie wskazuje na niepełnosprawność i wątłe zdrowie Nata, będące skutkiem wojny. Widzimy budzącego szacunek przedstawiciela klasy średniej. Miał on jednak wysokie ciśnienie i często, kiedy wpadał w złość, krew napływała mu do twarzy. Doskonale przeczuwał przyszłość. Edgar Cohen, kuzyn Leonarda, starszy od niego o dwadzieścia lat, pamięta, że kiedyś w synagodze Nathan odwrócił się do niego i powiedział: "Nigdy nie zobaczę bar micwy Leonarda". Miał rację. Innym razem, kiedy młody Leonard pomylił kadisz - modlitwę za zmarłych, z kiduszem - błogosławieństwem nad pucharem wina przed kolacją, ojciec, nie przerywając mu, wymamrotał z rezygnacją: "Niech mówi dalej, wkrótce i tak będzie musiał zmówić kadisz". *Antologia poezji angielskiej do dziewiętnastego wieku (przyp. tłum.). 13 Nathan Cohen, choć z wykształcenia inżynier, odgrywa} ważną rolę w rodzinnym interesie odzieżowym. Leonard go uwielbia}, ale, jak sam się wyraził, w rodzinie Cohenów Nathan był "prześladowanym bratem o duszy poety, dużym chłopczykiem rozmiłowanym w mechanicznych zabawkach i wzdychającym sędzią, który słucha, ale nie skazuje". Po jego śmierci w stabilne dotąd życie rodziny wkradło się zamieszanie: "umarł gotowy do mitów i odwetu. Pozostawił syna, który już wtedy wierzył w możliwość kierowania swoim losem. Umierał, plując krwią i dziwiąc się, dlaczego nie został przewodniczącym synagogi. Jedno z ostatnich zdań, jakie wypowiedział do żony, brzmiało: powinnaś była wyjść za ambasadora". Na zdjęciu przedstawiającym rodziców Cohena w ogrodzie widać uśmiechniętą kobietę w eleganckiej sukni, trochę wyższą od męża. Oboje wpatrują się z dumą w aparat fotograficzny, matka z zaciekawieniem i podejrzliwością, w spojrzeniu ojca zaś maluje się poczucie własnej wartości i lekka sztywność. W getrach, z cygarem w ustach i kwiatem w butonierce Nathan wygląda szykownie. Pobrali się w roku 1927. Matka Cohena, z pochodzenia Rosjanka, uosabiała cechy swojego narodu: była na przemian melancholijna, uczuciowa, romantyczna i żywotna. W pamięci Suzanne Eirod, matki dwojga dzieci Cohena, Masha Cohen jawi się jako jego "najbardziej senne duchowe natchnienie". Według jej pasierbicy, Roz Van Zaig, Masha "miała artystyczną duszę". Była umuzykalniona i często śpiewała w domu europejskie pieśni ludowe, po rosyjsku i w jidysz. Kiedy jej syn nauczył się grać na gitarze, śpiewała z nim wspaniałym altem. Robiła teatralne gesty, była krępa i miała smykałkę do gotowania. Początkowo osobowość Mashy kolidowała ze sztywną etykietą Cohenów. Jej angielski był słaby. Do końca życia mówiła gardłowo z rosyjskim akcentem. Część Cohenów uważała, że Nathan popełnił mezalians. Masza była dyplomowaną pielęgniarką. Swoją troskliwością, nieocenioną przy chorym mężu, zjednała sobie wkrótce większość członków rodziny. Niemniej u co poważniejszych ciotek i wujków jej animusz budził niepokój. Lazarus Cohen przybył do rolniczego Ontario w roku 1869 w kolejnej fali dziewiętnastowiecznej emigracji żydowskiej do Kanady. 14 Osiedlił się w Maberły, a dwa lata później sprowadził rodzinę pozostawioną na Litwie, skąd pochodził. W roku 1883 przeniósł się do Montrealu, gdzie jego syn zdobywał wykształcenie teologiczne, a społeczność żydowska była coraz liczniejsza. Lazarus wywodził się z pobożnej i światłej rodziny, sam był rabinem, który w nowym świecie odkrył w sobie żyłkę do interesów. Jego młodszy brat Hirsch, również rabin, który później został naczelnym rabinem Kanady, był znany z silnego, grzmiącego i donośnego głosu. Być może swój niepowtarzalny timbre Cohen odziedziczył właśnie po nim. Lazarus sprawdził się w roli człowieka interesu. W roku 1895, po przeprowadzce do Montrealu, został prezesem "W.R. Cuthbert & Company", odlewni stopów miedzi, która w latach 1896-1906 przekształciła się w pierwszą w Kanadzie żydowską firmę pogłębiarską. Miała ona flotę pogłębiarek i kontrakty rządowe na pogłębienie prawie wszystkich dopływów Rzeki Świętego Wawrzyńca między jeziorem Ontario a Ouebekiem. Jako aktywny działacz społeczności żydowskiej, w 1893 roku Lazarus odwiedził Palestynę. Udał się tam w imieniu grupy osadników. Był to pierwszy bezpośredni kontakt kanadyjskich Żydów z ich ojczyzną. Lazarus został również przewodniczącym Żydowskiej Komisji Kolonizacyjnej w Instytucie Barona de Hirscha*. Komisja organizowała osadnictwo żydowskie w zachodniej Kanadzie. W 1896 roku Lazarusa wybrano na przewodniczącego synagogi Szaar Haszomajim. Stanowisko to piastował do roku 1902. Nosił długą, falującą brodę i przedkładał literacką angielszczyznę nad jidysz. Mówił ze słabym szkockim akcentem, gdyż przed wypłynięciem do Kanady mieszkał w hrabstwie Glengarry. Zmarł 29 listopada 1914 roku w wieku siedemdziesięciu lat, w dwa lata po ponownym wyborze na przewodniczącego gminy. Chwalono go za biegłą znajomość zarówno Talmudu, jak literatury angielskiej oraz za harmonijne łączenie dawnych tradycji ze współczesną kulturą. W roku 1891 Lyon Cohen, najstarszy syn Lazarusa, poślubił Rachel Friedman. Miał z nią czworo dzieci: Nathana, Horace'a, Lawrence'a i Sylvię. Podobnie jak ojciec, Lyon aktywnie uczestniczył w życiu społeczności montrealskich Żydów. Wraz z Samuelem Wil- * Maurice de Hirsch, 1831-1896, niezwykle hojny filantrop żydowski (przyp. tłum.). 15 liamem Jacobsem zacząt wydawać "The Jewish Times" - pierwszą żydowską gazetę w Kanadzie. W roku 1904, w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat, został wybrany na przewodniczącego Szaar Haszomajim, największej i najbardziej znaczącej kongregacji żydowskiej w Kanadzie. Był także członkiem zarządu Instytutu Barona de Hirscha, a od 1908 roku jego dyrektorem. Instytut przekształci} w pierwszy, aktywnie działający ośrodek społeczności żydowskiej Montrealu. Założył pierwsze Hebrajskie Towarzystwo Pożyczek Bezprocentowych i sanatorium "Góra Synaj" w Ste-Agathe. W 1922 roku został przewodniczącym Rady Społeczności Żydowskiej Montrealu, do której powołania się przyczynił. On, angielskojęzyczny Żyd z podmiejskiego Westmount, był całkowitym przeciwieństwem mówiących w jidysz śródmiejskich Żydów z ulic St-Laurence i St-Urbain. Montreal roku 1900 zamieszkiwali głównie frankofoni, ale miasto w znacznej mierze kontrolowała anglofońska mniejszość. Ludność francuskojęzyczna, stanowiąca dwie trzecie ogólnej liczby mieszkańców, była skupiona w dzielnicach na wschód od St. Lawrence Boulevard zwanego Magistralą. Ludność anglojęzyczna rozlokowała się w zachodniej części miasta: w rezydencjach Golden Square Mile, w Westmount i Griffmtown - robotniczym irlandzkim getcie. Żydzi osiedlali się głównie wzdłuż Magistrali, pomiędzy częściami francuską i angielską, rozgraniczonymi za zgodą obu społeczności. Enklawę żydowską zamykały ulice: od zachodu St-Urbain, od wschodu - St Denis, od południa - Craig, a od północy - Duluth. Emigracja żydowska do Kanady przybrała znaczące rozmiary dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku. W latach 1901-1911 liczba montrealskich Żydów wzrosła ponad czterokrotnie (od 16 400 w 1901 r. do 74 564 w 1911 r.). Większość pozostała kupcami, przedstawicielami handlowymi i fabrykantami. Pomimo tradycyjnych podziałów miasta na części narodowe, Lazarus Cohen zamieszkał w Westmount. Tamtejsze domy z kamienia były kopiami architektury londyńskich dzielnic Mayfair i Belgravii. Ten sam kwartał ulic, a niekiedy jeden dom, łączył w sobie elementy gotyckie, renesansowe i z epoki Tudorów. Pod względem architektonicznym, geograficznym i duchowym Westmount odstawał od frankofońskiego Montrealu; od tego, czemu później nadano nazwę Francuskiej Rzeczywistości (French Fact). W "Ulubionej grze" Cohen podkreśla zaściankowość Westmount, przeciwstawiając ją imigranckiemu charakterowi Montrealu 16 i sposobowi, w jaki miasto nieustannie przypominało swoim mieszkańcom o ich przeszłości. "Miasto - jak pisze - uwiecznia przeszłość, która zdarzyła się gdzie indziej". I dalej: Ta przeszłość zachowała się nie w budynkach czy pomnikach, tak łatwo burzonych z chęci zysku, ale w umysłach mieszkańców. Noszone przez nich ubrania i wykonywane zawody odzwierciedlają wyłącznie aktualną modę. Każdy mówi jednak językiem swoich przodków. Tak jak nie ma Kanadyjczyków, tak nie istnieją montrealczycy. Spytani, kim są, podadzą nazwę swego plemienia [...]. W Montrealu nie ma czasu teraźniejszego, jest tylko przeszłość z pretensjami do zwycięstwa. Lyon Cohen głęboko wierzył, że Żydom do poczucia godności konieczna jest znajomość własnej historii. Przekonanie to wpoił synowi Nathanowi i wnukowi Leonardowi. Dla Lyona ważna była również znajomość Tory, podobnie jak wypełnianie micwot (przykazań). Arystokratycznie wytworny i pragmatycznie ugodowy, Lyon Cohen byt opatrznościowym duchem lokalnej społeczności żydowskiej, zwłaszcza w czasie wojny. Lyon zaangażował się też mocno w pobór żydowskich mężczyzn do wojska. Był świadkiem wyjazdu na front swoich dwóch synów, Nathana i Horace'a, którzy walczyli w szeregach Montrealskiego Pułku Królewskich Sił Zbrojnych (trzeci z synów, Lawrence, nie służył w armii). Stanął na czele nowo powstałej organizacji charytatywnej, niosącej pomoc europejskim Żydom, ofiarom pogromów. Następnie został przewodniczącym Narodowego Komitetu Wykonawczego Kongresu Żydów Kanadyjskich, utworzonego w marcu 1919 roku w Montrealu. W jego domu przy Rosemount Avenue znajdowały się uczone żydowskie książki, a fasadę dumnie zdobiła Gwiazda Dawida. Lyon często gościł przywódców żydowskich, między innymi: Chaima Weizmanna, rabina Stephena Samuela Wise'a i Solomona Schechtera. Przy całej swej uczoności Lyon miał w sobie coś z bon vivanta, podpierał się drogą laską, chodził w najlepszych garniturach i żył wygodnie, otoczony służbą. W 1906 roku założył "Freedman Company", firmę szyjącą odzież w dużych seriach. Jej prowadzenie stało się głównym zajęciem jego synów: Nathana i Horace'a (Lawrence prowadził "W.R. Cuthert", odlewnię stopów miedzi i armatury wodociągowej, którą prze- 2. Różne postawy... 17 jął po stryju Abrahamie Cohenie, zmarłym przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat). Pod koniec lat pięćdziesiątych wnuk Lyona, Leonard, pracował krótko w odlewni i w dziale spedycji "Freedman Company". W 1919 roku Lyon założył "Canadian Export Clothiers Ltd", zostając prezesem spółki. Później został przewodniczącym Stowarzyszenia Montrealskich Producentów Odzieży i dyrektorem Montrealskiego Towarzystwa Ubezpieczeń na Życie. Podczas podróży po Europie w 1924 roku miał być na audiencji u papieża, ale w przeddzień doznał ataku serca. Przewieziono go do sanatorium w Szwajcarii, gdzie zdołał dojść do zdrowia. Zmarł 15 sierpnia 1937 roku, a wśród niosących trumnę znalazł się magnat alkoholowy Samuel Bronfman. Leonard Cohen miał wtedy trzy latka. Jego dziadek ze strony matki, uczony rabin Solomon Klinitsky-Klein, zyskał sobie przydomek "Księcia gramatyków" (Sar ha Dikdook) za napisanie "A Treasury of Rabinie Interpretations" - encyklopedycznego przewodnika po komentarzach talmudycznych, jak również, wychwalanego przez poetę A.M. Kleina, "Lexicon of Hebrew Homonyms" - słownika hebrajskich synonimów i homonimów. Rabin Klein nie uznawał praw absolutnych, byt znakomitym polemistą. Urodzony na Litwie, uczeń wielkiego myśliciela, rabina Icchaka Ełchanana, Solomon Klein był niegdyś dyrektorem kowieńskiej jesziwy. Uciekając przed pogromami w Rosji i Europie Wschodniej, znalazł się z rodziną w Anglii, a w 1923 roku wyemigrował do Kanady. Początkowo zamieszkał w Halifaksie, potem zaś przeniósł się do Montrealu. Podobnie jak Lyon Cohen byt zwolennikiem idei osiedlania się na nowych ziemiach. Przyjaźń między rodzinami doprowadziła właśnie do ślubu jego córki, Mashy, z synem Lyona, Nathanem. Wiele czasu rabin Klein spędzał w Atlancie u drugiej z córek, Manyi, żony jednego z przedstawicieli rodziny Alexandrów osiadłej w Georgii. Te podróże mocno go stresowały, gdyż na południu Stanów Zjednoczonych pobożni Żydzi należeli do rzadkości. Jednakże rodzina Alexandrów trwała przy ortodoksyjnych praktykach tak bardzo, że jarmułki nosili również ich czarni służący. Duża, pamiętająca wojnę secesyjną rezydencja przy Peachtree Street stała się niezwykłym ośrodkiem konserwatyzmu żydowskiego w Atlancie. O wszystkim decydowała Manya. Po angielsku mówiła z rosyjskim akcentem, na który nakładało się charakterystyczne dla południowców przeciąganie samogłosek. 18 Rabin Klein osiadł na stałe w Nowym Jorku, gdzie dołączył do licznego grona żydowskich intelektualistów z Europy, skupionych wokół "The Forward", czołowego amerykańskiego pisma wydawanego w jidysz. Pisywali do niego autorzy tej miary co Isaac Bashevis Singer. Pochłonięty studiami gramatycznymi i talmudycznymi, rabin Klein przebywał głównie w synagodze lub bibliotece. Często jeździł do Montrealu w odwiedziny do córki Mashy, a na początku lat pięćdziesiątych przez jakiś rok u niej mieszkał. "Rebe" i młody Cohen często siadywali razem i zgłębiali Księgę Izajasza. Posunięty już w latach rabin czytał z Cohenem jakiś fragment, objaśniał mu go mieszaniną angielskiego i jidysz, zapadał w drzemkę, po czym nagle się budził i powtarzał to samo. "Znowu czytał ten fragment, równie gorliwie jak za pierwszym razem i zaczynał objaśnienie od nowa, tak że czasem przez cały wieczór udawało nam się przebrnąć przez kilka wersów" - wspomina Cohen. "Zagłębiał się w dany wers tak bardzo, że nie mógł przejść do następnego. A w kwestiach interpretacyjnych przyjmował stanowisko konfrontacyjne, zaczepne". Cohen studiował Pismo, nie dlatego że był zapalonym biblistą. Jak sam pisze: "robiłem to z chęci przebywania z dziadkiem. Poetyckość Izajasza przemawiała do mnie bardziej po angielsku niż hebrajsku". Księga Izajasza, mieszanina poezji i prozy, w której przeplatają się zapowiedzi kary i odkupienia, wywarła trwały wpływ na twórczość Cohena i zalicza się do kanonu tekstów, które zaważyły na jego rozwoju literackim i teologicznym. Przejęte przez Cohena obrazy ognia jako narzędzia kary i metaforyka ścieżki jako drogi ku zbawieniu pochodzą właśnie z tego kluczowego tekstu. Przedstawiona w nim prorocza wizja zniszczenia: "Oto Pan spustoszy ziemię i zniszczy ją"*, przewija się w twórczości Cohena w odniesieniu tak osobistym, jak i politycznym. Cohen przestrzega również nakazów proroka, żeby nie żyć złudzeniami, odrzucić ucisk i wyzbyć się fałszu. Rabin Klein miał przenikliwy, wyćwiczony na Talmudzie umysł. Zdaniem Cohena, gdyby przebić szpilką kartki książki, znałby każdą przekłutą literę. Nawet będąc staruszkiem, podczas drugiego pobytu u Mashy u schyłku lat pięćdziesiątych, odznaczał się ogromną, choć czasem ulotną wiedzą. Był jednak świadom znaczenia swoich publikacji, jak również literackiego debiutu wnuka ["Porównajmy * Iz, 24,1; wszystkie cytaty biblijne przytoczono za "Biblią Tysiąclecia" wyd. IV, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań-Warszawa 1984 (przyp. tłum.). 19 mitologie" (Let Us Compare Mythologies), wydane w 1956 roku]. Czasami jednak, kiedy spotykali się w holu na piętrze, pytał go zmieszany, czy jest pisarzem, czy nie. Wydaną w 1961 roku książkę "Szkatułka ziemi" (Spice-Box of Earth) Cohen zadedykował pamięci dziadka Kleina i babci ze strony ojca. Śmierć dopadła rabina w Atlancie w trakcie pisania słownika bez korzystania ze źródeł. Cohen odziedziczył po nim tefilin i głęboki szacunek dla profetycznego judaizmu. W jego życiu dziadek był pierwszym w szeregu znaczących nauczycieli, którzy wypełniali niszę po zmarłym ojcu. Leonard Norman Cohen przyszedł na świat w piątek, 21 września 1934 roku. Według religii żydowskiej, urodzeni w piątek są wyjątkowo pobożni. Imię Leonard odzwierciedlało rodzinną tradycję nadawania dzieciom imion na literę L, która w hebrajskim alfabecie nosi nazwę "lamed". Tradycja ta szła od Lazarusa poprzez Lyona, aż do córki Cohena - Lorki. Leonard uchodził za podobnego do dziadka Lyona bardziej niż do ojca Nathana. Jego hebrajskie imię, Eliezer, znaczy: "Bóg moim wsparciem". Z kolei Norman to zanglicyzowana forma Nehemiasza - odnowiciela jerozolimskich murów. Imiona były znaczące, ponieważ hebrajskie słowa są wyposażone w atrybuty boskości. Według kalendarza żydowskiego Cohen urodził się w miesiącu Tiszri roku 5695, w rodzinie pielęgnującej tradycje przodków. Jako potomek dwóch przewodniczących synagogi, zajmował w świątyni poczesne miejsce (rodzinie przypadał trzeci rząd). We wczesnej młodości uczestniczył w codziennych modlitwach i cotygodniowych uroczystościach. W każdy piątkowy wieczór rodzina rozpoczynała świętowanie szabatu. "Nasze życie opierało się na religii", zauważył kiedyś Cohen. Nathan Cohen, wespół z bratem Horace'em, prowadził "Freedman Company", dobrze już prosperującą firmę, szyjącą odzież męską dla średniozamożnych. Firma specjalizowała się w garniturach i płaszczach sprzedawanych na terenie całego kraju. Swego czasu uważano ją za największego w Kanadzie producenta odzieży męskiej. Większość pracowników stanowili francuskojęzyczni Kanadyjczycy i Włosi, kadrę kierowniczą - przeważnie Żydzi. Nathan, znany jako N.B., był odpowiedzialny za fabrykę, pracowników, park ma- 20 szynowy i kontakty z dostawcami. Horace, H.R., kierował biurem i odpowiadał za współpracę z kupcami i właścicielami sklepów. Miał wszystkie cechy szefa firmy: był ujmujący, wygadany, leniwy i napuszony. Doczekał się Orderu Imperium Brytyjskiego. Nathan, pomimo częściowego inwalidztwa, działał aktywnie w pracach firmy. Czuł się jednak dotknięty faktem, że podlega młodszemu bratu. Możliwe, że jego niechęć do brata przeszła na Cohena, który później ograniczał swoje kontakty z rodziną. W "Beauty at Close Ouarters" (Piękno z bliska), roboczej wersji "Ulubionej gry", narrator opisuje tę zależność. Ojciec bohatera był "tłuściochem, któremu z łatwością przychodziło się śmiać z każdym, prócz swoich braci". Narrator wyjaśnia przy tym, że "wszyscy wyprzedzali ojca w drodze do sławy". Nathan nie zdradzał skłonności do wystawnego życia, niemniej z racji przynależności do bogatszej klasy średniej zatrudniał szofera i ogrodnika w jednej osobie, pokojówkę oraz nianię, katolicką Irlandkę o imieniu Ann. Kobieta ta była oddana Cohenowi i miała na niego szczególny wpływ. Często prowadzała go do kościoła, wyrabiając w nim zamiast lęku szacunek do wszechobecnego w Montrealu katolicyzmu. Cohen spędzał u niej Boże Narodzenie i, jak sam stwierdził, wychowano go "w pewnym stopniu po katolicku". Wspomina: "Kościół wzbudzał we mnie romantyczne uczucia, a chrześcijaństwo postrzegałem jako potężne misyjne ramię judaizmu, co pozwalało mi je traktować z pewnym protekcjonalnym zainteresowaniem. Nie musiałem wierzyć". W rodzinie Cohenów rygoryzm ojca brał górę nad przyziemną osobowością matki. Nathan zawsze nosił garnitur, a sporadycznie również monokl i getry. Leonard rzadko widywał go bez marynarki. Zdjęcie z Tarpon Springs na Florydzie, gdzie Nathan spędzał urlop, przedstawia go w garniturze na tle łodzi rybackich i poławiaczy gąbek. Również Leonard musiał wkładać do kolacji garnitur, lub - w ostateczności - czasem sportową marynarkę. Jego siostra, Esther, sprzeczała się z ojcem, który nie akceptował jej zwyczaju częściowego tylko rozkładania serwetki. Nathan wpadał też w złość, kiedy buty i kapcie poszczególnych członków rodziny nie stały równo pod ich łóżkami. Życiem rodzinnym, zawodowym i towarzyskim Cohenów rządziły surowe obyczaje. Nathan, choć sam nie uchodził za erudytę, dostrzegał wartości płynące z książek. Synowi podarował oprawiony w skórę komplet 21 dziel poezji angielskiej. Matka również nie była namiętną czytelniczką. Cohen pamięta, że na jej półce stała tylko jedna książka, rosyjskie wydanie Gogola. Nathan czytał dzieciom głośno, mimo że nie miał do tego daru. Leonard uważał, że ojciec byt małomówny, zamknięty w sobie i skryty. Entuzjazmował się głównie wodewilami i operetkami. Do jego ulubieńców należeli: sir Harry Lauder* i spółka autorska Gilbert - Sullivan**. Zajmował się także fotografią. Filmowiec-amator Nathan Cohen dokumentował na celuloidzie życie swoich dzieci. Fragmenty jego produkcji wykorzystano w zrealizowanym przez National Film Board (Zarząd Kinematografii Narodowej) filmie z 1965 roku "Ladies and Gentlemen, ...Mr. Leonard Cohen" (Szanowni państwo, ...pan Leonard Cohen). Zainteresowania ojca przeszły na syna, który od wczesnych lat pasjonował się fotografią i lubił pozować do zdjęć. W szkolnej kronice Westmount High School z 1951 roku Cohen wymienia fotografię jako swoje hobby. Ten temat pojawia się w "Ulubionej grze" i "Pięknych przegranych" (Beautiful Losers). W dzieciństwie Cohen miał małego teriera szkockiego o imieniu Dzwonek, od dźwięku wydawanego przez numerek przy obroży. Dostał go w prezencie od rodziców, czym sprawili mu prawdziwą niespodziankę. Tę scenę opisał w "Pięknie z bliska". Właściwie matka nazwała psa Towariszcz, ale ojcu imię to nie przypadło do gustu, gdyż mu się kojarzyło z traktatami rosyjsko-niemieckimi. Piętnaście lat później Dzwonek zgubił się podczas burzy śnieżnej. Wiosną odnaleziono go martwego pod gankiem domu sąsiadów. Pies był jednym z najbliższych przyjaciół małego Leonarda. Cohen nadal przechowuje jego zdjęcie w swoim domu w Los Angeles. Po dziś dzień nie chce mieć nowego psa, chociaż hodował rybki akwariowe, kurczęta, myszy, żółwie, w dzieciństwie nawet odratowanego gołębia. Na siódme urodziny ojciec kupił synowi "Małego Chemika", a w piwnicy urządził mu laboratorium. Używając palnika alkoholo- * Harry Lauder, żyt w latach 1870-1950, szkocki baryton, piosenkarz wodewilowy (przyp. tłum.). ** Twórcy musicali - Arthur Sullivan pisał muzykę, a William Gilbert libretta (przyp. tłum.). 22 wego i chemikaliów, Cohen otrzymywał barwniki, atrament sympatyczny i inne mikstury. Razem z kolegami, którzy do niego przychodzili, tworzył nowe kolory i płyny. Spokojne, upływające w rodzinnym cieple dzieciństwo Cohena zburzyła postępująca utrata zdrowia ojca i jego przedwczesna śmierć. W "Pięknie z bliska" jest przywołana poruszająca scena, gdy złamany chorobą ojciec, z synem u boku, wchodzi w domu po schodach, przed każdym stopniem robiąc minutowe odpoczynki. Nawet wtedy "nie przerywał snutej opowieści i nigdy nie przystawał, żeby ponarzekać na ból, jaki sprawiało mu wchodzenie. Bardzo szybko jednak nie mógł złapać tchu i resztę drogi pokonywali w ciszy". W "Ulubionej grze", w scenie pogrzebu Cohen relacjonuje szczegółowo swój gniew w obliczu śmierci ojca w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, powagę stryjów, koszmar otwartej trumny i niezdolność matki do stawienia czoła tragedii. Na temat swojego stanu ducha mówił po latach: "Moje uczucia były stłumione [...]. Odkryłem je w sobie dopiero w okolicach czterdziestki. Musiałem się otworzyć. Bytem bardzo otwarty na Biblię, autorytety... Brak ojca, skoro już go nie miałem, próbowałem jakoś zdyskontować, uporać się z kompleksem Edypa, wytworzyć w sobie pozytywne uczucia". Po śmierci ojca Leonard wyszedł zwycięsko z wiele dlań znaczącego sporu z matką, komu ma przypaść pamiątkowy wojskowy pistolet Nathana. Cohen był pod wrażeniem wojennych wyczynów ojca i swego czasu skwapliwie przystał na jego pomysł wysłania syna do akademii wojskowej. W "Ulubionej grze" znajdujemy opis sporu o pistolet, przedstawionego w powieści jako ważny talizman: "była to duża trzydziestkaósemka w kaburze z grubej skóry [...]. Śmiercionośna, kanciasta i precyzyjna, czaiła się w ciemnej szufladzie, kryjąc w sobie niebezpieczny potencjał. Metal był zawsze zimny". Cohena stale fascynowała broń. Dał temu wyraz w powieści "Piękni przegrani", wkładając w usta F. słowa: "urzekła mnie magia rewolwerów". Przez kilka lat miał nawet własny rewolwer. W napisanej przez siebie piosence "Rainy Night House" Joni Mitchell śpiewa, jak pod nieobecność matki Cohena pojechała z nim taksówką do domu w Westmount: "Wyjechała na Florydę i zostawiła cię sam na sam z pistoletem twojego ojca". W utworze "Noc zapada" (The Night Comes On) z wydanego w roku 1985 albumu "Różne postawy", ranny ojciec mówi synowi: 23 "Synu, książki weź z karabinem i pamiętaj, kto okłamuje nas". I noc zapada, spokojna tak; chciałbym wierzyć, że ojciec się mylił, ale młodzi nie znoszą kłamstw*. Pistolet pozostawał w domu rodzinnym aż do kradzieży w przeddzień śmierci Mashy w 1978 roku. Cohena naszła kiedyś refleksja, że jego zniknięcie pozbawiło dom ochrony. Jak ważną odgrywał rolę, wyjaśnia narrator "Ulubionej gry": "Pistolet stanowił dowód na to, że [konający ojciec] był niegdyś wojownikiem". Ból związany ze śmiercią ojca Cohen znosił ze stoicyzmem. Wiele lat później powiedział: "Nie miałem poczucia wielkiej straty może dlatego, że odkąd sięgałem pamięcią, ojciec był zawsze bardzo chory". W poświęconym mu, nigdzie niepublikowanym wierszu, który powstał na wyspie Hydra, Cohen pisze: Nikt nie jest podobny do mego ojca tylko ja Na całym świecie ja jeden noszę jego twarz Bywam w miejscach których on nigdy by nie odwiedził pośród ludzi którzy sądzą, że jestem sobą. Po śmierci Nathana zmienił się status Mashy w rodzinie, a wraz z nim jej sytuacja finansowa. Dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa zastąpił stan niepewności. Cohen znalazł się w niezręcznej sytuacji: jego zatrudnienie zależało od stryjów, a dochody - od rodziny. Ta zmiana statusu, choć subtelna, była gruntowna i wszyscy ją odczuwali. Najbardziej, co zrozumiałe, cierpiała Masha. Objawiało się to u niej huśtawką nastrojów i okresowymi nawrotami depresji. Trzynaście lat później swoją pierwszą książkę "Porównajmy mitologie", Cohen zadedykował ojcu. Temat jego śmierci podejmuje w wierszu "Rites" (Rytuały). Surowo krytykuje stryjów za to, że nie pozwolili umrzeć ojcu w spokoju, nierealistycznie wieszcząc ozdrowienie, kiedy konał. Śmierć, co wcale nie dziwi, jest również tema- * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego - wybrane wiersze i piosenki, tłum. Maciej Karpiński, Da Capo, Warszawa 1999, s. 361. 24 tem eseju napisanego przez Cohena na studiach. Autor podkreśla w nim siłę, z jaką "śmierć oddziałuje zawsze na jednego z żyjących. Rana zabliźnia się wolno". Kiedy zmarł ojciec, Cohen uczęszczał do Roslyn School - pobliskiej szkoły podstawowej. Uczył się dobrze, choć specjalnie się nie wyróżniał. W szkole kładziono nacisk na zajęcia fakultatywne, w tym na wychowanie plastyczne i sport. Leonard lubił jedno i drugie. Przez dwa popołudnia w tygodniu i w niedzielne poranki uczył się w szkole hebrajskiej przy synagodze. Jako jeden z Cohenów musiał sprostać zwiększonym wymaganiom i ciężej pracować, ale za to już w wieku sześciu lat znał hebrajski i podstawy judaizmu. Chociaż panna Gordon i pan Lerner, nauczyciele, mieli na niego duży wpływ, ani oni, ani nikt inny nie kazał mu nigdy usiąść i posłuchać, czego chce od niego Bóg. Nie otrzymał wychowania religijnego. Jak sam powiedział, było ono w pewnym sensie ateistyczne. W szabat rodzina chodziła do Szaar Haszomajim. Regularna bytność w synagodze wzmocniła judaizm Cohena. W jego pamięć wrył się następujący obraz ze świątyni: oto w trzecim rzędzie siedzieli kolejno: "stryj Horace, brat stryjeczny David, ja, stryj Lawrence, bracia stryjeczni, kuzyn Sidney i inni członkowie rodziny. Cały sznur Cohenów śpiewał pełną piersią". Było w tym coś podniosłego; bo chociaż ludzie przychodzili się tu pomodlić, gdyż tak nakazywała im wiara, często czynili to z szacunkiem, ale bez uczucia. U Cohena znajomość hebrajskiego ograniczała się do liturgii: "umiałem się zwracać do Wszechmogącego po hebrajsku, dopóki dotyczyło to wyłącznie mojego zbawienia!". W roku 1945, w wieku jedenastu lat, Cohen rozpoczął edukację innego typu. Zobaczył wtedy zdjęcia z obozów koncentracyjnych. Dopiero ten moment określa jako właściwy początek swojej żydowskiej edukacji i świadomości, że Żydzi są "profesjonalistami w cierpieniu". Pogląd ten ugruntowała w nim podróż do Izraela jego siostry, która udała się tam w 1949 roku z grupą żydowskich studentów. Cierpienia Żydów sprawiły, że we wczesnym wieku Cohen miał już przekonania polityczne. W roku 1947 Cohen przystąpił do bar micwy. Czytając Torę, dał wyraz pełnej przynależności do wspólnoty judaistycznej. Cieniem na to wydarzenie rzuciła się jednak nieobecność ojca: nie było komu odmówić tradycyjnej modlitwy kończącej ojcowską odpowiedzial- 25 ność za syna. Uroczystość w synagodze tylko częściowo rozproszyła smutek tego dnia. Naukę w szkole średniej Westmount High Cohen rozpoczął w roku 1948. Wybrany do rady uczniowskiej, został później jej przewodniczącym. Okazał się przekonującym politykiem, pełnym czaru, obdarzonym zdolnościami organizacyjnymi. W "Pięknie z bliska" podał fikcyjny powód kandydowania w wyborach na przewodniczącego: urok kończącej kadencję przewodniczącej i perspektywa kilkugodzinnego instruktażu, jak sobie radzić na tym stanowisku. Cohen był również członkiem kolegium redakcyjnego, sprawującego nadzór nad wydawaniem gazetki uczniowskiej i szkolnej kroniki. Co zaskakujące, chętnie uprawiał różne sporty: kolarstwo, narciarstwo przełajowe, pływanie i żeglarstwo. Nieoczekiwanie znalazł się w składzie szkolnej drużyny hokejowej. Był też przewodniczącym Produkcji Uczniowskich - kółka dramatycznego. Wkrótce ukazał się jego pierwszy utwór drukiem: bożonarodzeniowa satyra na świąteczne zjazdy rodzinne, powielona i rozprowadzona wśród wykonawców. Pod zdjęciem maturalnym w kronice Westmount High z roku 1951, w rubryce "ambicja" wpisał: "chcę być światowej sławy mówcą", a w rubryce "rozrywka": "w wolnych chwilach prowadzenie zespołowego śpiewania piosenek". Znajdował również czas dla dziewcząt; na odwrocie legitymacji rady uczniowskiej z roku szkolnego 1950/51 widnieją pośpiesznie zapisane nazwiska i numery telefonów dwóch uczennic. Pan Waring, nauczyciel angielskiego, popierał zainteresowania literackie Cohena. Pisanie zaczęło więc odgrywać poważniejszą rolę w jego życiu. Coraz bardziej nad towarzystwo przyjaciół przedkładał samotność i zaraz po lekcjach biegł do domu, żeby pisać. Początki jego twórczości to przede wszystkich krótkie wiersze i opowiadania oraz młodzieńczo szczere zapiski w pamiętniku. Mimo że lubił samotność, miał wielu kolegów, w tym kuzynów i Morta Rosengartena. Popularne hasło, kiedy się skrzykiwali, brzmiało "BDC i Rosengartena", czyli "Bojowy Duch Cohenów i Rosengartena". Grono znajomych Cohen powiększył w trakcie studiów na uniwersytecie. Weszli do niego: Henry Zemel, Mikę Dodd-man, Derrik Lyn, Robert Hershorn, Harold Pascal i Lionel Tiger. W tamtych czasach jednym z najlepszych przyjaciół Cohena był Danny Usher. Często spacerowali w prochowcach po Murray Park, czytając i rozmawiając. Zawsze można ich było rozpoznać: Danny był wysoki i kościsty, Cohen niski i zaokrąglony. 26 W tym samym czasie Cohen "pływał w morzu judaizmu". Zgłębiał religię, przestrzegał rytuałów i zwyczajów, ale pochodził do nich krytycznie. Jego późniejsze odejście od praktyk judaistycznych nie wynikało z negowania tradycji, którą uwielbiał, ale z troski o judaistyczne "metody i medytacje". W ramach życiowych zainteresowań dyscypliną i porządkiem oraz z chęci zrozumienia ich mechanizmów, inne dociekania duchowe Cohen sprowadził do pragnienia "wniknięcia w system odrobinę głębiej". Edukację Cohena, tę świecką i tę religijną, uzupełniała muzyka. Biorąc przykład z Esther, zaczął pobierać lekcje gry na pianinie u panny McDougall. Nie robił szybkich postępów. Ćwiczył niesystematycznie w małym pokoiku w suterenie, gdzie stało pianino. Wolał spontaniczność wygrywania melodii na piszczałce, z którą się nie rozstawał. Uczył się też grać na klarnecie. Szło mu dobrze do tego stopnia, że zasilił szkolny zespół. Niebawem jednak pierwsze miejsce w jego muzycznych poszukiwaniach zajęła gitara. W szkole średniej Cohen zainteresował się również hipnozą, którą odkrył za sprawą ojca jednej ze swoich pierwszych dziewczyn. Co prawda podjęta przez ojca dziewczyny próba wprowadzenia Cohena w trans nie powiodła się, ale zauroczenie chłopaka tym zjawiskiem wcale nie osłabło. Pogłębiając swoją wiedzę, przeczytał podręcznik "25 Lessons in Hypnotism. How to Become an Expert Operator" M. Younga z 1899 roku. Jedynym rekwizytem, jakim dysponował, był żółty ołówek. Poruszał nim wolno w przód i do tyłu przed oczami medium. Wystarczyło to do zahipnotyzowania pokojówki. Cohen ją rozebrał i tak spełniła się jego młodzieńcza fantazja. Gorzej natomiast poszło mu z wyprowadzeniem kobiety z transu. Próbował ją ocucić, uderzając w policzki - bez większego powodzenia. W obawie że matka wróci do domu i wszystko się wyda, poratował się podręcznikiem i wreszcie mu się udało. Lato spędził w charakterze wychowawcy na Camp Sunshine, obozie dla dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi. Tam też zahipnotyzował jedną z wychowawczyń, odsłaniając przed chętną pacjentką szczegóły jej życia, o których zapomniała. Cohen kontynuował swoje zainteresowanie hipnozą w aspekcie jej transcendentnej mocy. W "Pięknie z bliska" pisze: "Pragnął dotykać ludzi jak magik, przemieniać ich lub krzywdzić, wyciskać na nich swoje piętno, sprawiać, żeby byli piękni. Chciał być hipnotyzerem, który sam nie ryzykuje zapadnięcia w trans. Chciał się całować z jednym okiem otwartym". Ambicją Cohena było przemieniać ludzi 27 i sprawiać, żeby byli "piękni", a jednocześnie na to patrzeć. Podobnie jak jego bohater, Breavman, Cohen wierzył "w istnienie jakiejś stycznej wyprowadzonej ze zwykłych cykli codziennego życia, w istnienie formuły, która nie przemienia gruzów w złoto, ale czyni je pięknymi". Chciał zostać "kapłanem-czarodziejem". Hipnoza była najwcześniejszym przejawem realizacji tego zadania. Jej późniejszymi formami miały się stać poezja i muzyka. U kilkunastoletniego Cohena ujawniła się fascynacja nocnym życiem miasta i tym, co się dzieje na jego ulicach. W wieku trzynastu lub czternastu lat zaczął się wieczorami wymykać z domu. Spacerował po centrum, obserwując ćpunów, prostytutki, życie kawiarniane i ekscytującą atmosferę miasta. Kupował w kawiarni kanapkę i słuchał szafy grającej, co należało do jego ulubionych zajęć. Miał również nadzieję, że pozna jakieś dziewczęta. Zazwyczaj wypuszczał się na te wycieczki w pojedynkę, chociaż sporadycznie zabierał ze sobą przyjaciela, Morta Rosengartena. Czasami, kiedy wracał do domu, zaniepokojona nieobecnością syna matka rozmawiała już przez telefon, opisując policjantowi jego płaszcz. Potem kazała mu się kłaść do łóżka, a zza zamkniętych drzwi dobiegał jej krzyk. "Wzywając nieboszczyka męża na świadka występków syna, Boga zaś na świadka swojej drogi przez mękę, narzekała, że musi sprawować obowiązki jednocześnie matki i ojca". Tymczasem Cohen idąc w miasto, chciał potwierdzić w ten sposób heroiczną wizję siebie samego, z "sercem pełnym zadawnionych krzywd, z powodu których zasłużył na współczucie niezliczonej publiczności". Ten idealistyczny opis niezbyt odbiegał od jego sytuacji w początkach muzycznej kariery. W 1949 roku w życiu piętnastoletniego Cohena miały miejsce dwa doniosłe wydarzenia: kupił gitarę i odkrył Lorce. Wiedziony muzyczną ciekawością, przypuszczając, że dziewczęta prędzej zainteresują się gitarzystą niż klarnecistą, pianistą lub grającym na ukulele, w lombardzie przy Craig Street Cohen kupił za dwanaście dolarów starą gitarę. Miała stalowe struny, co czyniło ją, jak się wyraził, "nieposkromioną". W tamtych czasach gitarzystów nie uważano za poważnych muzyków, panował wręcz pogląd, że na tym instrumencie grają wyłącznie komuniści. Dopiero po poznaniu dziewiętnastoletniego hiszpańskiego imigranta, który przygrywał młodym kobietom w Murray Hill Park, Cohen zdał sobie sprawę z istnienia strun nylonowych i flamenco. 28 Ciemnowłosy, przystojny, ognisty i samotny Hiszpan uosabiał kulturę i talent muzyczny, które na Cohenie wywarły duże wrażenie. Po trzech lekcjach umiał już zagrać kilka akordów i liznął podstawy flamenco. Kiedy młody nauczyciel nie przyszedł na czwartą lekcję, Cohen zadzwonił do jego pensjonatu i usłyszał, że Hiszpan popełnił samobójstwo. Nigdy nie poznał szczegółów tej historii, ale był wdzięczny losowi za te kilka lekcji, podczas których poznał podstawy kompozycji i układ akordów. Śpiewał teraz w duecie z Mortem Rosengartenem, który wcześniej nauczył się grać na banjo, a często przyłączała się do nich matka. "Jestem znacznie lepszy, niż zwykło się o mnie mówić przez bardzo długi czas. Wbrew powszechnym opiniom znałem nie trzy, ale pięć akordów", powiedział kiedyś. W tym samym roku, równie przypadkowo, Cohen natrafił na "Poezje wybrane" Federica Garcii Lorki, autora, którego zupełnie dokąd nie znał. Jak stwierdził z przekąsem, Lorca "zrujnował" mu życie swoim pesymizmem i straszliwą siłą swojej poezji. W wywiadzie z października 1986 roku starał się wyjaśnić, iż w pewnym sensie Lorca: wprowadził mnie w tajniki poetyckiej gry. Wykształci} mnie. Dzięki niemu uprzytomniłem sobie dostojność smutku bijącego z muzyki flamenco. Zacząłem też doznawać głębokich wzruszeń, wyobrażając sobie cygańską parę w tańcu. Za sprawą Lorki w moim piętnastoletnim umyśle zagościła Hiszpania. Później zaś stałem się zagorzałym sympatykiem wyrosłego na gruncie wojny domowej lewicowego ruchu folkowego, wyrażającego się również w pieśni. Wielokrotnie Cohen powtarzał wersy, które doprowadziły do utraty jego własnej niewinności: Pod bramą Elwiry chcę ujrzeć cię znów aby poznać twe imię i zapłakać bez słów*. Jest to fragment wiersza Lorki pt. "Gazela porannego targowiska" z cyklu "Dywan Tamarit". Jak wiemy, Lorca wywarł brzemienny wpływ na twórczość poetycką i piosenkarską Cohena. Otwierał listę jego poetyckich wzorów. Potem wpisali się nią: Louis Dudek, F.R. Scott, A.M. Klein i Irving Layton; ale na początku był Lorca: jego poezje stanowiły dla Cohena pierwsze źródło inspiracji. * Federico Garcia Lorca, Poezje, tłum. Irena Kuran-Bogucka, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1982, s. 297. 29 Federico Garcia Lorca zginąt w Granadzie, rozstrzelany 19 sierpnia 1936 roku przez miejscową bojówkę Falangi, wkrótce po przyjeździe do Hiszpanii, do której wrócił, żeby wesprzeć Republikę. Idąc za Lorcą, Cohen wydumał sobie, że w jego ciele płynie mieszanka żydowsko cygańskiej krwi. Zaraził się elegijnym tonem twórczości poety i podzielał jego wiarę w duchowy Absolut. Kręgi tematyczne obecne w dorobku Cohena mają swoje podłoże w trzech pytaniach postawionych przez Lorce: Czy mam ponosić winę za to, że jestem romantycznym marzycielem w życiu rządzonym niepodzielnie przez materializm i głupotę? Czy mam ponosić winę za to, że mam serce i że urodziłem się pośród ludzi, których interesują tylko pieniądze i wygody? Jakie piętno wycisnęła namiętność na moim czole? Pisaniem poezji Leonard Cohen zajął się na poważnie w wieku szesnastu lat, rok po odkryciu Lorki. Tak wspomina: Siedziałem właśnie przy karcianym stoliku na osłonecznionym ganku, kiedy postanowiłem rzucić pracę. Pracowałem wtedy w odlewni stopów miedzi (W.R. Cuthbert & Co.). Pewnego ranka pomyślałem, że więcej tego nie wytrzymam; wyszedłem na skąpany w słońcu ganek i zacząłem pisać wiersz. Towarzyszyło temu cudowne uczucie władzy i potęgi, wolności i siły. Innym wyjaśnieniem był jego pociąg do dziewcząt: Pożądałem ich, a nie mogłem ich mieć. W rzeczywistości moja poezja narodziła się na liścikach, które pisywałem do kobiet, żeby je zdobyć. One puszczały moje pierwociny w obieg i wkrótce ludzie zaczęli to nazywać poezją. Kiedy nic nie wskórałem u dziewczyn, zwróciłem się do Boga. Od samego początku, od pierwszych poetyckich wprawek Cohen narzucił sobie karność i dyscyplinę pracy. Podczas gdy jego przyjaciele spędzali czas w sposób typowy dla swoich rówieśników, Cohena pochłaniało pisanie. Jego przyrodnia siostra pamięta, że często pracował do późna w nocy. Jednym z produktów tych nieprzespanych nocy byt esej "Murray Park at 3 a.m." (Murray Park o trzeciej rano), w którym Cohen ogłosił się właścicielem parku: "Jest mój, ponieważ 30 najbardziej go kocham". Wymienia formy swojej dominacji: począwszy od zmyślonych napadów na tenisistów, skończywszy zaś na kontroli nad żaglówkami, sunącymi chaotycznie po stawie. Wycementowane sadzawki rozmieszczone "na wielopoziomych kamiennych placach, połączonych ze sobą kamiennymi schodami i otoczone strzyżonymi żywopłotami, wyglądają jak tło jakiegoś tonącego we mgle egzotycznego domu lub pałacu miłości". Słuchając odgłosów własnych kroków w drodze do domu, myśli: pierwsza miłości, "ty opromieniłaś mnie światłem. Tkwiłem w ciemności". Przyjaciele Cohena rozumieli, że jego zaangażowanie w pisarstwo nie ma w sobie nic z pozy. Wymyślili nawet zabawę z "Antologią poezji angielskiej". Otwierali ją na chybił trafił i czytali mu jeden wers, oczekując na wyrecytowanie dalszej części utworu. Cohen i jego przyjaciele byli miłośnikami filmu. W sobotnie popołudnia chodzili do kina przy Ste-Catherine Street. Jednakże zgodnie z prawem panującym w Montrealu, młodzież poniżej szesnastego roku życia miała wstęp na salę tylko w towarzystwie dorosłych. Cohen obszedł ten problem, przerabiając daty urodzenia w miesięcznych biletach tramwajowych młodocianych kinomanów. To małe fałszerstwo nie mogło jednak ukryć faktu, że Cohen był po prostu za niski jak na szesnastolatka. Bilety kupował więc najwyższy chłopiec, po czym wszyscy, z duszą na ramieniu, szli długim korytarzem, na którego końcu bileter często zawracał Cohena. Statystycznie rzecz biorąc, udawało mu się wchodzić zaledwie raz na pięć podejść. Przyjaciół obowiązywał ścisły kodeks postępowania: każdy wchodził na własną rękę. Jeśli któremuś powinęła się noga, nie obowiązywała solidarność grupowa powodowana współczuciem. Wzrost Cohena stanowił problem do tego stopnia, że na swojej bar micwie potrzebował podnóżka, gdyż bima* zasłaniała mu widok. Po przeczytaniu w "Reader's Digest", że doprzysadkowe zastrzyki hormonalne gwarantują wyższy wzrost, skontaktował się z lekarzem rodzinnym, który jednak odradził mu tę eksperymentalną kurację. Cohen próbował też wkładać w buty chusteczki higieniczne, ale o wadach tej metody przekonał się szybko na szkolnym balu, kiedy dał o sobie znać ból. Na tym skończyły się jego próby zyskania paru centymetrów wzrostu. Przez kilka lat podczas wakacji Cohen jeździł na obozy, pierwszy raz w 1944 roku na Camp Hiawatha w Górach Laurentyńskich, * Podium w synagodze (przyp. tłum.). 31 gdzie poznał swojego najlepszego przyjaciela, Morta Rosengartena. W opinii z Camp Wabi-Kon w północnym Ontario z 26 sierpnia 1949 roku czytamy o jego zdolnościach przywódczych, ale też o niechęci do obozowego regulaminu. Na tych i późniejszych obozach Cohen wprawiał się w grze na gitarze. Już jako wychowawca często prowadził zespołowe śpiewanie, chyba że akurat przyszła mu do głowy jakaś inna rozrywka, na przykład konkurs poezji haiku. W 1950 roku Cohen pojechał jako wychowawca na Camp Sunshine, obóz dla dzieci żydowskich. Poznał tam Żydów niepodobnych do siebie: ekstrawaganckich, rozemocjonowanych, których ideowość nie była fanaberią, lecz koniecznością. W odróżnieniu od Westmount High, szkoły, do których uczęszczali, były niemal całkowicie żydowskie. Podczas gdy Cohenowie lubili "myśleć o sobie jak o wiktoriańskich dżentelmenach wyznania mojżeszowego", wychowawcy obozowi uważali się przede wszystkim za Żydów. Dwudziestosiedmioletni Irving Morton, kierownik obozu, był socjalistycznym intelektualistą i pieśniarzem rolkowym. Zebrał pokaźną kolekcję pieśni sławiących robotników: od załogi Dżankoj - żydowskiej spółdzielni na Krymie, po górników rozpaczliwie walczących o lepszy byt. Wyznawał też ideę "obozu twórczego", nieskrępowanego dyscypliną i wolnego od współzawodnictwa w imię rozwoju osobowości. Na tym samym obozie jeden z najbliższych przyjaciół Cohena, Alfie Magerman, pokazał mu "The People's Songbook", śpiewnik ludowy, którego repertuar ćwiczył codziennie rano z ojcem, jak się okazało, działaczem związkowym. Śpiewnik oddawał ducha nowej kultury folkowej, "amatorskich pieśni protestu i afirmacji". Były to czasy Woody'ego Guthriego, Josha White'a oraz "The Weavers", którzy debiutowali w "Village Vanguard" w 1949 roku. Wszystkie utwory w śpiewniku - niemiecka pieśń antyfaszystowska, francuska piosenka partyzancka czy też "Viva la Ouince Brigada" - historyczna pieśń Piętnastej Brygady Międzynarodowej, wchodzącej w skład hiszpańskiej armii republikańskiej - miały wymowę polityczną, patriotyczną lub kontestacyjną. Pieśni pionierów osadnictwa żydowskiego w Palestynie, chińskiego ruchu oporu, niemiecka pieśń solidarnościowa do słów Brechta wydrukowana na stronie z "Gwiaździstego Sztandaru"* były dla Cohena dowodem na to, że pieśni mogą traktować o proteście, oporze lub walce narodowowyzwoleńczej. * Hymn amerykański (przyp. dum.). 32 Utwory, które później wykonywał: "Stara rewolucja" (The Old Revolution), "Partyzant" (The Partisan) i "Zdrajca" (The Traitor) odzwierciedlają treści zawarte w tym śpiewniku. Jak sam powiedział: "Po jego lekturze doszedłem do ciekawej konstatacji, że upadek nazistów spowodowała muzyka". Na przykładach Woody'ego Guthriego, Bertolda Brechta i Earla Robinsona (kompozytora "Joego Hil-la") Cohen zrozumiał, że pieśni mogą być nośnikiem zarówno myśli społecznej, jak też osobistej nadziei. Śpiewnik uświadomił mu potencjał tkwiący w muzyce folkowej; pewności w tej kwestii nabrał jednak po wysłuchaniu występu Josha White'a w chińskiej restauracji "Ruby Foo" w 1949 roku. Chociaż Cohena fascynował świat raczkującego dopiero popu, chociaż wykradał się po nocach z domu, żeby słuchać muzyki z szaf grających, to jego pierwszą miłością był folk. "Dzięki zainteresowaniu muzyką folkową odkryłem, czym jest liryka i to odkrycie doprowadziło mnie do poważniejszych studiów nad poezją". W tamtym czasie Cohen uważał się za pieśniarza, a nie kompozytora i autora tekstów, mimo że w 1951 roku skomponował swój pierwszy utwór. Wespół z innym wychowawcą przez całe lato pracował nad melodią i kiedy była gotowa, poszli to uczcić do miejscowej restauracji. Nieoczekiwanie z szafy grającej usłyszeli identyczną piosenkę jak tę, nad którą wylali morze potu. Okazało się, że w swojej kompozycji zapożyczyli melodię przeboju dnia "Why, Oh Why" i ich trud poszedł na marne. Wkrótce jednak Cohen podjął kolejną próbę, której zwieńczeniem był utwór "Twelve O'Clock Chant" (Pieśń o dwunastej). Wykonywał go we wspomnianym już filmie z 1965 roku "Szanowni państwo, ...pan Leonard Cohen". Synkopowy charakter tej pieśni folkowej, jej słowa i tematyka oraz wyrażone w niej emocje stanowią zrąb późniejszych struktur rytmicznych, melodii i tekstów ballad Cohena. W roku 1950 matka Cohena, Masha, poślubiła Harry'ego Ostrowa, montrealskiego aptekarza. Wkrótce potem stwierdzono u niego stwardnienie rozsiane. Fakt ten nasunął domysły, że Ostrów wiedział wcześniej o swojej chorobie i zataił to przed Mashą. W przeszłości pielęgnowała już Nathana i teraz jej rola miała się powtórzyć. Była co prawda dyplomowaną pielęgniarką, ale nie chciała, by opieka nad chorymi stała się treścią jej życia. Między matką Cohena a jego ojczymem narastało więc wyczuwalne napięcie. Pomimo obecności w domu starszego od siebie mężczyzny, Cohen nadal odprawiał obrzędy z okazji zwykłych i ważniejszych świąt żydowskich. W 1957 ro- 3. Różne postawy.. 33 ku Masha i Harry żyli już w separacji; Ostrow przeniósł się na Florydę, w nadziei, że tamtejszy klimat złagodzi przebieg choroby. Po śmierci ojca Cohen nie czuł się związany w rodziną. Lwią część czasu spędzał w swoim pokoju, czytając i pisząc. Od wczesnych lat żył własnym życiem. Był to czas odkryć, doświadczeń i wyimaginowanych wypraw. Rodzina pobłażała jego samotniczym zwyczajom i nikt go nigdy nie spytał, jak się z tym czuje. W okresach, gdy nie interesowano się nim, słabiej się uczył; zawsze jednak starczało mu silnej woli, żeby się podciągnąć w nauce. "W tamtych czasach nie wzywało się z płaczem pomocy. Po prostu robiło się swoje. Poprawiało się stopnie". Stosunki Cohena z siostrą Esther, choć luźne, układały się dobrze. Jednakże w okresie dojrzewania brata miała już z nim słaby kontakt: była od niego starsza o cztery i pół roku. Oddalały ich od siebie różne zainteresowania i kręgi znajomych. Nie uczyli się wspólnie w domu. Nie spotykali się w synagodze, hebrajskiej szkole, na lekcjach muzyki i pływania, a także podczas zajęć w "B'nai B'rith"*. Mimo to Esther popierała jego próby pisarskie, a on śpiewał jej swoje piosenki i dawał do przeczytania napisane wiersze. Z upływem czasu, po wyjeździe Esther do Nowego Jorku i jej ślubie z Victorem Cohenem, stali się sobie bliżsi. Od wczesnej młodości interesowały Cohena kobiety. Jedną z pierwszych była Yafa Lerner ("Króliczek"), młoda montrealka interesująca się tańcem. Pierwszą poważną miłością Cohena była jednak Freda Guttman, siedemnastoletnia studentka sztuk pięknych, którą poznał, mając szesnaście lat. Po roku studiów na Uniwersytecie McGilla Freda przeniosła się do Akademii Wzornictwa na Rhode Island, co nie przeszkodziło im widywać się jeszcze przez kilka lat. Ich związek napędzało wzajemne zauroczenie o podłożu tak seksualnym, jak artystycznym. Cohen czytał Fredzie nowe utwory, śpiewał piosenki i zabierał ją na przyjęcia. Latem 1955 roku załatwił dla obojga posady wychowawców na obozie "B'nai B'rith" w Gatineau Hilis nieopodal Ottawy. Jak na obóz żydowski, byli niezwykłymi postaciami: on - poeta, ona - artystka. Z tamtego okresu pochodzi anegdota, że podczas ustawiania obozowiczów w szeregu Cohen lubił cytować Yeatsa. Freda pojawia się w wierszu "Mucha" (Fly), * Międzynarodowa żydowska organizacja kulturalno-spoleczna (przyp. ttum.). 34 umieszczonym w pierwszej książce Cohena "Porównajmy mitologie". Ona też była autorką okładki i pięciu szkiców w środku. Kiedy ze sobą zerwali, Cohen napisał krótki esej o Fredzie i znaczeniu miłości w życiu. Byt to pierwszy z wielu utworów poświęconych kobietom, które znał. W eseju opisuje Fredę jako szczupłą, wąską w biodrach kobietę o "wyjątkowo pięknych udach". "Chyba dlatego to słowo pojawia się tak często w mojej poezji" - dodaje. Pociągały go w niej usta, czarne włosy, długie palce i ruchy. "Poruszała się zgodnie z własną logiką, z większą gracją niż wszystkie znane mi kobiety". Czasami była jego najbliższą towarzyszką, kiedy indziej zaś jej spostrzeżenia wydawały mu się banalne. Wkrótce ta zażyłość zaczęła go dusić. Zerwał z nią, ponieważ jej nie kochał, i w gruncie rzeczy nie wiedział "o miłości prawie nic". Uważał, że tego typu związek "ma coś wspólnego z wzajemnym zniszczeniem". Jak pisze: Żadnej kobiety nie kochałem wyłącznie dla niej samej, ale dlatego że złapaliśmy się razem w pułapkę czasu, pomiędzy przyjazdami pociągów, ich odjazdami oraz innymi zobowiązaniami. Kochałem, bo była piękna i byliśmy dwojgiem ludzi, którzy leżeli w lesie nad brzegiem ciemnego jeziora albo dlatego, że nie była piękna i byliśmy dwojgiem ludzi, którzy chodzili między budynkami i mieli jakieś pojęcie o cierpieniu. Kochałem, ponieważ kochało ją bardzo wielu lub bardzo wielu traktowało ją obojętnie. Kochałem, żeby uwierzyła, że siedzi na łące i że kładę głowę na jej kolanach lub uwierzyła, że jestem świętym i że jest ukochaną świętego. Żadnej kobiecie nie powiedziałem, że ją kocham, a kiedy pisałem "Kochanie", nigdy to nie znaczyło: Kocham cię. Ten niezwykły fragment, pochodzący najpewniej z roku 1956, swoisty manifest miłosny Cohena, przedstawia w ogólnym zarysie jego stosunek do miłości, niezmiennie taki sam. W tym poszukiwaniu i odrzucaniu każdego kolejnego uczucia jest jakaś wystudiowana schizofrenia. Nigdy nie myślałem o kobietach jak o leku na samotność. Moim zdaniem ludzie nie są aż tak niepowtarzalni, by w świecie żyjących, dla każdej, wyjątkowej i doskonalej osoby kochanej istniała ta jedna jedyna, wyjątkowa i doskonała, osoba kochająca; by los dopasował je na wcisk niczym elementy jakiejś układanki. Każda osoba, którą chcemy kochać, prowadzi nas ku miłości inną ścieżką. Ona zmienia nas, a my ją we 35 wszechobecnym ruchu. Miłość oferuje nam tyle różnych ścieżek, ile znajdziemy w dowolnie wybranym krajobrazie. W gruncie rzeczy takie poglądy stanowią swoistą ochronę dla niestałego serca Cohena. Swój zeszyt z potowy lat pięćdziesiątych, zawierający liryki o pragnieniu i lęku przed odtrąceniem, zatytułował: "Leonard Cohen. Wiersze powstałe w okresie, kiedy umierałem z miłości". Zasadniczy pogląd Cohena na miłość sprowadza się do tego, że jest ona niezbędna do egzystencji, ale dla każdego ma inne znaczenie. Ludziom potrzeba wielu partnerów na różne etapy ich życia. Kochaj w sensie ogólnym bez angażowania się w jakąś konkretną miłość, a zyskasz opinię wyrozumiałego przyjaciela i wiernego kochanka. Jeśli bowiem nigdy nie dopuścisz, by te role zawładnęły twoim sercem, możesz się w nich wprawiać i doskonalić. Dobrze strzeżone, twoje serce pozostanie wolne, nieskalane jakąkolwiek tuzinkową więzią. Dzięki temu z idealną dokładnością będzie odbijało wszystkie konstelacje gwiazd, odsłonięte w przyszłości przez rozstępujące się chmury. Ważne, byś do nikogo zanadto się nie zbliżał, ponieważ jutro możesz się stać czystą światłością. Zdaniem Fredy Guttman, pomimo oporu stawianego miłości, a może właśnie dlatego, Cohen był postacią charyzmatyczną. Chociaż wywodził się ze środowiska konserwatywnego, jakim była klasa średnia zamieszkująca Westmount, wciągał ludzi w swój świat poezji i namiętności. Jego determinacja, żeby zostać poetą, oraz wczesne próby w komponowaniu i śpiewie stanowiły źródło ogólnej fascynacji. Swój wizerunek wzmacniał, pojawiając się na przyjęciach z gitarą i śpiewając, ilekroć go o to poproszono. Jako cygan z mieszczańskiego Westmount Cohen zawsze stanowił zagadkę. Cały czas jednak pozostawał jednym i drugim. Pierwiastek mieszczański i cygański współistnieją u niego w harmonijnym kontrapunkcie. W odróżnieniu od jednego ze swoich najbliższych przyjaciół w tamtym okresie, Roberta Hershorna, na którym ciążył obowiązek prowadzenia rodzinnej firmy, Cohen nigdy nie brał poważnie pod uwagę włączenia się w interesy stryjów, chociaż od czasu do czasu wywierano na niego taką presję. Krocząc alternatywną drogą, Cohen nie buntował się jednak bardzo przeciwko życiu a la Westmount. Odnosił wrażenie, że jego rodzina, przy całym swoim znaczeniu, nie kierowała się żadną ideologią ani dogmatyzmem. Na ich życie: 36 składały się domowe zwyczaje i związki z lokalną społecznością. Byty to jedyne ograniczenia, jakim musiał się podporządkować każdy członek rodziny. Nie wiedziałem, co to bunt lub konflikt, ponieważ nie miałem się przeciwko czemu buntować. Nie miałem żadnego powodu, by wyrzec się rodziny. Zawsze bowiem istniała jakaś furtka. Nic nie każe mi walczyć z tym światem, zajmować jakiegoś stanowiska. Freda Guttman wspomina, że Masha miała obsesję na punkcie pomyślności syna i próbowała wzbudzić w nim poczucie winy, że jest zbyt niezależny. Chlubiąca się swoimi umiejętnościami kulinarnymi, często wstawała o drugiej w nocy, kiedy Cohen wracał do domu z przyjaciółmi, i coś im szykowała. Łatwo jednak popadała w przygnębienie (stąd zapewne brały się też stany depresyjne Cohena) i potrafiła narzucać swoją wolę. Kiedyś kazała Cohenowi zostać w domu, ponieważ był przeziębiony. Guttman pamięta, jak krzyczała: "Byłeś jedną nogą w grobie. Wykurowałam cię, a ty tak mi się odpłacasz?". Ona i Cohen śmiali się z wybuchów Mashy, ponieważ mieściło się to w ich wyobrażeniach o zachowaniu "jidysze mamę". Bystrość umysłu i pewność, że Masha go kocha, pozwalały mu się chronić przed jej atakami złości. Przyjaciółka Leonarda z liceum, Nancy Bacal, powiedziała, że Cohen "miał zawsze poczucie swojej wyjątkowości". W odróżnieniu od innych wiedział, czego chce i dokąd zmierza, co zdaniem niektórych było przejawem jego skłonności przywódczych. Wyrobił też w sobie pewne niezwykłe nawyki, na przykład chorobliwie przejmował się swoją wagą. Ciągle spierał się z matką, która nieustannie wpychała w niego jedzenie. Jak się wyraziła Guttman: "w kwestii odżywiania się był jak kobieta". Dalej wspomina, że choć uwielbiał słodycze, nie chciał kiedyś wejść do greckiej cukierni, zapewne w obawie, że może przytyć od samego widoku słodkości. W ostatniej klasie liceum życie Cohena się skomplikowało. Postanowił iść na Uniwersytet McGilla, gdzie kształciła się zamożna żydowska młodzież z Westmount. Odczuwał jednak napięcie między oczekiwaniami związanymi z mieszczańskim życiem a dającymi o sobie znać wymaganiami artysty. Nancy Bacal tłumaczyła, że był jedynym znanym jej człowiekiem "zdolnym pohamować i zwalczyć ból w ciemności. Miał kontakt ze sprawami serca i duszy". W późniejszym wieku ostatecznie rozładował to napięcie, biorąc to, co najlepsze z obu tych światów. Jednakże w czasie studiów dwie strony jego osobowości zaczęły się ze sobą ścierać. 2 Życie w złotej trumnie W swoje siedemnaste urodziny 21 września 1951 roku Leonard Cohen rozpoczął studia na Uniwersytecie McGilla. Ukończył je 5 października 1955 roku. W nauce niczym się nie wyróżniał, jednak, podobnie jak w szkole średniej, brał czynny udział w życiu studenckim. Został przewodniczącym Klubu Dyskusyjnego i swojego bractwa*. Początkowo uosabiał wszystkie cechy dobrze sytuowanego Żyda, którego przeznaczeniem jest zawodowy sukces. Realizował kredo Westmount: "Postępuj jak należy, a będziesz miał wszystkie bogactwa, jakie tylko może zaoferować życie". Jednakże, w miarę upływu czasu, oddalał się od tego kreda: rzadko uczęszczał na wykłady, wybierając zacisze uniwersyteckiej biblioteki i pisanie poezji. McGill byt i jest najlepszym uniwersytetem w Quebecu z wykładowym angielskim. Usytuowany przy Sherbrooke Street, w śródmieściu Montrealu, zajmuje dotąd ważną pozycję zarówno w sensie społecznym, jak geograficznym. Tutaj zdobywali wiedzę późniejsi przedsiębiorcy, lekarze, ekonomiści oraz profesorowie - najlepsi z najlepszych. Kierunki studiów były odbiciem zainteresowań fundatora uniwersytetu, Jamesa McGilla, kupca i handlarza skórami. Pisarze, artyści i muzycy mieli dla niego drugorzędne znaczenie. Ste-phen Leacock, humorysta i pisarz, tłumacząc swoje przywiązanie do uniwersytetu, występował z pozycji ekonomisty, nie twórcy. Poza tym we wczesnych latach pięćdziesiątych nadal ograniczano liczbę Żydów przyjmowanych na uniwersytet. Egzaminy wstępne Cohen zdał ze średnią 74,1%. Jak na ironię, najsłabiej poszła mu literatura angielska, lepiej zaś - matematyka. * Męska organizacja studencka (przyp. tłum.). 38 Jeszcze bladziej wypadła jego średnia z całych studiów - 56,4%. Na pierwszym roku studiował przedmioty humanistyczne, na drugim -handel (w tym księgowość, prawo handlowe, nauki polityczne i matematykę), na trzecim i czwartym - ponownie przedmioty humanistyczne, nadal nauki polityczne i jeden nowy przedmiot - zoologię. Najbardziej lubił angielski. Mimo to na zajęcia chodził rzadko i przez studia prześlizgnął się, zdając tylko egzaminy uzupełniające. Jak wyjaśnił, ich ukończenie było "spłatą starych długów rodzinie i społeczeństwu". W bractwie Cohen propagował nowe idee i radykalizm. Zachęcał do picia w siedzibie bractwa i na trawniku, przez co stracił stanowisko przewodniczącego. Jednocześnie ożywił działalność tej nieco skostniałej instytucji; organizował spotkania, na których śpiewał własne piosenki, akompaniując sobie na gitarze. Czasami prowokował zaskakujące zachowania, na przykład pojawienie się jednego z przyjaciół i towarzyszącej mu dziewczyny na lunchu w jednym, z trudem dopiętym, płaszczu. Członkom bractwa Cohen stworzył nieograniczoną przestrzeń działania i ogrom możliwości. Cieszył się powszechną sympatią. Cohen działał również aktywnie w Klubie Dyskusyjnym, najpierw jako jego sekretarz, potem - przewodniczący. Na pierwszym roku studiów zdobył Tarczę Boveya w kategorii "mowa publiczna", reprezentował też uniwersytet w konkursie krasomówczym w amerykańskim Burlington (stan Vermont), a na zakończenie roku otrzymał Złotą Odznakę za sztukę dyskusji. W następnym semestrze został sekretarzem klubu, odpowiedzialnym za prowadzenie korespondencji, wygrał Doroczną Platformę Dyskusyjną i reprezentował uniwersytet w konkursie organizowanym przez renomowaną uczelnię prawniczą Osgoode Hali w Toronto. Na trzecim roku (1953-1954) został wybrany na wiceprzewodniczącego klubu, a rok później - na przewodniczącego. Swoją mowę inauguracyjną na tym stanowisku rozpoczął cytatem z Burke'a*, po czym przeszedł do odrzucenia "politycznej skromności nieskutecznej niczym zasłony w kabinach prysznicowych". Cohen uczestniczył w krajowych i międzynarodowych forach dyskusyjnych z udziałem najrozmaitszych adwersarzy, począwszy od * Edmund Burke, 1729-1797, irlandzki mąż stanu, mówca i pisarz (przyp. tłum.). 39 dwóch studentów Cambridge, a skończywszy na grupie więźniów z zakładu karnego w Norfolk pod Bostonem (dyskutował z nimi na temat negatywnego wpływu telewizji na moralność społeczeństwa). Został im przedstawiony jako poeta i na początku wyjaśnił swoje stanowisko: Mój kolega obiecał wam poetę. Cóż, obawiam się, że doznacie zawodu. Nie przemawiam rymowanymi kupletami, nie noszę peleryny, nie przemierzam w zadumie wrzosowisk, nie piję wina z wypolerowanej ludzkiej czaszki, nieczęsto też rzucam się w objęcia kosmicznej nocy. Nikt nie widział, bym siedział w świetle księżyca wśród gotyckich ruin, ściskając w bladej dłoni więdnącą średniowiecza lilię i wzdychając do dziewic o łonach falujących na podobieństwo morza. Prawdę mówiąc, nie poznałbym więdnącej średniowiecznej lilii, gdybym nawet na nią nadepnął. Nie sądzę też, by lepiej mi poszło z dziewicą, a napiję się ze wszystkiego, co ma dno. Cohen zresztą przegrał z więźniami, niepokonanymi od dwudziestu czterech lat. Później, zniecierpliwiony długimi i nieproduktywnymi posiedzeniami Klubu Dyskusyjnego, przestał na nich bywać. Klub był jednak dobrym poligonem doświadczalnym dla przyszłych prawników, a wtedy Cohen myślał o karierze jurysty. Leonard wstąpił również do Hillel, żydowskiej organizacji studenckiej . Założył tam zespół muzyczny i grał w sztuce reżyserowanej przez Berniego Rothmana. Występowali w niej między innymi Yafa Lerner i Eddie Van Zaig (późniejszy mąż Róż Ostrów, przyrodniej siostry Cohena, był również współproducentem). Freda Guttman była rekwizytorką, Robert Hershorn - pracownikiem sceny, a "Lenny Cohen" drugim strażnikiem. Przedstawienie poruszało tematy prawa, sądów i wolności. W czasie wakacji po pierwszym roku Cohen wraz z dwoma przyjaciółmi założył grupę country-and-western "The Buckskin Boy s". Nie był to zaskakujący zwrot w muzycznych zainteresowaniach Cohena, gdyż od dawna uwielbiał on country i godzinami słuchał muzycznych opowieści nadawanych przez amerykańskie rozgłośnie radiowe. Wybrali nazwę "The Buckskin Boys", ponieważ wszyscy nosili kurtki z jeleniej skóry*. Swoją "skórę" Cohen odziedziczył po ojcu. Grupa przygrywała na wiejskich potańcówkach, w liceach * Buckskin (ang.) - jelenia skóra (przyp. tłum.). 40 i w podziemiach kościołów, wykonując przeboje muzyki popowej oraz country. Zespół występował przez cały okres studiów Cohena. Występy na scenie sprawiały mu przyjemność, chociaż przyznawał, że kosztowało go to wiele nerwów. W tamtym czasie pokazał się też jako instrumentalista: za kulisami grał na gitarze w inscenizacji "Wieczoru Trzech Króli". Podczas spaceru po Sherbrooke Street któregoś jesiennego popołudnia 1954 roku Cohen napotkał grupę studentów, świętujących zwycięstwo uniwersyteckiej drużyny futbolowej. Studenci rozbujali kilka autobusów. Wezwano policję. Do obserwującego rozwój wypadków Cohena podszedł jakiś policjant i kuksańcem ponaglił go do odejścia. Cohen próbował wyjaśnić, że jest tylko gapiem, ale policjant chwycił go za ramię i kazał mu iść do diabła. Cohen zaczął się szarpać i wtedy otrzymał niespodziewany cios w kark. Przytomność odzyskał w policyjnej "suce". Zawieziono go na dziesiąty komisariat, przedstawiono zarzuty i zwolniono. Kilka dni później Cohen stawił się przed sądem do spraw nieletnich w towarzystwie adwokata, matki i siostry. Zarzucono mu odmowę opuszczenia miejsca burd ulicznych, zakłócanie spokoju, przeszkadzanie funkcjonariuszowi w wypełnieniu obowiązków, blokowanie drogi publicznej oraz stawianie oporu podczas zatrzymania. Gdy odczytano zarzuty, siostra Cohena wybuchnęła histerycznym śmiechem i trzeba było wyprowadzić ją z sali. Leonard otrzymał wyrok w zawieszeniu. Kilka lat później ten epizod zaszkodził mu, kiedy ubiegał się o pracę w agencji detektywistycznej Pinkertona. Nie przeszedł do drugiej tury rozmów z kandydatami, ponieważ firma odkryła, że w przeszłości oskarżono go o przestępstwo karne, a on nie wspomniał o tym fakcie w podaniu o pracę. Był to czas, gdy Cohen ubiegał się również o posadę w policji w odległym Hongkongu; ogłoszenie znalazł w angielskojęzycznych gazetach montrealskich, a jedynym podanym wymogiem było ukończenie college'u. W 1957 roku napisał też do Amerykańskiego Biura do spraw Indian, pytając o możliwość zatrudnienia w charakterze nauczyciela. Zbyto go brakiem wolnych etatów i podziękowano za zainteresowanie. Podczas studiów plany zawodowe Cohena zmieniały się jak w kalejdoskopie: od kariery prawniczej poprzez nauczanie innych, do pracy w policji. Jednakże największy wpływ na jego poczynania wywarli trzej nauczyciele akademiccy, a jednocześnie literaci: Louis 41 Dudek - poeta i krytyk, Hugh MacLennan - powieściopisarz oraz F. R. Scott - prawnik-kontytucjonalista, a także pisarz. Później Co-hen poznał swojego czwartego literackiego mentora, Irvinga Laytona, który został jego najważniejszym autorytetem. Jesienią 1954 roku Cohen zapisał się na prowadzony przez Dudka kurs poezji współczesnej, w tym twórczości Ezry Pounda, z którym Dudek korespondował. Urodzony na wschodnim krańcu Montrealu, w rodzinie polskich imigrantów, Dudek byt poetą i krytykiem z doktoratem Uniwersytetu Columbia w dziedzinie literatury. W pierwszych tygodniach kursu Cohen pokazał Dudkowi kilka swoich utworów, które ten uznał za mało wartościowe. Dwa tygodnie później przyniósł mu następną porcję utworów i tym razem Dudek wypatrzył "The Sparrows" (Wróble), pięciozwrotkowy wiersz z wyszukanym konceptem metaforycznym. Zareagował błyskawicznie: kiedy szli korytarzem w gmachu Wydziału Humanistycznego, dyskutując o wierszu, nagle się zatrzymał i rozkazał Cohenowi uklęknąć. Rękopisem pasował go na poetę, kazał mu się podnieść i wstąpić w jeszcze nieokreślone szeregi kanadyjskich poetów. Mistrz uznał ucznia, ciągłość została zachowana, tradycji stało się zadość. W 1954 roku "Wróble" wygrały konkurs literacki sponsorowany przez "McGill Daiły", gazetę uniwersytecką, która 7 grudnia wydrukowała wiersz Cohena na tytułowej stronie. Pierwsze opublikowane utwory Leonarda: "An Halloween Poem to Delight my Younger Friends" (Wiersz na Halloween, żeby zachwycić moich młodszych przyjaciół) i "Poem en Prose" (Poemat prozą), ukazały się w "CIV/n", magazynie literackim, który wystartował w styczniu 1953 roku w nakładzie dwustu pięćdziesięciu egzemplarzy odbitych na powielaczu. Pismo założyło czworo świeżo upieczonych absolwentów uniwersytetu na czele z Aileen Collins (późniejszą żoną Dudka). Dudek i Layton pełnili funkcję konsultantów w sprawach polityki wydawniczej. Niecodzienny tytuł pisma wzięto z sentencji Ezry Pounda "«CIV/n»: praca więcej niż jednego człowieka", przy czym "CIV/n" było skrótem Pounda dla słowa "cywilizacja" (civilization). W piśmie zamierzano drukować poezję, która "żywo przedstawiałaby rzeczywistość, mocnym (w razie konieczności) lub jakimkolwiek językiem, byle tylko pobudzić czytelnika do uzmysłowienia sobie, jaki jest otaczający go świat. "Poeci kanadyjscy, dodawała Collins, są zmuszeni do pisania syropem klonowym 42 na brzozowej korze i to musi się zmienić". Burzliwe posiedzenia redakcyjne z udziałem Laytona, Dudka i Collins, odbywające się często w montrealskim domu Laytona, doprowadziły do pojawienia się nowej, odbiegającej od utartych wzorów twórczości: szczerej, pełnej kolokwializmów, nieskrępowanej i eksperymentalnej. Zęby odkurzyć szare komórki Kanadyjczyków, "CIV/n" proponowało następujący nowy standard: \ "Jeśli nie z innego powodu, to choćby dla dobra «Kulturwy», miejmy w przyszłości dużo złej «dobrej poezji» zamiast więcej dobrej «złej poezji» - i pozwólmy durnym krytykom siedzieć cicho, dopóki nie zaryczy ostatni łoś". W liście do Roberta Creeleya Layton zabawnie podsumował ukończenie pierwszego numeru: "Wczoraj wieczorem uczciliśmy orgią narodziny «CIV/n»". Żeby pismo zostało dobrze przyjęte, wszyscy rozebraliśmy się do naga i siedzieliśmy, trzymając się nawzajem za genitalia (teraz brzmi to okropnie)". Pound, któremu redakcja przesłała egzemplarz pisma, uznał je jednak za pozbawione charakteru polemicznego i nazbyt lokalne. Miał wątpliwości, czy rzeczywiście jest ono w jakikolwiek sposób zainteresowane "popieraniem najwyższej świadomości". Czwarty numer "CIV/n", w którym debiutował Cohen, miał szerszy zakres tematyczny. Zawierał teksty Creeleya i Cormana, obszerny esej o Poundzie pióra Camilla Pellizziego, włoskiego autora i krytyka oraz artykuł redakcyjny Dudka, wyjaśniający, dlaczego Pounda przetrzymuje się w waszyngtońskim szpitalu psychiatrycznym. W numerze znalazły się też teksty Phyllis Webb, Raymonda Soustera i Irvinga Laytona. W notce biograficznej o Cohenie czytamy: "Leonard Cohen [...] tworzy poezję, którą śpiewa przy wtórze gitary; student Uniwersytetu McGilla". Drugi wiersz Leonarda wydrukowany w numerze stanowi aluzję do jego doświadczeń w Cambridge (stan Massachusetts) w lecie 1953 roku. Tego lata Cohen pojechał na Uniwersytet Harvarda pod pretekstem wysłuchania cyklu wykładów francuskiego poety-eksperymentalisty Pierre'a Emmanuela o naturze współczesnej poezji. Przekonał matkę, że pobyt w Cambridge zajmie mu co najmniej miesiąc. Tymczasem większość czasu spędzał słuchając muzyki folkowej ze słynnej na cały świat kolekcji Johna Lennoxa, znajdującej się w Bi- 43 bliotece Harwardzkiej im. Widenera. W wierszu opisuje, jak "tajemnicze falowanie [rzeki] kołysało cieniami dziesięciu tuzinów latarni ulicznych i księżyca". Poprawiony i pod zmienionym tytułem: "Friends" (Przyjaciele), wiersz pojawia się w zbiorze "Porównajmy mitologie". Do 1955 roku, w którym pismo przestało się ukazywać, pojawiły się w nim jeszcze cztery wiersze Cohena. Równie ważne jak samo pismo było środowisko literackie skupione wokół "CIV/n". Cohen miał sposobność zetknąć się ze starszymi, bardziej doświadczonymi twórcami, którzy usiłowali rzucić wyzwanie zaskorupiałej poezji kanadyjskiej. Wyzwanie to Aileen Collins scharakteryzowała jako próbę negacji, przynajmniej w Montrealu, wizji poezji forsowanej przez Związek Autorów Kanadyjskich. Ten rodzaj twórczości postrzegała ona jako wylewną ekspresję stanów uczuciowych, podobną w konsystencji i smaku do syropu klonowego; stąd uwaga Collins o syropie klonowym i korze brzozowej. Krąg wokół "CIV/n" tworzyli: Layton, Betty Sutheriand (siostra poety Johna Sutherlanda, a od 1948 roku żona Laytona), Buddy Rozynski - rzeźbiarz i dyrektor artystyczny pisma, jego żona Wanda, a w późniejszych czasach: Doug Jones, Phyllis Webb, Eli Man-del, F.R. Scott, Cid Corman, Raymond Souster, Robert Creeley i Charles Olson. Aileen Collins i Rozynscy zajmowali się produkcją i dystrybucją pisma oraz finansami. Odpowiadali również za korespondencję, księgowość, oprawę graficzną i nakład. Wkrótce Cohen zaczął uczestniczyć w grupowych dyskusjach, sporach i nieoficjalnych spotkaniach autorskich. Często przynosił gitarę, żeby swoją poezję okraszać muzyką. W gruncie rzeczy te spotkania były warsztatami literackimi. Cohen zapamiętał, że nawet tak doświadczony poeta jak Scott był poruszony otwartymi reakcjami na swoją twórczość. Zresztą zdaniem Leonarda w grupie montrealskiej panowała "szczerość aż do bólu". Phyllis Webb poznała go pod koniec 1955 roku, kiedy wraz z Dudkiem przygotowywał wydanie swojej pierwszej książki. Dudek przyprowadził Leonarda do domu Laytona. Webb zdziwiła się, słysząc, że ten młody poeta "dobrowolnie studiuje Biblię zgodnie z własnymi potrzebami". Tego wieczora, jak zwykle, "niemiłosiernie pastwiono się nad przedstawianą poezją", ale zdaniem Webb "wiersz Cohena wyróżniał się liryczną świeżością i był naturalnie zmysłowy". Te spotkania, na których kłótnie i obelgi przeplatały się z pochwałami, dawały Cohenowi spo- 44 sobność sprawdzenia reakcji na swoją twórczość w gronie wymagających odbiorców. Dudek twierdzi} więc nie bez podstaw, że "CIV/n" spełniało ważną rolę, gdyż pobudzało i tak prężne literackie środowisko Montrealu. Powstanie grupy skupionej wokół "CIV/n" było również widomym znakiem przenosin ośrodka nowej poezji z Toronto do Montrealu. Kiedy zaczęło wychodzić "CIV/n", przestał się ukazywać wydawany przez Raymonda Soustera, magazyn literacki "Contact" (poprzednik "Contact Press"). Ponadto "CIV/n" scementowało nowy związek Soustera, Laytona i Dudka, zapoczątkowany publikacją ich wspólnego przedsięwzięcia pod tytułem "Cerberus" (1952). Zawartość antologii poezji kanadyjskiej z lat 1850-1952 ("Canadian Poems, 1850-1952"), pod redakcją Dudka i Laytona, sygnalizowała zerwanie ze ściśle narratywnym modelem poezji na rzecz nowoczesnego liryzmu. "CIV/n" było najbardziej obrazoburcze ze wszystkich małych pism literackich ukazujących się w Kanadzie, by wymienić tylko: "First Statement", "Contact" czy późniejszą "Deltę". Z pewnością też stwarzało sprzyjające warunki dla rozkwitu wczesnej twórczości Cohena. W czasach jego studiów na Uniwersytecie McGilla najbardziej znanym z wykładających tam pisarzy byt Hugh MacLennan, laureat Nagrody Gubernatora Generalnego za wydaną w roku 1945 powieść "Two Solitudes", która wstrząsnęła całą Kanadą. Pracę na uniwersytecie MacLennan podjął w roku 1951. Prowadził wykłady ze współczesnej powieści i seminarium literackie dla zaawansowanych. Cohen poznał MacLennana przez Tony'ego Grahama, syna powieściopisarki Gwenthałyn Graham, sławnej dzięki bestsellerowej powieści "Earth and High Heaven" (1944): o romansie młodego żydowskiego prawnika z gojką z Westmount. Podczas pracy akademickiej MacLennan napisał też roboczą wersję powieści "Powrót sfinksa" (The Watch that Ends the Night), wydaną w roku 1957, za którą również odebrał Nagrodę Gubernatora Generalnego. Lista lektur sporządzona przez MacLennana w ramach wykładów ze współczesnej powieści obejmowała między innymi "Portret artysty z czasów młodości" Jamesa Joyce'a. Powieść ta wywarła ogromny wpływ na Cohena, zwłaszcza jej impresjonistyczny fragment, w którym Stefan Dedal porównuje ujrzaną na plaży dziewczynę do niezwykłej urody ptaka. Ten piękny, poetycki opis dowodził, jak pełna liryzmu może być proza w powieści. 45 Warunkiem uczestnictwa w seminarium literackim dla zaawansowanych było przedstawienie MacLennanowi próbek własnej twórczości. Cohen został przyjęty; MacLennana polubił jako nauczyciela i prywatnie. "Z grubsza biorąc, moje życie to ciąg przygód, ale wyłącznie takich, w których w grę wchodziła osobista więź". Leonard zapamiętał pisarza jako uroczego pedagoga: "im bardziej był powściągliwy, tym większe emocje wzbudzał na sali". Przez jakiś czas po ukończeniu przez Cohena studiów pisywali do siebie; MacLennan interesował się przebiegiem kariery literackiej swojego byłego studenta. Napisał nawet wstęp do jego dwóch wierszy wydrukowanych w "Forge", piśmie studentów McGilla, w numerze lutowym z 1954 roku. Kolejną wpływową postacią na uniwersytecie był F.R. Scott, wybitny historyk-konstytucjonalista i znany poeta, cieszący się uznaniem nie tylko starszego pokolenia skupionego wokół "The McGill Fortnightiy Review" i "Preview", ale też innowatorów spod znaku "CIV/n". Cohen studiował u niego prawo handlowe; był przy tym zachwycony widoczną łatwością, z jaką Scott potrafił balansować między poezją a prawem. Wskutek tego zauroczenia studiował nawet krótko na Wydziale Prawa. Scott zachęcał go do pisania. "Wizyty w jego domu upływały w cudownej atmosferze ciepła i wielkiej otwartości. Było dużo zabawy, picia, a także rozmów o polityce i poezji", wspomina Cohen. Kilka lat później Scott wespół z żoną Marian, malarką, zapuszczał się w śródmiejskie zaułki Montrealu, żeby posłuchać Cohena, który w różnych klubach i kawiarniach czytał i śpiewał swoją poezję. Cohen z kolei dostawał często zaproszenia do North Hatley, gdzie Scottowie mieli letni dom. Tworzył w pobliskiej chacie, należącej i udostępnionej mu przez brata Scotta, Toma. W 1957 roku zaczął tam pisać "Szkatułkę ziemi", a rok później powrócił do pracy nad roboczą wersją "Ulubionej gry". W dowód wdzięczności za gościnę napisał dla gospodarzy "Letnie haiku" (Summer Haiku). Mort Ro-sengarten wykuł je w kamieniu, który potem posłużył Scottom do blokowania drzwi. Wiersz pojawia się w "Szkatułce ziemi". Już w późniejszych czasach, kiedy Cohen ubiegał się o stypendium Ca-nada Councii, Scott napisał mu list polecający. Jednakże spośród wszystkich uniwersyteckich mentorów Cohena największy bez wątpienia wpływ wywarł na niego Irving Layton. Wtłoczył on nowe życie w dogorywające formy poetyckie i połączył 46 profetyzm z seksualnością. W jego twórczości Cohen dostrzegł judaistyczny głos sprzeciwu, energię i pasję. "Kto - pytał śmiało Layton - będzie czytał tych kastratów, krytyków? Jaka grupa ludzi przeczyta ich wypociny? Kto zamiast nich przeczyta moje wiersze?". Seksualność Laytona, jako jeden z wielu, próbował ośmieszyć Northrop Frye: "Pośladki w twórczości pana Laytona mogą się znudzić tak samo jak jaskry w «Canadian Poetry Magazine»", pisał, recenzując utwór "The Black Huntsmen", zamieszczony w "University of Toronto Quarterly" z kwietnia 1952 roku. Obok wspaniałego, pełnego werwy nauczyciela Cohen ujrzał w Laytonie judaistycznego proroka i hebrajską siłę; w jego twórczości doszła do pełnego wyrazu żydowska tożsamość i zaznaczyły się akcenty polityczne. W swoich późniejszych utworach, zwłaszcza ze zbiorów "Kwiaty dla Hitlera" (Flowers for Hitler) i "Pasożyty nieba" (Parasites of Heaven), Cohen wyrażał poglądy Laytona. Spotkali się przelotnie w 1949, a następnie w 1954 roku, kiedy to Layton opublikował "The Long Pea-Shooter" i Cohen zorganizował mu w swoim bractwie wieczór autorski. Agresywnie poczynający sobie Layton, autor dwóch książek, pracował wtedy równolegle jako wykładowca literatury (na pół etatu) w Sir George Williams University i jako asystent-dydaktyk na Wydziale Nauk Politycznych Uniwersytetu McGilla. Layton z żelazną konsekwencją obnażał swoje ego. Bezkompromisowymi stwierdzeniami i otwarcie manifestowaną seksualnością prowokował do reakcji całe społeczeństwo. Od niego Cohen nauczył się należycie oceniać bachanalie, siłę proroczych wizji i wzbogacać poezję o pierwiastek judaistyczny. Layton plugawił świętość sal wykładowych poezją w imię poezji. W wierszu "For My Old Layton" (Dla mojego poczciwego Laytona) Cohen napisał o nim: "z radosnym skrzekiem odbijał się od posągu do posągu". Jeśli Dudek pasował Cohena na poetę, to Layton wprowadził go w życie. Miał na niego ogromny wpływ, chociaż po latach Cohen uznał, że był on obustronny. "Nauczyłem go dobrze się ubierać, a on mnie - wiecznie żyć". Layton regularnie zabierał Cohena na spotkania z czytelnikami i w trasy promocyjne. Podczas jednej z podróży do Toronto, pochłonięci rozmową o poezji, nie zauważyli, że kończy im się benzyna. Na szczęście w pobliżu była farma, gdzie znaleźli pomoc. Kilka lat później znowu jechali do Toronto i znowu skończyła im się benzyna. Niesamowitym zbiegiem okoliczności zdarzyło się to w pobli- 47 żu tej samej farmy, co poprzednio. Oniemiali ze zdziwienia, opowiedzieli swoją historię właścicielce farmy, która, przypomniawszy ich sobie, całe wydarzenie skwitowała jednym słowem: "Poeci!". Swoje wiersze Cohen i Layton czytali w starej "Greenwich Gallery" przy Bay Street. "Wydawało się, że za każdym razem Cohen wychodzi z galerii w towarzystwie najbardziej onieśmielającej z obecnych kobiet" - wspomina bywalec tamtych spotkań, reżyser filmowy Don Owen. "Ja, dajmy na to, przez cały wieczór zbierałbym się na odwagę, żeby co najwyżej się z taką przywitać. Był wtedy grubaskiem, ale nadwaga wcale go nie peszyła i nie powstrzymywała od uganiania się za kobietami". Layton ściągał uwagę publiczności nienawykłej do dziwacznych póz i gestów a la Walt Whitman*. Z rozwianym włosem krzyczał i szalał, poruszając kluczowe tematy. Jego stwierdzenie, że "stojąc na mocno napiętej linie, rozpostartej między seksem a śmiercią, poeta może znaleźć zbawienie tylko w miłości cielesnej", silnie przemawiało do młodego Cohena. Layton zdawał się brać odpowiedzialność za wprowadzenie swojego podopiecznego w cudowny, kipiący świat poważnej poezji, gdzie oddanie sztuce jest bezgraniczne i na jej ołtarzu trzeba złożyć całego siebie. Layton głosił, że najlepiej poeta uczy się, poszukując śmiałych doznań. W Cohenie znalazł gorliwego ucznia. Najważniejszym wydarzeniem z udziałem Laytona i Cohena była Konferencja Pisarzy Kanadyjskich, która miała miejsce w dniach 28-31 lipca 1955 roku w Queen's University w Kingston (prowincja Ontario). Zorganizowana przez F.R. Scotta, przy wsparciu Fundacji Rockefellera, konferencja była pierwszym dużym zgromadzeniem pisarzy kanadyjskich. Przybyli uznani literaci: A.J.M. Smith, Morley Callaghan, Dorothy Livesay, Desmond Pacey, Louis Dudek, Ralph Gustafson, James Reaney, John Sutherland, Earle Birney, Malcolm Ross i F.R. Scott, oraz dopiero wschodzący: Al Purdy, Jay Macpherson, Eli Mandel, Phyllis Webb i Miriam Waddington. "Do statecznego Kingston przyjechał Layton samochodem pełnym kobiet -wspomina Doug Jones. - Przypuszczam, że towarzyszył mu Cohen i różni przyjaciele, ale wyglądało to tak, jakby sułtan zjechał ze swoim haremem". Cohen grał na gitarze, czytał swoje wiersze na zaim- * Poeta amerykański (1819-1892), wywarł wpływ na ekspresjonistów (przyp. tłum.). 48 prowizowanych sesjach poetyckich i słuchał sporów między ludźmi pióra a przedstawicielami środków masowego przekazu. Zdaniem tych pierwszych mass media bardzo słabo promowały ich twórczość. W odpowiedzi pisarze usłyszeli, że sami są sobie winni, a zwłaszcza poeci, którzy piszą ponure i niezrozumiałe wiersze. Layton dowodził, że poeci tworzą dla czytelników, nie zaś dla innych poetów i nie należą do elity, tylko do proletariatu. Toczył ciągłe boje z dziennikarzami i innymi uczestnikami konferencji, przekonując, że poeci są niezbędni społeczeństwu i musi ono ich wspierać poprzez fundacje i stypendia rządowe. Wysiłki Laytona zaowocowały pakietem rezolucji określających ramy studiów nad literaturą kanadyjską i uznających potrzebę stworzenia jej bardziej eksponowanego miejsca w szkołach i bibliotekach. Uczestnictwo w kingstońskiej konferencji w lecie 1955 roku było dla Cohena silnym przeżyciem. Spotkał tam czołowych poetów i usłyszał nowe głosy. Wiele kwestii omawianych podczas warsztatów i spotkań oraz podjętych rewolucji wpłynęło na dalszy przebieg jego drogi twórczej. Wkrótce zresztą ukazały się nowe publikacje: "Canadian Literaturę", "Prism", seria poetycka wydawana przez Uniwersytet McGilla oraz nowa edycja Kanadyjskiej Biblioteki Narodowej. Cohen ukończył studia w październiku 1955 roku z tytułem B.A.'", który uzyskało wtedy zaledwie czterech studentów. W tym czasie cieszył się już opinią młodego literata i wyraziciela poglądów miasteczka studenckiego. Zasłużył sobie na nią, zdobywszy Nagrodę Chestera MacNaughtona w dziedzinie literatury za cykl "Thoughts of a Landsman" (Myśli krajana), składający się z czterech wierszy, z których trzy ukazały się później w jego pierwszej książce. Zdobył też literacką Nagrodę im. Petersona, co stanowiło publiczne potwierdzenie jego talentu i dało mu nowy bodziec w wyborze twórczej drogi życiowej. Pod zdjęciem Cohena w "Kronice Uniwersyteckiej" z 1955 roku widnieje napis: "Odkryłeś oczywiście, że tylko statek głupców wyrusza w rejs w tym roku...". O latach uniwersyteckich * Bachelor of Arts, tytuł naukowy nadawany po ukończeniu wyższych studiów humanistycznych (przyp. tłum.). 4. Różne postawy... 49 pisat: "Tęskniłem za życiem na poły cygańskim, nieuporządkowanym, ale «uświęconym»; za czymś w rodzaju powołania". Jesienią 1953 roku, w połowie studiów, wynajął z Mortem Rosengartenem pokoje w pensjonacie przy Stanicy Street. Mieli nadzieję, że będą prowadzić umiarkowanie cygańskie życie, zrywając krępujące więzy Westmount. Ta decyzja wyprowadziła z równowagi matkę i stryjów Cohena, gdyż jego ojciec mieszkał z rodzicami do dnia swojego ślubu w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Postępek Leonarda odbierano jako zerwanie z tradycją i porzucenie matki. Mimo to nowa perspektywa skusiła młodego poetę. Zapraszał do siebie kobiety, śpiewał im serenady i czytał wiersze. Jak relacjonuje narrator w "Pięknie z bliska": "Wiedział, jakie akordy molowe pasują o poranku, jakie wiersze są nazbyt ostre, a jakie za słodkie [...]. Bardziej niż na zaliczaniu kobiet zależało mu na doskonałych epizodach". Po ukończeniu McGilla Cohen studiował jeszcze przez semestr prawo, ale tak naprawdę interesowało go pisanie. Było to w czasie, kiedy Layton, Souster i Dudek zaczęli wydawać, firmowaną przez Uniwersytet McGilla, serię poetycką, w której prezentowali twórczość młodych poetów, między innymi Pierre'a Coupeya, Davida Solwaya, Daryla Hine'a i Cohena. Kiedy jednak Dudek zaproponował Leonardowi, by serię otworzył tomik jego poezji, "Cohen podszedł do tego bez entuzjazmu i zwlekał z przyniesieniem maszynopisu". Tyle Dudek. W gruncie rzeczy z ostateczną wersją zbioru "Porównajmy mitologie" zapoznał się on nie z maszynopisu, ale wydanej już książki. Zachowanie Cohena wynikało po części z faktu, że Dudek negował "sentymentalną, późnoromantyczną tradycję poetycką", do której Cohen miał słabość. Podtrzymywanie tej tradycji było u niego formą buntu przeciwko nowoczesności Dudka i innych, widocznej jaskrawo w twórczości Pounda, Williama Carlosa Williamsa i Charlesa Olsona. Tomik "Porównajmy mitologie" zawierał głównie wiersze, które Cohen napisał między piętnastym a dwudziestym rokiem życia. Poprawiał je czterokrotnie, zanim poczuł, że nadają się do druku. Sprawował pieczę nad całością wydania, biorąc na siebie odpowiedzialność za projekt, skład, produkcję i papier. Zapłacił nawet trzysta dolarów za wydanie tomiku w twardej oprawie, zamiast w miękkiej, jak pierwotnie planował Dudek. Ilustracje wykonała jego przyjaciółka Freda Guttman. Ruth Wisse, wówczas dziennikarka w "McGill Daily", kierowała tak zwanym zespołem sprzedaży, którą prowa- 50 dzono wyłącznie na zasadzie subskrypcji połączonej z przedpłatą. Sama sprzedała w ten sposób ponad dwieście egzemplarzy. Cohen również rozprowadzał formularze zamówieniowe na książkę w kawiarniach i księgarniach miasteczka studenckiego. Sprzedał około czterystu egzemplarzy. Książka ukazała się w maju. Na odwrocie okładki znalazła się informacja o serii, przy czym szczególny nacisk położono na jej unikatowość i rolę Dudka w całym przedsięwzięciu. Ofiarowany mu egzemplarz Cohen opatrzył następującą dedykacją: Louisowi Dudkowi, nauczycielowi i przyjacielowi, który bardziej niż ktokolwiek pragnął, żebym wydał tę książkę. Za swoje wsparcie i pomoc zaskarbił sobie głęboką wdzięczność wszystkich młodych piór w McGillu. Leonard Cohen maj 1956 Jednakże Dudek i Cohen coraz bardziej różnili się w spojrzeniu na poezję. Poglądy tego pierwszego i specjalne względy dla Pounda stały w sprzeczności z dążeniami Cohena ku romantyzmowi, metafizyce i zmysłowości. Pomimo tych różnic i późniejszego przekonania Dudka, że Cohen, zostając pieśniarzem, roztrwonił swój talent pisarski, Leonard zawsze doceniał wielki wkład Louisa w swoją twórczość. Wiedział, że Dudek go rozumiał: "Leonard zawsze sobie wyobrażał, że jest rabinem". W połowie lat osiemdziesiątych Cohen pojawił się niespodziewanie na przyjęciu wydawanym przez Dudka w związku z jego przejściem na emeryturę. Był zachwycony, że to nikt inny, tylko właśnie Dudek zgłosił jego kandydaturę do doktoratu honoris causa Uniwersytetu McGilla. Na uroczystości z tej okazji, w czerwcu 1992 roku. Dudek podsumował z lekką kpiną lata studiów Cohena: "Kiedy był młodym studentem naszego uniwersytetu, miałem szczęście widywać go sporadycznie na moich zajęciach". Zadał mu też ojcowskie pytanie: "Leonardzie, czy cała ta sława wyszła ci na dobre?". Potem pochwalił go za uczciwość i poszukiwanie prawdy o sobie, zakończył zaś: "W tych ciężkich życiowych zmaganiach odniósł zwycięstwo, takie, jakie może odnieść każdy". "Prawda o sobie", o której mówił Dudek w 1992 roku, wyziera u Cohena w sposób oczywisty z czterdziestu czterech wierszy składających się na tomik "Porównajmy mitologie" (1956). Ich tematyka jest 51 bardzo szczególna jak na dwudziestodwulatka, z jednej strony poznającego moc romantycznej miłości, z drugiej zaś obciążonego przeżyciami związanymi z utratą bliskiej osoby. Tomik otwiera "Elegy" (Elegia), wiersz poświęcony śmierci ojca poety, a zamyka - "Beside the Shepherd" (U boku Pasterza) - będący apoteozą zmartwychwstania. Dominujące tematy zbioru to dziedzictwo, historia i pragnienia -wchłonięte przez mit i przesiąknięte religijną zmysłowością. W tekście prozatorskim z 27 grudnia 1956 roku, kiedy Cohen studiował na Columbii, wyjaśnił on znaczenie mitu w swojej twórczości. Zaczyna od następującego oświadczenia: Chcę dalej eksperymentować z mitem, stosując go do współczesnego życia i izolując we współczesnym doznaniu. W ten sposób będę tworzył nowe mity i modyfikował stare. Swoje wiersze chcę osadzić w mitycznym czasie, żeby były utożsamiane ze wszystkimi prawdziwymi opowieściami na przestrzeni dziejów, a mimo to odnosiły się do teraźniejszości. Chcę, by moje wiersze były zawieszone w naszych własnych niebiosach. Wśród głównych tematów, które zamierza zgłębiać, wymienia małżeństwo i cudzołóstwo. Dalej podaje przykłady wierszy będących ilustracją siły, z jaką mit może kontrolować poetycki wizerunek i rozwój. Przywołane utwory dotyczą wyłącznie zdrady lub cudzołóstwa. Trzeci z kolei najlepiej przemawia do wyobraźni, gdyż autor opisuje w nim zdradę, jakiej dopuszczono się na nim samym: Ja wiem, co to jest namiętność i lojalność, ale w waszym wypadku nie ma o tym mowy, No, chyba trochę przesadziłem, namiętność była, a może nawet mieliście jakieś skrupuły, ale przede wszystkim chodziło o zrobienie rogacza z Leonarda Cohena*. Wyostrzony zmysł mityczny u Cohena wynika z jego przekonania, że to, co robi, ma związek z pieśnią ludową. "Dążę do tego, by moje ballady były proste jak pieśni ludowe i miały baśniową moc", wyjaśnił kiedyś. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty i Maciej Karpiński, Da Capo, Warszawa 1999, s. 49. 52 Zainteresowanie Leonarda mitem zbiegło się z nowym spojrzeniem na tę kwestię w nauce o literaturze. W rok po ukazaniu się tomiku Cohena krytyk kanadyjski Northrop Frye wydał "Anatemy of Criticism", encyklopedyczne kompendium na temat mitu i literatury. Jego koncepcja literatury jako zbioru archetypów wytyczyła nowy kierunek w badaniach literackich. Frye zrecenzował też debiut książkowy Cohena w "University of Toronto Quarterly". Był powściągliwy w pochwałach, widząc w debiutancie talent raczej średniej klasy. W tamtym okresie inni pisarze kanadyjscy (m.in. James Reaney, Eli Mandel i Jay Macpherson) również zwracali się ku mitowi jako środkowi wyrazu. Swoją książką Cohen wpisał się więc nieświadomie w rozwój kanadyjskich studiów mitograficznych. Porusza też w niej kilka innych tematów, które będą go inspirować w późniejszym etapie twórczości. Są to: historia, ze szczególnym naciskiem na prześladowania Żydów i holocaust, seksualność i pociąg do kobiet, liryczna zmysłowość, gniew, stereotypy kulturowe, religia oraz frustrujące działanie sztuki i historii jako remediów na kryzysy osobowości. "Porównajmy mitologie" jest przy tym typowym dziełem młodego poety - ma szokować, a jednocześnie ekscytować ("Księżyc wisiał mokry jak na wpół wypłynięte oko"). Tę wczesną poezję Cohena postrzega się jako formę modlitwy, w której poeta przemawia świętym głosem. Leonard manifestuje w niej pewność siebie, arogancję i brak doświadczenia, czyli - zdaniem Laytona - nieodłączne cechy każdego młodego poety. Spytany w 1994 roku o jakość swojej twórczości w tamtych czasach, Cohen zażartował: "Później było już coraz gorzej. Te wczesne wiersze są całkiem dobre". W odróżnieniu od Laytona nie miał żadnej strategii, jak zostać osobą publiczną: "głównie chodziło mi o to, żeby poderwać jakąś dziewczynę. Wokół tego kręciło się całe moje życie". W tamtym czasie kobiety rzeczywiście stanowiły główną pasję Cohena. Potwierdzeniem tego jest jego esej z połowy lat pięćdziesiątych na temat piersi, a raczej cycków, bo takie określenie wolał autor, podając następujące uzasadnienie: "Piersi dzielą, przynajmniej mój umysł, który przeskakuje z jednej na drugą". W ogóle dużą wagę przykładał do nazewnictwa: "Wyraz «łono» należy do sfery kobiecej higieny. Rozmawiają o nim kobiety nielubiane". Ostatecznie, zdecydował się na "cycki", gdyż inne terminy wydały mu się nazbyt frywolne: "Cycki zatem są tym, czym są i niczym innym: ludzkim i namacalnym wypiętrzeniem z różowymi, karbowanymi brodawkami - wszystkim, co 53 zawiera w sobie brzmienie tego stówa". Pewna wyjątkowa dziewczyna miała "cudowne cycki", które go zachwyciły, chociaż, jak próbuje wyjaśnić w eseju, nie jest cyckomaniakiem. Uważając, że cycki tej konkretnej dziewczyny zasługują na wiersz, zastanawia się, kto miałby go napisać: Layton doczepiłby je od razu którejś ze swoich żon, możliwe też, że przywłaszczyłby sobie całe ciało, by je potem okaleczyć w jakiejś dzikiej scenerii. Dudek z kolei potraktowałby te cycki ze wzgardą, gdyby jednak odważył się je zbadać, przygotowałby odczyt z przezroczami dokumentującymi każdy por, każdy włosek, a kiedy już zrobiłby to wszystko, nie szczędziłby im pochwał. Hine nie wierzy w cycki. Reaney i Macpherson przemieniliby je w srebro, tę drogocenną cielesność - w metal, po czym wyryliby w nim hieroglify, dowodzące jakiejś aktualnej teorii swojego mistrza. Profesora Literatury Angielskiej. Leonard Cohen natomiast wprawiłby nas wszystkich w zakłopotanie, pieszcząc je publicznie pod płaszczykiem modłów do zbolałego Jehowy o orientalnych oczach. "Kobieta z cudownymi cyckami nie wyróżniała się w tłumie", pisał dalej, lecz kiedy wędrował "ciemnym, południowym stokiem Mount Royal", rozmyślając o całej wyrządzonej sobie niesprawiedliwości, jego bohaterka wyskoczyła przed nim jak spod ziemi i zanim ochłonął, odsłoniła cycki. W tamtej chwili pojąłem, że od spotkania z tymi cyckami i od tego, jak do nich podejdę, zależy całe moje życie; czy z tej góry zejdę do miasta jako zwycięzca czy przegrany. Moje serce stało się polem bitwy, na którym współczucie zmagało się z lekceważeniem. Esej powstał mniej więcej w czasie, kiedy Cohen zaczął brać narkotyki i popadać w depresję, która początkowo przybrała formę ucieczki w samotność. Zdał sobie wtedy sprawę z tego, że więcej go dzieli od przyjaciół, niż z nimi łączy. Świadomość, że nie należy już do tego środowiska, zmieniła jego poglądy na życie. Nie był to konflikt; raczej współzawodnictwo między dwoma atrakcyjnymi stylami życia. Nancy Bacal pamięta pewien wieczór w pokoju bractwa. Pili we dwoje armagnac, siedzieli pod parasolem przy kominku, a obok leżały wszystkie jego napisane na maszynie wiersze. Poważnie zastanawiali się nad tym, czy je spalić. Na szczęście, doszli do wniosku, że byłoby to nierozsądne. 54 Narkotyki, rozpowszechnione w latach sześćdziesiątych, zaczęty pociągać Cohenajuż niemal dekadę wcześniej. Były to głównie marihuana i LSD. Marihuaną poczęstował go pewien muzyk z Montrealu, LSD - koledzy po piórze. Czasy się zmieniały, a wraz z nimi on sam i brane przez niego narkotyki. Zażywał amfetaminę i haszysz. Będąc pod wpływem LSD lub marihuany, pisał eksperymentalną poezję, a w swoich kompozycjach próbował nowych form. Środki halucynogenne cieszyły się popularnością w całym środowisku artystycznym. Cohenowi narkotyki zaczęły zastępować również religię, stały się jej substytutem. Wiara w duchowy mistycyzm, profetyzm czy religijne uniesienia odchodziły w przeszłość; Cohen nabrał przekonania, że religia uległa instytucjonalizacji i przez to straciła swój blask. A narkotyki mogły stanowić alternatywny wariant uświęconej drogi. Motywem przewodnim "Song of Patience" (Pieśń o cierpliwości) z debiutanckiej książki stało się zastąpienie żaru religijnego przez szał tworzenia. Wizje narkotyczne były zarówno ucieczką przed depresją, jak i uwolnieniem wyobraźni. Któregoś wieczora w 1957 roku Cohen wszedł na szczyt Mount Royal, góry w centrum Montrealu, i zażył pejotl, narkotyk popularny wśród Indian południowoamerykańskich. Branie narkotyków uważał zawsze za swoisty sakrament, ceremoniał, nigdy za rozrywkę. Kiedy działały, odczuwał w sobie zdolność do penetracji stanów psychologicznych i twórczych, niezgłębialnych w normalnych warunkach. W ślad za Rimbaudem, Verlainem, Coleridge'em i De Quinceyem, pragnął doprowadzić do ekspansji wyobraźni. Ostatecznie jednak zerwie w przyszłości z narkotykami, gdyż nie spełniły jego oczekiwań, a ponadto wyniszczały organizm. Jednakże początkowo narkotyki zajmowały centralne położenie w krajobrazie religijnych dociekań Cohena. Czasami doznawał objawień: w 1965 roku pisząc na Hydrze "Pięknych przegranych", wziął LSD i napisał na ścianie złotą farbą: "Jestem inny, jestem taki sam". Na przeciwległej ścianie powstał napis: "Nasza pieśń zawiodła nas do pieców". Widoczną już wtedy skłonność do depresji pogłębiała u Cohena świadomość rozdarcia między artystycznym powołaniem a uwarunkowaniami życia klasy średniej. Wkrótce te dwa światy w jaźni Cohena nie dawały się ze sobą pogodzić. Nastroje Cohena były pochodną destabilizujących wydarzeń w jego życiu osobistym: śmierci ojca, depresji matki i samobójstwa jego pierwszego nauczyciela gry na gitarze. Napisał w "Pasożytach nieba": "Zmory nie mają 55 skłonności do niespodziewanych szczęśliwych zakończeń. Uwalniam się od nich jedynie"*. Decyzja o karierze literackiej, utożsamianej z nieregularną pracą, częstymi zmianami partnerek i niepewnymi dochodami, spowodowała opór ze strony rodziny i pogłębiła w Cohe-nie konflikty wewnętrzne. Z wiekiem Cohen zaczął zdradzać charakterystyczne objawy psychozy maniakalno-depresyjnej. Pojawiają się one zazwyczaj między osiemnastym a dziewiętnastym rokiem życia w postaci cyklicznych przeskoków ze stanów maniakalniej kreatywności, towarzyskości i aktywności seksualnej w stany głębokiej apatii, wyobcowania i lęku. Ponadto chorzy wykazują skłonność do obsesji i skrajnego zorganizowania. Cohen był wówczas i jest nadal pochłonięty swoją twórczością literacką i muzyczną. Odznacza się niezwykłym pedantyzmem i dbałością o szczegóły. We wszystkich jego domach panowała sterylna czystość, a w oczy rzucał się prawie zupełny brak mebli. Notatniki ze wszystkich lat ma ułożone chronologicznie. Jego styl pracy cechują zdyscyplinowanie i precyzja. Dany utwór uważa za skończony dopiero wtedy, gdy nie ma najmniejszych zastrzeżeń do jego tekstu i brzmienia. Swoje podejście do pracy wyjaśnia we wpisie do notatnika z marca 1967 roku: "W zasadzie wszystko mam usystematyzowane. Ażeby osiągnąć pełny sukces, muszę tylko dopracować szczegóły". Przyznaje się jednak do własnego lenistwa: "Jestem go w pełni świadom, chociaż wielu utwierdziłem w przekonaniu o swojej pracowitości". Tak czy inaczej, dążenie do perfekcji i porządku przejawia się we wszystkich aspektach jego życia: w twórczości, miłości i poszukiwaniu duchowego spełnienia. Od czasu do czasu Cohen wynajmował pokój w podrzędnym śródmiejskim hotelu po trzy dolary za noc, odkrywając w sobie fascynację pokojami hotelowymi. W filmie NFB z 1965 roku "Szanowni państwo, ...pan Leonard Cohen" ma miejsce scena, w której poeta budzi się w hotelu przy Ste-Catherine Street i w samej tylko bieliźnie ogląda przez okno ponury, zimowy krajobraz, lirycznie kontemplując poczucie anonimowości, jakie daje człowiekowi hotel. Ważną rolę w życiu Cohena odegrały nowojorskie Chelsea i Royalton. Stwarzały twórczą atmosferę i dawały mu azyl. Doskonałym przykładem identyfikacji Cohena z anonimowym gościem hotelowym jest nakrę- * Leonard Cohen, Słynny niebieski prochowiec, tłum. Maciej Zembaty, Pomorze, Bydgoszcz 1990, s. 57. 56 cony przez niego w 1984 roku film na taśmie wideo "I Am a Hotel" (Jestem hotelem). Przekłada w nim na język filmu liczne historie z udziałem hotelowych gości. Zapytany o przyczyny swojego zauroczenia hotelami, odpowiedział: "Nie mogę pójść nigdzie indziej. Dokąd jeszcze mógłby się udać ktoś z moją osobowością?". Cohen stawał się coraz bardziej znany. W roku 1956 w studiu CBC* nagrano płytę pt. "Six Montreal Poets" (Sześciu montreal-skich poetów), wydaną w 1957 roku w Stanach Zjednoczonych przez Folkways Records. Cohen wystąpił na niej w gronie niektórych swoich mentorów: Laytona, F.R. Scotta, A.M. Kleina, A.J.M. Smitha i Dudka. Producentem płyty był Sam Gesser, impresario mający na koncie organizację w Montrealu koncertów gwiazd tej miary co Pete Seeger i "The Weavers". Cohen znalazł się na płycie jako najważniejszy w Montrealu poeta młodego pokolenia. Pojawia się na pierwszej stronie między Smithem a Laytonem. Czyta sześć wierszy z debiutanckiej książki, między innymi "Wróble" i "Elegię". Cohen cieszył się już zatem poetycką sławą o lokalnym zasięgu. Nowych wielbicieli pozyskiwał, śpiewając w kawiarniach. Jednakże Montreal ze swoją mieszczańską atmosferą przestawał go zadowalać. Czuł, że musi zmienić otoczenie na bardziej artystyczne, wolne od wszelkich ograniczeń i powiązań. Znalazł je w Nowym Jorku. * Canadian Broadcasting Corporation, kanadyjski odpowiednik BBC (przyp. tłum.). 3 Bezcielesna namiętność W latach 1956-1957 Cohen uczęszczał na studia podyplomowe w Uniwersytecie Columbia. Na Columbii studiował krótko Lorca (anglistykę w roku 1929), a w 1951 roku zrobił tu doktorat Louis Dudek. Cohen poszedł więc w ślad za swoimi mentorami. Uczęszczał na zajęcia z siedemnastowiecznej literatury angielskiej, romantyzmu, współczesnej literatury amerykańskiej, współczesnych tekstów i wstępu do badań literackich. Studia podyplomowe były jednak, jak się o nich wyraził, "bezcielesną namiętnością"; "miłością bez punktu kulminacyjnego". Jego notatniki z tamtego okresu pełne są rysunków i karykatur profesorów lub kolegów ze studiów. "Przez moje nienapisane utwory czuję się samotny", zanotował w którymś miejscu. Na Columbii przyjął styl studiowania, wypróbowany wcześniej w McGillu. Kiedy profesor William York Tindall pozwolił mu napisać pracę semestralną na temat zbioru "Porównajmy mitologie", Cohen nie zastosował wobec siebie taryfy ulgowej, poddając książkę surowej krytyce. Był jednak skonsternowany ogólnym rozprzężeniem panującym w katedrze literatury. Czuł się lekceważony, w czym utwierdzała go zgoda, na napisanie recenzji własnego tomu wierszy. Zdecydował się więc rzucić studia. Potem krótko pracował jako windziarz, ale został zwolniony za odmowę noszenia uniformu. Zamieszkał w International House, akademiku dla zagranicznych studentów przy Riverside Drive nad rzeką Hudson. Większość czasu spędzał jednak w miejscach, gdzie zbierała się nowojorska bohema - wokół miasteczka studenckiego i w Greenwich Village. Były to początki ruchu beatników i Allena Ginsberga, absolwenta Columbii, który zasłynął na cały kraj przeczytaniem swojego poematu 58 "Skowyt" (Howl) w marcu 1955 roku w "Six Gallery" w San Francisco. Wydarzenie to upamiętnił Jack Kerouac w powieści "Włóczędzy Dharmy" (Dharma Bums). Kerouac, który w przeszłości studiował na Columbii w ramach stypendium sportowego, również uczestniczył w artystycznym życiu Greenwich Village. Cohen pamiętał jego występ przy akompaniamencie muzycznym w lokalu jazzowym "Village Vanguard" i ich późniejsze spotkanie w mieszkaniu Ginsberga. "Leżał pod stołem w jadalni i udawał, że słucha jakiejś płyty jazzowej, podczas gdy wokół niego trwało szalone przyjęcie". Powieść Kerouaca "W drodze" (On the Road) zyskała świetne recenzje. Ukazała się we wrześniu 1957 roku nakładem oficyny "Viking", późniejszego wydawcy "Ulubionej gry". Cohen cenił twórczość Kerouaca, nazywając go "swoistym geniuszem, który niczym wielki błyszczący pająk potrafił snuć wspaniałą amerykańską opowieść". Kontrkulturowe pisarstwo Lawrence'a Ferlinghettiego, Gregory'ego Corso, Gary'ego Snydera i Williama S. Burroughsa kształtowało ów nowy świat literackiego szaleństwa. W Nowym Jorku Cohen znalazł więc podatny grunt dla swojej kontestacji establishmentu, chociaż beatnicy nigdy go nie zaakceptowali. "Zawsze poruszałem się na obrzeżach tego ruchu. Lubiłem miejsca, w których zbierała się bohema, ale nie zostałem przez nią zaakceptowany. Dawano mi odczuć moją obcość. Byłem zbyt mieszczański [...]. Nie miałem stosownych listów uwierzytelniających, żeby w tych artystycznych kawiarniach zasiadać przy najważniejszym stole". Niemniej jednak Cohen wywiózł z Nowego Jorku (i przywiózł do Montrealu) nie tylko nowy sposób prezentacji swojej poezji (przy akompaniamencie jazzowym). Przyniósł świadomość, że w spontanicznej prozie, czyli "nieprzerywanych i niekorygowanych wyznaniach o zdarzeniach w prawdziwym życiu", jak napisała o powieści "W drodze" biografka Kerouaca, Ann Charters, można uwolnić język oraz przedstawiać niezafałszowany opis rzeczywistości. Cohen kierował się tą zasadą, pisząc dziewięć lat później "Pięknych przegranych". Zarażony bakcylem literackiej rewolucji, Cohen stworzył pismo "The Phoenix", które zakończyło swój żywot po pierwszym numerze. W redakcyjnym manifeście napisał: W tym piśmie zamierzamy publikować uczciwe wiersze, opowiadania i wysokiego lotu artykuły. Liczymy na to, że stanie się ono pełnym życia 59 organem społeczności, którą reprezentuje. Chcemy eksperymentować. Być kontrowersyjni. Pragniemy idei i pieśni. Zapraszamy rzemieślników. Leonard Cohen Wydawca W pierwszym numerze reprezentowani byli poeci zarówno znani, jak i początkujący: Louis Dudek, Anne Ruden, Lee Usher, Mimi Hayes, Leigh Van Valen oraz Cohen z kilkoma wierszami. Najważniejszy z nich, "Poem for Marc Chagall" (Wiersz dla Marca Chagal-la) znalazł się pod zmienionym tytułem "Out of the Land of Hea-ven" (Z niebiańskiej krainy) w "Szkatułce ziemi", podobnie jak wszystkie pozostałe. Pierwszy i ostatni zarazem numer "The Phoenix" ukazał się w kwietniu 1957 roku; tak jak w wypadku "Mitologii" Cohen sprawował pieczę nad całym procesem produkcji. W Nowym Jorku pisał dalej, od czasu do czasu podejmując tematy związane z tym miastem, na przykład pobliskim Riverside Church*. W nigdzie niepublikowanym wierszu pisze: Riverside Church straszy turystów ogromną dzwonnicą ale mniej szczęścia ma z Bogiem który ogtucht na jedno ucho po stuleciu męczenników a i Bach na dzwonach brzmi podejrzanie Istny kociokwik Powiedziałem to małemu, wyrzeźbionemu mnichowi który dzierżył wykrzywiony kamień. Roczny pobyt Cohena w Nowym Jorku to jednak przede wszystkim znajomość z Anne Sherman, wysoką brunetką, którą poznał w International House. Jej uroda od razu zrobiła na Leonardzie wrażenie. Anne miała wdzięk, będący pochodną czegoś "trwałego, karnego i jędrnego". Stała się pierwowzorem rozwódki Shell z "Ulubionej gry" i zawładnęła literacko-erotyczną wyobraźnią Cohena. Ta uroda powaliła go na łopatki: "[złamała] klasyczne zasady świetlne. Nie poddaje się jakiejkolwiek interpretacji i porównaniom. Tego * Kościół bezwyznaniowy, posiada jedną z największych na świecie dzwonnic z siedemdziesięcioma czterema grającymi dzwonami (przyp. tłum.). 60 typu kobiety nadają oryginalny charakter każdemu pomieszczeniu". W powieści czytamy, że była oficjalna, wykształcona i zawsze przedstawiała "widok upragniony przez serce". Jeśli jednak ona nauczyła Cohena miłości i dobrych manier, to jednocześnie zawdzięczała mu wiedzę o "swoim ciele i urodzie". Związek Cohena z Sherman nie trwał długo. Anne nie była Żydówką, za to była od niego starsza i w oczywisty sposób nie chciała dłużej ciągnąć tego romansu. Co innego Cohen: już po rozstaniu często dawał wyraz swojej miłości do Anne. Tymczasem Sherman zaprzyjaźniła się z siostrą Cohena i jego przyjaciółką Yafą Lerner, które mieszkały wtedy w Nowym Jorku. Ludzie pozostający wówczas w bliskich stosunkach z Cohenem uważali, że chciał poślubić Anne, ale ona dążyła do stabilizacji, której początkujący poeta nie mógł jej zapewnić. Później pragnął ją ściągnąć do Grecji, gdzie osiadł w 1960 roku, ona jednak pozostała w Nowym Jorku i wyszła za znanego restauratora. Sherman ucieleśniała całą seksualną wolność i niewinną miłość, jakie Cohen z trudem znajdował u innych kobiet. Przez następne pięć, sześć lat pisał o niej wierszem lub prozą. Notatnik z lata 1958 roku zawiera wiele odniesień do Sherman, podobnie jak wiersz "To Anne in the Window Seat" (Do Anny siedzącej przy oknie), w którym poeta wyraża żal, że musi żyć bez niej. W białym notatniku prowadzonym w Grecji znajduje się wiersz napisany we wrześniu 1961 roku i zatytułowany "For Anne" (Dla Anny): Nie zapomniałbym cię wcześniej niż pięknych domów lub legend albo sukcesu Czasem jednak tracimy ogród miłości, Izoldę i nowe mieszkanie Jestem niewidzialny w zimnej machinerii wszechświata która nie zatrzyma się ani nie zwolni bym mógł cię pocałować. W tym samym notatniku dodaje: Czytelniku, niepokoi twoja karność 61 czy jesteś równie wierny jak ja? Bo jeśli nie, spal tę książkę i idź do kina chyba że skręcasz się ze śmiechu. Jeżeli Freda Guttman była natchnieniem Cohena, kiedy pisał "Porównajmy mitologie", to Anne Sherman była nim w czasie, gdy powstawało "Piękno z bliska" - niepublikowana wersja "Ulubionej gry" oraz "Szkatułka ziemi" - tkwiąca korzeniami w żydowskiej tradycji i współczesnej miłości. "Dla Anny", krótki wiersz ze "Szkatułki", wyraża żal Cohena po odejściu ukochanej. W liście do siostry z lipca 1961 roku pisze: "Byłbym Ci wdzięczny za jakiekolwiek wieści o Anne. Jeżeli jesteście w kontakcie i ona chciałaby dostać egzemplarz mojej książki, ofiaruj go jej. To smutne, niedorzeczne i niezrozumiałe, że «jedyna sprawczyni» tych wierszy nie ma własnego egzemplarza". W listopadzie siostra odpisała, że Sherman ma się dobrze. "Bardzo się cieszę, że Anne jest szczęśliwa. To nie tylko wyjątkowa piękność, ale też wyjątkowa osoba, a takim ludziom jest często trudno przystosować się do szarej rzeczywistości, obecnej w życiu każdego, niezależnie od tego, jak bardzo jest bogaty i urodziwy". Cohen nawet dzisiaj daje wyraz uczuciu do Anne; kiedy ich związek dobiegł końca, utrzymywał z nią dobre stosunki, tak jak w wypadku niemal wszystkich kobiet w swoim życiu. Kochankom Cohena zależało na tym, żeby pozostać jego przyjaciółkami w imię uniwersalnej wielkoduszności, szacunku, jakim nadal go darzyły, lub w ramach starannie wyreżyserowanych rozstań. Z wyjątkiem "Księgi miłosierdzia" (Book of Mercy), którą Cohen napisał w wieku pięćdziesięciu lat po ponownym odkryciu duchowego ja, wszystkie jego książki były owocem zażyłych znajomości z kobietami. Jeszcze przez wiele lat Anne Sherman pozostała dla niego uosobieniem piękna i miłości, co ilustruje list napisany w Montrealu zimą 1961 roku. W komiczno-poważnym stylu Cohen prosi ją, żeby do niego wróciła: Ucieknijmy do Lachine. Zaszyjmy się w Snowdon. Zasymilujmy z mieszkańcami Ottawy. Spotkajmy się na Central Station i całujmy bezwstydnie przed wszystkimi pociągami. Chcę wrócić z Tobą do Westmount i zamieszkać na wyfroterowanych podłogach w domu mojego ojca. Chcę, żebyś przy mnie była, kiedy włożę złoty łańcuch i będą mnie kamienowali robotnicy. Chcę twojej godno- 62 ści, kiedy będą ze mnie szydzili. Wyślę Ci kwiaty, kiedy dostanę jakieś pieniądze. Jesteś taka piękna, że mogę być głupcem. Życzę Ci dobrego apetytu, spokojnego snu. Wesołego Alleluja, lekkiego postu, słonecznej pogody, nowych wierszy, inteligentnej telewizji. Bądź szlachetna, zimna, dzika. Usilnie Cię namawiam: dołącz do mnie w moich obrzędach. W lecie 1957 roku Cohen był z powrotem w Montrealu. Nowojorska kultura beatników przypadła mu do gustu, choć zdawał sobie sprawę, że w tym środowisku zawsze będzie outsiderem. Korzeniami tkwił w Montrealu. Jak wyjaśnił później urzędnikowi Canada Council: "Proszę się nie obawiać, że wyemigruję. Mogę mieszkać wyłącznie w Montrealu. Jestem obywatelem Mountain Street". W tym czasie pracował z przerwami w "Cuthbert & Co.", odlewni swojego stryja, jako operator tokarki, ciśnieniowej maszyny odlewniczej, a także jako asystent w dziale racjonalizacji. Stanął przed dylematem: dołączyć do stryjów we "Freedman Company" i wieść życie odpowiedzialnego i poważanego obywatela, czy też realizować twórcze zainteresowania i oddać się sztuce? Podobne rozterki przeżywał już w McGillu. W wierszu "Priests 1957" (Kapłani 1957) opisuje swoją sytuację i sugeruje kierunek działania. Stryjów przedstawia jako ludzi nieszczęśliwych i przyziemnych, ojca - jako człowieka niespełnionego, o czym miałyby świadczyć rzędy jego nigdy nieprzeczytanych książek. Natomiast ukazani w utworze kuzyni są ogólnie niezadowoleni z życia. Wiersz kończy pytaniem ironicznego rozżalenia: "Czy wszyscy musimy znaleźć prozaiczną pracę, ponieważ nasz dziadek zbudował synagogę?". W następnym roku pobytu w Montrealu Cohen pracował we "Freedman Company". Wieszał płaszcze i przenosił fury materiałów z jednego miejsca produkcji na drugie. Jego przestawienie się ze sztuki na przyziemną pracę opisał komicznie Layton: Leonard Cohen postanowił zrobić nam wodę z mózgu, wchodząc do rodzinnego interesu i szyjąc garnitury dla głuchych na poezję typów w całym kraju, żeby je kupowali i nosili. Nasz wielki liryk jest teraz pracownikiem spedycji, pisze ody do papieru pakowego i sznurka. Do tego stanu przywiodło go poczucie niespłaconego długu. Robi dobrą minę do złej gry i mamrocze coś przez mocno zaciśnięte zęby. Jeśli nachylicie ucha dostatecznie blisko, rozróżnicie poszczególne stówa: "dyscyplina", "dobra szkoła charakteru" i wiele innych pseudoumoralniających dźwię- 63 ków. Niechaj bogowie, wyrozumiali dla kapryśnych poczynań poetów, będą łaskawi dla naszej trójki (Dudka, Laytona i Cohena). Jedenaście dni później na lament Laytona odpowiedział krytyk Desmond Pacey: "Jaki los czeka montrealską bohemę, jeśli wszyscy jej liderzy staną się nieszkodliwymi i budzącymi szacunek obywatelami?". Jednakże Cohen wraz z Mortem Rosengartenem i Lenorą Schwartzman prowadził też galerię sztuki "Cztery Centy", usytuowaną w pensjonacie przy Stanley Street. Dla wzmocnienia efektu ramę każdego obrazu pomalowali na inny kolor. Wystawiali malarstwo figuratywne, niespotykane w ówczesnym Montrealu; panowała wtedy moda na abstrakcyjny ekspresjonizm Riolelle'a i innych. Jako pierwsi pokazali twórczość Louise Scott i prace żony Laytona - Betty Sutherland oraz Very Frenkel. Pokaźną liczbę tych prac strawił jednak pożar, a galeria ze względu na jakieś przeszkody natury technicznej nie była ubezpieczona na tę okoliczność. Dla Cohena pozostała jednak ekscytującym i magicznym miejscem. Świadczy o tym najdobitniej początek wiersza "Last Dance Afthe Four Penny" (Ostatni taniec w "Czterech Centach"): Laytonie, kiedy my tu wesoło tańczymy pod upiorną chusteczką, cuda czyniący rabini Pragi i Wilna odzyskują wypchane trocinami trony, a anioły i ludzie, którzy spali tak długo w zimnych pałacach nieufności zbierają się w kuchniach obwieszonych kiełbasą żeby się pysznie spierać i omawiać dźwięki Niewypowiedzianego Imienia. W tamtym czasie Cohen pracował również nad różnymi utworami beletrystycznymi, między innymi niezwykłym opowiadaniem o swoim zgrzybiałym już dziadku, rabinie Kleinie. Wstrząśnięty chorobą staruszka Cohen napisał opowiadanie "A Hundred Suits from Russia" (Sto garniturów z Rosji), którego nigdy nie opublikował. Bohater utworu, dziadek mieszkający z rodziną córki, oskarża ją o kradzież swoich garniturów. Wnuk, któremu ciągłe krzyki i napady furii dziadka przeszkadzają w pisaniu, szykuje się do wyjazdu. "Ładna mi praca - kpi z niego matka. - Całymi dniami nic nie robi, 64 tylko słucha płyt w swoim pokoju. I to ma być poeta? To dezerter". Kiedy dziadek przestaje panować nad czynnościami fizjologicznymi, syn mówi matce, że jej ojciec nie jest wielkim talmudystą, ale zgrzybiałym starcem, którego trzeba oddać do domu opieki. Któregoś wieczora słyszy w wykonaniu dziadka przepiękną pieśń. Tymczasem matka oznajmia, że dziadek zgodził się uciszyć. "Po to, żebyś pewnego dnia został wielkim pisarzem, znanym na całym świecie - przytacza słowa staruszka. - Mówił też, że ludzie będą przybywali z daleka, żeby cię posłuchać". Opowiadanie kończy scena, w której dziadek wali miarowo pięścią stół, skandując okrzyk: "Sto gar-ni-tu-rów z Ros-ji!". W tym wczesnym utworze prozatorskim Cohen wyraża frustrację z powodu pogarszającego się stanu zdrowia dziadka; człowieka, którego uwielbiał i uważał za czynnik sprawczy znacznej części swojej twórczości. Jego przywiązanie do rabina Kleina wyraziło się w nigdy niewydanej powieści "A Ballet of Lepers" (Balet trędowatych). Zaczyna się ona następująco: "Dziadek zamieszkał ze mną. Nie miał dokąd pójść. Co się stało ze wszystkimi jego dziećmi? Umarły, podupadły na zdrowiu, wyemigrowały - nie wiem". Na dziewiędziesięciu dziewięciu stronach maszynopisu Cohen opowiada historię trzydziestopięcioletniego sprzedawcy, który zabiera do siebie swojego dziadka-staruszka. Mieszkają w zatłoczonym pensjonacie przy Stanley Street. Dziadek ma skłonność do gwałtownych reakcji; takie też skłonności odkrywa u siebie niewymieniony z imienia narrator. Kiedy w toalecie dworcowej przyłapuje na masturbacji bagażowego, zaczyna go bić po twarzy, ujawniając swoją moc: "Stał przede mną pokonany. Nienawidziłem go, ponieważ nie stawiał mi oporu, kochałem - gdyż był moją ofiarą. Spoliczkowałem go jeszcze raz. Przyłożył do twarzy pulchną, piegowatą dłoń". Wybiegłszy na ulicę, narrator stwierdza: "Każdy z nas uprawiał swoją sekretną sztukę. Było południe. Ogarnąłem wzrokiem tłum i uśmiechnąłem się". Sportretowany w utworze dziadek urzeczywistnia osobiste kłopoty Cohena, tyle tylko że rabin Klein był spokojny. Podczas każdych odwiedzin wnuka w domu starców zawsze mu powtarzał: "Uciekaj stąd, uciekaj z tego miejsca!". To zdanie zapadło Cohenowi głęboko w pamięć. "Balet trędowatych", swoją pierwszą większą formę prozatorską, Cohen ukończył w lipcu 1957 roku. Maszynopis wysłał do dwóch wydawnictw: "Pocketbooks" i "Ace Publications", ale w obu po- 5. Różne postawy.. 65 wieść odrzucono. W wywiadzie z roku 1990 Cohen odtworzył swój ówczesny proces twórczy: "Na biurku stał zegar. Codziennie zmuszałem się do pisania przez określoną liczbę godzin. Patrzyłem na ten zegar. Tarczy nie osłaniała szybka, wobec czego zawsze mnie korciło, żeby przesunąć wskazówkę naprzód. Pamiętam, że napisałem kiedyś na zegarze «Ratunku!»". Kilka lat później, podczas innego wywiadu, na pytanie o "wydajność", odpowiedział, że tak naprawdę artysta musi być wytrzymały i bezkompromisowy, po czym przytoczył żart Woody'ego Allena, że "osiemdziesiąt procent życia to tylko pokazywanie się". Tematyka powieści stanowi zapowiedź wielu późniejszych utworów Cohena, a zwłaszcza "Pięknych przegranych" oraz wierszy ze zbioru "Sita niewolników" (Energy of Slaves). Istnieje, na przykład, perwersyjna symbioza łącząca ludzi, czy to kochanków, czy członków rodziny: Jakże smutni i piękni byliśmy, my ludzie, z naszym cierpieniem i naszymi torturami. Ja - oprawca, on - ofiara, obaj cierpieliśmy: ja - dziwnie spokojny - dogorywając w jasnym, strzelającym w górę ogniu czystości; on - rozpoczynając ku niej podróż z mrocznych płomieni poniżenia. Jego wybawienie dokonywało się przeze mnie, moje - przez niego. Czy to możliwe, żeby nagrodą dla poniżonych było poniżanie innych? Czy byłaby to bolesna droga ku zbawieniu? Wiem, że taka droga istnieje. W "Balecie trędowatych" Cohen zamanifestował też coraz głębszą świadomość historii i tragedii Żydów. Motyw ten rozwinie w trzech kolejnych zbiorach poezji: "Szkatułka ziemi", "Kwiaty dla Hitlera" i "Pasożyty nieba". Swoją brutalność narrator "Baletu trędowatych" tłumaczy w następujący sposób: Stało się. To wszystko. Podobnie jak stało się w Buchenwaldzie, Belsen i Oświęcimiu. I znowu się stanie, zgodnie z czyimś planem, i znowu odkryjemy okropności, gwałty i ludzkie poniżenie, mówiąc jak poprzednio, że byt to plan szaleńca, obłąkańcza idea; ale tym szaleńcem jesteśmy my sami, plany rodzące przemoc, okrucieństwa i zniewagi zrodziły się w naszych umysłach, chociaż teoretycznie domagamy się czystości i miłości. Najważniejszym motywem artystycznym podejmowanym przez Cohena jest okrucieństwo miłości jako warunek konieczny jej istnienia. "Nie jesteśmy szaleni, jesteśmy ludźmi, chcemy kochać i ktoś 66 musi nam wybaczyć, że w tym celu wybraliśmy takie a nie inne drogi, gdyż jest ich wiele i prowadzą w ciemnościach, a my w naszej wędrówce jesteśmy roznamiętnieni i okrutni". Drapieżną naturę miłości i potrzebę współczucia Cohen zgłębiał jeszcze wielokrotnie. W powieści wskazywał na konieczność "nauczenia się, jak zdradzać, żeby nie być zdradzonym" oraz "poznania i zapamiętania smaku wstydu, poniżenia i własnej winy [...]. Zrozumienia istoty brudu, żeby być czystym i przemocy, by być łagodnym". W tym czasie Cohen wzmocnił więzy łączące go z Laytonem: wiosną 1958 roku wystąpił w roli świadka na jego fikcyjnym ślubie. Niezdolny poprosić żonę, Betty Sutherland, o rozwód, Layton chciał kupić swojej ówczesnej miłości, Avivie Cantor, ślubną obrączkę. Po zjedzonym wspólnie lunchu Cohen, Layton i Aviva udali się do jubilera na Mountain Street, gdzie Aviva zaczęła oglądać złote obrączki. Jednakże Layton ją ignorował i ku ogólnemu zaskoczeniu kupił masywną, srebrną bransoletkę dla Betty. Tak oto wybór obrączki spadł na Cohena, który następnie włożył ją na palec Avivy w zastępstwie rozdartego wewnętrznie Laytona. Wspominając to wydarzenie, Leonard powiedział: "Layton miał zapewne ochotę żyć z dwiema kobietami. Sądzę, że poradziłby sobie z nimi. To kobiety żądały, żeby się zdecydował". Od tamtej pory Aviva Cantor zaczęła się przedstawiać jako pani Layton, co w Laytonie wzbudzało mieszane uczucia. Cohen nadal pracował w dziale spedycji lub biurze firmy odzieżowej stryjów, nocami zaś pisał wiersze. Czasami czytał je w kawiarniach takich jak "Pam-Pam" lub "Tokaj". W "Pam-Pam" on i Stephen Vizinczey, węgierski pisarz i późniejszy redaktor efemerycznego pisma "Exchange", spędzali wieczory, siedząc przy drzwiach i oceniając wchodzące kobiety. Finalistkom wręczali zaproszenia. W tamtym okresie Cohen często popadał w rozpacz i przerażenie na tle swoich związków z kobietami. Vera Frenkel opowiedziała pewne zdarzenie z "Tokaju": po rozmowie z Cohenem o zgubionej walizce zadzwoniła do bliskiej przyjaciółki, żeby wyrazić swoje zmartwienie stanem jego umysłu. "Nie martw się - uspokoiła ją przyjaciółka. - Często taki jest w kontaktach z kobietami. Ten stan jest mu potrzebny do pracy". Takie powtarzające się "katusze na łożu miłości", jak to określiła Frenkel, weszły Cohenowi w krew. Nie- 67 którzy uważali je za teatralne gesty, inni za przejaw autentycznego kryzysu. "Leonard - wyjaśnia Frenkel - zawsze chciał jednocześnie zginąć i ocaleć". Czasami Cohen występował w charakterze gospodarza wobec kanadyjskich twórców odwiedzających Montreal. Al Purdy, który pod koniec lat pięćdziesiątych gościł w mieście razem z Miltonem Acornem, wspomina jaskrawy kontrast między dwoma poetami. Z jednej strony Acorn, namiętnie rozpolitykowany, "czerwony hydrant w niebieskich dżinsach", z drugiej zaś Cohen - "elegancki arystokrata w paradnym szlafroku, w sam raz do kręcenia się po kuchni. Doskonale świadomy swoich słabych i mocnych punktów emanował nienachalną, acz uchwytną dekadencją [...]. Sprawiał wrażenie człowieka stojącego z boku, lekko znudzonego życiem". Cohen towarzyszył też Irvingowi Laytonowi na spotkaniu z inną znakomitością poezji kanadyjskiej, E.J. Prattem. Lunch z udziałem tej trójki i swoim własnym zorganizował Earle Birney. Na zdjęciu uwieczniającym to wydarzenie Pratt - w garniturze i kapeluszu - wygląda jak biznesmen, Birney ma na sobie sportową marynarkę, natomiast Layton i Cohen są ubrani na modłę mieszkańców kibucu - w luźne spodnie i białe koszule z podwiniętymi rękawami. Dysonans widoczny w strojach uczestników lunchu wyrażał się także w sposobach prowadzenia konwersacji. Layton odnotował smutną minę Birneya ("wypisz wymaluj, książę Windsoru") i skostniałe anegdoty Pratta. "Kiedy wracaliśmy z Leonardem do domu, mieliśmy moc wrażeń do porównania i analizy. Wciąż jeszcze jest o czym mówić" -relacjonował Desmondowi Paceyowi. W czasie gdy Cohen spotykał się ze swoimi rówieśnikami i starszymi od siebie, jego przyjaciele wyjeżdżali. W opowiadaniu "Goodbye, Old Rosengarten" (Żegnaj, Rosengarten) Cohen opisuje wieczór spędzony w towarzystwie Rosengartena w przeddzień jego wyjazdu na studia w londyńskiej Akademii Sztuk Pięknych. Przyjaciele odwiedzają ulubione lokale, w tym "Cafe Andre" przy Yictoria Street, przechrzczoną przez nich na "Kaplicę" (The Shrine). Cohen, w utworze niewymieniony z imienia, stara się przekonać Rosengartena o zaletach Montrealu, który znalazł się "u progu wielkości niczym Ateny lub Nowy Orlean". W "Kaplicy" wszystko się zmieniło: przestała tu bywać bohema i zniknął stary wystrój. Opowiadanie jest apologią zmian w życiu i wyglądzie miasta, które obaj muszą opuścić, żeby spełnić obietnicę, że będą wielkimi ludźmi. Rok później Cohen również wyjechał. 68 Swoją poezję Leonard czytał na tle podkładu muzycznego, niekoniecznie z towarzyszeniem własnej gitary. W lutym 1958 roku Layton powiedział krytykowi Desmondowi Paceyowi, że z Nowego Jorku i San Francisco, gdzie działali beatnicy, Cohen przywiózł do Montrealu nowy styl: "Obecnie, kiedy czyta swoją poezję, własne strofy dokłada orkiestra jazzowa. Któregoś wieczoru przykład z Leonarda próbował wziąć Dudek, bez powodzenia. A Cohen - on naprawdę robi wrażenie. Czy w szkole montrealskiej zapanuje nowy trend?". Od marca 1958 roku Leonard często występował więc w śródmiejskich klubach, takich jak "Birdland". Layton, Jonathan Williams (amerykański poeta i wydawca) i Daryl Hine byli świadkami występu, kiedy to swoje wiersze czytał przy akompaniamencie zespołu jazzowego. Zaraz wszyscy trzej do niego dołączyli. W kwietniu tego roku Cohen miał pierwszy profesjonalny występ poetycki w klubie "Dunn's Progressive Jazz Parlour", znajdującym się nad restauracją "Dunn's Famous Steak House" przy Ste-Catherine Street. Wspomagał go Maury Kay, pianista i aranżer, któremu zazwyczaj towarzyszył dwunaste- lub piętnastoosobowy zespół. Występ rozpoczął się o północy. Cohen deklamował swoją poezję, często improwizując, a Kay przygrywał mu na fortepianie. Podczas występu wiersz "Prezent" (The Gift), który pojawił się później w "Szkatułce ziemi", Cohen zapowiedział następująco: "Napisałem go dla dziewczyny, która uważała, że w przeszłości rozdałem zbyt dużo wierszy i prosiła, żebym z tym skończył. Ten wiersz napisałem więc dla niej. To poważny utwór, a skoro tak, to nie rechoczcie, tylko dlatego że wam powiedziałem, że potrzebuję pieniędzy". Po występie udzielił krótkiego wywiadu, który zaczynał się następująco: - Jak poeta, który powinien siedzieć w swojej samotni, czuje się w roli gwiazdy nocnego klubu? - Cóż, tutaj niezupełnie o to chodzi. W gruncie rzeczy przybywamy z poezją tam, gdzie jej miejsce. - Do ludzi? - Nie, skądże znowu. Do samotników, pijaczków. No, nie do końca. Wracamy do źródeł: do muzyki i luźnej atmosfery, byle dalej od sali wykładowej. Pewnego wieczora wiosną 1958 roku do "Dunn's" na zaproszenie Cohena przyszedł Morley Callaghan. Czytał wcześniej o poetach 69 z nocnych klubów San Francisco i Greenwich Village i zaciekawił się występem Cohena. Oto jego relacja: "Dunn's" jest trzypoziomowym klubem, oferującym na każdym poziomie inny rodzaj rozrywki. Naturalnie, miejsce poety jest na poddaszu. Około pomocy kelner postawił koło estrady wysoki taboret, na którym usadowił się młody poeta Leonard Cohen. Ten blady brunet pożartował trochę z publicznością, żeby wszyscy na sali, włącznie z nim samym, poczuli się rozluźnieni. Dopomógł mu w tym siedzący przy fortepianie lider zespołu, który zagrał kilka relaksujących tonów. Poeta zaczął czytać i robił to dobrze jak profesjonalista. Słuchaliśmy głównie wierszy miłosnych. Jazzowe rytmy przydawały im odrobinę ostrości i siły oddziaływania. Obserwowałem twarze gości. Można by odnieść wrażenie, że wszyscy bywalcy nocnych klubów są - ostrożnie mówiąc - potencjalnymi kandydatami na publiczność wieczorów poetyckich. Z drugiej wszakże strony, ktoś, kto przesiaduje w nocnych klubach, wyzbyty złudzeń i często trochę nieswój, jest przygotowany na wszystko. Zaproponowana przez Cohena mieszanka poezji i jazzu dociera do najgłębszych pokładów duszy. Przysiadłszy się do naszego stołu po występie, poeta powiedział, że jest z siebie zadowolony, gdyż inaczej nie byłoby go już wśród nas. Mówił, że słuchali go nawet kelnerzy. O cóż więcej mógłby prosić poeta w nocnym klubie? Nawiasem mówiąc, podobało się nam. Przez wiosnę i lato Cohen występował z zespołem jazzowym w "Dunn's", a także samodzielnie w miasteczku uniwersyteckim Migella i w Toronto, szlifując element muzyczny, który w przyszłości miał przyćmić samą poezję. Dla publiczności montrealskiej połączenie poezji z muzyką było czymś nowym. Cohen zyskał sobie lokalną sławę. W czerwcu 1958 roku napisał krótki esej, w którym zdefiniował swoją estetykę i wyłożył poetyckie kredo: O czymkolwiek pisałem, zawsze starałem się pamiętać o brutalności, zniszczeniu i namiętności, jakie przyniosło ze sobą nasze stulecie. Chcę, żeby moje wiersze tchnęły wrażliwością, w której mieści się bombardowanie miast, obozy koncentracyjne i brak międzyludzkiej solidarności. Nie twierdzę przez to, że w każdym wierszu musi występować odęte ciało lub krematorium - w większości moich utworów ich nie ma, ale na przykład wiersz miłosny musi być o miłości, w której mieszają się i współistnieją: przemoc, rozpacz i hart ducha, a my musimy przez to wszystko przechodzić. 70 Doświadczony już, choć ledwie dwudziestoczteroletni poeta i pieśniarz folkowy lato 1958 roku spędził jako wychowawca na obozie Camp Miszmar, którego pomysłodawcą i organizatorem był Chaim (Chuck) Pripstein, nauczyciel hebrajskiego i pedagog. Początkowo był to obóz dla dzieci w Filion (Quebec), koło żydowskiego hotelu znanego z odbywających się w nim spotkań literackich (swoje utwory czytał tam między innymi Isaac Bashevis Singer). Kiedy rzeka płynąca na tyłach hotelu została zanieczyszczona, hotel zamknięto, a część obozowych zabudowań przeniesiono w nowe miejsce, do St-Adolphe-de-Howard na północ od Montrealu. Organizatorom obozu przyświecała idea integracji dzieci, wywodzących się z różnych środowisk, o odmiennych wzorcach zachowań. Tutaj zawsze znalazło się miejsce dla dzieci trudnych i z zaburzeniami osobowości, których inne obozy nie przyjmowały. W każdą sobotę wychowawcy uczestniczyli w seminariach z psychologii dziecka, zdrowia psychicznego i judaizmu, które miały pomóc w rozwiązywaniu problemów. Większość uczestników obozu stanowiły dzieci rodziców z klasy średniej, a wychowawcami byli głównie studenci McGilla. Normalną pobudkę zastępowała muzyka: dzieci budziły się na dźwięk pierwszych taktów "Koncertu na trąbkę" Haydna, płynących z głośników. Zdjęcie z roku 1958 przedstawia krzepkiego Cohena w grupie tryskających zdrowiem obozowiczów. Leonard stoi w drugim rzędzie. Wśród wychowanków obozu byli: Ruth Wisse - krytyk literacki, pianista Robert Silverman i socjolog Lionel Tiger. Wielu wychowawców i uczestników obozu zostało później psychiatrami, pracownikami opieki społecznej i psychologami dziecięcymi. Na obozie Cohen organizował śpiewanie piosenek folkowych i konkursy haiku. Zainteresował się też młodym obozowiczem Robertem Elkinem, autystycznym idiotą, zdradzającym niezwykłą biegłość w arytmetyce. Elkin stał się pierwowzorem nieszczęsnego Martina Starka w "Ulubionej grze". W czwartej części tej właśnie książki Cohen zdaje szczegółową relację ze swoich obozowych przeżyć, chociaż przemilcza fakt przybycia z tygodniowym opóźnieniem i w samych tylko szortach na ślub Moishe Pripsteina (syna założyciela obozu) z Florence Sherman. Opisuje za to wyjście wczesnym rankiem z łaźni w towarzystwie jednej z wychowawczyń na oczach czujnej pani Pripstein, która ze swojego domu na wzgórzu mogła obserwować cały obóz. 71 Cohen znalazł tu sprzyjający klimat do miłosnych podbojów. Bliską przyjaźń nawiązał z Frań Dopkin, cudowną tancerką z Brooklynu z grubymi, czarnymi warkoczami, która na obozie prowadziła zajęcia z plastyki. Z kolei obozowa pielęgniarka natchnęła go do napisania jednego z najlepszych wierszy z okresu młodości: "Nie zostawia śladów tak jak mgła" (As the Mist Leaves No Scar). Uczestnik obozu, który pracował w obozowej ciemni, pamięta, że wywoływał dla Cohena film -jak się okazało - z kobiecymi aktami. Obóz był kulturalną mekką. Jego uczestnicy i wychowawcy spędzali długie godziny na inspirujących dyskusjach o poezji, historii i dramacie. Analizowano również życie w Izraelu, status Żydów w Ouebecu oraz specyfikę Montrealu. Były to czasy wzmożonej auto-ekspresji i Cohen, uznany już talent, uchodził za czołowego nonkonformistę. Większość dyskusji odbywała się w barze dla kadry, mieszczącym się pod jadalnią. W tym samym roku Cohen poświęcał też wiele czasu matce, leczonej na depresję w Allan Memoriał Institute - montrealskim szpitalu psychiatrycznym. Na nawrót depresji wpłynęło być może zażywanie niewłaściwych leków na chorobę skórną: miały one złagodzić stres wywołany powrotem do domu Cohenów podeszłego wiekiem rabina Kleina. Podczas szpitalnych odwiedzin Masha często zarzucała dzieciom, że ją zaniedbują: spotkania te były dla Cohena trudne. Na szczęście, po zmianie leków matka odzyskała równowagę i szybko wypisano ją do domu. Jednakże rodzinne związki Cohena uległy dalszemu rozluźnieniu; pod koniec lata nie wrócił już do pracy w rodzinnym interesie. Zapytany przez kuzyna, Edgara Cohena, o powód odejścia z "Freedman Company", Cohen odrzekł: "Edgarze, nie miałem wyboru". Tymczasem w numerze "Culture" z grudnia 1958 roku ukazał się niespodziewany atak na Cohena ze strony jego byłego mentora, Louisa Dudka. "Najmłodsze pokolenie poetów nie jest nawet zdolne do okazania społecznego sprzeciwu ani litości" - napisał Dudek. Cohena skrytykował za "niejasne kosmopolityczne obrazowanie... pomieszanie symboli i mitologiczny groch z kapustą". Przeczytawszy to, Layton wściekł się stosownie do okoliczności, nazywając zarzuty Dudka "tyleż głupimi, co fałszywymi". "Cohen - pisał dalej -jest jednym z najczystszej wody talentów zrodzonych w tym kraju. Nie cierpi mitologizującej szkoły Macphersona, Reaneya i Daryla Hine'a". 72 Cohen potraktował te zarzuty z przymrużeniem oka: już w styczniu 1959 roku towarzyszył Dudkowi i F.R. Scottowi na przyjęciu wydanym na cześć Ralpha Gustafsona w Montreal Press Ciub. W kwietniu 1959 roku Cohen i Layton otrzymali stypendia Canada Council. Przedtem Leonard zaproponował napisanie powieści osnutej na odwiedzinach w starożytnych stolicach Rzymu, Aten i Jerozolimy. Dzięki wsparciu literatów, między innymi Laytona i Scotta i oraz przychylnym opiniom Margaret Avison, Desmonda Paceya, Miltona Wilsona i Northropa Frye'a, Cohen otrzymał z Canada Council fundusze na realizację swojego projektu. Niektórzy pisarze kanadyjscy mieszkali wtedy za granicą: Dorothy Livesay i Mordecai Richler - w Londynie, Maria Gallant - w Paryżu, a Margaret Laurence - w Afryce. Zdaniem Laytona nie było w tym nic dziwnego, gdyż "poeta kanadyjski [...] jest zesłańcem skazanym na życie we własnym kraju", w którym nikt się nim nie interesuje. Równie dobrze więc może wyjechać tam, gdzie sztukę przynajmniej się ceni. Stypendium w dziedzinie nauk humanistycznych w wysokości dwóch tysięcy dolarów pozwoliło zatem Cohenowi na wyjazd z Montrealu. W czerwcu tego samego roku Layton przedstawił Cohena A.M. Kleinowi, człowiekowi, który w życiu Leonarda miał odegrać bardzo istotną rolę. Klein był wybitnym montrealskim poetą żydowskiego pochodzenia, a w latach 1938-1955 redagował "Canadian Jewish Cronicle". W 1949 roku został lauretatem Nagrody Gubernatora Generalnego w dziedzinie poezji. Do połowy lat pięćdziesiątych stał na czele żydowskiej elity literackiej i intelektualnej; potem w wyniku załamania nerwowego zarzucił pisarstwo. Cohen wychował się na twórczości Kleina; ten ostatni był też autorem wydrukowanej w "Canadian Jewish Cronicle" recenzji książki dziadka Cohena. Podczas rozmowy Klein wspomniał o tej książce, jak i o samym rabinie. Po spotkaniu Cohen podzielił się z Laytonem wrażeniami: szedł na nie z myślą, że "ogień już się dopala", tymczasem Klein zachował jasność umysłu i chętnie rozmawiał o poezji. Leonard miał już wtedy w dorobku dwa wiersze o Kleinie: "To a teacher" (Do nauczyciela) oraz "Piosenka dla Abrahama Kleina" (Song for Abraham Klein), które później ukazały się w "Szkatułce ziemi". Zdaniem Cohena Klein załamał się w następstwie wykluczenia go ze społeczności żydowskiej. W grudniu 1963 roku, przemawiając w Jewish Public Library - montrealskiej bibliotece żydowskiej - Cohen powiedział: "Klein wybrał kapłaństwo, chociaż nam był potrzeb- 73 ny jako prorok i jako prorok potrzebował nas i siebie". Żeby samemu uniknąć podobnego rozdarcia, Cohen usiłował zatrzeć różnicę między prorokiem i kapłanem, w swoich utworach próbując się wcielać w jednego i drugiego, a przynajmniej poświęcać im tyle samo czasu. Prorok, zauważa Cohen, jest wizjonerem, kapłan -jego uczniem. Leonard uczył się więc od Kleina i Laytona, łącząc kapłańską postawę pierwszego z profetyczną energią drugiego, a wszystko to w celu przeformułowania głosu żydowskiego poety. Cohen zgłębiał bowiem judaizm w szerszym kontekście, pozwalającym mu studiować buddyzm zen z zachowaniem tradycyjnej żydowskiej ortodoksyjności. Jego poetycki świat stał się złożoną mieszaniną tradycji i eksperymentu, konserwatyzmu i profetyzmu. Montrealską tradycję określał następująco: "Layton i A.M. Klein wycisnęli na niej hebrajskie piętno. Mnie połączyła ze Scottem, którego ojciec był pastorem. Odczuwam pociąg do kapłaństwa". Jednakże w pewnym momencie Klein sprzeciwił się tej tradycji, co odnotował Cohen: Jego los by} dla mnie bardzo znamienny: spotka} montrealskiego Żyda, który pisał po angielsku, a w swojej twórczości nie reprezentował wyłącznie żydowskiego punktu widzenia [...]. Klein wywodził się co prawda ze społeczności żydowskiej Montrealu, ale miat na nią określone poglądy, podobnie zresztą jak na Kanadę i Quebec. Wystąpi} z równego szeregu, znalazł się poza nawiasem i stracił ochronę swoich ziomków. Cohen wziął przykład z Kleina i opuścił poetycką scenę Montrealu. "Zawsze bardziej interesowała mnie emigracja, stan, kiedy nie można rościć sobie praw do całego krajobrazu jak do swojej własności". 5 maja 1959 roku w swoim mieszkaniu przy Mountain Street Cohen napisał ważny list: Drogi panie McClelland, Kilka miesięcy temu, kiedy byłem w Toronto, odbyliśmy rozmowę telefoniczną, podczas której powiedział pan, że mogę mu przesłać swój rękopis. Niniejszym to czynię. Mam nadzieję, że się panu spodoba. Szczerze oddany, Leonard Cohen 74 Nadesłanie maszynopisu, a była to "Szkatułka ziemi", zapoczątkowało długoletni związek Cohena z jednym z czołowych wydawnictw w Kanadzie. Jack McClelland pamięta, jak wczesną wiosną tamtego roku młody poeta, w marynarce i krawacie, śmiało wkroczył do jego gabinetu z maszynopisem wierszy. McClelland szybko przekartkował poezję, którą wcześniej rekomendował mu Irving Layton. Przyjął ją od razu do druku, bez konsultacji z którymkolwiek ze swoich redaktorów, co było posunięciem bez precedensu. "Sądzę, że wtedy po raz pierwszy i ostatni przyjąłem maszynopis do druku, w ogóle go nie czytając. Powiedziałem sobie: w porządku, wydrukujemy tego faceta; mam to gdzieś, czy ta poezja jest dobra, czy do luftu. Dwa wiersze, które pobieżnie przeczytałem, wydały mi się jednak całkiem niezłe". W połowie lipca Cohen otrzymał list od Claire Pratt, córki EJ. Pratta, a jednocześnie redaktorki współpracującej z McClellandem i Stewartem. Z listu wynikało, że maszynopis zostanie przyjęty do druku, jeśli autor dokona w nim pewnych poprawek, w tym skrótów. Do listu załączyła recenzję redakcyjną, w której skrytykowała kilka wierszy jako "zbyt błahych, by ukazały się w formie książkowej". Radziła też zmniejszyć liczbę erotyków. List zakończyła jednak pochwałą: "Żaden poeta nie potrafi tak dobrze zgrać obrazowości z ekspresją, jak to uczynił autor nadesłanych wierszy". Wydanie książki przewidywała na wiosnę 1960 roku. Zachwycony tą wiadomością, Cohen odpisał: Od czasu, kiedy otrzymałem pani wielkoduszny i historyczny list, kilku ludzi wypiło na mój koszt. Jeden z moich stryjów uśmiechną} się, inny krewny, żyjący we własnym świecie, odzyska} na chwilę jasność myślenia, a rada starszych w naszej rodzinnej synagodze zebrała się, żeby ponownie omówić moje prawo do zajmowania w świątyni tawki ojca. Prawa tego zostałem pozbawiony z powodu mojej ostatniej książki, uznanej za sprośną, obraźliwą i pełną chrystologicznych implikacji. Pratt planowała wydanie książki w drogiej, twardookładkowej serii wydawniczej "Indian File". Cohen miał inny pomysł. Tłumaczył, że kosztowne wydania poezji to przeżytek, że ludzie ich nie kupują. Uważał, że lepiej będzie się sprzedawało wydanie w miękkiej oprawie, utrzymanej w żywej kolorystyce. "Proszę mnie zrozumieć - pisał - chcę zdobyć czytelników. Nie interesuje mnie Akademia. Są miej- 75 sca, gdzie poezję się kupuje i czci". Zaproponował współpracę z zatrudnionym w wydawnictwie projektantem nad taką formą wydania, która przyciągnęłaby szeroki krąg odbiorców: "introwertycznych nastolatków, kochanków na wszystkich etapach miłosnych cierpień, zawiedzionych platoników, cichych amatorów pornografii, zakonników o owłosionych rękach, papistów, frankofońskich intelektualistów, niewydawanych pisarzy, ciekawskich muzyków itd., całe to święte grono wielbicieli mojej sztuki". Dokonany przez Cohena wybór miękkiej oprawy i potencjalnie licznej grupy czytelników stał w sprzeczności z jego poprzednią decyzją wydrukowania pierwszej książki w twardej oprawie, po cenie ograniczającej liczbę nabywców. List zakończył otwarcie i szczerze: "Dziękuję, że potraktowali mnie państwo jak zawodowca i pozwolili mi poczuć się Pisarzem". Pratt i McClelland przekonali się wkrótce o nieszablonowym postępowaniu Cohena, który nie chciał podpisywać umów na następne książki po "Szkatułce ziemi". Dla formalności zawsze wysyłali mu umowę, ale on nigdy jej nie odsyłał. Czynił tak konsekwentnie wobec "McClellanda & Stewarta", robiąc wyjątek dla swojej najnowszej książki "Muzyka nieznajomego" (Stranger Musie). Jack McClelland postanowił nie zwracać uwagi na dziwactwa Cohena, choć martwiła go ta sytuacja, i to bardziej z troski o interesy Cohena niż wydawnictwa. Około września Cohen powziął decyzję o odejściu z firmy odzieżowej. "Więcej tego nie zniosę. Spróbuję sił w CBC", pisał do Desmonda Paceya. Rzeczywiście, krótko utrzymywał się z pisania recenzji i wprawek w dziennikarstwie radiowym. Nadal eksperymentował z narkotykami, "żeby wyzwolić energię duchową", przynajmniej taki miał pretekst, jak później wyznał. "Dzięki narkotykom choćby przez piętnaście minut mogłem się uważać za Wielkiego Ewangelistę Nowej Ery", zauważył sarkastycznie. Jego rola ewangelisty przybrała niezwykłą formę, kiedy na początku września wespół z Laytonem, Alem Purdym i Johnem Millsem przybył na Uniwersytet Montrealski, gdzie George Roy bronił pracy doktorskiej "Symbolizm w poezji kanadyjskiej w latach 1880-1939". Pomimo tak wymagającego audytorium kandydat pracę obronił. 12 listopada 1959 roku Cohen towarzyszył Scottowi i Laytonowi na wieczorze poetyckim, w nowojorskiej siedzibie Hebrajskiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej (YMHA) przy Dziewięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Konferansjerkę prowadził Kenneth McRobbie. Wy- 76 stęp zakończył się wielkim sukcesem. "Wczuliśmy się w swoje role, przy czym Scott miał w sobie tyle anglosaskiej godności, że mógł nią obdzielić nas wszystkich", relacjonował na świeżo Paceyowi Layton. Kilka tygodni po występie w YMHA Cohen wyjechał do Londynu. Zgodnie ze swoim zwyczajem odnotowywania wyjazdów lub zmian napisał zabawne pożegnanie. Całoroczne haiku dla moich przyjaciół tych, którzy wyjeżdżają i tych, którzy postanowili zostać, dla tych, którzy pakują czyste wyprasowane chusteczki do sponiewieranych walizek i myślą o pociągach rydwanach lub jeszcze szlachetniejszych pojazdach znanych tylko im samym oraz dla tych, którzy w ogóle nie mają czystej bielizny i muszą używać rękawów lub nawet gołych rąk i iść pieszo dokądkolwiek się udają Żegnajcie 29 października 1959 roku Cohen otrzymał swój pierwszy paszport. Obecnie jest to podniszczony dokument z pieczątkami rejestrującymi jego podróże w ciągu następnej dekady: do Grecji, Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Maroka, na Kubę i do Norwegii. Zdjęcie w paszporcie przedstawia poważnego młodzieńca w marynarce, krawacie i kamizelce, uosobienie sukcesu w stylu Westmount. 4 Drobinki tańczące w górach W ponury grudniowy dzień 1959 roku Cohena przywitali w Londynie "Król Czech" i "Wilhelm IV". Oba puby o tych nazwach ("King of Bohemia" i "William IV") sąsiadowały z kamienicą przy Hampstead High Street 19B: małym trzypiętrowym pensjonatem, schowanym za rogiem przy Gayton Road. Obecnie ten niepozorny budynek z brunatnej cegły jest wciśnięty między siedzibę "Oxfam"* i "Cafe Rouge". Po drugiej stronie ulicy, obok poczty, znajduje się "Cafe Zen". W czasach Cohena do głównych atrakcji okolicy należały: sklep warzywny, restauracja hinduska i pralnia samoobsługowa. Dwa małe okna pokoju od frontu budynku wpuszczały do środka skąpe światło. Właścicielami pensjonatu byli Jake i Stella Pullmanowie. Ich mieszkanie stało się dla Cohena przystanią. W pensjonacie mieszkał Mort Rosengarten, którego rodzice znali Pullmanów osobiście, a także dwoje bliskich przyjaciół Cohena: Harold Pascal i Nancy Bacal. Cała trójka nie mogła się go doczekać. Na wstępie Cohen usłyszał, że jedynym wolnym posłaniem jest łóżko polowe w salonie. Od niego zresztą zaczynali pobyt wszyscy goście pensjonatu. Możliwość awansu na wyższe piętro nadarzała się wtedy, i tylko wtedy, kiedy ktoś się wyprowadzał; pod dwoma wszakże warunkami: po pierwsze, kandydat do przenosin codziennie rano musiał sprzątać salon, po drugie zaś musiał potwierdzić swój zamiar zostania pisarzem, deklarując i wykonując dzienną normę w wysokości trzech stron tekstu. "Dopóki będziesz pisał trzy strony dziennie, będziesz mógł u nas mieszkać", powiedziała mu Stella Pullman. Cohen przystał na ten * Organizacja humanitarna, niosąca pomoc głównie Afryce (przyp. tłum.). 78 układ i zabrał się pilnie do pracy, wykonując zadaną normę. Zwyczaj ten praktykował przez wiele lat. Surowość i wielkoduszność Stelli popłaciły: "Częściowo to jej zasługa, że dobrnąłem z tą książką do końca", mówił, mając na myśli roboczą wersję "Ulubionej gry". U Pullmanów zarzucił więc nową kotwicę w swoim życiu. Cohen poruszony był faktem, że mieszka w stolicy literatury angielskiej. Miał wrażenie, że dołącza do Szekspira, Miliona i Keatsa. "Londyn wita kolejnego wielkiego autora!", obwieścił. Wizyta w Dublinie wywołała u niego podobne emocje. Po odwiedzinach w Abbey Theatre i pubach, w których bywał Yeats, napisał opowiadanie "Sugar Plum Fairies" (Cukierkowe bajki), wczesną wersję "The New Step". Jednakże po początkowym zachłyśnięciu się Londynem, Cohen uznał miasto za nudne, a jego nocne życie - za mato obiecujące. Wyrobił sobie kartę biblioteczną do Hampstead Public Libraries i sporo czasu spędzał "U Wilhelma" (jak nazywano miejscowy pub "Wilhelm IV"), Niebawem odkrył też klub imigrantów z Indii Zachodnich, zwany "Całonocniakiem", gdzie słuchano wspaniałej muzyki, tańczono i palono marihuanę. Nocne życie Londynu Leonard zgłębiał z Nancy Bacal, która przyjechała tu studiować dramat klasyczny i rozpocząć karierę dziennikarki radiowej w CBC. Grali na automatach w spelunkach East Endu, poznawali alfonsów, próbowali różnych narkotyków, chodzili do klubów i stykali się z alternatywną polityką. Nancy chodziła wtedy z uczniem Malcolma X, Michaelem X, który później utworzył londyńską odnogę ruchu "Czarnych Muzułmanów". Michael zamierzał wrócić na Trynidad, przejąć władzę i powołać Cohena do rządu w charakterze "stałego doradcy ministra turystyki". I rzeczywiście - Michael X wrócił na Trynidad, gdzie został wkrótce aresztowany. Cohen i inni przyjaciele próbowali zorganizować kampanię na rzecz jego uwolnienia, ale nic nie wskórali. W dniu przyjazdu do Londynu Cohen kupił maszynę do pisania, zieloną olivetti za czterdzieści funtów, która służyła mu potem przez długie lata. Nabył też "słynny niebieski prochowiec", burberry z pagonami. Z nim również się nie rozstawał, do czasu aż w 1968 roku skradziono mu go z nowojorskiego mieszkania na poddaszu, które wynajął dla Mariannę Ihlen. W Londynie przedmioty te pełniły funkcję amuletów, oręża do podboju świata. W ciągu dwudziestu sześciu lat maszyna zepsuła się tylko raz, kiedy rzucił nią o ścianę w swoim montrealskim mieszkaniu po nieudanej próbie pisania pod 79 wodą. Oddał ją ostatecznie do naprawy i na niej właśnie powstały jego najbardziej znane ballady i powieści. Natomiast płaszcz został uwieczniony w balladzie "Słynny niebieski prochowiec" (Famous Blue Raincoat), pochodzącej z trzeciej płyty "Pieśni miłości i nienawiści" (Songs ofLove and Hate). Gdy tu byłeś ostatnio, wyglądałeś jak starzec. Podniszczyłeś swój słynny niebieski prochowiec*. Tak brzmią dwa wersy ballady, która kończy się enigmatycznym "Z poważaniem, L. Cohen". Ballada stała się wizytówką Cohena, a prochowiec odzwierciedlał jego ówczesny wizerunek, na który składały się: tajemniczość, podróże i przygoda. Sam płaszcz pojawił się też w filmie NFB z 1965 roku pt. "Szanowni państwo, ...pan Leonard Cohen". W Londynie Cohen szybko dobrał sobie nowe towarzystwo. Przez Tony'ego Grahama, montrealczyka studiującego w Cambrigde medycynę, zawarł znajomość z Elizabeth Kenrick z tamtejszej śmietanki towarzyskiej. Ona z kolei poznała go z Jacobem Rothschildem, późniejszym lordem. W marcu 1960 roku, kiedy Cohen postanowił jechać na Hydrę, poprosił ją żartem, żeby mu towarzyszyła, chociaż nigdy nie była jego dziewczyną. Odmówiła. Dwa lata później nadal był nią zainteresowany. Do siostry w Nowym Jorku napisał, że wkrótce przyjeżdża Elizabeth Kenrick, "urocza zarówno ciałem, jak duchem" i że należy jej w razie potrzeby pomóc. Głównym zajęciem Cohena w domu przy Hampstead High Street 19B było pisanie roboczej wersji drugiej w kolejności powieści "Piękno z bliska", wydanej później jako "Ulubiona gra". Powieść zaczął pisać prawie natychmiast po przyjeździe do Londynu i pilnie nad nią pracował, pomimo przerw z winy kota Davida, który uwielbiał rozrzucać kartki. Fragmenty czytał Nancy Bacal, Mówiła ona później, że pierwszą wersję, choć miejscami rozwlekłą, charakteryzowały swoboda i uczciwość, których zabrakło wydaniu książkowemu. Pierwsza wersja powieści, ukończona na przełomie lat 1959/60, rozpoczyna się monologiem zakłopotanego narratora, Lawrence'a Breavmana, który w papierach szuka fragmentu, streszczającego swoje początkowe trudności. Breavman chciałby już na początku * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 167. 80 odsłonić się przed czytelnikiem, ale zdaje sobie sprawę z tego, że musi to robić stopniowo, wyolbrzymiając i wypaczając rzeczywistość do czasu, aż na podstawie znajomości gołych faktów czytelnik zawładnie nim bez reszty i będzie wiedział, kiedy jest okłamywany, a kiedy nie. Dalszy ciąg powieści powieści to otwarta autobiografia. Narrator podaje, że urodził się w Montrealu we wrześniu 1934 roku, co pokrywa się z miesiącem i rokiem urodzin Cohena. Dalej następuje opowieść o dziejach rodziny, a także na pół fikcyjne streszczenie wydarzeń, przygód i zainteresowań pisarza w pierwszych dwudziestu pięciu latach jego życia. Pojawiają się tu prawdziwe imiona i nazwiska kilku przyjaciół Cohena, w tym Freda (Guttman) i (Robert) Hershorn. Mort Rosengarten występuje pod nazwiskiem Krantz. Jest też postać autentyczna - Irving Morton, socjalistyczny pieśniarz folkowy. W ostatecznej wersji powieści inne imiona ulegają zmianie: Freda - przedstawiona jako rozpolitykowana studentka - i Louise - montrealska artystka -zlewają się w jedną postać o imieniu Tamara. Stella, pokojówka rodem z The Maritines*, którą Cohen niegdyś zahipnotyzował, przybiera w powieści imię Heather. Pojawiają się także szczegóły dotyczące domu rodzinnego, w tym dokładny opis zdjęcia ojca Cohena, które wisiało w jego sypialni. Ustami Breavmana Cohen opowiada o swoim życiu: o chorobie ojca, pierwszych dziewczynach i apodyktycznej miłości matki. Ukończywszy pierwszą wersję powieści w marcu 1960 roku, Cohen poprawił maszynopis "Szkatułki ziemi" i przesłał go wydawnictwu "McClelland & Stewart". Do Claire Pratt pisał: "Cieszę się, że tej książki już u mnie nie ma. Poezja jest dla siebie cholernie pobłażliwa. Przez ostatnie kilka tygodni, kiedy intensywnie ją wygładzałem, robiłem wstrętne miny we wszystkich lustrach, obok których przechodziłem". Przystając na sugestię redakcji, okroił zawartość zbioru o jedną trzecią. Miał już w głowie jasną wizję szaty graficznej: "Nie chciałbym, żeby te wiersze wydrukowano jakąś drobną czcionką. Swoją czernią powinny zdominować stronę i wyglądać jak przeznaczone do głośnej recytacji, po to zresztą je napisałem". Jack McClelland zaproponował Cohenowi wybór między wydaniem książki jesienią 1960 roku a wiosną roku następnego, ale za to * Nazwa trzech prowincji w Kanadzie: Nowego Brunszwiku, Nowej Szkocji i Wyspy Świętego Edwarda (przyp. tłum.). 6. Różne postawy... 81 bardziej dopracowanej edytorsko i droższej. Cohen wybrał termin późniejszy. Pod koniec lipca poprosił McClellanda, żeby projekt graficzny zlecił Frankowi Newfeldowi. Decydując się na bardziej wysmakowaną artystycznie formę, zanegował swoją wcześniejszą wizję wydania książki w miękkiej oprawie z przeznaczeniem dla szerokiego grona odbiorców. Bardziej elitarna edycja zgadzała się jednak z jego podejściem do poezji jako sztuki formalnej, cechującej się - z wyglądu i w dotyku - elegancją rodem z Westmount. Ostateczna postać książki przypadła autorowi do gustu. W liście do McClellanda dodał też, że właśnie kończy powieść: 28 sierpnia 1960 roku wysłał do Toronto "jedyny - jak się przyznał wydawcy - egzemplarz na świecie". Już w marcu, kiedy "Szkatułka" i "Ulubiona gra" byty w zasadzie gotowe, Cohen mógł się głębiej zastanowić nad swoim życiem w Londynie. Uznał je za kiepskie. Któregoś deszczowego popołudnia, po usunięciu zęba mądrości, błąkając się po londyńskim East Endzie, zauważył szyld Banku Grecji, mieszczącego się na Bank Street. Wszedł do środka. Spostrzegł kasjera, którego głęboka opalenizna i okulary przeciwsłoneczne stanowiły kontrast z ponurym krajobrazem za oknami. Spytał go, jaka jest pogoda w Grecji. "Wiosenna", usłyszał w odpowiedzi. Od razu zdecydował się na wyjazd; chyba nazajutrz byt już w Atenach. "Powiedziałem sobie, że powinienem wyjechać w zupełnie odmienne strony, żeby się przekonać, jak wygląda życie gdzie indziej", wyjaśnił później. Cohena przyciągnęła mała wyspa Hydra. Mówiono tam po angielsku i kwitło życie artystyczne. Pierwszy raz usłyszał o niej od Jacoba Rothschilda, którego matka wyszła za Ghikasa (Niko Hadjikyriakosa), jednego z najważniejszych współczesnych greckich malarzy. Mieszkali w jego czterdziestopokojowej rodzinnej rezydencji z siedemnastego wieku, usadowionej w pewnej odległości od przystani; na wzgórzu, z którego rozciągał się zapierający dech w piersi widok na morze. Przy okazji Jacob Rothschild zachęcił Cohena do odwiedzin swojej matki, obiecując, że uprzedzi ją o przyjeździe Leonarda. Ciekawostką jest, że Layton przewidział wyjazd Cohena, mówiąc Desmondowi Paceyowi: "Przypuszczam, że kiedy skończy powieść, przeniesie się z Londynu na kontynent, gdzie będzie się kochał ze wszystkimi pięknymi Francuzkami i Włoszkami, a potem wyjedzie do Grecji lub Izraela!". 82 Cohen znalazł się w Atenach 13 kwietnia 1960 roku i od razu zwiedził Akropol. Nocował w Pireusie, gdzie poczuł się mile zaskoczony homoseksualnymi awansami (odrzuconymi) hotelowego sprzątacza. Nazajutrz rano rozpoczął pięciogodzinną podróż parowcem na Hydrę z przystankami na Eginie, Methanie i Paros. (W latach siedemdziesiątych parowce, które czasy świetności miały już dawno za sobą, zastąpiono "Latającymi delfinami", wodolotami produkcji rosyjskiej, co skróciło czas podróży do półtorej godziny). Rejs byt okazją, żeby się odprężyć, napić i poznać jakieś kobiety. Małą półkolistą przystań na Hydrze otaczają białe domy, wznoszące się stromo w regularnym porządku, niczym siedzenia w amfiteatrze. Z domami harmonizuje biegnąca nabrzeżem brukowana esplanada, która wznosi się później po stoku wzgórza. Ten horyzontalny układ zakłóca jedynie dzwonnica soboru przy monasterze Wzniebowzięcia Dziewicy Marii. Układem urbanistycznym miasto gorliwie naśladuje wygląd klasycznego teatru greckiego, który zachował się w Epidauros. Odpowiednikiem orchestry jest tu przystań, do której wpływa się i wypływa w sposób imitujący wejście chóru mającego wykonać parados. Domy natomiast przypominają rzędy siedzeń theatronu. Nad przystanią wznosi się góra Erę (600 m n.p.m.) z monasterem Proroka Eliasza, usytuowanym na wysokim wzgórzu tuż pod szczytem. Rano przystań jest centrum handlowym, gdzie rozładowuje się łodzie, wypożycza osły oraz sprzedaje ryby i warzywa. Po południu i wieczorem przekształca się ona w ośrodek życia towarzyskiego z tętniącymi gwarem kawiarniami i restauracjami. Tutaj też obchodzone są święta kościelne i państwowe. W roku 1960, kiedy Cohen przyjechał na wyspę, na nabrzeżu były tylko cztery kawiarnie i jeden bar. Układ urbanistyczny i architekturę Hydry kształtowała bardziej tradycja niż generalny plan zabudowy lub przepisy budowlane. Kiedy członek rodziny wstępował w związek małżeński, na nieosłoniętym terenie w obrębie rodzinnej działki wnoszono nowy dom, traktowany jako odrębna jednostka, z bezpośrednim wejściem od ulicy. W rezultacie powstawały ślepe uliczki i działki o dziwnych kształtach (większość domów jest zbudowanych na planie prostokąta lub litery "L", ma kamienne ściany i podłogi, dachy zaś drewniane lub kryte dachówką). Wyjątkowość usytuowania drzwi polega na tym, że są zwrócone nie na ulicę, ale ku przystani. Z bielą ścian kontrastują wyblakłe kamienne schody i pomarańczowa dachówka. To 83 właśnie budowlana anarchia panująca na wyspie skłoniła Henry'ego Millera do uwagi na temat "dzikiej i nagiej doskonałości Hydry". Na wąskiej wyspie, która swą nazwę wzięta od wody*, w rzeczywistości jest jej jak na lekarstwo. Przy rzadko padających deszczach średnia roczna wielkość opadów wynosi zaledwie 38 milimetrów. Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych pewien Amerykanin greckiego pochodzenia zbudował na wyspie pierwszy dom z basenem, musiał płacić za transport świeżej wody i pompowanie jej do góry. Hydra to w gruncie rzeczy nieurodzajna skała, szeroka na sześć i pół, a długa na siedemnaście i pół kilometra, która znajduje się w odległości sześciu kilometrów od południowo-wschodnich brzegów Argolidy. Na wyspie nie ma ruchu kołowego, ponieważ teren jest zbyt stromy, a uliczki za wąskie, żeby mogły po nich jeździć samochody lub ciężarówki. Jedynym środkiem transporu na schodach i pochylniach są osły, ryczące rozpaczliwie po nocach, a sporadycznie konie. Najszersze uliczki zaprojektowano tak, by mogły się na nich wyminąć dwa osły, każdy obładowany parą koszy; ale już na bocznych może się zmieścić tylko jedno zwierzę. Ważnym miejscem na wyspie jest Kala Pigadia - Dobre Studnie, zwane też Bliźniaczymi - ujęcie wody nad przystanią, przy którym zbierali się ludzie, żeby wymienić wiadomości i plotki. Studnie kryją się w cieniu kilku rozłożystych drzew. Kiedy Cohen przyjechał na Hydrę po raz pierwszy, na wyspie ograniczano zużycie prądu, niewielu posiadało telefon i w zasadzie nie było instalacji hydraulicznych. Domy oświetlano lampami naftowymi lub oliwnymi, wodę gromadzono w zbiornikach, a krajobrazu nie psuły żadne druty. W jednej z nielicznych dyskotek muzykę odtwarzano z gramofonu na baterie, ponieważ mała elektrownia wytwarzała energię tylko od wschodu słońca do północy. Poza kuchnią, ogrzewaną piecem lub koksownikami, pokoje ocieplały blaszane trójnogi wypełnione żarzącymi się węglami. Wiele domów chyliło się ku upadkowi, rozpaczliwie domagając się remontu. W roku 1960 połowa budynków nie była zamieszkana. Od prawie wieku niewiele zbudowano. Przybywszy na wyspę, Cohen zamieszkał tymczasowo u małżeństwa pisarzy, George'a Johnstona i Charmian Clift. Potem wynajął dom za czternaście dolarów miesięcznie. Kiedy się urządził, postanowił poznać matkę Jacoba Rothschilda. Wynajął przewodnika, który * Z gr. hydros - woda (przyp. tłum). 84 go zaprowadził do posiadłości Ghikasów. Przyjęła go siostra Rothschilda, ale sprawę postawiła jasno: jej brat nie napisał żadnego listu, nikt nie słyszał o Leonardzie, a zresztą Żyd jego pokroju nie jest tu mile widziany. Wzburzony przyjęciem, Cohen wyszedł i rzucił na dom klątwę. Pewnego wieczora w 1961 roku, przechadzając się w tę i z powrotem po tarasie swojego domu, który znajdował się nad przystanią, usłyszał wybuch i zobaczył na stoku Erę wysoki słup ognia. Płonął dom Ghikasów - zdaniem Cohena, w następstwie rzuconej przez niego klątwy. Jak się później okazało, zapaliła się lampa naftowa pozostawiona w niewłaściwym miejscu przez nieostrożnego stróża, który pilnował pustej posiadłości. Na Hydrze mieszkała już mała społeczność zagranicznych pisarzy i artystów. Do tych najważniejszych należeli: George Johnston i Charmian Clift z Australii, angielski malarz Anthony Kingsmill i pisarz Axel Jensen, Norweg, który przewodził nielicznej grupce swoich rodaków. Inni przyjeżdżali i wyjeżdżali, wśród nich także kolejni ludzie pióra: John Knowles, William Lederer (autor powieści "The Ugły Ameri-can"), irlandzki poeta Paul Desmond, poeta ze Szwecji Goron Tunstrom i izraelski dziennikarz Amos Elan, a także liczni tancerze, artyści i naukowcy. Przez kilka dni mieszkał u Cohena Allen Ginsberg; Leonard rozpoznał go na placu Syntagma w Atenach, znając go tylko ze zdjęcia. Po dłuższej rozmowie Ginsberg przyjął u niego gościnę. Hydrę odwiedzili również: kanadyjski radiowiec Don McGill i amerykański socjolog Rienhart Bendix. Na wyspie zaczęły się też pokazywać gwiazdy filmowe, między innymi: Sophia Loren (która kręciła tu "Chłopca na delfinie") i Brigitte Bardot. Pojawiła się Jackie Kennedy, później Edward Kennedy, potem Jules Dassin, Melina Mercouri, Tony Perkins i Peter Finch, dobry przyjaciel Johnstonów. W paru listach z 1961 roku Cohen narzeka na przyjeżdżające coraz częściej ekipy filmowe, zakłócające spokój i ciszę wyspy. George Johnston i Charmian Clift byli parą australijskich dziennikarzy, którzy przenieśli się na Hydrę, żeby spokojnie pisać. W powieści "Peel Me a Lotus" Charmian ciepło relacjonuje życie z dwójką dzieci w skromnych warunkach bytowych panujących na wyspie. W 1958 roku, dwa lata po narodzinach trzeciego dziecka, ich związek zaczął się jednak rozpadać. W powieści "Closer to the Sun" z 1960 roku Johnston opowiada szczegółowo o zazdrościach i romansach wśród wyspiarskiej społeczności. Niebawem George naba- 85 wił się gruźlicy; na krótko więc przed ukazaniem się jego powieści "My Brother Jack", w 1964 roku Johnstonowie powrócili do Australii. Wydaną powieść okrzyknięto wybitną i znaczącą w literaturze tego kraju. W 1969 roku Charmian popełniła samobójstwo, co zszokowało opinię publiczną; George zmarł rok później. Cohen poznał George'a i Charmian w barze Katsikasów. "Było to sześć stolików na zapleczu sklepu spożywczego Anthony'ego i Nicka Katsikasów, mieszczącego się na końcu brukowanej esplanady przy hotelu Posejdon", pisała Charmian. Pośród worków z mąką, słoików z oliwą i warkoczy cebuli rozkwitało coś na kształt klubu artystycznego. Wieczory upływały na sporach, piciu i wzajemnym dostarczaniu sobie rozrywek. Honory domu czynił George, stały rezydent wyspy, który, jak pisze Charmian, "często wpadał w dziki słowotok, przerywany gromkimi wybuchami śmiechu i sprośności". Członkowie tej międzynarodowej społeczności pojawiali się, znikali i znowu pojawiali. Przystań stała się sceną w kształcie podkowy - wspomina tamte czasy George Lialios - a krąg skupiony wokół Johnstonów "aktorami grającymi w jakiejś nieprawdopodobnej sztuce, której intrygująca akcja toczyła się na oczach oszołomionej publiczności, tubylców, niczym chór w antycznej greckiej tragedii komentujących na boku wszystko, co widzieli". Cohen doszlusował wkrótce do tego grona, zaabsorbowany toczonymi w jego obrębie dyskusjami, panującymi stosunkami towarzyskimi i podchodami seksualnymi, jakie na siebie urządzano. Swój pierwszy oficjalny koncert dał właśnie w sklepie Katsikasów. Zawiązał ważną i długoletnią przyjaźń z Johnstonami. Dostał od nich duży stół, przy którym pisał i jadał, jak również łóżko i naczynia kuchenne do swojego nowego domu. Tymczasem wiosną 1961 roku doszło do przewrotu w Iranie. W maju szach rozwiązał parlament, a w lipcu, w ramach przygotowań do rządów autorytarnych, jeszcze bardziej ograniczył wolność polityczną, oskarżając o korupcję i aresztując niewygodnych generałów oraz polityków. W związku z wydarzeniami w Iranie Johnston i Cohen zawarli dla następującą umowę: Zakład pomiędzy L.C. i George'em Johnsonem. Do 10 października 1962 roku Pawi Tron będzie już tylko przenośnym klozetem. - G.H. Johnston 86 Zakład pomiędzy George'em H. Johnstonem (gojem) i Leonardem Cohenem (Żydem) na sumę 10 000 drachm zosta} zawarty 16 października 1961 roku i odnowiony 25 października 1961 roku. George Johnston, jego podpis, [duże X] Bassanio [Gordon Tunstrom] PS Czekam Leonard Cohen [po hebrajsku], Szajlok na proces twoja Porcja Treść zakładu okazała się proroczo bliska ziszczenia. Ogłoszenie w kraju reformy rolnej wywołało zamieszki, w wyniku których, w kwietniu 1962 roku, irański premier podał się do dymisji. Pozwoliło to przejąć władzę Frontowi Narodowemu, sprzymierzonemu przez krótki czas z radykalną opozycją religijną, określaną mianem reakcji. Nie zastanawiając się zbytnio, czy robią dobrze, czy źle, Johnstonowie kreowali model życia literackiego i rodzinnego na wyspie. Trudności, z jakimi borykało się ich małżeństwo - grożący mu rozpad, liczne romanse, choroba George'a - pogłębiały problemy Char-mian w wychowywaniu trójki dzieci. George podzielał poglądy Co-hena i rozumiał potrzebę pisania, choć sam miał trudności z zaprzęgnięciem się do mozolnej pracy. Uzdolniona w wielu kierunkach i piękna Charmian była niemal stworzona do zalotów i miłości mężczyzn, tymczasem jej schorowany mąż cierpiał na impotencję. Cynthia Nolan, żona malarza Sidneya Nolana, pamięta, że wokół Johnstonów "krążyło w powietrzu wiele literatury mówionej". Na wyspie pielęgnowano sztukę, ale niszczono związki między ludźmi. Kolejnym gościem zadomowionym na wyspie był malarz, alkoholik i utalentowany gawędziarz Anthony Kingsmill; miał on zawrzeć z Cohenem bliską znajomość. Ten adoptowany syn angielskiego pisarza Hugha Kingsmilla cierpiał, nie znając swojego biologicznego ojca. Później odkrył, że ów ojciec był Żydem i - nosił nazwisko Cohen. Kingsmill wylądował na Hydrze po studiach plastycznych w Londynie i pobycie w Paryżu. Niski, elegancki, o uduchowionych szarych oczach, często cytował obszerne fragmenty z Tennysona, Wordswortha lub Szekspira. 87 Ilekroć czymś się ekscytował lub był pijany, zaczynał stepować w pantoflach - bez metalowych blaszek. Wyspiarskiej kolonii zwichrowanych uczuciowo mężczyzn obwieści}, że wszystko w seksie jest metafizyczne, więc ich dewiza powinna brzmieć: "Nie opieprzać się, tylko pieprzyć". Miał też inne powiedzonko: "Zamiast udawać świętoszka, lepiej zasmakuj w damskich majcioszkach, dobrze się baw i tak trzymaj". Egzystował głównie dzięki osobistemu urokowi i zleceniom na obrazy, których prawie nigdy nie kończył. Jeśli w końcu udało mu się coś namalować, często sprzedawał pracę komuś innemu. Cohen miał u siebie obraz wykonany przez Kingsmilla na zamówienie. Kiedy jednak opuścił wyspę, Kingsmill wszedł do jego domu, zabrał obraz i sprzedał. O swoim postępku przyznał się Cohenowi dopiero po latach; podenerwowany, spodziewał się najgorszego ze strony przyjaciela, ale Leonard tylko się roześmiał. Stale zamawiał u Kingsmilla obrazy, które nigdy się nie materializowały, za jeden zapłacił nawet siedem razy. Kingsmill był człowiekiem trudnym, a czasem wręcz nieznośnym. Za dużo pił, uganiał się za kobietami i kiedy tylko mógł, uprawiał hazard. Prawie nigdy nie miał pieniędzy, a mimo to zawsze dobrze się bawił. W 1964 roku otwarcie romansował z Charmian Clift. Na wyspie życie biegło intensywnie; często romanse bywały sezonowe: zaczynały się na przykład w lecie, trwały przez chłodną i deszczową zimę, a na wiosnę dochodziło do zmiany partnerów. Jednakże Kingsmill przetrwał różne związki z kobietami i z butelką. Don Lowe opisuje go jako człowieka, z którym nie można było wygrać: Obnażał w ludziach ich słabości. Przy nim oni czuli się przegrani. Potem zapraszał ich do knajpy, stawiał im jedzenie i picie na ich koszt, a na zakończenie mówił, że na zwycięstwach nie można się niczego nauczyć. Że najpiękniejsi okazują się przegrani. Więc naturalnie człowiek mu wybaczał. I tak bez końca. Również Cohen nieustannie wybaczał Kingsmillowi, choćby dlatego że uwielbiał jego zdolności krasomówcze i talent do przemykania się przez życie. Z drugiej strony Kingsmill miał o Cohenie wysokie mniemanie, za -jak powiedział Donowi Lowe'owi - głos na miarę rabina: dźwięczny, wielopłaszczyznowy, przepełniony historią. "Nie sądzę, że [Cohen] jest moim ojcem, ale nie miałbym nic prze- 88 ciwko temu. Usiłowałem mu to powiedzieć", mówił. W 1973 roku Kingsmill wreszcie się ożenił. W Atenach poślubił Christinę, Amerykankę. Chyba rzeczywiście wiódł w miarę ustatkowany tryb życia, dopóki żona nie zostawiła go dla innego i wkrótce potem zmarła na raka. Wszystkim powtarzał, ze nie było mu pisane małżeństwo, że za bardzo rymowało się ze słowem samobójstwo. Zmarł w Londynie w 1993 roku. Inną kluczową postacią w wyspiarskim życiu Cohena był George Lialios. Kilka lat od niego starszy, po studiach w Kolonii, gdzie zetknął się z nurtem muzyki konkretnej, mówił biegle po angielsku, niemiecku i grecku. Pochodził ze znanej rodziny, osiadłej w mieście Pa-tras; interesował się głównie filozofią. Po raz pierwszy przybył na Hydrę w 1954 roku. Poznał tam wtedy Rosjankę Lily Mack, żonę Christiana Heidsiecka (producenta słynnego szampana z okręgu Reims), oraz Patricka Lee Fermora, powieściopisarza mieszkającego w domu Ghikasów. Lialios postanowił osiąść na wyspie jesienią 1960 roku - "mieszkać tu, to jakby żyć w zeszłym wieku lub w różnych stuleciach naraz" - mówił. W 1960 roku Cohen zaprosił Lialiosa i jego norweską dziewczynę do siebie, co zapoczątkowało ich serdeczną przyjaźń. Po latach Lialios wyjaśnił, dlaczego ku sobie ciążyli: "Swoimi korzeniami Cohen wrasta głęboko w te starożytne kultury, które rozkwitały we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Dlatego, między innymi, tak doskonale się rozumieliśmy [...]. Mogliśmy siedzieć w ciszy, to rzadka cnota wśród ludzi Zachodu. Nigdy nie wypowiadaliśmy zbędnych słów". Innym miłośnikiem Hydry był Alexis Bolens, zamożny szwajcarski utracjusz, który organizował na wyspie legendarne pokery. Przyjaźnił się między innymi z Brigitte Bardot. Wydawał często huczne przyjęcia w swoim domu w górach. Kingsmill, Cohen i Johnston regularnie grywali tam w karty. Ponadto w latach sześćdziesiątych najbliższe towarzystwo Cohena tworzyli: Deme-tri Gassoumis, amerykański malarz pochodzenia greckiego; Bryce Marsden i jego żona Helen, uznani malarze amerykańscy; Pandias Scaramanga, ekonomista i bankowiec; Gordon Merrick, Chuck Hul-se i wreszcie Bili Cuniiff, Anglik, który później prowadził bar "U Bil-la", popularny wśród cudzoziemców zamieszkałych na wyspie. W centrum tego kręgu towarzyskiego stała Mariannę Ihlen. Cohen podaje różniące się szczegółami wersje, jak doszło do ich poznania. W jednym z wierszy romatycznie opisuje, że zobaczył jej odbicie w oknie księgarni, w innym, zatytułowanym "Island Bulletin" (Biu- 89 letyn wyspiarski) - pisze, że zawładnęła nim w mgnieniu oka. Z drugiej strony pamięta, że spotkał ją kilka razy na przystani w towarzystwie Axela Jensena, powieściopisarza norweskiego studiującego Junga i I Ching (Yinjin). Mogło to też być u Katsikasów lub Johnstonów. Najwcześniejszym wspomnieniem związanym z Mariannę, jakie Cohen zachował w pamięci, był następujący obrazek: Mariannę spaceruje z Axelem i ich dzieckiem. Pomyślał wtedy, że są szczęśliwi, mając siebie. Nie byli jednak sobie tacy bliscy, jak mu się zdawało. Jensen nawiązał wkrótce romans z amerykańską malarką Patricią Anilin. Odpłynęli z wyspy łodzią Axela. Niebawem mieli w Atenach wypadek samochodowy, w którym Patricią odniosła poważne obrażenia. Wyzdrowiała i zostali razem. Cohen wziął więc na siebie opiekę nad Mariannę i jej synem, również Axelem, wprowadzając się najpierw do jej domu: Kiedy zasypiała, siadywałem na schodach będących najbardziej neutralną częścią domu i podglądałem ją we śnie. Patrzyłem na nią rok w świetle księżyca lub lampy naftowej. Nic z tego, czego nie mogłem powiedzieć lub wyrazić, nie przepadło. To, przed czym skapitulowałem, zostało w ścianach tamtego domu, gdyż nawet pierwsza, całkowicie własna wersja mojego losu wyrwana ze mnie bez stów, jest - niczym błahy wiersz - zbyt bezużyteczna i szczera, by miała obumrzeć. Mariannę pracowała jako modelka w Oslo i na Hydrze, miała też za sobą próbne zdjęcia w Paryżu. Była piękna, pełna życia i zafascynowana Cohenem - jego wielkodusznością i wspaniałomyślnością. Kiedy Cohen kupił na Hydrze dom, zamieszkała u niego wraz z synem. Była kobietą wyciszoną, z natury domatorką. Cohen miał obsesję na jej punkcie. Wprowadziła porządek w jego osobiste życie i wpływała pozytywnie na jego kreatywność. Na odwrocie okładki płyty "Piosenki z pokoju" (Songs from a Room) widnieje zdjęcie Mariannę, siedzącej przy maszynie do pisania w wąskim pokoju na piętrze jego domu. Pięknie opalona, uśmiecha się nieśmiało do obiektywu. Mariannę stała się dla Cohena muzą i matką zarazem. Ładowała jego twórcze akumulatory i rozbudziła drzemiące w nim pragnienie poczucia bezpieczeństwa, posiadania ogniska domowego i celu w życiu. "Jej rola nie sprowadzała się do bycia muzą jaśniejącą przed poetą. Rozumiała celowość gonienia mnie do biurka", powiedział 90 w 1994 roku. "Mariannę jest ideałem - pisał do Laytona w 1963 roku. - Nawet ton, w jakim domaga się ode mnie arcydzieł, jest miękki, zabawny i dużo subtelniejszy, niż jej się wydaje". Urodzona w roku 1935 i wychowana przez babkę, Mariannę odebrała edukację w starym stylu. "Była wcieleniem Europejki", mówił Cohen. W wywiadzie udzielonym BBC powiedział: "Stwarzała prawdziwie domową atmosferę, codziennie kładła na moim biurku gardenię". Syn Mariannę, Axel, wzbudził w Cohenie ojcowskie uczucia. Wiedli harmonijne rodzinne życie. "Na początku naszej znajomości nie sądziliśmy, że będzie z tego wielka miłość - wyjawił we wspomnianym już wywiadzie. - Wydawało się, że będziemy wieść po prostu wspólne życie". Szybko jednak połączyła ich silna duchowa więź. Obecność Mariannę mobilizowała Cohena do pracy: tworzył nowe wiersze, a w 1964 roku zaczął pisać swój główny utwór prozą, powieść "Piękni przegrani". W domu była kobieta. Miała dziecko. Gotowała. Wniosła ze sobą lad i harmonię. Nadarzał się doskonały moment, żeby rozpocząć jakąś poważną pracę [...]. Kiedy na stole jest jedzenie, kiedy palą się świece, kiedy zmywa się razem naczynia i razem kładzie dziecko spać, wtedy panuje porządek, porządek duchowy, żaden inny. Mariannę go uwielbiała, chociaż martwiła się tym, że bierze narkotyki. Na Hydrze było o nie łatwo, zwłaszcza o haszysz. Palenie haszyszu lub marihuany stało się u Cohena codzienną praktyką. Wierzył, że to rozpala jego wyobraźnię. Mariannę dawała mu poczucie bezpieczeństwa. On rewanżował się jej wyjątkową czułością. "Leonard byt niepowtarzalny i zadziwiający - wyraziła się o nim jego wieloletnia przyjaciółka. - Naprawdę kochał kobiety, jakkolwiek «kochał» nie jest tu odpowiednim słowem. Uważał, że kobiety są silne i piękne, ale że większość z nich nie zdaje sobie z tego sprawy. W towarzystwie Leonarda kobieta zaczynała zdawać sobie sprawę z siły swojej kobiecości". Inna przyjaciółka Cohena powiedziała, że darzył kobiety szacunkiem i sprawiał, że czuły się piękne. Chociaż był z Mariannę, ani ona, ani żadna inna, nie miała na niego wyłączności. "Leonarda nie można było mieć na własność", scharakteryzowała go Nancy Bacal. 91 W sześć dni po swoich dwudziestych szóstych urodzinach, 27 września 1960 roku Cohen kupił na Hydrze dom za 1500 dolarów. Spożytkował w ten sposób pieniądze ze spadku po niedawno zmarłej babce. To była "duża sprawa", jak się wyraził jeden z jego przyjaciół, związanie się z miejscem i światem, który był tajemniczy i niezwykły. Kupno domu stanowiło skomplikowany akt prawny, wymagało obecności Demetrija Gassoumisa w potrójnej roli: tłumacza, doradcy i świadka zawarcia transakcji. Później Cohen uznał tę decyzję za najmądrzejszą w swoim życiu. Dwupiętrowy dom o ścianach bielonych wapnem liczył pięć pokoi. Był stary i w opłakanym stanie - bez elektryczności, instalacji hydraulicznej i bieżącej wody. Mimo to Cohen miał coś własnego i miejsce, gdzie mógł pracować: na dużym, wyłożonym terakotą tarasie lub pokoju na drugim piętrze, w którym zazwyczaj słuchał muzyki. W liście do matki opisał dom następująco: Mam wielki taras z widokiem na pełną dramaturgii górę i jaśniejące bielą domy. Pokoje są duże i chłodne, z oknami osadzonymi głęboko w grubych murach. Przypuszczam, że dom liczy z dwieście lat i że musiało w nim mieszkać wiele pokoleń ludzi morza. Co rok trochę przy nim porobię i za kilka lat doczekam się rezydencji [...]. Mieszkam na wzgórzu. Życie tutaj toczy się od stuleci tak samo. Przez cały dzień słychać śpiewne okrzyki ulicznych sprzedawców [...]. Zazwyczaj wstaję o siódmej i pracuję do południa. Wczesne ranki są tu rześkie i najlepiej sprzyjają pracy, co nie zmienia faktu, że uwielbiam upat, zwłaszcza kiedy Morze Egejskie mam dziesięć minut od domu. W liście do siostry opisuje noce: Błąkam się po pokojach ze świecą niczym służący Rebeki; na górę, na dół, do strasznej piwnicy. Na przydomowej działce (obecnie kupa śmieci) zamieszkała para mułów. Dźwięk ich dzwonków, kiedy szukają jedzenia, tamie człowiekowi serce. Miesza się z muzyką dochodzącą z tawerny o drugiej nad ranem w poniedziałkową noc. Wiatr niesie cudownie zharmonizowany, nosowy śpiew trzech młodych Turków. Kiedy obejmują się ramionami i zataczając, mijają mój dom, ulica napełnia się ich wspólnie przeżywanym bólem zawiedzionej miłości [...]. Jest z sześćdziesiąt krajów, które muszę odwiedzić i kupić w nich domy. Cohen przyswoił sobie panującą na wyspie tradycję trzymania w domach kotów, chociaż początkowo próbował je przegnać. "Ale one wracały - pisał do siostry. - Słyszałem, że na wyspie jest w zwy- 92 cząju trzymać u siebie koty. Kimże jestem, by postępować wbrew zwyczajowi?". Niemniej przegonił je do piwnicy, z obawy że mógłby się od nich nabawić pokrzywki. Znakiem, że został zaakceptowany przez miejscową społeczność, były regularne wizyty, jakie zaczął mu składać śmieciarz i jego osioł. "To tak jakby dostać Legię Honorową". Własny dom dał Cohenowi poczucie stabilności. "Posiadanie domu sprawia, że miasta wydają się mniej straszliwe - wyjaśniał przyjacielowi. - Zawsze mam dokąd wrócić i jakoś sobie radzić. Nie chcę jednak stracić kontaktu z wielkomiejskim życiem". Kupno domu dało mu też poczucie pewności siebie. "Lata lecą, a my wszyscy tracimy czas, zastanawiając się, czy zdobyć się na odwagę i zrobić to lub tamto. Chodzi o to, by iść naprzód, próbować, podejmować ryzyko". W Grecji Cohen mógł obserwować zmieniające się normy społeczne i obyczajowe. "Doszedłem do wniosku, oby słusznego, że prymitywne warunki egzystencji na wyspie są warunkiem sprzyjającym zachowaniu duchowej czystości", pisał wychwalając dyscyplinę, jaką mu wpoiła Hydra. Lubował się też w jej naturalnej magii, zdolnej przeobrażać ludzi: w określonych porach roku człowiek wychodził z morza oblepiony planktonem, który świecił. Na Hydrze Cohen uwolnił się od społecznych zachowań, zobowiązań i oczekiwań wobec siebie, jakie mu narzucał montrealski judaizm. Mógł wziąć odpowiedzialność za własną judaistyczną tożsamość. Regularnie obchodził szabat. Przed piątkową wieczerzą palił świece i odmawiał modlitwę. Nazajutrz robił sobie jednodniową przerwę w pracy, ubierał się bardziej oficjalnie i często szedł na przystań, gdzie w południe spotykał się z Demetrim Leousim, mieszkańcem wyspy mówiącym wyjątkową, edwardiańską angielszczyzną, wyniesioną z Robert College w Istambule. Leousi podczas pobytu w Nowym Jorku miał romans z Żydówką i zachował głęboką sympatię do jej ziomków. Cohen pamięta, że gratulując mu kupna domu, Leousi powiedział: "Jest pan pierwszym Hebrajczykiem mającym na wyspie nieruchomość. To dla nas zaszczyt". Hydra była tania. Na roczne utrzymanie wystarczało zaledwie tysiąc dolarów. Cohen szybko wypracował plan wypadów do Kanady, żeby zarobić, dajmy na to, dwa tysiące i mieć za co żyć przez następne kilkanaście miesięcy na Hydrze. Ponadto panował tu cudowny klimat. "Wszystko, na czym spoczął wzrok, było piękne, każdy róg, każda lampa, wszystko, czego 93 się używało, dotykało, było na swoim miejscu, było znajome [...]. Wyczuwało się tu znacznie większy entuzjazm i kosmopolityzm [niż w Montrealu]. Na wyspie mieszkali Niemcy, Skandynawowie, Australijczycy, Amerykanie i Holendrzy, a wpadało się na nich w bardzo intymnych miejscach, jak na przykład zaplecze sklepu spożywczego". Miłość i praca trwały nieprzerwanie. Życie było przyjemne, uporządkowane i pełne światła. W liście do Laytona pisał: Kiedy piszę ten list, słońce oświetla caty stół. Chociaż zakochałem się w białych murach mojego domu, nie mogę się już doczekać, kiedy je opuszczę, co dotyczy również kuchni o kamiennej podłodze. Przysięgam, że czuję smak drobinek tańczących w górach. Możliwe, że wkrótce będę miał zaszczyt rozwikłać tę boską gmatwaninę, zanim twój kominek całkowicie wygaśnie. Cohen uważał, że światło Morza Egejskiego ma w sobie jakąś właściwość, która wpływa na jego twórczość. "W tym świetle jest coś uczciwego i filozoficznego - powiedział w wywiadzie z 1963 roku. -Nie można dopuścić się względem siebie intelektualnej zdrady. To światło zachęca duszę do próżnowania". Nic dziwnego, że Grecja zaczęła odgrywać ważną rolę w wierszach, które miały się znaleźć w tomie poezji "Kwiaty dla Hitlera". Na Hydrze czuł się jednak tak samo jak wcześniej w Montrealu: wyspa dawała mu schronienie, ale nie pozwalała rozwinąć skrzydeł. Jego przywiązanie do Mariannę zaczynało przybierać charakter destrukcyjny - ten schemat powtarzał się w późniejszych związkach Cohena. Życie na wyspie, ze swoimi silnymi, wzajemnymi oddziaływaniami, stawało się trudne. Cohen czuł, że musi wyjechać dla dobra swojej twórczości i spokoju umysłu. Goszcząc któregoś lata na wyspie, nowojorski poeta Kenneth Koch zawiłości tamtejszego życia zawarł w jednym zdaniu: "Hydra - nie można żyć gdzie indziej na świecie, włącznie z nią samą". W listopadzie 1960 roku Cohen wrócił do Montrealu. Potrzebował pieniędzy. Liczył, że zarobi na mającej się wkrótce ukazać książce, pierwszej nakładem dużego wydawnictwa. Ubiegał się też ponownie o stypendium pisarskie Canada Council i wiedział, że musi tam wywrzeć odpowiednie "wrażenie". Pożyczył więc trochę gotówki, wynajął limuzynę i razem z przyjacielem pojechał do Ottawy. Dwie godziny jazdy upłynęły im na śpiewie w chmurach marihuany. 94 Na miejscu, w siedzibie Canada Council śpiewał sekretarkom serenady miłosne, ścigając je na wózku inwalidzkim. Nic dziwnego, że wywarł korzystne wrażenie: zaraz po Nowym Roku dostał stypendium, wystarczająco duże, by przedłużyć pobyt na Hydrze. Na razie pozostał jeszcze w Montrealu, który wciągnął go w zasadzkę "wszystkich dawnych wyrzutów sumienia". Miesiąc później wydawnictwo "McClelland & Stewart" odrzuciło pierwszą wersję przyszłej "Ulubionej gry". Cohen starał się w tym dostrzec coś pozytywnego. "To dziwne, ale od czasu, kiedy usłyszałem tę wiadomość, nie posiadam się z radości. Znowu czuję się wolny, jak w czasach, kiedy jeszcze mnie nie drukowano. Znowu mogę eksperymentować, wszystkiego próbować, wszystko tracić. Jestem sam na sam ze sobą i opasłymi słownikami językowymi. Co za radość". Po powrocie na Hydrę Cohen zaczął przerabiać powieść, którą, pomimo pozytywnej recenzji, odrzuciło również nowojorskie wydawnictwo "Abelard-Schuman". Do redaktorki, Maryan Greene, pisał: "Trochę to trwało, zanim nauczyłem się pisać wiersze. Trochę też potrwa, zanim nauczę się pisać prozę. Obecnie niewiele wiem o formie, ale daję pani słowo, że zamierzam zostać najlepszym architektem w tym fachu". W połowie grudnia 1961 roku mógł powiedzieć swoim londyńskim przyjaciołom, Pullmanom: "Ukończyłem powieść prawie dokładnie dwa lata później od dnia, kiedy zacząłem ją pisać w waszym domu". Początkowo wydawnictwo "McClelland & Stewart" źle przyjęło prozę Cohena. Uwagi redakcji były zniechęcające: "rozwlekły romans z samym sobą [...] bardzo nudne, by nie powiedzieć - obrzydliwe [...]. Seks ukazany w sposób zbyt naturalistyczny, wręcz niezdrowy". W swoim pierwszym liście do Cohena na temat powieści, Jack McClelland napisał, że ocena maszynopisu nastręcza wiele trudności: "Zgodnie z oczekiwaniami pięknie napisane, ale czy można to wydać? I do jakiego stopnia powieść jest autobiografią?". W październiku 1960 roku Cohen odpisał z Paryża, że owszem, jest to autobiografia. "Wszystkie opisane wydarzenia miały rzeczywiście miejsce oprócz śmierci Roberta w końcu drugiej części powieści. Chciałem opowiedzieć o pewnej społeczności i pewnym człowieku oraz ujawnić tajniki nienormalnej Sztuki Poezji. Sądzę, że wiem, co mówię. Autobiografia? Lawrence Breavman nie jest mną, choć zrobiliśmy wiele takich samych rzeczy. Niemniej jednak inaczej na nie reagowaliśmy i tym samym staliśmy się różnymi ludźmi". 95 W kolejnym liście McClelland skrytykował powieść i zapytał, czy Cohen podpisał jakieś inne umowy wydawnicze. Ten odpowiedział, że w grudniu 1961 roku Lou Schwartz z "Abelard-Schu-man" zaproponował mu zaliczkę na poprawioną powieść. Wydarzyło się to w hotelu Ritz w obecności Laytona, jego żony, A.J.M. Smitha i F. R. Scotta. Schwartz nalegał, by Cohen zaraz wziął pieniądze, ale ten odmówił, mówiąc, że skorzysta z normalnej drogi. Później Schwartz wycofał swoją ofertę. "Udało mu się mnie obrazić, choć, jak pan wie, mam świętą naturę i niełatwo się boczę", pisał do McClellanda, który go zachęcił do ponownego przesłania powieści po dokonaniu zmian redakcyjnych. "Zawsze będę pana uważał za swojego wydawcę - pisał w odpowiedzi Cohen - i nigdy nie zapomnę, jak cudownie potraktował pan tomik moich wierszy. Ilekroć to będzie możliwe, do pana pierwszego będę się zwracał z każdą moją kolejną propozycją, ale prawa na kraje Wspólnoty Brytyjskiej odstąpiłem właśnie wydawnictwu «Secker & Warburg». Co tam, będą jeszcze lepsze książki". Pomimo to McClelland pozostał wydawcą Cohena; współpraca była inspirująca dla nich obu. Sam Leonard miał mieszane uczucia co do swojej powieści, określając ją jako "żałosny, choć doniosły galimatias, książkę wolną od kłamstw, utwór ocierający się o arcydzieło, którym się nie stanie, ale ludzie będą wiedzieli, że autor wypruwał sobie flaki, żeby tak się stało". Poprawioną powieść określił mianem "książki bez alibi, jakie dają narkotyki czy chwytliwe przestępstwo". Ulokował ją między arcydziełem a artystyczną klapą. Seymourowi Lawrence'owi z "Atlantic Monthly Press" powiedział: "Być może jej jedyną zaletą jest to, że oczyściła mój umysł z nieodstępującego mnie materiału biograficznego". Dodał, że w wydawnictwie "McClelland & Stewart" pierwszą wersję uznano za obrzydliwą i nudną, radząc mu, żeby trzymał się poezji. "Pewne wydawnictwo z Nowego Jorku uważa, że jest to jeden z najbardziej obiecujących debiutów powieściowych, jaki kiedykolwiek widzieli. Odebrałem maszynopis i zacząłem go przerabiać. Oto i cała historia". Tego samego dnia napisał do siostry: "Moja twórczość kuśtyka z wolna ku nieśmiertelności. Teraz jestem w fazie nienawiści do tej książki". Kilka dni później oświadczył: "To dla mnie bez znaczenia, czy w ogóle zostanie wydana. Prawdę mówiąc, przy tej okazji tyle się nauczyłem o pisaniu, że było warto. Dzięki temu następna książka będzie znacznie lepsza". 96 W połowie 1961 roku, w trakcie poprawiania powieści, Cohen pokazał ją George'owi Johnstonowi, który dostrzegł w niej potencjał komercyjny, a jednocześnie wartości artystyczne. Zaproponował Leonardowi, że go skontaktuje ze swoją londyńską agencją literacką "David Hogham Assiociates". Zapoczątkowało to długoletnią korespondencję Cohena z Sheilą Watson, która niebawem została jego agentką. Ich listy zawierają szczegółową dokumentację wersji roboczych i ostatecznych utworów, po wprowadzonych poprawkach. Znalazła się tam również opinia czytelnika z 29 stycznia 1962 roku: W przeważającej części przepiękna literatura, chociaż miejscami obsce-niczna lub na granicy obsceniczności, przynajmniej w konwencjonalnym znaczeniu tego stówa [...]. Nakreślone z dbałością tło oraz żydowska filozofia życia sprawiają, że nie jest to po prostu powieść erotyczna. Tytuł jest okropny i trywialny. W ogóle nie przystaje do stylu powieści. Bardzo chodliwa. Kolejnym zarzutem pod adresem książki było to, że "jest za długa jak na to, o czym mówi", a tytuł ("Beauty at Close Quarters. An Anthology" - Piękno z bliska. Antologia) - zbyt toporny. Cohen wprowadzał dalsze poprawki i zaproponował kilka innych tytułów: "Buried Snows" (Pogrzebane śniegi) , "Wandering Fires" (Błędne ogniki), "Winged with Vain Desires" (Uskrzydlony daremnymi pragnieniami). Tytuł "Ulubiona gra" wybrano dopiero 7 listopada 1962 roku, a poprawioną powieść wydawnictwo "Secker & Warburg" opublikowało ostatecznie we wrześniu 1963 roku. Podczas wizyty w Montrealu w grudniu 1960 roku Cohen opisał to, co nazywał klasycznymi montrealskimi nocami: "Trzecia rano nad Pine Avenue. Czarne ogrodzenia i drzewa z moich starych wierszy pokryte śniegiem". Był zadowolony ze swojego twórczego życia, ale przeżywał trudności finansowe. Roczna renta w wysokości 750 dolarów nie wystarczała na utrzymanie. "Poza jednym drobnym felerem, jakim jest brak pieniędzy, jestem szczęśliwy, płodny i gorszę wszystkich kolegów-twórców swoją ogromną radością tworzenia". Cohen planował między innymi pisanie wespół z Irvingiem Laytonem telewizyjnych sztuk teatralnych. 7. Różne postawy.. 97 Codziennie rano Layton odwiedzał go w jego mieszkaniu przy MacGregor Street. Rozwijali tam obiecujące pomysty, które pozostały w szufladzie. "Pracowaliśmy, poganiając się nawzajem - wspomina Cohen. Kiedy przestawał pisać, ja wcielałem się w daną postać i na odwrót. Razem pracowało się nam wspaniale". Tytuły takie jak: "Lights on the Black Water" (Światła na czarnej wodzie), "A Mań Was Killed" (Zabito człowieka), "Up with Nothing" (Niech żyje nicość) i "Enough of Fallen Leaves" (Dosyć już spadłych liści) nie pobudziły jednak niczyjej wyobraźni. Cohen i Layton mieli nadzieję na napisanie sześciu dramatów, w tym "One for the Books" (Miłośnik książek) o komunistycznym księgarzu. Współpraca poetów nie zaowocowała wszakże sztuką, którą można było gdzieś sprzedać. W tym czasie Cohen próbował też samodzielnie pisać sztuki dramatyczne. Layton wspomina dzień, kiedy przeczytali "Whipping" (Chłosta). Była to "makabreska o piorunującym efekcie", podobnie jak wcześniejszy utwór "The Latest Step", który Cohen napisał po powrocie z Hydry. Później ukazał się on pod tytułem "The New Step, (a Ballet-Drama in One Act)" [Nowy krok, (dramat baletowy w jednym akcie)], który znalazł się w "Kwiatach dla Hitlera". Montreal, jak wszystkie miejsca, w których mieszkał, znowu zaczął go drażnić. Rozbudzenia zaczął szukać gdzie indziej, tym razem jego wybór padł na Kubę. 5 Beznadziejnie hollywoodzkie W roku 1957 siostra Cohena, Esther, i jej mąż Victor spędzili miesiąc miodowy na Kubie. Po powrocie opowiadali o rozmigotanych nocnych klubach, kasynach i pikantnych programach kabaretowych. Tak było pod rządami Batisty, ale w 1959 roku do władzy doszedł Fidel Castro. Cohen chciał więc zobaczyć rewolucję socjalistyczną na własne oczy; pod koniec marca pojechał autobusem do Miami, skąd poleciał do upalnej Hawany, bezgłośnie chylącej się ku ruinie. Był rok 1961, Castro dążył do konfrontacji z Ameryką. "Wszelka przemoc doprowadza mnie do szału", powiedział Cohen przed wyjazdem. Później przyznał, że poleciał na Kubę, nie tyle w celu poparcia Castro, ile w pogoni za fikcją: "Żyłem mitem słynnej wojny domowej. Myślałem, że może to będzie moja Hiszpania, co mimo wszystko było kiepską motywacją. Jechałem tam głównie z ciekawości i chęci przeżycia przygody". Wyjazd Cohena wywołał małe zamieszanie w wydawnictwie. "W dniu pańskiego wyjazdu na Kubę nadeszła odbitka szczotkowa («Szkatułki ziemi») i teraz zastanawiam się, co robić", pisała do niego Claire Pratt. A właśnie 30 marca Cohen był na pokładzie samolotu Pan American lecącego z Miami do Hawany. Wiedział, że trzydzieści jeden lat wcześniej, z dokładnością niemalże co do dnia, w podróż na Kubę wyruszył hiszpański poeta, Federico Garcia Lorca. Mieszkał na wyspie trzy miesiące, od kwietnia 1930 roku. Podobnie jak wcześniej Uniwersytet Columbia, gorąca wyspa pociągała Cohena, między innymi dlatego, że wzbudziła tyle emocji w jego literackim nauczycielu. Lorca miał tam wykłady, spotkania autorskie i polował na krokodyle. "To rajska wyspa! - krzyczał do rodziców. - Kuba! Jeśli nie będziecie mogli mnie znaleźć, szukajcie w Andaluzji lub na Kubie". 99 Po przyjeździe do Hawany Cohen zauważył, jak szybko wspaniała niegdyś metropolia popada w ruinę. Drapacze chmur Vedado, centrum biznesu położonego na zachód od starego miasta, niszczały: miały spękane fasady, a w oknach powybijane szyby. Żywe, niegdyś pastelowe barwy wytwornych domów w Cubanacan i El Cerro przyblakły; mieszkały w nich teraz chłopskie rodziny. Odpadały kawałki murów, łuszczyła się farba i pieniły chwasty. Wypielęgnowane kiedyś trawniki zbrązowiały, a nad basenami pasły się kozy. W miejsce eleganckich samochodów pojawiły się zdezelowane taksówki. W dawnej siedzibie hawańskiego Country Club mieściła się Akademia Sztuk Pięknych. W Prado - elitarnym niegdyś klubie potomków hiszpańskich osadników - królowały maty gimnastyczne, gdyż obiekt przekształcono w ośrodek sportowy. Przed rewolucją Hawanę nazywano "amerykańskim burdelem". Turystów płynących w górę wąskiego kanału, który oddziela twierdzę Morro od miasta, witały łodzie pełne prostytutek. Nierząd był zyskownym procederem; w czasach Batisty, z aprobatą jego rządu, domy publiczne działały pod szyldem akademii tańca. Nowe władze wprowadziły program resocjalizacji jedenastu tysięcy hawańskich prostytutek; zdelegalizowane kasyna stały się zakazane, a hazard ograniczono do małych spelunek w bocznych uliczkach. Socjalizm nie zdotat jednak do końca wymazać egzotycznego powabu zmysłowej Kuby, krzykliwe piękno przetrwało. W całym mieście było słychać rytmy rumby, mambo i cza-czy wygrywane na marakasach i marimbach. Nadal działał bar "Sloppy Joe's", swego czasu najsłynniejszy lokal na Kubie, mimo że brakowało mu dawnego blichtru. W starej Hawanie, na ścianach "La Bodeguita del Medio", ulubionego miejsca Hemingwaya, widniały jeszcze podpisy tysięcy bywalców lokalu. Pachniało tam kurzem, solą, dymem z cygar i tanimi perfumami. Pomimo rewolucyjnych reform miasto wciąż spowijała otoczka zmysłowej lubieżności. Cohen szybko uległ temu, co określił mianem swoich dawnych burżujskich nawyków: kładł się spać nad ranem i poznawał nocne życie. Młodzieńcze przyzwyczajenie pozostało mu na zawsze. Często się zdarzało, że o trzeciej nad ranem, swojej ulubionej porze, pisał, pił lub prowadził rozmowy. Wkrótce przybrał też rewolucyjny wygląd: szorty w kolorze khaki i kilkudniowy zarost. Jednakże o trzeciej nad ranem na ulicach przebywało bardzo niewielu ludzi, a już pewnością nie było wśród nich sowieckich 100 i wschodnioeuropejskich doradców wojskowych ani poznanej przez Cohena młodej czeskiej tłumaczki, której szef nie pozwoliłby wyjść w nocy z domu. Towarzystwa dotrzymywały mu więc tylko prostytutki, gromadzące na starym mieście i wzdłuż Malecón, szerokiego nadmorskiego bulwaru. Kobiety o czekoladowej skórze i afrykańsko-hiszpańskiej urodzie miały cudowne figury emanujące erotyzmem, któremu Cohen nie mógł się oprzeć. Dołączając do alfonsów, dziwek, hazardzistów, drobnych przestępców i czarnorynkowych spekulantów, którzy grasowali po Hawanie całą noc, przemierzał miejskie slumsy od Jesus del Monte po nadmorską dzielnicę willową Miramar, usadowioną na obrzeżach miasta. Spacerował bocznymi uliczkami, zachodził do staromiejskich knajpek i renomowanej niegdyś "Tropicany" z największą ponoć salą taneczną na świecie. "Tropicana" przeżywała rozkwit od czasu zamknięcia słynącego ze striptizów "Szanghaju". Można tam było zagrać w ruletkę, obejrzeć kabaret i potańczyć na wolnym powietrzu. Był to czas, gdy znowu otwierano nocne kluby, domy publiczne, kasyna i sale z automatami do gry zakazane na początku rządów Castro. Ich zamknięcie spowodowało bowiem zbyt duży wzrost bezrobocia, a to narażało na szwank gospodarcze cele rewolucji. Cohen wyobrażał sobie, że jest "jedynym turystą w Hawanie". Taki tytuł zresztą nadał swojemu późniejszemu wierszowi. Któregoś dnia, późnym wieczorem, do pokoju Cohena w hawańskim hotelu zapukał urzędnik ambasady kanadyjskiej i grzecznie go powiadomił, że "jest proszony o pilne przybycie do ambasady". Leonard wspomina, że się wtedy wystraszył, choć z drugiej strony odczuwał podekscytowanie: "Spełniałem doniosłą misję! Byłem Uptonem Sinclairem!". Buńczucznie wyemancypowany, Cohen udał się w towarzystwie ubranej w ciemny garnitur postaci do ambasady. Natychmiast wprowadzono go do gabinetu wicekonsula, któremu od razu nie spodobał się ani petent, ani jego broda i ubiór. Lekceważącym głosem urzędnik przekazał pseudorewolucjoniście dramatyczną wiadomość: "Pańska matka martwi się o pana". Okazało się, że trzy bombowce pilotowane przez rewolucjonistów upozorowały atak na hawańskie lotnisko, a prasa światowa rozdmuchała to do rozmiarów wojny totalnej. Matka Cohena skontaktowała się więc z Lazem Phillipsem, swoim krewnym i kanadyjskim senatorem w jednej osobie, prosząc go, by ustalił miejsce pobytu jej syna i upewnił się, że żyje. 101 Niemniej jednak groźba inwazji postawiła wszystkich w stan gotowości i ostatecznie doprowadziła do aresztowania Cohena. Wcześniej, w ciągu kilku miesięcy, Castro uwięził bez mała sto tysięcy podejrzanych dysydentów, a niczego nieświadom Cohen stał się jednym z nich. Mieszkał wtedy w hotelu Miramar w Playa de Varadero, około stu pięćdziesięciu kilometrów na wschód od Hawany. Spacerował właśnie słynną bielutką piaszczystą plażą, w paramilitarnym khaki i z nożem myśliwskim u pasa, kiedy naraz otoczyło go dwunastu żołnierzy uzbrojonych w czeskie pistolety maszynowe. Był późny wieczór i rewolucjoniści sądzili, że Cohen jest czujką amerykańskiego desantu. W drodze na miejscowy posterunek policji powtarzał jedyne hiszpańskie słowa, jakie znał, slogan Castro: Amistad del pue-blo, co oznaczało "przyjaźń ludu". Nie zrobiło to jednak na żołnierzach żadnego wrażenia. Dopiero po półtoragodzinnym przesłuchaniu zdołał ich przekonać, że nie jest szpiegiem, ale poplecznikiem reżimu i że przybył na wyspę, bo tego pragnął. Kiedy już ich przekonał o swej niewinności, objęli się serdecznie. Żołnierze - militianos - przynieśli rum i rozpoczęła się zabawa. Na znak dobrej woli zawiesili mu na szyi naszyjnik z muszli i sznurek z dwoma nabojami. Spędził z nimi następny dzień i razem wrócili do Hawany. Kiedy po południu spacerowali po mieście, zrobił im zdjęcie przygodny fotograf: Leonard miał na sobie ubiór w kolorze khaki, a na szyi nowy naszyjnik. Potem wepchnął zdjęcie do swojego plecaka. Wiele czasu Cohen spędził na zgłębianiu nocnego życia Hawany. Spotykał się z artystami i pisarzami, prowadząc z nimi spory na temat wolności twórczej i politycznego ucisku. Poznał też paru amerykańskich komunistów. Nie zgadzał się z ich poglądami, a z jednym wdał się w gwałtowną sprzeczkę. Został przez niego opluty i "zdemaskowany" jako burżuj. Następnego dnia wzmocnił zasadność tego oskarżenia, goląc brodę i wkładając lniany garnitur. Potwierdził tym samym domysły, że jest "burżuazyjnym indywidualistą". Tymczasem w Montrealu Irving Layton i Masha Cohen zaczęli się o niego naprawdę martwić. Po ataku na lotnisko 15 kwietnia Layton napisał do Cohena list, w którym radził mu jak najszybciej opuścić Kubę. "To nie jest czas, żeby luzacki, lekkomyślny poeta znajdował się na tej wyspie", powiedział swojemu przyjacielowi Desmondowi Paceyowi. Layton był przekonany, że w ciągu kilku dni dojdzie do inwazji i że Cohenowi grozi niebezpieczeństwo. 102 Layton miał rację. Stan zagrożenia powiększyło zerwanie stosunków dyplomatycznych między Stanami Zjednoczonymi i Kubą. Retoryka antyimperialistyczna Castro przybrała na intensywności, a codzienne życie cudzoziemców w Hawanie stało się bardzo niebezpieczne. Inwazja w Zatoce Świń 17 kwietnia 1961 roku potwierdziła kubańskie obawy; niespodziewany sukces Castro w pokonaniu tysiąca trzystu wyszkolonych w USA Kubańczyków wzmocnił jednak jego siłę i pozycję. Codziennie dochodziło do aresztowania "turystów" bez słowa wyjaśnienia, aczkolwiek Cohen uznał oficjalną postawę rządu za "nieskazitelną", nawet w stosunku do kogoś tak "dwuznacznego i zagadkowego" jak on. Nazajutrz po inwazji Cohen napisał do Jacka McClellanda -rzekomo, by mu podziękować za swoją pierwszą umowę wydawniczą. "Niech pan tylko pomyśli - pisał -jak świetnie sprzedawałaby się książka, gdybym zginął podczas nalotu. Byłaby to fantastyczna reklama. Proszę mi nie mówić, że nie brał pan tego pod uwagę". Następnie zdał relację z wydarzeń w nocy, kiedy nastąpiła inwazja: Dziś wieczorem było słychać długotrwały ostrzał artylerii przeciwlotniczej do niezidentyfikowanego (ale wiadomo, że jankeskiego) samolotu. Bateria dział znajdowała się chyba w sąsiednim pokoju. Wyjrzałem przez okno. Przez Prado (Paseo de Marti) przebiegło pół plutonu wojska, po czym przycupnęło za żelaznym lwem. Beznadziejnie hollywoodzkie. Kiedy Cohen postanowił opuścić Kubę, przekonał się, że to samo zamierza uczynić większość hawańskiej klasy średniej. Codzienne wizyty na ostrzeliwanym lotnisku Jose Marti, w odległości dwudziestu sześciu kilometrów na południowy zachód od miasta, stały się bezowocnym rytuałem. Cohen nie mógł dostać miejsca w samolocie. Wkrótce zaprzyjaźnił się z innymi oczekującymi, między innymi z redaktorem socjalistycznego pisma "Monthly Review", który również pragnął jak najszybciej uciec. Wreszcie Leonardowi udało się zarezerwować miejsce na samolot do Miami. Stojąc w kolejce 26 kwietnia, w dniu spodziewanego wylotu z Kuby, ze zdziwieniem usłyszał jedynie wyczytane do odprawy nazwiska pasażerów stojących bezpośrednio przed nim i za nim; jego nazwisko zaś pominięto. Na liście pasażerów było ono przekreślone. 103 Nakazano mu podejść do stanowiska ochrony lotniska, gdzie kubański urzędnik poinformował go, że nie może opuścić kraju. Powód? W plecaku znaleziono jego zdjęcie w mundurze militiano, w towarzystwie dwóch innych żołnierzy. Wzięto go więc za Kubańczyka usiłującego uciec z wyspy. Znaleziony w jego rzeczach egzemplarz angielskiego wydania "Deklaracji hawańskiej" Castro, stanowiącej potępienie amerykańskiego wyzysku Kuby, nie pomógł mu w wyjaśnieniach, że jest cudzoziemcem. Kanadyjski paszport uznano za sfałszowany. Wyprowadzono go z poczekalni do pomieszczenia ochrony, gdzie straż pełnił czternastolatek z karabinem. Cohen próbował kwestionować powód zatrzymania i dochodzić swoich praw z pozycji obywatela Kanady, ale na nic się to zdało. Tymczasem uwagę strażnika odciągnęło od Cohena zamieszanie na pasie startowym: kilku Kubań-czyków wyciągano z samolotu. Stawiali oni opór i wybuchła awantura. Strażnik pobiegł do zajścia. Pozostawiony sam Cohen szybko spakował bagaż i z duszą na ramieniu podszedł do samolotu, powtarzając sobie: "Wszystko będzie dobrze. W gruncie rzeczy guzik ich obchodzę". Wszedł do samolotu, zwalczył chęć obejrzenia się za siebie, zajął miejsce i znieruchomiał. Nikt nie pytał o bilety. Po pełnej napięcia chwili drzwi się zamknęły, zawarczały silniki i samolot zaczął kołować po pasie startowym. Udało mu się uciec. Półtora roku później, podczas kryzysu kubańskiego, szwagier Leonarda, Victor Cohen zarzucił mu, że jest procastrowski i anty-amerykański. Cohen odpowiedział długim upolitycznionym listem, w którym napisał, że sprzeciwia się wszelkim formom cenzury, ko-lektywizmu i kontroli. Dodał, że podczas swojego pobytu odrzucił gościnę rządu kubańskiego udzielaną zagranicznym pisarzom. Stwierdził, że pojechał na Kubę, żeby zobaczyć socjalistyczną rewolucję, "a nie wymachiwać sztandarem lub czegokolwiek dowodzić". Mimo że widziałem wielu szczęśliwych Kubańczyków, mój niepokój wzbudziły długie kolejki wystraszonych ludzi, czekających pod główną kwaterą tajnej policji na widzenie ze swoimi krewnymi, a także wszechobecne plakaty propagandowe oraz jeżdżące po mieście ciężarówki z głośnikami, z których dochodziły dźwięki hymnu państwowego. Wszędzie, gdzie bywałem, zostawiałem antyrządowe wiersze, rozmawiałem z malarzami i pisarzami o ich nieuchronnym konflikcie z władzą [...]. Zbywali mnie jako beznadziejnego, burżuazyjnego, anarchistycznego cygana itd.". 104 Jakkolwiek Cohen sugerował później, że pojechał na Kubę z małostkowych powodów osobistych, do brata napisał, że powodem były potrzeby moralne: Niewielu z mojego pokolenia kubańska rzeczywistość obchodziła na tyle, by chcieli ją zobaczyć na własne oczy. Pojechałem sam, niezaproszony. Kiedy skończyły mi się pieniądze, głodowałem, ale zdecydowanie nie miałem ochoty przyjąć kanapki od rządu, który rozstrzeliwał więźniów politycznych. Zapytany zaś kilka lat później o powód swojego wyjazdu na Kubę, Cohen odpowiedział z żartobliwą pyszałkowatością: zdecydowało "głębokie zainteresowanie przemocą [...]. Chciałem zabijać lub zginąć". Na Kubie Cohen dzielił czas między rewolucję i pisanie wierszy. Zabrał się też do powieści, z której ostało się tylko pięć stron. Zatytułowana została pierwotnie "The Famous Havana Diary" (Słynny dziennik z Hawany), chociaż w tekście narrator proponuje również tytuł "Havana was no exeption" (Hawana nie była wyjątkiem). Powieść zaczyna się równie tajemniczo, jak utwory Raymonda Chandlera: "Działo się to w Hawanie. Więcej szczegółów ode mnie nie wydobędziecie". Dziełko było komiczną, w znacznej części autobiograficzną relacją z pobytu Leonarda w stolicy Kuby. Przebłyskuje w niej Cohen moralista, daje też dowód swojego obsesyjnego zafascynowania seksem (jedyną rzeczą, jakiej jest wierny, wyjaśnia narrator). Chociaż czasami wystarcza mu podglądactwo: "Napawałem się jej widokiem obserwowanym przez setkę oczu zawieszonych w całym pokoju: teleskopowych, szerokątnych, dających zbliżenie, peryskopowych, zatopionych w cieczy". Literacka odpowiedź Cohena udzielona Kubie wyraziła się przede wszystkim w poezji: "Wszystko, co należy wiedzieć o Adolfie Eichmanie" (Ali There Is to Know about Adolph Eichmann), "The Only Tourist in Havana Turns His Thoughts Homeward" (Jedyny turysta w Hawanie kieruje swe myśli ku domowi) i "Death ofa Leader" (Śmierć wodza). Były to wiersze, które pojawiły się później w "Kwiatach dla Hitlera" i zostały napisane w Hawanie lub w autobusie jadącym z Miami. W tym czasie powstał również wiersz "It is a Trust to Me" (Darzą mnie zaufaniem) ze zbioru "Siła niewolników". Poezje tego czasu wyrażają rozczarowanie Cohena Fidelem 105 Castro jako ideowym rewolucjonistą, ponieważ jego reżim stał się "represyjny i odrażający". We wrześniu 1963 roku Cohen oświadczył: "Władza siecze wystraszonych ludzi. Widziałem to na Kubie". Na początku maja Cohen wrócił do Kanady. Przejazdem zatrzymał się w Nowym Jorku, żeby się spotkać z przyjaciółką, Yafą Lerner. Lerner pamięta, że doświadczenie kubańskie gruntownie go odmieniło - stał się bardziej świadomy swojej roli poety kanadyjskiego o międzynarodowych powiązaniach. W Montrealu powiedział Laytonowi, że Castro jest "tragiczną postacią". W późniejszym liście stwierdził, że "komunizm pod palmami wygląda mniej ponuro, ale Kuba nadal nie jest miejscem dla ludzi wyrosłych w wolności i korupcji miast Ameryki Północnej. Zbyt dużą troską otaczają też swoich artystów, co napawa niepokojem". 4 maja Cohen wystąpił na scenie O'Keefe Centre w Toronto w ramach Kanadyjskiego Kongresu Sztuki. Czytał poezję w otoczeniu luminarzy, takich jak Northrop Frye, Mordecai Richler, Jay Macpher-son, Hugh MacLennan i George Lamming. Przedstawił wiersze swoje oraz Annę Hebert, której nerwy nie pozwoliły czytać po francusku. Nie on jednak, ale Layton zwrócił na siebie powszechną uwagę nowym wierszem o Jacqueline Kennedy "Why I Don't Mąkę Love to the First Lady" (Dlaczego nie uprawiam miłości z pierwszą damą). Według Laytona Cohen czytał pięknie i wyglądał jak Dorian Gray. W połowie maja Cohen zaczął zaznawać nagłej sławy, jaką mu przyniosło wydanie "Szkatułki ziemi". Przedtem jednak pracownica księgarni Uniwersytetu McGilla, Marquita de Crevier, swego czasu romansująca z Leonardem, od którego dostała w prezencie prawdziwą żydowską besamimkę*, rozpakowawszy książki, odkryła w nich puste strony. Na wieść o tym blamażu Cohen powiedział, że gdyby był tego świadkiem, nie mógłby dalej pisać wierszy. Reakcje na książkę były entuzjastyczne i pełne podziwu. Z okazji jej wydania, 27 maja 1961 roku, Cohen urządził w domu matki przyjęcie z udziałem Laytona i McClellanda. Na obwolucie książki, pierwszego kanadyjskiego przeboju Leonarda, znalazła się romantyczna notka o autorze: * Szkatułka na wonności (przyp. tłum.). 106 Leonard Cohen, lat 27, absolwent Uniwersytetu McGffla, jako adres zamieszkania podaje Montreal, chociaż podczas przygotowywania tej książki do druku był w drodze na Kubę. Zeszły rok spędził nad Morzem Egejskim. W wyniku tego doświadczenia pisze: W ogóle nie powinienem przebywać w Kanadzie. Zima to dla mnie samo zło. Moje miejsce jest nad Morzem Śródziemnym. Moi przodkowie popełnili ogromny błąd. Muszę jednak wracać do Montrealu, żeby odnawiać swoją neurotyczną przynależność. W Grecji panuje prawdziwie filozoficzny klimat - w tym świetle nie można być nieuczciwym. Jednakże tylko w Montrealu mogą człowieka pobić za to, że nosi brodę. Kocham Montreal i nienawidzę spekulantów, którzy burzą moje ulubione ulice i wznoszą te tonące w przepychu i ziejące nudą więzienia. Woląc pływanie w Morzu Egejskim, Leonard Cohen przyznaje, że lubi wyjeżdżać pod namiot do północnego Quebecu. Obecnie pisze powieść - dodaje autor notki. W tradycji żydowskiej tytułową szkatułkę, besamimkę, błogosławi się, a następnie jej zawartość wdycha po zachodzie słońca w szabat. Wyznacza ona granicę między sacrum i profanum. Wonności są aromatyczną pozostałością związku między tym, co religijne i świeckie; święte i bezbożne. Od wysławiania natury w otwierającym zbiór wierszu "Latawiec jest ofiarą" (A Kite is a Victim), po destrukcyjne żywioły historii w ostatnim utworze "Lines from My Grandfather's Journal" (Wyjątki z dziennika mojego dziadka), "Szkatułka" była wyrazem radości równoważonej przez tragedię. Wyłoniły się w niej motywy charakteryzujące dojrzałą poezję Cohena: seksualność, historia, judaizm i miłość. Obojętnie, czy tematami był stosunek oralny, żydowski mistycyzm, czy śmierć; wszędzie pojawiała wizja obietnicy. Wiersz "Geniusz" (The Genius) wyraża w znacznej części napięcie kryjące się pod romantyczną powierzchnią poezji. Podmiot liryczny, Żyd, mógłby się stać kolejno: mieszkańcem getta, apostatą, bankierem, aktorem z Broadwayu, lekarzem i wreszcie więźniem obozu koncentracyjnego, dla którego poeta zarezerwował najbardziej wstrząsający los: Dla ciebie stanę się Żydem z Dachau będę leżał w wapnie z powykręcanymi członkami 107 spuchniętymi z bólu którego nikt nie pojmie*. Książka spotkała się z pochlebnym przyjęciem. Krytyk Robert Weaver uznał ją za porażającą i ogłosił Cohena "zapewne najlepszym młodym poetą anglojęzycznej Kanady". Wychwalali ją przyjaciele Cohena: Louis Dudek, Eli Mandel i Stephen Yizinczey. Pisarz Arnold Edinborough sugerował, że Cohen zajął po Laytonie miejsce najważniejszego poety kanadyjskiego. W "Letters in Canada 1961" krytyk Milton Wilson uznał "Szkatułkę ziemi" za znaczącą pozycję. Tytuł recenzji w "Canadian Literaturę" podsumowywał ogólną recepcję książki: "Ascetyczne i soczyste". Natomiast Desmond Pacey w drugim wydaniu swojego cenionego "Creative Writing in Canada" (1961) pisał, że Leonarda Cohena "można śmiało nazwać najbardziej obiecującym" z grona poetów młodszego pokolenia, włącznie z Alem Purdym i Phyllis Webb. Cały nakład "Szkatułki" rozszedł się w trzy miesiące, ale Cohen nie otrzymał za nią Nagrody Gubernatora Generalnego w dziedzinie poezji. Laureatem został Robert Finch za "Acis in Oxford". Irving Layton uznał to za kompletne nieporozumienie: W książce Fincha nie ma ani jednego wiersza, który by zasługiwał na wyróżnienie. To nudna, akademicka pulpa bez jednego żywego wersu, który można by nazwać poezją. Ćwiczenia, zaledwie ćwiczenia: umysłowe lub raczej bezmyślne. Nic ponadto. Nasz kraj leży na strasznym zadupiu, skoro tego typu miernoty zostają laureatami nagród, a niepowtarzalny liryzm Cohena nie znajduje uznania. Leonard zdenerwował się na wieść, że nie dostał nagrody. Zauważył to Layton i powiedział Desmondowi Paceyowi: "Z psychologicznego punktu widzenia uważam, że ciężko to przeżywa. Cholernie trudno jest być młodym poetą!". Nawet jeśli kapituła nagrody nie doceniła siły "Szkatułki", to uczyniła to publiczność literacka. Książka nadal się sprzedawała, a autor jej pięknej szaty graficznej, Frank Newfeid, został za nią uhonorowany główną nagrodą wydawców. * Leonard Cohen, Słynny niebieski prochowiec, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, Pomorze, Bydgoszcz 1990, s. 29. 108 Mniej głośnym wydarzeniem tamtej wiosny była przelotna znajomość Cohena z Alexandrem Trocchim, szkockim powieściopisarzem zbiegłym ze Stanów Zjednoczonych, gdzie ciążyły na nim zarzuty o fałszerstwo i rozprowadzanie narkotyków. Cohen gościł go u siebie przez kilka dni i wtedy zetknął się pierwszy raz z opium, które przywiózł Trocchi. Szkot wygotowywał je w garnku na piecu. Spytany o to, czy ma ochotę wylizać garnek, Cohen nie mógł się oprzeć, choć stwierdził, że narkotyk ma słabe działanie. Później poszli do chińskiej restauracji przy Ste-Catherine Street. Kiedy przechodzili przez ulicę, Cohen zaniewidział i zanim zemdlał, zdążył się chwycić Trocchiego. Ten zaciągnął go na chodnik, gdzie Leonard stopniowo doszedł do siebie. Miał jednak dość tej znajomości, kilka dni później wyjaśnił Robertowi Weaverowi, że po prostu odstawił Trocchiego na brytyjski statek płynący do Szkocji: "Jego paszport był nieważny od dwóch lat, więc i tak nie miał nic do stracenia. Co pół godziny brat jakiś narkotyk [...]. Czułem się za niego ogromnie odpowiedzialny, co zresztą mu odpowiadało. Dlatego narkotyzuje się publicznie. To publiczny ćpun. Byłem zadowolony, kiedy odstawiliśmy go na statek". Jednocześnie cygański sposób bycia Trocchiego Cohen wychwala w wierszu "Alexander Trocchi, Public Junkie, Priez Pour Nous" (Alexandrze Trocchi, publiczny ćpunie, priez pour nous), który ukazał się w "Kwiatach dla Hitlera". Pisał: "Twoja czystość -mroczna jak u Baudelaire'a - popycha mnie do pracy. Muszę wracać do swojej pasji i mikroskopów". Mniej więcej rok później Cohen przeczytał też "Cain's Book", zakazaną niegdyś powieść Trocchiego z roku 1960. Wywarła na niego wpływ, kiedy wkrótce zaczął pisać "Pięknych przegranych". Pod koniec maja Cohen ponownie otrzymał stypendium Canada Council, ale w wysokości zaledwie tysiąca dolarów. Dyrektorowi wydziału stypendiów powiedział więc, że ta inwestycja przyniesie jego instytucji zyski nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do poniesionego ryzyka. Obiecał, że w ciągu roku napisze książkę, która zajmie poczesne miejsce w literaturze kanadyjskiej. Następnie poprosił śmiało o zwrot kosztów podróży: "Odległość odgrywa fundamentalną rolę, jeśli mam nabrać jakiegoś dystansu do tej poplątanej, na pół autobiografii". Przed wyjściem powiedział, że oddział Hadassy (żydowska kobieca organizacja charytatywna) przy jego synagodze, zasadził na jego cześć drzewko. Fakt ten wykorzystał do obrony swojej kontrowersyjnej twórczości: "Przypominam im [montrealskim Ży- 109 dom], że w starym zwyczaju mojego narodu, datującym się przynajmniej od czasów Mojżesza, leży odrzucanie swoich najbardziej prawych krytyków społecznych". W sierpniu 1961 roku, po dwudziestojednodniowym rejsie jugosłowiańskim frachtowcem płynącym do Genui, Cohen znalazł się z powrotem w Grecji. Większość pasażerów statku stanowili jugosłowiańscy emeryci powracający do kraju, żeby wieść w nim dostatnie życie. "Ciągle szlochają i jedzą obfite posiłki. Czuję się zupełnie jak w domu", pisał siostrze. Zaprzyjaźnił się z trzydziestotrzyletnim kapitanem. Większość nocy spędzał, dumając nad losem, "którego zrządzeniem ktoś jest kapitanem statku, ktoś inny - wędrownym poetą, obaj zaś są wygnańcami [...j. Wkrótce jednak zapuszczę korzenie na skalistej Hydrze, będę pracował z poczuciem wolności, jaką może mi dać tylko świadomość, że od miejsca mojego urodzenia dzieli mnie cały ocean". Dwa lata później Leonard napisał, że na Hydrze wyleczył się "ze swojej gotyckiej nieszczerości", a jego styl "wyklarował się pod wpływem pustych gór i przyjaciela-cudzoziemca mówiącego prostą angielszczyzną". McClellandowi donosił: "Dziękuję Bogu za haszysz, koniak i neurotyczne kobiety, które swoje długi spłacają ciałem". Do produktów wyspy zaliczał "gąbki, filmy, załamania nerwowe i rozwody". Laytonowi opisywał, że widział w morzu trupy i spróbował "narkotyków zażywanych przez morderców". Nieoczekiwanie Layton pozostał obojętny na te rewelacje. "Sądzę, że greckie wina są dla niego za mocne", powiedział tytułem komentarza Paceyowi. Tymczasem Cohen nadal poszukiwał dodatkowych funduszy, tym razem a conto tantiem za "Szkatułkę ziemi". "Kop głęboko" - zachęcał McClellanda - bo inaczej wrócę do branży odzieżowej". Za nieruchomość, która kosztowała go tysiąc pięćset dolarów, proponowano mu sześć tysięcy. Ale Cohen, jak później wyjaśnił, odczuwał zbyt silną więź z domem i nie zdecydował się na sprzedaż. Pobyt na Hydrze uwolnił go bowiem od montrealskich zahamowań (i ograniczeń) oraz sprawił, że jego twórczość stawała się mniej konkurencyjna i akademicka. Jednakże uświadamiał sobie cenę takiej izolacji: 110 Wybieram opuszczony kraj uginając się pod brzemieniem miłości wzgardziłem braterstwem wojny Polerowałem mój język pumeksem księżyca*. "W Grecji - tłumaczył po latach - czułem się dobrze: silny i gotowy do twórczego zadania". Ta ostatnia uwaga jest kluczem do metody twórczej Cohena, zarówno w pisaniu poezji, jak komponowaniu muzyki. Może on pracować dopiero wtedy, gdy poczuje się "gotowy do zadania", gromadząc twórcze siły i osiągając dobre samopoczucie. Do tego stanu dochodził, poszcząc. Wielu jego przyjaciół pamięta, że kiedy pisał, zdarzały mu się okresy prawie tygodniowego postu. Częste głodówki wyrabiały w nim dyscyplinę i harmonizowały z bezgranicznym poświęceniem dla pracy. Chociaż Cohen doświadczał długich okresów twórczego zastoju, przestrzegał sztywnego rozkładu codziennych zajęć. Każdego ranka pracował na tarasie lub długim, niskim gabinecie w piwnicy swojego domu. Pracę przerywał tylko w godzinach południowego upału. Zajmował się wtedy czytaniem lub chodził popływać. Potem wracał do pracy. "W Grecji mam piękny dom i słońce ogrzewające mój kapryśny umysł", pisał do Roberta Weavera. W poemacie prozą "Herę Was the Harbour" (Tutaj była przystań) ukazuje pełnię życia na Hydrze; pełnię, która tak silnie go urzekła. Opisując przystań i intensywny błękit nieba, obwieszcza: "Od ludzi niebo wymaga wszelkiego rodzaju opowieści, rozrywek, ozdobników, tak samo jak żąda tego od swoich gwiazd i konstelacji. Niebo pragnie, by człowiek wciągnięty w mechanizm akcji, całym sobą zatracił się w swojej opowieści, by dotykał swoich towarzyszy, opuszczał ich, nie gubił taktu, obtańcowywał stare kręgi". W ciszy Hydry Cohen znalazł natchnienie, chociaż w jego twórczości Grecja jako temat lub miejsce akcji odgrywa zadziwiająco małą rolę: w prozie bezpośrednio nie pojawia się wcale, a w piosenkach tylko sporadycznie. Jedynie kilka wierszy dokumentuje tamten okres w życiu Cohena. Pomimo oddalenia od zgiełku świata Leonard nie mógł uciec od polityki. W październiku 1961 roku przedstawił siostrze poniższą analizę sytuacji politycznej: * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, s. 95. 111 Wszędzie, gdzie przychodzi Komunista, znika korupcja, nędza i indywidualny czar. Z kolei Zachód jest zbyt drogi, sztywny i rozhisteryzowany. Jakie możliwości ma na tym świecie przyzwoity, uwielbiający zabawę pasożyt-literat? Nawiasem mówiąc, twój czek pozwoli mi jechać na haszu odrobinę dłużej. Na Hydrze nikt nie krył się z zażywaniem narkotyków; można je było nabyć bez większych trudności, częstokroć od tubylców, którzy regularnie wyjeżdżali w tym celu do Aten. Natomiast marihuanę uprawiano na miejscu. Niebawem Cohen poczuł, jak bardzo jest już uzależniony od narkotyków, które nadal traktował jak środek pobudzający wyobraźnię. Coraz częściej zdarzało mu się wpadać w rozpacz, kiedy nie mógł ich dostać. Pisze o tym bez ogródek w wierszu "Stan mojej szuflady 28 listopada 1961" (My Drawer's Condition on November 28, 1961), który zaczyna się pytaniem: Czy jest coś bardziej pustego od szuflady, w której zazwyczaj trzymałeś opium?* Największą popularnością cieszył się haszysz, chociaż LSD i marihuana też były łatwo dostępne. Początkowo opiatów i innych narkotyków dostarczał Cohenowi pewien farmaceuta, wkrótce jednak zrodziła się potrzeba szukania innych źródeł zaopatrzenia. Do Madeleine, swojej frankofońskiej przyjaciółki, pisał: "Wypaliłem całkiem sporo haszu i zjadłem solidną ilość opium. Tak naprawdę oba są do niczego, a O jest w dodatku dosyć niebezpieczne. Przegrywają z pracą, a praca to piekło". Później przeszedł na lek pobudzający, maxi-ton, dostępny w normalnej sprzedaży. Dla bliskich przyjaciół stał się "kapitanem Mandraksem" (mandrax był angielską nazwą handlową innego środka pobudzającego). W 1964 roku, kiedy kończył "Pięknych przegranych", stwierdził nawet, że dzięki haszyszowi i amfetaminie może sobie urządzać maratony pisarskie. Fragment nieopublikowanego eseju z roku 1965 jest próbą wyjaśnienia istoty brania narkotyków na wyspie. Cohen pisze: W tej części naszej planety ludzie palili haszysz od stuleci. Niezliczeni amerykańscy i europejscy homoseksualiści mogą zaświadczyć, że bez poświęcenia jakichkolwiek żywotnych wartości moglibyśmy się zbratać * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, s. 63. 112 z ludem odgrywającym tak ważną rolę w dziejach świata, w jego ciągłej, brzemiennej w skutki historii, nie tylko w starożytności i w epoce Bizancjum, ale też, i to być może najbardziej, w naszych czasach. My, którzy jesteśmy tu dzisiaj, uważamy, że wschodnia część basenu Morza Śródziemnego jest nadal rozmigotanym alembikiem, w którym dokonuje się najszczęśliwsza i najpełniejsza synteza Zachodu z Orientem. Wyspiarze robią napar z dzikiego, narkotycznego maku, który podają niesfornym dzieciom i opornym mułom... Od czasu do czasu palimy więc zwykłego papierosa wzbogaconego szczyptą haszyszu. Jest to zaledwie półśrodek - nie może nam zapewnić wizji i podróży w głąb naszej jaźni, których łakniemy, ale ma swoje zastosowanie jako czynnik powodujący rozluźnienie i większą chłonność umysłu. Jeśli chodzi o działanie odprężające, pod wpływem haszyszu uwydatniają się doznania erotyczne i muzyczne. Bez przypalenia moja żona nie słuchałaby Bacha, a ja cykad o zachodzie słońca [...]. Słowa wielu melodii buzuki wychwalają aromatyczną wielkoduszność liścia, kiedy obraca się w popiół. We wrześniu 1961 roku Cohen był już tak pewny siebie, że wystał do redakcji "New York Timesa" nowy sonet, powstały zaledwie kilka dni wcześniej. Uznał go za jeden ze swoich najlepszych wierszy: "Przez rok piszę poezję jedynie w ramach wprawek do takiego wiersza jak ten". Nadat mu tytuł "On His Twenty Seventh Birthday" (Na jego dwudzieste siódme urodziny). "Times" wiersza nie wydrukował. Claire Pratt powiadamiał, że kontynuuje pracę nad pisaną dla własnego kaprysu powieścią, której, czego był pewien, nikt nie zechce wydać. "Następna książka będzie tak uporządkowana - prorokował - że ludzie wezmą ją przez pomyłkę za twierdzenie geometryczne". Pisał też dużo poezji, która "oczyszczała umysł pod jakieś wspaniałe greckie konstrukcje". Znowu mieszkał z Marianne; ich związek przetrwał sześć i pół roku. Cohena pociągały jej przenikliwe, niebieskie oczy, wysoko osadzone kości policzkowe i zdradzające ciekawość usta. Pewnego razu, kiedy Marianne w ciemnych okularach prezentowała stroje z butiku miejscowej przyjaciółki, wyglądała w nich tak cudownie, że ludzie zatrzymywali ją na przystani i prosili o autograf, biorąc za gwiazdę filmową. Kiedyś zaczepił ją sam Cohen, prosząc o autograf na karcie dań, jako że rzecz działa się w restauracyjnym ogródku. Marianne była dla niego uosobieniem ezoterycznego, lirycznego piękna: Jak łatwo jest budzić się obok twego ucha 8. Różne postawy... 113 i liczyć perły moimi dwiema głowami ...chodźmy do łóżka zaraz po kolacji Śpijmy i budźmy się przez całą noc. Cohen usiłował ją ochraniać, tak jak czynił to z innymi kobietami w swoim życiu. W tym między innymi tkwiło źródło jego nieodpartego uroku. Kiedy Marianne wyjechała do Oslo w odwiedziny do krewnych, Cohen podążył za nią. "Wygląda na to pisał do Laytona - że Marianne przetrwała i zniszczyła kobiety, które znałem po niej. Jej tajemnicę muszę przyrównać do śniegu. Tak bardzo jaśnieje w moim sercu!". Musiał za nią pojechać, a w Oslo napisał wiersz: Wprowadź mnie do rodzin, miast, kongregacji Chcę spacerować arteriami niewidzialny jak tłum którego nie mogę stąd wypatrzyć. Podczas gdy Marianne odwiedzała matkę, Cohen słuchał greckich płyt, palił cygara i napawał się czystym północnym pięknem Norwegii. "Coś w powietrzu nie zwraca najmniejszej uwagi na nasze miniaturowe cierpienie i zaprasza nas, rozkazuje nam przyłączyć się do obłąkańczego wiecznego śmiechu. Dzisiaj śmiałem się do rozpuku". Podobała mu się, odmienna od greckiej, etyka Północy, zimne powietrze i proste jedzenie. "Pracuję nad nową książką, ale dzisiaj nie mam ochoty pisać. Powietrze jest zbyt słodkie na całą tę gimnastykę umysłu, a śledzie za smaczne. Jem je, kiedy nie patrzę na jasnowłose dziewczyny, a czasem robię jedno i drugie" - dzielił się wrażeniami z siostrą. Dowiedziawszy się, że "Ulubiona gra" ma być przetłumaczona na szwedzki, stwierdził w liście do Esther, że na pewno przemówi ona do Szwedów, ponieważ "jest bardzo melancholijna, neurotyczna i nieprzyzwoita". Stephenowi Vizinczeyemu pisał, że oddał się całkowicie rozkoszom podniebienia: "Objadam się i spijam nektar z jej ust. Szczerze mówiąc, niechętnie wstaję z łóżka. Mimo wszystko, nie uważam się za poetę wyklętego. Możliwe, że jutro odezwie się we mnie poczucie straty". Miesiąc później pisał do Roberta Weavera: "Norwegia jest wspaniałą blondynką, a ja ze swoim ciem- 114 nym nosem mam powodzenie, jakbym był Murzynem. Będę wiecznie podróżował [...]. Tańczę solo twista przy Radiu Luksemburg. Nie brakuje mi nawet londyńskiej marihuany". Powieść ukończył wiosną. Miał uczucie spełnienia i znużenia. Do Yafy Lerner pisał: O dziwo, zupełnie straciłem pożądanie. Z tego powodu muszę zaczynać wszystko od nowa, znaleźć nową strukturę, której mógłbym się trzymać. Brak pożądania. To jak jakaś swoista amnezja. Z tego powodu mam za dużo wolnego czasu i wpędzam się w metafizykę. Nigdy nie sądziłem, że pożądanie jest takie przelotne. Pisz. Napisał też do Petera Dwyera z Canada Council. Poinformował go, że agencja literacka "David Higham Associates" przyjęła maszynopis powieści. "To jest ta powieść, nad którą pracowałem dwa lata, ta znienawidzona przez Jacka McClellanda". Przytaczając recenzje czytelników, odnotował ich pochwały i stwierdził, że gdyby nie dał się całkowicie ponieść wyobraźni, "niezliczone passusy ze znakomitymi scenami erotycznymi" byłyby niestosowne. Podziękował Dwyerowi za wsparcie i stworzenie atmosfery troski o jego twórczość. Dodał, że w ramach "Projektu 62" realizowanego przez CBC pracuje nad "brzmiącym surrealistycznie wierszem o sieci metra" i robi przymiarki do "kolejnej powieści dziejącej się na Wschodnim Wybrzeżu" (istnieje tylko kilka stron tego zamysłu). List zakończył prośbą o informację w sprawie każdej odpowiedniej dla siebie pracy w Kanadzie. W marcu 1962 roku Cohen wrócił do domu przy Hampstead High Street 19B w Londynie, żeby zrobić korektę powieści. Do Jacka McClellanda napisał list z pytaniem, czy byłby on zainteresowany wydaniem zbioru "obrazoburczych wierszy błyskawicznych" pod tytułem "Kwiaty dla Hitlera". Tego samego dnia napisał do rabina Cassa, przewodniczącego organizacji "B'nai Brith Hillel" na Uniwersytecie McGilla. Podziękował mu za egzemplarz recenzji "Szkatułki ziemi". Zauważył, że recenzent przepisał pierwszą strofę jednego z jego wierszy, zastrzegając przy tym: "Lubię jednak ten rodzaj 115 hucpy i w tajemnicy sam jej ulegam, proszę więc pogratulować mu ode mnie". Ostatni list tego dnia napisał do Roberta Weavera z CBC. Powiadomił go o swoim paryskim spotkaniu z krytykiem Nathanem Cohenem i o tym, jak większa część wieczoru upłynęła im na obsypywaniu Weavera pochwałami. Obiecał, że napisze dla niego jakiś utwór o Grecji, ale na razie ma za dużo pracy z korektą. List zakończył słowami: "Londyn jest potworny i z utęsknieniem czekam na uczciwą, brutalną masakrę w wykonaniu kanadyjskiej zimy". Kilka dni później Cohen napisał do swojego montrealskiego przyjaciela Daniela Kraslavsky'ego, uskarżając się na skromne honorarium, jakie otrzymał za powieść: Ponad dwa lata ślęczenia nad książką, w której zapraszam cały świat do podzielenia się ze mną moją wspaniałą młodością i co dostaję w zamian? Kaszmir? Co to takiego? Muszę wrócić na grecką wyspę. Donoszą mi, że mój dom popada w ruinę. Spotykam się tam z młodą Norweżką i jej dzieckiem. Za jednym zamachem zostanę mężem i ojcem. Nie mam pieniędzy, żeby mieszkać gdzie indziej. Uwielbiam tamtejsze życie, ale w ten sposób odcinam się od moich korzeni i głównego obiegu kultury. Wciąż mam złudzenie, że istnieją jakieś korzenie i obiegi. Czy tak to zaplanowałem? Pod koniec listu napisał, że nie rozumie swojej blondynki i dodał: "Dlaczego stałem się Scottem Fitzgeraldem, tyle że bez forsy i odpowiednich koneksji?". W innym liście był posępniejszy, narzekając na wolne tempo pracy: "Jestem dwa razy za wolny, niż powinienem. Marnuję czas na poważne depresje, złe sny, maniakalne wiersze. Moja chwiejność niemal mnie paraliżuje". Londyńska samotność uwydatniła jego jaskrawe dychotomie. Pomimo całego uwielbienia dla Marianne przyznawał się do pewnej ambiwalencji w spojrzeniu na ich związek: "nasze rzadkie spotkania wzbudziły we mnie obawy, że któregoś dnia obudzę się i stwierdzę, że jestem bez grosza i w tarapatach na jakiejś greckiej wyspie z kobietą, z którą nie mam kontaktu, i dzieckiem, do którego nie mogę nawet zwracać się po angielsku. Nie odstępuje mnie przeczucie nadciągającej katastrofy, jeśli dalej będę zdążał w tym kierunku. Mógłbym zapewne wrócić do Montrealu i walczyć o jakieś skromne przychody. W przeciwnym razie bowiem będę 116 zmuszony parać się dziennikarstwem i znajdę sobie tysiąc wymówek, żeby nie stworzyć arcydzieła". Samotność go przytłaczała: Mam wrażenie, że utraciłem Montreal i mało, że jestem sam, to jeszcze samotny. Jestem jak oko zwisające na kilku nerwach z oczodołu i nie mogę się doczekać, kiedy się oderwę lub na powrót zespolę z całym ciałem. Zniosę wszystko prócz ślepego, bezcelowego bólu. Jednak bynajmniej się nie poddałem, więc nie wpadaj przeze mnie w przygnębienie. Chaotyczna monotonia daje sposobność wniknięcia w swoje wnętrze. Mógłbym się obejść bez takiej edukacji, skoro jednak nie mam wyboru, równie dobrze mogę się uczyć. Śmiech jest ciosem wymierzonym w twarz bogów. Sprawię, że ich niebiańskie oblicza będą zakrwawione i sine. List do Marianne potwierdza romantyczną chwiejność Cohena. "Chcę z tobą rozmawiać na milion tematów; tematów, których się boję [...]. Dzielące nas morza stwarzają nieporozumienia, które ulatują, kiedy jesteśmy razem". Dalej powiadamia ją o swojej prośbie do Morta Rosegartena, żeby mu wyszukał kawałek ziemi na odludnej kanadyjskiej wysepce, Bonaventure, gdzie wszyscy mogliby żyć w zgodzie z naturą. Tęskni za wszystkim, co kocha, poczynając od niej: Tęsknię za Tobą i ślepą miłością, brązowymi ciałami rozmawiającymi ze sobą w języku, którego nie chcemy zrozumieć. Tęsknię za czytelnikami, którzy pożarliby na uczcie moją duszę. Tęsknię za zdrowiem, jakie daje słońce; za znajomymi lasami, stołami z mięsiwem, owocami i chlebem; za dziećmi rozsadzającymi domową monarchię. Tęsknię za miastami, które zachowały dawną elegancję, za restauracjami, parkami i walkami. Mam w sobie mnóstwo miłości do świata, a ty będziesz moją tłumaczką. Muszę wrócić do Kanady i obrabować bank. W dniu kiedy napisał do Marianne, wysłał też list do matki, w którym stwierdzał, że zawsze wierzył w wydanie swojej książki. Zawsze też wiedziałem, że chcę pisać, chociaż w tych ambitnych planach zniechęcali mnie tak zwani wrażliwcy i wszystkie stawiane na mojej drodze przeszkody, mające swoje źródło w małomiasteczkowym asekuranctwie. To, co jest nam dane, nic nie znaczy. Jakąkolwiek wartość ma tylko to, do czego dochodzimy w trudzie i cierpieniu [...]. Nie mam ani mniej, ani więcej iluzji co do mojego pisania, niż miałem ich jedenaście lat temu [w 1951 roku], kiedy zaczynałem [...]. Nie przestanę walczyć 117 o życie, jakie chcę wieść i nadal będę w sobie zwalczał słabość. Sekret mojego triumfu leży w tym, że niczego nie oczekuję, niczego nie zamierzam zmieniać ani zostawiać za sobą w tyle. Cohen powiadomił również matkę, że zamierza przyjechać do Kanady latem, kiedy skończy poprawiać powieść; że być może kupi domek na wsi, a jesienią wróci do Grecji. Na prośbę wydawnictwa "Secker & Warburg" korektę powieści robił Leonard w Londynie, mimo że wilgoć i chłód tego miasta działały na niego przygnębiająco. "Chcę porozrywać wszystko, co mnie żywi - pisał 23 marca do Irvinga Laytona. - Co mogę na to poradzić, skoro ona [Marianne] jest kapłanką, w której naturze leży sprawianie, by wszystko było trudne i prozaiczne?". Dalej pisał: "Nad powieścią pracuję ze skalpelem. Nie uda mi się jej ocalić, ale to jeden z najciekawszych trupów, jakie kiedykolwiek widziałem". W kolejnym liście do siostry dał wyraz swojemu rozczarowaniu, że za "Szkatułkę" nie dostał Nagrody Gubernatora Generalnego: "Szkoda, bo była to moja ostatnia książka zrozumiała dla ludzi. Oświecony poetycki gust wyprzedziłem o trzy i pół roku i ta przewaga rośnie z każdym dniem". Uważał, że "Secker" przyjął powieść do druku, żeby mieć prawo do wydania jego następnej książki oraz dlatego, że "jest to piękna rzecz, którą opacznie zrozumieją jako dziecinnie egoistyczną autobiografię, nieuporządkowaną i rozwlekłą. W rzeczywistości - tłumaczył - jest to skrajnie subtelnie wyważony opis wrażliwości, najlepszy w swoim rodzaju od czasów «Portretu artysty z czasów młodości» Jamesa Joyce'a. Jestem doskonale przygotowany na lekceważenie i masakrowanie mojej osoby przez uczonych głupców". List kończy następującym oskarżeniem: Jakąż smutną farsę robimy z naszego życia. Dotyczy to zwłaszcza tych roztropnych, zwłaszcza ich, ponieważ to, co gromadzą na zapas, wycieka im dzień po dniu. Ześlij na mnie wojnę, powikłane rozwody i hańbę, złamane życie i pijacką fantazję, daj mi wszystko, byle nie małostkowość i bezpieczeństwo. W końcowym akapicie listu pisze, jaką radość sprawiło mu tańczenie twista w "Całonocniaku", gdzie było tak gęsto od marihuany, że można się było napalić samym tylko powietrzem. "Pierwszy raz w życiu naprawdę się bawię, tańcząc. Czasami nawet zapominam, że 118 należę do gorszej rasy. Ich trawka w porównaniu z greckim haszyszem wypada bardzo korzystnie. Twist jest dla mnie najwspanialszym rytuałem od czasów obrzezania. Mogąc wybierać pomiędzy tymi dwiema genialnymi kulturami, wybieram twista." l 6 Koktajle w kubku do golenia Na Hydrze Cohen miewał przerwy w żmudnej pracy nad poprawkami do "Ulubionej gry" z dwóch powodów: przyjazdu matki oraz odwiedzin wielu tak zwanych przyjaciół. Kupno domu przez syna nie przekonało Mashy, że prowadzi uporządkowane życie, dobrze się odżywia i wie, co robi, mimo że w listach, początkowo do siostry, a potem do matki, Cohen podkreślał rolę stabilizacji w swoim życiu: miał sprzątaczkę, opiekuńczych przyjaciół i zadbany dom. Wysyłał też Mashy przepisy kulinarne, zdawał relację z wydarzeń towarzyskich i swoich postępów na niwie literatury. Wszystko to jednak nie złagodziło niepokoju matki; latem 1962 roku, w środku pracy nad powieścią, Cohen musiał się przygotować do odwiedzin Mashy. Najpierw usiłował więc rozproszyć jej obawy co do pogody. Masha martwiła się bowiem o deszcze, wilgoć i chłód. "W ciągu sześciu tysięcy lat latem na wyspie ani razu nie spadł deszcz, wątpię więc, by stało się to w roku 1962" - zapewniał ją, radząc, by ze względu na upały przywiozła tylko lekkie ubrania. "Ugotowałabyś się w norkach, a gdyby nawet nie, zjadłoby cię kilka tysięcy kotów, które nigdy nie widziały futrzanej kurtki i wzięłyby cię za nowy gatunek zwierząt". Nie chciał, by matka zatrzymała się w hotelu. "Dlaczego miałabyś mieszkać w nieprzytulnym i ciepłym pokoju w hotelu, skoro możesz zamieszkać w takim samym pokoju u mnie? Dom jest duży, nie będziesz zatem przeszkadzała mi w pracy, ani wchodziła w drogę kilku moim żonom, kochankom i dzieciom. Dom - wyjaśniał - kazałem pobielić wapnem, wymieniłem część przegniłego drewna, a w kamieniach uzupełniłem ubytki, tak więc pomimo braku bieżącej wody i elektryczności wyda Ci się czysty i zapewni poczucie 120 prywatności. Kupno tego domu było najmądrzejszym posunięciem w moim życiu. Sądzę, że Ty i Esther być może się tu osiedlicie". Wizyta Mashy Cohen wymusiła jednak kilka drastycznych zmian, z których najważniejszą byto wyprowadzenie się z domu Marianne. Zgodnie z żydowskim prawem żaden z Cohenów (ród kapłański) nie może poślubić rozwódki. To, że mieszkał pod jednym dachem z taką osobą i jej dzieckiem, zdenerwowałoby matkę jeszcze bardziej. Marianne musiała zatem zniknąć z codziennego życia Cohena; fakt ten irytował zarówno Leonarda, jak Marianne, która czasowo przeniosła się do innego domu. Mimo to wizyta matki okazała się katastrofą. Dawał się jej we znaki upał, źle się czuła, a Cohen przez miesiąc nie napisał ani słowa. "Matka czuje się trochę przytłoczona - pisał do siostry. - Lada chwila spodziewam się katastrofy. Co zrozumiałe, mój codzienny rozkład zajęć kompletnie legł w gruzach". Do przyjaciółki pisał, że Masha przywiozła ze sobą "cały dawny chaos. Matka egzystuje dzięki mojej energii. Nie zostało mi jej ani dla książek, ani dla ludzi. Zwierzę prowadzące wędrowny tryb życia powinno spać w ukryciu. W chwili gdy wykopie sobie stałą norę i dowie się o niej myśliwy, katastrofa wisi w powietrzu. Sam jestem sobie winien swojej beztroski. To dziwne uczucie czuć się jak w potrzasku w domu, który miał mi dać wolność". Tymczasem na Cohenie ciążył obowiązek poprawienia powieści. Swojego redaktora, Rolanda Ganta z wydawnictwa "Secker & Warburg" zapewniał wcześniej, że nowa wersja będzie znacznie lepsza. Wykreślił połowę pierwszego rozdziału, skracając powieść o jedną trzecią. Zaproponował kilka tytułów: "The Mist Leaves No Scar" (Mgła nie zostawia żadnych blizn), "Only Give a Sound" (Wydaj tylko dźwięk), "Only Strangers Travel" (Tylko obcy podróżują) i "No Flesh So Perfect" (Żadne ciało nie jest aż tak doskonałe). Miał jednak wrażenie, że ani jeden z tych tytułów nie brzmi dobrze. "Niezły wydaje się «The Moving Toyshop» (Przenośny sklep z zabawkami), ale nie jest to książka wyłącznie o młodości - to alegoria utraconego ciała: doskonałego, ezoterycznego i nieprawdopodobnego, które od nas umyka, kiedy się całujemy, które krąży nad najlepszą tancerką, niszczy jej taniec i sprawia, że staje się smutny". Podał też inne możliwości: "Fields of Hair" (Połacie włosów), "The Perfect Jukebox" (Idealna szafa grająca), "The Moonlight Sponge" (Moczymorda) i "The Original Air-Blue Gown" (Tamta niebieska sukienka) 121 z wiersza "Głos" (The Voice) Hardy'ego*. Następnym źródłem kłopotów i spowolnienia tempa pracy stali się goście z Montrealu. Prosili Cohena, żeby im rezerwował hotele, szukał restauracji i pomagał jako tłumacz. Esther oznajmił: Nie zamierzam otwierać drzwi wszystkim, których jedynym pretekstem do zaktócania mi spokoju, jest to, że stać ich na podróż i znają moje nazwisko. Mnie tu trzymają poważne sprawy, a oni są na wakacjach. Każdą chwilę chcą wykorzystać na zabawę, podczas gdy ja mam swój reżim pracy. Pobyt na wyspie to dla mnie warsztat literacki. W tym samym liście skarżył się na Tony'ego Perkinsa, Melinę Mercouri i Jules'a Dassina: "Kręcą film w tym samym miejscu, gdzie mam szczęście, a raczej nieszczęście pływać". Niespodziewanie odwiedzali go rozmaici ludzie, na przykład jego dowcipny kuzyn Alan Golden: "Dotychczas rozmawiałem z nim tylko przez ramię w synagodze [...]. Prawdę mówiąc, gdyby nie jego przyjazd, wszyscy Goldenowie byliby dla mnie rządkiem zamazanych twarzy na fotografii grupowej pracowników firmy «Freedman Company»". Razem z Marianne zaczęli unikać ludzi i przystani. "Witam się z ludźmi tak gwałtownie, że nikt nie śmie do mnie wpadać. Na frontowych drzwiach domu przybiłem tabliczkę «NIE PRZESZKADZAĆ»", pisał do siostry. Czasami przypadkowe spotkania okazywały się interesujące; na przykład poznał zespół rosyjskich tancerzy z teatru Bolszoj, wymieniając uwagi na temat statusu artystów w Rosji i Kanadzie. Jednakże wkrótce Cohen i Marianne rozpoczęli przygotowania do wyjazdu do Kiparissi na Peloponezie. Hydra bowiem stała się "nieznośnie modnym ośrodkiem turystycznym, co jest dobre dla czyjejś nieruchomości, ale złe dla literatury kanadyjskiej". Pisał też, że "trudno jest być poetą wyklętym z ładną opalenizną". Poeta z ładną opalenizną jest jednak atrakcyjnym towarem, więc kobiety się za nim uganiały, między innymi ruda Niemka Astrid -wysoka i oszałamiająca; smukła blondynka z Australii, która przepisywała na maszynie rękopis jego powieści; Phyllis - Amerykanka zakochana w jego piosenkach i jeszcze jedna Australijka, która wspięła się do niego po wysokim murze. Niektóre z tych kobiet były mile wi- * W przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.). 122 dziane, niektóre zaś odstępował innym chętnym, pokroju Dona Lowe'a lub Anthony'ego Kingsmilla. Kiedy matka wróciła do Kanady, a turyści i kobiety poszli w swoją stronę, Cohen mógł wrócić do pracy. W sierpniu napisał do Rolanda Ganta: "Z powieści usunąłem nieśmiałą melancholię, dobrze wprawdzie brzmiącą w debiutanckiej powieści, ale ja chcę wprowadzić na rynek wypolerowaną i precyzyjną broń. Teraz powieść jest brutalna. Autor nie przerzuca w każdym rozdziale swojego bólu na czytelnika. Dlatego nowa wersja boli bardziej. Z grubsza biorąc, rzecz sprowadza się do wycięcia tłuszczu i zademonstrowania kości w całej okazałości". Pracę ukończył w październiku, okroiwszy książkę właściwie o połowę. Przyjacielowi wyznał: "Sądzę, że poprawiłem sam siebie. Powieść mi się podoba, ale nie jestem pewien, czy za nią przepadam. Wszyscy mamy po kilka twarzy. Niespodzianką jest to, którą wybieramy". W samoocenie był bezlitosny: Pewnego dnia uznałem, że wiodę pogodne i uporządkowane życie u boku przepięknej kobiety. Klepię biedę, chodzę w znoszonych i spłowiałych ubraniach i przydałby mi się odświętny garnitur, ale przeważnie jestem szczęśliwy, szczęśliwszy, niż śmiałbym przypuszczać, bardziej jednak uparty, okrutny i samotny, niż kiedykolwiek zamyślałem. Laytonowi pisał, że nie jest do końca zadowolony z poprawionej wersji, ale "każdy człowiek obdarzony słuchem zorientuje się, że zdemolowałem orkiestrę, by dotrzeć do własnej w pełni linii melodycznej [...]. Pod pewnym względem znaczy to dla mnie więcej niż samo osiągnięcie. Lżej mi się stąpa po ziemi i noszę duży skalpel. Wszystko, co przeczytałem w zeszłym tygodniu, jest za długie [...]. Nic nie wiem o ludziach, dlatego właśnie mam tę ogromną i nieodpartą pokusę bycia powieściopisarzem". W listopadzie Cohenowi nadarzyła się niespodziewana okazja podróży. Radio kanadyjskie zaprosiło go do Paryża, żeby wraz z Malcolmem Muggeridge'em, Mary McCarthy i Romainem Garym wziął udział w dyskusji panelowej. "Czy świat zupełnie oszalał? Do tego jeszcze honorarium i zwrot wydatków!", wykrzykiwał do Roberta Weavera. Za honorarium w wysokości sześciuset dolarów uczestnicy godzinnej audycji mieli odpowiedzieć na pytanie: "Czy zachodnia kultura przeżywa kryzys?". Nagranie przewidywano 123 w hotelu Napoleon. Cohen przyjechał dwa dni wcześniej, żeby się zapoznać z twórczością pozostałych uczestników dyskusji. Zamieszkał w hotelu w pobliżu muzeum Cluny w lewobrzeżnej części Paryża. Tej przygodzie poświęcone jest opowiadanie "Luggage Fire Sale" (Popożarowa wyprzedaż bagażu), opublikowane w "Partisan Review" (1969). Cohen opisuje w nim, jak o drugiej w nocy w kawiarni na Boulevard St. Michel poderwał studentkę medycyny, a na ścianie w swoim pokoju hotelowym napisał: "Jedynym afrodyzjakiem jest zmiana". W utworze napomyka też o przyjemności przebywania z dala od Hydry i paru kobiet, które znały go zbyt dobrze. "Do Paryża przyjechałem z małą porcją libańskiego haszyszu i pokrywającą całe ciało opalenizną, świadectwem mojego życiowego sukcesu, jakim było odkrycie gorących plaż, po których mogłem chodzić nago z osobą wartą grzechu. Urzekał mnie w niej sposób, w jaki dawała mi do zrozumienia, że nie mogę jej ani zranić, ani za nią tęsknić", pisał o niewymienionej z imienia kobiecie z Hydry. Przed nagraniem uczestnicy audycji zjedli w Napoleonie wystawną kolację, podczas której głównym tematem była marihuana. W trakcie dyskusji Muggeridge kładł nacisk na rolę kultury jako czynnika spajającego społeczeństwo, McCarthy twierdziła, że jest ona jego integralną częścią, Cohen zaś, wyrażając zdziwienie, dlaczego mu się płaci za udział w dyskusji, podjął temat Rosji. Zgodzono się co do istnienia nowej ogólnoświatowej kultury, obejmującej swoim zasięgiem Chiny i Rosję, nie osiągnięto natomiast zgody w poglądach na kwestię wielkości we współczesnej kulturze. Według Cohena dyskusja nie była ani dowcipna, ani pogłębiona. Jego zdaniem przyczyna leżała w zbyt dobrym wyżywieniu: "Kryzysy w kulturze, zwłaszcza te długotrwałe, miały nikły wpływ na ciała dopiero co uraczone francuskim jedzeniem i alkoholem. Powinno było się nas głodzić przez trzy lub cztery dni". W lutym 1963 roku Cohen przyjechał do Ameryki, by uzupełnić stan konta oraz uczcić bliskie już amerykańskie wydanie "Ulubionej gry" przez nowojorskiego "Vikinga". "To doskonała maszynka -wyraził się o książce - mało efektowna, ale nowa i nic z niej nie wystaje, od czasu do czasu strzela nawet pióropuszem iskier". W ten sposób Cohen rozpoczął długą i satysfakcjonującą współpracę z Corkiem Smithem, redaktorem w "Vikingu", który przyjmował do druku "Ulubioną grę". W maju, kiedy wydawnictwo otrzymało poprawione "szczotki" książki (wydanej kilka miesięcy wcześniej 124 w Londynie), Cohen powiedział Smithowi, że umieszczenie motta z Yeatsa nie wchodzi w rachubę: [Yeats] jest już wyeksploatowany, czego nie można powiedzieć o mnie. Widuje pan moje wiersze na początku każdej książki? [...]. Nie, nie, odmawiam, staję okoniem. Czy zawsze musimy dawać się szantażować Irlandczykom, tylko dlatego że kilkaset tysięcy z nich umarło z głodu? [...]. Żadnego Yeatsa, Wilde'a, Behana ani Thomasa. I proszę mi nie mówić, że nie był katolikiem. Tak jak Roosevelt nie był Żydem. Przejrzałem pana. Nie będzie żadnego motta. Taki spostrzegawczy redaktor jak Smith był nieocenionym krytykiem w trakcie powstawania "Pięknych przegranych". Nadzorował też wydanie tej trudnej powieści. Do jej ostatecznej wersji, przesłanej Smithowi, Cohen dołączył następujący wiersz: Powiedz wszystkim swoim złotym przyjaciołom że Cohena powaliło ich piekące piękno że przestał walczyć z żądzami i leży przygwożdżony Prawem Cohen z Mountain Street Cohen od szaf grających Cohen - moczymorda Cohen - żydowski Keats przewiązał to sznurkiem Czy ten surowy historyk to ten sam, który jak ogólnie znany epileptyk uległ kiedyś pokusie ładnych buź w każdym oknie? Tak, Cohen padł powalony Leży na śnieżnym łożu Dlatego jasnowłose tancerki Nie oczekują, by wstał i się im przedstawił. W lipcu po zwróceniu korekty Cohen otrzymał projekt obwoluty książki. Szybko napisał do Córka Smitha, wyrażając konsternację zdjęciem autora. Zdjęcie przedstawia typowego powieściopisarza debiutanta, za którego nigdy nie chciałem uchodzić: świeżutko ogolonego, bladego, kolekcjone- 125 ra stypendiów, próżnego, zbyt normalnego na szpital psychiatryczny i zbyt miękkiego, by popadł w alkoholizm. Jest to twarz, która nawiedza zebrania Hadassy. Przysięgam panu, że jestem twardy, ogorzały i mam wilcze oczy. W górach nazywają mnie Leonardosem Czachulisem. W Nowym Jorku, gdzie mieszkał u siostry, Cohen byt niespokojny. Do Sheili Watson pisa}: Od dawna nie spałem. O czwartej nad ranem spaceruję po Park Avenue w okularach przeciwsłonecznych [...]. Zaliczkę wydałem na ślimaki. Mam plastykową figurkę Edgara Allana Poe. Finlandia w ogóle o mnie nie dba. Na Ósmej Alei Cyganie rozbijają mój gang. W moim kubku do golenia odbywa się koktajl i grożą mi pustynie Arizony. Nie chciałem zrobić temu staruszkowi nic złego, kiedy mówiłem językiem aniołów. Jack McClelland nie palił się do wydania "Ulubionej gry". Jego zdaniem Cohen nie musiał debiutować taką prozą: autobiograficzną i egocentryczną zarazem. W odpowiedzi Cohen nazwał ją "powieścią trzecią w kolejności i tylko noszącą pozory debiutu", co pokrywało się z rzeczywistością, miał już bowiem w dorobku "Balet trędowatych" i "Piękno z bliska"; obie nigdy niewydane. W kwestii swojej następnej powieści przewidywał: "Napiszę książkę o pełni przeżycia. Przy niej «Ulubiona gra» wyda się groteskowym chwytem. Po maszynopis będziesz musiał przyjść do mojej celi". McClelland uważał "Ulubione grę" za "piękną rzecz", lecz nadal była to powieść "debiutancka", czyli coś, czego Cohen nie powinien był popełnić. Wróżył książce sukces artystyczny, ale nie komercyjny, dodając: "Jednym z największych niebezpieczeństw czyhających na ludzi pracujących w tej branży jest to, że zaczynają się uważać za znawców książek. Moją największą zaletą w wieloletniej pracy wydawcy było to, że nic o nich nie wiedziałem". W odpowiedzi na krytykę McClellanda Cohen wyjaśnił: Pisanie nigdy nie szło mi łatwo: zazwyczaj działa mi na nerwy. Spróbuj więc zrozumieć, że nigdy nie dostąpiłem tego luksusu, bym mógł wybierać między rodzajami książek lub wierszy, jakie chciałem pisać, kobietami, które chciałem kochać i stylami życia, jakie chciałem wieść. * 126 Poprawiwszy powieść, Cohen wróci? do pisania wierszy. Stały się one zrębem "Kwiatów dla Hitlera", które pierwotnie zatytułował "Opium dla Hitlera". Książka łączyła w sobie wiele nowych i aktualnych motywów, takich jak Hydra, historia i polityka. Wiersze uważał za radykalne i prowokujące. Przewidywał, że wydawnictwo "McClelland & Stewart" je odrzuci. "Te wiersze - pisał w liście do Jacka McClellanda - nie przemówią do nikogo, ponieważ nikt nie gustuje w mojej groteskowej psychice. Wolałbym je czytać niż pisać. Pław się w swoim apodyktyzmie". List podpisał następująco: Żegnaj na zawsze Leonard Cohen żydowski Keats. W odróżnieniu od pełnej liryzmu "Szkatułki ziemi", "Kwiaty dla Hitlera", ze swoją trudną i nieprzyjemną tematyką, stanowiły rodzaj obelgi dla czytelników. Niemniej jednak całą odpowiedzialność Cohen brał na siebie, pisząc do Córka Smitha: "Przystaję na cykutę ze względu na zło, które ta poezja zada ustalonemu porządkowi, ponieważ zwrócę syna przeciwko ojcu, kochanków przeciwko sobie, ucznia przeciwko mistrzowi, pieszego przeciwko semaforowi, gościa w restauracji przeciwko kelnerowi, kelnera przeciwko kierownikowi sali i wszyscy będą leżeli jak popadnie: wolni i kochający się niczym poślubione sobie kwiaty". Wychwalał wagę wierszy jako "dosyć oryginalnego studium władzy". Siostrze pisał, że ukończy zbiór za parę tygodni. "Ostatnie dziesięć dni było jednym z najbardziej twórczych okresów w moim życiu: narzuciłem sobie wściekły, zgubny i rewolucyjny tryb pracy. Przypuszczam, że powstało najlepsze studium autorytarnej psychologii, jakie kiedykolwiek napisano". W czerwcu Cohen przesłał wybór wierszy na organizowany przez CBC konkurs poetycki dla twórców poniżej trzydziestego roku życia. W załączonym liście napisał, że "Opium dla Hitlera" stanowi zbiór "poematów prozą analizujących totalitarnego ducha naszego stulecia". Kilka miesięcy później wyjawił swojej amerykańskiej agentce. Marian McNamarze: "Ta książka kosztowała mnie utratę zdrowia psychicznego. Od tego czasu nie wiążą mnie pęta logiki i zdrowego rozsądku. To miłe uczucie". Jednakże prawdziwym wyzwaniem stało się znalezienie środka wyrazu dla zrewidowanych wartości. "Bardzo dużo moich wartości, poddanych ciężkiej próbie, 127 wzmocniło się lub upadło. Chcę coś powiedzieć, ale każda używana przez mnie forma sprawia wrażenie, jakby się ścieśniała i kulała pod ciężarem swoistej samopobłażliwości, którą muszę usunąć z mojego systemu". Odpowiedź Jacka McClellanda, choć negatywna, zdziwiła Cohena. Wydawca pisał bowiem, że nierówny poziom wierszy mógłby zaszkodzić reputacji autora. Zaraz jednak dodał: "ponieważ jednak jesteś Leonardem Cohenem, wydamy książkę taką, jaka jest - odcinając się od niej i nikogo nie przepraszając". Autor poczuł się dotknięty. Stwierdził, że nie chce, by książka się ukazała, skoro McClelland z taką rezerwą odnosi się do jego pozycji w literaturze kanadyjskiej. Nadmienił, że chciałby włączyć do zbioru jeszcze dziesięć gotowych wierszy, jak również sztukę wierszem. I owszem, jest gotów wprowadzić zmiany, pomimo niezmiennie wysokiego mniemania o swojej pracy: Wiem, że ta książka to arcydzieło, sto razy lepsza niż "Szkatułka". Mam też świadomość, że nikt w kraju nie jest w stanie należycie ocenić tych wierszy. Moja fraza jest zbyt nowatorska [...]. Jack, w Kanadzie nie napisano jeszcze takiej książki, ani wierszem, ani prozą [...]. Wierz mi, mógłbym spłodzić następną "Szkatułkę" i wszyscy byliby szczęśliwi. Znam przepis. Niemniej jednak wkraczam na nowy teren. Cohen położył nacisk na język swojej nowej poezji. Pisał McClellandowi, że czytali ją różni młodzi twórcy: Byli oszołomieni [...]. Ta książka przeistacza mnie z rozpoetyzowanego złotego chłopca w wybitnego twórcę. Chłopiec wypadł z miękkiego gniazdka i wylądował na kupie gnoju. Nie planowalem tego. Uwielbiałem delikatny ton "Szkatułki", choć wprawiał mnie on w lekkie zażenowanie. "Hitler" nie zostanie tak ciepło przyjęty przez prasę. Wydanie książki opóźniły poprawki wprowadzone w ostatniej chwili. Tytuł zbioru i tak zwana "poezja komór gazowych", podejmująca tematykę nazizmu i holocaustu, spotkały się z niezwykle surową krytyką. Pewna anonimowa recenzja rozpoczyna się następująco: "Maszynopis w całości rozczarowuje. Po chwili ma takie samo działanie jak wiertło dentystyczne - muszę przerwać lekturę. Naturalny poetycki dar Cohena, jego poetycka wrażliwość nie znajdują tu 128 ujścia". Inny czytelnik zaczyna w taki sposób: "Jest to poezja pełna goryczy i nienawiści [...]. Jaki jest zbyt na nienawiść?". Ten sam czytelnik stwierdza, że Cohen jest niedojrzały, jeśli jednak "zamierza bez końca i do znudzenia afiszować się z tym samym, starym tematem, to bardzo proszę, ale trzeba wyciągnąć z niego jak najwięcej, dopóki jest jeszcze na niego popyt". Przy tym maszynopis w pierwszej wersji zawierał szyderczą dedykację, która obrażała również czytelników. Cohen zgodził się na jej usunięcie, chociaż oddawała jego ówczesny stan umysłu: Z pogardą, miłością, mdłościami, a nade wszystko paraliżującym poczuciem wspólnoty dedykuję tę książkę nauczycielom, lekarzom i przywódcom z czasów moich rodziców: POKOLENIU DACHAU Poproszony o korektę maszynopisu, Cohen pracował nad nią podczas pobytu w Kanadzie na przełomie lat 1963/64. Dorzucił też nowe utwory. "Wpadłem w zasadzkę pięćdziesięciu nowych wierszy, które musiałem włączyć do zbioru", pisał po triumfalnym marcowym objeździe zachodniej Kanady ze spotkaniami autorskimi. W maju nadal spierał się z McClellandem co do tytułu, obstając przy "Opium dla Hitlera". "Tytuł cholernie intryguje. Bardzo się spodoba nawiedzonym nastolatkom, które tworzą moją publiczność". Najbardziej jednak denerwowała Cohena proponowana okładka, ponownie projektu Franka Newfelda. Przedstawiała rysunek kobiecego ciała: "z moją twarzą w miejscu cycków [... ]. W takim układzie tytuł nie ma znaczenia, ponieważ obrazek po prostu jest obraźliwy [...]. Brak mu szczerości pornosa, polotu sprośnej widokówki lub wigoru surrealistycznego humoru z prawdziwego zdarzenia". Skończyło się na tym, że Cohen zrobił sześć projektów okładek. Ostateczna wersja obwoluty stanowiła ich kompilację w dziewięciu oddzielnych ramkach z rysunkami: psa, spadochroniarza, domu, dwóch róż i Hitlera o twarzy niemowlaka. Przewodnim motywem było serce, przenoszące na poziom obrazu miłosne znaczenie w odniesieniu do tytułowych kwiatów. Czerwona okładka z białym tłem przywołuje skojarzenie z kartką walentynkową. "Całą istotą tytułu jest to, by słowo HITLER znajdowało się na sielankowym tle, jest to też istotą książki. Nic przerażającego, pretensjonalnego lub budzącego grozę. Pozwólmy ludziom zobaczyć to słowo bez wszystkich tych bębnów 9. Różne postawy.. 129 i skrzypiących drzwi, a efekt będzie piorunujący", objaśniał swoją koncepcję Cohen. Na stronie poprzedzającej stronę tytułową książki czytelnik spotyka enigmatyczą "Uwagę do tytułu": "Jakiś czas temu ta książka nosiłaby tytuł SŁOŃCE DLA NAPOLEONA, jeszcze wcześniej zaś MURY DLA CZYNGIS-CHANA. W pewnym momencie Cohen zasugerował rezygnację z całego przedsięwzięcia, ponieważ wydawnictwo nie uwzględniło w ostatniej korekcie proponowanych przez niego zmian, włącznie z nową dedykacją "Dla Marianne", w miejsce odnoszącej się do Dachau. Dodał też motto, zdanie pochodzące z pamiętnika Primo Leviego pt. "Czy to jest człowiek". Cytat ten przypominał czytelnikom, żeby przeciwstawiali się destrukcji swojego sumienia i rodzeniu się zła. Kiedy McClelland otrzymał list Cohena, książkę wydrukowano, choć jeszcze jej nie oprawiono. Autor i wydawca zawarli więc ugodę, by nakład poszedł na przemiał. Wydawca wprowadził zmiany zaproponowane przez Cohena i książkę ponownie skierowano do druku. McClelland właściwie nie przeczytał całego maszynopisu, ograniczając się do paru utworów: "Nie będę pozował na miłośnika poezji [,..]. Pochlebia mi myśl, że twoim zdaniem, czytałem te cholerne wiersze. Mając Beatlesów, z całą pewnością nie potrzebujemy poetów". Ostatecznie Cohen zgodził się zmienić tytuł na "Kwiaty dla Hitlera". Jednakże obwoluta, o której zniszczenie prosił, została zachowana. "Przysporzyła mnie i książce piekielnie wielu wrogów -skarżył się do McClellanda. - Było bardzo ważne, żeby książka o Hitlerze autorstwa Żyda nie zawierała aroganckiej autoreklamy". W notatce wydawniczej o sobie, nadesłanej wraz z wrześniowym listem do McClellanda, podkreślał swoje przejście od romantycznego liryzmu do historii w całej jej okropności. Sprzeciwiał się również siermiężnej prostocie w produkcji książki, a zwłaszcza wydaniu w miękkiej okładce. Uważał, że książka sprawia wrażenie taniej, a wiersze -okaleczonych poprzez ich niezręczne rozmieszczenie na stronie. Wcześniej, latem 1963 roku, Cohen próbował opublikować fragmenty "Ulubionej gry" w różnych czasopismach. "Playboy" odmówił, ale "Cavalier" się zgodził. Zachęcony tym faktem, napisał do swojej nowojorskiej agentki, że powieść można łatwo zekranizować i że powinno się ją wystawić na sprzedaż w Hollywood. Niestety, żadna z wytwórni nie wykazała zainteresowania. 130 Wiedli bogate życie zawodowe: Cohen przygotowywał się do wydania powieści, a Marianne prezentowała na wyspie kolekcję ekskluzywnego butiku prowadzonego przez Magdę Slovak. Tymczasem ich życie prywatne się waliło. Pod koniec lipca 1963 roku spędzili wspólnie krótki urlop, próbując posklejać pęknięcia. Jednakże z sierpniowego listu Cohena do Irvinga Laytona wynika, że trudności nie zniknęły. "Morze Śródziemne nie pomaga. Tutaj wszystko się kończy [...]. Gurdżijew* miał rację, krzycząc z łoża śmierci do wszystkich swoich szlochających zwolenników: «Porzućcie System!»". Sielankowy związek Cohena z Marianne dobiegał końca. Podróże i kontakty z innymi ludźmi stymulowały kreatywność Leonarda, ale osłabiały miłość. Piosenka "Zegnaj, Marianne" (So Long, Marianne) wyraża te uczucia: Wiesz, że uwielbiam mieszkać z tobą lecz przez ciebie zapominam że powinienem modlić się do aniołów którzy zapominają za nas modlić się Twojej ukrytej miłości dzisiaj chcę Jestem zimny jak nowej brzytwy stal Odeszłaś słysząc, że jestem dociekliwy Choć nie mówiłem, że odwagę mam**. Żeby odnowić "świętość" swojej pracy, nie mógł ustawać w poszukiwaniach artystycznych, co podsumował kilka lat później w "Śmierci bawidamka" (Death of A Lady's Mań): "Miałem ukochaną kobietę. Chciałem z tym skończyć, ale to się nie skończyło: moje życie w sztuce". Wkroczyłem w okres gwałtownej dezintegracji, która pozwala mi łapać coraz mniej jasnych iskierek - pisał w liście do Córka Smitha z września 1963 roku. - Mogę przeżyć tydzień, nic nie czując. Ten czas wypełniają mi nie tyle wybuchy wściekłości, ile kłamstwa [...]. Czuję się czegoś pozbawiony i pragnę nawet szpetnych kobiet. Pragnę nagości. Nie chcę rozmawiać z nikim, kto nie jest nagi [...]. Im dalej pisarz ucieka od swojej złośliwości, zgorzknienia, egoistycznych problemów, tym boleśniejsze staje się jego pisanie". W prywatnym życiu Cohena wrzało, ale na wyspę nadal zjeżdżali * Georgij Iwanowicz Gurdziejew, 1872(?) 1949, mistyk i filozof, założyciel wpływowego ruchu quasi -religijnego (przyp. tłum.). ** Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 114. 131 goście: John Knowles, powieściopisarz, autor "A Separate Peace"; Howard Bacal, brat Nancy, który kształcił się na psychiatrę; Marcelle Maltais, malarka frankokanadyjska; Szarona Aaron, izraelska pieśniarka folkowa i inni. "Przyszła do mnie wysoka blondynka w orientalnych szatach i z książką «The Mistery of Life»", pisał do Laytona. Nadal wnikliwie obserwował życie seksualne na Hydrze. Pod koniec sierpnia pisał do siostry: W tym tygodniu przyjechało dużo francuskich lesbijek [...]. Od zboczeńców obu płci słyszę, że w tym roku sezon seksualny nie byt udany, że był niczym w porównaniu z zeszłym rokiem. Policja pobiła starszego homoseksualistę za miłosne umizgi, a dwóch masochistów wyjechało z wyspy na znak oburzenia, że ich podglądano! Pisał też, że z "seksualnego punktu widzenia" nie nadąża za modą. "Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Matka nie zdaje sobie sprawy, jaki ze mnie popapraniec: artysta z krwi i kości żyjący z kobietą z krwi i kości, chrześcijanką lub nie". Tego lata jednego z jego najbliższych przyjaciół Cohena aresztowano za posiadanie narkotyków, wywieziono z wyspy i pobito w więzieniu w Pireusie. Wydarzenie to zainspirowało go do napisania wiersza "I Threw Open the Shutters" (Otwarłem na oścież okiennice). "Ulubiona gra" wyszła w Nowym Jorku we wrześniu. W październiku Cohen przyjechał do Kanady po odbiór nagrody w wysokości pięciuset dolarów za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie radia CBC dla młodych poetów. Zwabieni rozgłosem, jaki zyskiwała powieść, wydawcy magazynu "Holiday" zaproponowali Cohenowi napisanie cyklu artykułów o pianiście Glennie Gouldzie. Pomysł zakładał przeprowadzenie z nim wywiadu i zapisanie jego wrażeń z pobytu w kilku miastach. Wydawca martwił się jednakże, że Gould i Cohen zostaną natychmiast rozpoznani w trakcie spaceru po Montrealu. Radził więc, by poprzylepiali sobie sztuczne brody. W rzeczywistości do spotkania doszło w podziemiach ottawskiego hotelu Bonaventure. Cohen był tak urzeczony rozmową z Gouldem, że zapomniał o pytaniach, które przygotował. Jeszcze cztery miesiące później unikał odbierania telefonu, przekonany, że dzwoni niezadowolony redaktor, czekający na gotowy artykuł. 132 W połowie października Cohen wziął udział w Foster Conference, nieoficjalnym zjeździe poetów i krytyków, który odbywał się we wschodnim Quebecu. Głównymi mówcami byli John Glasco, A.J.M. Smith, Irving Layton, F.R. Scott, Milton Wilson, Louis Dudek i George Whalley. Wśród delegatów znaleźli się Raiph Gustafson, Eli Mandel, Seymour Mayne, Henry Moscoyitch, Ronald Sutherland i Leonard Angel. Obecność Cohena sygnalizowała jego związek z tworzącą się kanadyjską sceną literacką. Po referacie Laytona zatytułowanym "Proces twórczy" Cohen oznajmił: "Na świecie było tysiące poetów i tysiące wierszy, z których większość nie została spisana. Poeci to taka upierdliwa rasa, która chce je wszystkie wyzbierać". Layton zajął inne stanowisko, określając poezję jako "autoryzowaną mowę sięgającą korzeni bytu poety... jego wątpliwości, dylematów, wewnętrznych konfliktów, radości, pragnień, zmartwień - strachu i ekstazy związanych z życiem codziennym poza swoją psychiką. W umysłowości wielkich poetów żyją ogromne, wzbudzające postrach demony". W odpowiedzi na przygotowaną przez Dudka prezentację "The Little Magazin", Cohen podgrzał atmosferę dyskusji, twierdząc, że małe pisma zrealizowały swoje cele i nie odgrywają większej roli. "Wielkonakładowe giganty będą drukowały materiały swoją śmiałością wzbudzające największą sensację, tak więc dobrzy twórcy nie muszą się zwracać do liliputów". Dowodził, że "Esquire" jest z pewnością otwarty na typ twórczości, którą w przeszłości można było znaleźć wyłącznie w małych pismach. Na jego stanowisko wpłynął być może fakt przyjęcia do druku fragmentu "Ulubionej gry" przez "Cavaliera" (pismo dla mężczyzn słynące z damskich rozkładówek). Swojego przyjaciela Laytona skrytykował za to, że staje się malowanym buntownikiem, którego błazeństwa nagrała telewizja CBC w programie dla klasy średniej. Udział Cohena w trzydniowym zjeździe utrwalił jego miejsce w zbiorowej wyobraźni. Twórca odnowił też przyjaźnie z czasów "CIV/n". Na zjeździe przeczytał wiersz "Alexandrze Trocchi, publiczny ćpunie, priez pour mus". W Montrealu Cohen poznał też Suzanne Verdal, tancerkę, która zainspirowała go do napisania dwóch wierszy, mających się później pojawić w "Pasożytach nieba" (1966). Suzanne zobaczył pierwszy raz, kiedy tańczyła widowiskowo z mężem, rzeźbiarzem Armandem Vaillancourtem, w "Starym Młynie", jednym z nocnych klubów 133 w Montrealu. W pierwszym wierszu, zaczynającym się od słów "Suzanne nosi skórzany płaszcz", wysławia jej niebezpieczną urodę. Drugi, bardziej znany, jest wersją słynnej ballady "Zuzanna" (Suzanne), z debiutanckiego albumu "Pieśni Leonarda Cohena" (Songs of Leonard Cohen). Wiersz ten, powstały latem 1965 roku, nie był jednak osadzony w rzeczywistości, dopóki Suzanne nie zabrała Cohena do swojego mieszkania na poddaszu niedaleko Rzeki Świętego Wawrzyńca. Suzanne zapamiętała, że rozmawiali kilka godzin przy świetle świec. Cohen utrzymywał, że nigdy nie byli kochankami. "W magicznej chwilce uraczyła mnie herbatą Constant Comment", wspominał po latach. Obrazy w balladzie są reminiscencjami ze zwiedzenia przez Cohena La Chapelle de Bonsecours, siedemnastowiecznego kościoła marynarzy w starej części Montrealu ze złotą Figurą Maryi Dziewicy na szczycie. Madonna stoi tyłem do miasta, żeby błogosławić marynarzy wypływających w morze. W środku świątyni, z trzema strzelistymi wieżami, zwisają ze sklepienia wotywne lampy osadzone na modelach okrętów. Yafa Lerner pamięta spacer z Cohenem we wrześniu 1965 roku i jego podniecenie w związku z tym wierszem. W roku 1986, w audycji o życiu Johna Hammonda, pracownika Columbia Records, który podpisał z Cohenem jego pierwszą umowę na nagranie płyty, Cohen powiedział, że pierwsza zwrotka ballady ma, z grubsza rzecz biorąc, charakter reportażowy: W swe miejsce nad rzeką zabiera cię Zuzanna możesz słuchać plusku łodzi możesz zostać z nią do rana. Druga zwrotka to prezentacja religijnych symboli Montrealu, miasta przepełnionego religijną ikonografią. Pan Jezus byt żeglarzem gdy przechadza} się po wodzie Spędził lata na czuwaniu w swej samotnej wieży z drewna [...] Zdradzony, niemal ludzki jak kamień zapadł wtedy W mądrość twą. 134 Trzecią zwrotkę Cohen określił mianem kwintesencji "troskliwego współczucia, jakiego mężczyzna oczekuje od kobiety": Dziś Zuzanna za rękę Prowadzi cię nad rzekę Cała w piórach i w łachmanach Z jakiejś Akcji Dobroczynnej Stonce kapie złotym miodem Na Madonnę tej Przystani Pokazuje ci, gdzie trzeba Szukać w śmieciach, szukać w kwiatach I już chcesz z nią powędrować powędrować chcesz na oślep wiesz, że można jej zaufać Bo dotknęła twego ciała my ślą swą*. Sekwencję akordów Cohen ułożył jeszcze przed napisaniem tekstu. Proces komponowania zarysował następująco: "Większość moich piosenek zaczynała się frazą muzyczną i frazą słowną. Zazwyczaj do pisania tekstu przystępuję z gotową melodią. Wtedy rozpoczynał się długi proces odkrywania tekstu i przypasowywania go do muzyki". W Kanadzie Cohenowi przyczepiono niefortunną etykietkę "głosu pokolenia". Pisał w liście z 1963 roku: "Stacje telewizyjne płacą mi sto dolarów za pół godziny bluźnierczych nonsensów, jakie mi tylko ślina na język przyniesie". Stał się osobowością literacką. Bardziej znano jego samego niż jego twórczość. "Kiedy nadawałem wczoraj list, podszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział: «Na pewno w tej kopercie nie ma przyzwoitego wiersza»". W tym samym liście z 1963 roku obwieścił: "W tę niedzielę wystąpię w bibliotece żydowskiej i wreszcie zostanę rabinem". Było to kontrowersyjne wydarzenie, opisane później w "Canadian Jewish Chronicie" pod nagłówkiem "Poeta i powieściopisarz mówi o zdradzie judaizmu". 29 grudnia na sympozjum "Przyszłość judaizmu w Kanadzie" Cohen wygłosił przemówienie "Samotność i historia". Wywołał szok u słuchaczy oskarżeniem społeczeństwa o lekceważenie artystów i obojętność wobec nich. Nacisk na zbiorowe przetrwanie instytucji żydowskich uznał za błąd. "Żydzi muszą przetrwać w swojej samot- * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, ttum. Maciej Zembaty, s. 109. 135 ności świadków - twierdził - jeśli bowiem zrzekną się tej roli, rozminą się ze swoim celem. Muszą dalej głosić, że są świadkami monoteizmu. Tymczasem zaczęli się bać samotności. Zniknął prorok, pozostał tylko kapłan. Ostatni wielki poeta, który próbował być jednym i drugim, A.M. Klein, zamilkł. Zwyciężyli rabini i ludzie interesu. Utracone żydowskie wartości zastąpił dobrobyt żydowskich biznesmenów. Widząc to, Klein postanowił zostać kapłanem zamiast prorokiem. Młodzi żydowscy twórcy nie popełnią tego błędu, pozostaną samotni i będą szanować swoją proroczą rolę". Oskarżenie społeczności montrealskich Żydów potwierdziło ich najgorsze podejrzenia: Cohen zwrócił się przeciwko nim, najpierw w "Ulubionej grze", teraz - osobiście. Wystąpienie Cohena spotkało się z ostrą reakcją audytorium, jednakże ze względu na późną porę przewodniczący sympozjum, doktor Joseph Kage, uciął dyskusję i zaproponował jej kontynuację za tydzień. W następną niedzielę sala pękała w szwach. Zebrani w niej ludzie byli rozczarowani na wieść, że Cohen nie przybędzie; społeczność żydowska potraktowała to jako obrazę. W późniejszym wywiadzie Cohen powiedział, że nikt nie potwierdził daty następnego spotkania. Pod jego nieobecność kilku mówców nie szczędziło mu słów krytyki, uciekając się do osobistych ataków. Cytowali fragmenty jego powieści i każde krytyczne słowo, każdy wulgaryzm łączyli bezpośrednio z autorem. Kilku młodszych widzów próbowało go bronić, ale z nikłym powodzeniem. Cohen zresztą często doświadczał testowania swojej żydowskiej tożsamości. Struktura jego judaizmu, podobnie jak poszukiwania muzyczne, stały się dla niego potwierdzeniem funkcji kapłańskiej i pretekstem do związku z bytem wyższego rzędu. W jednym z wierszy z "Pasożytów nieba" pisze: "Powiedź mnie, dając jakiś cenny znak, wywyższ na równego sobie. Ty i ja, drogi Obcy Boże, obaj jesteśmy demonami, które muszą zniknąć w wiecznym, pełzającym świetle, iskrach niezdarnie wypalających kształt każdej strudzonej formy". Polemika zapoczątkowana przemówieniem z grudnia 1963 roku toczyła się nadal, kiedy zaraz po Nowym Roku Cohen podróżował po zachodniej Kanadzie. Zatrzymał się w Winnipeg, gdzie w Manitoba Theatre Center i na Uniwersytecie Manitoba wystąpił na spotkaniach autorskich z towarzyszeniem Lenny Breau Trio. Następnym przystankiem w jego podróży byt Vancouver. Przemawiał tam na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej, w ośrodku żydowskim 136 i miejskiej bibliotece publicznej, przez cały czas lansując wizerunek poety jako wyalienowanego duchowego ikonoklasty - bardziej flegmatyka niż furiata, tajemniczego niż gniewnego. Jego odczyty były tyleż udane, co sensacyjne. W Vancouverze dużo czasu spędzał z Earlem Birneyem, propagatorem jego twórczości. Dziękując mu później za gościnność, żartobliwie go pouczył: "Szybko się wycofaj. Layton i ja przejmiemy pałeczkę. Później też się wycofamy". 12 lutego, w ośrodku żydowskim, znowu mówił o różnicy między Prorokiem a Kapłanem. "Rzuciłem zapewne iskrę pod religijną odnowę", zwierzał się Annę Caffm. Przemówienie w bibliotece wywołało jednak wielkie niezadowolenie: W Zachodzie jest coś takiego, co zachęca człowieka bądź do złożenia broni, bądź też do tkwienia w stanie permanentnego oblężenia. Wybrałem to drugie. Przed tłumem zgromadzonym w bibliotece trochę wariowałem, dając mu "nowe możliwości wglądu w moje niestosowne wschodnie uwikłania". Wielu uznało zachowanie Cohena za obraźliwe, a zwłaszcza jego szczery język i zaproszenie kobiet z sali, żeby później odwiedziły go w pokoju hotelowym. Pomimo tak burzliwych reakcji Leonard zawiadamiał urzędnika Canada Council, sponsora tej trasy: "Vancouver jest pięknym polinezyjskim miastem. Zostanę tu na zawsze". W marcowym liście do swojej amerykańskiej agentki. Marian McNamary, pisał, że jego podróż zakończyła się raczej sukcesem. "Jeśli chodzi o szczegóły: dużo pracy, wiele niepowodzeń - skarżył się. - Dla swoich potrzeb będę wykorzystywał Wielkanoc, Paschę i wszystkie święta odnowy". Cohen poczuł też w sobie nowe pragnienie i dostrzegł nowy cel: "Przede wszystkim chcę w sobie wyrobić pewną dyscyplinę i poświęcić się przez dziesięć lat ciężkiej harówie". Przejawem tego poświęcenia byli "Piękni przegrani", których napisał w dwóch ośmiomiesięcznych okresach intensywnej pracy, w latach 1964 i 1965. Za cel miał przygotowanie "liturgii, wielkiej mowy rozliczeniowej z samym sobą, szalonej, ale wykorzystującej wszystkie techniki nowoczesnej powieści [...] pornograficzny suspens, humor i klasyczną intrygę", jak powiedział Eliemu Mandelowi i Phyllis Gotlieb. W lutym 1964 roku stwierdził: "Chcę się odizolować na wsi i pracować nad nową szaloną powieścią". Siedem miesięcy później napisał do 137 Jacka McClellanda, że jego nowa powieść, "Plastic Birchbark" (Plastykowa kora brzozowa), siedzi głęboko w swojej skorupie. Kiedy zaczynał daną rzecz, pracował tylko tyle, żeby napisać trzy strony dziennie; czasami była to godzina, czasem osiem. Stukał w maszynę na tarasie swojego domu na Hydrze, mając obok siebie przenośny gramofon. Kiedy książka zaczynała przybierać realny kształt, wydłużał pracę do dwunastu lub piętnastu godzin dziennie. Wspomagał się amfetaminą i płytą Raya Charlesa "The Genius Sings the Blues". Jego ulubiona piosenka, której słuchał na okrągło, zawiera wers: "Czasami siedzę tu, w tym fotelu, i się dziwię". Myślał, że tempo pracy wzmocni jego umysł, ale na pewnym etapie "cały system runął. To nie jest najlepszy lek dla ludzi będących w depresji, ponieważ upadek jest bardzo dotkliwy. Potrzebowałem dziesięciu lat, żeby się całkowicie wyleczyć". Pracę nad powieścią przerwał mu październikowy wyjazd do Kanady po odbiór nagrody "Prix litteraire du Quebec" w wysokości czterech tysięcy dolarów za "Ulubioną grę". Uczestniczył też w spotkaniach autorskich zorganizowanych przez Jacka McClellanda. Dwoma samochodami podróżowało czworo poetów: wylewny Irving Layton, białobrody Earle Birney, znerwicowana Phyllis Gotlieb i Cohen w skórzanej marynarce. Rozpoczęli od spotkania w North York Public Library 25 października 1964 roku; następnie w pięć dni odwiedzili sześć wschodniokanadyjskich uniwersytetów: Waterloo, Western, Toronto, Queen's, Carleton i McGill. Spotkaniom, na które przychodziło do trzystu studentów, towarzyszyły bankiety, podpisywanie książek, reklama oraz relacje telewizyjne i radiowe. Jednakże sami poeci nie tworzyli zgranej grupy. Zdaniem McClellanda Birney pił i był nieśmiały, Gotlieb - zamknięta w sobie, Layton bawił się w showmana, a Cohen robił swoje, choć bez entuzjazmu. W relacji "Time'a" z Western University czytamy: "Leonard Cohen: w czarnej skórzanej marynarce, umiejętnie niedobranej koszuli i krawacie, ostrzyżony na modłę Cezara, rozejrzał się po sali i spytał: Czy to kościół?". Autor artykułu niepochlebnie ocenia książkę Cohena jako "spętaną rozpaczą o podłożu bardziej osobistym niż historycznym". Na pytanie studenta: "Co trzeba zrobić, żeby powstał wiersz?", Cohen odpowiedział: "Boże. To taki sam akt jak stworzenie świata". Jakkolwiek poeci nic na tym nie zarobili (pięć miesięcy później, po odliczeniu wszystkich kosztów zostało im do podziału sto pięćdziesiąt dolarów), przedsięwzięcie 138 przyniosło im inne korzyści, zwłaszcza Cohenowi. Na zamówienie NFB spotkania filmował Donald Owen. Sumiennie jeździł z grupą, uwieczniając na taśmie różne zebrania i wieczory. Wystąpienia Birneya i Gotlieb były wyjątkowo nudne. W rezultacie, po przemontowaniu i dokręceniu paru ujęć, powstał obraz Donalda Brittaina bardziej o Cohenie niż całej grupie. Ukończony w 1965 roku film "Szanowni państwo, ...pan Leonard Cohen" otwierał listę kilku produkcji o poecie. Trasa promocyjna przyniosła więc Cohenowi rozgłos, niemniej jednak w liście do McClellanda z marca 1965 roku narzekał, że "trasa i spotkania uczyniły ze mnie wroga całego kraju i zrujnowały mi życie w Kanadzie. Stało się tak nie tylko za sprawą mojego przykrego charakteru - pisał Leonard - ale też minimalnego odzewu, z jakim spotkała się promowana książka. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie dostaniemy za to żadnych pieniędzy. Jankielu, Jankielu, dlaczego nas okłamałeś?". W trakcie pobytu Cohena w Kanadzie miały miejsce wydarzenia polityczne, które wdarły się w jego artystyczny świat. Tak to opisał Marian McNamarze: Rozdzierają mnie konflikty będące następstwem tak zwanej spokojnej rewolucji w Quebecu. Nastroje separatystyczne są bardzo silne. Wielu z nas zaangażowało się w bolesną rewizję idei kanadyjskiej, zalet konfederacji i ocenę ryzyka związanego z niepodległością [...]. Nie jest łatwo sprzeciwiać się marzeniom ludzi, którzy czują się poniżani i są gotowi, dziś, teraz, podkładać bomby. Po powrocie na Hydrę wziął się do pracy i zaczął poprawiać "Pięknych przegranych". Często słuchał wojskowej rozgłośni radiowej nadającej z Aten głównie muzykę country. Wrzenie polityczne w Kanadzie znalazło odzew w jego twórczości. "Spokojna rewolucja" (revolution tranquille) zmieniała krajobraz Montrealu, przekształcając go w prastare, frankofońskie miasto, w którym rządząca anglofońska klasa średnia odczuwała coraz większe zagrożenie. W 1963 roku Front Wyzwolenia Quebecu rozpoczął kampanię prze- 139 mocy; w maju bomba z zapalnikiem czasowym, umieszczona w skrzynce pocztowej w Westmount, poważnie zraniła rozbrajającego ją eksperta od materiałów wybuchowych. W wywiadzie z 26 października Cohen stwierdził cierpko, że dzięki eksplodującym skrzynkom pocztowym Kanada ma szansę znowu wejść do historii, że przetrwanie narodu zależy od reakcji na to wydarzenie. 12 lipca 1963 roku kolejna bomba zniszczyła naturalnej wielkości posąg królowej Wiktorii przy Sherbrooke Street. Mosiężna głowa przeleciała pięćdziesiąt metrów, a posąg się przewrócił. Wypisano na nim kredą słowa: "Zdążacie do celu", na ulicy zaś, obok urwanej głowy, ktoś pośpiesznie nagryzmolił: "Oto on". Do tego wydarzenia Cohen nawiązuje w "Pięknych przegranych", kiedy F. mówi narratorowi, że popełni samobójstwo, kładąc laski dynamitu na podołku posągu. W wierszu "Królowa Wiktoria i ja" (Oueen Victoria and Me) ze zbioru "Kwiaty dla Hitlera" Cohen uwypukla symboliczną moc posągu. Wiersz ten, ze skąpym podkładem muzycznym, włączył do albumu "Piosenki na żywo" (Live Songs) z 1973 roku. W powieści nawiązuje do wizyty królowej Elżbiety i księcia Filipa w Montrealu w październiku 1964 roku. Rewolucyjny żar Ouebecu przeciwstawia jego obumierającym więzom z monarchią. Erotyczna atmosfera przedstawionego w tekście zebrania separatystów jest świadectwem związków łączących politykę, historię i seks. Osobisty stosunek Cohena do ruchu separatystów był złożony, chociaż w liście napisanym w Montrealu w lutym 1964 roku napisał: "Za dziesięć lat Ouebec może już nie być częścią Kanady, niemniej ja tu pozostanę. Nasz rząd utworzył ostatnio Ministerstwo Kultury, pierwsze w Północnej Ameryce". Na Hydrze powiedział George'owi Johnstonowi: "Powziąłem zobowiązania: wobec sztuki i swojego losu. To jedyne zobowiązania, jakie znam. Reszta to zaledwie kontrakty, a ja nie lubię prawnych przymusów". W "Pięknych przegranych" F., młody montrealski poeta, zapewnia: "dotarły do mnie teksty". Tak było również w wypadku samego Cohena, który swoją powieść oparł na kilku źródłach. Były to: "Une vierge iroquoise: Catherine Tekakwitha, le lis de bords de la Mohawk et du St. Laurent (1656-1680) (Dziewica irokeska: Catherine 140 Tekakwitha (1656-1680), lilia znad Mohawku i Rzeki Świętego Wawrzyńca) P. Edouarda Lecompte'a z 1927 roku; "Kateri of the Mohawks" (Kateri z plemienia Mohawków) Marie Cecilii Buehrie; opracowanie "Jesuits in North America" (Jezuici w Północnej Ameryce), "Blue Beetle" (Niebieski żuk) - amerykański komiks z 1943 roku; kalendarz farmera; fragment "Zmierzchu bożyszcz" Nietzschego i "Pieśń o Hajawacie" Henry'ego Longfellowa. Cohen bardzo interesował się życiem i dziejami błogosławionej Katarzyny Tekakwithy z plemienia Mohawków, która może zostać kanonizowana jako pierwsza kanadyjska Indianka. "Jej postać wydała mi się fascynująca - mówił w 1990 roku - ponieważ swoim życiem i dokonywanymi w nim wyborami ucieleśniała niezłomność wobec przeciwności losu, z którymi zawsze się zmagamy. Przemawiała do mnie. Nadal to robi". Najprawdopodobniej dowiedział się o jej istnieniu za sprawą portretu, który zobaczył w mieszkaniu swojej przyjaciółki Alanis Obamsawin, Indianki z plemienia Abenaquis. Chociaż - o Katarzynie mogła mu też opowiedzieć Kahntineta Home, również Indianka, która później została politykiem. Cohen przechowuje figurkę błogosławionej w swoim montrealskim domu, a jej podobizny wiszą w jego domu i biurze w Los Angeles. Podczas pobytów w Nowym Jorku składał kwiaty pod jej posągiem z brązu, który stoi w katedrze Świętego Patryka. Przeczytał również dzieła Emanuela Swedenborga: dwa pierwsze tomy "Nowej Jeruzalem i jej niebiańskiej nauki": "Bożą Opatrzność" oraz "Bożą Miłość i Mądrość". Studiował te dzieła w styczniu i lutym 1966 roku. Wszystkie są opatrzone licznymi przypisami i podkreśleniami. Z kolei echa "I Ching", czyli "Księgi Przemian" pobrzmiewają w wierszu "How We Used to Approach the Book of Changes: 1966" (Jak zwykliśmy podchodzić do "Księgi Przemian": 1966), który ukazał się w "Sile niewolników". W tamtym okresie Steve Sanfield, Axel Jensen, George Lialios i Cohen spotykali się regularnie, żeby dyskutować nad takimi tekstami, jak: Apokalipsa, "Księga Przemian", "Secret ofGolden Flower" i "Tybetańska księga umarłych". Jensen dostarczył podstawowe teksty, wśród których znalazła się również "The Tibetan Yoga and the Secret Doctrine" W.Y. Evana-Wentza*. Do tej mieszanki Cohen * W.Y. Evan-Wentz, angielski tybetolog, jego przekład "Tybetańskiej księgi umarłych" (1927) przybliżył dzieło kulturze Zachodu (przyp. tłum.). 141 włączył myśl chasydzką, a w szczególności prace Martina Bubera i Gershoma Scholema, jak również żydowski modlitewnik. W nieopublikowanym eseju z 1965 roku Cohen podsumowuje wagę swojej edukacji na Hydrze jako "przedsięwzięcia ezoterycznego". Są wśród nas adepci telepatii, telekinezy, lewitacji, aportu, teleplastii, dematerializacji, telestezji, psychometrii, kryptoskopii i innych, pomniejszych zdolności paranormalnych, które w najlepszym razie zakładają istotną rolę gier towarzyskich w osiąganiu naszych ostatecznych celów, w najgorszym zaś mogą być postrzegane jako niebezpieczne od nich odstępstwo. Co do mnie, choć skłaniam się ku bardziej pesymistycznej interpretacji tych zjawisk, to życzliwość, z jaką każdy z nas stara się podchodzić do dyscypliny uprawianej przez drugiego, zabrania mi potraktować ten temat z większą agresją. Są też wśród nas adepci tantryckich układów seksualnych. Z żalem, przy całej jego niestosowności, muszę odnotować fakt, że ci właśnie adepci wpadali często w tarapaty związane z grzechem cudzołóstwa. W marcu 1965 roku Cohen powiadomił Jacka McClellanda, że "Piękni przegrani" będą gotowi za miesiąc. "Jeśli przejdą pomyślnie przez cenzurę, możemy nieźle zarobić. Potrzebuję gotówki, więc łaskawie zdecyduj, ile chciałbyś mi zapłacić". Po trzech tygodniach donosił, że powstała "Bhagavadgita roku 1965". Dalej pisał: "Nieważne, co się stanie z tą książką, ponieważ odkryłem metodę pisania powieści w trzy tygodnie i do końca roku napiszę jeszcze cztery. Wcale nie żartuję". Potem zaproponował nowe tytuły: "Show It Happening" (Pokaż, jak to się dzieje) lub "Show It Happening Every Day" (Pokaż, jak to się dzieje codziennie). Może też być "The History of Them Ali" (Historia ich wszystkich) lub "The Beautiful Losers" (Ci piękni przegrani) albo po prostu "Beautiful Losers" (Piękni przegrani). Dla Doskonałego Hollywodujuż same tytuły warte są fortunę. Maszynopis otrzymasz w kwietniu. Jednemu z nas odbija. W maszynopisie znalazły też się dwie różne strony tytułowe: "Piękni przegrani/Powieść popularna" i "Plastykowa kora brzozowa/Kuracja dla świata". Strony przypisów zawierają jeszcze inne warianty tytułu: "It Was a Lovely Day In Canada" (Pewnego pięknego dnia w Kanadzie) i "Indians" (Indianie). W jednym, eksperymentalnym fragmencie proza jest rozpisana na gitarowe akordy. 142 Narracja w "Pięknych przegranych" obejmuje historię, politykę i seks. "Przeszedłeś chrzest ogniem, gównem, historią, miłością i utratą"*, pisze F. w liście do narratora. W powieści Cohen posługuje się różnorakimi formami narracji i języka, włączając do tekstu dzienniki, listy, podręczniki gramatyki, narrację historyczną, ogłoszenia, katalogi, przypisy, poezję i dramat. Encyklopedyczny, wszechobejmujący i żywiołowy tekst rozsadza swoją formę. Czasami narrator musi ingerować, żeby przypomnieć czytelnikowi, iż: "pisze to człowiek [...]. Taki sam jak ty". Praca nad "Pięknymi przegranymi" nauczyła Cohena, "jak podchodzić do wielkich tematów, stosując własną technikę szybkiego pisania", chociaż jego twórczość przechodziła jeszcze wiele transformacji. Własnej oceny powieści Cohen dokonał w liście do Córka Smitha: Na prolog nie mam żadnego pomysłu. Zresztą, wydaje mi się, że zaburzałby porządek całej książki, jej ustawiczne parcie naprzód. Prolog zdawałby się mówić czytelnikowi: "Widzisz, to wszystko zostało zmyślone, a oto ja, twój wierny autor, stoję sobie z fajką w mojej bibliotece, z kolejną książką w dorobku". Tymczasem, przysięgam, wcale tak nie było. Kilka zdań, a nawet fragmentów "Ulubionej gry" napisałem z myślą o karierze, tak jak ją pojmowałem, natomiast każde słowo z nowej książki jest wrogie samemu pojęciu kariery. Sądzę, że twój kolega po fachu utrafił w sedno sprawy, martwiąc się, że przez pomyłkę czytelnik weźmie powieść za literaturę faktu. Otóż, to jest literatura faktu, chociaż nikomu z nas nie wyszłoby na dobre, gdyby ta wieść się rozniosła. Prawdę mówiąc, należy ją utrzymać w bezwzględnej tajemnicy. Przypuszczam, że stworzy to problem w prezentacji książki na rynku. Jest to literatura faktu w tym sensie, że na każdej stronie powieści autor odsłania się przed czytelnikiem bardziej niż zazwyczaj w utworze będącym tworem wyobraźni. Bierze się to stąd, że powieść jest w rzeczywistości długą modlitewną spowiedzią, próbującą się osadzić w temacie życia świętej, jest ona medytacją na mocnej linie, zjeżdżaniem po niej przy wtórze okrzyków cyrkowej widowni i ponownym ściśnięciu jej w kroczu, na co cała męska część publiczności mruga z niedowierzaniem oczami - wiedzą, jakie to uczucie. Pretensjonalnie powiem, że najbardziej ze wszystkiego książka przypomina Ćwiczenia Duchowe Świętego Ignacego, pod tym względem, jak wymaga on od ucznia, żeby stworzył w swojej głowie obrazy kolejnych etapów życia Jezusa, żeby dosłownie zobaczył Nazaret i rzeczywisty krajobraz, żeby nigdy nie gonił za chwałą, ale odsuwał się * Leonard Cohen, Piękni przegrani, tłum. Anna Kołyszko, Da Capo, Warszawa 1995,s. 159. 143 od faktu ku tajemnicy. Tajemnica jest zawsze oparta na fakcie, wejście do niej jest wąskie. Ta książka jest z kolei fikcją, ponieważ stosuję literacką konstrukcję, wprowadzam fikcyjne postacie, realia, parodiuję pornograficzny suspens - dlatego że wszystkie narządy religijnej percepcji obumarły, we mnie i w tobie. Czujemy się urażeni, słysząc jakiekolwiek relacje o Tajemnicy, jeśli nie są one przedstawione w kategoriach fikcji lub antropologii. Ponieważ nie mógłbym napisać książki "Medytacje Cohena" ani w nią uwierzyć, musiałem z modlitwy stworzyć opowieść. Ufam, że jestem biegły w pisarskim rzemiośle na tyle, że mi się to udało. Wiele radości obecnej w tej książce płynie z mojego zadufania we własny warsztat, zwykły literacki warsztat. Raz po raz musiałem utwierdzać w przekonaniu siebie i czytelnika, że jest to tylko fikcja. Kiedy wreszcie w to uwierzyliśmy i rozluźniliśmy się, mogłem się zanurzyć w modlitwie, która, jak sądzę, składa się w gruncie rzeczy z gołych faktów, guzików, wątpliwości, śmieci i slapstickowego obrzucania się tortami. Trzeba przejść przez całe to gówno, zanim będzie się mogło użyć czystego wołacza. Tak czy inaczej, to wszystko jest po śmierci. Jeśli książka okaże się jednym z tych rzadkich dzieł, które nadają się jeszcze do czytania po trzech latach od ich wydania, a może nawet po pięciu, będzie w niej coraz mniej fikcji. W trakcie pisania "Pięknych przegranych" Cohen nie zarzucił okresowych postów. Miał wrażenie, że pomagają mu one skupić umysł na procesie twórczym, a także stanowią fizyczną demonstrację świętości jego powołania. Głodówka i asceza rewitalizowały go - na wagę zadania, jakie sobie postawił. Było to zgodne z żydowską tradycją dążenia do świętości poprzez zabiegi prowadzące do panowania nad swoimi żądzami. Wspomagał się przy tym amfetaminą, dzięki której mało sypiał i nie miał apetytu. Jak pisze: "Mój post dreptał mi po piętach i vice versa. Strawa duchowa zmniejsza mój głód fizyczny. Raduję się w pustce mego ciała". Jednakże kiedy powieść była wreszcie gotowa, organizm odmówił mu posłuszeństwa. Pewnego dnia postanowił się zrelaksować i popłynął łodzią na inną wyspę. W drodze powrotnej zaskoczyło go gorące popołudniowe stonce. Dotarłszy do domu, omal nie zemdlał i musiał dowlec się do łóżka. Nie jadł już od ponad dziesięciu dni. Miał halucynacje i spadł na wadze do pięćdziesięciu trzech kilogramów. Przedawkowanie amfetaminy wraz z porażeniem słonecznym spowodowało kryzys. Zdołał dojść do siebie w dniu, kiedy na wyspę przyleciały bociany; rokrocznie bowiem w drodze do Afryki bociany robią sobie przystanek na Hydrze. Nocują na najwyższych budynkach, za- 144 zwyczaj cerkwiach, i rano lecą dalej. Po ich odlocie Cohen zupełnie odzyskał siły. Nieszablonowa natura powieści stwarzała pewne trudności. "Viking" dał ją do przeczytania ośmiu recenzentom, zanim ostatecznie zdecydował się na wydanie. Ale nawet wtedy szefowie wydawnictwa nie wiedzieli, co przyjęli do druku. Jeden z recenzentów napisał: "Ta książka to Kanada z wyrwanym klonowym liściem - figiel na poważnie, bogata i obsceniczna, przerażająca i zabawna. Mamy do czynienia z powieścią w pełni eksperymentalna i choć przyznaję, że nie zawsze wiem, dokąd zmierza autor, podoba mi się sposób, w jaki podróżuje". Książkę pochwalili również: Brendan Gili z "New Yorkera", Norman Holmes Pearson z Yale i Leslie Fiedler z Uniwersytetu Buffalo. Fiedler pisał: "Jest to szczera powieść mieszcząca się w nurcie pop-artu, z Pocahontas i całą resztą". McClelland również zwrócił się do recenzentów spoza wydawnictwa, żeby utwierdzić się w ocenie, że ma do czynienia ze wspaniałą książką. "Ona mnie zdumiewa i zbija z tropu - pisał. - Naprawdę nie wiem, co o niej sądzić. Jest szalona, niewiarygodna i doskonale napisana, a jednocześnie zatrważająca, szokująca, wichrzycielska, obrzydliwa i chora. Może po prostu jest to wielka powieść? Niech mnie diabli, jeśli znam odpowiedź na to pytanie". Na przychylny list McClellanda Cohen zareagował sześciostronicowym oświadczeniem, zaczynającym się od żartobliwego dialogu między urażonymi kanadyjskimi krytykami a broniącym się autorem. Rozpoczyna się on od stwierdzenia Cohena, że autorem był tylko przez krótki czas. "Wkrótce się okaże - mówi krytykom - że to panowie napisali tę książkę i będziecie wychwalali ją pod niebiosa". Dalsza część listu oddaje charakterem scenę procesu Leopolda Bloo-ma w epizodzie "Kirke" z "Ulissesa": - Fanatyku kabaty! Wytłumacz się! Przypadkiem wiemy, że nawet Milton Wilson nie cierpi tej książki. - Autorstwo powieści przeszło na panów. Ja już je utraciłem. Jestem jedynym człowiekiem,] który nie napisał tej książki. - Współpracownicy Jacka McClellanda nie mają cienia wątpliwości, że jesteś chorym oszustem, co też mu powiedzieli. Jednakże McClelland odpiera to z tą samą prawdziwą w swej obłudzie odwagą, z jaką człowiek pragnący trwać w pogaństwie pozostaje głuchy na głos własnego sumienia. - Panowie, nie proszę o litość. 10. Różne postawy.. 145 - Żydzie Cohenie, tym razem posunąłeś się za daleko. Napisałeś obrzydliwą książkę. Zamierzamy cię ukarać Nagrodą Gubernatora Generalnego, tak żebyś na zawsze ukrył się przed Amerykanami. W dalszej części dialogu padają zarzuty o plugawość, fetyszyzm i fantazyjność powieści. Cohen reaguje na nie stwierdzeniem: "Książka, którą trzymam w ręku, jest całkowicie pusta, nie ma w niej śladu nikogo, zwłaszcza mnie". W liście nakreślił też z grubsza warunki wydania książki, włącznie z kontrolą nad okładką i obwolutą. Nadal boleśnie odczuwał niepowodzenie z "Kwiatami dla Hitlera". "Ekshibicjonizm, który po wielu bojach udało mi się usunąć z przodu okładki, pojawił się na odwrocie. W wypadku «Pięknych przegranych» musimy uniknąć wszelkich przejawów takiego postępowania", pisał. Nie życzył też sobie cytatów z recenzji krytyków na czwartej stronie okładki. "Jeśli chodzi o krytykę kanadyjską, to szczerze mówiąc, w całej tej posępnej masie nie ma ani jednego umysłu, którego uwagi, przychylne lub potępieńcze, należałoby traktować poważnie". Jak zawsze powstawał problem pieniędzy: "Jeśli możesz mi szybko przestać te pięćset dolarów (w ramach zaliczki), przyczynisz się do poprawy mojego zdrowia psychicznego. Powiedzmy więc, żeby przybrało to formę pisemną, że ogólnie akceptuję twoją ofertę, szczegóły zaś dopracujemy w typowy dla nas nieformalny i kulturalny sposób". McClelland przystał na to; Cohen sam napisał notkę biograficzną na swój temat, a także zaaprobował obwolutę książki. Znalazła się na niej następująca charakterystyka powieści pióra samego Cohena: Powodowany samotnością i rozpaczą, pewien współczesny montrealczyk próbuje się uzdrowić, przywołując imię i dzieje Katarzyny Tekakwithy, irokeskiej dziewczyny żyjącej w siedemnastym wieku i nawróconej na katolicyzm przez jezuitów; pierwszej indiańskiej dziewicy, która złożyła śluby czystości. Montrealczyk nie może zapomnieć o swojej żonie Edith, która popełniła samobójstwo w szybie windy. Jego umysł jest udręczony obecnością F., potężnego i tajemniczego człowieka, który chełpił się zdolnościami okultystycznymi i byt kochankiem Edith. Bohater rozpoczyna szaleńczą i zatrważającą podróż po bezdrożach swojej duszy. Jest to podróż, której nie sposób opisać i zapomnieć [...]. "Piękni przegrani" to opowieść miłosna, psalm, czarna msza, pomnik, satyra, modlitwa, wrzask, rnapa samochodowa pustkowi, żart, niesmaczny afront, przywidzenie, nuda, niestosowna manifestacja chorej wirtuozerii, 146 traktat jezuicki, orańskie szyderstwo, skatologiczny luterański wybryk, krótko mówiąc - niezrównanie piękna i przykra epika religijna. Podałem wam kategorie, powiada Cohen, wybór należy do was. Wydawało się jednak, że nawet maszynopis nie chce współpracować ze swoim autorem. Kiedy już książkę przyjęto do druku, Leonard pisał: "Straciłem swoją jedyną kopię oryginału. Robiłem właśnie korektę na tarasie domu na Hydrze, kiedy nagły powiew wiatru zdmuchnął kartki do morza. Tylko dzięki temu, że moja nowojorska agentka przysłała mi dodatkową kopię, mogłem kontynuować wprowadzanie poprawek". Tymczasem pozytywne wieści dochodziły z rynku przedsprzedaży; jeszcze przed wydaniem książki zamówiono zaskakująco dużo, bo trzy tysiące sto egzemplarzy. W związku z ewentualną adaptacją filmową maszynopis był także czytany przez kilku producentów filmowych: Ottona Premingera z grupy MCA, Ulu Grosbarda i Alexandra Cohena. Kanadyjskie wydanie powieści nastręczało jednak McClellandowi kłopoty cenzuralne. Spodziewając się, że książka zostanie zakazana, wypłacił Cohenowi bardzo skromną zaliczkę. Wybrano inną strategię marketingową: egzemplarze książki wysyłano jeszcze przed jej oficjalną sprzedażą. Wśród wydawców i księgarzy reklamowano jędrny styl powieści i jej walory literackie; według McClellanda taka właśnie forma promocji pozwalała uniknąć atmosfery zbytniej sensacji wokół książki. Reakcje czytelników, którzy otrzymali egzemplarze okazowe, były zbyt ostrożne lub negatywne, by nadawały się do wykorzystania. Mimo to, 29 marca 1966 roku, na prawie miesiąc przed oficjalną premierą książki, McClelland wydał w Toronto przyjęcie promocyjne, na które przybyli dziennikarze, pracownicy naukowi, politycy i wydawcy, jak również pisarze, filmowcy i zwykli czytelnicy. Lista zaproszonych gości, zawierająca ponad czterysta nazwisk, przypominała lekturę "Kto jest kim w Kanadzie". Znaleźli się na niej: Robertson Davies, F.R. Scott, Earle Birney, Hugh MacLennan, Northrop Frye, Douglas LePan, Milton Wilson, Phyllis Gotlieb, Nathan Cohen, Morton Shulman, Irving Layton, Peter Desbarats, Peter Gzowski, Robert Fulford, William French, Pierre Berton, Mavor Moorej Patrick Watson, Harold Town, Timothy Findley, Adrienne Clarkson, Morley Callaghan, Marshall McLuhan, Ramsay Cook i George Grant. 147 Na plakatach reklamowych widniała fotografia Cohena w golfie i marynarce, z długopisem w dłoni, wpatrzonego w maszynopis. Ta medytacyjna poza miała kontrastować z potencjalnie skandalizującą powieścią. Hucznemu przyjęciu towarzyszyła wystawa projektów okładek autorstwa Harolda Towna. Przyszło prawie trzysta osób. Nadszedł również telegram następującej treści: "Leonardzie Cohenie, żyj nam wiecznie - nieśmiałe bachantki - do wyboru, do koloru". Na miesiąc przed wydaniem książki Uniwersytet Toronto, który w 1964 roku zaczął gromadzić utwory Cohena, zakupił od niego maszynopis "Pięknych przegranych" za cenę bez mała sześciu tysięcy dolarów, co dla autora stanowiło niebagatelną sumę. Kupno maszynopisu przez szacowny uniwersytet potwierdzało pozycję, jaką w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat Cohen zajmował w literaturze kanadyjskiej. Świadczyło też o zaufaniu do autora i poziomu jego nowego utworu, który przecież dopiero miał się ukazać. Recenzje powieści zaczęły się pojawiać w kwietniu. Reakcje były żywiołowe. Dziennikarz i krytyk Robert Fulford jednocześnie wychwalał i ganił książkę. Deprecjonował ją jako "fantazję w bajkowym opakowaniu". Dalej pisał: Jest to, między innymi, najbardziej odrażająca książka, jaką kiedykolwiek napisano w Kanadzie. Daleka od stymulacji popędu płciowego, jeżeli już, to go ttumi. Powieść określiłbym mianem doniosłego niepowodzenia. Z drugiej jednak strony okaże się zapewne najbardziej interesującą kanadyjską książką w tym roku. Kilka dni później Fulford donosił z Toronto, że w jednej z tamtejszych księgarń w ciągu ośmiu dni od ukazania się książki na rynku nie udało się sprzedać ani jednego z zamówionych dwudziestu pięciu egzemplarzy. Występ Cohena w realizowanym przez telewizję CBC magazynie aktualności "This Hour Has Seven Days" przyczynił się jednak do zwiększenia sprzedaży powieści, pomimo kolejnych nieprzychylnych recenzji. Austin Ciarke z "Toronto Telegram" zarzucał, że postaci są ledwo zarysowane, dialogi sztuczne, przeważa ekshibicjonistyczna pedanteria. Miriam Waddinngton nie była w stanie powiedzieć nic ponad to, że "opowieść oscyluje wokół trzech wszechstronnych seksualnie osób". W bibliotece publicznej "The Deer Park" w Toronto, do wypożyczanych tam trzech egzemplarzy książki dołączano w ramach ostrzeżenia recenzję pióra Ful-148 forda. Poeta Bili Bissett zareagował pozytywniej. W piśmie "Alphabet" napisał: "Książkę Cohena oceniam wysoko, bardzo wysoko, przyznaję jej tysiąc gwiazdek". Mimo że jego entuzjazm podzielało niewielu krytyków, Cohen niezmiennie twierdził: "To najlepsza rzecz, jaką napisałem. Techniczne arcydzieło". Był jednak zmartwiony dystrybucją książki. Jack McClelland zwrócił uwagę na fakt, że renomowane księgarnie w rodzaju "Simpson's" i "W.H. Smith" postanowiły nie podejmować ryzyka handlu tak kontrowersyjną pozycją. Przed George'em Renisonem z "W.H. Smith" McClelland zawzięcie bronił książki jako dzieła o wielkim ładunku energii. "Większość ludzi zainteresowanych pornografią nie zrozumiałaby ani celu Cohena, ani tego, co osiągnął", tłumaczył. Jego starania spełzły jednak na niczym. Broniąc ceny (sześć i pół dolara), którą Cohen uznał za zbyt wysoką, McClelland wyszczególnił koszty produkcji: druk odbył się w Stanach, a oprawa w Kanadzie. Trzeba było zapłacić dziesięcioprocentowe cło importowe przy kursie dolara kanadyjskiego w stosunku do amerykańskiego o osiem procent niższym. Cenę książki zwiększyła ponadto droga obwoluta i porządna oprawa. Więcej niż trzysta egzemplarzy z czterotysięcznego nakładu rozesłano do recenzji. Do tego dochodziły koszty plakatów, materiałów promocyjnych, reklam prasowych i drogiego przyjęcia, które McClelland uznał za niewypał z winy Cohena: "Uważałeś, że nie pasuje ono do twojego wizerunku i w związku z tym się nie wysilałeś". Ganił Leonarda i zaklinał zarazem, żeby udzielał więcej wywiadów dla radia i telewizji, unikając wszakże "nazywania książki pornograficzną", gdyż "ludzi wieszano za mniejsze wykroczenia". Latem 1966 roku, kiedy Cohen przyjął posadę dziennikarza telewizyjnego w montrealskiej stacji CBC, jego popularność wzrosła. Robert Fulford rozpoczął swój artykuł słowami: "Przyjemnie się robi na myśl, że Kanada może mieć wkrótce poetę i gwiazdora telewizyjnego w jednej osobie". W wywiadzie udzielonym z okazji tego niezwykłego zwrotu w swoim życiu, Cohen powiedział: "Pomyślałem, że pora włączyć się w nurt masowej komunikacji". W duecie ze znaną dziennikarką miał robić krótkie wywiady i filmy. "Chciałbym robić coś pięknego, nawiązać bliski kontakt z widzami, sprawić, żeby uczestniczyli w programie, a nawet przysyłali mi nakręcone przez siebie filmy. Chciałbym ożywić i ponownie scalić angielskojęzyczną społeczność Montrealu". Jednakże ten program pozostał tylko w sferze 149 projektów, podobnie zresztą jak propozycja współtworzenia nowego programu sieci CBC, "Sunday", produkowanego przez Daryla Duke'a, jaką otrzymał w listopadzie. Chociaż sercem trwał przy powieściach i poezji, Cohen zaczął sobie zdawać sprawę z potęgi elektronicznych mediów. Poezja wyrażała jego pragnienia i stanowiła strawę duchową; nie załatwiała jednak problemu płacenia rachunków. "Z poezji nie można wyżyć", pisał. W 1966 roku ukazał się zbiór wierszy "Pasożyty nieba". Najstarsze z zamieszczonych w nim utworów pochodziły z roku 1957. Cienki tomik rozpoczyna enigmatyczny czterowiersz: Jesteś zatem swoistym jaroszem który żywi się tylko różami Czy to właśnie chciałeś powiedzieć pisząc "Pięknych przegranych"? Główną zaletą zbiorku było to, że rejestrował zmianę stosunku Cohena do swojej izolacji na Hydrze: z satysfakcji na niezadowolenie. Cohen odczuwał potrzebę posiadania wspólnych doświadczeń z czytelnikami, a także rewizji własnej przeszłości. Jak mogę wykorzystać idealną orbitę mewy krążącej wielokroć wokół skrytej ryby? Czy można jeszcze coś zrobić, kiedy słońce pochwyta i wzmacnia skalną grań? Recenzje były podzielone i książka słabo się sprzedawała. Cohen zaczął zastanawiać się nad wyborem innej drogi. 7 Czarne zdjęcie Poważną karierę muzyczną Cohen rozpoczął w roku 1966, kiedy zdał sobie sprawę, że pisaniem nie zarobi na przyzwoite, a nawet nieprzyzwoite, życie. W styczniu tego roku zainteresował się twórczością Boba Dylana. Na zorganizowanej przez F.R. Scotta całodziennej biesiadzie poetyckiej, w której uczestniczyli Layton, Dudek, Purdy, A.J.M. Smith i Raiph Gustafson, Cohen grat na gitarze, śpiewał i zachwycał się Dylanem. Nikt z zebranych o nim nie słyszał, ale Scott pobiegł do sklepu muzycznego, gdzie kupił "Bringing It Ali Back Home" i "Highway 61 Revisited". Kiedy wrócił, ku ogólnemu zmartwieniu włożył jedną z płyt na talerz gramofonu. Po kilku minutach Purdy "wyskoczył z pokoju, jakby ktoś go z niego wykopał", krzycząc, "co za potworna nuda. Dłużej tego nie zniosę". Tylko Cohen słuchał uważnie, uroczyście zapowiadając, że zostanie kanadyjskim Dylanem. Tę deklarację wszyscy zlekceważyli. Przez resztę wieczoru oglądali dwa nowe filmy produkcji NFB: "A.M. Klein: The Poet as Landscape" (A.M. Klein: poeta jak pejzaż) i "Szanowni państwo, ...pan Leonard Cohen". Tytułowy bohater filmu o sobie nie oglądał. O dziesiątej wieczorem Scott odegrał zatem jeszcze raz jedną z płyt Dylana. Tym razem towarzystwo zareagowało tańcem, nie krytyką. W lutym na koncercie Dylana w montrealskim "Place des Arts" Layton ogłosił grupie studentów decyzję Cohena o rozpoczęciu kariery piosenkarskiej. W przerwie spytał: "Wiecie, że Cohen zamierza wziąć się do śpiewania?". "Przecież on nie umie śpiewać", padła odpowiedź. W zasadzie Cohen nie miał już wyboru, musiał spróbować czegoś innego. Pomimo życzliwych recenzji "Piękni przegrani" nie cieszyli się popytem: w Kanadzie sprzedano tysiąc, a w Stanach Zjednoczo- 151 nych trzy tysiące egzemplarzy. W wypadku "Ulubionej gry" liczby te wynosiły odpowiednio: z grubsza dwieście i tysiąc. Cohen zrozumiał, że jeśli nie zdecyduje się na mało atrakcyjną pracę naukową na uniwersytecie, to z pisania, niezależnie od pochwał krytyki, nie zdoła się utrzymać. Dlatego finansowego ocalenia szukał w muzyce. "Kiedy się nad tym dłużej zastanowić, wydaje się to bardzo niemądrą strategią, ale powiedziałem sobie, że jestem muzykiem country i pojadę do Nashville [...]. Miałem swoje piosenki i był to sposób na zmierzenie się z kryzysem gospodarczym. Teraz wydaje się to wariactwem", mówił w latach dziewięćdziesiątych. W drodze do Nashville zatrzymał się w Nowym Jorku i już tam został, z przerwami, na dwa lata. W klimacie miasta znalazł pożywkę dla duszy; rozkoszował się zawrotnym tempem życia metropolii, a jednocześnie jej posępnością. Pewnych funduszy dostarczył Cohenowi jego przyjaciel, Robert Hershorn. On też poznał go z Mary Martin, Kanadyjką osiadłą w Nowym Jorku, która była asystentką Alberta Grossmana, menedżera Dylana. Wcześniej Martin załatwiła członkom grupy "The Hawks", Robbiemu Robertsonowi i Levonowi Hełmowi, wyjazd z Dylanem w trasę w charakterze zespołu towarzyszącego. W 1968 roku "The Hawks" zmienili nazwę na "The Band" i koncertowali z Dylanem do czasu, aż sami stali się gigantami rocka. Przez krótki czas Martin była również menedżerką Vana Morrisona. Cohen przybył do Nowego Jorku jesienią 1966 roku, nieświadom odrodzenia folku, do jakiego doszło w mieście podczas jego pobytu na Hydrze. Nie miał pojęcia o raptownej sławie Judy Collins, Joan Baez czy Phila Ochsa. Znalazł tu jednak podobną do swojej wrażliwość. "Czułem się prawie jak w domu", stwierdził po latach. W Nowym Jorku Leonard początkowo zamieszkał w hotelu Penn Terminal na Trzydziestej Czwartej Ulicy, później w Henrym Hudsonie przy Ósmej Alei, a ostatecznie w hotelu Chelsea przy Dwudziestej Trzeciej Zachodniej. W Henrym Hudsonie, gdzie się zatrzymał zaraz przed przeprowadzką do Chelsea, otaczali go narkomani i rozbitkowie życiowi. Ale właśnie w tym hotelu Cohen poznał pewną intrygującą Szwedkę, pół-prostytutkę, pół-nauczycielkę. Kilka dni później dowiedział się od niej w windzie, że jest martwy, ale ona może go ożywić. Zaordynowała mu terapię zawierającą elementy jogi i osobliwej psychologii. Zafascynowany jej naukami, Cohen zapłacił sześćset dolarów. Z myślą o ewentualnej książce na jej temat, postanowił ją też nagrywać; kiedy jednak włączał magnetofon, przestawa- 152 ła mówić. Ich znajomość trwała jeszcze jakiś czas. Cohen często śpiewał jej swoje pieśni z przyszłej debiutanckiej płyty. "Kiedy już przestąpiłem próg hotelu Chelsea, klamka zapadła -wspominał. - Miejsce to miało swój charakter i dostarczało wielu sposobności. Mogłem tu stworzyć podwaliny życia towarzyskiego". Czasami wracał na krótko do Montrealu; zatrzymywał się wtedy bądź u matki, bądź w którymś ze śródmiejskich hoteli, na przykład Hotel de France przy Ste-Catherine Street. W roku 1966 hotel Chelsea słynął jako ośrodek rodzącej się muzyki undergroundowej i twórczości literackiej. Miał grube ściany, wysokie stropy i kierownictwo "bacznie strzegące prywatności gości". Marmurowe korytarze i wytworne, kute w żelazie ozdoby klatki schodowej konstrastowały z wolnymi, rozklekotanymi windami. W atmosferze wyczuwało się przebrzmiałą świetność, hotel bowiem romantycznie podupadał. W latach sześćdziesiątych kwitła w nim również kultura narkotykowa, co Cohen skomentował następująco: "Wiele mimowolnych tripów zawdzięczało się wyłącznie przyjęciu gościny u innych". W swoich dziejach Chelsea gościł wielu przedstawicieli artystycznej bohemy, między innymi Marka Twaina, Eugene'a O'Neilla, Dylana Thomasa, Williama S. Burroughsa, Arthura C. Clarke'a, Arthura Millera, Virgila Thomsona i Thomasa Wolfe'a. Gdy w hotelu mieszkał Cohen, w różnych okresach zatrzymywali się w nim także: Joan Baez, Bob Dylan, Jimi Hendrix, Allen Ginsberg, Kris Kristofferson i Janis Joplin. Jednym z jego rezydentów był w owym czasie Harry Smith: reżyser filmowy, antropolog, ornitolog i mentor Allena Ginsberga. Cohen wspomina go jako intrygującą postać. Animatorem artystycznego eksperymentu i awangardy był dyrektor i właściciel hotelu, Staniey Bard. Kiedyś na wyższych piętrach Cohen zobaczył najprawdziwsze zoo. Odbywała się/ właśnie próba kostiumowa do "Aidy", realizowanej przez Katherine Dunham, z udziałem różnych zwierząt. Na korytarzach /rozgrzewali się akrobaci, a śpiewacy ćwiczyli w windach. W klitce Cohena na piątym piętrze nie mieściło się nic poza dwoma jednoosobowymi łóżkami i gitarą. Z holu recepcyjnego wchodziło się bezpośrednio do hiszpańskiej restauracji otwartej całą noc. Kilkadziesiąt metrów dalej w stronę Broadwayu znajdowała się synagoga. Może właśnie dlatego sentyment Cohena do hotelu nie wygasł i często do niego wracał - nawet w czasie, kiedy mieszkał w Nashville. 153 Relację ze swojego najsłynniejszego spotkania w hotelu Cohen zdaje w utworze "Hotel Chelsea nr 2" (Chelsea Hotel #2) pochodzącym z wydanej w 1974 roku płyty "Nowa szata starego obrzędu" (New Skin for The Old Ceremony). W dobrze znanym, koncertowym wstępie do tej piosenki (Amsterdam 1980) opisuje swoje pierwsze spotkanie z Janis Joplin: W Nowym Jorku był sobie hotel, a w nim - winda. Pewnej nocy, około trzeciej nad ranem, spotkałem w tym hotelu młodą kobietę. Nie znałem jej. Okazało się, że jest świetną wokalistką. Była to jedna z tych bardzo posępnych nowojorskich nocy. Wcześniej zaszedłem do "Bronco Burgera". Zjadłem cheeseburgera, ale nie poczułem się ani trochę lepiej. Wpadłem do "White Horse Tavern", szukając Dylana Thomasa, ale on już nie żyt. Dylan Thomas był martwy. Wróciłem do hotelu i wsiadłem do windy, a tam była ona. Również mnie nie szukała. Szukała Krisa Kristoffersona [śmiech]. "Połóż głowę na poduszce". Ja nie szukałem jej, tylko Lily Marlene. Wybaczcie mi to pustosłowie. Później dowiedziałem się, że była to Janis Joplin. Wpadliśmy sobie w ramiona, przebrnąwszy przez boski proces eliminacji, w wyniku którego obojętność przechodzi we współczucie. Kiedy umarła, napisałem piosenkę na jej cześć. Nosi tytuł "Hotel Chelsea". Podczas występu w Norwegii (w 1988 roku) Cohen zrewidował przebieg ich pierwszego spotkania. Podobnie jak w poprzedniej wersji doszło do niego w windzie: - Szuka pani kogoś? - spytał. - Tak, Krisa Kristoffersona - odpowiedziała. - No to masz szczęście, panienko, bo to ja - podchwycił. Znacząco ustępował wzrostem Kristoffersonowi, ale, jak mówi, to były wspaniałe czasy. "W Chelsea było na porządku dziennym, że kobiety ofiarowały mu swoje wdzięki, kiedy jechał windą", wspomina Yafa Lerner. "Hotel Chelsea nr 2" Cohen zaczął pisać w 1971 roku, w Jiolinezyjskim barze w Miami,/skończył zaś dwa lata później w hotelu Imperiał w etiopskiej Asmarze. Istniał też "Hotel Chelsea nr l"; który miał inny tekst i znacznie wolniejszy rytm. Cohen wykonywał ten utwór podczas trasy koncertowej w roku 1972, często pod wpływem mandraksu, który go uspokajał, czyniąc piosenkę jeszcze bardziej monotonną. Wówczas to zdał sobie sprawę, że trzeba ją przerobić. Jego gitarzysta, Ron Cornelius, podrzucił mu inny zestaw akordów, aby piosenka ożyła. Nie- 154 mniej wprawiała ona Cohena w zakłopotanie; odnosił wrażenie, że postąpił niedyskretnie, ujawniając, że tekst opowiada o Janis Joplin. Pewnego wieczora spotkał w Chelsea Joan Baez i wdał się z nią w sprzeczkę na temat Gandhiego. W przeszłości czytał biografię tego hinduskiego przywódcy, z której dowiedział się, że regularnie żuł on rauwolfię, indyjski chwast będący aktywnym składnikiem walium i innych leków uspokajających. Ruch odrzucający przemoc wyobrażał więc sobie jako armię ludzi łykających walium. Baez, która miała się za jedyną porządną z pokolenia lat sześćdziesiątych, poczuła się urażona sugestią Cohena, że narkotyki stanowiły integralną część ruchu propagowanego przez Gandhiego. "Wiele zainwestowała, żeby być uczciwą dziewczyną", wyraził się o niej Cohen. Baez odczuwała również antypatię do mistycyzmu i okultyzmu. Nie mogła więc zaakceptować ostatnich wersów "Zuzanny": "Wiesz że można jej zaufać / bo dotknęła twego ciała myślą swą". Ilekroć wykonywała tę balladę, zmieniała jej końcówkę, nie chcąc śpiewać o rzeczach nierealnych. Od tej zasady odstąpiła tylko raz, kiedy w 1975 roku przyjechała z Dylanem do Montrealu i koncertowała w "Montreal Forum". Za kulisami powiedziała Cohenowi: "W końcu zrozumiałam, o co w tym chodzi". Od przyjazdu do Nowego Jorku Cohen przeżywał frustracje w związku z tym, co nazywał "nowojorskim renesansem muzyki folkowej". W klubach takich jak "Bitter End" występowały nowe i niepospolite talenty. Dopóki jednak nie zajęła się nim Mary Martin, odwiedziny u paru innych agentów prowadziły tylko do krytycznej konstatacji, że w wieku trzydziestu dwóch lat jest się odrobinę za starym na rozpoczęcie kariery. Cohen był strapiony, wychudły i rozczarowany. Wspomina, jak pewnego razu siedział nad filiżanką kawy w jakiejś kafejce na Greenwich Village. Czuł się osamotniony i odepchnięty. Z tej frustracji napisał na podkładce pod talerz "Śmierć luzactwu!", a następnie podniósł ją do góry, żeby pokazać napis właścicielom. Pełne problemów życie zarodowe Cohena było lustrzanym odbiciem jego równie złożonego i życia osobistego. Od jakiegoś czasu /przebywali w Nowym Jorku Marianne i Axel, których tu zaprosił. Hotel Chelsea ze swoim cudownym chaosem nie był najlepszym miejscem na mieszkanie dla rodziny, choćby nawet tak luźnego związku jak w wypadku Cohena, Marianne i Axela. Cohen wynajął dla nich poddasze na Lower East Side, w pobliżu Clinton Street. Sam jednak pozostał w Chelsea, swój romantyczny 155 zapał kierując w inną stronę. Jego życie z Marianne miało sens na Hydrze, gdzie czas się zatrzymał i wszystko było proste. W Nowym Jorku ich związkowi brakowało punktu oparcia, nie mogli wypracować żadnego modelu współżycia. Czasami jednak nadal funkcjonowali jak rodzina, na przykład kiedy pojechali do Montrealu na wesele Carol Moskowitz, przyjaciółki Cohena. Leonard miał na sobie piękny, szary garnitur i cały czas stał w progu, wsparty o framugę, sprawiając wrażenie, jak to ktoś określił, "fachowo torturowanego". Musiał się uporać nie tylko z trudami romantycznych cierpień, ale też z faktem, że w krótkich odstępach czasu kilku jego przyjaciołom postawiono zarzut rozprowadzania narkotyków. Cohen prowadził nieregularnie dziennik, w którym zapisywał heksagramy z "Księgi Przemian", a od czasu do czasu wiersze wyrażające samokrytykę lub pragnienia; byty to jego ulubione tematy. W utworze z marca 1967 roku zawarł następującą ocenę swojej osoby: Jestem taki niecierpliwy, że nie umiem nawet wolno czytać Tak naprawdę nigdy nie przepadałem za nauką Chcę mieszkać samotnie i przebywać w męskim towarzystwie Mówię ci to, ponieważ sekretne układy przynoszą nieszczęście. \ Romantyczne zachody słońca Hydry ustąpiły miejsca realistycznemu smogowi Nowego Jorku. Uporządkowane życie z Marianne na wyspie odeszło w przeszłość, wyparte przez mrok i chaos. Cohen brał coraz więcej narkotyków, znajdując w nich ucieczkę od wciąż nieurzeczywistnionej kariery piosenkarskiej. Zrobił się kapryśny. Mieszkając z kimś kilka dni, potrafił znienacka zniknąć na dzień, dwa, jeśli spodziewał się wizyty, choćby krótkiej, osoby, której nie lubił. Często też znikał z przyjęć, na których dopiero co się pojawił. Pomimo depresji nadal jednak pracował: pisał i śpiewał. "Piętrzące się przeszkody miały swoją rację bytu, gdyż służyły jego pracy", stwierdziła Yafa Lerner. W 1966 roku, w poszukiwaniu miejsca na występ, Cohen wszedł do spowitego srebrną folią "La Dom", klubu Andy'ego Warhola przy Ósmej Ulicy w East Village. W środku zobaczył posągową 156 blondynkę, w której od razu się zakocha}. Mglistym, załamującym się głosem z niemieckim akcentem śpiewała monotonną piosenkę. Była to Nico, "doskonale aryjska królowa lodu". "Ujrzałem dziewczynę, która śpiewała, stojąc za barem - wspominał kilka lat później. - Cóż to był za widok. Sądzę, że w życiu nie widziałem piękniejszej kobiety. Podszedłem bliżej i stałem na wprost niej, dopóki ludzie nie odepchnęli mnie na bok". Krytyk sztuki David Antrim opisał Nico jako kobietę "o makabrycznie bladej twarzy przywołującej piękne skojarzenie z memento mori. Była obdarzona cudownym, trupim głosem, który dobywał się z uroczej blond główki". Cohen odwiedzał "La Dom" każdego wieczora, kiedy występowała i wreszcie jej się przedstawił. Nico akompaniował na gitarze przystojny młody człowiek, wówczas zaledwie osiemnastoletni Jackson Browne. Nico mieszkała w Nowym Jorku od 1959 roku. Pracowała jako modelka, a później pobierała lekcje aktorstwa u Lee Strasberga. Przez krótki czas w jej grupie była Marilyn Monroe. Dylan, który wywierał na Nico niesłabnący wpływ, przedstawił ją kiedyś Warholowi z sugestią, by ten robił filmy z jej udziałem. Warhol postanowił inaczej i pozwolił jej śpiewać w swojej grupie rockowej "Velvet Underground", do której należeli również John Cale i Lou Reed. Pauł Morrissey rozumiał, że zespół potrzebuje czegoś pięknego jako przeciwwagi dla "zgrzytliwej szpetoty, którą usiłowali sprzedać". Krytyk , Richard Goldstein nazwał to "potajemnym mariażem Boba Dylana z markizem de Sade'em". Nico wkrótce śpiewała w grupie, a w 1967 roku ukazał się ich pierwszy album. Na jego okładce widniał erotyczny banan narysowany przez Warhola. Nico dała Cohenowi jasno do zrozumienia, że między nimi do niczego nie dojdzie: wolała młodszych od siebie. Poznała go jednak z Lou Reedem, który sprawił mu niespodziankę znajomością jego twórczości. Reed miał egzemplarz "Kwiatów dla Hitlera" i poprosił Cohena o autograf. Czytał też sondażowy egzemplarz "Pięknych przegranych". "Przypuszczam, że w tamtych czasach - wspomina Cohen - Reed nie zbierał zbyt wielu pochwał za swoją twórczość, a już z całą pewnością nie zbierałem ich ja. Prawiliśmy więc sobie wzajemne komplementy, jacy to dobrzy jesteśmy". Pewnego wieczora w "Max's Kansas City" ktoś obraził Cohena. Wtedy Reed powiedział, by nie zwracał na to uwagi, gdyż jest człowiekiem, który napi-sat "Pięknych przegranych". 157 Zakochany w Nico, Cohen chodził za nią po mieście, ona jednak najwyraźniej nie odwzajemniała jego uczucia. Mimo to kochał ją do szaleństwa i nie dawał za wygraną. W 1994 roku powiedział: "Modliłem się przy zapalonych świecach, odprawiałem czary i nosiłem amulety, robiłem wszystko, żeby się we mnie zakochała, ale to nigdy nie nastąpiło". Wpis do dziennika z dnia 15 marca 1967 roku ukazuje zauroczenie Cohena oraz jego uwikłanie w depresję i sztukę: "Okropny dzień, beznadziejne myśli o Nico. Gitara - martwa, głos - martwy, melodie - stare i fałszywe [...]. Nico w fatalnym nastroju. Próbowałem jej dosięgnąć, sprawić, żeby chwilę przy mnie posiedziała, bezskutecznie". W zapisie z tego samego dnia Cohen odnotowuje wizytę Phila Ochsa i młodego montrealskiego poety Henry'ego Moskovitcha oraz przyjacielską radę, żeby poszedł do psychiatry. To wszystko opatrzył następującym ciągiem niedopowiedzeń: "poeta wyklęty około 1890 roku. Skrócił powołanie. Odwiedził Judy Collins. Nauczył ją «Sióstr miłosierdzia)) (Sisters of Mercy)". Pozostając pod przemożnym wpływem urody Nico, która wcześniej pracowała jako modelka w Paryżu i miała za sobą drobną rolę w "Słodkim życiu" Felliniego, Cohen napisał dla niej piosenkę "Zabierz tęsknotę" (Take This Longing). Śpiewała mu ją kilka razy, ale nigdy jej nie nagrała. Napisał też utwór prozatorski, w którym się zwierzał, jak bardzo jej pragnie. Zastrzegłszy na wstępie, że jest to twórczość wynikająca z przedawkowania LSD, zbyt dużej samotności i edukacji przekraczającej jego możliwości intelektualne, napisał na swoją obronę: Szkoda, jeśli ktoś, kto ma zrujnowane życie, musi się pocieszać stwierdzeniem, że w jakiś dziwny sposób jego głos i twórczość ucieleśniają najgłębszą, najmroczniejszą, najzuchwalszą i najsurowszą rzeczywistość zamkniętą w przepastnej lodowni oceanu serc, ale ja jestem właśnie tym człowiekiem i kromka [...]. To doprawdy zdumiewające, jaki stawny jestem wśród tych nielicznych, którzy rzeczywiście pojmują, z kim mają do czynienia. Jestem Głosem Cierpienia i nie można mnie pocieszyć. Narrator utożsamia się następnie z "twórcą Czarnego Zdjęcia", fotografem, który po ustawieniu planu zakrywa dłonią obiektyw i robi zdjęcie. Tylko Nico, pisze narrator, rozumiała jego czarne zdjęcia. 158 Moja twórczość jest po części pomnikiem oczu Nico, które spotkałem w moim własnym czasie czołem w czoło. Czarne Zdjęcie śpiewało innym tęczówkom, i owszem: rogówkom, siatkówkom i nerwom wzrokowym, przez całą paskudną torebkę ze skóry do niesfornego serca Nico, innego ludzkiego serca. Fakt, że to się rzeczywiście stało, współtworzy jedyny atak na moją samotność, jaki się dokonał od zewnątrz i to z jej strony. Dopiero po wielu tygodniach przebywania z Nico Cohen rozwikła} tajemnicę charakterystycznego sposobu, w jaki mówiła i śpiewała: jego ukochana była częściowo głucha. Rozmowa z nią wprawiała go w zakłopotanie, a jej uroda - paraliżowała. Uważał ją za wspaniałą wokalistkę. "Zupełnie ją ignorują, chociaż jest jednym z najbardziej oryginalnych talentów w całej branży". Po latach spotkali się przypadkiem w Chelsea, podówczas niebezpiecznym miejscu: tydzień wcześniej w hotelu dokonano morderstwa, wszędzie kręcili się oszuści, prostytutki, dealerzy narkotyków, a z drugiej strony - policjanci. Cohen i Nico siedzieli w hotelowym barze. Ponieważ zbliżała się pora zamknięcia, Nico, czy to za sprawą alkoholu, czy też przez wzgląd na stare czasy, zaproponowała, żeby na dalszą rozmowę przenieśli się do jego pokoju. Usiedli blisko siebie na łóżku. "Położyłem rękę, bodajże na jej nadgarstku. Wyrwała mi się i zdzieliła mnie z taką siłą, że spadłem z łóżka. Darła się przy tym wniebogłosy. Nagle otworzyły się drzwi i do środka wpadło ze dwudziestu policjantów, biorąc mnie za mordercę, którego szukali", tak wyglądał przebieg tego zdarzenia w relacji Cohena z 1994 roku. Do Nico odnosi \ się kilka wersów "Wspomnień" (Memories) pochodzących z płyty ,,Śmierc kobieciarza" (Death of a Ladies' Man): Przypiąłem więc Żelazny Krzyż do piersi swej Podszedłem do najwyższej z dziewczyn i najbardziej blond Powiedziałem - Jeszcze nie znasz mnie i to Twój wielki błąd Więc, czy pokażesz mi Powiedz, czy pokażesz mi Gadaj, czy pokażesz mi Swe nagie ciało?*. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, s. 225. 159 "Kiedyś w moim pokoju Nico wyszeptała, że nie może znieść niczego, co nie jest sztuczne", wspomina Cohen. Jej coraz głębsze popadanie w narkomanię smuciło go i martwiło. Nico zmarła na Ibizie w 1988 roku. Niektóre swoje utwory Cohen zagrał Mary Martin. Została ona pierwszą menedżerką Leonarda i przedstawiła go Judy Collins. Jesienią 1966 roku Cohen odwiedził Collins i zaśpiewał jej kilka swoich ballad. "Powiedziała, że są piękne, ale żadnej nie widzi dla siebie. Dodała, że jeśli skomponuję jeszcze coś, mam się do niej zgłosić". Parę miesięcy później, dzwoniąc z domu matki, zaśpiewał Collins przez telefon "Zuzannę". Ballada od razu przypadła jej do gustu. Nagrała ją na płycie "In My Life", która wyszła w listopadzie 1966 roku. Cohen przeczuwał ten sukces, gdyż Samowi Gesserowi, producentowi z Montrealu, powiedział: "Piszę właśnie cudowną piosenkę. Nigdy przedtem nikomu nie mówiłem czegoś podobnego. Po prostu to wiem. Pobrzmiewają w niej odgłosy Montrealu, nabrzeża, portu". "Takich piosenek jest wiele, Leonardzie", odrzekł wtedy Gessier. Drugiego grudnia 1966 roku Cohen otrzymał płytę Collins. Mieszkał wtedy w swoim mieszkanku przy Almer Street w Montrealu. Bez końca odtwarzał "Zuzannę", jak donieśli trzej studenci McGilla, którzy tego dnia przeprowadzali z nim wywiad. Cohen mówił ó Dylanie i o tym, że przyszłość poezji leży w muzyce pop. Zauważył, że miejscowa społeczność przestała opatrywać jego poezję przedrostkiem "pseudo", dopiero wtedy, gdy zyskał spory rozgłos. Zwrócił też studentom uwagę na duchowy podział między "starymi" i "młodymi". Poparł każdy system wiary, który się sprawdza: "rzymski katolicyzm, buddyzm i LSD". Zapytany o śpiewanie, wyjaśnił, że jeśli nie ma się głosu i nie umie się dobrze grać, "wystarczy mówić z samego środka, powiedzieć ludziom, gdzie się jest i wtedy się do nich dotrze". Następna płyta Collins, "Wildfiowers" (1967), zawierała trzy ballady Cohena: "Siostry miłosierdzia", "Priests" (Kapłani) i "Maleńka, nie wolno się żegnać w ten sposób" (Hey, That's No Way Say Goodbye), jak również przebój Joni Mitchell "Both Sides Nów". Collins przyznała, że próby pisania własnych piosenek podjęła pod 160 wpływem Cohena. Zanim się poznali, wykonywała wyłącznie cudze utwory. Z kolei pod jej wpływem Cohen zdecydował się na pierwszy poważny występ, który miał miejsce 30 kwietnia 1967 roku w nowojorskiej Town Hali podczas koncertu charytatywnego na rzecz SANE (National Committee for a Sane Nuclear Policy), ogólnokrajowej organizacji domagającej się zaprzestania prób jądrowych. Zagrawszy kilka taktów "Zuzanny" Cohen znieruchomiał i zszedł ze sceny, co było wynikiem tak tremy, jak i faktu, że z powodu różnicy temperatur między przegrzanymi kulisami a zimną sceną rozstroiła mu się jego hiszpańska gitara. Wywoływany krzykami przez publiczność, wrócił na scenę i w towarzystwie dodającej mu animuszu Collins, dokończył utwór. Po udanej współpracy z Judy Collins, Mary Martin zadzwoniła do Johna Hammonda, czołowego artysty i dyrektora programowego Columbia Records. Hammond miał na swoim koncie odkrycie i podpisanie kontraktów z Billie Holiday, Countem Basiem, Arethą Franklin, Bobem Dylanem, a później Bruce'em Springsteenem. Za radą Martin Hammond obejrzał wyprodukowany przez NFB film o Cohenie z roku 1965, a następnie zaprosił go na lunch do "White's" przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Po lunchu poszli do pokoju Cohena w Chelsea, gdzie Hammond chciał wysłuchać kilku jego utworów. Cohen zagrał "Pieśń mistrza" (Master Song), "Piosenkę obcego" (The Stranger Song), "Zuzannę", "Maleńka, nie wolno się żegnać w ten sposób" i jeszcze nienagrany utwór o rzekach. Usłyszawszy sześć lub siedem kawałków, Hammond powiedział po prostu: "Masz go, Leonardzie?'. Cohen nie wiedział, o co chodziło: o talent czy kontrakt. Zda-nierni Hammonda Leonard miał hipnotyczną moc, był czarujący i niepodobny do żadnego ze znanych mu artystów. "Leonard ustalił swoje własne zasady i był oryginalny", powiedział. Entuzjazmu Hammonda nie podzielali jednak inni decydenci w Columbia Records. Bili Gallagher, pełniący obowiązki dyrektora działu płyt, sprzeciwił się podpisaniu kontraktu, twierdząc, że trzydziestodwuletni poeta nie jest najlepszym materiałem na komercyjny sukces. Ta ambiwalencja w stosunku do Cohena trwała przez wszystkie lata jego związków z producentami płyt. W roku 1984 Walter Vetnikoff, ówczesny prezes CBS Records, powiedział Cohe-nowi: "Leonardzie, wiemy, że jesteś wspaniały, ale czy będziemy mieli z ciebie pożytek?". Szefowie Columbii wyczuli ten problem 11. Różne postawy.. 161 osiemnaście lat wcześniej: Cohen miał talent, ale czy będzie się sprzedawał? Postanowili zaryzykować. Od spotkania z Hammondem minął zaledwie tydzień i Cohen był w studiu E Columbii przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Nagranie płyty nie poszło jednak łatwo. Cohen nigdy przedtem tego nie robił i nie potrafił czytać nut. Wprawdzie Hammond załatwił znakomitych muzyków sesyjnych, ale w opinii Leonarda większą uwagę przykładał do ich kunsztu muzycznego niż jego tekstów. Cohen nie śpiewał wcześniej z towarzyszeniem zawodowych muzyków i nie umiał z nimi pracować. Rozluźniony Hammond siedział za konsoletą i czytał gazetę, okazując coś, co Cohen nazwał "współczującym lekceważeniem". Wiedział, że jego podopieczny musi się sam dotrzeć, nagrywając prostą ścieżkę tylko na gitarę i bas. W tym zresztą celu ściągnął Williego Ruffa, basistę wykładającego na Yale. Ruff, który był także językoznawcą, rozumiał pieśni Cohena i ich domyślne znaczenia. Był również w stanie przewidzieć jego posunięcia muzyczne. Z pomocą Ruffa Cohen nagrał wokale do "Zuzanny", "Pieśni mistrza", "Maleńka, nie wolno się żegnać w ten sposób" i "Sióstr miłosierdzia". "Leonard zawsze potrzebował swoistego pokrzepienia", wspominał Hammond. U Ruffa mógł na nie liczyć. Dla stworzenia odpowiedniego nastroju w studiu pogaszono światła, a zapalono świece i kadzidło. Cohen potrzebował jednak jeszcze jednego rekwizytu, żeby się poczuć jak w domu - lustra. W Montrealu zawsze śpiewał przed wysokim zwierciadłem, częściowo z potrzeby zobaczenia swojego występu, częściowo zaś żeby się wczuć w publiczność. Poprosił więc Hammonda o przyniesienie do studia lustra. Na następnej sesji śpiewał, wpatrując się w swoje odbicie. Mimo to nadal wszystko szło opornie. Odwiedził hipnotyzera, żeby sprawdzić, czy może odtworzyć swój nastrój z momentu pisania piosenki, ale nic z tego nie wyszło. Nie wierzył w komercyjną siłę swojego głosu, był niepewny swych umiejętności gry na gitarze. Tymczasem Hammond zachorował i musiał się wycofać z projektu. Nowy producent, John Simon, dodał instrumenty strunowe, dęte i - by zacytować Hammonda - "poduszki dźwiękowe, na których mógłby spocząć głos Cohena". Leonard nie zgadzał się z posunięciami Simona; tracił kontakt ze swoimi utworami. Na przykład do "Zuzanny" Simon dodał pianino i perkusję, utrzymując, że utwór wymaga synkopowania. Cohen usunął oba instrumenty, twierdząc, że ballada powinna być "linearna i łagodna". W "Żegnaj, Marianne" 162 Simon wprowadził pauzę i ponownie wystartował z muzyką. Cohen zaprotestował i podczas miksowania ją usunął. Autorem aranżacji na płycie pozostał Simon, ale nad miksowaniem czuwał już Cohen. Uważał, że "dosładzanie" utworów poprzez dodawanie dźwięków instrumentów strunowych i dętych jest błędem. Nie można ich było jednak usunąć z czterościeżkowej taśmy-matki. Pod dołączonymi do płyty tekstami utworów widnieje następujący przypis pióra Cohena: Zapoznano piosenki z aranżacjami i chociaż poczuty coś do siebie, to z powodu waśni rodowych zabroniono im się pobrać. Mimo to aranżacje pragnęły wydać przyjęcie. Piosenki wolały się skryć za welonem satyry. "Piosenki Leonarda Cohena" ukazały się nieoficjalnie 26 grudnia 1967 roku, ale wszędzie podaje się rok 1968. Aranżacje utworów na płycie przeważnie im szkodzą. W "Siostrach miłosierdzia" tło wypełniają dzwonki i kaliope, w "Żegnaj, Marianne" słychać żeńskie chórki rockandrollowe, podobnie zresztą w "Zuzannie" dla pogłębienia brzmienia, natomiast "Pieśni mistrza" i "Zimowej pani" (Winter Lady) wątpliwe dobrodziejstwo wyświadczają niezwykłe elektroniczne dźwięki. Najbardziej nieudolnym pomysłem jest jednak płacz czy też lament na końcu utworu "Jedno z nas nie może się mylić" (One of Us Cannot Be Wrong). Przed ukazaniem się płyty magazyn muzyki folkowej "Sing Out" opublikował dwa artykuły o Cohenie: standardową biografię pióra Ellen Sander oraz analizę muzyki autorstwa Indianki z plemienia Cree i piosenkarki w jednej osobie - Buffy Sainte-Marie, urodzonej w prowincji Saskatchewan. Krytykując u Cohena brak wykształcenia muzycznego, Sainte-Marie chwaliła szokujące czasami modulacją głosu i zmianę kluczy w obrębie utworu. Pisała, że jego melodie są w dużej mierze "nieprzewidywalne", muzyczna faktura zaś zagęszcza się w ten sposób, że pierwszy lepszy słuchacz może się zagubić w temacie. Mimo to Cohen wzniósł się, jej zdaniem, ponad "znajomy muzyczny grunt". "Zupełnie jakby straciło się poczucie czasu lub wysiadło na Times Square i weszło do zoo na Bronksie: nie wiadomo, jak to się stało, ani kto się myli, ale fakt jest faktem", pisała Sainte-Marie. Z powodu niezwykłych sekwencji akordowych jego utwory sprawiały wrażenie "pozbawionych korzeni i nieukierunkowanych", jednakże, raz przyswojone, urzekały. 163 Mimo że Cohen dopiero wchodzi} do branży muzycznej, popełnił już poważny błąd: nieświadom konsekwencji, zrzekł się omyłkowo praw autorskich do trzech swoich najważniejszych utworów: "Zuzanny", "Pieśni mistrza" i "Strzępu próby kostiumowej" (Dress Rehearsal Rag). Doszło do tego pośrednio z winy Mary Martin. Otóż znała ona pewnego aranżera, Jacka Chase'a, który reklamował się również jako wydawca muzyczny. Martin sądziła, że Chase lepiej sprzeda te utwory. W trakcie przygotowań taśmy demo do promocji, Cohen zdał sobie szybko sprawę, że ich poglądy kolidują ze sobą. Chase zdołał go jednak przekonać, że byłoby dla niego korzystne podpisać pewne dokumenty, w których "na jakiś czas" przekazywałby prawa do trzech wspomnianych utworów i upoważniał go do reprezentowania swoich interesów. Kiedy ich współpraca na polu muzycznym przestała się układać, Chase unaocznił Cohenowi pułapki kontraktu. W razie jego zerwania, Chase, w ramach zadośćuczynienia za straty, zachowywał prawa wydawnicze do trzech wspomnianych utworów. Z braku doświadczenia i w poczuciu niepewności Cohen zwrócił się po radę do Mary Martin, która uznała, że powinien sobie "odpuścić". Tak oto w bezsensowny sposób Cohen stracił prawa do utworów na rzecz Chase'a, który dał z siebie tylko tyle, że przygotował korzystne dla siebie dokumenty. W roku 1979, po swojej pierwszej trasie koncertowej, Cohen zdał sobie sprawę z popełnionego błędu. Uświadomił sobie również, że założone przez niego w 1967 roku wydawnictwo muzyczne "Stranger Music" należało częściowo do Mary Martin, którą zdążył się już rozczarować. Po poradę zwrócił się do Marty'ego Machata - adwokata Boba Johnstona, producenta z Columbii. Machat, który wkrótce został również adwokatem Cohena, opracował od strony prawnej transakcję, pozwalającą odkupić od Mary Martin jej udziały w "Stranger Musie". Nadal jednak nierozwiązany pozostawał pro-\blem praw do utworów, chociaż Cohen podchodził do sprawy ze spokojem: "Utraciłem je w Nowym Jorku, ale to chyba dobrze, że ten utwór ("Zuzanna") nie jest moją własnością. Kilka dni temu słyszałem go w wykonaniu jakichś ludzi na statku płynącym po Morzu Kaspijskim". W roku 1983 Chase skontaktował się z przyjacielem Cohena, Barriem Wexlerem. Powiedział mu, że prawa do utworów powinien mieć Cohen i że jest otwarty na propozycje. W następstwie tej rozmowy doszło do spotkania podenerwowanego Chase'a ze wściekłym Cohenem w nowojorskim hotelu Royalton. Zapytany, ile 164 r chce, Chase odpowiedział pytaniem: "A ile dasz?". Po chwili namysłu Cohen wypalił: "Dolara, sukinsynu!". Chase wybiegł z pokoju. Leonard chciał jednak odzyskać prawa do swoich utworów; w 1987 roku szczęśliwie wynegocjowali cenę transakcji, wyższą co prawda od pierwotnej oferty Cohena, ale niższą od składanej przez Chase'a. Debiutancka płyta wprowadziła Leonarda w kulisy machinacji finansowych rządzących światem muzyki. Kontrastowało to z branżą wydawniczą, stosunkowo mało skorumpowaną z tej prostej przyczyny, że obracano w niej względnie małymi pieniędzmi. Wydana płyta Cohena stała się jednak swoistym artystycznym przekazem, podnoszącym kwestie obecne w późniejszych utworach. Od czasu do czasu Leonard powtarzał, że artysta ma zaledwie parę piosenek lub wierszy, którymi stale żongluje; że w swojej późniejszej twórczości porusza tematy z jej początków, tyle że oglądane pod coraz to nowym kątem. "Piosenki Leonarda Cohena" w pełni to potwierdzają. Na odwrocie okładki widnieje postać skąpanej w płomieniach Joanny d'Arc. Dziewczyna wznosi ku niebu niebieskie oczy i skute ręce, a ogień sięga jej piersi. W rzeczywistości na okładce zamieszczono popularny w Meksyku święty obrazek nieznanego autorstwa, który Cohen wypatrzył w meksykańskim sklepiku z czarodziejskimi przedmiotami. Przedstawia on anima sola, samotną duszę, pragnącą się wyrwać z materialnych okowów. "W pewnym sensie utożsamiałem się z tą kobietą", powiedział po latach. Ponowne umieszczenie obrazu na odwrocie okładki "Tower of Song" (Wieża pieśni), płyty z 1995 roku zawierającej inne wykonania jego utworów, było -jak wyjaśnił - "zatoczeniem koła". Utwór "Uliczne opowieści" (Stories of the Street) dokumentuje rozpacz i zagubienie Cohena na początku jego pobytu w Nowym Jorku. "Uliczne opowieści znam", śpiewa w pierwszym wersie. Dalej relacjonuje swoje przeżycia: Przy moim oknie ciągle tkwię Ten hotel wybrałem sam Mam w jednej ręce samobójstwo A w drugiej różę mam*. * Leonard Cohen, Słynny niebieski prochowiec, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, s. 109. 165 "Siostry miłosierdzia" Cohen napisał w Edmonton po tym, jak podczas śnieżycy zanurkował w jakąś bramę i spotkał tam dwie młode kobiety z plecakami, które, podobnie jak on, schroniły się przed zawieją. Ponieważ nie miały gdzie się zatrzymać, zaprosił je do swojego pokoju w hotelu. Wymęczone tygodniową jazdą autostopem przez cały kraj, szybko zasnęły na jego dwuosobowym łożu. Usiadł wtedy w fotelu przy oknie, a kiedy śnieżyca osłabła i niebo się przejaśniło, obserwował poświatę księżyca na rzece Saskatchewan Północny. W głowie kołatała mu melodia, którą pierwszy raz zagrał matce w kuchni ich montrealskiego domu, a tekst powstał przez noc. "Wtedy, jeden jedyny raz, napisałem piosenkę, nie musząc się pocić nad każdym słowem. Rano, kiedy się obudziły, zaśpiewałem im tę piosenkę w jej obecnej postaci: doskonałą, całkowicie uformowaną. Podobała im się. Barbara i Lorraine, tak brzmiały ich imiona". "Piosenka obcego", która porusza problem straty, rozstania i ciągłej potrzeby kroczenia naprzód, to w pierwszym rzędzie spowiedź: miłość jest niezbędna, choć niszcząca; ciepło i dobre samopoczucie, jakie daje, osłabiają naszą wolę. Na tej płycie Cohen zawarł wszystkie swoje późniejsze tematy; "Piosenki Leonarda Cohena" stały się szablonem dla jego przyszłych utworów. Cohen poznał Boba Dylana jesienią 1969 roku w Nowym Jorku. Tego dnia siedział w garderobie klubu folkowego "Bitter End" w Greenwich Village, do którego przyszedł na występ Phila Ochsa i Tima Buckleya. Dylan wrócił właśnie do Village po kilku latach pobytu w Woodstock, gdzie żył w odosobnieniu od czasu wypadku motocyklowego, w którym omal nie stracił życia. Na wieść, że Cohen jest w klubie, wysłał po niego swojego przyjaciela i asystenta Paula Col-by'ego. Spotkali się w "Kettie of Fish", ulubionej knajpce Dylana na MacDougal Street. Talenty Cohena i Dylana miały ze sobą kilka wspólnych cech: obaj pisali wyrafinowane teksty, zaskakująco wytworne melodie i żaden nie miał wyjątkowego głosu. Dylan czerpał inspirację z tych samych dwóch źródeł co Cohen: z Biblii i Hanka Williamsa. Cohen wielokrotnie wyrażał swoje uznanie dla twórczości Dylana, nazywając go swego czasu "najbardziej wyrafinowanym pieśniarzem pokolenia". Dalej mówi: "Nikt nie porównuje naszych popu- 166 larnych wykonawców do Matisse'a lub Picassa. Dylan to taki Picasso - ze względu na rozmach i zakres swojej twórczości oraz asymilację w niej całej historii muzyki". Dylan z kolei powiedział, że Cohen jest jednym z ludzi, z którymi bez zastrzeżeń pobyłby jakiś czas (dwa pozostali to Roy Acuffi Walter Matthau). Mieszkając w Nowym Jorku, Cohen zaczął występować w kanadyjskiej telewizji. Był idealną wizytówką tamtejszej kultury: elokwentny, seksowny i żyjący poza krajem. Pierwszym programem, w którym wziął udział, był "Take 30" prowadzony przez Adrienne Clarkson. Wystąpił z towarzyszeniem grupy folkowej "The Stormy Clovers", wykonującej jego utwory w klubach Montrealu i Toronto. W programie Cohen zaśpiewał wcześniejszą wersję "Piosenki obcego" zatytuowaną "Traveller" (Wędrowiec), "Zuzannę" i "Zegnaj, Marianne". Później, na pytanie Clarkson, czy teraz bardziej chce śpiewać niż pisać poezję, odpowiedział: "Cóż, sądzę, że minęły czasy, kiedy poeci powinni nosić czarne peleryny i siedzieć na marmurowych schodach". W 1967 roku Cohen nawiązał romans z Joni Mitchell, którą poznał na Festiwalu Półkowym w Newport. Odwiedzał ją w hotelu Eari przy Waverly Place w Greenwich Village, a ponieważ Mitchell często występowała w Montrealu, jeździli tam razem. Napisana przez nią piosenka "Rainy Night House" opowiada o ich wizycie w Westmount. Kiedy jesienią 1968 roku Cohen pojechał do Los Angeles, spędził z nią prawie miesiąc w jej nowym domu w Laurel Canion. Mitchell przyznaje, że Cohen ją inspirował, reprezentując inny niż ona standard w pisaniu piosenek. Czasami jednak ją zaskakiwał, kiedy na przykład z tyłu ciężkiego wahadła, które odpadło od jej antycznego zegara, znalazła jego imię. On i Dylan byli jej "zającami", mobilizowali ją do ciągłego unowocześniania i doskonalenia wykonywanej przez siebie muzyki. Związek z Mitchell Cohen określa jako "pogłębienie przyjaźni", uczucia, które przetrwało. Wierząc, że Cohen jest głosem nowej kontrkultury, pewien producent filmowy sprowadził go w 1967 roku do Hollywoodu, żeby napisał muzykę do filmu w reżyserii Johna Boormana. Ze swojego pierwszego pobytu w światowej stolicy filmu Cohen zapamiętał, że na pudełkach zapałek w pokoju hotelowym widniało jego nazwisko. 167 Producent, który liczy}, że Cohen będzie autorytetem w nowym kierunku muzycznym i kulturalnym, srodze się zawiódł. "Pokazali mi film, ale nie potrafiłem się do niego odnieść", wspomina Cohen. Rok później znowu przyleciał do Hollywoodu, tym razem żeby napisać muzykę do filmu pod roboczym tytułem "Suzanne". Miał to być obraz artystyczny, oparty luźno na jego balladzie. Twórcy filmu nie wiedzieli jednak, że stracił on do niej prawa i cały projekt spalił na panewce. Przyjazd do Hollywoodu Cohen wykorzystał jednak, żeby pobyć z Joni Mitchell. która stawała się ważną postacią na muzycznej scenie Zachodniego Wybrzeża. Później wypożyczył samochód i pojechał do północnej Kalifornii odwiedzić Steve'a Sanfielda, przyjaciela, którego znał z Hydry. Po powrocie do Nowego Jorku zwiększył liczbę koncertów. 6 kwietnia 1967 roku wystąpił w wypełnionej po brzegi auli Uniwersytetu Stanowego w Buffalo. Zapowiedziano go następującymi słowami: "James Joyce żyje, mieszka w Montrealu pod nazwiskiem Cohen". Przeczytawszy fragmenty "Pięknych przegranych", artysta zaśpiewał "Zuzannę", "Piosenkę obcego", "Pieśń mistrza", "Miłość woła cię po imieniu" (Loves Calls You by Your Name) i "The Jewels In Your Shoulder". Trzy razy bisował. 30 kwietnia odbył się jego, wspomniany już, debiutancki występ podczas koncertu w nowojorskiej "Town Hali", a wkrótce potem na Expo '67 w Montrealu w małym pawilonie o klubowym wnętrzu. Wyszedłszy na scenę z gitarą i garścią świec, oznajmił: "Będę mógł śpiewać dopiero wtedy, gdy wszyscy zgodzicie się wziąć te świece, postawić je na środku waszych stolików i zapalić". Publiczność uznała to za megalomańską zachciankę, ale ją spełniła. Zdaniem jednego z gości tamtego wieczoru "Cohen grał na gitarze okropnie, a śpiewał niewiele lepiej. Miał jednak wpływ na publiczność, a zwłaszcza kobiety, które szybko omotał. Wprawdzie mężczyźni byli bardziej odporni na jego czar, ale i tak na sali panowała cudowna atmosfera". Cohen wystąpił również na Rhinegold Musie Festival w Central Parku i 16 lipca na Festiwalu Folkowym w Newport, gdzie śpiewał obok Joni Mitchell, Mike'a Settle'a i Janis łan na pierwszym popołudniu śpiewających poetów, zorganizowanym przez Judy Collins. W drodze do Newport zwierzył się swojemu adwokatowi Marty'emu Machatowi, że nie ma najwyższego mniemania o swoim śpiewie. "Nikt z was nie umie śpiewać. Kiedy chcę posłuchać śpiewu, idę do Metropolitan Opera", odpowiedział Machat. 168 We wrześniu Cohen wystąpił w programie kulturalnym telewizji CBS "Camera Three", ukazującym się w niedzielne poranki i zgromadził przed odbiornikami największą liczbę telewidzów w czternastoletniej historii programu. W listopadzie Judy Collins wydała płytę "Wildflowers", na której znalazły się trzy piosenki Cohena. Płyta stalą się największym sukcesem w jej karierze, docierając do piątego miejsca na listach przebojów. Wszystkie te wydarzenia stworzyły korzystny klimat do wydania "Piosenek Leonarda Cohena". Ówczesny stan umysłu Leonarda oddaje wywiad z nim opublikowany w "New York Timesie" z 28 stycznia 1968 roku. Udzielił go w swoim pokoju w podupadłym hotelu Henry Hudson, gdzie zażywał uroków "bycia zjawiskiem wyłącznie undergroundowym"*. Teraz, kiedy wydał płytę, wydawało się, że "jest bliski zostania liczącym się rzecznikiem podstarzałych pielgrzymów swojego pokolenia, zwanego cichym". W wywiadzie przedstawił swoje poglądy na seks, kobiety, ruchy rewolucyjne, greckich pułkowników, którzy doszli do władzy w 1967 roku oraz cierpienie - kwestię, w której ludzie coraz częściej szukali u niego porady. Dawał też wskazówki dietetyczne: trzy lata wcześniej był wegetarianinem, obecnie jadał wyłącznie mięso. Zaproponował nawet nowy język: "Kiedy widzę kobietę odmienioną przez nasz wspólny orgazm, wtedy wiem, że się spotkaliśmy. Cała reszta jest fikcją. Takim słownictwem dziś operujemy. To jedyny język, jaki nam pozostał [...]. Wszyscy, których spotykam, zadają mi ciosy. Jestem tak zamroczony, że pozostaje mi tylko paść na kolana. Nie uważam się nawet za pisarza, pieśniarza lub kogokolwiek. Bycie człowiekiem to znacznie więcej". Wychwalał kobiety, widząc w nich zbawienie ludzkości: "Chciałbym, żeby kobiety się pośpieszyły i przejęły władzę. To i tak kiedyś nastąpi, więc miejmy to już za sobą [...]. Wtedy w końcu przyznamy, że to kobiety są mózgiem i siłą, która trzyma wszystko w kupie, a plotkarzami i artystami jesteśmy my, mężczyźni. Pozwoli nam to zająć się naszymi dziecinnymi błahostkami, a one będą pilnowały spraw tego świata. Zdecydowanie popieram matriarchat". O twórczości wypowiadał się następująco: "Moje powieści mają patologiczny ton. Z treści swojej korespondencji wnoszę, że najlepsze twory naszych czasów dogorywają w strasznych męczarniach. Najbardziej delikatne uczucia naszego *Wszystkie cytaty pochodzą ze wspomnianego wyżej wywiadu (przyp. tłum.). 169 wieku skręcają się z bólu. Znak to, że zmiana tuż, tuż. Ludzkość musi ponownie odkryć ukrzyżowanie, żeby na powrót dostrzeżono w nim uniwersalny symbol, a nie przejaw zwykłego sadyzmu, masochizmu lub arogancji. Trzeba je ponownie odkryć, bo tam jest człowiek. Na krzyżu". Za tytuł wywiadu posłużył cytat z wypowiedzi Cohena: "Od piętnastego roku życia jestem artystycznym banitą". Następnego dnia w "Timesie" ukazała się nieprzychylna recenzja płyty. W drugim zdaniu czytamy: "Na skali wyobcowania [Cohen] plasuje się gdzieś między Schopenhauerem a Bobem Dylanem, dwoma innymi sławnymi piewcami pesymizmu". Krytyk wróżył płycie pewien sukces, chociaż "chandra i soft rock" nie zawsze świetnie się sprzedają. "«Zuzanna» ma momenty dosyć strawnego surrealizmu" - pisał. Porównując Cohena do Dylana kładł nacisk na dzielące ich różnice: "Podczas gdy Dylan wścieka się z powodu swojego społecznego wyobcowania, Cohen zaledwie się tym smuci". Recenzja kończyła się jednak pozytywnie: "Muzyka pop już dawno powinna była wkroczyć w okres neokeatsowskiego znużenia życiem i Cohen z dużym prawdopodobieństwem może być w tym sezonie głównym przedstawicielem tego nurtu". W zestawieniach popularności "Piosenki Leonarda Cohena" wypadały skromnie, dochodząc wiosną do sto sześćdziesiątego drugiego miejsca na amerykańskiej liście przebojów, między "Young Rascals' Collection" i "These arę Songs" Petuli Clark. W Wielkiej Brytanii płyta doszła latem do trzynastego miejsca, co zapowiadało popularność Cohena w Europie. Columbia wydała również singel z "Zuzanną", ale nie wszedł on na listy przebojów. Leonard nie promował płyty trasą koncertową, głównie dlatego że nie czuł się pewnie na scenie. W Kanadzie ogólnokrajowy magazyn informacyjny "MacLean's" wydrukował niepochlebną recenzję płyty, zaczynającą się od słowa "szkoda". W artykule "Piękny nudziarz", który ukazał się w "Village Voice", skrytykowano nurt poezji folkowej, a Cohena uznano za jej głównego orędownika. "Cohen cierpi przepięknie w każdym dwuwierszu", pisał autor. Twórczość poety charakteryzowano jako przygnębiającą, ponurą i rozpaczliwą. Osiem miesięcy później "New York Times" umieścił go na jednej liście z Dylanem, Paulem Simonem. Rodem McKuenem i Laurą Nyro, widząc w nich nowe głosy poezji folk-rockowej. Cohen pojechał więc do Londynu, gdzie dla telewizji BBC nagrał dwa programy autorskie pod wspólnym tytułem "Leonard Cohen 170 śpiewa Leonarda Cohena". Wykonał w nich dwanaście utworów, między innymi: "Kim jestem, ty wiesz" (You Know Who I Am), "Jedno z nas nie może się mylić" i "Strzęp próby kostiumowej". Zapowiedź ostatniego utworu oddawała ówczesne przygnębienie Cohena. Mówił o pewnym czechosłowackim bardzie, którego ballady byty tak przygnębiające, że po ich wysłuchaniu ludzie wyskakiwali przez okna. Sam bard zresztą w ten sposób odebrał sobie życie. W swoim repertuarze Cohen miał porównywalny w nastroju utwór, "Strzęp próby kostiumowej", który wykonywał jedynie wtedy, gdy "otoczenie było na tyle pogodne, by zneutralizować jego rozpaczliwy ton". Leonardowi przyczepiano też etykietkę poety i pieśniarza lat sześćdziesiątych, chociaż trzymał się on z dala od większych ruchów tamtej dekady. "Nigdy nie poślubiłem ducha mojego pokolenia, ponieważ nie był dla mnie aż tak atrakcyjny [...]. Najczęściej sam jestem sobie sterem i okrętem. Pamiętam, że w latach sześćdziesiątych byłem podniecony w takim samym stopniu, jak wielu z nas. Chciałem kochać, tworzyć, rzucić sobie świat do stóp - zżerała mnie pazerność". Ruchowi folkowemu zarzucił gwałtowną komercjalizację. "Skończył się bardzo szybko; mamona zwyciężyła, nie napotkawszy żadnego oporu. Swoją niepokalaną czystość zawdzięczam temu, że nikt nie zaproponował mi dużych pieniędzy. Przypuszczam, że gdybym wypłynął na szersze wody, mogłoby się to odbyć kosztem pewnych cech mojego charakteru, które obecnie są postrzegane jako zalety". W poczuciu zagubienia, jakie mu towarzyszyło w Nowym Jorku, penetrował rozmaite ścieżki: seksualne, duchowe i farmaceutyczne. Jedną z nich była scjentologia. W 1968 roku, jadąc z Joni Mitchell hollywoodzkim Bulwarem Zachodzącego Słońca, spotrzegł budynek, przed którym kilka kobiet w sari rozdawało ulotki. Nad drzwiami widniał duży napis: "Scjentologia". Zapytany przez Mitchell, co to takiego, odpowiedział: "Jakaś porąbana religia". Minęło zaledwie parę tygodni, kiedy zadzwonił do niej z Nowego Jorku, oznajmiając, że przystał do scjentologów i że będą oni rządzić światem. Szybko jednak się rozczarował i już po kilku miesiącach zmienił zdanie. Miał nawet pewne trudności, żeby od nich odejść. Scjentologia kusiła go obietnicą oczyszczenia. ("Czy kiedykolwiek się oczyściłeś?", pyta w "Słynnym niebieskim prochowcu"). Słyszał ponadto, że Kościół scjentologiczny to dobre miejsce do nawiązywania znajomo- 171 ści z kobietami. 17 czerwca 1968 roku otrzymał scjentologiczne świadectwo dojścia do czwartego stopnia - Wyzwolenia. W tym czasie związek Cohena z Marianne dobiegał końca. Spotykał się z innymi kobietami, co było jakoby przejawem jego wielkoduszności i wynikało z dręczącej go w Nowym Jorku bezsenności. Wprawdzie nadal często widywał się z Marianne i Axelem, ale ich wspólna przyszłość jawiła mu się w czarnych barwach, o czym traktuje kilka jego utworów. "Żegnaj, Marianne" jest muzycznym zakończeniem ich związku. Ostatecznie rozstali się w 1968 roku. Chociaż Marianne nadal szalała na jego punkcie, rozumiała, że nigdy nie miałaby go wytączme dla siebie. "Moje nowe zasady sprzyjają nie satori*, ale perfekcji", pisał. W kolejnych związkach dążył właśnie do doskonałości, wykorzystując wcześniejsze doświadczenia. Wymagał poważnego, monogamicznego związku. Związek ten musiał jednak uwzględniać jego potrzebę wolności, z której czerpał siły twórcze. Marianne była zarówno natchnieniem, jak i ofiarą tej potrzeby. * Satori (jap.) - oświecenie, samourzeezywistnienie (przyp. tłum.). 8 Nie ma lekarstwa na miłość Dziewiętnastoletnią Suzanne Elrod Leonard Cohen poznał w windzie nowojorskiego hotelu Plaża. Miał tam wziąć udział w sesji scjentologicznej, kolejnym etapie na swojej wyboistej drodze ku oświeceniu. Elrod natomiast mieszkała w hotelu Plaża, wspierana finansowo przez pewnego biznesmena. Spotkali się, kiedy ona wysiadała z windy, a on do niej wchodził. Spojrzawszy na nią, odwrócił się i szybko przedstawił. Ich związek rozpoczął się niemal natychmiast. Niebawem Suzanne przeprowadziła się do mniejszego apartamentu w hotelu Chelsea. Suzanne i Marianne zupełnie się między sobą różniły. Marianne była opiekuńczą domatorką, Suzanne zaś - apodyktyczną despotką. Jej zmysłowa, lekko orientalna uroda oraz wyzywająca seksualność stanowiły atuty, dzięki którym zainteresowanie Cohena jej osobą nie słabło przez blisko dekadę. W tym czasie nigdy nie odmówił spełnienia jakiegokolwiek z jej żądań, dotyczących czy to strojów, czy domów. Wieloletni przyjaciel Leonarda z Hydry, George Lialios, powiedział, że obie kobiety "miały kocie cechy, przy czym Marianne była pumą, a Suzanne salonowym persem, który w każdej chwili mógł pokazać pazury". Marianne nie dawała się łatwo rozgryźć, jakby dostępu do niej broniła jakaś szklana kopuła. Była czuła, usłużna i wyrozumiała. W wypadku Suzanne Cohen odnosił wrażenie, że znalazł kogoś o równym swojemu temperamencie i intensywności przeżywania. Nie potrafił oprzeć się jej urodzie i zmysłowości. W domu na Hydrze obok ikon pozawieszała drzeworyty o erotycznej treści. Była Żydówką z Miami, kobietą piękną i skomplikowaną. "Boże, ilekroć widzę jej tyłek, zapominam o wszystkich bolesnych chwilach w naszym związku", zwierzył się kiedyś Leonard. Odkrywszy, 173 że Suzanne ma drobny charakter pisma, bardzo podobny do jego własnego, powiedział: "Obawiam się, że będziemy ze sobą przez długi czas". Różnica wieku między nimi nigdy nie miała wpływu na ich związek, niemniej jednak, kiedy w trakcie któregoś wywiadu Cohen podał swój wiek, przerwała mu słowami: "Leonardzie, nie mów, jaki jesteś stary". Cohen wybuchnął śmiechem i przytoczył wers trzydziesty drugi z rozdziału ósmego Ewangelii św. Jana "A prawda was wyzwoli". W pierwszym roku swojego związku wiele podróżowali: mieszkali na Hydrze, w nowojorskim Chelsea i krótko w Montrealu, początkowo u Roberta Hershorna, potem zaś w domku, który wynajęli w greckiej dzielnicy u podnóża Mount Royal. Podczas gdy Cohen pisał i komponował, Suzanne wysmażyła naprędce powieść pornograficzną. "Żeby nas rozśmieszyć", tłumaczyła. Dostała od niego żydowską obrączkę ślubną filigranowej roboty, chociaż w sensie dosłownym nigdy się nie pobrali. Ostatecznie zamieszkali w Nashville. W 1968 roku w Los Angeles Cohen poznał Boba Johnstona, czołowego producenta folk rocka w wytwórni Columbia. Właśnie za jego namową postanowił pojechać do Nashville, żeby nagrać swoją drugą płytę "Piosenki z pokoju". Johnston, producent płyt Dylana, po wysłuchaniu debiutanckiego albumu Cohena był zainteresowany produkcją kolejnego. Nashville było amerykańską stolicą wydawnictw biblijnych, określaną mianem "klamry Pasa Biblii"* i przez wielu postrzeganą jako modelowy ośrodek chrześcijaństwa o sympatiach przeważnie republikańskich. W sielskiej, zaściankowej scenerii Nashville wielkomiejski Zyd-ponurak musiał wyglądać osobliwie. Muzycznie Nashville ciążyło ku kiepskiej dwuznaczności i przesłodzonym aranżacjom. W 1969 roku wystartował program telewizyjny "Hee Haw", a na liście przebojów królował anty-protest song "Okie From Muskogee" Merle'a Haggarda. W jawnej sprzeczności z tym prostackim bezguściem stało muzyczne nowatorstwo i kunszt tworzących w Nashville artystów. Chet Atkins i producent Owen Bradley torowali drogę nowym brzmieniom. Ciekawe rzeczy tworzył Johnny Cash. Kris * Pas Biblii, ang. Bibie heit, potudniowe stany USA, charakteryzujące się tradycyjną religijnością, bliską protestanckiemu fundamentalizmowi (przyp. tłum.). 174 Kristofferson pisał piosenki, a w nocy pracował jako strażnik w Columbia Records. Elvis nagrywał w studiach RCA. Wcześniej zarejestrował tam dwie płyty Bob Dylan ("John Wesley Harding" i "Nashville Skyline"), a obecnie robiła to Buffy Sainte-Marie. Od czasów swojej pierwszej grupy, "The Buckskin Boys", Cohen zdradzał dziwne inklinacje do muzyki country i bezsensownie postrzegał siebie jako jej wykonawcę. W Nashville stawał się akurat modny nurt będący skrzyżowaniem popu i country, zacierający granice między tymi gatunkami muzyki. Piosenka "Ode to Billie Joe" w wykonaniu Bobbiego Gentry'ego weszła na szczyt obu list przebojów: country i popu. Glen Campbell miał za sobą nagranie "Wichita Lineman", a Ray Charles, długoletni ulubieniec Cohena, wydał drugą płytę z serii "Modern Sounds in Country and Western Musie". W marcu 1969 roku dwanaście utworów nagrał w ramach eksperymentu duet Bob Dylan i Johnny Cash. W kolejnych latach filozofia krzyżowania gatunków odradzała się cyklicznie, ze zmiennym powodzeniem. W Nashville Cohen znalazł pełnych entuzjazmu, profesjonalnych muzyków, którzy byli gotowi zaakceptować go jako starszawego poetę i obiecującego folk-rockowego pieśniarza. Kiedy Cohen powziął decyzję o wyjeździe do Nashville, początkowo był przeciwny wspólnej podróży z Suzanne. Ta jednak w noc poprzedzającą wyjazd zabawiła się wesoło z kilkoma mężczyznami, dając mu czytelny sygnał. Cohen był zły, ale uległ. Mając pętlę na szyi zgodził się, żeby z nim pojechała. Zatrzymali się w hotelu Noel, ale wkrótce postanowili się przeprowadzić do oddalonego o czterdzieści kilometrów od Nashville ospałego miasteczka Franklin, gdzie zamieszkali w małej chacie, swoim domu przez następne dwa lata. Chata należała do Boudleaux Bryanta, autora piosenki "Bye, bye Love" i innych przebojów "The Everly Brothers". Jej najemca, producent Bob Johnston, podnajął ją z kolei Cohenowi za siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie. Chata znajdowała się na pięciuset-hektarowej działce dziewiczego lasu, w którym rosły orzechy, kasztanowce, dęby, buki i jesiony. Płynął tam również strumień. Po okolicy włóczyły się dzikie pawie. Cohen zabawiał gości, imitując głosy ptaków. Cohen i Suzanne wiedli spokojne, wiejskie życie. Do Nashville jeździli wyłącznie na nagrania i spotkania z przyjaciółmi. Suzanne szyła długie suknie, pracowała w swoim warsztacie tkackim i zajmo- 175 wała się garncarstwem. Goście odwiedzający Cohena na farmie stwierdzali, że żyje on w odosobnieniu i prowadzi proste życie. W tamtym czasie kontynuował dietę makrobiotyczną (w latach 1965-68 byt wegetarianinem). Często jedynym poczęstunkiem, jaki mógł zaoferować, była herbatka sojowa. W Tennessee Leonard mógł też spełnić swoje marzenie zostania kowbojem. Do jego ulubionych miejsc w Nashville należał sklep z militariami, pochodzącymi z nadwyżek wojskowych. Dziennik z tamtego okresu zawiera zdjęcia różnych kolekcji broni; Cohen stał się poetą z rewolwerem. Któregoś razu wpadli do niego przyjaciele na popołudniowe strzelanie, przywożąc ze sobą cały arsenał. Cohen przyłączył się do nich, wyposażony w broń o największym kalibrze, jaką wtedy posiadał, pistolet "Walter PPK". Z rozbawieniem odnotował dysproporcję w sile ognia między sobą a resztą, wyrażając podziw dla sposobu ochrony przez Południe swoich kobiet. Kiedyś stwierdził, że potrzebuje konia i kupił go od Kida Marleya, kowboja z doskoku, a na stałe pijaka. Ten człowiek -legenda, przynajmniej w lokalnej skali, umiał śpiewać i grać na harmonijce i często robił to w duecie z Cohenem. Koń, okulały i permanentnie niechętny do współpracy, większość czasu spędzał na pastwisku, unikając montrealskiego kowboja, który w końcu jednak nauczył się na nim jeździć. Jednym z sąsiadów Cohena był cieszący się złą sławą Willie York. Pędził on nielegalnie bimber, a w przeszłości zastrzelił urzędnika skarbowego. O nim właśnie śpiewał piosenkarz Johnny Paycheck w swoim przeboju "Willie York, Big East Fork, Franklin, Tennessee". York doglądał Cohenowi chaty i ziemi, a przy okazji zwędził mu wiele rzeczy, w tym strzelbę. Był uciążliwym sąsiadem. Potrafił się do niego dobijać w środku szalejącej burzy i prosić o dwadzieścia dolarów, które zresztą dostawał. Pomimo tych kłopotów, urzeczony indywidualizmem Yorka, Cohen lubił jego towarzystwo. W Tennessee Suzanne czuła się na ogół dobrze. Niemniej jednak regularnie jeździła do Nowego Jorku i na Florydę. W utworze "Diamenty w kopalni" (Diamonds in the Minę) z trzeciego albumu "Pieśni miłości i nienawiści" Cohen śpiewa o zawodzie, jakiego doznawał, kiedy w skrzynce pocztowej na farmie nie znajdował żadnych listów od niej. Był jednak zadowolony z tego, że może komponować, nagrywać, żyć z dala od rozmaitych presji, jakim podlegał w Montrealu, jak również od intensywności przeżyć, będących udziałem Hy- 176 dry. "Przeprowadziłem się tam. Miałem dom, dżipa, karabinek, parę kowbojskich butów, dziewczynę [...], maszynę do pisania, gitarę. Wszystko, czego potrzebowałem". Tymczasem, zdaniem Suzanne, ich życie w Tennessee trąciło cynizmem: "Dopóki we wszechświecie był ktoś taki jak Cohen, czułam się w nim dobrze. Chodziłam na paluszkach - wszystko dla poety. Nasz związek przypominał pajęczą sieć. Był bardzo skomplikowany". W rolniczym Tennessee Cohenowi udało się stworzyć to, co miał na Hydrze - romantyczne odosobnienie, które pozwalało mu pracować. Nigdy jednak nie zdołał do końca wyzbyć się swojej melancholii. Wszelkie wątpliwości w tej kwestii rozwiewa wiersz "The Pro" (Fachura), utrzymany w tragikomicznym tonie utwór o pożegnaniu: Kilku zazdrośnikom zostawiam poślednią legendę mojego życia Tym nielicznym licealistkom które wolały mnie od Dylana Zostawiam moje kamienne ucho i franciszkańskie ambicje Nic tylko brać i korzystać. Nagrywanie "Piosenek z pokoju" (Songs from a Room) szło dobrze. Bob Johnston rozumiał delikatną naturę utworów Cohena, będących mieszanką poezji i muzyki. Podobnie jak John Hammond, pomagał mu przezwyciężać kłopoty podczas w pracy z innymi muzykami. Nagrań dokonywali w dużym, nowoczesnym studiu wytwórni Columbia przy Szesnastej Alei. Nad jego remontem i wyposażeniem czuwał osobiście Johnston. Wśród zatrudnionych przez niego instrumentalistów znalazł się Teksańczyk Charlie Daniels, wybitny skrzypek, który miał za sobą współpracę z Dylanem, a przed sobą - udaną karierę solową. Pierwsza sesja przebiegała chaotycznie. Na pytanie Cohena, co będą robić, Johnston zaproponował wyjście na hamburgera i piwo. Kiedy wrócili, Cohen ponowił pytanie. "Śpiewaj", usłyszał. Po pierwszym nagraniu wszedł do reżyserki, żeby ustalić, czy dobrze wypadł. "Tak", padła odpowiedź. Charlie Daniels wspomina, że doceniając warsztat muzyków, Cohen sam zdradzał wyjątkowe uzdolnienia. Johnston kazał im go słuchać, żeby się wczuli w jego piosenki. To było takie mieszanie kolorów: każdy musiał jakiś wybrać, żeby wszystko zaskoczyło. 12. Różne postawy... 177 Później Johnston określał album jako malowidło, nie płytę, a swoją rolę sprowadzał do "muzycznego goryla", chroniącego Cohena i jego muzykę przed sztucznymi wtrętami i fałszywymi dźwiękami. Ze względu na swoją kruchą fakturę materiał na płycie byt podatny na uszkodzenie. Johnston próbował wywołać efekt "jakby głos Cohena dochodził z wysokiej góry" bez uszczerbku dla jego czystości. Kiedy Cohen śpiewał "Partyzanta" (The Partisan), jeden z nielicznych utworów cudzego autorstwa w swoim repertuarze, Johnston uznał, że wzbogaciłyby go francuskie wokale. Pojechał więc z Cohenem do Francji, gdzie dograli głosy trzech miejscowych piosenkarek. W zamyśle Johnstona muzyka na "Piosenkach z pokoju" miała służyć uwydatnieniu języka. Producent całkowicie zrezygnował z perkusji, a gitarę elektryczną stosował oszczędnie. Sesje odbywały się nieregularnie, na każdą było zarezerwowane mnóstwo czasu. Johnston byt właśnie po nagraniach "Blonde on Blonde" Dylana i "Folsom Prison" Johnny'ego Casha, więc nowe brzmienie, jakie proponował Cohen, nie stanowiło dla niego zaskoczenia. Zdaniem Johnstona Cohen promieniował swoją psychoenergią. "Leonard zawsze patrzył w przyszłość, Dylan sięgał wzrokiem jutra", wyjaśnił w którymś z wywiadów. Grę Cohena na gitarze z pięknie budowanymi akordami porównał do pająka - czarnej wdowy -misternie przędącego swą sieć. Poznał się też na niekonwecjonalnej sile głosu Cohena, jego hipnotycznej mocy. Ale Cohen nie wyzbył się wątpliwości co do swojego głosu. O jednej z piosenek ["Nocna pani" (Lady Midnight)] pisał: "Głos brzmi niepewnie. W tamtych dniach przed wyjściem z domu zastanawiałem się kwadrans, czy włożyć czapkę, a po powrocie - pół godziny, czyją zdjąć". Mimo to w studiu był pewien, czego chce. "Johnston stwarzał atmosferę, w której chciało się dać z siebie wszystko, zebrać siły i znowu spróbować. Była to atmosfera wolna od osądów i krytycyzmu, pełna zachęty i aprobaty. Sprawiał to jego sposób poruszania się, kiedy śpiewałem: tańczyłby dla mnie". Roztaczał w studiu aurę ogromnej wielkoduszności. Proces nagrywania stawał się dla Cohena coraz łatwiejszy, na sesje chodził rozluźniony. W dzienniku zanotował: "Czytałem Zohar*, ćwiczyłem, z wolna wracało we mnie życie". * Główna księga kabały (przyp. ttum.). 178 Płyta wyszła w marcu 1969 roku. Posępna, surowa i obdarzona kolosalnym ładunkiem emocjonalnym, ugruntowała opinię o Cohenie jako księciu pesymizmu. W utworze "Kim jestem, ty wiesz" śpiewa: Czasami chcę cię nagiej Czasami dzikiej znów Noszącej w sobie dziecię me I mordującej płód*. "Ptak na drucie" (Bird on the Wire) stał się hymnem. Cohen miał w zwyczaju zaczynać od niego koncerty. Był dzwonkiem przypominającym mu o jego obowiązkach. Na którymś z przyjęć w Nashville Kris Kristofferson, który właśnie sam zaczął sprzedawać swoje piosenki, zarzucił Cohenowi, że część melodii "Ptaka" ukradł z "Mom & Dad's Waltz" Lefty'ego Frizella. Z drugiej jednak strony przyznał, że trzy pierwsze linijki tekstu ("Jak ptak na drucie / Jak pijak w nocnym chórze / Próbowałem na swój sposób być wolny")** mogłyby stać się jego epitafium. "Ptak na drucie" narodził się w Grecji: kiedy Cohen po raz pierwszy przypłynął na Hydrę, na wyspie nie było drutów - ani elektrycznych, ani żadnych innych. Wkrótce jednak przeprowadzono telefonizację: pojawiły się słupy, a na nich przewody. "Stałem w oknie, wpatrywałem się w nie i rozmyślałem, że tak oto dopadła mnie cywilizacja i że nie sposób przed nią uciec. Nie miałem już możliwości żyć w jedenastym wieku, co - jak mi zdawało - było dotąd moim udziałem. Taki był początek". Później zauważył, że na drutach siadają ptaki. Druga linijka dotyczyła wielu wieczorów, kiedy Cohen wraz z przyjaciółmi wchodził po nieskończenie długich schodach wiodących z przystani. Byli pijani i śpiewali. Często widziało się "trzech facetów obejmujących się ramionami, potykających na schodach i śpiewających swoje nieskazitelne tria". Piosenkę ukończył w 1969 roku, w hollywoodzkim motelu na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Singel ze "Starą rewolucją" (The Old Revolution) dotarł do sześćdziesiątego trzeciego miejsca amerykańskiej listy przebojów i odniósł niespodziewany sukces w Anglii. Powodzenie płyty we * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, Da Capo, Warszawa 1999, s. 156. ** Tamże, s. 158. 179 Francji spowodowało, że "Le Nouvel Observateur" nazwał Cohena "le folksinger de 1'annee" (folkowym piosenkarzem roku). Cohen wszedł do kulturalnego kanonu: zaczęto dowcipkować, że gdyby Francuzka miała tylko jedną płytę, byłby nią album Leonarda Cohena. Później ujawniono fakt, że czarne krążki z jego muzyką często zabierał na wakacje prezydent Georges Pompidou. W czasach pobytu w Nashville Cohen wybrał się w podróż do Włoch. W czerwcu 1969 roku dołączył do Franca Zeffirellego i Leonarda Bernsteina, którzy w willi pod Rzymem pracowali nad muzyką do filmu "Pieśń słoneczna" (Fratello Sole, Sorella Luna) o świętym Franciszku z Asyżu. Muzyka, skomponowana przez Bernsteina, miała odgrywać w filmie czołową rolę. Zadaniem Cohena było napisanie tekstów. Wraz z Zeffirellim Cohen udał się grobu św. Franciszka, gdzie poświęcił figurki metalowych ptaszków. Pomimo długich posiedzeń i wystawnych włoskich posiłków, podawanych przez młodych, przystojnych mężczyzn, praca szła opornie. Niezadowolony z takiego obrotu rzeczy, Leonard wyjechał do Rzymu, gdzie przypadkiem spotkał Nico. Jego dawna obsesja dała o sobie znać, ale nic z tego nie wyszło. Ostatecznie Zeffirelli zrobił swój film, ale bez Cohena, którego zastąpił Donovan. Po kilku falstartach Cohen zaangażował się w pisanie muzyki filmowej. W zabawny sposób został autorem piosenek do filmu Roberta Altmana "McCabe i pani Miller". Mianowicie, będąc w Nashville na nagraniu części materiału do trzeciego albumu, "Pieśni miłości i nienawiści", wyskoczył do kina na film Altmana "Brewster McCloud". Tak się złożyło, że wieczorem tego samego dnia, kiedy Cohen był ponownie w studiu, zadzwonił do niego Altman z pomysłem filmu na kanwie utworów z płyty "Piosenki Leonarda Cohena". Wyjaśnił, że pisał scenariusz, słuchając właśnie tej płyty. Na pytanie Cohena, kim jest, odpowiedział: "Wyreżyserowałem M.A.S.H.-a.". "Nie znam tego filmu", oznajmił Cohen, pytając rozmówcę, czy nakręcił jeszcze coś. "Cóż, zrobiłem film, który popadł w zupełne zapomnienie. Na pewno pan go nie zna. Nosił tytuł "Brewster McCloud". Reakcja Cohena była następująca: "Niech pan słucha, właśnie wróciłem z kina. Widziałem ten film dwa razy. Może pan mieć każdy mój utwór, jaki pan tylko chce!". Do filmu "McCabe i pani Miller" Cohen skomponował trochę muzyki intrumentalnej, chociaż ostatecznie Altman wykorzystał tylko jeden kawałek na gitarze jako podkład do monologu Warrena 180 Beatty'ego. Ścieżka dźwiękowa do filmu, wydana w 1971 roku, zawierała "Piosenkę obcego" (utwór otwierający), "Siostry miłosierdzia", "Zimową panią" i różne utwory instrumentalne. Po obejrzeniu zmontowanego obrazu (bez muzyki) Cohen nie krył przed Altmanem zawodu. Jednakże kilka miesięcy później, w Montrealu, kiedy zobaczył pełną wersję ze ścieżką dźwiękową, zadzwonił do Altmana, który akurat był w Londynie, i krzyknął mu do słuchawki: "Zapomnij o wszystkim, co mówiłem. To istne cudo!". Film spotkał się jednak z niejednoznaczym przyjęciem. W "New York Timesie" Yincent Canby pisał: "Reżyser, któremu przyświecały najpoważniejsze intencje, natrętnie forsuje wyeksploatowany symbolizm, podparty folkową ilustracją muzyczną, która oddaje ducha nie tyle poczciwego "Pacific Northwest"*, ile "Hungry i"**. Kilka miesięcy później, na łamach tej samej gazety, John Simon narzekał, że "ciche dialogi dobiegały z kącików ust aktorów znajdujących się w samym rogu ekranu lub całkowicie poza nim". Dalej pisał: "Niewiele jest do zobaczenia w tym filmie, a jeszcze mniej do posłuchania, nie licząc pretensjonalnych ballad Leonarda Cohena, które nijak się mają do fabuły". "Time" napisał, że ze swoim szorstkim głosem Cohen brzmi jak "Villon z odmrożeniami". Film nie cieszył się frekwencją, a Altman nazwał go największym niepowodzeniem w swojej karierze reżysera. Z Nasłwille Cohen pojechał do Los Angeles na ślub przyjaciela, Steve'a Sanfielda. Znali się z Hydry, gdzie ten Amerykanin z Massachusetts, biorący LSD, handlował starymi komiksami i haszyszem. Ponadto wyznawał tybetański buddyzm i mistycyzm. Planując pracę w obozie dla uchodźców z Tybetu, opuścił Hydrę i udał się do Kalifornii, gdzie usłyszał o buddyjskim misjonarzu zeń, roshim (nauczycielu) Joshu Sasakim. Jemu to właśnie przedstawił później Cohena. Roshi przybył do Stanów w 1962 roku, żeby zaszczepić na amerykańskim gruncie buddyzm zeń szkoły Rinzai. W odróżnieniu od * Wspólna nazwa stanów na Zachodnim Wybrzeżu USA, bez Alaski (przyp. tłum.). ** Klub folkowy w San Francisco, gdzie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych debiutowały grupy, takie jak "The Kingston Trio" i "The Brothers Four" (przyp. tłum.). 181 szkoły Soto, kładącej nacisk na stopniowe oświecenie, Rinzai wyznaje zasadę jego nagłości, wręcz eksplozji. Ten stan osiąga się poprzez oparte na surowych regułach zazen (medytacje), sanzen - spotkania z mistrzem, na których zadawane jest koan (paradoksalne pytanie), a także dzięki codziennej pracy i odpoczynkowi. Sanfield poznał roshiego, kiedy ten miał pięćdziesiąt siedem lat, z których czterdzieści jeden spędził w habicie mnicha, piętnaście jako mistrz i nauczyciel zeń, by wreszcie przewodzić małej, ale zwartej duchowo wspólnocie zeń w Gardena na przedmieściach Los Angeles. Garaż w swoim domu przekształcił w zendo (salę do medytacji), sypialnię - w sanzen, czyli pokój do sprawdzianów duchowych (w koncepcji zeń przestrzeń, w której odbywają się spotkania z mistrzem, nabiera ich cech, stąd wspólna nazwa), sam zaś sypiał na materacu w salonie. Podczas swojej pierwszej wizyty u mistrza, po wyczerpującej sesji zazen, ku swemu zaskoczeniu Sanfield został wpuszczony do sanzen, gdzie otrzymał pierwsze koan: "Pokaż mi głos Boga". Ponieważ nie potrafił sprostać zadaniu, natychmiast go wyprowadzono. Wrócił następnego dnia i został na trzy lata, wkrótce przenosząc się do garażu/'zendo, gdzie sypiał. W celu pozyskania funduszy na potrzeby coraz większej liczby uczniów roshiego i rozrastającego się zendo, jesienią 1967 roku San-fieid pojechał do Nowego Jorku. Tam w hotelu Penn Terminal spotkał się z dawno niewidzianym Cohenem, który właśnie nagrywał swoją pierwszą płytę. Raptem Leonard bardzo się zainteresował nauczycielem Sanfielda, chociaż w życiu ich obu ważną rolę nadal odgrywał judaizm. Którejś niedzieli wybrali się z Mortem Levittem w odwiedziny do grupy młodych chasydów. Idąc na spotkanie przez Washington Square Park, zobaczyli duży krąg tańczących ludzi, w którego środku intonował mantrę Swami Bhaktivedanta. Była to jego pierwsza wizyta i początki ruchu Hare Krishna w Ameryce. Do powiększającego się grona tańczących i mantrujących przyłączył się niebawem Allen Ginsberg. Cohen został w parku, a Sanfield i Levitt poszli na umówione spotkanie. Kiedy wrócili, krąg się rozpadał, a Cohen skomentował zjawisko dwoma słowami: "Ładna piosenka". Po powrocie z Nowego Jorku Sanfield zakochał się w żonie jednego z uczniów, za co z rozkazu roshiego na sześć miesięcy musiał opuścić sanghę (wspólnotę). Przeprowadził się z kochanką w góry Santa Ynez na południe od Santa Barbara. Kilka tygodni później roshi dał mu znać, że chce się z nim spotkać. Nie bez wahania przy- 182 zwolił na ich związek. Pobrali się po trzynastu miesiącach, w 1969 roku. Uroczystość zaślubin, której przewodniczył roshi, odbyła się w Cimarron Zeń Center - domu z przylegającym doń ogrodzonym terenem - w południowej części śródmieścia Los Angeles. Wkrótce dom stał się ośrodkiem amerykańskiej odnogi Rinzai i nadal jest jej główną świątynią w Stanach. Sanfield poprosił Cohena, żeby był jego świadkiem. Leonard, który mieszkał wtedy w Nashville, wcale nie odpowiedział na prośbę przyjaciela. Wysłał mu za to niezwykłe zdjęcie, najwyraźniej z polowania: u pasa wisiały mu wnętrzności jakiegoś zwierzęcia. Kiedy jednak w dniu ślubu Sanfield zjawił się w Cimmarron Center, Cohen już tam był. Przed uroczystością pomagał w kuchni. Nagle do środka wszedł jakiś niski japoński mnich, wyjął sobie coś z lodówki i zjadł. Po jego wyjściu Cohen dowiedział się, że był to roshi. Podczas uroczystości wiele miejsca poświęcono sławieniu dziesięciu przykazań zeń, dekalogu zakazującego między innymi: zabijania, rozwiązłości seksualnej, kłamstwa i dawania upustu gniewowi. Kiedy jednak doszli do piątego przykazania, zabraniającego się odurzać, wniesiono sake i rozpoczęto zabawę. Tak oto, w ten dwuznaczny sposób rozpoczął się dwudziestoośmioletni związek Cohena z zeń, przy czym dwuznaczność ta przewijała się w jego dalszym życiu. W kwietniu 1969 roku Cohen otrzymał Nagrodę Gubernatora Generalnego w dziedzinie poezji za "Wiersze wybrane 1956-1968" (Selected Poems, 1956-1968). W Stanach Zjednoczonych sprzedaż książki przekroczyła dwieście tysięcy egzemplarzy. Był to co prawda poetycki debiut Cohena na tamtejszym rynku, ale akurat wyszła jego druga płyta i zyskiwał popularność jako piosenkarz. We fragmencie całostronicowej reklamy płyty czytamy: "Poetycka wyjątkowość Leonarda Cohena polega na tym, że autor swoją poezję śpiewa [...]. Obecnie jest duże zapotrzebowanie na ten rodzaj twórczości". "Wiersze wybrane" sprzedawały się dobrze również w Kanadzie, chociaż gorzej niż w Stanach. Zawierały wybór z pierwszych czterech tomów poezji i dwadzieścia dwa nowe wiersze. Książka stanowiła przekrój twórczości Cohena na przestrzeni lat. Wydano ją w Anglii (1969), a przez następne cztery lata w Niemczech, Izraelu, Szwecji, Francji i Hiszpanii. Na wieść o nagrodzie Cohen wysłał 183 z Europy telegram następującej treści: "Uprzejmie proszę, by moje nazwisko usunięto z listy laureatów Nagrody Gubernatora Generalnego za rok 1968. Wszystkim, którzy chcieli mija przyznać, szczerze dziękuję za ich najlepsze intencje. Podświadomie łaknę tego zaszczytu, ale same wiersze kategorycznie żądają, bym poskromił apetyt". W anglojęzycznej Kanadzie nikt przed Cohenem nie odrzucił tej najbardziej prestiżowej z kanadyjskich nagród (i towarzyszącej jej nagrody pieniężnej w wysokości dwóch i pół tysiąca dolarów), chociaż miesiąc wcześniej to samo uczynił pisarz z Quebecu Hupert Aquin, twierdząc, że przyjęcie nagrody nie byłoby zgodne z jego poglądami politycznymi. Jako separatysta i członek "Rassemblement pour l'in-dependance nationale"*, Aquin uważał, że musi tak postąpić. Od tamtej pory, w celu uniknięcia kłopotliwych sytuacji, laureatów nagrody prosi się o ujawnienie swoich zamiarów przed podaniem ich nazwisk do publicznej wiadomości. Na przyjęciu wydanym przez Jacka McClellanda na cześć laureatów zjawił się niespodziewanie Cohen w towarzystwie quebeckiej powieściopisarki, Dianę Giguere. Przyjęcie odbywało się w Chateau Laurier w dniu uroczystego wręczenia nagród w Ottawie. Na widok Cohena wściekły Mordecai Richler zaprosił go skinieniem ręki do łazienki, mówiąc: "Chodź, chcę z tobą porozmawiać". Kiedy zamknęły się drzwi, spytał go uszczypliwie, dlaczego nie przyjął nagrody. "Nie wiem", odrzekł z wahaniem Cohen. "W wypadku każdej innej odpowiedzi zdzieliłbym cię w nos", 'wyrzucił z siebie rozgorączkowany Richler. W tamtych czasach Cohen nie uważał za konieczne "firmowania Kanady swoim nazwiskiem". Jak później wyjaśnił, w 1969 roku Kanada nie była tym, czym jest obecnie - realnym bytem potrzebującym tego typu wsparcia. Stał na stanowisku, że przyjęcie nagrody przez kogoś z Quebecu, w czasie gdy separatyści z tej prowincji żądali niepodległości, nie było całkiem na miejscu. Miał przyjaciół w ruchu separatystycznym i nie mógł tak łatwo się od nich odciąć. "Nie mam pojęcia, dlaczego zjawił się na przyjęciu", skomentował całą sprawę McClelland. Selekcji większości materiału do "Wierszy wybranych" dokonała Marianne. Zawartość zbioru odzwierciedlała zmianę tematyki twórczości Cohena: od wczesnego zainteresowania religią i własną tożsamością poprzez liryczną pochwałę miłości do bólu uwarunkowanego * Zgromadzenie na rzecz narodowej niepodległości (przyp. tłum.). 184 historią i stratą. Jednym z najbardziej znanych nowych wierszy w zbiorze była "Marita": MARITO PROSZĘ ZNAJDŹ MNIE MAM PRAWIE 30 LAT*. Ten zabawny apel Leonard wyskrobał na murze za stołem w ogródku słynnego montrealskiego "Le Bistro chez Lou Lou les Bacchantes" przy Mountain Street. Bistro działało w latach 1962-1998. Zbierali się w nim dziennikarze, pisarze, artyści, politycy i zwykłe szumowiny. Do stałych bywalców należeli: Pierre Trudeau, Renę Levesque, Jack Kerouac, Genevieve Bujold i Harry Belafonte. Siadywali wokół słynnego baru pokrytego blachą cynkową lub przy stolikach z marmurowymi blatami na zewnątrz. Tytułowa Marita nosiła nazwisko La Fleche. Była drobną, atrakcyjną brunetką z Manitoby, która w Montrealu prowadziła trzy sklepy z damską odzieżą. Po wyjściu ze sklepu przy Mountain Street szła do "Le Bar Zinc" (Bar Cynkowy), jak zaczęto nazywać bistro. Cohen też regularnie w nim bywał. Któregoś wieczora próbował bez powodzenia poderwać Maritę. Pacnęła poetę w głowę, mówiąc: "Idź swoją drogą, młody człowieku, i wróć, kiedy będziesz miał trzydziestkę". Cohen odpowiedział jej wyżej wspomnianym wierszem, chociaż ostatnio przyznał, że nie pamięta nawet, jak wyglądała. Krytycy mocno chwalili książkę zarówno w Kanadzie, jak w Stanach, aczkolwiek największy odzew wzbudziły nie duchowe poszukiwania, ale poezja miłosna. Reklama dzieła w "New York Timesie" zawierała "lament nowoczesnej gospodyni domowej" zaczerpnięty z magazynu "New York": "Jest bardzo trudno nosić mini, być na bieżąco z Leonardem Cohenem i nie zwariować, kiedy nie przywożą czystych pieluch z pralni". W wywiadzie, który ukazał się w "Timesie" 13 kwietnia 1969 roku, Cohen wyjaśnił, że nie ma żadnej różnicy między jego wierszami i piosenkami: "Jedne były najpierw piosenkami, inne wierszami, a jeszcze inne sytuacjami. We wszystkim, co piszę, pobrzmiewają gitary, nawet w powieściach". Lubił cytować powiedzenie Ezry Pounda: "Kiedy poezja oddala się zbytnio od muzyki, zanika". * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 130. 185 Od czasu "Wierszy wybranych" Cohen pisał zrywami. "Sita niewolników" ukazała się dopiero w 1972, "Śmierć bawidamka" - w 1977, a "Księga miłosierdzia" - w 1984 roku. Przeważyła twórczość muzyczna: w latach 1971-1985 Cohen nagrał siedem płyt. W jego życiu prywatnym zaszły zasadnicze zmiany; został ojcem, wyznawcą zeń i ustalił nowe reguły życia z Suzanne. Zdaniem części przyjaciół i krytyków twórczość muzyczna była u Cohena swoistym obniżeniem artystycznych lotów, niemniej jednak to właśnie muzyką zdobywał sobie publiczność. W czerwcu 1969 roku czasopismo "Saturday Night" poświęciło Cohenowi dziesięć stron. Z okładki wpatrywał się w czytelnika swoimi dużymi, ciemnymi oczami. Pionowy napis z lewej strony głosił: "Leonard Cohen: poeta w roli bohatera", nagłówek u góry zaś: "Mordecai Richler o wystraszonej elicie z Westmount". Jack Batten, nowy współredaktor czasopisma, analizował popularność Cohena-piosenkarza wśród młodzieży oraz rolę jego poezji i tekstów piosenek w uchwyceniu atmosfery epoki. Pewna osiemnastolatka zdawała relację z odwiedzin u Cohena w jego pokoju hotelowym, po których stwierdziła: "Wydaje się wyższy, niż jest w rzeczywistości. Słyszałam to samo z ust innych kobiet". Cohen znalazł się w gronie trzydziestu twórców przedstawionych na billboardach, które porozlepiano w metrze w Toronto. Pomysł ten, zrodzony w głowie Maxa Laytona, syna Irvinga, był oryginalnym sposobem promocji literatury i kultury Kanady. Na plakacie z Cohenem, zatytułowanym "Podziemna poezja", widniało zdjęcie poety zrobione przez kanadyjskiego fotografa Sama Tatę i tekst romantycznego "Go by Brooks" (Chodząc nad strumieniami) z "Wierszy wybranych". W 1969 roku Cohena krytykowano, że nadal mieszka na greckiej wyspie, pomimo zamachu "czarnych pułkowników", który miał miejsce 27 kwietnia 1967 roku i zapoczątkował w tym kraju okres prześladowań. Na swoją obronę Cohen mówił, że w wypoczynku w kraju rządzonym przez faszystów nie widzi zdrady ludzkości. "Miałem tam dom, przyjaciół. Swojego pobytu nie traktowałem w kategoriach kolaboracji. Wręcz przeciwnie". Dwa wiersze, pod wspólnym tytułem "I Threw Open the Shutters" (Otwarłem na oścież okiennice), z tomu "Siła niewolników", unaoczniają cenę, jaką przyszło zapłacić innym, i katusze, które cierpieli. Drugi z wierszy kończy się następująco: 186 Przysiągłem na stonce że przyjmę radę przyjaciela i z mojej poezji usunę wszystkie dowody a o jego poprzebijanych stopach zapomnę. Sukces, jaki w 1969 roku odniosły "Piosenki z pokoju", skłonił Cohena do wyjazdu w pierwszą trasę koncertową. Objęła ona wyłącznie Europę, podobnie jak dwie inne w latach 1972 i 1974. Pierwsze tournee po Ameryce Północnej Cohen odbyt dopiero w listopadzie 1974 roku, rozpoczynając je w nowojorskim "Bottom Linę", a kończąc w Phoenix, w "Celebrity Theater" w marcu 1975 roku. Następnym razem zagrał w Nowym Jorku dziesięć lat później. Bob Johnston sformował grupę w składzie: Charlie Daniels, Roń Cornelius, Bubba Fowler i on sam (chciał zostać w domu, ponieważ nie uważał się za klawiszowca, ale po naleganiach Cohena ustąpił). Składu dopełniały dwie wokalistki: Corlynn Hanney i Sue Mussmano. Pierwszy koncert dali w Hamburgu 4 maja 1970 roku, a potem jeszcze w sześciu miastach. W Hamburgu Cohen przywitał się z tupiącą niemiecką publicznością wzniesioną ręką i okrzykiem: "Sieg Heil!". W Paryżu zaprosił rozentuzjazmowanych widzów na scenę. Chociaż panował nad tłumem, organizatorzy wezwali policję. Koncert rozpoczął "Ptakiem na drucie", bardziej recytując tekst niż go śpiewając. W Kopenhadze wyprowadził ludzi na ulicę i powiódł ich do swojego hotelu. W londyńskiej Royal Albert Hali grał dla dziesięciu tysięcy wielbicieli. Zdaniem krytyka "dał pokaz urzekającego samoudręczenia, zostawiając po sobie niezatarte wrażenie dojmującej pustki". Osobliwa melancholia Cohena przysporzyła mu wiernych brytyjskich słuchaczy. "Rozchodzi się wiadomość, że przyjeżdża Cohen i wszystkie bilety są wyprzedane, po prostu - pisała jedna z londyńskich gazet. - Zakrada się na scenę, kiedy ludzie jeszcze narzekają na niewygodne siedzenia [...]. To, że ktoś jest sam, mówi, niekoniecznie znaczy, że jest samotny. Cohen ma wyjątkowy dar używania w swobodnej wypowiedzi formalnych metafor". 25 lipca zespół wystąpił na festiwalu w Forest Hills (stan Nowy Jork). Koncert zapisał się w pamięci z powodu deszczowej pogody i złego nagłośnienia. Mimo to jeden z recenzentów stwierdził, że bar- 187 wa głosu Cohena robi większe wrażenie niż sama poezja: "Śpiewa on w sposób pozbawiony emocji, jego glos jest płaski jak ściana, ale o teksturze stiuku". Inny krytyk zauważył, że z upływem czasu ten efekt się zaciera. Bob Dylan, nierozpoznany i niezatrzymany przez ochronę, wszedł za kulisy, gdzie pogratulował Cohenowi i grupie udanego występu. W sierpniu zespół wrócił do Europy, żeby zagrać na festiwalu w Aix-en-Provence i na wyspie Wight. W Provence, jadąc na koncert, utknęli w wielkim korku. Bob Johnston powiedział kierownikowi trasy, Charliemu Danielsowi, żeby załatwił kilka koni. Większość muzyków pochodziła bowiem z Tennessee lub z Teksasu. W stajni przylegającej do wiejskiego zajazdu, w którym nocowali, były konie. Dosiedli ich i z przewodnikiem ruszyli na przełaj do miejsca przeznaczenia. Ku swemu zdziwieniu po drodze natknęli się na francuską restaurację urządzoną w stylu typowego teksańskiego baru. Dziesięciu kowbojów i jeden montrealski Żyd, który konno nauczył się jeździć na letnim obozie, zatrzymało się i uwiązało swoje rumaki przy jedynym słupku służącym do tego celu na terenie południowej Francji. Weszli do środka, w strojach mogących uchodzić za kowbojskie. Wprawili tym w osłupienie nielicznych klientów i ziścili marzenia właścicieli. Po kilku butelkach wina ponownie dosiedli zwierząt i pojechali na koncert. Postanowili, że najefektowniej będzie wjechać na scenę konno; uczynili tak, pomimo obaw Charliego Danielsa, że scena się zapadnie. Cohen również spróbował widowiskowego wjazdu na białym koniu, którego pieszczotami trzeba było skłonić do wejścia po stromej pochylni. Dokładnie w chwili kiedy jeździec pozdrawiał publiczność, zwierzę odwróciło się do niej zadem. Wtedy grupka maoistów zażądała zwrotu za bilety, ponieważ cuchnęło to kapitalistyczną prowokacją. Wyzwali Cohena od faszystów. Na scenę poleciały butelki. Odgłosy tłuczonych reflektorów członkowie grupy wzięli za wystrzały. Cohen powiedział do mikrofonu, że niezadowoleni mogą wejść na scenę. Jednocześnie dawał im do zrozumienia, że wykonawcy są również uzbrojeni. Był to popis kowbojskiej brawury muzyków z amerykańskiego Południa, gdzie ludzie rodzą się w siodle z bronią u pasa. "Jeśli nie podoba się wam to, co słyszycie, chodźcie tu i weźcie mikrofon. Do tego czasu będziemy śpiewać", powiedział Cohen. Koncert, choć z trudnościami, trwał więc dalej. Tego wieczora grupa towarzysząca Leonardowi otrzymała nazwę "The Army". 188 Koncert na wyspie Wight, 31 sierpnia 1970 roku, nie był ani odrobinę łatwiejszy. Wystąpili o czwartej rano, po Hendriksie, który przed zejściem podpalił scenę. Trzystutysięczna publiczność padała z nóg. Na chwilę przed występem Cohena ktoś podłożył ogień w sektorze dla specjalnych gości. Obudzony przez organizatorów Cohen wyszedł na scenę w prochowcu i piżamie, żeby się nastroić, co trwało dwadzieścia minut. Dopiero kiedy się przebrał w kurtkę safari i dżinsy, rozpoczął występ. Grupa zagrała siedemnaście utworów, przeważnie dużo wolniej niż zwykle, częściowo wskutek oddziaływania mandraksu. Cohen zarecytował również trzy wiersze, podobnie jak piosenki, w zwolnionym tempie. Następnie odbył się czternastominutowy bis. "Cohen dokonał najbardziej diabelskiej sztuczki, jaką kiedykolwiek widziałem -wspomina Kristofferson - obłaskawił Bestię. Zbolały głos jednego człowieka uczynił to, czego przez trzy dni bez powodzenia próbowało kilku najlepszych muzyków na świecie". Zalowi Yanofskiemu, muzykowi ze swojego zespołu, Kristofferson powiedział, że życzyłby sobie takiego podkładu dla swoich piosenek. "Szefie, Leonard jest poetą-katastrofistą. Ty jesteś alkoholikiem", obruszył się Żal. "Melody Maker", brytyjskie pismo muzyczne, nie było tak entuzjastyczne: "Leonard Cohen to stary nudziarz. Niech lepiej wraca do Kanady, z której przede wszystkim nie powinien był nigdy wyjeżdżać". Ricky Farr, organizator koncertu na wyspie Wight, był zły z powodu stawki, którą wynegocjował Cohen. "Nafaszerowany narkotykami - mówił - sprzedaje nam głodne kawałki o miłości, pokoju i całej reszcie tych bzdetów. Sądzę, że Leonard Cohen jest starym nudziarzem, który otrzymuje zbyt wysokie honoraria. Powinien wrócić do Kanady". Pomimo pewnych niepochlebnych recenzji trasa zakończyła się sukcesem. Po części miało to związek z uświadomieniem sobie przez Cohena faktu, że po latach izolacji od świata potrafił do niego wrócić. "Stwierdziłem, że nie mogę żyć jak tchórz. Musiałem śpiewać albo być nikim. Zacząłem również słuchać dobrych rad i pozwalać ludziom, żeby mnie kochali [...]. Wiedziałem wszystko o samotności, nic natomiast o wspólnocie i jedności". Tę metaforę zawdzięczał częściowo "I Ching". "Księgę Przemian" zgłębiał jeszcze na Hydrze, skupiając się na fazach zgodnego współżycia i rozłamu na przestrzeni dziejów oraz czynnikach kształtujących daną chwilę. "Ta książka była mi nauczycielem. Pomyśla- 189 łem, że nadszedł czas, by ludzie zjednoczyli siły we wspólnym dziele. Czuję, że świat przeżywa renesans wielkiego zjednoczenia [...]. Chcę go poprowadzić ku nowej wrażliwości", powiedział w jednym z wywiadów. Przychylna reakcja paryskiej publiczności na jego apele o spokój, kiedy wokół panował chaos, była dla niego znakiem, że porozumienie i jedność są możliwe. Jeśli u podstaw takiej, a nie innej drogi twórczej Cohena leżało cierpienie, to śpiew je ukoił. W części trasy koncertowej Cohenowi towarzyszył jego adwokat i doradca, Marty Machat. Od 1969 roku do śmierci w roku 1988 reprezentował on Cohena i dbał o jego interesy. W 1973 roku zaangażował się również w produkcję musicalu offbroadwayowskiego "Sisters of Mercy, A Musical Journey into the Words of Leonard Cohen" (Siostry miłosierdzia, podróż muzyczna w świat słów Leonarda Cohena). Przedstawienie współfinansowała wytwórnia Columbia. Swoje wsparcie jednak wycofała, kiedy z funkcji prezesa usunięto Clive'a Davisa, wielbiciela Cohena. Royal Winnipeg Ballet wystąpił w Paryżu z "The Shining People of Leonard Cohen" (Ludzkie ideały Leonarda Cohena), pierwszą z kilku produkcji teatralno-tanecznych na podstawie jego twórczości. Pomysłodawcą tańca, opartego na cyklu dziewięciu wierszy miłosnych Cohena, recytowanych podczas baletu, był Brian MacDonald. Wiersze przedzielały wstawki taneczne wykonywane w ciszy lub z podkładem dźwiękowym: śmiechem i elektronicznie zniekształconymi słowami. Po Paryżu krążyła plotka, że Cohen jest w mieście i być może pojawi się na przedstawieniu. Plotka okazała się fałszywa. Balet zebrał przychylne recenzje francuskiej prasy. Pod koniec lipca wystawiło go National Arts Centre w Ottawie. Tymczasem w rodzimej Kanadzie, Dalhousie University w Halifaksie nadał Cohenowi doktorat honoris causa. Decyzję motywowano tym, że dla wielu stał się on "symbolem ich własnego bólu, wyobcowania i niepewności"; za sprawą "Pięknych przegranych" zaś - "wyrazicielem zagubienia i rozterek odczuwanych przez całe pokolenie". Czasopismo "Globe and Maił" przyznało mu tytuł "Piosenkarza roku". W uzasadnieniu położono nacisk na inteligencję i powierzchowność Cohena, będące czymś więcej niż tylko rekompensatą jego braków wokalnych. Cohen odwzajemnił się żartem, że chociaż nie ma najlepszego głosu, wypracował pewien sposób artykułowania piosenek. Po tournće Cohen wrócił do Nashville, gdzie zaczął nagrywać trzecią płytę; nie mógł jednak skupić się na pracy. "Wszystko, do- 190 słownie wszystko wokół mnie zaczęło się rozpadać: mój duch, moje zamierzenia, moja wola. W efekcie wpadłem w długotrwałą i głęboką depresję. Ponadto zacząłem wierzyć w te wszystkie negatywne rzeczy, które ludzie mówili o sposobie mojego śpiewania. Zacząłem nienawidzić barwy mojego głosu". Ale przyczynami tej depresji było raczej regularne już branie narkotyków, twórcze rozterki i niestabilny związek z Suzanne. Jej pogarda dla tego, co robił, wzbudziła w nim niewiarę w prawdziwość jej miłości. Skarżył się, że jest dla niego nieprzyjemna i wini go za swoje wady. "Zakochałem się w iluzji", pisał. Tymczasem ona szukała w życiu czegoś innego: bezpieczeństwa, sukcesu i materialnego przetrwania. "Siedząc na wprost niej w hotelowej jadalni, mogłem myśleć wyłącznie o znajomych truciznach: o uzależnieniu i miłości. Miała w sobie coś odpychającego i to mnie w niej fascynowało", zanotował w dzienniku. Jego małżeństwo stawało się więzieniem. Ten okres apatii i wyobcowania w życiu Cohena oddają przygnębiające tony "Pieśni miłości i nienawiści". W wywiadzie dla "Weekend Magazine", powiedział: Czasem mam wrażenie, że moje życie jest przebojem sezonu i że jestem największym komikiem mojego pokolenia. Ale muszę iść naprzód. Nie mogę zostać piętnastolatkiem i prawiczkiem. Więc teraz jestem trzydziestosześciolatkiem, w dodatku pazernym. I chcę taki być. Kiedyś nie mogłem przebywać w jednym pokoju z czterema osobami, lecz tylko z uwielbiającą mnie dziewczyną. Teraz czuję się lepiej. Im bardziej pospolicieję, tym większą troskę okazuję innym. Próbuję się uleczyć i mogę to uczynić wyłącznie zdobywając władzę nad światem. To jest moja przygoda. A największą potrzeba? Być interesującym dla siebie. "Gdziekolwiek jestem, znalazłem się za sprawą cierpienia. Uczyniło ono ze mnie buntownika przeciwko własnej słabości", przyznał. Przez prawie dekadę nie mógł się uwolnić od nowego bólu, który lada chwila miał go dopaść. Próbował różnych terapii i narkotyków, od LSD i kokainy, po scjentologię i I Ching. Odnosił wrażenie, że pewna doza cierpienia działa pouczająco: "Trzeba odświeżać swoją osobowość, by można było wieść życie adekwatne do swojej pozycji społecznej i egzystencjalnych dylematów". 9 Fanfary i kurtyna z żyletek Tytuł trzeciej płyty, "Pieśni miłości i nienawiści", oddawał dwuaspektowość życia Cohena po trasie koncertowej. W miarę jak zeń stawał się dla niego coraz ważniejszy, do jego związku z Suzanne zaczęło się wkradać napięcie. W 1972 roku urodził im się syn Adam, a w dwa lata później - córka Lorca. Cohen uwielbiał swoje dzieci, ale na pierwszym miejscu, jak zawsze, pozostała twórczość. W latach 1971-1997 wydał pięć płyt i tylko dwie książki. Ta płodność nie przyniosła mu jednak popularności. Z tego powodu czuł się zepchnięty na margines, a jego alienacja i wątpliwości narastały. Odnosił się krytycznie do swojego głosu, uważając, że nie pasuje do śpiewanego materiału. Miał depresję i brał narkotyki. Krążyła wręcz plotka, że zamierza zakończyć karierę muzyczną. Wprawdzie nadal tworzył, ale liczba jego słuchaczy zmalała, a wsparcie ze strony wytwórni płytowych osłabło. Producentem "Pieśni miłości i nienawiści", nagranych w marcu 1971 roku w Nashville, został ponownie Bob Johnston; dogrywki zrobiono w Londynie. Wiele utworów było przeróbkami wersji z wcześniejszych okresów. "Joanna d'Arc" powstała w nowojorskim Chelsea, a "Lawina" (Avalanche) i "Strzęp próby kostiumowej" jeszcze dawniej. Inny utwór, "Miłość woła cię po imieniu", była niewiele zmienioną wersją utworu z 1967 roku, dla którego zabrakło miejsca na poprzednich płytach. Cohen przerabiał swoje stare utwory, co stało się widoczne także na jego ostatnich płytach. "Joanna d'Arc" była dla Cohena swoistym eksperymentem; oto bowiem na nakładających się ścieżkach jednocześnie śpiewa i mówi tekst ballady. Pomysł ten zaczerpnął ze znanego z literatury palimpsestu: "Za model posłużyły mi rękopisy, na których spod nowych linijek wyzierają stare. W tamtej konkretnej chwili uznałem to za wła- 192 ściwy zabieg. Przypominało to obrazy Larry'ego Riversa, na których widać wcześniejsze szkice". Z tej płyty pochodzi również "Słynny niebieski prochowiec" - powtórnie opowiedziana historia trójkąta miłosnego. Utwór, noszący pierwotnie tytuł "Letter" (List), opowiada o nieuleczalnej depresji w związku z utraconą miłością. Oś ballady stanowi prochowiec kupiony przez Cohena w Londynie w 1959 roku, a później skradziony z mieszkania na poddaszu w Nowym Jorku, wynajmowanego przez Marianne i Axela. "Zdaniem Elizabeth, mojej londyńskiej przyjaciółki, wyglądałem w nim jak pająk [...]. Bardziej brawurowo wisiał na mnie, kiedy wyprułem podszewkę, a prawdziwego splendoru nabrał po naszyciu na spłowiałe rękawy skórzanych łatek". Melancholijny ton, oddający nieszczęśliwe położenie Cohena i narastającą w nim depresję, utrzymuje się na całej płycie. Ukończenie "Zeszłorocznego człowieka" (Last Year's Mań) zajęło mu pięć lat, niemniej obecny w utworze motyw paraliżu wewnętrznego i chylenia się ku upadkowi był wciąż aktualny. Lecz świetlik w dachu jest jak skóra z bębna, którego nigdy nie naprawię I zaiste, cały deszcz pada na utwory zeszłorocznego człowieka. Cohen nie był do końca zadowolony z "Pieśni miłości i nienawiści". "Każda kolejna z moich trzech pierwszych płyt wpędzała mnie w coraz większe kompleksy, chociaż muzycznie się rozwijałem", mówił kilka lat później. Franciszek Schubert stwierdził kiedyś, że ilekroć chciał napisać pieśń o miłości, wychodziła mu pieśń o bólu i na odwrót. Cohen musiał zmagać się z tym samym problemem. Tylko nieliczni właściwie odbierali bezdenną rozpacz płynącą z jego utworów. Chwalono jego melancholię, podczas gdy w rzeczywistości Leonard wkroczył na teren swoistej komercyjnej depresji. Doszło do tego, że sam krytykował płytę za to, że jest "tak samo monotonna jak poprzednie i stanowi minimalny postęp". Ponadto swój głos uważał za nieautentyczny, pełen niepokoju i sprzeczności. To, co robił, określił mianem "europejskiego bluesa". Krytycy ostrzegali słuchaczy, że słuchanie Cohena w piękny, słoneczny dzień jest niemożliwe. Don Lowe, w niewydanej powieści 13. Różne postawy... 193 "Perennial Orgasm", opisuje szczegółowo przygody niejakiej Oressii, która, przybywszy na Hydrę w poszukiwaniu Cohena, wpada w ręce pewnego irlandzkiego poety. Podjętą przez niego próbę uwiedzenia kobiety udaremnia monotonna muzyka Leonarda Cohena, skutecznie zabijająca w obojgu siłę pożądania. I mimo że dwie pierwsze płyty zyskały w Kanadzie status złotych, to trzeciej ta sztuka się nie udała. Oddzielne wydanie nut z tekstami utworów także nie zwiększyło jej sprzedaży. Przez następne kilka miesięcy, w związku z przygotowaniami do trasy koncertowej, Cohen nadal występował i doskonalił brzmienie. Grono jego słuchaczy powiększyło wejście na ekrany filmu Altmana "McCabe i pani Miller". Na początku 1971 roku założył w Anglii wydawnictwo "Spice-Box Books Ltd.". Szybko jednak zorientował się, że do efektywnego wydawania książek potrzebuje brytyjskiego wspólnika; i tak w sierpniu tego roku wespół z magnatem muzycznym Tonym Strattonem-Smithem, szefem wytwórni płytowej Charis-ma, założył w Londynie wydawnictwo "Charisma Books". Działalność edytorską zamierzali rozpocząć od "Wierszy wybranych" Irvinga Laytona, przedruku wydania oficyny "McClelland & Stewart". Nastąpiło to jednak dopiero po sześciu latach. W marcu 1972 roku Cohen wrócił do Nashville na próby przed europejską trasą koncertową, która miała objąć dwadzieścia trzy miasta. Na dwa dni przed planowanym wylotem grupy do Dublina, w studiu A Columbii Cohen przesłuchał dwie piosenkarki. Donnę Washburn i Jennifer Warnes. Jennifer mieszkała w Los Angeles, a w Nashville nagrywała akurat program telewizyjny. Od sekretarki dowiedziała się, że Cohen szuka piosenkarek do chórków. Głosy obu, a zwłaszcza alt Warnes, pięknie kontrastowały z wokalem Cohena. Jak im wyjaśnił: "Potrzebuję żeńskich głosów do wspólnego śpiewania, ponieważ mój własny wprawia mnie w przygnębienie. Musicie go osłodzić". Obie zostały zaangażowane. W tym czasie Cohen zmagał się z logistycznym zabezpieczeniem trasy koncertowej, a jednocześnie próbował rozwiązać problemy osobiste. "Po prostu gonię w piętkę - mówił w wywiadzie z tamtego okresu. - W tym kociokwiku sam się sobie dziwię, że jeszcze nie zwariowałem, starając się doprowadzić tę trasę do skutku. Zazwyczaj jednak zataczam się od otrzymywanych ciosów. Bez wątpienia sam je na siebie ściągam. Sądzę, że każdy jest kowalem swego losu". W celu poprawy złego samopoczucia przedsięwziął radykalne środki 194 zaradcze: pościł, ćwiczył, praktykował jogę i medytował. Pragnąc odnowić związki z Montrealem, zimą 1972 roku kupił domek przy St-Dominique Street i dwupoziomowe mieszkanie w tej samej okolicy. Oznaczało to jego powrót do Montrealu. Nadal jeździł co jakiś czas do Nashville na nagrania, chociaż nie dzierżawił już farmy. Jeden poziom w mieszkaniu stał się pracownią rzeźbiarską Morta Rosengartena, drugi - studiem muzycznym Cohena. W domku zamieszkał z Suzanne, a od września z ich synkiem - Adamem. Zróżnicowana pod względem etnicznym okolica przypadła mu do gustu, tak że trzy lata później kupił w niej kolejne trzy nieruchmości. Bob Johnston sugerował sfilmowanie trasy koncertowej po Europie. W charakterze reżysera zatrudniono Tony'ego Palmera, mającego w dorobku obraz o Tomie Jonesie. Producentem filmu, zatytułowanego "Bird on the Wire" (Ptak na drucie), został adwokat Cohena, Marty Machat. Premiera odbyła się w roku 1974 w londyńskim Rainbow Theatre. Film ukazuje Cohena podczas koncertów oraz w sytuacjach, kiedy przekamarza się z muzykami i próbuje podrywać kobiety. Leonard patrzył krytycznie na artystyczne pretensje reżysera: chciał, żeby film byt surowym, dokumentalnym zapisem trasy. Prawie pół roku go przemontowywał, wydobywając głębsze realia swojej muzyki, kosztem ogranych schematów wizualnych. Kontrola nad procesem produkcji miała dla niego zasadnicze znaczenie, podobnie jak w wypadku debiutanckiego zbioru poezji i pierwszej płyty. Pragnął, by film oddawał specyfikę muzyki wykonywanej na żywo, by ukazywał jego kontakt z publicznością. Dopiął swego, ale powstały obraz ukazywał też emocjonalne rozbicie głównego bohatera. Cohen poczuł się zdemaskowany, a wystawianie swoich słabych punktów na publiczny widok uznał za niewłaściwe. Tournee nie minęło bez przygód. Przed koncertem w Wiedniu okazało się, że instrumenty utknęły na granicy z Niemcami. Usłyszawszy o tym (w łazience), Cohen powiedział: "Rany boskie, zaśpiewamy a cappella". W sali koncertowej zespół poprosił publiczność o przyniesienie z domu swoich instrumentów. Tym sposobem, choć z opóźnieniem, występ doszedł do skutku. W Kopenhadze fatalne nagłośnienie rozzłościło widownię i trzeba było zwracać pieniądze za bilety. Wręczał je osobiście Cohen, starając się udobruchać niezadowolonych wielbicieli. Natomiast w Niemczech, gdzie dał sześć koncertów, podczas występu w Berlin Sportpalast powitał rozhukaną publiczność proroczymi słowami Goebbelsa, które notabene 195 padły w tym samym miejscu: "Wolt Ihr den totalen Krieg?" (Czy chcecie wojny totalnej?). We Frankfurcie, gdzie w swojej własnej ocenie grał słabo, opowiedział następującą historię. Kiedyś spacerowałem po Nowym Jorku podczas burzy śnieżnej. Nagle znalazłem się za człowiekiem, który na plecach płaszcza miał przylepiony następujący napis: Proszę, nie mijaj mnie Całkowicie oślepłem Ale ty masz oczy i widzisz Proszę, nie mijaj mnie. Kiedy jednak spojrzałem temu człowiekowi w twarz, dostrzegłem, że nie był ślepy, przynajmniej fizycznie. Na następnym rogu zrównałem się z nim i spytałem, po co nosi ten napis. Odpowiedział: "Człowieku, myślisz, że miałem na myśli wzrok?". Dlatego napisałem tę piosenkę. W Londynie występował ponownie w Royal Albert Hali. "Mimo że sala pękała w szwach, odnosiło się wrażenie, że każdy ma obok siebie puste miejsce - relacjonował krytyk «Melody Makera». Zapanowała taka cisza, że można było usłyszeć, jak spada niezużyta chusteczka higieniczna. To ogromne skupienie stawało się pod wieloma względami nieznośne. Odkaszlnąć byłoby grzechem". Cohen zszedł ze sceny, po czym, wywołany burzliwymi oklaskami, wrócił na bis. Jednakże, ku ogólnemu zaskoczeniu, wziąwszy mikrofon, powiedział: "Nie mam już w sobie żadnej piosenki". Zazwyczaj kończył koncert, schodząc cicho ze sceny, na której zostawiał gitarę i książki. W jerozolimskim Pałacu Sportu Jad Eliahu rozpętało się prawdziwe piekło, kiedy Cohen zszedł ze sceny w połowie występu. Wzruszony i we łzach, wyjaśnił, że nie jest w stanie dalej śpiewać i że publiczność należy zwrócić pieniądze. Ten stan wywołały narkotyki i świadomość, że koncert wieńczący trasę odbywa się w świętym mieście, Jerozolimie. W garderobie roztrzęsiony Cohen nie uległ prośbom muzyków i menedżera, żeby wrócił na scenę. Podsłuchawszy ich rozmowę, kilku izraelskich organizatorów koncertu wyszło do publiczności z następującą wiadomością: Cohen nie wystąpi, a kasa zwraca pieniądze za bilety. Młodzi ludzie zareagowali na to odśpiewaniem hebrajskiej pieśni "Zim Szalom" (Niesiemy wam pokój). Tymczasem za kulisami Cohen postanowił nagle, że się ogoli. Szukając golarki, szperał w futerale na gitarę i wtedy spostrzegł kopertę z LSD. Najwyraźniej przeleżała tam kilka lat. "Mo- 196 że spróbujemy?", spytał członków grupy. "Czemu nie?", podchwycili. "Wtedy rozerwałem kopertę i niczym eucharystią obdzieliłem wszystkich małymi porcjami narkotyku", wspominał po latach. Szybkie golenie, papieros i przy ogłuszającym aplauzie znowu był na scenie. Kiedy zaczął grać, ujawniło się działanie LSD: zobaczył tłum zespolony w wielką postać Przedwiecznego ze snu proroka Daniela*. Przedwieczny, który był świadkiem całej historii, spytał go: "Czy to już wszystko, na co cię stać? Staraj się albo wracaj do domu", brzmiało upomnienie. Cohen akurat śpiewał z uczuciem "Żegnaj, Marianne", kiedy jak żywa pojawiła mu się przed oczami. Rozpłakał się. Próbując ukryć łzy, odwrócił się do grupy, i zobaczył, że oni również łkają. Wzruszenie wykonawców było tak silne, że koncert szybko się skończył. Przed odjazdem do hotelu Cohen i gitarzysta Roń Cornelius weszli jeszcze na pobliskie wzgórze porośnięte lasem. Kiedy wrócili, dach sali koncertowej oświetlała fantastyczna poświata nocnego nieba. Na początku koncertu Cohen powiedział publiczności: "Są wieczory, kiedy człowiek unosi się ponad ziemię, są i takie, kiedy jest ciężki jak głaz [...]. Dzisiaj nie możemy się oderwać od podłogi [...]. Dzisiaj moje pierwiastki: męski i żeński, nie chcą się ze sobą spotkać". Ostatecznie jednak zwyciężył, koncert zakończył się sukcesem. Trasy koncertowe paraliżowały Cohena. Ryzyko, że dozna upokorzenia, wydawało mu się zbyt duże. Monotonia podróży, hotele, próby dźwięku, konferencje prasowe, wielbiciele i koncerty sprawiały, że pod koniec trasy był wykończony. Zapytany w jej trakcie przez pewnego brytyjskiego dziennikarza, co się u niego działo od 1970 roku, odpowiedział: "Próbowałem zachować równowagę między wstawaniem i upadaniem". Cohen nigdy nie był tak bezbronny jak podczas tej trasy, wspomina Jennifer Warnes. Otwierał się przed publicznością, a sposób interpretacji utworów zdradzał jego uczucia. Pracując z nim, Warnes uświadomiła sobie, że "życie jest sztuką, a Bóg - muzyką". Swoją obecnością i zachowaniem mógł doprowadzić ludzi do płaczu, co też często robił. Sceniczna żywiołowość Cohena i muzyków sprawiała, że często improwizowali nowe piosenki i melodie. Był to ich wielki atut. Warnes utyskiwała na swój śpiew podczas tournee. Bob Johnston krzyczał więc na nią, żeby uważniej słuchała melodii i nie śpiewała wszystkiego na jedno kopyto. Cohen * Dn 7, 9 (przyp. tłum.). 197 z kolei cały czas coś pisał i pod koniec trasy miał gotową wstępną wersję "Hotelu Chelsea". Pewnego dnia, kiedy jechali przez północną Francję, Warnes pokazała Cohenowi szereg listów pisanych do siebie o sobie. Przy narodzinach dano jej na imię Bernadette, ale później matka zmieniła je na Jennifer. Teraz pisała do swojego wcześniejszego ja, pochłonięta poszukiwaniami istoty własnego bytu. Cohen natychmiast pomyślał, że to dobry temat na piosenkę: napisał słowa, a ona skomponowała muzykę do "Song of Bernadette", którą później nagrała na płycie "Famous Blue Raincoat". Wiosną i latem 1972 roku wspólne życie Cohena i Suzanne stawało się coraz trudniejsze. Cohen wyraźnie przeżywał miłosne rozterki. Kolejny raz zwrócił się ku narkotykom, mistycznym naukom, "wytężaniu pamięci i szukaniu słownictwa, które opisałoby rytualny apetyt sprzed wielu nocy". Pisał: "Zostawiłem cię dla piosenki z moim podpisem... [ale] chcę być bardziej niewzruszony niż skała i przyjąć na siebie grzechy, przez które cierpię; chcę się pozbyć tego, co trzyma mnie w tym bolesnym skurczu lub robić wszystko, co tylko rozkażesz". Uświadomił sobie, że Suzanne nie przepada za jego religijnymi uniesieniami i lekceważy medytacje, którym się oddawał. Kiedy jednak wrócił do domu "po tym, jak kochał się z inną" i wyszedł, żeby pisać, po cichu usiadła obok niego za barem w "Rainbow" przy Staniey Street. "Kiedy piszę te słowa, tylko trochę odciąga mnie od pracy". W tym burzliwym okresie prowadził dziennik, w którym opisał, w pouczającym akapicie, swój proces twórczy: Pytasz mnie, jak piszę. Oto, jak piszę. Pozbywam się jaszczurki. Starannie unikam kamienia filozoficznego. Wyprawiam pogrzeb mojej dziewczynie. Usuwam swoją osobowość z każdej linijki, toteż wolno mi wypowiadać się w pierwszej osobie, kiedy tylko chcę, bez obawy urażenia swej potrzeby skromności. Następnie daję spokój. Oddaję drobne przysługi mojej matce albo komuś takiemu. Obżeram się. Obwiniam najbliższych o rujnowanie mego talentu. Wtedy przychodzisz ty. Moją jest radosna wieść*. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. M. Karpiński, s. 260. 198 W wywiadzie z wiosny 1972 roku Cohen nawiązuje do właśnie ukończonej "Siły niewolników", tomu poezji będącego zapisem bólu i depresji charakterystycznych dla jego twórczości z kilku poprzednich lat. Maszynopis, który złożył w wydawnictwie, nosił tytuł "Songs of Disobedience" (Pieśni nieposłuszeństwa), ale zabrał go, poprawił i zmienił tytuł na "Siłę niewolników". W wywiadzie tłumaczył, że nie opisał wprost swojego bólu, gdyż nie da się tego zrobić: "Potrzebowałem aż osiemdziesięciu wierszy, żeby przedstawić swoje obecne położenie. Moim zdaniem zwalnia mnie ono z wszelkiej odpowiedzialności za upublicznienie sprawy. Wyłożyłem to w książce". Chociaż był niezadowolony z powodu zasadniczo zawężonej tematyki wierszy, odnosił wrażenie, że oddaje ona stan jego umysłu. Bardziej niż kiedykolwiek interesował się przyjęciem książki. Tłumaczył to następująco: "Mam przeczucie, że wychodząc ze swoimi problemami do czytelników, być może popełniam błąd". Jednym z pierwszych, życzliwych czytelników książki był Irving Layton. We wpisie z 4 grudnia 1972 roku do egzemplarza będącego własnością Cohena, bronił jego stanowiska: "Liczy się tylko to, że słowa z tej książki zapadają głęboko w pamięć. Ich moc tkwi w sile, jaką trzeba mieć, żeby być słabym - przy tej i wielu kolejnych okazjach. Czy to w przebłysku talentu, czy też z chęci przejścia do nieśmiertelności trzeba jakoś zdefiniować swoją indywidualną siłę (odwagę?) bycia słabym [...]. Czasami Bóg objawia swą mądrość przez słabość poety". To kredo często przyświecało Cohenowi w pisaniu poezji bardzo osobistej i pełnej różnorakich tęsknot. We wrześniu 1972 roku, nie czekając na urodziny syna, Cohen wyjechał do Londynu, gdzie niespodziewanie dotarła do niego wiadomość o tajemniczej śmierci w Hongkongu jego bliskiego przyjaciela, Roberta Hershorna. Wiadomość ta wywarła na nim piorunujące wrażenie, złagodzone tylko częściowo przez telefon od Suzanne, że urodził im się syn Adam. Natychmiast wrócił do Montrealu, żeby powitać syna i pochować przyjaciela. Na cmentarzu Szaar Haszomajim z bólem sypnął łopatę ziemi na trumnę, zgodnie z żydowskim zwyczajem oddania przez żywych honoru zmarłym, kiedy już znajdą się w dole. "Hershorn, mój duchowy wspólnik, wspólnik w lenistwie i miłości, odszedł - pisał w notatniku. - Hershornie, ty, który spośród wszystkich znanych mi ludzi pierwszy przyszedłeś na ten świat, pierwszy doznałeś znużenia i pierwszy odszedłeś; ta zdradzająca 199 ignorancję pisanina jest dla ciebie". Po czterech latach od śmierci Hershorna, Cohen napisał projekt dedykacji (nieopublikowanej) do "Śmierci bawidamka". Opisuje w nim rolę Hershorna w swoim życiu: Byłeś Lwem naszej Młodości, Ortem Doświadczenia, Niedźwiedziem naszego Lasu, najwyżej skaczącym Jeleniem naszej Wyobraźni [...]. Moim muzycznym uczniem, wojennym nauczycielem, wielbicielem Boga. Pierwotnym jak Wybuch [...]. Towarzyszem, Towarzyszem, Towarzyszem zamordowanym przez Położne w Hongkongu, pochowanym w montrealskim śniegu kilka tygodni później, poczerniały i odęty, pod nadzorem chasydów. W roku 1979 Cohen pamiętał o Hershornie, zamieszczając dedykację na płycie "Ostatnie piosenki" (Recent Songs): "Nieżyjącemu już Robertowi Hershornowi. który wiele lat temu włożył mi w ręce książki starych perskich poetów, Attara i Rumiego. Ich wyobraźnia wpłynęła na kilka piosenek, a zwłaszcza «Gości» (The Guests) i «0kno» (The Window)". W 1994 Cohen opublikował poemat prozą "Robert Appears Again" (Robert zjawia się znowu). Pobudzony narkotykiem prowadzi ze swoim przyjacielem zmyśloną rozmowę w paryskiej kafejce. Jak mu wyznaje: "Wygląda na to, że niczego nie potrafię doprowadzić do końca. Wpadłem w prawdziwe tarapaty". Pod koniec żartobliwie go karci, że bez uprzedzenia "znowu zniknął, nie wiadomo na jak długo". Po narodzinach syna związek Leonarda i Suzanne stał się jeszcze bardziej niepewny. "To był ciężki czas", wspomina Cohen. Szukając pomocy, opuścił Montreal i udał się do Kalifornii na górę Mount Baldy w odwiedziny do mistrza zeń. "Zacząłem od potrzeby zreformowania samego siebie", wyjaśnił w wywiadzie z 1983 roku. W związku z tym zadzwonił do Steve'a Sanfielda, który mieszkał wtedy na północ od Nevada City w Kalifornii, prosząc go o spotkanie z roshim. "Nie mogę zapomnieć o tym kocie. Zabierz mnie do niego", powiedział. Sanfield zawiózł Cohena do Cimarron Zeń Center, gdzie roshi poczęstował ich herbatą. Rozmowa się nie kleiła, ale roshi kazał Sanfieldowi przywieźć przyjaciela na Mount Baldy w górach San Gabriel, gdzie znajdował się opuszczony chłopięcy obóz skautowski, kupiony przez wspólnotę Rinzai. Wiosną 1971 roku zaczął tam działać Mount Baldy Zeń Center. Sanfield przywiózł Cohena do ośrodka i odjechał. Jedyna rada, jakiej mu wcześniej udzielił, dotyczyła pozycji lotosu: "Będzie 200 bolało jak diabli. Nie ruszaj się, bo tylko pogorszysz sprawę". Była akurat zima i w górach zalegał śnieg. Po trzech dniach w ośrodku Cohen nabrał pewności, że dosięgła go zemsta za drugą wojnę światową. Japoński nauczyciel i Geshin, przełożony mnichów rodem z Niemiec, kazali "grupce amerykańskich smarkaczy chodzić o trzeciej rano w sandałach po śniegu". Biały puch padał im na talerze w jadalni. Po kilku tygodniach Cohen nie wytrzymał surowej dyscypliny, górskiego chłodu i uciekł z ośrodka. Pojechał do gorącego Meksyku. Z upływem czasu uznał jednak roshiego za miłego człowieka w typie dawnych rabinów, nie za bardzo go jednak rozumiał. Stwierdził zresztą, że pobyt w ośrodku nie jest mu potrzebny. Najadł się żeń-szenia i ruszył do Tijuany. Po powrocie do Los Angeles zadzwonił do Suzanne: razem pojechali do Acapulco. Tamte przeżycia opisuje wiersz "Ucieczka" (Escape) z "Siły niewolników". Nawet teraz gdy spoczywamy tu w Acapulco jak gdyby w swoich ramionach kilku młodych mnichów drepcze gęsiego wśród śniegu na górze Mount Baldy drżąc bez celu w świetle księżyca wśród medytacji zwracają się ku nam błogosławiąc naszej miłości*. Z Acapulco pochodzi zdjęcie zrobione w hotelowej łazience, na którym Cohen, ostrzyżony na buddystyczną modłę, wpatruje się przenikliwie w jakiś niewidoczny punkt. W jednej ręce trzyma cygaro, druga zaś spoczywa na pasku. Po raz pierwszy to właśnie zdjęcie, bez żadnego podpisu, pojawiło się na odwrocie obwoluty "Siły niewolników" (1972); za drugim razem natomiast zajęło całą okładkę płyty "Piosenki na żywo". Inne zdjęcie z Acapulco przedstawia Cohena siedzącego na brzegu wanny. Artysta sprawia na nim wrażenie trochę mniej groźnego i bardziej rozluźnionego niż na pierwszym. Pomimo ucieczki podczas pierwszego spotkania z zeń, Cohen w końcu do niego wrócił. "Marzyłem o tym, tęskniłem za czymś takim - mówił w 1984 roku. - Nie wierzyłem w istnienie formalnego systemu, duchowej techniki, ale one istniały. Nie było w tym żadnego oszołomstwa. Siłą woli można było dokonać cudów". Zaczął * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 175. 201 dość regularnie ćwiczyć. Przez pewien czas, we wczesnych latach siedemdziesiątych, byt sekretarzem roshiego. Jeździł z nim do różnych klasztorów trapistów, gdzie czasami prowadził sesshins (duchowy trening) dla mnichów. Koan, jakie zadawał im roshi, było zawsze takie samo: "Jak pojmujesz Jezusa Chrystusa, kiedy robisz znak krzyża?". W "Sile niewolników" próbował rozwikłać problem dwuznaczności sztuki, która nie była już w stanie odciągnąć go od osobistych obowiązków. Złościł się brakiem natchnienia: Gdzie są te wiersze przez które porzuciłem wszystko co kochałem*. "Sita niewolników" była książką trudną i kłopotliwą w interpretacji. Radykalnie zrywała z kręgami tematycznymi poprzednich zbiorów poezji. Mitologię debiutanckiego tomiku "Porównajmy mitologie", romantyzm "Szkatułki ziemi" i historyczność "Kwiatów dla Hitlera" zastąpiło obrzydzenie do samego siebie, a nawet seksu. "Pod wieloma względami tę książkę lubię najbardziej ze wszystkich, jakie napisałem. Rzadko kiedy zdarzało mi się spłodzić coś równie mocnego", powiedział w wywiadzie z 1993 roku. Wiersz "Era Wodnika" (Aquarian Age), w którym podsumowuje swoje życie, kończy się następująco: Witaj w tej księdze niewolników którą napisałem gdy bawiłeś na wygnaniu szczęśliwy skurwysynu a ja musiałem znosić wszystkich rozmamłanych kłamców Ery Wodnika**. Książka zawiera elementy humoru, zazwyczaj w formie satyry: Przyjdź do mojego pokoju Myślałem o tobie i podrywałem samego siebie***. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 199. ** Tamże, s. 189. ***Tamże,s. 187. 202 Cohen jest szczery w kwestii seksu. Opisuje czteromiesięczny związek z dwudziestoletnią Valentią, chwile spędzone z Terez w hotelu Chelsea i pożądanie, jakie w nim wzbudza przygodna kobieta: Może byś tak podeszła do mojego stolika bez majtek Dosyć już mam działania z zaskoczenia. Dzięki spóźnionej sławie może w końcu mieć piętnastolatki, których nie mógł zdobyć w młodości: Teraz je mam to bardzo przyjemne nigdy nie jest za późno Wszystkim wam radzę zdobyć sławę i pieniądze. Jak żartobliwie przyznaje przed samym sobą: Mam już za sobą najlepsze lata poetyckiego rzemiosła Lepiej sobie radzę w garderobie z Sarą. Jego celem jest "pisać ze współczuciem o fałszu w ludzkim sercu". W "Sile niewolników" Cohen wprowadził motyw, który podejmował w późniejszej twórczości, zwłaszcza w "Śmierci bawidamka": niszczącego wpływu miłości i piękna na wyobraźnię i natchnienie. Wyraził to w ironicznie, choć trafnie zatytułowanym wierszu "The Progress of My Style" (Rozwój mojego stylu). Pokazuje w nim, dlaczego jego sztuka doznaje niepowodzenia. "Każdy człowiek w taki lub inny sposób zdradza rewolucję. To jest mój sposób", stwierdza zjadliwie, przyznając się do zdrady swojej przeszłości, miłości i sztuki. Kiedy odwrócił się od własnej tożsamości, to samo uczyniły w stosunku do niego poezja i miłość: Całkowicie straciłem talent Nie umiem już napisać wiersza Teraz możecie mi mówić Len lub Lennie. 203 O "Sile niewolników" wyraził się obrazowo w wywiadzie z 1975 roku: "Zupełnie jakbym od stóp do głów zdezynfekował się w chlorku. Chciałem powrócić do swojego kokona - czysty". Każdy wiersz w książce zwiastował przy tym ten sam motyw graficzny: kontur żyletki. W 1973 roku Cohen obrywał od życia na wszystkich frontach. Wskazuje na to nigdzie niepublikowany rozrachunek, który przeprowadził ze sobą latem tamtego roku: Mam trzydzieści osiem lat, metr siedemdziesiąt dwa wzrostu, sześćdziesiąt jeden kilo wagi, ciemne włosy i orzechowe oczy. Mieszkam w Montrealu. Jest lato 1973 roku. W tej chwili towarzyszą mi uroczyste tony skrzypiec dochodzące z radia. Wykonywałem zwykłe zawody. Przez jakiś czas bytem piosenkarzem popowym. Występowałem z własną grupą. W trasie nadarzały mi się liczne okazje do nawiązywania znajomości z dziewczętami. Szalałem na ich punkcie, choć z czasem - już tylko na punkcie ich cip. W dupie mam twój pogląd na godność człowieka, ponieważ nie mieszczę się w żadnym z poglądów. Nie obchodzi mnie, kim jesteś, ani jaką szlachetną formę tortury wyznajesz. Możesz zamknąć tę książkę. Nie przychodź do mnie, kiedy jesteś miły i zioniesz chłodem. Przyjdź, kiedy będziesz nieprzyjemny i będziesz emanował ciepłem, a wtedy usłyszysz pewną fascynującą opowieść, opowieść o tłustym, umarłym świecie. Cohen miał teraz maleńkiego syna, imponujący dorobek, ale niespokojną głowę. Przestał pisać piosenki i kochać Suzanne. "Podczas gdy ona cierpi, ja mam okazję pooddychać wolnością i pod zwałami tłuszczu poszukać swojego ciała", pisał w marcu. Dwa dni później dorzucił: "Słucham cygańskich skrzypiec, mój dżip rdzewieje w Tennessee i jak zwykle jestem żonaty z niewłaściwą kobietą". Ich związek stał się niczym więcej jak tylko "walką o strzępy wolności, wyrównywaniem rachunków". Płyta "Piosenki na żywo", wydana w kwietniu 1973 roku, przeszła niemal niepostrzeżenie. Był to ostatni album, który przed dziesięcioletnią przerwą wszedł na listy przebojów w USA. Zawierał wybór utworów koncertowych z tras w latach 1970 i 1972. Mroczny w nastroju, choć nierówny, był jednak spontaniczny. Materiał muzyczny przygnębiał, a fotografia na okład- 204 ce straszyła. Na płycie znalazł się niezwykły tekst pióra mato znanej, chorej umysłowo artystki i poetki Daphne Richardson. We fragmencie czytamy: "Do przemiany doszło w wyniku szalonego, mistycznego uderzania twojego ciała o moje. Twoja dusza weszła do mojej i doszło do jakiegoś zespolenia, którego INTENSYWNOŚĆ omal mnie nie zabiła". Daphne nawiązała kontakt z Cohenem, kiedy próbowała wydać zbiór poetyckich kolaży, składających się z urywków twórczości Cohena, Dylana i własnych. Cohen lubił czytać jej listy i regularnie do niej pisywał. Na jej ekscesy, jako objawy choroby, patrzył przez palce. Siła wyobraźni Richardson pociągała Cohena, jej twórczość plastyczna wydała mu się kusząca. Zapragnął, żeby zilustrowała "Siłę niewolników". Spotkali się Londynie podczas jego trasy koncertowej w 1972 roku. Miesiąc później, kiedy zadzwonił do swojej londyńskiej agentki z informacją dla Daphne, że do książki będą potrzebne jej prace, dowiedział się, że trzy dni wcześniej popełniła samobójstwo, skacząc z Bush House w Londynie. W liście pożegnalnym wspomniała o nim. Muzyka na płycie koncertowej stanowiła kontynuację tematów z "Pieśni miłości i nienawiści". Jej producentem był ponownie Bob Johnston. Płytę rozpoczyna "Maleńki prolog" (Minutę prologue) z koncertu londyńskiego (1972), recytacja na temat niezgody i bólu rządzących światem, które nie znikną, chociaż muzyka może naprawić powodowane przez nie szkody. Jeden z najważniejszych utworów .na płycie, "Wydaje się tak dawno, Nancy" (Seems So Long Ago, Nancy), podtrzymuje przewodni motyw śmierci i rozpaczy. Jak wynika z przypisu na okładce, opowiada o pewnej samobójczyni z Montrealu, którą Cohen poznał w 1961 roku. Była córką sędziego. Prowadziła lekkomyślne życie, sypiając z kim popadło i rodząc wreszcie dziecko, które jej odebrano. Zastrzeliła się w swojej łazience. W Domu Uczciwości jej ojciec był sądzony W Domu Tajemnicy nie było już nikogo*. Płyta spotkała się z negatywnym przyjęciem. Ktoś puścił plotkę, że Cohen zamierza wycofać się z działalności muzycznej, co zdener- * Tamże, s. 157. 205 wowałojego adwokata i wywołało poruszenie w wytwórni płytowej. Przebąkiwano też o samobójstwie. W marcu 1973 roku podczas wywiadu niemal bez przerwy palii papierosy swojego rozmówcy i sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie. Na pytania odpowiadał wymijająco, zapadał w długotrwałe milczenie. Cohen zawsze przejawiał skłonności samobójcze, wyzierały one z jego żałobnych pieśni. Jak jednak przyznał: "Jestem za stary, żeby się targnąć na życie. Byłoby to niesmaczne". Do sporu wokół odejścia Cohena od muzyki włączyła się nieświadomie "Toronto Star", dając wiarę doniesieniom z Anglii, jakoby Cohen wycofał się z show-biznesu. Po otrzymaniu w siedzibie "Melody Makera" złotej płyty za sprzedaż dwustu pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy debiutanckiego longplaya, przekonany, że może liczyć na dyskrecję rozmawiającego z nim dziennikarza Roya Hollingwortha, Cohen powiedział: "Po prostu dłużej nie zniosę myśli o pozostaniu w branży. Osiągnąłem stan, kiedy najzwyczajniej nic nie piszę". Po tygodniu rozwinął kwestię wyzbycia się złudzeń i decyzji o "ostatecznym wyplątaniu się z mechanizmów show-biznesu", co z kolei branża uznała za wymierzony w siebie atak. Powiedział, że postanowił o tym dziesięć miesięcy wcześniej, kiedy przekroczył bramę buddyjskiego klasztoru w Kalifornii. Nadal zamierzał pisać piosenki, ale tylko takie, które sam uzna za dobre. W późniejszym wywiadzie dla "Toronto Star" odniósł się do zamieszania, jakie wywołały jego uwagi o odejściu z rynku muzycznego. "Nigdy tego nie zrobiłem ani nie ogłosiłem. Całą winę za to nieporozumienie ponosi pewien angielski dziennikarz. Rozmawialiśmy o stanie show-biznesu i jego depresyjnym charakterze. Zaznaczyłem jednak, że nie chcę zobaczyć nagłówka w rodzaju: Leonard Cohen rzuca branżę muzyczną i idzie do klasztoru. Tydzień później biorę pismo do ręki i co widzę? Właśnie taki nagłówek, który poszedł na cały świat". Nikt nie był bardziej zaskoczony tą wiadomością niż adwokat Cohena, Marty Machat, który przez kilka następnych dni obdzwaniał wydawców muzycznych i szefów wytwórni płytowych z zapewnieniem, że jego klient jest w pełni sił twórczych. Komentując stwierdzenie o "odejściu z branży", Cohen powiedział: "Jak mógłbym odejść z czegoś, w czym nigdy nie byłem? Nikt mnie do niczego nie zmusza. Mam na koncie trzy trasy koncertowe, a płyty wydaję co dwa, trzy lata. Nie jest to wiele jak na piosenkarza. Zawsze mogłem grać to, co chciałem. Od czego tu odchodzić?". 206 Jak na ironię, w czasie całego tego zamieszania żywo interesowano się jego twórczością. Na lipcowy Festiwal imienia George'a Bernarda Shawa nowojorski reżyser teatralny, Gene Lesser, przygotował przedstawienie "Siostry miłosierdzia", oparte na piosenkach i utworach literackich Cohena. Po premierze, w jednej z kanadyjskich gazet pojawił się następujący nagłówek: "Sztuka kręcąca się wokół łóżka ofertą dla ludzi bez uprzedzeń". W Nowym Jorku sztukę wystawiła scena off-Broadway Theatre de Lys. Clive Barnes z "New York Timesa" zjechał przedstawienie, pisząc: "Jeśli było ono, jak głosił program, muzyczną wyprawą w twórczość Leonarda Cohena, to szczerze mówiąc żałuję, że wziąłem w niej udział". Barnes skrytykował również autobiograficzny wątek sztuki: "Pan Cohen może sobie być bożyszczem kobiet, niestety nie wypada tak dobrze ani jako poeta, ani muzyk. W poezji się mizdrzy, a w muzyce nie odkrywa Ameryki". Zresztą samemu autorowi przedstawienie się nie spodobało. Cohen czuł, że jego życie staje się walką o przetrwanie. Sposobność uczestnictwa w prawdziwej wojnie była zbyt kusząca, żeby mógł się jej oprzeć. W sierpniu 1973 roku wrócił z rodziną na Hydrę. Chcąc się jednak sprawdzić i uciec od zamieszania w życiu osobistym^ na kilka dni przed październikowym świętem Jom Kipur, kiedy Egipt i Syria zaatakowały państwo żydowskie, poleciał z Aten do Izraela. Zrobił to częściowo z chęci przysłużenia się sprawie, a częściowo, "żeby się otrząsnąć po karierze muzycznej pozbawionej treści". W nieopublikowanym utworze prozą "The Final Revison of My Life in Art" (Ostateczna korekta mojego życia w sztuce), podawał jeszcze jeden powód: "Między nami jest tak okropnie, że pojadę zatrzymać egipską kulę. Fanfary i kurtyna z żyletek". Na miejscu, w Izraelu, powiedział prasie, że przyjechał dostarczać rozrywki wojsku podczas konfliktu i odbyć pokutę". Dodał, że w przeszłości popierał żądania Arabów, domagających się zwrotu ziem zajętych przez Izrael w wyniku wojny sześciodniowej w 1967 roku, obecnie jednak stoi po stronie państwa żydowskiego. Opuszczając Hydrę, Cohen zostawił za sobą trudności życia z Suzanne. Pisał: "Jakimże ciężarem dla kobiety musi być to, że została stworzona do wnoszenia na górę poronionych błogosławieństw [...]. 207 Muszę zgłębić nienawiść, jaką do niej żywię oraz to, jak pod wpływem samotności i oddalenia przekształca się ona w pożądanie". Miał wrażenie, że Suzanne podcina mu skrzydła i nie pozwala osiągnąć sukcesu: "Nigdy nie stałem się symbolem czegokolwiek wzniosłego i robionego z nerwem [...]. Grupa grata jak nienakręcona katarynka, za wolno i za słodko. Muzycznego ducha zaatakował grzyb, a wysokie aspiracje zainfekowały dar słowa". Zawarł ze sobą układ: "Nie będę się pieprzył w Ziemi Świętej, chyba że z Prawowitą Żoną". Na lotnisku dostał ostatnie wolne miejsce na lot do Tel Awiwu. Szybko zrewidował swoje stanowisko: Nic nie może mnie powstrzymać. Mój los się odmienił. Umundurowane dziewczęta uśmiechają się na widok mojego lotniskowego stylu. Z wielką przykrością zostawiam je tu wszystkie. Ten człowiek podróżuje. Znowu jestem szczupły, wolny i silny duchem. Możemy się teraz zakochać, już to zrobiliśmy, nieważne, żegnaj. Siedząc na ziemi obok swojej skórzanej torby czuł, że rzuca się w oczy. Wstąpił na lotniskową pocztę. Po wyjściu został zatrzymany przez ubranego po cywilnemu pracownika ochrony, który w męskiej toalecie wypytał go o cel podróży. Kiedy się zorientował, że Cohen mówi trochę po grecku i leci do Izraela, zwolnił go. Tak oto niespodziewane wyrażenie przez poetę poglądów demokratycznych po grecku uchroniło go przed zatrzymaniem. Czekając na rewizję przed wejściem do samolotu, myślami był gdzie indziej: "Widziałem, że pewne osoby mnie rozpoznają. Z żadną nie chciałem się pieprzyć, chociaż niektóre chciałem zobaczyć nago, zwłaszcza dziewczynę, która właśnie na mnie patrzy". Czuł, że przyleciał do kraju, w którym panowało napięcie i nerwowość. "Jestem w moim mitycznym domu, nie mam jednak na to żadnego dowodu, z nikim nie mogę dyskutować i nie grozi mi, że uwierzę [...]. Nie mówiąc po hebrajsku, napawam się uzasadnionym w tym wypadku milczeniem". Od pewnej kobiety poznanej w samolocie przyjął zaproszenie, żeby zamieszkał u jej matki i siostry, w Herzlija, na przedmieściach Tel Awiwu. Młodsza ze współlokatorek od razu zaraziła go swoim zapałem bojowym. Ten jednak szybko ostygł, kiedy się okazało, że pomimo przekazywanych co godzina niepomyślnych wiadomości z toczących się walk, nie czuło się tej wojny. Matka i córka nadal codziennie chodziły na plażę. "Wojna była gdzie indziej", pisał. 208 Wbrew złożonemu sobie przyrzeczeniu związał się w Izraelu z wieloma kobietami, między innymi z wysoką rudą o "długich nogach z nierdzewnej stali" i ciele będącym "pomnikiem seksu", pewną jemeńską dziennikarką, która przeprowadzała z nim wywiad dwa lata wcześniej oraz dziewczyną, która go rozpoznała w poczekalni kina. Pewne zdarzenie miało symboliczny charakter: Natychmiast poszedłem do "Cafe Pinoti". Szukałem Hanny. Ulica była pusta. Postanowiłem, że nie będę jej szukał. To wydarzenie nadaje mojemu życiu w sztuce fundamentalną jakość. Wróciwszy z plaży, kontynuował poszukiwania. "Kiedy wziąłem prysznic i się przebrałem, chodziłem w tę i we w tę po opustoszałych ulicach. Trwało zaciemnienie. Szukałem Hanny, szukałem jej. Tego typu czaty to typowa cecha mojego życia w sztuce". Najwięcej nowych znajomości zawarł w telawiwskim hotelu Gad na ulicy Hayarkon. Ledwo zdążył się zameldować i wejść do swojego pokoju, gdy za drzwiami usłyszał kroki. Była to wysoka kobieta uderzającej urody, którą dopiero co spotkał w recepcji. Wewnętrzny głos mówił: "Będziesz znowu śpiewał, jeśli tylko zarzucisz rozpustę. Wybieraj. Tutaj możesz zacząć od nowa". Inny głos oponował: "Ale ja jej pragnę [...]. Pozwól mija mieć". Głos, który ostatecznie zwyciężył, radził: "Porzuć swój upór i chwyć za pióro". Mimo to Cohen nadal zachowywał się bezwstydnie w stosunku do kobiet: dziennikarki przeprowadzające z nim wywiad prosił, żeby się rozbierały lub przynajmniej odsłaniały piersi. Wkrótce po zamieszkaniu w hotelu spotkał się z piosenkarzem i menedżerem w jednej osobie, Szlomo Cemachem, który miał przydział w lotnictwie. Cohen chciał się zaciągnąć na ochotnika, więc Cemach od razu włączył go zespołu rozrywkowego przy siłach powietrznych. Zanim jednak Cohen zaczął w nim występować, na zaproszenie izraelskiej piosenkarki, liany Roviny, zaśpiewał w bazie lotniczej pod Tel Awiwem. Potem, razem z jej zespołem, poleciał dakotą na półwysep Synaj, gdzie dali serię koncertów. Na pustynnym lotnisku, z opuszczonej szopy ukradł pistolet czterdziestkępiątkę. Wkrótce po powrocie do Tel Awiwu otrzymał nowy przydział. On, Matti Caspi i jeszcze jeden wykonawca objeżdżali z koncertami stanowiska wyrzutni rakiet, zgrupowania czołgów oraz bazy i posterunki wojskowe. Śmigłowcem polecieli przez Kanał Su- 14. Różne postawy.. 209 eski do byłej egipskiej bazy powietrznej, gdzie wystąpili w betonowym hangarze. Cohena zaskoczył i przestraszył widok pozostawionego przez Egipcjan kalendarza i puszki puree ziemniaczanego z następującym napisem na etykiecie: "Dar narodu kanadyjskiego". Przyleciał śmigłowiec z rannymi żołnierzami. Patrząc na nich, całych w bandażach, Cohen wybuchnął płaczem. Na wieść, że to Egipcjanie, odczuł ulgę, ale zaraz się zreflektował i zrobiło mu się głupio. Kiedy jednak dostał od izraelskiego żołnierza pieniądze znalezione przy martwym Egipcjaninie, nie mógł ich zatrzymać i zakopał je w piasku. Następnie pojechali w stronę Ismailii i obozu generała Szarona, gdzie "jedynymi obiektami architektonicznymi były czołgi". Przedstawiają mnie wielkiemu generałowi. "Lwu pustyni". "Jak pan śmie?", pytam go pótszeptem. Nie okazuje skruchy. Pijemy jakiś koniak, siedząc na piasku w cieniu czołgu. Chcę zająć jego miejsce. W drodze powrotnej na egipskie lotnisko zostali ostrzelani i musieli szukać schronienia. Cohen fantazjował: "Udaje mi się zabić aroganckiego izraelskiego oficera, który nie dawał mi żyć, prosząc bez przerwy o zaśpiewanie «Zuzanny». Rachunki wyrównane. Sprawiedliwości stała się zadość. Wątpię, żebym to zmyślił". Za czynami Cohena czaiło się ciągle to samo pytanie: "Czy mogę się karmić iluzją Osobistej Czystości jako warunku mego Posłannictwa?". To pytanie zadawał sobie również na Kubie. Występy odbywały się ad hoc w świetle żołnierskich latarek. "Było bardzo swobodnie i bardzo pracowicie. Gdziekolwiek widzieliśmy żołnierzy, zatrzymywaliśmy się i śpiewaliśmy. Bywało niebezpiecznie, ale to właśnie nas urzekało. Poza tym pustynia jest piękna i ma się wrażenie, że życie, choćby przez chwilę, ma jakieś znaczenie i sens. Wojna to cudowna rzecz, jedna z nielicznych okazji, kiedy ludzie mogą dawać z siebie wszystko. Jest taka ekonomiczna pod względem gestów i ruchów [...]. Każdy odpowiada za brata". W "My Life in Art" (Moje życie w sztuce), wygładzonym fragmencie "The Final Revison of My Life in Art", Cohen pisze, że mężczyźnie zezwala się odejść od kobiety tylko w dwóch wypadkach: kiedy wyjeżdża na wojnę lub za chlebem. "Dobrze się czuję na pustyni. Wojna jest w porządku [...]. «Nie do wyeliminowania)), jak po swoim pierwszym «odlocie» powiedział o LSD mój przyjaciel Layton". 210 Przed opuszczeniem Izraela Cohen stwierdził, że musi się udać do Jerozolimy. Wierzył, że jeśli pójdzie tam z Tel Awiwu, zostanie oczyszczony. Jednakże zabłądził już na przedmieściach miasta i znalazł się z powrotem na usłanej kafejkami, słynnej ulicy Dizengoffa. Nazajutrz pojechał do Świętego Miasta autobusem; już na miejscu jego przyjaciel Aszer rzucił mu przy kolacji prosto w twarz: "Musisz się zdecydować, czy jesteś rozpustnikiem, czy kapłanem". Mniej więcej miesiąc później Cohen opuścił Izrael. Z powodu poważnych strat w ludziach kraj ogarnęła demoralizacja. "Mimo to -od czasu do czasu ludzie mnie zatrzymują, dziękują i mówią, żebym nigdy nie wyjeżdżał z Jerozolimy", pisał. Miał się zabrać samolotem wojskowym do Aten, ale ostatecznie poleciał do Asmary w Etiopii, gdzie jakiś czas mieszkał w hotelu Imperiał, pisząc piosenki i poddając rewizji swoje życie. Jak na ironię, tutaj też za jakieś sześć tygodni miało dojść do walk związanych z wybuchem rewolucji. W Imperialu Cohen dokończył "Hotel Chelsea nr 2" i zaczął pisać kilka utworów, w których relacjonował swoje izraelskie doświadczenia. Przykładowo, "Marszałek polny Cohen" (Fieid Commander Cohen) opowiada o surrealistycznym szpiegu znanym z tego, że "zrzucał kwas na spadochronach do koktajli dyplomatów". Szpieg ten wraca do ni mniej, ni więcej tylko "srebrnych kuł, mesjanistycznych morskich fal, rasistowskich diabelskich kół oraz innych form znudzenia, co poezją zwane są". Cohen wrócił na Hydrę, żeby podeprzeć stemplami ruiny swojego związku z Suzanne. Wszystko jednak szło ku gorszemu, a w ich sercach wzbierała gorycz. Suzanne pragnęła "miłości równie namiętnej, co zaborczej". Mimo to we wrześniu wrócili całą rodziną do Montrealu i Cohen ponownie został ojcem, tym razem córki, której dali na imię Lorca. Zamieszkali w kupionym przez niego domku przy St-Dominique Street. Nadal jednak życie rodzinne było dalekie od szczęśliwego. Potwierdza to wpis do dziennika: Wszystko się wali dla świętego spokoju i wszystko się wali dla świętego spokoju [...]. Ostanie się tylko wina, intrygi i trony czekających kobiet, wszystkich w służbie świeżej miłości. Podobno wszystko się wali dla świętego spokoju. W jednym z listów Suzanne dała upust rozgoryczeniu, co Cohen skomentował następująco: "Mówi, że zabrałem jej życie i że teraz 211 mam wobec niej horrendalny dług. Domaga się jego zwrotu w postaci szkatułki z krwią i rodzinnymi klejnotami". Cohen nie mógł jednak "przeprosić się z językiem miłości". Pomimo wzajemnych animozji w życiu z Suzanne przestał uważać, że ma prawo śpiewać tylko smutne piosenki. Nie znajdował usprawiedliwienia dla swoich tekstów, gdyż nikogo nie stracił, niedostatecznie cierpiał oraz doświadczył za mato bólu. Jego ówczesny stan podsumowuje wpis do dziennika: "Niedobrze, kiedy kobieta, z którą się jest, nie jest tą, którą się kocha. Pisz piosenki, ale twoje serce nigdy nie będzie śpiewać". Męczyło go pytanie, na które nie znał odpowiedzi: "Co zrobić, żeby odtajać?". 10 Tybetańska żądza Skupiając się na medytacji i odrzucając materializm, zen stanowił dopełnienie ascezy, do której Cohen dążył w Grecji. Urzekał go niezmiennie swoim naciskiem na cierpienie. Tak potrzeba mi tego, by nic nie mieć własnego, moja chciwość objawia tak się* śpiewa w piosence "Noc zapada" (The Night Comes On). W zen cenił również koncepcję drogi do zbawienia przez skupienie się na jednostce. "Jeśli chcesz zobaczyć Boga, musisz sobie uzmysłowić fundament własnego bytu", obwieścił mu kiedyś roshi. Cohen zasięgał jego rady we wszystkich sprawach, nie wyłączając muzyki. Zaprosił go na sesję nagraniową płyty "Nowa skóra starego obrzędu". Nazajutrz, przy śniadaniu, roshi poradził mu, żeby śpiewał smutniej. Cohen poczuł wtedy, że nie ma odwagi badać istoty swojego złego samopoczucia. "Muszę wchodzić coraz głębiej, zawsze głębiej", mówił w 1991 roku. Zen zmuszał go do tego. Pomagał mu odkrywać nowe prawdy o sobie, pozwalał pisać z większą prostotą i bardziej klarownie. Chociaż Cohen powątpiewał w siłę swojej twórczości, to uważał, że od połowy lat siedemdziesiątych do początku osiemdziesiątych brzmiała ona przynajmniej prawdziwie. Wierzył, że za sprawą zen zaakcentuje własne utwory. Podczas pierwszych pobytów na Mount Baldy Cohen nie umiał poddać się panującej tam surowej dyscyplinie. Niemniej jednak filozofia zen była dla niego na tyle kusząca, że jakoś wytrwał. W poło- * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 361. 213 wie lat siedemdziesiątych regularnie jeździł do klasztoru, gdzie już bez sprzeciwu poddawał się surowym praktykom zen. Dzięki wstawaniu o trzeciej rano, godzinom medytacji, zazen, sanzen i osobistym spotkaniom z roshim przyswoił sobie duchowe słownictwo, którego łaknął. Nauczył się pozbywać bagażu przeszkadzającego mu w pogłębianiu swojej twórczości. "Kiedy tam jadę, czuję się jakbym zdrapywał z siebie rdzę", mówił w 1980 roku. Z pomocą zen łatwiej mu się pracowało, ale nadal zmagał się z miłością. Pisze o tym w "Śmierci bawidamka". Cohen opisuje siebie w osłonecznionym apartamencie "Chateau Marmont" na Bulwarze Zachodzącego Słońca, w ramionach pięknej Amerykanki, podnieconej i wpatrzonej w zegar. Zaspokaja swoje żądze, ale jest to zarazem "koniec [jego] życia w sztuce". Oto, w wieku czterdziestu jeden lat znalazł się w sytuacji, kiedy miłość, miast zapładniać, uśmierciła jego siłę tworzenia. "Szósta pięćdziesiąt [rano]. Zrujnowany w Los Angeles [...]. Chcę umrzeć w jej ramionach i rzucić ją*. Pożądanie kobiet przestaje go już zadowalać; realność ich istnienia sprawiła, że przestał je bałwochwalczo wielbić. "Pływam w twojej miłości, lecz tonę w samotności". Jak później śpiewał: Za pięknem wędrowałem Niejedną tracąc rzecz: cierpliwość i rodzinę, nie podpisany wiersz**. Sprzeczności, które nadal kierowały jego życiem, ucieleśniała idea "tybetańskiej żądzy". Sformułowanie to, pojawiające się w "Pięknych przegranych", wyraża świętokradczy związek między ascezą a pragnieniem, a także trudność w rozdzieleniu jednego od drugiego. Według Cohena oba te stany uczuciowe nie wykluczają się, lecz dopełniają. Potrzebę wyrzeczeń wzmaga determinacja, żeby dla przyjemności mieć coś, czego nie można zdobyć, ponosząc ofiary. Ascezą i pragnienie nie kolidują ze sobą, ale wchodzą we wzajemne oddziaływania, tworząc siłę napędową jego twórczości. Duchowość karmi cielesność, a cielesność - duchowość. Zen i namiętność są bliźniaczymi przejawami stanu, w którym nie ma zwycięzców. * Tamże, tłum. Maciej Karpiński, s. 301. ** Tamże, tłum. Maciej Zembaty, s. 315. 214 Przez całe lato 1974 roku Cohen usiłował zanalizować te kwestie w swoim nowym utworze, pomyślanym jako eksperymentalna w formie powieść. Znalazły się w niej fragmenty prozy, poezja i pamiętnik. Ten wybitny, nieopublikowany dokument dzielił się na trzy odrębne części: "Dictation" (Dyktat), "Among Yellow Daisies, Sum-mer 1975" (Pośród żółtych stokrotek, lato 1975) oraz "Random Evidence and Subtle Visitors, 1972-1973" (Chaotyczne dowody i wyrafinowani goście, 1972-1973). Poszczególne części utworu dotyczyły pobytów Cohena odpowiednio w Izraelu, na Hydrze i w Montrealu. Tekst zaczął pisać przy lampach oliwnych podczas czterodniowego postu w kamiennej piwnicy swojego domu na Hydrze. "Pobyt w małżeńskim klasztorze coraz bardziej mnie przybija. Ta książka jest poświęcona pamięci małżeństwa", oznajmia na początku. Pomimo irytacji Cohena zarówno małżeństwem, jak i Suzanne, to właśnie ona pomogła mu zebrać materiały do roboczej wersji powieści. W tekście Cohen raz po raz odnosi się do siebie i jest krytyczny w stosunku do Suzanne: Objechałem wypucowane sceny całej Europy. Wszędzie czekały na mnie szpalery dziewczyn. Ale ty odebrałaś im urodę. Umieściłaś ją poza moim zasięgiem. Noc w noc zamykałaś mnie z brzydulą. Wgryzałaś się w nią. Tak połamałaś sobie zęby i samą siebie zadziwiłaś beznadzieją. Irytacja Cohena przechodzi w furię: Dobranoc jeszcze raz, pieprzeni plagiatorzy. Wszystkie wasze skradzione dziewczyny nie zrekompensują obrzydzenia moich piosenek dla waszych nazwisk z pierwszych stron gazet. Drzewa i fotografie. Ostatnia noc prawdziwego poety. Cohen czuł się jak w potrzasku, podczas gdy Suzanne miała to, czego chciała. Mężczyzna w kajdanach patrzył na jej włosy, kiedy wtulała się w jego ramię niczym kolba karabinu. Na horyzoncie mgła unosiła się nad wodą, wyraźnie przybierając odwieczne kształty pocieszenia i poezji. Zestrzelę je, powiedziałem do siebie. Podała mi kulę. 215 W powieści Cohen wraca do tematów swojego życia, odnosi się do ich znaczenia i przemijania. O hipnozie pisze: "Zdolności hipnotyczne straciłem w wieku czternastu lat. Miałem je przez dwa lata. Podobnie było z uzdolnieniami muzycznymi. Powinienem zaprzestać śpiewania". Zastanawia się nad ponownym pokochaniem Suzanne: "to akurat najmniej boli". Ale tak się nie dzieje. W którymś ze swoich listów roshi radzi mu zrezygnować z koncertów i przyjechać na dwa lata do samotni, gdzie mógłby pisać. Cohen odczuwa pokusę. Tymczasem jego twórczość staje się coraz bardziej ponura: Na Tęczę jest za wcześnie, za wcześnie na Gołębia. To czasy są Ciemności, potopu oraz Końca*. Znowu powracał do tematu, przed którym nie mógł uciec: życie kontra sztuka. W sztuce pociągało go między innymi to, że uważał ją za tożsamą z seksem, podczas gdy małżeństwo - ze śmiercią. Przestałem się przystawiać do Chinki beze mnie jej życie układa się dobrze swoją powolną erekcję ujawniam wyłącznie w poetyckiej zadyszeć. Pomimo nękających go poważnych wątpliwości nadal przeważała w nim wewnętrzna pewność siebie i artystyczna próżność. "Stanie się oczywiste, że jestem stylistą swojej epoki i jedynym uczciwym człowiekiem w mieście. Nie kłóciłem się z moimi głosami". Pracował nad pamiętnikiem, gdy tymczasem ukazała się płyta "Nowa skóra starego obrzędu": pierwsza zawierająca premierowy materiał od czasu "Pieśni miłości i nienawiści" z 1971 roku. Nagrana w Nowym Jorku, odzwierciedlała doświadczenia wojskowe Cohena w Izraelu oraz jego ciągły flirt z katastrofą osobistą i polityczną. Jeden z utworów, "Zabierz tęsknotę" (Take This Longing), był przeróbką starej piosenki "The Bells" (Dzwony). Album zdominował motyw poszukiwania utraconej miłości. "Jesteś stara i siwa, a ja ciągle chłopcem"**, sły- * Tamże, tłum. Maciej Zembaty, s. 301. ** Tamże, tłum. Maciej Karpiński i Maciej Zembaty, s. 217. 216 chać w piosence "Czy to jest to czego chciałaś?" (Is This What You Wanted?). Utwór "Wciąż trwa wojna" (There Is A War) podsumowuje nie tyle stan państwa izraelskiego, ile samego Cohena. Jest to sytuacja, w której miłość się zdewaluowała: "Gdy się uwalniam z ramion jej, oznajmia: «Ty nazywasz to miłością, ja usługą»"*. Autor przyznaje, że w przeszłości godził się łatwo z porażkami, ale teraz rozumie, że aby przetrwać jako artysta, musi walczyć. W utworach "Śmierć poecie" (A Singer Must Die) i "Hotel Chelsea nr 2" Cohen zobrazował na swoim przykładzie związki między życiem a sztuką widziane przez pryzmat jego ponownego zaangażowania się w zen i poszukiwania absolutnej czystości. Sztuka odrzucająca czystość przestaje nią być. To, zdaniem Cohena, stało się z jego twórczością. Musiał więc teraz osiągnąć stan zerowy: czysty, klarowny cel. "Nową skórę starego obrzędu" wzbogaciło niespotykane na wcześniejszych płytach Cohena brzmienie, efekt produkcji Johna Lissauera. Różnica w udźwiękowieniu to jego zasługa, chociaż Cohen figuruje jako wspótproducent. Lissauera pierwszy raz usłyszał w jednym z montrealskich klubów podczas koncertu z Lewisem Fureyem. Furey pochodził z Montrealu, był muzykiem i przyjacielem Cohena. Później napisali wspólnie operę. Na "Nowej skórze..." Furey gra na altówce. Po koncercie Cohen i Lissauer ucięli sobie pogawędkę, a następnie Cohen zagrał mu kilka nieukończonych piosenek. Zdaniem Cohena, nikt nie rozumiał jego muzyki tak dobrze jak Lissauer. Na początku 1976 zaczęli pracować nad nowymi utworami, co dla Cohena, który zawsze tworzył samotnie, było absolutną nowością. Poszczególne instrumenty strunowe i dęte mają na płycie poszerzone brzmienie, ale głos Cohena jest nadal na pierwszym planie. Natomiast szata graficzna okładki wzbudziła pewne kontrowersje. Pierwotnie składało się na nią symboliczne przedstawienie coniunctio spirituum, czyli duchowej jedności składników męskiego i żeńskiego, które zaczerpnięto z szesnastowiecznego tekstu alchemicznego "Rosarium philosophorum". Jednakże zawoalowana wymowa ryciny nie neutralizowała jej jawnie seksualnej obrazowości. W Stanach Zjednoczonych wytwórnia Columbia, w obawie przed zbytnią dosadnością, w części nakładu zastąpiła rycinę zdjęciem Cohena, o czym on sam nie został poinformowany. W Anglii dołączo- * Tamże, s. 216. 217 no do okładki skrzydło, zasłaniające strefy genitalne. Wytwórnia obawiała się, że widok nagich aniołów może obrazić uczucia religijne części słuchaczy. Niezależnie od perypetii z okładką, płyty nie przyjęto dobrze. Na amerykańską listę przebojów nie weszła w ogóle, a w Anglii sukces był zaledwie umiarkowany i to pomimo promocyjnej trasy koncertowej. Z kolei na kontynencie przez sześć pierwszych tygodni sprzedano dwieście pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Po ukazaniu się płyty Cohen i Lissauer rozpoczęli pracę nad następną, zatytułowaną roboczo "Songs for Rebecca" (Piosenki dla Rebeki). Nagrali już sześć lub siedem utworów, kiedy Cohen postanowił zarzucić projekt. Z tego materiału ocalała tylko jedna piosenka, "Za pięknem wędrowałem", która znalazła się na wydanej w roku 1979 płycie "Ostatnie piosenki". Jesienią 1974 roku Cohen rozpoczął trzecią i najdłuższą z europejskich tras koncertowych. W ciągu pięćdziesięciu dni dał trzydzieści trzy koncerty; pierwszy w Brukseli, ostatni - w Paryżu. W Barcelonie zagrał dwukrotnie, przy czym jeden z występów zadedykował Lorce. Z powodu ogromnej popularności, jaką cieszył się w Hiszpanii, jego twórczość niemal natychmiast tłumaczono na hiszpański. Koncert londyński zakończył słowami: "Dziękuję wam, że pamiętacie piosenki, które napisałem przed tylu laty w pokoju". Niepoślednią rolę w jego wielkiej sile przyciągania podczas występów była pokora, z jaką podchodził do publiczności. Pod koniec listopada 1974 roku Cohen rozpoczął małą trasę po Ameryce Północnej. Po koncercie w wypełnionym po brzegi nowojorskim Bottom Linę udzielił wywiadu Danny'emu Fieidsowi. Na pytanie, dlaczego jest tak popularny w Europie, odpowiedział: "Być może dlatego, że nie rozumieją moich tekstów". Opisał związek między swoim życiem prywatnym i artystycznym. "Kiedy stoję na scenie, czuję, że jest to część mojego życia osobistego. To właśnie jest w moich występach ciekawe lub zabawne. To właśnie jest we mnie zajmujące". W grudniu przez trzy wieczory występował w klubie "Troubadour" w Los Angeles. Za każdym razem urządzano mu "jedne z najbardziej żywiołowych owacji na stojąco w dziejach klubu". Musiał bisować czterokrotnie, zanim publiczność pozwoliła mu zejść ze sceny. Po którymś występie odwiedził go Dylan. Część czasu Cohen spędzał teraz w towarzystwie niejakiej Lauren, którą nazwał pierwszą kochanką w swoim nowym życiu. "Jesteśmy 218 zaczątkiem armii - pisał w «The Finał Revision of My Life in Art». -Komu możemy zaoferować nasze zwycięstwo? Pochylam się i całuję twoje sutki. A może to była dziewczyna, którą widziałem wczoraj wieczorem?". Trasę kontynuował, przenosząc się z koncertami do Kanady. Po występach w szpitalu psychiatrycznym w London (prowincja Ontario) oraz w Massey Hali w Toronto, wystąpił ponownie w nowojorskiej Avery Fisher Hali. Recenzję z tego koncertu, która ukazała się w "New York Timesie", rozpoczynało zdanie: "Wiele jest rzeczy, których można nie lubić u Leonarda Cohena". Ogólnie jednak krytyk chwalił artystę za wyjątkowość: działający na wyobraźnię język i hipnotyczne melodie, swoją powtarzalnością przywołujące skojarzenie z muzyką średniowieczną i ludową. "Jeśli nawet Cohen dysponuje głosem o ograniczonej skali, to jego barwa na długo zapada w pamięć". Pod koniec 1974 roku Cohen przerwał trasę i pojechał do Nashville, by wziąć udział w specjalnej sesji nagraniowej z okazji jubileuszu Earla Scruggsa. Zespół w składzie: Billy Joel, Joan Baez, Buffy Sainte-Marie, Ramblin' Jack Elliot, Pointer Sisters i Cohen, dokonał nagrania utworu "Passing Thru". W kwietniu Cohen wrócił do Montrealu, by dać tam pierwszy od czterech lat koncert. Nie odniósł pełnego sukcesu. Wystąpił w małym Theatre du Nouveau Monde, mogącym zmieścić ledwie ponad tysięczną widownię. Wyczuwało się u niego znużenie, kiedy pierwszy z dwóch koncertów rozpoczął "Ptakiem na drucie", poprzedzonym zdawkowym uśmiechem. Jeden z krytyków napisał, że Cohen "wyglądał jak przepracowany właściciel butiku" i narzekał, że "w jego ruchach było coś mechanicznego, jak u pacjenta z ostrym przebiegiem depresji". Drugą wersję "Ptaka na drucie" Cohen wykonał po francusku i sześciokrotnie bisował. Po tournee, wiosną 1975 roku, wrócił na Hydrę. Znowu owładnęła nim depresja i zwątpienie. Pociechy nie znalazł ani w sukcesie, ani w rodzinie. Pisząc w rześkim piwnicznym mroku lub na tarasie, poddawał drobiazgowej analizie teraźniejszość i rozpamiętywał przeszłość: Nie jest to dokładnie piana ze stokrotek. Jest to coś mniej niż obfitość. W moich wspomnieniach to wszystko jest bogatsze i bardziej żółte [...]. Negocjacje z kobietą. Uważnie dobierane stówa. Niezliczone ustępstwa, żeby zachować równowagę i podłogę z dala od twej twarzy [...]. Dziesięć lat temu wygłosiłem mowę do tych stokrotek i wszystkie zwracają się ku mnie. Dziesięć lat temu, kiedy nikt o mnie nie wiedział, było kiepsko, ale 219 teraz jest znacznie gorzej [...]. Tamte piękne poranki, naznaczone codziennym rytuałem robienia kupki i brania amfetaminy, bezpowrotnie minęły, kochanie, minęły [...]. Wszystko to wyglądało znacznie ciekawiej po LSD dziesięć lat temu. Zwracałem się do nich (stokrotek na tarasie) w stylu spopularyzowanym przez świętego Franciszka. Cohen zamierzał poślubić Suzanne w Jerozolimie. Miał nadzieję, że to uratuje ich związek. Planował jednak przesiadywać po godzinie dziennie z Anthonym Kingsmillem, łowić ryby z Donem Lowe'em, ponownie wyruszyć w trasę, być "rzecznikiem młodych, montrealskich pisarzy posługujących się chropowatym stylem", "zburzyć sobie życie nową miłością" i "nauczyć syna, że na świecie nie ma światła". Ale nie koniec na tym: [.,.] zrodził się plan podążania za moją prawdziwą piosenką, nieważne dokąd [...]. Plan uczynienia mojej twarzy szlachetną i pociągającą poprzez ciężką pracę i śmiałe decyzje. Plan dla mojego ciała [...]. Plan bycia szczupłym, szybkim i miłym. Mój plan dla ciebie. Mój tron dla ciebie. Moja przebiegłość względem Boga [...]. Plan ucieczki. Plan, by nie być świadkiem. Jednakże żaden z tych planów nie doczekał się realizacji. Cohen toczył wojnę ze sobą i z Suzanne: "Zamierzam cię stroić, dopóki nie pęknie struna [...]. Wypowiedziałem ci wojnę, która nie będzie miała końca". Czas upływał mu na analizie swojej kariery artystycznej i miłosnej. Powróciły wspomnienia sprzed ośmiu lat, kiedy żył z inną kobietą. "W mojej karierze zapadła obsceniczna cisza, a tymczasem rzeźnicy wspięli się na tron, pocięli kotarę i stanęli tam ponad nami, szczerząc zęby [...]. Podzielono mnie na trzy części. Jedną oddano żonie, drugą - pieniądzom, a trzecią - stokrotkom [...]. Złamał mnie wyrok samotności i rana mojej pięknej siostry bliźniaczki". Kingsmillowi powiedział, że kobiety nie wiedzą, co to umiar. "Zostały stworzone znacznie twardsze i bardziej szalone od nas [...]. Chcą zniszczyć system. Ich prymitywne dusze odurzono poczuciem wstydu i oportunizmem". W większości swoich związków z kobietami to on ustalał warunki, ale Suzanne miała go czym szachować. "Oddałem kobiecie dom i dzieci tylko dlatego, że nalegała". Ta introspekcja kończyła się krajobrazem równocześnie zewnętrznym i wewnętrznym. Księżyc zawisł nad wiatrakiem. Siedzę tu owinięty kocem. Wszystkie stokrotki zwiędły. Jest bardzo cicho. Szczeka pies. Mam nadzieję, że wkrót- 220 ce będę mógł opuścić ogród. Brzęczący owad odmierza porcję najlżejszego wietrzyka [...]. Pod naporem fali pokładam się na niebieskim stole, a sen o górze przewala się przez dachy i stokrotki. Cohen wybrał bunt "przeciwko Rozmówkom Domowym", represyjnemu związkowi, w którym umarta miłość, oraz domowi, który przestał nim być. Na temat Mariannę i Suzanne pisał: Pierwsza z kobiet wirowała w kotko, coraz szybciej, tak szybko, że odpadłem od rąbka jej spódnicy. Druga natomiast była jej przeciwieństwem. Śniada, małomówna i zachłanna, wciągała w siebie wszystko, mnie też, jak łódkę w wodny wir. Ale nie była w środku, nie potrafiła w nim być [...]. Nie mogę wymachiwać starym stołem jak sztandarem porządku i samotności. Jestem tu, by pracować w ogrodzie. Nie jestem już twoim gospodarzem. Wypalony, czekał na wybawienie z tego czyśćca. "Bez Imienia jestem grabarzem w ogrodzie. Czekam na następną dziewczynę". Ten wątek rozwinął w poemacie prozą "I Should Not Say You" (Nie powinienem ci mówić), pochodzącym ze "Śmierci bawidamka". "Moje serce pragnie być komnatą dla Imienia [...]. Bez Imienia wiatr jest paplaniną, a kwiaty - żargonem tęsknoty [...]. Bez Imienia zapieczętowanego w moim sercu odczuwam wstyd". Przez całe życie Cohen wolał, żeby zwracano się do niego bardziej oficjalnie - per Leonard - gdyż ta forma imienia określała jego pisarską tożsamość. "W imionach przechowuje się godność ludzkiego wyglądu", oświadcza F. w "Pięknych przegranych". Wcześniej, w "Pasożytach nieba", pisał, że "Leonard Cohen nie był już taki jak dawniej, odkąd wyszedł ze swojego imienia. "Sugerował przez to, że z powodu jego pobytu w Anglii i Grecji nic nie wyszło ze - zdawałoby się - pisanego mu dostatniego, mieszczańskiego życia w Montrealu. Listy, dokumenty i utwory podpisywał zawsze "Leonard Cohen" - wyraźnie, drukowanymi literami. Mimo to w "Innych bębnach" (A Diffrent Drum), naigrawał się z własnej oficjalności. Jeśli chodzi o pieśni żałobne wolę Arethę Franklin od, powiedzmy, Leonarda Cohena Nie trzeba dodawać, że on słyszy inne bębny*. * Tamże, tłum. Maciej Karpiński, s. 261. 221 Autoportret Cohena uzupełnia ostatni wiersz w "Śmierci bawidamka": Mam prawie 90 lat Wszyscy których znalem wymarli oprócz Leonarda Wciąż można go zobaczyć. Jak kuśtyka ze swoją miłością*. Rozkład pożycia Cohena z Suzanne przebiegał bardziej dramatycznie niż wcześniej z Mariannę. "Wrócimy nad ten strumień w Tennessee, gdzie mnie zastrzeli z dwudziestkidwójki", pisał. Jego frustracja narastała: "Powinienem był cię zabić na wojnie. Nie wiedziałem, że ściemniejesz i będziesz grała na trąbce [...]. Gdzieś w zakamarku serca zasiałem ziarno zemsty. Podlewałem je i śpiewałem, żeby wyrosło [...]. Ogród popadł w ruinę, a to czuwanie dobiega końca". Suzanne czuła się zaniedbywana przez Cohena, który zawsze podróżował lub pisał i miał dla niej mało czasu. Odpłacała mu pięknym za nadobne, kładąc się spać, podobnie jak on, o czwartej rano. Cohen był zły i zastępował Suzanne innymi: szesnastoletnią Stephanie i Sherry, która, jak mówił, kochała go za coś, co powiedział dziesięć lat wcześniej. Była też "jasnowłosa gigantka", Vala, kąsająca go po całym ciele i niejaka Danae, która mieszkała z nim tydzień w ateńskim Hiltonie. "Czy wiedziałem, że miała dopiero piętnaście lat? Myślałem, że miała zaledwie trzynaście. Spróbowałem uwieść matkę i ta trochę się uspokoiła". Od przygodnych stosunków z kobietami nie powstrzymał go nawet atak rzeżączki, którą złapał od pewnej Australijki. Musiał w związku z tym pojechać do Aten, gdzie brał zastrzyki penicyliny. Podczas kuracji wzdychał za kobietami, których nie mógł mieć: Ateńskie żądze zupełnie mnie rozstroiły. Zobaczyłem kobietę na motocyklu, miała odsłonięte uda. Pośladki telefonistki. Gdzieś w pobliżu była Stephanie. Nieosiągalna dla mnie dziewczyna z Radcliff leżąca na łożu idei. To wszystko było pożywką dla wzbierającej we mnie nienawiści. Nie mogłem jej ciepło powitać (swojej śniadej towarzyszki życia). Kiedy tylko z powrotem zasiadłem za niebieskim stołem, moje serce przyjęło ją z zadowoleniem. Nie dostarcza mi wprawdzie piosenek, ale jest muzą dyscypliny. * Tamże, s. 311. 222 "Ja i Cohen odczuwaliśmy pociąg i usychaliśmy z pragnienia do przeciwnej płci we wszystkich jej odmianach - wspomina George Lialios. - Miało to związek z marzeniem o ideale kobiety, leżącym raczej w sferze metafizyki niż rzeczywistości. Ta niespełniona tęsknota wycisnęła piętno na całej poezji erotycznej Leonarda". W wywiadzie filmowym z 1980 roku Cohen przyznał się, że odkąd sięga pamięcią, miał skrajną obsesję na punkcie kobiet. Kiedy stał się bardziej znany, ta obsesja bywała odwzajemniana. Aura "duchowej nędzy", jaką roztaczał, sprawiała, że kobiety pragnęły mu pomagać. Kiedyś, na przyjęciu w Montrealu podszedł do wysokiej piękności o ciemnych, długich włosach. Ich kosmyk umoczył w swoim kieliszku wina i powoli wysysał. Kiedy włosy przeschły, puścił je i odszedł bez słowa. Oczekując kolejnej kobiety w ateńskim Hiltonie, medytował nad siłą i pięknem. Zęby mnie zobaczyć, musisz zburzyć swoją błogość. Musisz zrezygnować z namiastki ekstazy i zarzucić nieudolne próby przeżywania rozkoszy. Napnij mięśnie i wyjdź spod wonnego prysznica, który cię wysuszył i zmiękczył [...]. Chodzę bez imienia od serca do serca, mówiąc: "Odwagi, odwagi, już jesteście dzielne", choć doskonale wiem, że przestaną bić, jeśli nie ujrzą jej piękna. Latem 1974 roku ta właśnie kobieta z ateńskiego Hiltona była z nim w Hollywood. Tam uświadomił sobie, że nie pozbawiono go jeszcze piękna w pełnej krasie. "Kiedy się kochamy rano, cały dzień jest jak po odstawieniu LSD". Jednakże temu pięknu towarzyszyły lęk i niemoc twórcza. "Gdybym mógł napisać dla niej piosenkę, stać by mnie było na ten apartament [...]. Stół, klimat i idealna budowa ciała jak na czterdziestoletniego artystę, znanego, szczęśliwego, przerażonego". W 1975 roku Cohen wybrał się z roshim w podróż szlakiem japońskich klasztorów. Widział tam mnicha, który przyślizgał się na brzuchu do stóp mistrza zen, żeby mu podać herbatę. Poproszony o zadanie mistrzowi pytania, Cohen niespodziewanie milczał. W pamięci utkwiła mu piękna kaligrafia na ścianie. "Tego nie trafiliśmy", pomyślał wtedy, czyniąc aluzję do amerykańskich bombardowań Japonii i nietkniętego klasztoru. Kiedy wrócił do Ameryki, w jego przekonaniach religijnych, zawsze nietrwałych, dokonał się kolejny zwrot. "Postanowiłem oddawać cześć pięknu w taki sam sposób, jak niektórzy ludzie powracają na łono wiary swoich przodków". 223 Niedługo potem wyjechał w trasę promocyjną po Włoszech w związku z ukazaniem się na tamtejszym rynku przekładów kilku jego książek. Był na spotkaniach autorskich w Mediolanie, Florencji i Rzymie. Wszędzie zniewalały go kobiety: w Mediolanie pewna lekarka i niejaka Łom, we Florencji - Hugette, w Rzymie - Patricia. Siedząc z tą ostatnią w kawiarni na wolnym powietrzu, zobaczył dwie gołębice lecące w ich kierunku. "Wyglądało to jak zstąpienie Ducha Świętego [...]. Siedziałem w kawiarni dwadzieścia pięć lat, czekając na ten widok. Poddaję się żelaznym prawom moralnego wszechświata, sprawiającym, że wszystko, czego pożądamy, powszednieje i zaczyna nużyć. Wrócę do mojej śniadej towarzyszki [Suzanne]. Chociaż chyba nie". W Rzymie miał sugestywną wizję, że wstępuje do partii komunistycznej, od czego wezbrały rzeki jego dzieciństwa. Widział białe myszki i żaglówki. Pamięć urwała mu się po tym, jak przemówiło do niego kilka duchów, w tym duch W.B. Yeatsa, który "zapalił kadzidełko drzewa sandałowego za moją mętną duszę, a fabryki wyprodukowały z matrycy dziesięć milionów serc równie fałszywych jak moje [...]. Duchy wielu świerszczy śpiewały «Another Man Done Gone», matę kamyczki wylatywały z mojego czoła i uderzały w witraże CIA". Mimo to nie mógł pisać i namiętnie pragnął obejmować młode kobiety. W pociągu z Florencji do Rzymu śpiewał do otwartego okna, ale "piosenka nie przyniosła mu wybawienia". Po krótkim pobycie na Hydrze i w Montrealu, pojechał do Kalifornii, gdzie dołączyła do niego Suzanne z Adamem i Lorcą. Wciąż jeszcze próbowali uratować swój związek, ale on chciał uciec, pisać i śpiewać. Roshi z kolei pragnął, by z Suzanne i z dziećmi zamieszkał na Mount Baldy, gdzie mogliby wspólnie medytować. Cohen jednak uważał, że pora nie jest odpowiednia. Wzywała go praca. W grudniu był z powrotem w Montrealu, gdzie obejrzał koncert "Rolling Thunder Review"*. Przez całą zimę przygotowywał nowe piosenki, a jego związek z zen został znowu wystawiony na próbę. Wytwórnia Columbia planowała wydanie płyty "The Best of Leonard Cohen" (Największe przeboje Leonarda Cohena), zawierającej jego dwanaście najbardziej znanych utworów, by wymienić tylko: "Zuzannę", "Siostry miłosierdzia", "Ptaka na drucie" i "Słynny niebieski prochowiec". Cohen przystał na tę propozycję, ponieważ do- * Rewia "Rolling Thunder", supergrupa skompletowana przez Dylana na tournće, występowało w niej wiele znakomitości (przyp. tłum.). 224 czekał się nowego pokolenia słuchaczy i dano mu pełną artystyczną kontrolę nad przedsięwzięciem. Sam zaprojektował okładkę, dokonał wyboru piosenek i nalegał, by zamieszczono teksty utworów. Płytę skompilował w Londynie, opatrując wszystkie utwory nowymi przypisami, podającymi ich pochodzenie. Dołączył też osobistą krytykę "Zeszłorocznego człowieka"; Nie wiem dlaczego, ale lubię ten utwór. Grywałem go na dwunastostrunowej gitarze meksykańskiej, dopóki jej nie zniszczyłem, skacząc po instrumencie w napadzie bezsilnej wściekłości w 1967 roku. Piosenka miała za dużo zwrotek i zostawienie tych właściwych zajęto mi pięć lat. Lubię głosy dzieci w tej wersji. Zawsze na nie czekam, jeśli muszę jej posłuchać. W kwietniu 1976 roku znowu byt w trasie promującej nową płytę, najdłuższej z dotychczasowych po Europie. Wprawdzie w Stanach płyta przeszła bez echa, ale w Europie, jego głównym rynku w latach siedemdziesiątych, stała się przebojem. Trasę rozpoczynał koncert w Berlinie 22 kwietnia, a kończył londyński - 8 lipca. Na koncercie w Monachium pojawił się roshi, który akurat przebywał w Europie z cyklem wykładów. Zobaczywszy za kulisami, jak Cohen wychyla przed występem szklaneczkę koniaku, rzucił krótko: "Ciało jest ważne". Jeden z londyńskich krytyków zauważył, że grupa towarzysząca artyście ma zdecydowanie rockowy charakter i gra w nowym, żywszym tempie. Wielkim sukcesem okazała się nienagrana dotąd piosenka "Do I Have to Dance Ali Night" (Czy muszę tańczyć całą noc?). "Zaskakujące, o ileż więcej życia jest w jego piosenkach, kiedy nie wykonuje ich w studiu", pisał tenże krytyk. W Paryżu Cohen dał cztery koncerty przy wypełnionej po brzegi sali, dochodząc czasami do dwunastu bisów. Po tournee wyjechał z Suzanne na Hydrę. Lato upłynęło mu na rozmowach z Anthonym Kingsmillem. Z Pandiasem Scaramangą dzielił się wrażeniami z różnych przygód. Pandias "opowiedział mi o wizycie w paryskim burdelu. W zamian uraczyłem go opowieścią o prywatnym klubie w Nowym Jorku", zanotował w dzienniku. Jednakże stan jego umysłu był niestabilny. "Kiedy nie spiskuję przeciwko wszystkim znajomym i nie pracuję nad swoim dobrym wizerunkiem w oczach słabych, głowę rozsadzają mi rozmaite nakazy, bym zawrócił ze złej drogi". Nie mógł pisać ani śpiewać, chociaż uważał "że w odróżnieniu od życia, pracę da się udoskonalić". Jedynym wy- 15. Różne postawy... 225 darzeniem w ciągu lata, które go pochłonęło, było wystawienie w holu recepcyjnym hoteliku na Hydrze sztuki o ostatnich dniach Federica Garcii Lorki, autorstwa mato znanego poety południowoafrykańskiego. "To przykre - pisał - ale przez cały wieczór myślałem o własnym twórczym wypaleniu, wątpiąc, bym kiedykolwiek jeszcze przemówił z dawną klasą". Przelotną poprawę samopoczucia przyniosła mu obecność Irvinga Laytona na wyspie. Podziałała budująco na jego duchowość i wyobraźnię. Przez cały rok 1976 Cohen coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że zen, koncentrując się na sposobach modlitwy i medytacji, przejawia wyższość nad judaizmem. "Trochę gruntowniej chciałem wniknąć w system wiary", wyjaśnił później. W medytacji znajdował wytchnienie od zawirowań prywatnego życia. Jednakże po wypadku, który mu się zdarzył na Mount Baldy w 1976 roku, nie mógł dłużej siedzieć w zendo. Otóż, pewnego dnia biegnąc po ciemku, wpadł na niski murek i rozłupał sobie jakąś chrząstkę w kolanie. Pomimo przeprowadzonej kuracji siedzenie sprawiało mu nadal zbyt duży ból. W poszukiwaniu duchowej karmy powrócił więc do judaizmu, prowadząc bardziej przemyślane, chociaż prywatne, studia na tą religią, ilekroć odwiedzał Montreal. Codziennie się modlił i zakładał tefilin. Nawiązał kontakt z kilkoma chasydzkimi cadykami i korzystał z dwujęzycznego modlitewnika, który otrzymał od chasydów lubawickich*. Obie religie wzajemnie się uzupełniały. "Pewnych tekstów i postaw nie byłbym w stanie zrozumieć, gdyby nie nauki mojego starego japońskiego nauczyciela [...]. Dzięki niemu mogłem zgłębiać, choćby nawet pobieżnie, tradycję żydowską. Nie sądzę, bym bez jego wskazówek przejawiał postawę, pozwalającą mi przeniknąć tę tradycję". W Kalifornii Cohen i Suzanne wynajmowali jednopiętrowy dom w Brentwood, skąd Cohen jeździł do roshiego na Mount Baldy lub, wstając wcześnie rano, do Cimarron Zen Center. W Brentwood odwiedzili go Anthony Kingsmill i będący w separacji z żoną Bob Dy-lan. Tymczasem roshi coraz bardziej kierował życiem Cohena. Był jego gościem na sylwestrze. Spędzali go we czworo: Cohen, Suzanne, roshi i Joni Mitchell, która się spóźniła, gdyż musiała zobaczyć wejście Mae West w towarzystwie dwóch kulturystów na przyjęcie sylwestrowe u Ringo Starra, gdzie zaczynała zabawę. Suzanne skiero- * Sekta zatożona w osiemnastym wieku przez Szneura Zalmana; jego następcy działali w Lubawiczu, stąd nazwa (przyp. tłum.). 226 wata rozmowę na swój ulubiony temat - seks. Cohen zapytał roshiego, w jaki sposób wyzbył się zazdrości. Zanim ten zdążył odpowiedzieć, wyręczyła go Joni Mitchell: "Z wyzbyciem się zazdrości jest jak z rzuceniem palenia". Naśladowała przy tym zgniatanie papierosa w popielniczce. Cohen łypnął na nią wilkiem, myśląc zapewnię, że wdarła się na teren roshiego. Ten jednak nie wydawał się urażony, a na odchodne przytulił Mitchell i powiedział, że chce się do niej wprowadzić. Spadająca sprzedaż płyt Cohena i ukazanie się składanki z największymi przebojami wywołały plotki, że jego kontrakt z Columbią wygasł. Wydanie następnej płyty przez Warner Brothers zdawało się potwierdzać te przypuszczenia, chociaż Cohen mówił, że jego macierzysta wytwórnia pozwoliła mu popracować z legendarnym producentem, Philem Spectorem pod szyldem Warner Brothers. Ostatecznie płytę firmowała CBS International. Świetna marka Spectora jako autora piosenek i producenta pochodziła z innej epoki. To on odpowiadał za "ścianę dźwięku" charakterystyczną dla "To Know Him Is to Love Him", "Be My Baby", "River Deep, Mountain High" i "He's a Rebel". Joni Mitchell przestrzegała Cohena przed pracą ze Spectorem, który -jej zdaniem - był trudny w obejściu, a szczyt kariery miał już za sobą. Widziała utarczkę między nim a Johnem Len-nonem podczas nagrania, jako że w tym samym czasie, po drugiej stronie korytarza, nagrywała własną płytę "Court and Spark". Różne są wersje, jak doszło do współpracy Cohena ze Spectorem. Z informacji na płycie wynika, że poznali się przez swojego wspólnego adwokata, Marty'ego Machata. Według Cohena stało się to za kulisami klubu "Troubadour" w Los Angeles po jednym z koncertów. Tego dnia, wbrew swoim zwyczajom, Spector opuścił dobrze chroniony dom, żeby zobaczyć Cohena. Na koncercie milczał, czego też nie miał w zwyczaju. Potem zaprosił Cohena do swojego domu, w którym z powodu włączonej klimatyzacji panował straszliwy ziąb; "zero stopni", jak wspomina Leonard. Spector byt również bardzo krzykliwy: im więcej ludzi miał wokół siebie, tym bardziej szalał i silił się na teatralne gesty. Kiedy zamknął drzwi na klucz, Cohen zareagował następującą propozycją: "Dopóki jesteśmy zamknięci, moglibyśmy napisać wspólnie kilka piosenek". Podeszli do fortepianu i tak to się zaczęło. Przez miesiąc razem pisali i pili. Okres ten Cohen wspomina bardzo ciepło, chociaż w lodowatym domu Spectora musiał niemal bez przerwy nosić płaszcz. 227 Cohen pogodził się z dziwactwami gospodarza, uznając go w tamtym czasie za "uroczego i gościnnego człowieka". W kwestii jego geniuszu wypowiedział się następująco: "Piosenki wydały mi się doskonałe". Jednakże w studiu ich współpraca przerodziła się w koszmar. Spector odgrażał się i zachowywał jak paranoik. "Miał przy sobie cały arsenał i uzbrojonych ochroniarzy. Na podłodze walały się naboje i butelki po winie". Kiedy wymachiwał butelką w jednej ręce, a czterdziestkąpiątką w drugiej, atmosfera robiła się napięta. W pewnej chwili wymierzył naładowany rewolwer w gardło Cohena, odbezpieczył go i powiedział: "Kocham cię, Leonardzie". "Mam nadzieję, Phil", usłyszał. Podczas innej sesji wycelował rewolwer w skrzypka, który szybko spakował instrument i uciekł. Według relacji autora piosenek, Doca Pomusa, który widział to wszystko na własne oczy, podczas nagrania Cohen był spychany na bok i ignorowany, a Spector popadł w taką paranoję na punkcie taśm, że co wieczór zabierał je do domu w towarzystwie uzbrojonego strażnika. Któregoś wieczora na sesję zawitali niespodziewanie Bob Dylan i Allen Ginsberg, którzy zaśpiewali w chórku na "Nie idź do domu napalony" (Don't Go Home With Your Hard On). Poprzedniego dnia Cohen i Harvey Kubernik z "Melody Makera" byli w "Troubadourze" na wieczorze poetyckim Ginsberga. Nazajutrz Ginsberg i Dylan podczas wspólnej kolacji dowiedzieli się, że Cohen nagrywa właśnie ze Spectorem w studiach Gold Star. Wpadli tam i wkrótce Hal Blaine, perkusista, dyrygował nimi w chórkach. W tej piosence przyłączył się do nich również Spector. Utwory Cohena na tej płycie nie powstały jednak pod wpływem Dylana. Jak zauważył Ginsberg: "Dylan potrafił omotać wszystkich, poza Cohenem". Nagranie piosenki "Śmierć kobieciarza" (Death of a Ladies' Man) było symptomatyczne dla procesu powstawania płyty. Sesja rozpoczęła się o wpół do ósmej wieczorem, ale do wpół do trzeciej rano nie było jeszcze pełnej wersji. Od północy muzycy pracowali za podwójną stawkę, a od drugiej - za poczwórną. Do wpół do czwartej nie zagrali jeszcze utworu w całości. Spector pozabierał im nuty i nie pozwolił grać więcej niż po sześć taktów. Większość czasu Cohen przesiedział po turecku na podłodze, aż około czwartej rano Spector zaklaskał i kazał mu śpiewać. Leonard, bardzo zmęczony, doszedł do mikrofonu i zaśpiewał bez zarzutu. O piosence powiedział: "Jest ona bezpośrednim wyznaniem. Chciałem ją zaśpiewać 228 z czułością, której nie sprzyja napięcie panujące podczas nagrania. Chciałem, by ta czułość była wyczuwalna. Czasami to się udaje, ale przedtem serce musi się opiekać na rożnie jak szaszłyk". Cohen spodziewał się znaleźć Spectora w okresie a la Debussy; tymczasem znalazł go "w pełnym rozkwicie nawałnicy spod znaku Wagnera". Prywatnie i muzycznie Spector wyłamał się spod jakiegokolwiek wpływu. Zamykał na klucz taśmy-matki z materiałem płyty i miksował je bez wiedzy i zgody Leonarda. Cohen nagrał tylko jedną, roboczą wersję wokalu (prosty głos na jednej ścieżce do zastąpienia w przyszłości przez bardziej wyrafinowany i obrobiony dźwięk) i chciał wgrać różne głosy, ale Spector ukrył się z taśmami, po czym dorzucił instrumenty strunowe, dęte i żeńskie chórki. W wersji końcowej stękający głos Cohena ledwo słychać. Na "Jodynie" (lodine) potężny rytm perkusji, charakterystyczny dla brzmienia spod znaku wytwórni płyt Tamla Motown, wciska się między tekst a monotonny głos. "Odciski palców" (Fingerprints), których tekst wskazywałby na klasyczną, pełną pesymizmu skargę, mają rytm jakby z wiejskiej potańcówki z długimi solówkami na skrzypcach i gitarze elektrycznej. "Nie idź do domu napalony" jest zupełną burleską, w której użycie głośnej, rhythm-and-bluesowej sekcji dętej spycha szyderczo-ironiczny tekst na nowe doły. Puryści sprzeciwiali się tej nadprodukcji, w której teksty Cohena po prostu ginęły. Fotografia na okładce pochodziła z polinezyjskiej restauracji w Montrealu: ubrany w biały garnitur, młodzieńczo wyglądający Cohen siedzi między dwiema atrakcyjnymi kobietami. Jedna to Suzanne, druga - Eva La Pierre, francuskojęzyczna modelka kanadyjska, którą kilka lat wcześniej poznał na Hydrze. Cohen odciął się od tej płyty, zanim jeszcze wyszła w listopadzie 1977 roku. Na jej nagranie zgodził się dlatego, że Spector lubił jego piosenki i teoretycznie mógł mu pomóc w zdobyciu szerszej publiczności. Jak się wyraził: "Wiem, że w tym, co robię jest pewien element komercji, ale nie widać go gołym okiem". Sposób zgrania materiału nazwał na łamach prasy katastrofą i stwierdził, że Spector go unicestwił. Oznajmił, że wkrótce zapłaci dwadzieścia tysięcy dolarów, żeby się wykupić od jakiejkolwiek promocji płyty. Niemniej jednak udzielił kilku wywiadów na jej temat w nowojorskiej siedzibie Warner Brothers przy Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy. W wywiadzie dla "Crawdaddy" z lutego 1978 roku nie szczędził Spectorowi słów krytyki: "Słuchacza należy zachęcać do słuchania, a nie mu w tym przeszkadzać, jak to się 229 stało w wypadku tej płyty [...]. Jest w tych utworach coś nieprzystępnego, coś opornego, coś, czego nie powinno w nich być". Mimo wszystko przyznawał, że Spector "był zdolny całkowicie zawładnąć melodiami i produkcją". Zaraz jednak zastrzegł, że "muzyka nie rodzi się z tyranii, którą chce narzucić Spector". Później jego instru-mentacje określił mianem "genialnych", chociaż nadal krytykował go za wykorzystanie głosu bez obróbek i zgranie materiału w tajemnicy. "Powinienem wynająć paru ochroniarzy i załatwić całą sprawę na Bulwarze Zachodzącego Słońca", pomyślał w pewnym momencie. W ramach zabawnego gestu pojednania wysłał Spectorowi dwie czerwone kabury. Reakcje na płytę były w przeważającej mierze niepochlebne. Swoją recenzję "Rolling Stone" opatrzył następującym nagłówkiem: "Soulowy koszmar w wydaniu Leonarda Cohena". W mniej wielkodusznym "Toronto Star" duży napis głosił: "Leonard Cohen - muzyka dla masochistów". "Nestor dołowania i młody magnat miksowania", tak zrymował związek Cohena i Spectora "Melody Maker". W opinii recenzenta "Saturday Night", przychylniejszego Cohenowi, płyta stanowiła "najbardziej znaczący krok naprzód w jego karierze artystycznej od czasu debiutu w 1967 roku". "Ta płyta ma albo wielkie wady, albo jest wielka i ma wady", kwitował "Rolling Stone". W tytułowej piosence "Śmierć kobieciarza" Cohen pisze o potężnej, ale niszczącej sile miłości: Zabrała mu szacowną Mentalność orientalną i mroczne bezpieczeństwo gdy Swą forsę podjął z banku Zabrała wino mszalne I pewną blond madonnę - - Od dzisiaj przestrzeń myśli twych Należy tylko do mnie*. Piosenka była wyraźnym znakiem, uaktualnioną informacją o pożyciu z Suzanne, w którym wygasło już nawet pragnienie. "Był to czas, kiedy legły w gruzach wszystkie moje związki. Wszystkie co do jednego. Żaden się nie ostał". * Leonard Cohen, Słynny niebieski prochowiec, tłum. Maciej Zembaty, s.176. 11 Nowe Pismo W marcu 1976 roku Cohen złożył w wydawnictwie maszynopis przyszłej "Śmierci bawidamka" (Death of a Lady's Man), pierwotnie zatytułowanej: "My Life in Art" (Moje życie w sztuce). Po lekturze tekstu Anna Porter, redaktorka w "McClelland & Stewart", napisała: "Pod Bogiem przyznaję, że od bardzo dawna nie czytałam czegoś równie przygnębiającego". Dodała jednak, że maszynopis nadaje się do druku i pod wieloma względami jest "znakomity". Inna redaktorka, Lily Miller, rozpoczęła recenzję od następującego stwierdzenia: "Do Kanady przyjechałam między innymi z powodu Leonarda Cohena". Jej zdaniem maszynopis oznaczał nowy etap w jego twórczości, ponieważ "ciągłe przechwałki" autor zastąpił puentami, wyrażającymi poczucie niepewności. Pojawiła się nowa głębia przemyśleń i samokrytycyzmu. "Konieczne będą długie dyskusje za i przeciw tej wolcie. Wydaje się, że zarówno wcześniejsza buta, jak i późniejszy fatalizm połączony z poczuciem niemocy, ustąpiły tu miejsca większej pobłażliwości: pogodzeniu się z ludzkimi ułomnościami, słabościami i niepowodzeniami. Jest tu też miejsce na miłość, która może się zrodzić z tych wszystkich niedokonałości", pisała Miller, chcąc wydać książkę. Cohenowi zwrócono maszynopis do poprawy. Odesłał go po sześciu miesiącach pod zmienionym tytułem: "The Finał Revision of My Life in Art" (Ostateczna korekta mojego życia w sztuce). Książkę planowano wydać na jesieni, pojawiły się zapowiedzi wydawnicze i zaczęły krążyć odbitki do wstępnych recenzji. Nastąpiły jednak opóźnienia; drukarnia "Cooper & Beatty" nie przyjęła zlecenia "z powodu języka maszynopisu". Następna drukarnia odpowiedziała, że nie dotrzyma terminu wyznaczonego przez wydawnictwo. 231 Trzecia z kolei, "Accutext", przygotowała książkę do wydania we wrześniu. Tymczasem Jack McClelland dostawał białej gorączki, gdyż nie mógł się skontaktować z Cohenem w celu ustalenia ostatecznych zmian. Na dodatek Miller przerzuciła ilustracje wykonane przez Cohena na tył okładki i na wyklejki, a także skrytykowała pomysł, żeby na czoło dawać zdjęcie. Była zwolenniczką jakiegoś mocnego akcentu (w rachubę wchodził rysunek), fotografię zaś widziała na odwrocie. "Jego rysunki tylko zmniejszą siłę tej książki", zanotowała w terminarzu w czerwcu 1977. W późniejszej notatce stwierdzała, że po odrzuceniu ilustracji Cohena zostaną im cztery puste strony, które proponowała zapełnić dodatkowymi wierszami. Z powodu kłopotów edytorskich sugerowała dopisanie czterech linijek do "The House" (Dom). Maszynopis został ponownie oddany do korekty pod nowym tytułem: "Śmierć bawidamka". 10 sierpnia 1977 roku Cohen powiadomił Lily Miller, że przesuwa wydanie książki na późniejszy termin. Dokonując przeróbek, napisał bowiem tyle nowego materiału, że książka zwiększyła dwukrotnie swoją objętość. "Bardzo się emocjonuje tym, co dopisał - zanotowała Miller w teminarzu. - Ma wrażenie, że nadałoby to książce całkowicie nowy wymiar. Byłby jednak gotowy ze wszystkim nie wcześniej niż za miesiąc". Pod jej notatką figuruje dopisek skreślony ręką Jacka McClellanda: "Ponury rozwój sytuacji. Jestem zdecydowanie przeciwny wszelkim opóźnieniom. Zadzwonił i podał swój numer. Oczywiście, kiedy oddzwoniłem, nikt się nie zgłaszał. Zrobię, co w mojej mocy". W następnym tygodniu wyniknął nowy problem z tytułem: potencjalny współwydawca sprzeciwił się nadaniu przez Cohena niemal identycznego tytułu książce i płycie*. Cohen spalał się nerwowo i potrzebował więcej czasu. Oficjalnie McClelland powiedział mu, że zatrzyma na jakiś czas produkcję, ale w poufnej notatce do Lily Miller dał upust frustracji: "Cohen twierdzi, że przerabia swoją cholerną książkę, co na tym etapie jest rzeczywiście wspaniałą wiadomością [...]. Nie byłby sobą, gdyby nam tego nie zrobił, ale bę- * W przekładzie polskim: "Śmierć bawidamka" (Death of a Lady's Man) i "Śmierć kobieciarza" (Death of a Ladies Man). W wypadku • książki Cohen zdecydował się na liczbę pojedynczą w celu podkreślenia, że skupia się na jednej kobiecie; w wypadku płyty chciał zaakcentować to, że jego śmierć mogto spowodować wiele kobiet (przyp. tłum.). 232 dziemy musieli jakoś to przełknąć. Książka ukaże się z opóźnieniem. Nie sądzę jednak, by wywieranie na niego presji miało teraz jakikolwiek sens". 11 sierpnia McClelland powiadomił Miller, że rozmawiał z Cohenem, który jest w Kalifornii i ma nadzieję ukończyć maszynopis w niecały miesiąc. "Mówi, że pisze komentarz do książki na dziewięćdziesiąt stron. Co to u licha oznacza? Obawiam się najgorszego". Ponieważ wydanie książki jesienią stało się niemożliwe, nie dopracowano w szczegółach kampanii reklamowej. 18 sierpnia McClelland otrzymał telegram następującej treści: WĄTPIĘ, CZY UDA MI SIĘ DOKOŃCZYĆ KSIĄŻKĘ W DWA LUB NAWET CZTERY TYGODNIE. W ZWIĄZKU Z JEJ WYDANIEM OD SAMEGO POCZĄTKU PANOWAŁ SZTUCZNIE WYKREOWANY POŚPIECH. Oznaczało to, że McClelland będzie musiał po prostu zaczekać. Na telegram Cohena odpowiedział następnego dnia: LEONARDZIE, NIE MA SPRAWY. PRAWDZIWY PROBLEM LEŻY W TYM, ŻE NASZYM ZDANIEM MIAŁEŚ JUŻ GOTOWĄ ŚWIETNĄ KSIĄŻKĘ I TERAZ, ZAPEWNE NIEPOTRZEBNIE, DZIELISZ WŁOS NA CZWORO. TAK CZY INACZEJ, ZACZEKAMY. JAK ZAWSZE WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO. JACK W październiku McClelland zaczai tracić cierpliwość. W długim, szczegółowym liście do Cohena napisał, że był zmuszony powiadomić branżę księgarską o kolejnym opóźnieniu w wydaniu książki. Uczynił tak dlatego że w "Saturday Night" miał się ukazać artykuł na jej temat. "Zaklinam cię, daj znać, na czym stoimy, żebyśmy mogli wyjść z tego obronną ręką. Sęk w tym, że cała ta cholerna sytuacja nie jest już naszą wewnętrzną sprawą i musimy mieć jakieś odpowiedzi", pisał. Artykuł pióra Sandry Martin z listopada 1977 roku relacjonuje perypetie związane z wydaniem książki, począwszy od listopadowego wieczora rok wcześniej w Nowym Jorku, gdzie po wspólnie obejrzanym w telewizji meczu hokeja i paru kieliszkach wódki Cohen wręczył McClellandowi maszynopis wierszy. "Rany boskie, Leonardzie! «Smierć bawidamka»! Mając taki tytuł, nie potrzebujemy nawet maszynopisu", miał jakoby powiedzieć McClelland. Od tamtego 233 spotkania dwukrotnie reklamował książkę w swoim katalogu zapowiedzi wydawniczych i dwa razy ją wycofywał. Ukończywszy poprawioną wersję "Śmierci bawidamka", Cohen wystąpił na konferencji wydawnictwa "McClelland & Stewart" , na której promował książkę i nową płytę. Dzień później, w "Courtyard Cafe" w Toronto, wyciągnął magnetofon i puścił przyjaciołom kilka utworów z płyty. W połowie sierpnia, kiedy drugi maszynopis był już po składzie, a przynajmniej trzy czasopisma gotowe do pierwszych recenzji na podstawie odbitek szczotkowych, Cohen zadzwonił, a następnie zadepeszował do McClellanda z prośbą o zwłokę. Wydawnictwo przerwało promocję książki, a zamówienia na prawie dziesięć tysięcy jej egzemplarzy poszły do szuflady. McClelland bronił się następująco: "Gdyby Leonard był normalnym autorem, dzwoniłbym do niego raz w tygodniu. Ale on zawsze był i zawsze będzie wyjątkowy". 25 listopada 1977 roku McClelland powiedział redaktorce Annie Porter, że według lrvinga Laytona Cohen nadal pracuje nad maszynopisem. McClelland obawiał się jednakże, że z różnych powodów nie będą mogli go wydać. Tytuł został skreślony z planów wydawniczych na wiosnę. Pod koniec stycznia 1978 roku Cohen przyjechał do Montrealu. Zawiadomił McClellanda, że dopisał sześćdziesiąt stron i zostało mu jeszcze czterdzieści. Ukończenie pracy przewidywał na kwiecień. Sugerował, by w ramach kampanii reklamowej umieścić na billboardach szesnastowieczną rycinę, która zdobiła okładkę "Nowej skóry starego obrzędu", z napisem: "Leonard Cohen", a pod spodem "ŚMIERĆ BAWIDAMKA, KSIĄŻKA NIEZWYKŁA". Do utworów Cohen dołączył komentarze napisane z punktu widzenia innej osoby. Zdaniem Lily Miller ten zabieg wzbogacił książkę o nowy walor i przydał jej oryginalności. Komentarze, umieszczone na sąsiednich stronach, miała wyróżniać inna czcionka. Z racji tego, że kolejność poezji i prozy pozostała prawie niezmieniona, wydawnictwo mogło ocalić około osiemdziesięciu procent pierwotnego składu. Nadzieje na szybki koniec przedsięwzięcia okazały się jednak przedwczesne. Kwestie związane z kosztami, produkcją, wyborem czcionki i papieru nękały zarówno Cohena, jak wydawcę, przy czym ten pierwszy często zmieniał decyzje drugiego. Bardzo sceptycznie podchodził do planu wydania książki wyłącznie w twardej oprawie w cenie dziesięciu dolarów za egzemplarz. Intuicja podpowiadała mu wydanie w miękkiej oprawie po sześć dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów. Martwił się o papier i odrzucił próbkę przysłaną przez dru- 234 i, karnie ze Stanów. Podkreślał, że wydanie w twardej oprawie narzuca "szykowną opasłość". W kwestii reklamy chciat, "by książkę potraktowano godnie i do pewnego stopnia formalnie, bez żadnych fajerwerków". Nie zgodził się na billboardy ze swoją fotografią, podpisem i kilkoma wyjątkami z książki. Nie chciał się afiszować swoją osobą. Wolał billboard z ryciną, tytułem i stwierdzeniem, że jest to ..niezwykła książka". McClelland odrzucił ten pomysł. "Śmierć bawidamka", kiedy w końcu wyszła jesienią 1978 roku, 'spotkała się z mieszanym przyjęciem. Miesięcznik "Books in Canada" pisał, że książka zaskakuje tym, w jaki sposób motyw poetyckiej porażki przysparza autorowi "godności i powagi". Inni recenzenci wytykali Cohenowi brak talentu. Sugerowano, że książka jest zwykłym kacem po zjechaniu przez krytykę albumu wyprodukowanego przez Spectora. Cohen wspomina, że "w Kanadzie książkę przyjęto chłodno we wszystkich kręgach [...], niemal jednogłośnie ją zdyskredytowano". On sam jednak uważał ją za "za swoiste przedstawienie, bardzo powolne i rozkoszne". W Stanach nie ukazały się w ogóle żadne recenzje. To lekceważenie wzięto się między innymi z tego, że w środowisku literackim Cohen popadł w dużym stopniu w zapomnienie: zbyt długo utożsamiano go z autorem piosenek i ich wykonawcą niż z poetą. Przez cały okres korowodów z wydaniem książki Leonard zmagał się również z chorobą mieszkającej w Montrealu matki, swoim związkiem z Suzanne i nerwową współpracą z Philem Spectorem. Oznaczało to ciągłe podróże z Los Angeles do Montrealu i z powrotem. Pod koniec 1977 roku, po ukończeniu pracy nad płytą, wrócił z rodziną do Montrealu, żeby być bliżej matki. Masha Cohen zmarła na białaczkę w lutym 1978 roku. Jej właśnie Leonard zadedykował "Śmierć bawidamka". W Montrealu wiele czasu spędzał z Adamem i Lorcą. Miał wrażenie, że dzieci ucieleśniają ideę zmartwychwstania. Rodzina pełniła teraz ważną rolę w jego życiu. W czasie żałoby porządkował sprawy rodzinne i majątkowe, postanawiając zatrzymać połowę bliźniaka na Btelmont Avenue, stanowiącego własność matki. Okres montrealski był jednak krótkotrwały. Cohen postanowił wrócić z rodziną do Los Angeles, żeby przystąpić do nagrywania nowej płyty. Tym razem zamieszkali przy Woodrow Wilson Avenue, wysoko na Hollywoodzkich Wzgórzach. W tym skromnym, choć przestronnym domu na uboczu, z którego rozciągała się niczym nie- 235 przesłonięta panorama Los Angeles, Cohen chciał sobie stworzyć namiastkę otoczenia z Hydry. Wznowił swoje codzienne wizyty w Cimarron Zen Center, trenował w hollywoodzkim oddziale YMCA i znowu zaczął pisać. Wiosną 1978 roku Suzanne niespodziewanie wyjechała do Francji, zabierając ze sobą dzieci, sześcioletniego wówczas Adama i czteroletnią Lorce. Cohen był wstrząśnięty. Nie istniała żadna bezpośrednia przyczyna tego kroku z jej strony, po prostu dzieliło ich coraz więcej i Suzanne pragnęła rozpocząć nowe życie gdzie indziej. Początkowo Cohen miał dziwne uczucie radości, później stwierdził, że był za słaby na instytucję małżeństwa. "Małżeństwo to klasztor", napisał kiedyś, sugerując, iż narzuca ono partnerom abstynencję od innych związków, często pod pozorem rodzinnej zażyłości. Małżeństwo stało się "najgorętszym piekłem dla współczesnego ducha. O wiele gorszym niż samotność i rzucającym o wiele trudniejsze od niej wyzwania ludziom, którzy chcą nad sobą pracować. Jest to sytuacja niemalże ciągłej udręki, w której niemożliwe jest jakiekolwiek alibi". Po wyjeździe Suzanne z Cohena uleciało napięcie i rozgoryczenie. Napawał się urokami spokojnego życia w samotności i odnawiał stare przyjaźnie, między innymi z Nancy Bacal, z którą wspólnie praktykował zen, pływał i regularnie ćwiczył. W 1978 roku objechał również całą Kanadę w ramach spotkań autorskich promujących książkę "Śmierć bawidamka". W Los Angeles rozpoczął współpracę z Henrym Lewym nad kolejną płytą, zatytułowaną roboczo "Zamglone życie" (The Smokey Life). W pierwotnym zamyśle miała ona przedstawiać ten rodzaj życia, które, cytując Cohena: "jest jak mgła: delikatne i ulotne, ale jedyne, jakie mamy. Kroczymy przez nie bez korzystania z drogowskazów i szablonów". Lewy, z wykształcenia inżynier, był od kilku lat producentem płyt Joni Mitchell, jak również Stephena Bishopa, Minnie Riperton i innych. Leonard poznał go właśnie przez Mitchell, która radziła im podjąć współpracę. Pewnego deszczowego popołudnia Cohen zaprosił Lewy'ego, by posłuchał nagranej w domowych warunkach piosenki "Zamglone życie". Podekscytowany Lewy zaproponował natychmiastowe nagranie. Obdzwonił członków "Passengera", grupy grającej z Joni Mitchell, i poumawiał się z nimi na wieczór w studiu United-Western Recording. Tak doszło do nagrania "Zamglonego życia" z udziałem Cohena, Roscoe Becka, Billa Guinna i Steve'a Meadora. 236 Otrzymawszy od Cohena materiał na płytę, Lewy zaczął kompletować muzyków, podczas gdy Jeremy Lubbock zajął się aranżacją. W składzie wybitnych muzyków sesyjnych znaleźli się: Paul Ostermeyer (saksofon), Steve Meador (perskusja), John Lissauer (fortepian), Raffi Hakopian (skrzypce) i John Bilezikjian (al'ud - jedenastostrunowy instrument muzyczny z Bliskiego Wschodu, na którym tradycyjnie gra się orlim piórem). Kilku z nich, a zwłaszcza Ostermeyer i Meador, grało i koncertowało z Cohenem przez następne czternaście lat. W chórkach śpiewała Jennifer Warnes. Do studia wpadała również Joni Mitchell i inni muzycy. W 1978 roku sesje nagraniowe odbywały się w studiu wytwórni A&M Records, gdzie kiedyś nagrywał Charlie Chaplin. W przeciwieństwie do paranoicznej atmosfery wprowadzanej przez Phila Spectora, na sesjach z udziałem Lewy'ego panowała atmosfera muzycznej celebry. Chcąc uzyskać jak najlepsze brzmienie głosu Cohena na tle frapujących instrumentacji. Lewy posadził go w szklanej kabinie, w której słyszał on tylko siebie i gitarę. W odróżnieniu od stłumionej wokalizy w "Śmierci kobieciarza", głos na nowej płycie wysuwał się na pierwszy plan. W studiu Cohenowi często towarzyszyła pewna atrakcyjna Meksykanka, jego ówczesna towarzyszka życia. Swoim stylem, przeważnie o brzmieniu akustycznym, płyta przypominała "Piosenki z pokoju". W takich utworach jak jazzująco-sentymentalny "Za pięknem wędrowałem", czy "Zamglone życie" ze swoim chytrze leniwym rytmem, Cohen miał możność "owinięcia słów głosem", co zawsze było jego celem. Z drugiej strony w "Gościach" i "Balladzie o nieobecnej klaczy" (Ballad of the Absent Marę) wykorzystanie meksykańskich mariacki kolidowało z niby-orientalnym brzmieniem, wyczarowywanym przez Johna Bilezikjiana na jego egzotycznym instrumencie. i W trudnych czasach płyta stała się dla Cohena ostoją. Zadedykował ją Irvingowi Laytonowi, "niedościgłemu mistrzowi wewnętrznego języka". Podziękował również zmarłemu Robertowi Hershornowi i Nancy Bacal, ale w sposób najbardziej znaczący okazał wdzięczność swojemu mistrzowi zen: "Wyrażam podziękowanie Joshu Sasakiemu za to, że mnie zapoznał z pewnym starym chińskim tekstem, na którym oparłem «Balladę o nieobecnej klaczy»". Powołanie się na roshiego wskazywało, że Cohen włączał do swojej twórczości elementy zen. Wspomniany w podziękowaniu stary chiński tekst nosił tytuł "Dziesięć obrazów pasterskich", a także 237 "Dziesięć wotów". Kiedyś Cohen i roshi pracowali nad jego przekładem. Ściśle biorąc, był to zbiór dwunastowiecznych rysunków i komentarzy autorstwa chińskiego mistrza zen Kuo Ana (jap. Kakuana). Zgodnie z tradycją, "Dziesięć wotów" to dziesięć obrazów przedstawiających kolejne stopnie duchowego urzeczywistnienia. Zarówno piosenka, jak i tekst ukazują wagę poszukiwań "na ziemskim pastwisku" w celu ponownego scalenia swojej prawdziwej osobowości, co symbolizuje schwytanie i ujarzmienie wołu. W dwóch końcowych zwrotkach "Ballady o nieobecnej klaczy" autor jednoczy się ze zwierzęciem, podświadomie dochodząc do tego samego, co narrator "Dziesięciu obrazów pasterskich", a mianowicie, że nie może być rozdziału między przedmiotem i podmiotem. Znienacka formy scalenia i rozpadu stają się dla niego jednym. Równocześnie widzi "tę, która tworzy i tę, która niszczy". Cohen miał kłopoty z wymyśleniem tytułu płyty. Nancy Bacal pamięta, jak oboje strawili cały dzień w jego domu, zastanawiając się nad różnymi możliwościami. Kiedy wreszcie wróciła do siebie, na automatycznej sekretarce była już nagrana wiadomość od Cohena, że jest niezadowolony z tego, na co się zdecydowali i zaczyna wszystko od nowa. Ostatecznie najwłaściwszy wydał mu się tytuł "Ostatnie piosenki". Płyta odniosła skromny sukces. Wielu uznało ją za powrót do stare] formy. Według recenzenta "New York Timesa" stanowiła "idealny muzyczny idiom na określenie przyzwyczajeń Cohena", aczkolwiek nastrój albumu był "osobliwie, magicznie wręcz wyważony". "Times" umieścił longplay na liście dziesięciu najlepszych płyt 1979 roku, a Larry Sloman - historyk Dylanowskiej "Rolling Thunder Review", wróżył albumowi status srebrnej, jeśli nie złotej płyty. Przed wyjazdem w trasę promocyjną Cohen spędził kilka tygodni na Hydrze, gdzie w towarzystwie Rumunki Michelle obchodził swoje czterdzieste piąte urodziny. W szczerej opinii jego przyjaciela, liczne miłostki Cohena były pogonią za ideałem, którego szukał przez całe życie. Rozmaite kobiety, jakie spotykał po drodze, traktował instrumentalnie, anatomicznie. Jeśli już jakaś wpadła mu w oko, niewiele mogło go powstrzymać. Pewnego razu w Montrealu chciał zamówić rozmowę międzymiastową. Usłyszawszy jego nazwisko, telefonistka oniemiała. Zanim doszła do siebie, umówił się z nią na randkę. Zachęcony sukcesem, spróbował ponownie z inną. Kontynuował zabawę, dopóki pewnego wieczora nie zorientował się, że siedzi sam 238 w pokoju i obdzwania wszystkie telefonistki, czekając, aż któraś bez chwili zastanowienia powie "tak". Nie doczekał się jednak. Zaraz po wydaniu we wrześniu "Ostatnich piosenek" Cohen ruszył w trasę koncertową, która rozpoczęła się 7 października. Wykonawcom znowu towarzyszyła ekipa filmowa. Po próbach w londyńskich Shepperton Studios zaczęli od Skandynawii, by poprzez Francję, Niemcy i Szwajcarię skończyć w angielskim Brighton. Trasa nie była łatwa. W wywiadzie dla brytyjskiego pisma Cohen powiedział: Podczas tournee każdy, wcześniej czy później, przeżył małe załamanie nerwowe. Nie wiem, czy stało się tak z powodu pogody, intensywnego grania, muzyki, czy też określonego doboru ludzi, ale wszyscy musieli poddać radykalnej weryfikacji swoją odporność psychiczną na trudy trasy. Teraz czujemy się świetnie, ponieważ daliśmy za wygraną. Po prostu pozwalamy przenosić nasze ciała z hotelu do lotniskowego autobusu, a muzyka rozbrzmiewa co wieczór! W berlińskim Sportpalast, gdzie grali 5 listopada 1979 roku, napięcie szczególnie dało o sobie znać. Kiedy wysiadło nagłośnienie, publiczność stała się agresywna. Apele Cohena o spokój tylko zwiększyły wrogość tłumu. Dopiero przywrócenie dźwięku i rozpoczęcie koncertu pozwoliło uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji. Podczas ostatniego, trwającego dwa tygodnie, angielskiego etapu tournee, Leonard wypowiedział się na temat przynębiającego charakteru swoich piosenek: "Nazywanie powagi mojej twórczości ponuractwem wynika z błędnego jej zrozumienia. Łakniemy powagi. Równie łatwo jak obsesyjna depresja może nas zniszczyć bezmyślna wesołkowatość". W przerwie między europejską a australijską częścią tournee, pod ł koniec lutego 1980 roku, Cohen przyjechał do Toronto na wystawę książki artystycznej, gdzie Włoch Gigono Falconi przedstawiał port-folio z siedmioma litografiami powstałymi pod wpływem wierszy Leonarda. Podczas konferencji prasowej Cohen powiedział: "W swojej twórczości [Falconi] podchodzi do kobiet z takim samym uznaniem jak ja w swojej". Dalsze pytania dotyczyły już Cohena, a zwłaszcza jego ostatniej płyty. "Sądzę, że jest przepiękna, wspaniała", oznajmił. Twierdził, że jest bardziej popularny w Europie niż w Ameryce. "Tamtejszy rynek bardziej mi odpowiada. Ze strony europejskich wytwórni płytowych mam większe wsparcie. U nas kładzie się nacisk na szybki przebój. Nikogo nie interesuje dorobek artysty". Z kolei "Śmierć bawidamka" uznał za "klasyczne i groteskowe arcydzieło". 239 Wielokrotnie powtarzał, że pracuje wolno i nigdy nie miał lekkiego pióra. "Nie mogę się zmusić do pośpiechu, niezależnie od tego, jak bardzo wytwórnia naciska na nową płytę. Wolne tempo pracy stanowi moją naturalną ochronę". Australijska część tournee rozpoczęła się 6 marca w Melbourne, gdzie Cohen dał cztery koncerty, a skończyła - z przystankiem pośrednim w Adelajdzie - 14 marca, dwoma występami w Sydney. W Australii koncertował pierwszy raz i został dobrze przyjęty. Miejscowy krytyk pisał, że "Cohenowi przeznaczone jest zostać postacią kultową extraordinaire lat osiemdziesiątych". Inny stwierdził, że jest on "najbardziej stałym i szczerym w uczuciach poetą [...] na obrzeżach rock and rolla". W różnych wywiadach Cohen podkreślał, że w swojej twórczości nie interesuje się ani światowyni ruchami, ani katastrofalnymi zmianami, ale sobą: "Nigdy nie odchodzę od mojego osobistego życia". Na pamiątkę trasy koncertowej Columbia wydała zbiór czterech płyt, a "Ostatnie piosenki" uzyskały w Australii status złotej płyty, chociaż w Kanadzie nie spotkały się z większym odzewem. Cohen wrócił do Montrealu. Wiosnę 1980 roku spędził w towarzystwie dzieci, które przyjechały do niego w odwiedziny. Podczas tournee, z Leonardom i jego grupą jeździł kanadyjski dokumentalista Harry Rasky. Taśmy z trasy europejskiej stały się zaczątkiem wyprodukowanego przez CBC filmu "The Song of Leonard Cohen" (Pieśń Leonarda Cohena). Rasky pokazał występy Co-hena w Europie, a w jego montrealskim domu przeprowadził z nim wywiad. Cohen rozwodził się w nim o swojej karierze i sile przyciągania muzyki. Wyjaśnił, że życie na Hydrze odrzucił z powodu nieuchronnego mariażu z muzyką. Usidliła mnie muzyka i chęć dotarcia do wielu ludzi. Kiedy jednak zacząłem zarabiać pieniądze, jakość mojego życia szybko się pogorszyła. Nawet kiedy mogłem sobie pozwolić na pokój w przyzwoitym hotelu w ciemnym mieście, nie wytrzymywał on porównania z pięknym, osłonecznionym pokoikiem na którejś z greckich wysp. Mówił, że nad niespokojnym duchem zaczyna w nim przeważać potrzeba stateczności. Po dziesięciu latach tułaczki był gotów osiąść w Montrealu. Dużą część filmu nakręcono właśnie w tym mieście i w domu Cohena na wprost Parć Portugal. Wykorzystanie kolekcji rodzinnych 240 zdjęć pogłębiało wrażenie powrotu do korzeni. "W mojej twórczości zagościł nowy duch. Nie będę już pisał piosenek w elegijnym tonie [...]. Piosenka, wiersz czy inny utwór lub nawet miejsce człowieka na tym świecie, wszystko to jest nietrwałe, jeśli nie opiera się na autentyzmie i prawdzie", powiedział Rasky'emu. Pojawienie się w filmie Irvinga Laytona potwierdzało wzajemne uwielbienie, jakie nieprzerwanie żywili dla siebie obaj twórcy. "Geniusz widzi rzeczy dokładnie takimi, jakie są", powiedział w filmie Layton i twierdził, że Cohen jest w stanie dokonać tego w swojej twórczości. We współistnieniu smutku i pieśni widział tradycję czternastowiecznej ballady. Żydostwo Cohena zdefiniował jako "dar niepokoju, bólu, wyobcowania i samotności". W filmie Rasky'ego Cohen wygląda zdrowo i sprawia wrażenie właściwego człowieka na właściwym miejscu. Występy podczas trasy w 1979 roku ukazują okrzepłego artystę, który swoje piosenki wykonuje w żywszym tempie i bardziej energicznie. Z jego, czasem chrapliwym, głosem idealnie współbrzmią chórki Jennifer Warnes i Sharon Robinson. Wydaje się, że dzięki tournee zelżał w nim gniew i napięcie wywołane rozstaniem z Suzanne i zabraniem przez nią dzieci do Francji. W Los Angeles Cohen nagrał wiele recytowanych przez siebie wierszy. Jednakże nagranie, którego producentem był Henry Lewy, nigdy nie ukazało się na żadnym nośniku dźwięku. Jeden z wierszy oddaje smutek Cohena po rozstaniu z Suzanne i dziećmi. Odszedłem od ciebie, dokąd mnie oczy poniosły Kupiłem małe pianino elektryczne Tysiące kilometrów od miejsca, w którym mieszkasz skomponowałem piosenkę o pożegnaniu Wszystkim bardzo się podobała Moja czara wypełniła się po brzegi Pewien młody komunista złożył mi hołd wierszem zatytułowanym Oda do robotnika intelektu. Pojechałem do Paryża O, Paryżu, powiedziałem Każdy mały mesjasz Dziękuje ci za swoją samotność Innym razem, powiedziałem Paryżu, bądź silny, bądź nuklearny 16. Różne postawy.. 241 i mów, mów. Nigdy nie przestawaj mówić jak żyć bez Boga. Wkrótce potem usunąłem się w wiejskie zacisze Zainstalowałem w kącie pianino i krzyczałem, mów do mnie, mów, Piękny Aniele Powiedz mi coś Ty, który dodajesz wszystkim otuchy. * Teraz, kiedy dzieci mieszkały we Francji, a praca nad albumem dobiegła końca, Cohen zlikwidował dom w Los Angeles. Więcej czasu zaczął spędzać w Europie, Montrealu i Nowym Jorku. W Paryżu zatrzymywał się często, jadąc do nadmorskiego Roussillon z klifami w kolorze ochry, albo do Bonnieux w sercu górzystego regionu Lu-beron, dokąd przeprowadziła się później Suzanne. Cohen miał ograniczony dostęp do dzieci, chociaż wynajmował dla nich dom w Roussillon, a ten w Bonnieux - kupił. W pewnym momencie sypiał w przyczepie kempingowej zaparkowanej przed wiejskim domem, w którym mieszkały. Od 1974 do 1984 roku walczył z Suzanne o prawo opieki nad nimi i warunki ugody. Ten okres przypomina wiersz "Na widok wierszy Kabira na jej toaletce" (On seeing Kabir's Poems on Her Dressing Table), napisany w 1981 roku w Roussillon i zamieszczony w "Muzyce nieznajomego". W tym czasie Cohen zaczął też studiować Talmud. Wszędzie z nim podróżował, nawet gdy odwiedzał dzieci. Księga stała się jego duchową strawą. Nowe okoliczności wymusiły na nim powrót do włóczęgowskiego trybu życia, od hotelu do hotelu, z częstymi przystankami w nowojorskim Royaltonie i paryskim Cluny. W 1979 roku Leonard, do spółki z Richardem Cohenem i Erikiem Lernerem - również uczniami roshiego - kupił obciążony długiem piętrowy dom w południowej części śródmieścia Los Angeles. Dom był tani i znajdował się w pobliżu Cimarron Zen Center. Chociaż przez następne kilka lat Cohen rzadko w nim mieszkał, uczynił z niego swoją przystań w Los Angeles. Nie kłopotał się umeblowaniem swojej części domu. Steve Sanfield pamięta okres, w którym Cohen wiódł życie "wędrownego mnicha", miał bardzo mało rzeczy, 242 a jego dom uderzał pustką i prostotą. Na krześle można było usiąść tylko w kuchni, gdyż w innych pomieszczeniach znajdowały się jedynie stoły i poduszki. Cohen włączył się do pracy nad pismem "Zero", które zamierzał wydawać roshi. Filozofia mistrza, wsparta talentem ludzi pióra, zaowocowała periodykiem, który ukazywał się przez kilka lat. Jego tytuł wyrażał filozofię roshiego: "Zero jest działalnością pełną dobrej woli i stanowiącą zamkniętą całość [...]. W stanie zerowym nie ma żadnych pytań". Począwszy od trzeciego numeru, w stopce redakcyjnej Eric Lerner figurował jako redaktor, Richard Cohen - jako zastępca, a Steve Sanfieid i Leonard Cohen - współpracownicy. Ten numer zawierał wywiady z Joni Mitchell i Johnem Cage'em, kolaż haiku Allena Ginsberga, poezję Johna Ashbery'ego i teksty kilku utworów z "Ostatnich piosenek". Dla roshiego zero stanowiło podstawową zasadę zen, odseparowanie od rozterek bytu lub wręcz jego nieobecność, co było warunkiem pozytywnej pustki. Mistrz utrzymywał, że tylko rozpuszczenie niezmiennego bytu w prawdziwej naturze człowieka coś znaczy. Najważniejsza w zen jest śmierć własnego ego. "Dopóki mamy dualistyczny ogląd rzeczy, nigdy nie zobaczymy prawdy", nauczał. W eseju "On The Nature of Zen" (O naturze zen), będącym pierwotnie mową wygłoszoną w 1979 roku na Mount Baldy, roshi podsumował swoje rozumienie koncepcji zera: "Objawia się ona w zwycięstwie praktyk zen nad nietrwałością, poprzez pojmowanie siebie jako sfery na przemian powiększającej się i kurczącej. Oświecenie jest posiadaniem dwóch rodzajów mądrości: jednego, którym na wszystko patrzy się w sposób personalny przez pryzmat siebie i drugiego, którym patrzy się na siebie w sposób impersonalny przez pryzmat Zera". Każdą wolną chwilę Cohen spędzał z roshim na Mount Baldy i od czasu do czasu towarzyszył mu w wyjazdach do innych ośrodków zen. Razem odwiedzili klasztor trapistów w Getsemani koło Louisville (stan Kentucky), w którym swego czasu przebywał Thomas Merton*. W głównej siedzibie zakonu, w Spenser w stanie Massachusetts, rozmawiali z opatem i wzięli udział we mszy, mając okazję zapoznać się z inną formą duchowej posługi. Pewien mnich zwierzył się Cohenowi, że codziennie zadaje sobie pytanie, dlaczego tu * Thomas Merton (1915-1968), amerykański pisarz religijny, poeta, wybitny przedstawiciel monastycyzmu (przyp. tłum.). 243 jest i zastanawia się nad przeskoczeniem muru. Roshi uważał, że jego mnisi powinni uczestniczyć w normalnym życiu. Mówił im: "Kiedy zobaczycie przed sobą górę, wracajcie do świata. Nie przebywajcie tu za długo". Zachęcił Cohena do gry w tenisa i zapisania się do klubu tenisowego w pobliskim Clermont. Leonard posłuchał rady mistrza, ale jak sam przyznał, regularne treningi nie poprawiły bardzo jego umiejętności: "Roshi widział, że umiem pracować, ale ja nie umiałem grać". Przywiązanie Cohena do buddyzmu Rinzai pozostało niezachwiane. Podziwiał roshiego za to, że chętnie wstawał o trzeciej rano, spotykał się cztery razy dziennie ze swoimi uczniami w sanzen, poddawał rygorom sesshins i z determinacją nauczał w różnych ośrodkach zen: w Wiedniu, na Itace czy Portoryko. Roshi przystosował się do warunków amerykańskich: co prawda teishos (rodzaj wykładu i kazania) prowadził po japońsku, ale już sanzen - po angielsku. Jego praktykę zen uważano za najbardziej żywiołową w Ameryce. Zaangażowanie Cohena w zen nigdy nie odbywało się kosztem jego judaizmu. "Jestem żydem, a nie buddystą", powiedział australijskim dziennikarzom. Pomimo przeszło dwudziestopięcioletnich związków z zen, który w rozmowie z Nancy Bacal określił "religią dla naprawdę zagubionych", ciągle zapewniał o swoim żydostwie. Mógł krytykować brak technik medytacyjnych w judaizmie, jak również odczuwać bliskość fizyczną i finansową z zen, nigdy jednak nie wyrzekł się swojej żydowskiej tożsamości. W 1993 roku, w liście do hollywoodzkiej gazety napisał: Moi świętej pamięci rodzice przewróciliby się w grobie na wieść, że nazwaliście mnie buddystą. Jestem żydem. Od jakiegoś czasu intryguje mnie pełna zagadek mowa pewnego starego mnicha zen. Niedawno powiedział do mnie: "Cohen, znamy się dwadzieścia trzy lata i w tym czasie nigdy nie próbowałem cię nawrócić na moją religię. Po prostu nalewałem ci sake". Co też uczyni}. Skłoniłem głowę, uniosłem ku niemu czarkę i wykrzyknąłem: "Rabi, jesteś z pewnością Światłem Pokolenia!". W październiku 1980 roku Cohen wyruszył w szóstą trasę po Europie. Towarzyszyli mu ci sami muzycy co rok wcześniej, z wyjątkiem Jennifer Warnes. Zaczęli od Francji, gdzie znowu mieli komplety 244 publiczności. W Berlinie Cohen wdał się w spór ze swoimi wielbicielami na wypełnionym do ostatniego miejsca stadionie, kiedy ich poprosił o usunięcie siedzeń. "Jeśli widzicie ten okropny plastyk, widzicie ciemną stronę naszego życia", powiedział, robiąc aluzję do nazistowskiej przeszłości. W odróżnieniu od trasy koncertowej z 1979 roku, podczas której wykonywano głównie materiał z "Ostatnich piosenek", program obecnego tournee był przeglądem najbardziej znanych utworów. Po koncercie frankfurckim Cohena zbudziło w środku nocy głośne pukanie do drzwi. Kiedy je otworzył, zobaczył blondynkę mającą bez mała metr dziewięćdziesiąt wzrostu, tylko w butach i aluminiowej folii. Wielkodusznie odmówił jej prośbie wejścia do środka, ale kobieta nalegała tak skutecznie, że w końcu się poddał. Rano był zdecydowany zabrać ją ze sobą w dalszą drogę. Odmówiła i szykowała się do wyjścia, pomimo jego gorących próśb i zachwytów nad jej pięknością. Uśmiechając się, powiedziała: "Następna gwiazda w mojej konstelacji", po czym wyszła. Tournee zakończyło się w Tel Awiwie i Cohen znowu nie miał nic do roboty. We wpisie do dziennika z 11 grudnia opisuje przygotowania do święta Chanuka, które obchodził z dziećmi w pokoju numer 700 nowojorskiego hotelu Algonquin. Czytamy tam o chasydzkim modlitewniku, dziadkowych tefilin i wełnianym talicie, pudełku świątecznych słodyczy i komplecie chanukowych świec. Cztery dni później w tym samym dzienniku pojawia się robocza wersja piosenki "Jeśli wola twa" (Ifit Be Your Will). W 1982 roku Cohen poznał na Hydrze kobietę, która odegrała ważną rolę w jego życiu. Była to Dominique Issermann, paryżanka zajmująca się fotografowaniem mody. Leonard poznał ją dzięki Carole Laure, aktorce z Ouebecu, i jej mężowi Lewisowi Fureyowi, którzy związali swoje kariery z Paryżem. Długotrwały związek Cohena i Issermann charakteryzowała dojrzałość i wspólne przywiązanie do pracy. Dominique robiła Leonardowi zdjęcia reklamowe i wyreżyserowała dwa jego wideoklipy: "Tańcz mnie po miłości kres" (Dance Me to the End of Love) i "Manhattan" (First We Take Manhattan). Cohen często mieszkał u niej w Paryżu, pisząc piosenki i odwiedzając dzieci. Za sprawą Issermann przystąpił też ze zdwojoną energią do pracy, której plonem był wydany w 1984 roku album "Various Positions" (Różne postawy). Pod jej wpływem zaczął bardziej polegać na 245 twórczym wysiłku niż natchnieniu. W czasach. gdy kariera Cohena się chwiała, Issermann stała się wdzięczną towarzyszką pracy, rozumiejącą jego udręki i posłannictwo. "Pomogła mi się okopać. Wkroczyliśmy w fazę wytężonego mozołu", powiedział po latach. Zaczął się jednak uaktywniać znany z przeszłości schemat. Cohen nie czuł się dobrze w stabilnym związku. Po pierwszych sygnałach opuszczającej go weny twórczej, uznał za konieczne trochę się potułać. Czas dzielił między pobyty w nowojorskim Royaltonie, w Kalifornii z roshim i w swoim domu w Montrealu. Dominique odwiedzała go. kiedy mogła, on z kolei, w miarę możliwości, przyjeżdżał do Paryża. Nie miał jednak ochoty robić miejsca dla niej i jej kariery w swoim życiu, ani w Los Angeles, ani w Montrealu. Po nieudanych próbach scalenia swojego związku zdecydowali się na separację, pozostając dobrymi przyjaciółmi. Wykonane przez Issermann zdjęcia Cohena są często wykorzystywane w książkach z tekstami i nutami jego piosenek, na plakatach koncertowych i francuskich widokówkach. W latach osiemdziesiątych Issermann była ostoją w życiu Cohena i ważną siłą napędową jego twórczości. Na płycie "Jestem twój" (I'm Your Man) widnieje dedykacja następującej treści: "Wszystkie te piosenki są dla ciebie, D.I.". Issermann odegrała kluczową, choć mało docenianą rolę w wydobyciu Cohena z depresji, skierowaniu jego muzycznej kariery na inne tory i odnowie jego życia duchowego. Zimą na przełomie lat 1981-1982 Cohen rozpoczął na Hydrze pracę nad librettem do opery. Muzykę miał skomponować Lewis Furey. Po kilku propozycjach tytułowych ("Merry-Go Man", "The Hall", "Angel Eyes"), autorzy wybrali ostatecznie "Night Magie" (Czar nocy). Tytuł pochodził od nazwy popularnego klubu nocnego "Nuit Magique" mieszczącego się w starej części Montrealu. Prowadził go przyjaciel Cohena, Bob Di Salvo, który z kolei zaczerpnął te słowa z piosenki Vana Morrisona "Moondance". Na zapleczu klubu znajdował się pokój o nazwie "Les Beaux Rates" (Piękni przegrani). Cohen określił "Night Magic" jako opero-kabaret o montrealskim piosenkarzu, któremu spełniają się pomyślane życzenia, "mieszaninę Brechta i Disneya". Treść była następująca: Michael, gwiazdor musicalowy przygotowuje przedstawienie, które ma przywrócić świetność podupadłemu montrealskiemu kinu "System", temu samemu, które pojawia się w "Pięknych przegranych" i istnieje naprawdę. W ciągu nocy odwiedzają Michaela trzy anielice, z których jedna zakochuje się w nim. Ze starcia życia i sztuki rodzi się kilka piosenek. 246 Dzieło było muzycznym pastiszem, który odzwierciedlał nawrót zainteresowań Cohena uporządkowanymi formami. Całe libretto napisał strofą spenserowską. Ta renesansowa struktura wersyfikacyjna, użyta po raz pierwszy przez Edmunda Spensera w poemacie epickim "The Faerie Queen", składa się z dziewięciu wersów, z których osiem ma postać pięciostopowego jambu, a ostatni, też jambiczny, jest sześciostopowy. Cohen uważał, że jeśli ma liczyć na odzew, swoje dzieło musi osadzić w tradycji literackiej. W filmowej adaptacji opery wystąpili Nick Mancuso, Carole Laurę i Frank Augustyn. Reżyserem i autorem muzyki (Cohen napisał teksty) był Furey, który podkładał również glos w piosenkach wykonywanych przez Mancuso, utalentowanego aktora dramatycznego, ale nie gwiazdy musicalu. Carole Laure grała zakochaną anielicę. Producentami filmu byli Robert Lantos i James T. Kaufman. Premiera miała miejsce w Cannes 17 maja 1985 roku. Recenzent "Variety" utyskiwał, że "muzyka i teksty są osadzone w klimacie lat sześćdziesiątych, a samej muzyce, jakkolwiek bardzo melodyjnej, brakuje siły niezbędnej do tego, by zrobiła wrażenie na słuchaczu". Zdaniem tego samego recenzenta choreografia była utrzymana w stylu widowisk telewizyjnych. Wraz z wejściem filmu na ekrany kin w sklepach muzycznych ukazał się podwójny album ze ścieżką dźwiękową w wykonaniu nieco innych niż na filmie artystów. Został wydany przez francuski oddział wytwórni RCA. Cohen i Furey otrzymali kanadyjską nagrodę Juno (odpowiedniczkę amerykańskiej Grammy) za najlepszą muzykę w 1985 roku w kategorii "opera rockowa". Cohen miał pomysł na krótki film, który pierwotnie chciał oprzeć na swoich doświadczeniach hotelowych i piosence "Goście" (The Guests). Producentem został Barrie Wexler. "I Am a Hotel" (Jestem hotelem) miał się ukazać w kanadyjskim C-Channel, płatnej stacji telewizyjnej. Kiedy jednak stacja splajtowała i Cohen dwukrotnie zagroził wycofaniem się z projektu, jego dokończenia podjęli się Moses Znaimer (figuruje jako producent wykonawczy) i City-TV wespół z telewizją publiczną (CBC-TV) oraz Korporacją na Rzecz Rozwoju Filmu Kanadyjskiego w roli sponsorów. Żaden z autorów przedsięwzięcia nie miał jednak doświadczenia w produkcji rockowych wideoklipów, chociaż Wexler i Cohen, obej- 247 rzawszy różne przyktady tego gatunku w City-T V, uzgodnili budżet w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów i przystąpili do pracy. Kilka miesięcy później Cohen zjawił się w Toronto i powiedział Barriemu Wexlerowi, że chce się wycofać z planowanej produkcji, gdyż przy obecnym stanie swojego umysłu (pracował nad księgą psalmów) nie może pisać muzyki do filmów wideo. Wexler pamięta, że było to w sobotę wieczorem i że scenariusz obiecał dostarczyć w poniedziałek rano. Udało mu się namówić Cohena, żeby nie rezygnował. Pracowali do rana. Z pomocą miejscowego pisarza, Marka Shektera, napisali trzynastostronicowy konspekt. Tymczasem w Nowym Jorku zmarł piosenkarz David Blue. Cohen wygłosił mowę pogrzebową i na jego cześć nadał firmie producenckiej nazwę Blue Memoriał Video. David Blue grał bowiem kiedyś Cohena w przedstawieniu "The Leonard Cohen Show" w montrealskim Centaur Theatre. Na zdjęcia, których początek przewidziano na 12 kwietnia 1983 roku, Wexler i Znaimer wynajęli hotel King Edward. Cohen przebywał wtedy w Nowym Meksyku w tamtejszym ośrodku zen, skąd mógł zadzwonić tylko raz w tygodniu i rozmawiać piętnaście minut. W dniu kiedy Wexler miał podpisać umowę z C-Channel, Cohen wysłał mu teleks, że zmienił zdanie i zwróci pieniądze, ale projekt trzeba przesunąć na późniejszy termin lub odwołać. Znaimer kazał Wexlerowi odszukać Cohena i skłonić go do zmiany decyzji. Nie mogąc się z nim skontaktować, Wexler pojechał do C-Channel i, chociaż miał w kieszeni teleks od Leonarda, podpisał umowę. Dopiero po czterech dniach, w trakcie piętnastominutowej rozmowy, zdołał go przekonać do wzięcia udziału w projekcie. Cohen zastrzegł jednak, że nie chce występować w większości ujęć opisanych w scenariuszu. Na cztery dni przed planowanym początkiem zdjęć Leonard przybył do Toronto i zatrzymał się w hotelu King Edward; akurat w dniu, kiedy gazety pisały o rychłym upadku C-Channel. Wexler wykupił więc całą kanadyjską prasę, jaka była w hotelowym kiosku, żeby tylko Cohen nie dowiedział się o bankructwie stacji. Obaj producenci, Wexler i Znaimer, pracowali całą noc nad nowym budżetem projektu. Tego wieczora trzej szefowie CBC jedli razem kolację. Między głównym daniem a deserem pojawił się Wexler i zdołał przekonać jednego z nich, żeby mu towarzyszył do siedziby City-TV i na miejscu zapoznał się ze sprawą. Po godzinie Wexler otrzymał wiado- 248 mość, że dostanie pieniądze. Również Korporacja na Rzecz Rozwoju Filmu Kanadyjskiego pomogła w rekordowym czasie w sfinansowaniu projektu. Zdjęcia trwały sześć dni. W efekcie powstał półgodzinny dramat surrealistyczny, fantazyjny pastisz muzyczno-taneczny przedstawiający pięć historii miłosnych (w tym jedną z udziałem Cohena), które łączy miejsce akcji - wytworny hotel. Oś narracyjną filmu stanowi pięć piosenek, kolejno: "Goście", "Wspomnienia" (Memories), "Cygańska żona", "Hotel Chelsea" i "Zuzanna". W tym częściowo czarno-białym, a częściowo kolorowym obrazie wystąpili: mistrz łyżwiarski Toller Cranston, tancerka Ann Ditchburn i Celta Franca -założycielka Baletu Narodowego. "Film jest swoistą karuzelą, ludzie wchodzą, wychodzą, poznajemy ich historie, a oni sami znajdują to, czego chcą", mówił o obrazie Cohen. Nie ma w nim dialogów, tylko piosenki i ruchy ciał. Wexler tłumaczył, że w zamyśle twórców piosenkarz miał być jedynie dodatkiem do tańca, gry aktorskiej i muzyki. W wywiadzie udzielonym po zdjęciach Cohen powiedział, że hotele byty zawsze jego naturalnym środowiskiem: "Moje życie osobiste jest takie, że tylko tam mogę się udać. Dokąd chadzają faceci?". Obejrzawszy film, Cohen go znienawidził. Niektóre sceny trzeba było nakręcić jeszcze raz, co wymagało zwiększenia budżetu. Nowe ujęcia, zwłaszcza we fragmencie z "Zuzanną", dodał drugi reżyser Don Allen. Montaż byt procesem długotrwałym i wypełnionym stresami, ale produkt końcowy zachwycił Cohena. Film pokazano 7 maja 1984 roku. Został uznany za najlepszy wśród propozycji z trzydziestu dwóch krajów, zdobył Złotą Różę na 24. Międzynarodowym Festiwalu Produkcji Telewizyjnej w Montreux. Film otrzymał również specjalne wyróżnienie krytyki jako widomy znak zmiany w twórczości Cohena z erotycznej i eksperymentalnej na tradycyjną, skupiającą się na takich tematach, jak przeżycie religijne i pokuta. Cohen, Wexler i Znaimer planowali, że ich następny film wideo będzie adaptacją "Ulubionej gry". Nic jednak z tego nie wyszło. Cohen zdał sobie sprawę z "zatrważającej elastyczności", na jaką musiał się zdobyć w całej tej sprawie, a także z tego, że czasami przedsięwzięcia realizowane żywiołowo kończą się sukcesem, podczas gdy te planowane mogą się nie powieść. Dotarło do niego, że przeważnie nie jest elastyczny. "Lubię wstawać o trzeciej rano na dźwięk budzika - mówił w 1994 roku. - W moim wypadku elastycz- 249 ność jest czymś, do czego mnie nakłaniano. To nie dla mnie". Jego siła tkwiła w porządku, dokładności i dyscyplinie. * Zbliżając się do pięćdziesiątki, Cohen znowu odczuł potrzebę rewizji obranego kierunku. Wreszcie był gotów "przystąpić do interesu godnego Żydów". Duchowe poszukiwania wynikały po części z niemożności robienia czegokolwiek innego. "Ucichłem we wszystkich dziedzinach. Nie mogłem się ruszać [...]. Tylko w ten sposób byłem w stanie wniknąć w moje kłopotliwe położenie. Odkryłem w sobie odwagę, żeby napisać własne modlitwy. Zwrócić się do źródła miłosierdzia [...]. Czynność pisania uznałem za odpowiednią formę osobistej modlitwy"*. W wyniku tych starań powstała księga psalmów, pierwotnie zatytułowana "The Name" (Imię), potem "The Shield" (Tarcza) i ostatecznie "Księga miłosierdzia" (Book of Mercy). Poproszony o jej charakterystykę, Cohen stwierdził tajemniczo: "Jest natchniona, bądź nie, brzmi prawdziwie, bądź nie. Moim zdaniem, brzmi [...]. Cieszę się, że mogłem ją napisać, ponieważ fakt ten był w pewnym sensie spełnieniem modlitwy". Niemniej jednak wahał się, czy wydać swoje najnowsze dzieło. Posunięcie było o tyle ryzykowne, że "Księga miłosierdzia" stanowiła skrajne przeciwieństwo "Śmierci bawidamka", jego ostatniej książki. Książka została wydana przez oficynę "McClelland & Stewart" w kwietniu 1994 roku. W kwestii jej osobliwej formy Cohen wypowiedział się następująco: "Zrodziła się z silnego pragnienia, by przemówić w ten sposób. Robimy to dopiero wtedy, gdy czujemy się przyparci do muru, zrozpaczeni i kiedy popycha nas ku temu pilna życiowa potrzeba [...]. Chciałem również wpisać się w tradycję, którą odziedziczyłem". W "Księdze miłosierdzia" Cohen stosuje starotestamentową praktykę numerowania zamiast tytułowania psalmów. Ich liczba (pięćdziesiąt) oddaje jego wiek. Podobnie jak psalmy biblijne, te w "Księdze miłosierdzia" mówią o tęsknocie i samoofierze. "Złamany bezczynnością mojej duszy, wbiłem klin w twój świat, i upadłem po obu jego stronach. Miarą gorzkiej pieśni policz mnie na powrót do swego miłosierdzia, i nie rozdzielaj mnie od moich łez"**. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 327. ** Tamże, s. 336. 250 Kilka psalmów nagrał również z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego. Miało to miejsce w 1984 roku w Los Angeles. Inżynierem nagrania, którego nigdy jednak nie wydano, był Henry Lewy. Krytycy nie za bardzo wiedzieli, jak się odnieść do "Księgi miłosierdzia", w czym zbliżali się do stanowiska Cohena: "Wydanie takiej książki to delikatna i skomplikowana sprawa. Naprawdę nie wiem, w którym dziale w księgarni powinna się znaleźć [...]. Nie jest to spór, dyskusja czy teologia; ja tylko pytam". Niektórzy dziwili się, jak poeta, który wylał tyle jadu w "Śmierci bawidamka", mógł teraz mieć w sobie tyle duchowej miłości. Inni uważali, że psalmy nadały twórczości Cohena jeszcze jeden wymiar. W lipcu 1985 roku autor otrzymał za książkę nagrodę literacką Stowarzyszenia Autorów Kanadyjskich w dziedzinie poezji lirycznej. Pomimo nagrody w wysokości pięciu tysięcy dolarów nadal byt pełen niepokoju: "Każdy dźwiga swoje brzemię. Moje jest lżejsze, kiedy piszę. Jeśli jestem z siebie zadowolony, moje pisarstwo nazywam powołaniem, jeśli nie czuję nic specjalnego - nazywam je fachem". "Księga miłosierdzia" była mistyczna, uduchowiona i pełna łagodności, bez śladu liryzmu z wczesnego etapu twórczości i gniewu z późniejszego. Cohen nie pragnął już kobiety; chciał znaleźć duchowe spełnienie. Modlitwa, jak przyznał, nie była w modzie. "Jesteśmy potwornymi modnisiami. Nikt nie chce się do tego przyznać. Modlitwa nie pasuje do okularów przeciwsłonecznych", wyjaśnił krytykowi. W latach osiemdziesiątych kolejne już przebudzenie judaistyczne Cohena przybrało nową formę: na grunt swoich piosenek przeszczepiał hebrajskie modlitwy. "Kto w płomieniach" (Who by Fire) oparł na hebrajskiej melodii do modlitwy "Mi Bamajim, Mi Ba Esz" śpiewanej podczas musaf lub południowego nabożeństwa w święto Jom Kipur. Tekst "Jeśli taka wola Twa" również został zapożyczony z żydowskiej modlitwy wygłaszanej podczas liturgii Koi nidrej w wigilię Jom Kipur, kiedy, zaraz przed wyznaniem grzechów, wierni zanoszą lament do Boga: "Przeto niech będzie wola Twoja, Panie, Boże nasz, i Boże naszych ojców. Wybacz nam wszystkie grzechy, daruj wszystkie niegodziwości i zadaj nam pokutę za wszystkie nasze wykroczenia". Melodia piosenki jest zaczerpnięta z pieśni śpiewanej w synagodze. 251 Muzycznym odpowiednikiem "Księgi miłosierdzia" byty "Różne postawy". Cohen przyznał, że w pewnej chwili stał się niewolnikiem pracy. Do 1983 roku pisał piosenki z doskoku: w autobusie, podczas tournee, w pokojach hotelowych, samolotach, w łóżku. Zawsze ciężko pracował, ale po 1983 roku zatracił się wręcz w pisaniu. Miało to swoją przyczynę: w miarę jak zbliżał się do pięćdziesiątki, coraz częściej nachodziły go myśli o przemijaniu. W wywiadzie z 1993 roku powiedział: Nie miałem pojęcia, jaka to harówa, dopóki w obskurnym pokoju hotelu Royalton nie złapałem się na tym, jak w samej bieliźnie czołgam się po dywanie i nie jestem w stanie sklecić choćby zwrotki. Wiedziałem, że nagranie za pasem i że mógłbym się jakoś prześlizgnąć z tym, co już miałem, ale nie zamierzałem tego zrobić. Cohen przeżywał też poważne kłopoty finansowe i czuł, że jego kariera dobiega końca. Ale nie dawał za wygraną: "Kupiłem pierwszy w życiu syntezator i zacząłem pracować zupełnie inaczej niż wcześniej. Zawsze tyrałem jak wół, ale teraz praca pochłonęła mnie bez reszty. Praca bardzo intensywna, w swej najczystszej postaci". W 1993 roku, jak zwykle lakonicznie, choć tym razem nie bez ironii, wyjaśnił przyczynę swojego postępowania: "Nie wiem dlaczego, ale dziesięć lat temu coś mi się stało. Kiedy sytuacja zrobiła się rozpaczliwa, wstąpiła we mnie otucha". Około 1984 roku muzykę Cohena odkryła na nowo alternatywna scena rockowa. Jego utwory zaczęli śpiewać tacy wykonawcy, jak "Sisters of Mercy" i Nick Cave. Ubywało mu wprawdzie wielbicieli wśród publiczności słuchającej "muzyki środka", ale jego twórczość weszła w obieg kultury alternatywnej. Po wysłuchaniu "Różnych postaw" Bob Dylan stwierdził, że piosenki Cohena zaczynają się upodabniać do modlitw. Na płycie, pierwszej od pięciu lat, poczesne miejsce zajmują chórki. Jednym z ojców sukcesu był producent John Lissauer, uczestniczący kilka lat wcześniej w nagraniu "Ostatnich piosenek". Stworzył on niepowtarzalne brzmienie, które oddawało duchowość przekazu Cohena. W utworze pt. "Prawo" (The Law), być może nawiązującym do Tory, Cohen jawi się jako człowiek świadom istnienia zbioru mocnych i stałych zasad, którymi muszą kierować się w swoim zachowaniu mężczyźni i kobiety. Prawo często go wzywało, ale do niedawna nie 252 odpowiadał na te wezwania: "Wszystkich zostawiłem, ale nigdy nie kroczyłem prostą drogą". Jednakże religia nie zdominowała płyty. Piosenka "Wracając do ciebie" (Coming Back to You), osadzona w stylistyce country-and-western, opowiada o kochanku, robotniku i więźniu w jednej osobie i jego nieprzepartej chęci powrotu do kochanki, pomimo jej niewierności. "Tańcz mnie po miłości kres" rejestruje przejście Cohena ze stanu z nienawiści do miłości, kiedy po zerwaniu z Suzanne odzyskał radość życia przy Dominique. Jedną z najbardziej kłopotliwych piosenek na płycie i być może najbardziej autobiograficzną jest "Noc zapada" (The Night Comes On). W pięciu zwrotkach Cohen spisuje swoje życie, zaczynając od wspomnienia matki, swoich dziecięcych lęków i jej śmierci. Wojnę izraelską w 1973 roku i zaprowadzony po niej pokój powiązuje ze śmiercią ojca. Z charakterystyczną przejrzystością czyni również aluzję do swojego nieszczęśliwego małżeństwa: Uwięziony w tej kuchni, mogę tylko się modlić i zgadywać - odejdzie czy nie. Tak potrzeba mi tego, by nic nie mieć własnego, moja chciwość objawia tak się*. Utwór "Jeśli wola Twa", który zaśpiewał wspólnie z Jennifer Warnes, stanowi zakończenie płyty i zapada w pamięć. Nagrania dokonano w Nowym Jorku dla CBS, ale wytwórnia postanowiła nie wydawać płyty w Stanach Zjednoczonych. Zrobiono to w Europie, gdzie - w opinii szefów CBS - publiczność była bardziej elastyczna. W Ameryce przełknięto by może jeszcze odwrót Cohena od komercji, ale płytę zawierającą tematy religijne -już nie. "Różne postawy" dotarły do pierwszej dziesiątki na listach przebojów w Hiszpanii, Portugalii i krajach skandynawskich, w Anglii natomiast zanotowały umiarkowany sukces. Na rynku amerykańskim płytę wydała ostatecznie wytwórnia Passport Records, oddział JEM, ale wytłoczono zaledwie kilka tysięcy egzemplarzy. W wywiadzie radiowym Cohen powiedział, że jego amerykańska publiczność wykruszyła się, podczas gdy europejska pozostała mu wierna. "Europejczycy doceniają wykonawców, którzy choć nie umieją śpiewać, starają się to robić głosem płynącym z serca [...]. * Tamże, s. 361. 253 W sekretnych zakamarkach mojego serca uważam się za piosenkarza, a kiedy mam dobry dzień - mówię jeszcze o własnym stylu". Cohen dodał, że nie jeździł w trasy po Ameryce Północnej, gdyż nie mógł liczyć na wsparcie ze strony macierzystej wytwórni płytowej. Wyglądało wręcz tak, jakby w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wydawała ona jego płyty w tajemnicy. Siedzibę CBS w Nowym Jorku nazywał "Grobem Nieznanej Płyty". Na pytanie, co wpisałby w rubryce "zawód", gdyby wypełniał kwestionariusz osobowy, odpowiedział: "grzesznik". Przygnębiony nijakim przyjęciem płyty, znowu zaczął koncertować. 5 maja 1985 roku wystąpił w Carnegie Hall. Był to jego pierwszy koncert w Nowym Jorku od dziesięciu lat. Miesiąc później zagrał w Wiltern Theater w Los Angeles, gdzie powiedział o sobie: "bełkoczący bez ładu i składu weteran estrady w niewidzialnym trenczu". Grając na czarnej gitarze klasycznej, cały w czerni, zaśpiewał kilka nowych kompozycji, w tym "Tańcz mnie po miłości kres", ale również "Diamenty w kopalni", pogodną piosenkę z dawnych lat. Po koncercie otrzymał gratulacje od Boba Dylana, Joni Mitchell i Ala Koopera, którzy odwiedzili go za kulisami. Największy zasięg miała trasa koncertowa w 1985 roku. Obejmowała Europę, Amerykę Północną, Australię i Izrael. W Polsce działacze "Solidarności", która za kilka lat miała doprowadzić do upadku rządzącej krajem komunistycznej dyktatury, poprosili go o występ na rzecz związku. Cohen zorientował się, że jest dla związkowców kimś na kształt bohatera. Mimo to odmówił, podzielając obawy grupy, że koncert i tournee zaczną przebiegać w atmosferze politycznego napięcia. Po przybyciu do Polski otrzymał list od Lecha Wałęsy, laureata Pokojowej Nagrody Nobla w 1983 roku i działacza związkowego, który później został prezydentem. Plonem jednego z koncertów była podwójna piracka kaseta z 21 piosenkami, pod tytułem "Cohen w Warszawie, 22 marca 1985 roku". Między styczniem i lipcem dał siedemdziesiąt siedem koncertów. Mówił, że nie zwariował tylko dzięki kobietom. Gdyby nie one, wszystko sprowadziłoby się do pokoi hotelowych, autobusu i złego jedzenia. 12 Plastyczna algebra Wróciwszy do Los Angeles, Cohen zaangażował się w nowy projekt: płytę ze swoimi piosenkami w wykonaniu Jennifer Warnes. Łączyła ich przyjaźń, odkąd Warnes śpiewała u niego w chórkach. Kiedy w 1974 roku zamordowano jej chłopaka, Cohen pomógł jej się podźwignąć. "Leonard czuwał, żebym nie pogrążyła się w niebycie", powiedziała. W 1979 roku solowa kariera Warnes zaczynała jednak wytracać impet. Wtedy spytała Cohena, czy mogłaby pojechać z nim w trasę. Odwodził ją od tego pomysłu, uważając, że śpiewanie w chórkach zahamuje jej rozwój, ale Warnes tłumaczyła, że musi śpiewać i pisać, a udział w tournee stworzy jej po temu warunki: "Trasy koncertowe Leonarda wyzwalały zmiany - mówiła w 1994 roku. - Cokolwiek zbierało się pod powierzchnią, podczas trasy wypływało na zewnątrz i stawało się naszym udziałem [...]. Każda trasa przesuwała nas do następnego punktu. Dlaczego tak się działo? Rozsadzała nas energia". W 1984 roku Cohen i Warnes, od kilku miesięcy bawiąca u niego w gościnie, spacerowali w pobliżu domu. Rozmawiali o zagrożeniu, które niosło AIDS. Ludzie nie mogli już podchodzić niefrasobliwie do seksu; zatrzasnęły się żelazne wrota. "To okropne. Co teraz będzie? Przecież ludzie nie mogą przestać się kochać", rzuciła Warnes. "Cóż, skarbie. Nie ma lekarstwa na miłość", odrzekł Cohen. "Sądzę, że powinieneś coś o tym napisać", podsunęła mu myśl. Kilka tygodni później zadzwonił do niej z następującą wiadomością: "Napisałem dla ciebie tę piosenkę. Nosi tytuł «Nie ma lekarstwa na miłość»". Na pomysł płyty zawierającej wyłącznie utwory Cohena wpadli Warnes i Roscoe Beck z "Passengera". Początkowo Leonard podchodził do tego sceptycznie, ale Warnes była pewna swego: "Wiedziałam, że dostrzegam w tych piosenkach coś, co jemu umknęło". Jednakże duże wytwórnie płytowe szybko odrzuciły projekt. Wyda- 255 wało się już, że rzecz spali na panewce, kiedy szefowie Cypress Records postanowili zaryzykować. Sesje nagraniowe odbywały się przez cały 1986 rok w Los Angeles. Cohen przyleciał. z. Montrealu na cztery miesiące, żeby pomoc w produkcji i dokonać poprawek tekstów. W "Manhattanie", utworze który nagrał, zanim oddał go Warnes, zmieniał kilkakrotnie przejście melodyczne, ponieważ nie przypadły jej do gustu dwie zwrotki zaczynające się słowami: "Dziękuję za przysłane mi przedmioty: za skrzypce z dykty i za małpę pstrą"*. Specjalnie dla niej zmienił też środkową i ostatnią zwrotkę piosenki "Nie ma lekarstwa na miłość". Często zjawiał się w studiu niezapowiedziany i tak długo wpatrywał się przez szklaną szybę w Warnes, dopóki nie wyczuła - jego zdaniem - właściwego frazowania danego tekstu. Jennifer z kolei zawsze uważała, że w obecności Leonarda śpiewa lepiej. Po jednej z sesji, późną wiosną 1986 roku Cohen i Warnes pojechali na kolację do restauracji "Mario's" w Hollywoodzie. W trakcie rozmowy Jennifer zapytała go o okładkę płyty. Na serwetce Cohen pośpiesznie skreślił trzymaną oburącz pochodnię, a rysunek opatrzył podpisem: "Jenny śpiewa Lenny'ego". Pomysł nie został jednak wykorzystany. Płyta ukazała się pod tytułem "Słynny niebieski prochowiec", a okładka przedstawia podniszczony płaszcz w tym kolorze. Naturalnie Cohen wolał pochodnię i dwie ręce. Płyta okazała się sukcesem: w Stanach doszła do ósmego miejsca tamtejszej listy przebojów, w Anglii przez siedem tygodni utrzymywała się na samym szczycie, natomiast w Kanadzie uzyskała status złotej płyty. Jeden z krytyków powiedział, że "Słynny niebieski pro-chowiec" przywrócił w Ameryce szacunek dla głosu Cohena. "Definitywnie stwierdzono, że nie umiem śpiewać, ale niczym trzmiel, który przeczy prawom aerodynamiki, jestem wytrwały i utrzymuję wysokie loty". "Słynny niebieski prochowiec" zawierał urozmaicony muzycznie materiał: od pulsującej gitary Steviego Raya w "Manhattanie", przez osobliwie zgrzytliwy głos Cohena w duecie z Warnes w "Joannie d'Arc", po liryczną interpretację "Za pięknem wędrowałem". Półtora miliona sprzedanych egzemplarzy oznaczało, że album odniósł komercyjny sukces; był często grywany w radiu. Kilku krytyków sugerowało, że tej płycie Cohen zawdzięcza powrót na amerykańską scenę muzyczną. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 367. 256 Warnes nigdy nie uważała, by przyćmiła Cohena lub jego śpiew. Utwory Cohena wydały się Jennifer wybitne i z tego powodu, że "wyważały serce słuchacza tomem". Leonard zmienił jej postrzeganie muzyki. "Biorąc pod uwagę jego śpiew i wpływ, jaki wywiera na publiczność, można stwierdzić, że jego twórczość jest miejscem spotkania Boga, seksu i literatury [...]. Nigdy nie znałam kogoś, kto z większą niż on odwagą szedłby tam, dokąd my wszyscy boimy się iść". Mówiła, że na zawsze zapamięta uwagę Cohena, że w szczegółach nie tkwi diabeł, lecz Bóg. "Twoja najbardziej osobista odpowiedź okaże się najbardziej uniwersalną", powiedział jej kiedyś. Uważała, że nikt nie może się z nim równać talentem w pisaniu piosenek: Ponieważ Leonard ma łatwość w posługiwaniu się językiem, a także wyczucie swojego miejsca w kulturze, tworzy piosenki w ten sposób, że podbijają one duszę samą tylko konfiguracją tekstu, czy to przez użycie wewnętrznego rymu, czy też odwieczne przymioty języka. Ze swej strony Cohen uważał śpiew Warnes za niezwykły: "Jej głos jest jak pogoda w Kalifornii, przepełniony słońcem. Z tyłu jednak czai się trzęsienie ziemi. To właśnie napięcie, jak sądzę, nadaje brzmieniu Jennifer wybitną jakość". Często podawał ją za przykład najbardziej niedocenianej amerykańskiej piosenkarki. "Jeśli chcecie usłyszeć, co nryśn kobieta i jak brzmi kobiecy śpiew w 1992 roku, posłuchajcie Jennifer Warnes". Kiedyś Cohen zjawił się na planie zdjęciowym teledysku do "Manhattanu" w wykonaniu Warnes. Kręcono go w służącej za magazyn hali w Los Angeles. Stamtąd pochodzi, zrobione przez publicystkę Sharon Weisz, zdjęcie Cohena w ciemnych okularach, grafitowym garniturze w prążki i białej koszulce, jedzącego banana. Leonard uznał fotografię za precyzyjną i wymowną: Kiedy Sharon mi ją pokazała, stwierdziłem, że stanowi doskonałą kwintesencję mojej osoby. "Tak wygląda prawdziwy luzak - pomyślałem -w ciemnych okularach i ładnym garniturze. Wydaje się pewnie stąpać po ziemi i mieć pomysł na życie". Do tego obrazu nie pasował na pot zjedzony banan, który trzymał w ręce, kiedy go fotografowano. 17. Różne postawy.. 257 Naraz zdałem sobie sprawę z dylematu, który dotyczy nas wszystkich: czasami myślimy, że jesteśmy największymi luzakami pod słońcem, a tymczasem dla wszystkich innych opychamy się bananami. Zdjęcie spodobało mu się tak bardzo, że umieścił je na okładce płyty "Jestem twój" (I'm Your Man) z 1988 roku i plakacie reklamującym swoje światowe tournee w tym samym roku. Podczas prac nad "Słynnym niebieskim prochowcem" Cohen pozostawał aktywny w innych dziedzinach: pisał, podróżował między Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżem, próbował aktorstwa i uczestniczył w spotkaniach autorskich. Wystąpił w epizodycznej roli szefa Interpolu w serialu telewizyjnym "Policjanci z Miami", wykorzystując bardziej swoją aparycję niż umiejętności aktorskie. Większość scen z jego udziałem wylądowała pod stołem montażowym i choć zbierał pochwały, ostatecznie z niego zrezygnowano, a jego role powierzono innemu aktorowi. Od marca do maja 1986 roku wziął też udział w kilku spotkaniach autorskich, z których jedno miało miejsce podczas Nowojorskiego Karnawału Żywego Słowa. Jego piosenka znalazła się na składankowym albumie "Poetas en Nueva York" wydanym dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy śmierci Garcii Lorki. Nagrania utworu "Weź ten walc" (Take This Waltz) dokonano w Paryżu we wrześniu 1986 roku. Miesiąc później Cohen uczestniczył w obchodach rocznicy śmierci poety w Granadzie. Zagrał tam w produkowanym przez CBS wideoklipie do swojej piosenki. Skakał jak kangur, a potem stał na głowie przez prawie cztery minuty. "Sądziłem, że powinniśmy zrobić coś szalonego, surrealistycznego, ponieważ to właśnie dał nam Lorca - surrealizm". Nad przekładem wiersza poety, późniejszego utworu "Weź ten walc", Leonard pracował ponoć sto pięćdziesiąt godzin. Podczas zdjęć jakiś japoński turysta spytał go, czy jest znanym hiszpańskim aktorem, i wtedy Cohen odpowiedział: "Jestem znanym nikim". W czerwcu 1987 roku w Nowym Jorku odbyta się premiera następnego musicalu opartego na twórczości Leonarda. Wystawiony przez kompanię teatralną Medicine Show w reżyserii i aranżacji Barbary Vann, nosił tytuł "Sincerely, L. Cohen" (Szczerze oddany, L. Cohen). Musical wyrósł z cieszącego się sporą popularnością cy- 258 klu recytacji utworów Cohena. Recytacje odbywały się w Nowym Jorku w 1986 roku; Leonard pomagał w selekcji materiału. Powodzenie musicalu świadczyło o renesansie zainteresowania twórczością Cohena, który wypływał ponownie na powierzchnię. Dziennikarze zauważyli, że jeśli nawet moda na Leonarda przeminęła, to nigdy nie stał on na uboczu. Kanadyjskie pismo kobiece "Chatelaine" umieściło go w dziesiątce "Najbardziej Seksownych Mężczyzn w Kanadzie" w 1986 roku. Roshi był nadal animatorem jego życia. 4 października 1987 roku w hotelu Biltmore w Los Angeles odbył się zjazd z okazji dwudziestopięcioletniego pobytu roshiego w Ameryce. Na pamiątkę tego wydarzenia, w limitowanym nakładzie dwustu numerowanych egzemplarzy, wydano "The Zen of Myoshinji Comes to the West" (Zen z klasztoru Myoshin przybywa na Zachód). Była to ilustrowana opowieść o życiu roshiego: jego ubogim dzieciństwie na japońskiej wsi, wyjeździe do Ameryki, żeby tu stworzyć prężny ośrodek szkoły Rinzai oraz sukcesie jego nauczania, które doprowadziło do powstania wielu ośrodków: w Kalifornii, Nowym Meksyku, Teksasie, Nowym Jorku i na Portory-ko. Cohen uczestniczył w wydaniu książki i wieczorowej gali. Album "Jestem twój" rodził się w bólach. W tym czasie Cohen miewał głębokie stany depresyjne. Jego związek z Dominique wkroczył w trudny okres. Nawroty depresji próbował zwalczyć różnymi środkami, do których uciekał się w przeszłości. Należały do nich: podróże, zen, seks, narkotyki, judaizm i ćwiczenia fizyczne. Tym razem przeczytał też książkę "The Positive Value of Depresion" (Pozytywna wartość depresji) i zapoznał się z dorobkiem chasydzkiego cadyka-mistyka Nachmana z Bracławia, który traktował depresję jako "stan świętości". Niemniej jednak podczas nagrywania albumu zaczęły się piętrzyć trudności. "Wiele razy załamywałem się i zrywałem nagranie, co kosztowało mnie dużo pieniędzy. Po nagraniu połowy płyty zdałem sobie sprawę, że wszystkie teksty są złe, co było o tyle przygnębiające, że pisałem je przez dwa lata". Cohen wchodził do studia przeświadczony, że ma gotowe teksty, ale się mylił. Nie mogłem się z nimi utożsamić, chociaż ich napisanie zajęło mi miesiące, a niekiedy lata. Wprawdzie cechowała je pewna uczciwość, to jednak 259 w zbyt małym stopniu oddawały moją osobowość, bym mógł je wyśpiewać. Prawie każdą piosenkę musiałem więc napisać od nowa. Powstałą płytę oceniał jako bardziej holistyczną niż inne. Uważał, że posiada spójną wizję, mimo że nagrywano ją w Los Angeles, Montrealu i Paryżu. Ciężka praca popłaciła. Płyta wydana 18 lutego 1988 roku błyskawicznie dotarła na szczyt listy przebojów w Anglii i podobnie jak w Stanach, otrzymała nominację w kategorii "Album roku". Przez siedemnaście tygodni utrzymywała się na pierwszym miejscu w Norwegii i prawie tak samo długo w Hiszpanii. Jednakże w Stanach, pomimo entuzjastycznych recenzji krytyków, sprzedawała się słabo. Cohen był poza machiną komercji. "Wszystko jest własnością publiczną, w czym instytucje komercyjne mają swój udział. Tylko w takim świecie można istnieć [...]. Dla tych spoza machiny nie ma w nim miejsca". CBS Records nagrodziła Cohena "Kryształowym Globem" - nagrodą dla wykonawców, których płyty rozeszły się poza terytorium Stanów Zjednoczonych i Kanady w nakładzie ponad pięciu milionów egzemplarzy. Na uroczystości wręczenia nagród Cohen skomentował to następująco: "Zawsze mnie wzrusza skromne zainteresowanie moją twórczością". Płyta "Jestem twój" przywróciła komercyjny powab Cohena: przedstawiciel artystycznej bohemy lat sześćdziesiątych po dwudziestu latach był znowu za pan brat z najnowszymi trendami. Album otwiera piosenka "Manhattan", pierwotnie zatytułowana "In Old Berlin" (W starym Berlinie). Nawiązuje ona do tak aktualnych wtedy kwestii geopolitycznych, jak ekstremizm, terroryzm czy fundamentalizm. W wywiadzie udzielonym norweskiemu radiu Cohen stwierdził, że wszystkie te postawy są atrakcyjne, gdyż brak w nich ambiwalencji. "Taki dogmatyzm jest zawsze kuszący, ponieważ oddajemy mu się całkowicie: bez żadnych zastrzeżeń i warunków [...]. Wiedziemy swego rodzaju sekretne życie, w którym wyobrażamy sobie, że zmieniamy porządek świata, nie gwałtownie, być może z wdziękiem, może wytwornie, w bardzo fantazyjny sposób i poprzez uścisk dłoni. Piosenka opowiada o silnej tęsknocie za tym, żeby coś znaczyć; porusza najczystszą, żelazną logikę tęsknoty". Dwa lata później Cohen określił "Manhattan" mianem "szalonego manifestu", przyznając zarazem, że w wyniku oszałamiającej popularności utworu, w Atenach ludzie pozdrawiali się po grecku słowa- 260 mi: "Najpierw weźmy Manhattan", na co zagadywany odpowiadał: "A później Berlin". Piosenka "Weź ten walc" była wypieszczoną przeróbką wiersza Lorki "Mały wiedeński walc", nagraną po raz pierwszy na "Poetas en Nueva York". Używając bogatszych niż w oryginale środków obrazowania oraz wzmacniając element surrealistyczny, Cohen nadał wierszowi nową jakość, wspartą dodatkowo przez muzykę. Powstała w ten sposób piosenka staje się metakomentarzem do tradycji śmierci, w której jest osadzona. Ten walc, ten walc, ten walc z oddechem pachnącym koniakiem i Śmiercią zanurza swój ogon wśród fal"*. Lorca usiłował "dotrzeć do dramatycznych głębin ballady i wprawić je w ruch" za pomocą wolniutkich przemieszczeń, które powinny być "plastyczną algebrą dramatu namiętności i bólu". Użyte przez Lorce sformułowanie "plastyczna algebra" to cały Cohen, równie dobrze on sam mógłby je wymyślić. Pewnemu hiszpańskiemu dziennikarzowi powiedział, że transcendentalna wizja Lorki nauczyła go, że popularność poezji nie szkodzi jej wielkości. "Jazz Police" (Policja jazzowa), najbardziej niekonwencjonalny utwór na płycie, stanowi odpowiedź Cohena na starania członków zespołu, by wykonywaną muzykę "ujazzowić". Zgodził się na te jazzowe wstawki, sprawując nad nimi ciągły dozór policyjny, chociaż, jak przyznał, nie był wtedy pewien znaczenia tekstu i do tej metafory muzycznej podchodził z coraz większą niechęcią. Pozostawił jednak utwór na płycie, gdyż "oddawał nastrój tamtego okresu [...] ten rodzaj poszatkowanego absurdu". "Pamiętam wciąż" (I Can't Forget), napisana klarownym językiem, "zaczynała się jak pieśń o wyjściu Izraelitów z Egiptu. Jak metafora wędrówki duszy od uwięzi ku wolności. Jednakże w studiu nie mogłem śpiewać o zrzuceniu brzemienia, ponieważ swoje nadal dźwigałem". Utwór noszący pierwotnie tytuł "Taken Out of Egypt" (Wyprowadzeni z Egiptu), którego napisanie zajęło mu kilka miesięcy, trzeba było przerobić. Na początku więc Cohen zadał sobie pytanie: "Czym jest moje życie?". I wtedy zaczął pisać tekst: * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 368. 261 Zerwałem z łóżka się, od rana walczyć gotów. Z pomocą papierosa j akoś się wziątem w garść*. Najważniejszym utworem na płycie jest jednak "Wieża pieśni" (Tower of Song). Pisząc go, Cohen pragnął "wypowiedzieć się w sposób zdecydowany na temat heroicznej inicjatywy, jaką jest sztuka pisania piosenek". W centrum swojego zainteresowania umieścił starzejącego się autora piosenek, który "je pisze i wykonuje z konieczności przezwyciężenia własnych niepowodzeń". Cohen w pewnym okresie porzucił już pomysł "Wieży pieśni", ale po jakimś czasie, któregoś wieczora w Montrealu, dokończył tekst, zadzwonił do dźwiękowca i za jednym podejściem nagrał kompozycję, wspierając się syntezatorem-zabawką. Jennifer Warnes dograła chórki. Cohen próbował wprowadzić pewne poprawki, co nie było łatwe, jako że zapisu dokonano na zaledwie dwóch ścieżkach. Był niezadowolony z niskiej jakości dźwięku i ubogiej linii melodycznej. Wtedy z pomocą przyszła Warnes. Leonard wspomina to następująco: "ustawiła utwór jak należało, czyli w ironicznej perspektywie. Nigdy przedtem jej wkład w proces twórczy nie był tak duży jak w wypadku «Wieży pieśni», a zrobiła dla mnie wiele cudownych rzeczy. Wprowadzenie prześmiewczego kontekstu było jednak czymś najwspanialszym, ona tę piosenkę naprawdę uświetniła". Poprawiona wersja ma klasyczny cohenowski początek, autorefleksyjny i komiczny zarazem. Autor umieszcza siebie w nowej sytuacji: Przyjaciele odeszli, posiwiał mój włos. Źle czuję się w miejscach, gdzie dawniej gratem wciąż. Wariuję z miłości, lecz żyję byle czym**. Napisawszy tę piosenkę i ukończywszy pracę nad płytą, pierwszy raz w życiu uświadomił sobie, że jest estradowcem: "Nigdy nie myślałem, że jestem w show-biznesie". Do tamtej pory niezmiennie uważał się za pisarza: "Teraz już wiem, kim jestem. Nie autorem powieści. Ani światłem pokolenia. Ani też rzecznikiem nowej wrażliwości. Je- * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 373. ** Tamże, s. 376. 262 stem autorem piosenek mieszkającym w Los Angeles, a to jest moja płyta". Jego prywatną "wieżą pieśni" był gabinet na piętrze skromnego domu w Los Angeles. Wyposażenie gabinetu stanowił faks, syntezator i komputer stojący na topornym drewnianym stole. Cohen szybko przystosował się do korzystania z komputera: "Powiadają, że «Torę» napisano czarnym ogniem na ogniu białym. Podobne wrażenie mam, pracując z komputerem: na jasnym tle pojawia się połyskliwa czerń. Ten obraz wyzwala w człowieku pewną teatralną wyniosłość". Syntezator pozwala Cohenowi testować różne akompaniamenty piosenek, a tym samym ich muzyczne możliwości. Z okazji kwietniowego wydania singla "Nie ma lekarstwa na miłość" (Ain't No Cure For Love), Cohen wysłał reprezentantom do spraw sprzedaży wytwórni CBS następującą wiadomość: "Nie za bardzo znam się na rzeczy, ale na dobry początek przesyłam dwa dolary". Ten żart podsunęła mu publikacja "Hit Men" pióra Frederica Dannena. Autor odsłaniał w niej miałkość moralną ludzi z przemysłu płytowego, wręczających łapówki disc-jockeyom, w celu zachęcenia ich do częstszego puszczania promowanej płyty. Album przyjęto życzliwie, Leonard zbierał pochwały za przystępne brzmienie i cięte teksty, "ostatni szyderczy głos wyniszczonego hukają". W niecały miesiąc po ukazaniu się płyty na rynku Cohen rozpoczął czterdziestojednokoncertową trasę po Europie. Jednakże poprzedzające ją próby szły jak po grudzie. Doskonalenie jednego utworu przez kilka dni nie było niczym niezwykłym. Cohen często utyskiwał, że dany kawałek "nie brzmi jak muzyka". Szybko zmieniano aranżacje i próbowano od nowa. Przykładowo, wykonawczyni chórków proponowała bardziej funkową wersję "Manhattanu" w miejsce brzmienia eurodisco ze "Słynnego niebieskiego prochowca" Jennifer Warnes. Pomysł się sprawdził i Cohen go wykorzystał. Raz po raz upominał członków zespołu, że w tym, co grają lub śpiewają, nie chodzi o udziwnianie, ale o uczciwość, pod którą rozumiał otwarcie na muzykę i własną osobę. Uczciwością, jego zdaniem, można było zatuszować słabszą technikę. Koncerty cieszyły się dużym zainteresowaniem. W mniejszych zatłoczonych salach Cohen występował przez kilka wieczorów z rzędu, robiąc sobie coraz większą reklamę. Kiedyś na statku płynącym z Danii do Szwecji oblężyły go zastępy nastolatek, błagających o autografy. Żadnej nie odmówił. Na Islandii został przyjęty przez prezydenta, który wydał na jego cześć bankiet. W grupie śpiewały dwie 263 nowe wokalistki: Perlą Batalia i Julie Christensen. Batalia występowała wcześniej z "The Motels", "Cheap Trick" i Tedem Nugentem, obdarzona zaś silnym głosem Christensen przez wiele lat śpiewała w Los Angeles z tamtejszymi jazz-bandami i grupami rockowymi. John Bilezikijan grał na al'udzie, Bobby Furgo - na skrzypcach i klawiszach, Bobby Metzger - na gitarach, a Steve Meador - na perkusji. Tom McMorran udzielał wsparcia na klawiszach, a Ste-phen Zirkel - na basie i trąbce. Dyrektorem muzycznym trasy był Roscoe Beck. W grudniu 1988 roku Cohenem wstrząsnęła nagła śmierć Roya Orbisona, który przeżywał właśnie renesans kariery jako członek "The Traveling Wilburys". Jeszcze niedawno w holu Wiltern Theater w Los Angeles odbyła się uroczystość na cześć Roya. Wśród przybyłych znaleźli się Cohen i Jennifer Warnes; Orbison wywarł muzyczny wpływ na tournee Cohena w 1988 roku. Na próbach Leonard mówił członkom zespołu, żeby grali tak, jak robiłby to Roy Orbison; doprowadziło to nawet do ukucia dowcipnego terminu "orbisonizacji brzmienia". Zdjęcie Orbisona muzycy mieli powklejane w swoje zapisy nutowe. Podczas trasy koncertowej po Kanadzie i Stanach Zjednoczonych Cohen wystąpił w montrealskim Theatre St. Denis, gdzie spotkał się na osobności z byłym kanadyjskim premierem Pierre'em Trudeau. Dziennikarzom powiedział później, że dyskutowali na temat tego, "co trzeba zrobić, żeby w tym mieście zebrać dobre recenzje", czyniąc w ten sposób aluzję do komentarza swojej matki, gdy w 1971 roku jego występ w Montrealu przeszedł zupełnie bez echa. Głos Cohena, podobnie jak Dylana, był od dawna obiektem żartów i naśladownictwa. W "Wieży pieśni" Cohen zneutralizował tę krytykę, śmiertelnie poważnie stwierdzając: Od dziecka już śpiewałem, tak zrządzi} ślepy los. Na świat przyszedłem, mając ten słynny złoty głos*. Na koncertach, kiedy padała ta ironiczna deklaracja, publiczność wybuchała śmiechem i klaskała. To właśnie owa niemuzyczność jego głosu, spłaszczająca frazowanie i ograniczająca tessyturę, sprawiała, że zaczął pisać piosenki. "Przypuszczam, że gdybym miał jeden * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 367. 264 z tych dobrych głosów, wybrałbym zupełnie inną drogę. Zapewne śpiewałbym ładne, gotowe już piosenki, zamiast je pisać [...]. Po prostu nie sądzę, by ktoś zawracał sobie głowę tak jak ja, gdyby potrafił śpiewać wyżej. Tyle że wtedy nie śpiewałbym swoim głosem. A tak to robię". W tamtym czasie Cohen zaczął zdradzać pewne objawy wychodzenia z mroku zwątpienia: może nie był jeszcze w pełni szczęśliwy, ale przynajmniej wróciła mu wiara w siebie. "Przeszedłem długą drogę, jeśli chodzi o rodzaj kłopotów trapiących mnie w młodości i obecnie. W porównaniu z tamtymi te [trudności w pisaniu piosenek] wydają mi się kojącym balsamem [...]. Obecnie odczuwam znacznie większy komfort psychiczny niż jakiś czas temu. To, co piszę, jest nadal płodem różnych sprzeczności, które, jak sądzę, nigdy nie znikną". Ten odnowiony wizerunek zdyskontowali autorzy filmu "Songs from the Life of Leonard Cohen" (Piosenki z życia Leonarda Cohena), wyprodukowanego w 1988 roku przez BBC. Na całość złożyły się fragmenty koncertów i wczesnych filmów, wywiad oraz dokumentalne zdjęcia z Hydry. Pozbawiony spójności narracyjnej obraz przedstawiał wykonawcę znacznie bardziej rozluźnionego i pewnego siebie niż podczas produkcji "Ptaka na drucie" z 1972 roku. Jego godzinny koncert w stolicy Teksasu, Austin, zarejestrowała telewizja PBS. Cohen pojawił się również w nowojorskim "David Sanborn's Show", gdzie wykonał pamiętny duet z Sonnym Rollinsem. Kiedy Rollins rozpoczął elektryzujące solo na saksofonie w utworze "Kto w płomieniach", Cohen odwrócił się tyłem do kamery, żeby podziwiać wielkiego jazzmana. Na fali popularności artysty, wytwórnia CBS/SONY wydała wszystkie jego płyty na kompaktach. W ten sposób po raz pierwszy szeroko dostępne stały się "Różne postawy", a najwcześniejsze nagrania można było kupić w nowym formacie cyfrowym. W wieku pięćdziesięciu czterech lat Cohen stawał się gwiazdą rocka. W 1989 roku twórczość Cohena znalazła się w centrum obchodów pięćdziesięciolecia anglojęzycznej poezji kanadyjskiej, organizowanych przez Kanadyjską Bibliotekę Narodową w Ottawie. W katalogu wystawy noszącej tytuł "Porównajmy mitologie" i przygotowanej 265 "dla uczczenia Leonarda Cohena oraz wszystkich poetów, którzy w ostatnim półwieczu wzbogacili literacką spuściznę Kanady", można znaleźć liczne wzmianki na jego temat. Autor wstępu opisuje jego debiutancką książkę i zwraca uwagę na jej centralne położenie w tematyce wystawy. Jego zdaniem twórczość Cohena "łączy dwa żywotne okresy w dziejach nowoczesnej poezji kanadyjskiej": lata czterdzieste - kiedy Raymond Souster, Irving Layton i Louis Dudek otworzyli ją na obce wpływy, i lata sześćdziesiąte - kiedy poeci jednoczyli się z publicznością podczas spotkań autorskich. Był to czas, gdy "głosy poetyckie stały się głęboko osobiste", rzucając wyzwanie tradycyjnym formom. W dalszym fragmencie uwypuklono "romantyczny liryzm" Cohena, a jego zwrot ku muzyce popowej tłumaczono "naturalnie lirycznym i przystępnym stylem". Pomimo sukcesu albumu i licznych zaszczytów, w życiu osobistym Cohen był nadal nieszczęśliwy. Różne kobiety pojawiały się i znikały. Zaprzyjaźnił się z Sean Dixon, którą poznał w Rock Stea-dy, studiu nagraniowym w Los Angeles, gdzie zgrywał płytę "Jestem twój". Spędzali ze sobą wiele czasu. Spotykał się również z Ciaudią Kim, a później z pewną Egipcjanką z Paryża. Ramy jego romantycznego świata wyznaczały: zerwanie, ponowne zejście i wreszcie ostateczne rozstanie z Dominique Issermann, po którym znowu wpadł w depresję. Nie był zdolny do długotrwałych związków z kobietami, gdyż im nie ufał i czuł do nich głęboką złość. Za ten stan rzeczy odpowiadała być może matka, która próbowała go sobie podporządkować, używając rozmaitych chwytów: od łez poprzez smaczne gotowanie, na wzbudzaniu w nim poczucia winy kończąc. Cohen był nadal rozgoryczony po zerwaniu z Suzanne, która wniosła do sądu sprawę z roszczeniami finansowymi (mając już dom we Francji i opiekę nad dziećmi). Wprawdzie sąd oddalił pozew, ale jego nieufność do kobiet wzrosła jeszcze bardziej. Cohen zawsze odczuwał potrzebę bycia w związku, ale każdy z nich musiał przebiegać na jego surowych warunkach. Chociaż wymagał oddania, niejednokrotnie sam nie potrafił się nim zrewanżować. Pragnął intymności, ale też - wolności. Wpadał w depresję, łatwo go było zranić, a swojego czaru używał jak noża sprężynowego. Zen i romans, zen i prozac, zen i cokolwiek na jakiś czas odganiały jego demony; one jednak zawsze wracały. W latach osiemdziesiątych Cohen nadal brat narkotyki, ale tylko antydepresyjne lub w postaci przepisywanych na receptę farmaceutyków. Zdarzało się, że nie mógł 266 wstać z łóżka, kiedy w jego głowie rozpętywała się burza, podobna do opisanej przez Williama Styrona w książce "Pogrążyć się w mroku". "Wszystko sprowadza się do tego, że codziennie rano staję z nią oko w oko i próbuję coś na to poradzić", mówił o swojej depresji Co-hen. Nie dawał się nikomu podporządkować, zwłaszcza kobietom. Od odejścia Suzanne żył samotnie. Niektóre kobiety pomieszkiwały u niego przez jakiś czas, jednakże żadna nie wprowadzała się z rzeczami, podobnie zresztą on, ilekroć mieszkał u którejś z nich. Bezgranicznym oddaniem darzył wyłącznie roshiego. "Kiedy nie ma psychicznej skóry, potrzebuje odosobnienia", scharakteryzowała Cohena Sean Dixon. W latach 1990-1991, kiedy pisał "Przyszłość" (The Future), "Demokrację" (Democracy) i "Czekając na cud" (Waiting for the Miracle), częstokroć zmuszała go, żeby wyłączył syntezator i wyszedł coś zjeść; jego towarzystwo nie zawsze było miłe. "Wiele razy jedliśmy lunch na mieście. Siedział przy stole jak jakiś mały zombie i coś do siebie mruczał. Od czasu do czasu recytował teksty piosenek". Kiedy przynosiła mu wiadomości o upadku komunizmu, zburzeniu muru berlińskiego lub egzekucji prezydenta Rumunii, mówił: "To straszne, kochanie. Nie masz pojęcia, co z tego wyniknie. Bardzo złe i ponure rzeczy, wierz mi". Wtedy Dixon wybuchała gniewem: "Leonardzie, nic nie jest w stanie cię ucieszyć!". Kiedy przeczytał jej początkowe wersy "Przyszłości", uznała je za przerażające. "Nie możesz mówić takich rzeczy!", wykrzyknęła. On jednak jej nie słuchał. Stopniowo zgodziła się z jego punktem widzenia. Tak jak przewidział: To wszystko rozleci się na kawałki. Nie zostanie nic, co mógłbyś zmierzyć miarą swą*. Po napisaniu tekstu danej piosenki szedł czasem do ministudia w Record Plant, żeby eksperymentować z brzmieniem. Kiedy zmagał się z jakimś tekstem, często prosił o pomoc innych. Dixon pamięta swój wkład w "Czekając na cud". Uznawszy, że słowo "wyciągnąć" (w znaczeniu: informacje z kogoś) brzmi zbyt łagodnie, zaproponowała "wycisnąć". Cohenowi spodobała się ta zmiana i ją wprowadził. * Tamże, s. 384. 267 W rezultacie dwuwiersz pod koniec ostatniej zwrotki przybrał postać: Gdy wycisnąć coś chcą z ciebie, musisz głucha być jak pień*. Pracę Cohena w 1990 roku przerwał poważny wypadek samochodowy jego syna na Gwadelupie. Adama trzeba było przewieźć samolotem do szpitala w North York (prowincja Ontario), gdzie Cohen właściwie mieszkał przez trzy miesiące. Adam miał połamane żebra, kręgi i uszkodzony staw biodrowy. Pobyt syna w szpitalu zredukował do zera i tak już powolne tempo pracy ojca. Kiedy jednak Adam wyzdrowiał, Cohen wrócił do Los Angeles, pełen twórczego zapału. W okolicy Świąt Bożego Narodzenia 1990 roku Cohen rozpoczął swój głośny, zimowo-wiosenny romans z aktorką Rebeccą De Mornay. On sam uważa, że pierwszy raz zwrócił na nią uwagę pod koniec lat sześćdziesiątych, podczas odwiedzin Summerhill School w Anglii. Zobaczył wtedy uderzająco piękną pięcioletnią dziewczynkę, jak się okazało, De Mornay. Ona z kolei pierwszy raz usłyszała jego śpiew, kiedy matka puściła jej jedną z jego wczesnych płyt. De Mornay była doskonale wysportowana, wprawna w taekwondo - koreańskiej sztuce walki, jak również jeździe konnej. Po ukończeniu liceum w Australii, rozpoczęła studia w szkole aktorskiej Lee Strasberga. Dalej kształciła się u Francisa Forda Coppoli w Zoetrope Studios. Zadebiutowała w jego filmie "Ten od serca" (One From the Heart). Cohena poznała na przyjęciu wydanym przez Roberta Altmana w Paryżu w 1986 roku. Cztery lata później rozpoczął się ich romantyczny związek, który trwał ponad trzy lata. Dzieląca ich różnica wieku (dwadzieścia osiem lat) nie stanowiła najwidoczniej żadnej przeszkody. De Mornay grała w filmach dziesięć lat, zanim zwróciła na siebie uwagę rolą niezrównoważonej psychicznie i gwałtownej niani w "Piastunce" (The Hand that Rocks the Cradle), po której stała się gwiazdą. Wcześniej występowała w "Ryzykownym interesie" (Risky Business), "I Bóg stworzył kobietę" (And God Created Woman) i oraz w "Ognistym podmuchu" (Backdraft). Miała za sobą związek z Tomem Cruise'em i krótkotrwałe małżeństwo ze scenarzystą z Los Angeles. * Tamże, s. 396. 268 Wielbiciele Cohena oniemieli na widok swojego idola u boku De Mornay podczas uroczystości wręczania nagród Akademii Filmowej w 1992 roku. W jednej chwili jego nazwisko znalazło się na łamach licznych plotkarskich gazet. De Mornay towarzyszyła mu w podróżach, na planach wideoklipów i podczas sesji nagraniowych. Chciała mu się przypodobać, chociaż zdaniem wielu bliskich przyjaciół Cohena, zawsze bacznie obserwowała jego poczynania i zachowanie w stosunku do znajomych, zwłaszcza kobiet. Leonard wymienił ją jako współproducentkę jednej z piosenek na wydanej w 1992 roku płycie "Przyszłość" (The Future). Zadedykował ją Rebecce, która "nadeszła", nawiązując w ten sposób do fragmentu z Księgi Rodzaju. "Leonard jest jednym z najbardziej praktycznych ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. Nigdy nie ma wrażenia, że przyjęcie odbywa się w niewłaściwym miejscu", powiedziała o nim De Mornay. W nietypowej dla siebie sytuacji, jaką była mile łechcząca sława, Cohen przeprowadził z nią wywiad dla pisma "Interview". De Mornay: Chcesz wiedzieć, co najlepszego jest w tym, że przeprowadzasz ze mną wywiad? Cohen: Nie. De Mornay: To, że... Cohen: Chyba już chcę wiedzieć. De Mornay: ...tylko ty mnie nie spytasz o prawdziwą naturę mojego związku z Leonardom Cohenem. Cohen: Chciałbym to wiedzieć. Od tego zacznijmy. Zapytany później o to, jak mógł pogodzić swój wyciszony styl życia i związek z aktorką, często goszczącą w rubrykach towarzyskich, odpowiedział: "Prawdziwi artyści byliby zdolni popełnić morderstwo dla tego rodzaju udręki". Tymczasem, w listopadzie 1993 roku, w ich związku nastąpiła zmiana. Latem tego roku powiedział w którymś z wywiadów: "Rebecca poznała się na mnie i nie jesteśmy już razem [...]. Zawsze jednak będziemy w pewnym sensie przyjaciółmi. Byliśmy zaręczeni, ale to już nieaktualne". Pomimo nawrotów depresji Cohen zachowywał poczucie humoru. Perlą Batalia przesłała mu ogłoszenie towarzyskie z jakiegoś tygodnika ukazującego się w San Francisco, w którym szukano mężczyzny łączącego w sobie namiętność Leonarda Cohena i nieokrzesanie Iggy'ego Popa. Tak się złożyło, że trochę wcześniej Leonard poznał Popa na sesji nagraniowej. Kiedy pokazał mu ogłoszenie, po- 269 stanowili, że jego autorce wyślą wspólne zdjęcie z dwoma numerami telefonów. Przed Cohenem nieraz piętrzyły się trudności w sprawach zawodowych, między innymi dlatego że jego adwokat mieszkał w Nowym Jorku, a on w Los Angeles. Przez jakiś czas odnajmował parter swojego domu, zajmując tylko oszczędnie umeblowane piętro. Po prawie dziesięciu latach od kupna domu, stwierdził, że dojrzał do tego, by go urządzić. Stopniowo kupował dywany, stoły i krzesła. Był to znak, że wreszcie miał poczucie stabilizacji. W 1991 roku do Los Angeles przeprowadziła się była asystentka Marty'ego Machata, Kelley Lynch. Po śmierci Machata Cohen przeniósł do Kalifornii również swoje sprawy zawodowe i Kelley została jego menedżerką. Sytuacja ta nie spowolniła tempa pracy nad nową płytą, chociaż na określenie przygotowań do trasy promocyjnej w 1993 roku najbardziej odpowiednie wydaje się słowo "chaos". W biurze Cohena na piętrze, podobnie jak w części mieszkalnej, nie ma dotąd wielu mebli. Jest za to dużo światła, które wlewa się do środka przez duże, zaokrąglone okna, padając na biały parkiet i duże drewniane stoły. Na podłodze rozłożone są greckie i orientalne dywany. W każdym z czterech głównych pomieszczeń umeblowanie stanowią: stół roboczy, krzesło i telefon. Na białych ścianach nie wiszą żadne obrazy ani zdjęcia. W jednym gabinecie jest kilka szafek na dokumenty. Faks i maszyny do pisania znalazły miejsce w byłej spiżarni. Swój prywatny gabinet na tyłach domu Cohen urządził równie oszczędnie. W oczy rzuca się kontrast pomiędzy dużym drewnianym stołem-biurkiem i ergonomicznym krzesłem w stylu high-tech. W dawnym salonie na parterze stoi samotnie nienastrojo-ny fortepian. Na ścianie wisi duży sztandar: czerwono-złoto-żótty z czterema brązowymi kwadratami, przedstawiającymi cztery szlachetne prawdy buddyzmu. Cohen zaprojektował go na osiemdziesiąte piąte urodziny roshiego. Piosenki Cohena przeżywały renesans popularności; były wykonywane przez innych artystów albo wykorzystywane w ścieżkach dźwiękowych do filmów. W 1990 roku "The Neville Brothers" weszli na listy przebojów z "Ptakiem na drucie", a Goldie Hawn i Mel Gibson zagrali główne role w komedii pod tym samym (w oryginale) tytułem. 270 "Każdy o tym wie" (Everybody Knows) w wykonaniu Concrete Blonde i "Jeśli wola twa" pojawiły się w filmie "Więcej czadu" (Pump Up the Volume) z udziałem Christiana Slatera. Ukazał się również, nagrany w hołdzie Cohenowi, album "I'm Your Fan", na którym zagrało kilka grup spod znaku muzyki alternatywnej: "The House ofLove" wykonali "Kto w płomieniach", "The Pixies" - "Pamiętam wciąż", "REM" - "Manhattan", a Nick Cave - "Wieżę pieśni". Pomysłodawcą projektu był Christian Fevret, wydawca wpływowego francuskiego magazynu rockowego "Les inrockuptibles". Pochlebiło to Cohenowi; był pod wrażeniem oryginalnych aranżacji. Dzięki płycie "I'm Your Fan" z jego twórczością zapoznało się młodsze pokolenie słuchaczy. Inni wykonawcy potrafili zagrać czy zaśpiewać melodie Cohena bardziej lirycznie, ale na ogół bez charakterystycznego osobistego tonu artysty. Jego utwory wykonywali: Buffy Sainte-Marie, Joe Cocker, Joan Baez, Neil Diamond, Jennifer Warnes i Johnny Cash. Suzanne Vega wielokrotnie przyznawała się do wpływu, jaki Cohen wywierał na jej twórczość. Wydanie trzeciego albumu ("Wieża pieśni"), z utworami Cohena wykonywanymi przez innych artystów, jeszcze bardziej potwierdziło jego inspirującą rolę jako autora piosenek. 3 marca 1991 roku Cohena przedstawiono do nagrody "Juno Hali of Fame". "Próbuję utrzymać się przy życiu i przekazywać głosy, które do mnie mówią, tak jak je słyszę, bez żadnej obróbki", powiedział po prezentacji swojej osoby. Dokonał jej Moses Znaimer, jego przyjaciel i założyciel "Much Musie". Cohen powiedział wtedy: Gdyby spadały na mnie takie zaszczyty, kiedy miałem dwadzieścia sześć lat - przewróciłoby mi się w głowie. Gdybym miał trzydzieści sześć lat, mogłoby to potwierdzić mój lot po raczej upiornym duchowym torze. Gdybym byt o kolejne dziesięć lat starszy, przypomniałoby mi to o moich gasnących sitach, podsunęło ucieczkę i alibi. Ale w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, do diabla, jestem u szczytu swoich możliwości i w ogóle mnie to nie boli. W kwietniu 1991 roku Cohena spotkało jeszcze bardziej prestiżowe wyróżnienie: został mianowany kawalerem "Orderu Kanady". 30 października tego roku na uroczystości nadania orderu wygłoszono na jego cześć pochwałę następującej treści: Jeden z najpopularniejszych i najbardziej wpływowych pisarzy swojego pokolenia, którego twórczość [...] przybliżyła literaturę kanadyjską czy- 271 telnikom w innych krajach. W jego lirycznej poezji i prozie przewijają się obrazy piękna, rozpaczy, przemocy i łagodności. Podejmowane przez Cohena tematy, takie jak mitość, utrata czy samotność poruszają uniwersalną strunę w nas wszystkich. W tym samym miesiącu Cohen pojawił się niepodziewanie na przyjęciu wydanym na cześć Irvinga Laytona, które odbyło się podczas Międzynarodowych Spotkań Autorów w Toronto. Wiadomość o jego przybyciu trzymano pilnie w tajemnicy, gdyż swoją obecnością nie chciał przyćmić Laytona. Na jego widok powiedział: "Nadal znajduję się w orbicie oddziaływania twojej twórczości [...]. Jest ona dla mnie jak ambrozja, eliksir. Najwyższe słowa uznania dla bolesnej i zwycięskiej nieskazitelności twojego życia". W odpowiedzi Layton skomplementował Cohena za fantastyczne wyczucie czasu. Trzy lata później przyznał, że nadal płacze, słuchając jego piosenek, nie dlatego że wzrusza go ich piękno, ale przybija świadomość, że nigdy nie napisze niczego równie uroczego. "Cohen był zawsze wierny swojemu geniuszowi", stwierdził z patosem. 13 Moje tajemne życie Kuchnię Cohena rozświetlały łuny pożarów wznieconych w południowej części śródmieścia Los Angeles. On sam również ucierpiał na zamieszkach w 1992 roku. Zniszczeniu uległy sklepy, w których się zaopatrywał: muzyczny, elektroniczny i spożywczy. "Z balkonu mojego domu widziałem pięć wielkich pożarów - mówił w rok po tych wydarzeniach. - Powietrze było gęste od popiołów. Od tak dawna jednak pisałem o podobnych rzeczach, że wcale nie byłem zdziwiony". Cohen zawsze uważał Los Angeles za osobliwe miasto. Wychował się przecież w zwartej, homogenicznej społeczności przedmieścia Montrealu i wiele czasu spędził w zaciszu Hydry. Los Angeles nie posiadało ani zalet Montrealu, ani Hydry. Było bezcielesnym molochem obdarzonym powierzchowną, wielkomiejską amoralnością. W jego złej atmosferze przemysł filmowy rozsiewał swój sprzedajny urok, za to tutejsze zimy cechowała łagodność. Jack Kerouac określił Los Angeles jako "wielkie pustynne obozowisko, po którym błąkają się delikatne kalifornijskie gwiazdy". Miasto miało jednak pewne zalety: muzyków i studia nagraniowe. No i mieszkał w nim roshi. W pobliskim Cimarron Zen Center i w ośrodku na Mount Baldy Cohen kontynuował studia nad tym, co nazywał "ćwiczeniem auto-reformacji". W związku ze zmianą punktu ciężkości swojej twórczości powtórnie się określił. "Bardzo niebezpiecznie jest mówić o sobie: poeta. Uważam się za zamieszkałego w Los Angeles autora piosenek. Serge Gainsbourg nazywał siebie kimś w rodzaju pseudopoety. Podoba mi się to określenie. To samo myślę na swój temat". Los Angeles posłużyło za dekorację w wierszu "The Mist of Pornography" (Pornograficzna mgła) z nowszego okresu twórczości: 18. Różne postawy.. 273 Kiedy się wyłoniłaś z pornograficznej mgły mówiąc o małżeństwie i orgiach byłem pięćdziesięcioletnim chłopczykiem który próbował szybko zarobić, jadąc wolnym pasem autostrady O całe dziesięć lat za późno złowiłem wreszcie najpiękniejszą dziewczynę w Hollywood by pójść za jej ustami tam, gdzie nie świeci słońce sztukę piosenkarską miałem we krwi kawa przestała dla mnie istnieć i w ogóle nie odbierałem telefonu modliłem się za każdego, kto dzwonił i nie zostawiał wiadomości takie było moje życie w Los Angeles. We wcześniejszym chronologicznie utworze ("Koniec mojego życia w sztuce") Cohen miał podobne odczucia co do niszczycielskiego oddziaływania Los Angeles. "Szósta pięćdziesiąt. Zrujnowany w Los Angeles. Powinienem znowu zacząć palić. Chcę umrzeć w jej ramionach i rzucić ją"*. W wywiadzie dla "Los Angeles Times" Cohen określił siebie mianem zdeklarowanego autora piosenek, który z rzadka odważał się rzucić w wir wielkomiejskiego życia, chociaż ciągle je obserwował, znajdując w nim zdrowy poziom dyskomfortu. Sprzeczności Los Angeles fascynowały go. Za sprawą zen i Cimarron Zen Center miasto było źródłem jego duchowego życia; dzięki muzyce i przemysłowi płytowemu - źródłem popularności. Niestabilne politycznie i geologicznie Los Angeles było zwiastunem następnego tysiąclecia, idealną scenerią dla płyty "Przyszłość" (The Future), pierwszej od czterech lat. Pierwotnie zatytułowana "Busted" (Na bani), miała być nagrana w Montrealu. Kiedy jednak Cohen zaczął pracę z Jennifer Warnes, która znowu śpiewała w chórkach ("Demokracja"), dostrzegł zaletę nagrania całego albumu w Los Angeles. W charakterze muzyków sesyjnych wystąpili członkowie zespołu towarzyszącego mu podczas trasy w 1988 roku, przede wszystkim Bobby Metzger, Steve Meador i Bobby Furgo. Tekst "Demokracji", który powstawał przez kilka lat, stanowił okrojoną wersję utworu liczącego początkowo ponad osiemdziesiąt zwrotek. W styczniu 1993 roku, na waszyngtońskim balu MTV z okazji inauguracji prezydentury Billa Clintona, utwór wykonał * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 301. 274 Don Heniey. Piosenka "Kończyć czas" (Closing Time) utrzymana w stylu country byta grywana w radiu. Rodziła się równie ciężko jak "Demokracja". Cohen nagra} wcześniej inną wersję, owoc ponad dwuletnich zmagań z tekstem, po czym doszedł do bolesnego wniosku, że jeszcze go nie napisał. Nagrał kilka wersji, ale wciąż nie był zadowolony z tekstu. Wszystko wyrzucił i w marcu 1992 roku zaczął od początku z nową melodią i słowami. Natomiast "Hymn" (Anthem) powstał z inspiracji kabałą, zwłaszcza zaś naukami szesnastowiecznego rabina Icchaka Lurii. Byt jednym z najtrudniejszych utworów, jakie Cohen kiedykolwiek napisał: jego ukończenie zajęło mu bez mała dekadę. Nagrywał go trzykrotnie (uprzednio przy okazji "Różnych postaw" i "Jestem twój"), wgrywając intrumenty strunowe, głosy i robiąc nakładki. "Utwór był gotowy, kiedy jednak go słuchałem, coś mi nie pasowało w tekście, melodii i tempie. Gdzieś tkwił jakiś fałsz. Wbrew sobie odsłoniłem coś, co miało pozostać przykryte. Nie osiągnąłem zamierzonej powagi". Dopiero trzecie podejście podczas nagrywania "Przyszłości" okazało się strzałem w dziesiątkę. Dla Cohena pisanie piosenek zaczyna się nie od skonkretyzowania idei, ale obrazu: W swojej metodzie pracy odkrywam piosenkę, a jej treść wyłania się w trakcie pisania. Przy powstawaniu każdego utworu odzywa się pradawny instynkt samozachowawczy, żeby się uchować, ocaleć. Na tym tle można mieć porządne wyrzuty sumienia. Na początku w ogóle nie wiadomo, o czym będzie dany utwór. Materiał zgromadzony na płycie wyraża pesymistyczne poglądy Cohena na polityczne i moralne wydarzenia z najnowszej historii. Tym samym zwątpienie na gruncie osobistym, znane z jego dotychczasowej twórczości, tutaj nabiera wymiaru uniwersalnego. Piosenka "Przyszłość", nosząca pierwotnie tytuł "If You Could See What's Coming Next" (Gdybyś mógł zobaczyć, co stanie się teraz), została gruntownie przerobiona, a notatki Leonarda związane z przygotowaniem utworu zajmują prawie sześćdziesiąt stron. Przez pierwsze cztery miesiące w Kanadzie album sprzedał się w liczbie ponad stu tysięcy egzemplarzy, uzyskując status platynowej płyty. Natomiast za wideoklip do "Kończyć czas" Cohen dostał "Juno" w kategorii "Najlepszy wideoklip rockowy 1994 roku". W tym 275 filmie podchmielony Cohen śpiewa w podrzędnym nocnym klubie "Toronto's Matador". Przeklęta knajpa daje w gaz Niech żyje Szatan, Chrystus Pan! Szefostwu jednak w to nie graj więc światłem już oślepia nas że kończyć czas*. Wideo częściowo reżyserowała i przemontowywała Rebecca De Momay. Cohen ciężko pracował nad promocją płyty: w licznych wywiadach dzielił się z dziennikarzami i czytelnikami udręką, jakiej przysparzały mu własne piosenki. W Toronto, na przyjęciu z okazji wydania albumu, złożył autograf na wręczonym mu bucie z białej skóry. Do autografu dołączył cytat z "Pięknych przegranych": "magia istnieje, właśnie tu". W wideoklipie do "Przyszłości", ubrany w elegancki garnitur, stoi po uda w wodzie. "Pesymista to ktoś czekający na deszcz. Ale ja już przemokłem do suchej nitki", stwierdził kiedyś. 21 marca 1993 roku został laureatem "Juno", w kategorii "Najlepszy wokalista". Na uroczystości z tej okazji powiedział: "Tylko w takim kraju jak ten, z takim głosem jak mój można otrzymać taką nagrodę". W kwietniu tego roku, po sześciu tygodniach prób, Cohen wyruszył w europejską trasę, promującą album. Trasa liczyła dwadzieścia osiem koncertów. W odróżnieniu od tournee w 1988 roku występował w dużych salach, nierzadko na stadionach lub lodowiskach, co stwarzało problemy z nagłośnieniem i rejestracją koncertów. Duże obiekty częstokroć świeciły pustkami. Ponadto dokuczające Cohenowi bóle w karku i ramieniu powiększały uciążliwości związane z podróżowaniem i występami. Część trasy odbył w towarzystwie De Mornay. Po Europie przyszła kolej na Amerykę Północną. Koncert w nowojorskim Paramount Theater obejrzał Allen Ginsberg. "Zgrzytliwy, realistyczny głos - pisał - i niewymuszona, elegancka ironia, z jaką dziękował przesadnie podnieconemu i rozkrzyczanemu tłumowi plus gorzki i otrzeźwiający język doświadczonego (buddysty) kanadyjskiego jankesa, jak zawsze zaskakuje". Na koncercie w Van- * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 393. 276 couverze, w trakcie wykonywania piosenki "Czekając na cud", kiedy Cohen zaśpiewał: "zróbmy coś szalonego" z głębi sali Orpheum Theatre rozległ się kobiecy głos: "Taaak, Leonardzie". Po tym, jak ucichły śmiechy, Cohen powtórzył feralną linijkę i kobieta wykrzyknęła to samo. Trzecia próba spowodowała tę samą reakcję, przy czym w głosie kobiety pobrzmiewała jeszcze większa namiętność. Cohen przespacerował się po scenie z mikrofonem i patrząc w ciemność, rzekł: "Nic nie może się równać z pomysłem, którego siła nie słabnie, kiedy się go powtarza". Bostoński koncert w Berklee Performance Center został uznany za drugi najlepszy występ na żywo w 1993 roku (po koncercie Petera Gabriela). "Boston Globe" pisał: "Leonard Cohen podaje znakomity, kameralny rock w opakowaniu wspaniałej, smutnej poezji". Po wyczerpującej, śledzonej przez media trasie koncertowej Cohen miał już dosyć. Odwołał planowane tournće po Europie Wschodniej w celu wytchnienia i duchowej odnowy. Był to początek jego najbardziej intensywnego i najdłuższego związku z roshim. We wrześniu 1993 roku radio CBC nadało specjalną godzinną audycję "The Gospel According to Leonard Cohen" (Ewangelia według Leonarda Cohena) wraz z obszernym wywiadem nagranym w Montrealu. W niespełna miesiąc później, 5 października, podano informację, że za swój wkład w muzykę kanadyjską Cohen otrzymał Nagrodę Gubernatora Generalnego w dziedzinie sztuk wykonawczych. Nagrodę w postaci czeku na dziesięć tysięcy dolarów wręczył mu osobiście 26 listopada w Ottawie gubernator generalny Kanady. Następnego dnia w National Arts Center odbywała się uroczysta gala na cześć wszystkich nagrodzonych. Jednym z gwoździ programu była kolacja z piosenkarzem z Quebecu, Gilles'em Vingeault, również laureatem nagrody, którego przyjęto hucznymi brawami. Trzecim gościem uroczystości był Pierre Trudeau, którego Cohen od dawna podziwiał za styl rządzenia krajem w ciężkich czasach. Tej jesieni książki zarówno Cohena, jak i Trudeau trafiły na listy bestsellerów. Zaszczyty i nagrody wywołały u Cohena dziwną mieszankę melancholii i satysfakcji. "Czuję się jak żołnierz - powiedział na kilka godzin przed otrzymaniem nagrody. - Można zostać odznaczonym za zwycięską kampanię lub konkretną akcję, która nosi znamiona heroicznej, a nie wykracza zapewne poza zakres obowiązków. Odznaczony nie może pozwolić, by zaszczyty wpływały na sposób jego 277 walki. Bo jeśli tak się stanie, zginie w najbliższej bitwie. Osobiście czuję się jak na froncie walki o własne życie. "Zapytany, co rozumie przez «te zaszczyty», Cohen odpowiedział ze śmiechem: «Rozumiem przez nie... to, co rozumiem!»". Jednakże nie bronił się przed szacunkiem okazywanym mu w ojczyźnie. "Przyjemnie jest być docenianym". Przyznanie mu Nagrody Gubernatora Generalnego zbiegło się w czasie z wydaniem 13 listopada 1993 roku długo oczekiwanego zbioru wierszy i piosenek "Muzyka nieznajomego" (Stranger Musie). Książka figurowała w planach wydawniczych od połowy lat osiemdziesiątych. Przez cały ten czas Jack McClelland wiercił Cohenowi dziurę w brzuchu, żeby dokonał wyboru najlepszych utworów w swoim dorobku. W filmie wideo z 1989 roku nakręconym przez Adrienne Clarkson dla telewizji CBC, Leonard siedzi w swojej kuchni i wespół z autorką filmu wybiera utwory do zbioru, żartując, że powinien on nosić tytuł "Everything I'm Not Embarrassed By" (Wszystko, co nie wprawia mnie w zakłopotanie). Innym razem tytuł miał brzmieć "New Selected Poems" (Nowe wiersze wybrane), a później "If the Moon Has a Sister, It's Got to be You. Selected Poems and Songs" (Jeśli księżyc ma siostrę, to jesteś nią ty. Wybrane wiersze i piosenki). Ostateczny tytuł "Muzyka nieznajomego" (Stranger Musie) jest wieloznacznym kalamburem. Ironicznie nawiązuje do natury pisarstwa i muzyki Cohena. Stanowi też aluzję do noszącego tę samą nazwę wydawnictwa muzycznego, które założył pod koniec lat sześćdziesiątych, inspirację czerpiąc z utworu "Piosenka obcego" (Stranger Song) ze swojej pierwszej płyty. W zamyśle Cohena okładka książki miała przedstawiać "prymitywistyczne, wypukłe pośladki w kolorze szkarłatu". Tymczasem wydawca zdecydował się na ponure, choć wymowne, czarno-białe zdjęcie artysty. Leonard miał kłopoty z wyborem zawartości książki; obok wierszy chciał w niej umieścić piosenki, a przynajmniej ich znaczną część. W 1990 roku wykonał całą pracę. "Wyszły mi trzy książki: cienka, średnich rozmiarów i gruba. Ustaliłem spis treści i ostatecznie padło na grubą. Stało się, klamka zapadła. Jednakże w pewnej chwili przestałem się interesować tym projektem. Sądziłem, że książka powinna mieć wstęp, że powinno się w niej znaleźć coś poza wierszami i piosenkami. Później pochłonęły mnie inne sprawy". 278 Po jakimś czasie Cohen przyznał, że była też inna przyczyna tej zwłoki. "Nigdy nie potrafiłem zdobyć się na zbicie poszczególnych zarzutów, jakie mi stawiano, od razu dyskredytowałem całość [projektu książki]". Leonard zwrócił się więc o pomoc do swojej przyjaciółki, Nancy Baca) mówiąc jej prosto z mostu, że nie wie, od czego zacząć. Przez kilka miesięcy ślęczeli codziennie nad wyborem, poprawkami, cięciami i odświeżaniem tekstów. Zdaniem Bacal celem Cohena było "wybranie utworów wyrażających miejsce, w którym się znalazł, a nie prowadzącą doń drogę". Chciał usunąć wiersze poszukujące, które nazywał "nieuporządkowanymi". Pragnął zostawić te, które cechował prosty, choć wyrafinowany język. Następnie do selekcji włączyła się Rebecca De Mornay, często obstając przy włączeniu do zbioru utworów "nieuporządkowanych", w których trudno się było dopatrzyć skończonej precyzji charakterystycznej dla majstersztyków pisarstwa Cohena. Inna sprawa, że wiersze te i prozę rozsadzały emocje i uczucia. Praca do późnej nocy, dyskusje oraz liczne faksy krążące między Cohenem, Bacal i De Mornay doprowadziły wreszcie do ukończenia maszynopisu. Cohen wspomina to następująco: Chciałem, żeby od pierwszej do ostatniej strony książka była dobrą, zajmującą lekturą. Próbowałem wyeliminować teksty, które nie broniły się jako wiersze, oraz wiersze, które nie trzymały odpowiedniego poziomu. Nigdy nie potrafię ustąpić, więc bez przerwy przestawiam słowa. Nie dokonuję istotnych zmian. Jednakże nawet te kosmetyczne mają swoją wagę. Zmieniam wyrażenia, z którymi już się nie utożsamiam, i zwroty, które nie wychodzą gładko z moich ust. Książka w swej ostatecznej postaci stanowi chronologiczny przekrój twórczości Cohena: prozatorskiej, poetyckiej i piosenkarskiej. Rzuca się w oczy brak choćby jednego fragmentu "Ulubionej gry", najbardziej autobiograficznej powieści Cohena, co jest, być może, wyrazem samoobrony z jego strony, nawet na tym etapie kariery. Pomniejszył też znaczenie Montrealu w swojej twórczości, usuwając ze zbioru większość dzieł poświęconych temu miastu na rzecz utworów o innych miejscach. Początkowo w wyborze fragmentów z "Pięknych przegranych" wystrzegał się tematyki seksualnej, później jednak uświadomił sobie konieczność zmiany kryterium selekcji, jako że seks stanowił zasadniczy składnik powieści. Najliczniej reprezentowane są w książce utwory ze "Śmierci bawidamka", przerobione, a niekiedy 279 opatrzone nowymi tytułami w zestawieniu z oryginalnym wydaniem. Te wersje utworów odpowiadały Cohenowi najbardziej, gdyż w końcu - jak sam powiedział - powstała książka "spójna", pozbawiona w wielkiej części tego wszystkiego, co w pierwotnych wersjach nie dawało się zgłębić. W wyborze zabrakło tekstów niektórych piosenek, by wspomnieć tylko: "Strzęp próby kostiumowej" z "Pieśni miłości i nienawiści", "Serce bez towarzystwa" z "Różnych postaw", "Policja jazzowa" z "Jestem twój" i "Be for Real" (Naprawdę bądź) z "Przyszłości". Niespodziewanie Cohen nie uwzględnił też w wyborze pewnych wybitnych utworów poetyckich, na przykład: "Go by Brooks" (Chodząc nad strumieniami), "Out of the Land of Heaven" (Z niebiańskiej krainy) czy "The Bus" (Autobus). W książce pojawiają się również osobliwe zmiany tekstowe: wersja "Ucieczki" (The Escape) z "Siły niewolników" nie miała tytułu i zawierała wers "Jak to dobrze, że razem uciekliśmy". W "Muzyce nieznajomego" został on zmieniony i rozbudowany: "Jak to dobrze, że przeskoczyliśmy mur tego wstrętnego klasztoru zen"*. Znane z tomików poezji teksty trzech piosenek - "Zuzanny", "Lawiny" i "Pieśni mistrza" - zostały zastąpione wersjami płytowymi. W książce jest też rozdział "Wiersze rozproszone" (Uncollected Poems), zawierający jedenaście utworów z lat 1978-1987, powstałych w Paryżu, Montrealu, na Hydrze i Mount Baldy. Ten rozdział wywołał zresztą spory w kolegium redakcyjnym. W ich wyniku dwa wiersze, z których jeden dotyczył Roberta Hershorna, zostały usunięte. Jack McClelland, występujący wtedy w roli agenta Cohena, musiał przekonać Douga Gibsona, ówczesnego dyrektora wydawnictwa, że Cohen woli nieformalne uzgodnienia. Zamiast umowy spisano list intencyjny, który Gibson zaaprobował, chociaż zastrzegł sobie, że ma to być "zasadniczo nowa książka Leonarda Cohena z dużym udziałem pierwiastka autobiograficznego, to jest obszernym wstępem i tekstem głównym, zawierającym jego najlepsze wiersze". Tymczasem w styczniu 1990 roku Cohen przestał się interesować projektem, a wypadek jego syna we wrześniu tego roku jeszcze bardziej opóźnił powstanie książki. Kolejne kłopoty dotyczyły wstępu. Cohen upierał się przy krótkim oświadczeniu, Gibson natomiast naciskał na esej autobiogra- * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Karpiński, s. 175. 280 ficzny. Włączenie przez poetę tekstów piosenek do zbioru spowodowało nowe tarcia. Wszyscy tracili cierpliwość. W sierpniu 1991 roku upadł pomysł wstępu na dwadzieścia tysięcy słów, chociaż zdaniem Gibsona byłby to magnes przyciągający czytelników. W końcu wydawca poszedł na ustępstwo, proponując Cohenowi mniej oficjalny tekst: "luźne refleksje nad swoją karierą i życiem [...]. Niech to będzie coś na kształt riffu zwanego wstępem wyłącznie z racji miejsca w spisie treści". Leonard nadal odmawiał, stojąc na stanowisku, że książka powinna być czysta, wolna od wszelkich wstępnych deklaracji. Tak czy inaczej "Muzyka nieznajomego" stanowi najbardziej wyczerpujący zbiór poezji i tekstów piosenek Cohena w jednym tomie, co jest o tyle ważne, że większości jego utworów nie drukowano od lat. Jego młodzi wielbiciele byli zaskoczeni działalnością pisarską swojego idola; dotychczas sądzili, że pisał tylko piosenki. "Muzyka nieznajomego" cementuje związek pomiędzy Cohenem-poetą i Cohenem-autorem piosenek. On sam zresztą nigdy nie rozdzielał tych dwóch rodzajów twórczości. Książkę uważał za coś w rodzaju poetyckiej autobiografii: Starałem się odrzucić wiersze obarczone młodzieńczymi kiksami i niezrozumiałymi zawiłościami języka; wiersze, które naprawdę nie trzymały określonego poziomu. Chciałem się otoczyć tym, co najlepsze w moim dorobku. Zawartość książki stanowią utwory, które przeszły zwycięsko przez moje weryfikacyjne sito. W każdym razie są to wiersze wybrane, nie zebrane. "Muzykę nieznajomego" przyjęto pozytywnie, chociaż utyskiwano na brak niektórych piosenek i wierszy (jedyną pozycją, która zawiera prawie wszystkie teksty piosenek Cohena, jest dwujęzyczna edycja pt. "Leonard Cohen, Canzoni da una stanza", wydana przez Massima Cotto w Mediolanie w 1993 roku). "Muzyka nieznajomego" błyskawicznie doszła do czwartego miejsca na liście bestsellerów "Globe and Mail". Konieczne okazało się dodatkowe wydanie, tym razem w twardej oprawie. Książkę wydano też w limitowanym nakładzie stu dwudziestu pięciu numerowanych i podpisanych egzemplarzy, specjalnie oprawionych i umieszczonych w szkatułce z muszli małży wraz z trzema, również podpisanymi i numerowanymi, grafikami autorstwa Cohena. Nakład szybko się rozszedł, pomimo ceny trzystu pięćdziesięciu 281 dolarów za egzemplarz. Niespodziewane pojawienie się po latach wczesnych utworów Cohena w wydaniu miękkookładkowym podsunęło mu następujący komentarz: To bardzo miłe uczucie, kiedy w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat widzi się książki napisane ponad trzy dekady wcześniej. Mojemu zachwytowi towarzyszy poczucie słusznie obranej drogi. Podzielają je chyba wszyscy w swoim czasie zupełnie nierozumiani, a odkryci po latach. Zdaniem Cohena opinia zawodowego ponuraka, jaka do niego przylgnęła, nie jest w pełni uzasadniona. Naprawdę nie jestem aż takim smutasem. Wystarczy jednak raz przyklejona etykieta, by za każdym razem, kiedy wystukują na komputerze moje nazwisko, pojawiał się napis: smutas, wyzwalający w słuchaczu samobójcze myśli. Tymczasem jestem zapewne jednym z nielicznych, którym w swojej twórczości zdarza się zażartować i napisać coś lżejszego. Po udziale w promocji "Muzyki nieznajomego" Cohen w zasadzie wycofał się z życia publicznego, by więcej czasu spędzać z roshim i znowu pełnić funkcję jego najważniejszego sekretarza. Harmonogram zajęć Leonarda stał się niezwykle napięty; oprócz codziennych obowiązków na Mount Baldy, Cohen wyjeżdżał w towarzystwie ro-shiego do różnych ośrodków szkoły Rinzai w Nowym Meksyku, na Portoryko, w Wiedniu i na północ stanu Nowy Jork. W lipcu 1994 roku artysta zawitał do Nowego Jorku na dzień zdjęć do wideoklipu "Tańcz mnie po miłości kres" z nowej płyty "Cohen Live". W przerwie między ujęciami i dublami odwiedził siostrę i szwagra, który cierpiał na wyniszczającą chorobę. Został w Nowym Jorku trochę dłużej, towarzysząc Victorowi w ostatnim miesiącu życia. Na płycie "Cohen Live" znalazły się utwory z tras koncertowych w latach 1988 i 1993. Były to nowe wersje starych piosenek. Zdaniem Leonarda płyta kończyła etap zapoczątkowany "Różnymi postawami" i kontynuowany przez "Jestem twój" oraz "Przyszłość". "Stare piosenki brzmią tu nowocześnie - mówił. - Pięćdziesiąt tysięcy papierosów zrobiło swoje, mój głos się obniżył". Opinie krytyki byty podzielone. "Ta posępna, melancholijna kolekcja powinna być serwowana wyłącznie z dużą porcją prozacu", pisał "Time". Po trasie koncertowej promującej album Cohen skupił się na zen i pisaniu, przyznając, że klasztorną ciszę zakłócały od czasu do czasu 282 jego wprawki kompozycyjne na syntezatorze i brzęk szkła.. "Piję tylko zawodowo - powiedział w wywiadzie z końca 1993 roku. - Nie praktykuję już medytacji. Ćwiczę spożywanie alkoholu. Mój mistrz zen zrezygnował z prób instruowania mnie w kwestiach duchowych, zauważył natomiast, że przejawiam wrodzone zdolności w piciu". Swojego autorytatywnego głosu Cohen użyczył jako narrator w "Tybetańskiej księdze umarłych", projekcie firmowanym przez NFB. Barrie McLean, współproducent i reżyser filmu, poprosił go o dokonanie poprawek w narracji przygotowanej do wersji na rynek japoński. Cohen odmówił, na swoje miejsce polecając znawcę buddyzmu Douglasa Penicka, który nie zawiódł. Film składał się z dwóch części: pierwsza nosiła tytuł "A Way of Life" (Sposób życia), druga - "The Great Liberation" (Wielkie wyzwolenie). Ta koprodukcja japońskiej NHK, francuskiego Mistral Filmu i kanadyjskiego NFB z niezwykłą dbałością przedstawiała życie w Himalajach i buddyjskie obrzędy. W filmie mnisi czytają "Bar-do Thos-grol" (Tybetańską księgę umarłych) konającym, a następnie przez kolejne czterdzieści dziewięć dni od ich fizycznej śmierci, żeby im pomóc w wyborze właściwej drogi. Roshi uważał księgę za "tybetańską baśń", a Cohen częściowo podzielał jego pogląd. "Szanuję tę księgę, podobnie jak tradycję - mówił - chociaż akurat nie jest to tradycja, którą zgłębiam. Baśnie zawsze zawierają głębokie prawdy, nawet jeśli są one wyrażone w formie paradoksów [...]. Z tego dzieła płynie podstawowa rada, żeby wszystko, co się nam przydarza, postrzegać jako projekcję swojej osobowości. Nie należy przed tym uciekać, ale to chłonąć, jak każde cenne doświadczenie". Na postawione sobie pytanie, czy boi się śmierci, Cohen odpowiedział, że nie martwi go sama śmierć, ale to, co ją poprzedza: "śmierć sama w sobie wydaje się czymś najzupełniej naturalnym". Notowania Cohena na rynku muzycznym rzadko kiedy stały tak wysoko jak w tym okresie. Wystąpił na płycie Eltona Johna "Du-ets", śpiewając z nim utwór Raya Charlesa "Bom to Lose". Piosenka "Każdy o tym wie" znalazła się na ścieżce dźwiękowej filmu "Exotica" kanadyjskiego reżysera Atoma Egoyana, "Jestem twój" -na ścieżce włoskiego filmu "Drogi pamiętniku" (Caro Dario) Nanni Morettiego, natomiast "Czekając na cud", "Hymn" i "Przyszłość" można usłyszeć w kontrowersyjnym obrazie "Urodzeni mordercy" (Natural Bom Killers) Olivera Stone'a. Johnny Cash nagrał swoją wersję "Ptaka na drucie". 283 Dla uczczenia sześćdziesiątych urodzin Cohena, 21 września 1994 ukazała się książka "Take This Waltz" (Weź ten walc) z wierszami, analizami i ocenami jego twórczości. Jej współautorami byli Joan Baez, Judy Collins, Louis Dudek, Allen Ginsberg, Kris Kristofferson, Jack McClelland, Phil Spector i Jennifer Warnes. Swoje sześćdziesiąte urodziny Cohen spędził zresztą bardzo prozaicznie, lecąc z roshim do Wiednia. "Byłem gotów przejść nad tym do porządku dziennego". Jednakże powinszowania od licznych przyjaciół i życzliwych mu osób zmusiły go do zrewidowania stanowiska. Po kilku miesiącach od rocznicy urodzin zaczął sobie uzmysławiać doniosłość tego wydarzenia: Pamiętam, że kiedy miałem jakieś czterdzieści pięć lat, podczas sanzen z roshim usłyszałem od niego następujące słowa: "Twoje pokolenie się skończyło". Była to bardzo krzepiąca wiadomość, albowiem komuś, kto wyrósł w obrębie amerykańskiej kontrkultury, zawsze towarzyszy poczucie, że stoi w pierwszej linii, przemawia głosem młodych i jest rzecznikiem kultury alternatywnej [...]. Zapomnij o tym, Leonardzie - było, minęło. Spójrz na siebie. To była pokrzepiająca wiadomość. Pora na zmianę warty [...]. Tak samo rzecz się miała z moimi sześćdziesiątymi urodzinami, chociaż jak wszystkie pozostałe, chciałem je zlekceważyć. Było w nich coś, co bezdyskusyjnie łączyło się z początkiem starości. Był to swego rodzaju słup graniczny w mojej malutkiej podróży. Kiedy tylko się z tym pogodziłem, poczułem się taki odprężony, jak nigdy przedtem. Pomyślałem sobie: cóż, jest jak jest, młodość się skończyła [...]. W naszej kulturze okres, kiedy czujemy się młodo, możemy sobie wydłużyć do sześćdziesiątki, ale na tym koniec, bez dwóch zdań. Teraz można zacząć coś innego. To początek nowego rozdziału. Część tych uczuć wyraził w wierszu z czerwca 1994 roku wydrukowanym w "Globe and Maił": Podążając drogą samotności dotarłem do krainy piosenki i zabawiłem w niej pół życia Teraz zostawiam gitarę moje klawisze rysunki i wiersze nowe tureckie dywany nielicznych przyjaciół i kochanki i powracam 284 na drogę samotności Jestem stary, ale niczego nie żałuję absolutnie niczego mimo że przepełnia mnie złość i samotność pożądanie i strach. W czerwcu 1993 roku ukazała się książka "Dance Me to the End of Love" (Tańcz mnie po miłości kres) z tekstami piosenek (począwszy od "Różnych postaw"); zawierała też dwadzieścia jeden obrazów Henriego Matisse'a. Następnie Cohen planował wydanie płyty z czternastoma krótkimi, najwyżej trzyminutowymi utworami. Po nagraniu jednego z nich, "I Was Never Any Good at Loving You" (Nigdy nie kochałem cię jak należało) stwierdził, że z takim ociężałym umysłem na wyrażenie idei utworu potrzebuje od ośmiu do dziesięciu zwrotek. Projekt został zarzucony. W sierpniu 1995 roku wyszła "Wieża pieśni", trzecia z kolei płyta z piosenkami Cohena w innych wykonaniach. Bardziej komercyjna od "Słynnego niebieskiego prochowca" i "Jestem twoim wielbicielem", zawiera nagrania samych wielkich w muzyce pop: Billy'ego Joela, Tori Amos, Stinga, Bono, Eltona Johna, Petera Gabriela, Suzanne Vegi, Dona Henleya, Jann Arden, Williego Nelsona i Aarona Neville'a. Wdzięczny za ten zbiorowy wysiłek, Cohen stwierdził: "Jestem przeszczęśliwy, słysząc jakąkolwiek ze swoich piosenek w innym wykonaniu. Natychmiast zapominam, że lubię wszystko krytykować [...]. Cokolwiek dobrego spotyka moje piosenki, dzieje się zasłużenie, ponieważ nie piszę ich na odczepnego". W dowód wdzięczności wszystkim artystom śpiewającym na płycie wysłał srebrne noże do otwierania listów. Tekst na płytę napisał powieściopisarz Tom Robbins, podsumowując życie Cohena w taki oto sposób: "Z wykałaczką w zębach i samotną łzą toczącą się w dłoni był młodym księciem montrealskiej poezji", który znalazł środki wyrazu w języku i piosence. Podczas gdy muzyka rockowa traci swój impet, a "roziskrzona kotara jest w strzępach", Cohen siedzi "na ołtarzu w ogrodzie, z namaszczeniem delektując się nowo odkrytym smakiem popularności i okazywanym mu zewsząd szacunkiem". "Jego teksty - sądzi Robbins - są jak nóż, który obiera jabłko miłości i brzoskwinię pożądania, docierając do samego jądra tajemnicy. Głos ma stworzony do wymawiania kobiecych imion. Nikt nie wypowie słowa «nagość» tak rozbiera- 285 jąco jak on". Ukazanie się płyty wpłynęło na rewizję ocen twórczości Cohena. Jego uporczywy pesymizm stanął teraz w obliczu nowej rzeczywistości; świat podchwycił tę wizję. Jesienią 1995 roku "Time" opublikował esej "In Search of Optimism" (W poszukiwaniu optymizmu) pióra Roda Ushera. Autor, pisząc na temat Cohena i płyty "Przyszłość", posługuje się cytatem z "Hymnu" ("Na każdej jest rzeczy pęknięcie, którym światło przenika w ciemność"*) jako znakiem nowej filozofii, która wielu ludziom pozwoliła dostrzec w posępnym krajobrazie jasny promyk. (Na przykład swoje ocalenie w lawinie śnieżnej w 1994 roku pewien szkocki duchowny przypisywał temu, że przez całą noc śpiewał utwory Leonarda Cohena). W wywiadzie udzielonym jesienią tego roku Anjelice Houston, Cohen wyraził swój optymistyczny pogląd na miłość. Pomimo osobistych niepowodzeń na tym polu uważał, że miłość nadal trwa: Chociaż nie wiemy, co począć, kiedy się rozpływa w morzu paniki, jest ona dla ludzi jedyną możliwością wybawienia [...]. Prawdę mówiąc, wiedziemy bardzo gwałtowne, petne namiętności życie i moim zdaniem intuicyjnie łakniemy miłości. Pomiędzy wydaniami książek i płyt Cohen zacieśniał swój związek z roshim. W 1993 roku przeniósł się na stałe do osamotnionego klasztoru. Zamieszkał w ascetycznie urządzonej dwuizbowej chacie, spał na wąskiej pryczy, a z przedmiotów z normalnego świata zostawił sobie tylko syntezator i małe radio. Z innymi mnichami modlił się, jadał i studiował. W tych skromnych warunkach bytowych ujawniało się z całą mocą jego duchowe, twórcze bogactwo. Kolejny raz zadziałał u niego mechanizm z czasów młodości: ilekroć jego życie zaczynało się sypać, przenosił się do pustego pokoju. Uprzątał gruzy przeszłości i z zerowym kontem zaczynał wszystko od nowa. Czy będzie to życie montrealskiej bohemy, szukanie odosobnienia na Hydrze, czy też zaszycie się w lasach na Mount Baldy - wszystko przebiega według tego samego schematu. Na płaszczyźnie duchowej objawia się on przejściem od zdobnej ornamentyki judaizmu do ascezy zen, na płaszczyźnie fizycznej zaś - zamianą zawsze najmodniejszych, ciemnych garniturów na prosty mnisi habit. Wyjątek stanowią okulary przeciwsłoneczne, które występują w obu tych wcieleniach. * Leonard Cohen, Muzyka nieznajomego, tłum. Maciej Zembaty, s. 387. 286 Dla Leonarda Cohena sposobem na przetrwanie jest ciągłe odkrywanie czegoś nowego i dążenie do uproszczeń. "Obecnie mam jedną jedyną potrzebę: wszystko notować. Nie czuję się już piosenkarzem ani poetą. Jestem tylko głosem, żyjącym pamiętnikiem". W klasztorze Cohen gotuje, dokonuje różnych napraw, opiekuje się roshim i uczestniczy w codziennych obrzędach zen. Stale podróżuje ze swoim nauczycielem i pomaga w zarządzaniu pięcioma nowymi ośrodkami, w tym montrealskim Centre Zen de la Main, otwartym w 1995 roku w The Plateau, nieopodal jego domu rodzinnego. Znajomość Cohena z roshim ma również swój zabawny aspekt. Leonard żartował, że za główną zasługę może sobie poczytać wprowadzenie do diety mistrza żydowskich potraw, podczas gdy roshi wprowadził go w arkana picia. Już na poważnie wyrażał swój podziw dla roshiego w łączeniu pierwiastka duchowego z cielesnym. "Jego pobożność nie jest oderwana od ludzkich dylematów", powiedział w wywiadzie z 1995 roku. Ostatnio roshi postanowił zgłębiać pod nadzorem Cohena czerwone wino. Na Mount Baldy, gdzie życiem rządzą niewygody i surowa dyscyplina, Leonard wstaje o trzeciej rano i brnąc w śniegu, idzie do sali medytacyjnej. "Uwielbiam to. Jest doskonale. Pod każdym względem. Gorzej już być nie może. Zawsze pociągała mnie surowa zmysłowość [...]. Siedząc w klasztorze, pracuję nad piosenką". Życie jest tego warte. Zapytany, co w nie wniósł roshi i Rinzai zen, Cohen odpowiedział jednoznacznie: "Przetrwanie". Swoje zaangażowanie w zen tłumaczył spełnieniem tego, co rozumie jako swe powołanie kapłańskie. Powziął symboliczną decyzję, by zgodnie z nakazem Buddy, w wieku pięćdziesięciu lat wyrzec się swojego majątku i ruszyć w świat tylko z miską u pasa. "W moim wypadku stało się tak dziesięć lat później", powiedział. Rozważał napisanie komentarza do pierwszego wersu "Bereszith" (Genesis), w którym stwierdziłby z naciskiem, że świat został stworzony z chaosu i pustki. W 1994 roku, posługując się metodą nie wprost, Cohen podsumował rolę, jaką zen pełni w jego życiu: Zaletą zen jest to, czego w nim nie ma, a nie ma: pobożnego uwielbienia, błagań, dogmatów i teologii. Nie potrafię nawet sprecyzować, o czym oni mówią przez większość czasu. Zen daje nam jednak szansę znalezienia się w czymś na kształt hemingwayowskiego "Jasnego, dobrze oświe- 287 tlonego miejsca", gdzie mamy sposobność posiedzieć w ciszy i wszystko sobie przemyśleć. W 1992 roku roshi obchodził trzydziestolecie nauczania zen w Ameryce. Z tej okazji oraz dla uczczenia jego osiemdziesiątych piątych urodzin wydano pamiątkową książkę "The Great Celebration" (Wielka uroczystość). Znalazł się w niej wywiad z jubilatem, teisho (formalny komentarz) i przegląd ośrodków zen szkoły Rinzai. Wydaniem książki i organizacją obchodów rocznicy w Los Angeles zajęli się Cohen i Kelley Lynch. Artysta zaprojektował godło na okładce, a latem 1995 roku z okazji trzydziestotrzylecia nauczania roshiego w Ameryce zorganizował w Cimarron Zen Center dzień pieśni i modlitwy. Rok 1977 oznaczał "śmierć bawidamka"; z kolei w latach dziewięćdziesiątych dokonuje się zmiana w postawie Cohena wobec zen. W planowanej książce, oprócz zapisków z notatników i wierszy archiwalnych znajdzie się rozdział nowych utworów pod roboczym tytułem: "The Collapse of Zen" (Upadek zen). Również roboczy tytuł całości: "The Book of Longing" (Księga tęsknoty) sugeruje możliwą zmianę w praktykowaniu zen przez Cohena po śmierci roshiego, W miarę jak jego nauczyciel będzie się posuwał w latach, on sam może zmienić swoją postawę, co czynił już wielokrotnie, choćby podczas artystycznej kariery. Ruch, zmiana, odkrywanie czegoś nowego; Cohen dopóty będzie przyjmował różne postawy, dopóki nie znajdzie punktu na tyle dogodnego, by móc robić z niego wypady w poszukiwaniu kensho - stanu, w którym wejrzy w prawdziwą naturę rzeczy. Przez niemal trzydzieści lat we wzajemnym przenikaniu zen i judaizmu Cohen znajdował receptę na swoje życie: duchowe i zawodowe. Kieruje się głoszonym w zen poglądem, że harmonia ze wszechświatem może być osiągnięta tylko wtedy, gdy wszystko dzieje się spontanicznie i nieskrępowanie. Ten aspekt filozofii zen - że bezpośrednie doświadczenie pozwala na styczność z Absolutem - jest częścią koanu Mu, czyli nicości. Koan Mu naucza, że byt jest nicością, co z kolei ma swój odpowiednik w hebrajskim ajin (nic) jako genezie chasydyzmu. Przy tym myśl chasydzka kładzie nacisk na poznanie Absolutu przez doświadczenie religijne, a nie teologię lub doktrynę. Duchowe szczęście można osiągnąć, skupiając się wyłącznie na jednostkowej prawdzie. Dyscyplina, prawość, duch i wielkoduszność, 288 wszystkie te składniki zen tworzą zasadniczy leksykon Leonarda Cohena. Stoją u podstaw nie tylko wszelkich jego działań, ale też wiary, że judaizm, zen, muzyka, pisanie i nauka wspierają się wzajemnie w budowaniu duchowości. Kobiety są dla Cohena źródłem bólu i poczucia straty. "Te okruszyny dajesz mi, zamiast swą miłość dać"*, śpiewa w "Lawinie". Chociaż ma dosyć wędrowania, znów odchodzi. Przeważnie był bezbronny wobec piękna i energii kobiet, pisząc: Pewnego dnia powstanę, odnajdę drogę na lotnisko. Powstanę i powiem: Kochałem cię bardziej niż ty mnie, a potem umrę na długo pośrodku własnej ponurej organizacji, i będę wspominał dzisiejszy dzień, dzień, kiedy bytem tym dupkiem w niebieskim, letnim garniturze, który nie mógł już tego znieść**. Pomimo poczucia beznadziejności Cohen wiódł romantyczne życie, w dużej mierze wolne od zobowiązań i odpowiedzialności. Znajdował oparcie w wierze i zmagał się z depresją. Pod koniec lata 1995 roku zauważył, że niezbyt się interesuje swoim życiem: "Stało się ono do tego stopnia moje i tylko moje, że nie mogę już na nie obiektywnie patrzeć [...]. Nie mogę już obiektywnie patrzeć na to, co mi się przydarzyło. Potrzeba by do tego mikroskopu". Dzięki ciągłej pracy nad sobą mógł w wieku sześćdziesięciu dwóch lat pierwszy raz cieszyć się życiem. Zauważał, że przeszłość już mu nie ciąży i chociaż nie ziścił wszystkich swoich pragnień, teraz widzi wyraźniej, co musi zrobić, żeby się zbliżyć do założonych celów. Pomaga mu w tym dwadzieścia pięć lat studiów nad zen. Na ścianie osłonecznionego gabinetu Cohena w jego domu w Los Angeles wisi kabalistyczny amulet (kamea). Przedstawia on bogato zdobioną rękę. Na otwartej dłoni i wszystkich palcach widnieją złote hebrajskie napisy. Palce okalają hebrajskie teksty mistycznej wagi, a całość spina duże srebrne "H" (po hebrajsku wymawiane jako * Tamże, s. 163. ** Tamże, s. 407. 19. Różne postawy.. 289 "hej"). Jedna z modlitw liczy czterdzieści dwa słowa, których pierwsze litery tworzą tajemne czterdziestodwuliterowe imię Boga, a pierwsze litery wyrazów w każdym z siedmiu wersów - dodatkowe boskie imiona. Czy ten święty przedmiot uchronił go od nieszczęścia? Czy znajdująca się kilka metrów dalej, w kuchni, kapliczka ku czci błogosławionej Katarzyny Tekakwithy zapobiegła katastrofie? Czy w zendo, znajdującym się swego czasu na parterze, znalazł drogę medytacji, której długo poszukiwał? Prawdopodobnie Cohen zaprzeczyłby, że w talizmanach, podobnie jak reprezentowanych przez nie światach, tkwi jakaś szczególna moc. Ale tak samo zaprzeczyłby, że jest szczęśliwy. Podobnie jak wielu z nas, nie ma on pewności, jakie kroki trzeba przedsięwziąć, żeby osiągnąć zdrowie psychiczne i duchowe. Mimo to umiejętność kochania, pisania, komponowania oraz praktykowania zen i judaizmu stanowią dla niego najlepszą ochronę przed tym wszystkim, z czego mógłby się zrodzić zamęt. Dla Cohena ujarzmienie zarównie świtu, jak nocy, jest triumfem. Posłowie Trajektorię duchowej i muzycznej podróży Cohena nadal wyznaczają doniosłe wydarzenia. 9 sierpnia 1996 roku został on wyświęcony na mnicha zen, przyjmując imię "Jikan", co znaczy "Cichy". W ten sposób nadał instytucjonalną formę swojemu ponad dwudziestopięcioletniemu związkowi z opartą na surowej regule szkołą Rinzai, i oddaniu jej zwierzchnikowi, roshiemu Joshu Sasakiemu. Pod koniec tego samego miesiąca Cohen i Esther poważnie osłabili trwałość swojego związku z montrealską przeszłością, sprzedając rodzinny dom w Westmount. Z drugiej jednak strony oficjalne otwarcie Centre Zen de la Main w śródmieściu Montrealu zapoczątkowało nowy, teraźniejszy związek Cohena z tym miastem. Pod koniec 1996 roku kanadyjski NFB pokazał obraz, będący kompilacją pięciu archiwalnych filmów krótkometrażowych z udziałem Cohena. Na fali popularności artysty kompania teatralna z Calgary wystawiła w lutym 1997 roku przebojowe przedstawienie "Doing Leonard Cohen", składające się z jego poezji i piosenek. W marcu poeta pojawił się niespodziewanie w montrealskim Centaur Theatre na obchodach osiemdziesiątych piątych urodzin Irvin-ga Laytona. Scharakteryzował wtedy naturę ich znajomości: Odbywaliśmy z Irvingiem wiele niekończących się rozmów, w których odsłanialiśmy przed sobą nasze wnętrza. Potem wygłaszałem żarliwą mowę, informując go uczciwie o swoich zamiarach, kłopotach i o tym, co chcę uczynić z moim życiem. Irving zawsze wtedy pytał: "Leonardzie, jesteś pewien, że źle robisz?". Przy tej samej okazji Cohen dodał: 291 Przyszedłem na świat w rodzinie handlarzy tekstyliami. Kiedy poznałem Irvinga, pracowałem w rodzinnym interesie. Irving, jakiego znacie, to wypisz-wymaluj model z żurnala, jeden z najlepiej ubranych ludzi w mieście. Jednakże w początkach naszej znajomości nie zawsze tak było, a ja znałem się wówczas na modzie. Irving zaproponował mi układ: "Leonardzie, ty mnie podszkolisz we właściwym doborze garderoby, a ja cię nauczę, jak wiecznie żyć". Dziękuję ci, Irving. Obecność Cohena w kulturze popularnej jest widoczna. Wskazuje na to fragment wydanej w 1996 roku czarnej powieści hollywoodzkiego pisarza Bruce'a Wagnera "I'm Losing You". W książce Cohen posiada najwyraźniej moc ocalenia całego kanadyjskiego miasta, chociaż nie tego, co trzeba. "Nienawidzę Toronto, zawsze nienawidziłem", mówi jeden z bohaterów. "Jego jedyną dobrą stroną jest Leonard Cohen, ale on pochodzi z Montrealu, prawda?". Na ścieżce dźwiękowej filmu "Przełamując fale" (Breaking the Waves) duńskiego reżysera Larsa von Triera rozbrzmiewa "Zuzanna", głęboko zapadając w pamięć. Film został nagrodzony w 1996 roku w Cannes Złotą Palmą. Piosenka Cohena przewija się również w jednym z odcinków nadawanego przez CBC serialu satyrycznego "Newsroom". Armelle Brusq nakręciła o nim nowy dokument, który pokazano w Europie. Z kolei pewien kanadyjski kajakarz opowiadał ostatnio, że mniej więcej rok wcześniej w obskurnym barze w jednym z podupadłych syberyjskich portów usłyszał smętne tony piosenki Cohena dochodzące z szafy grającej. Dla uczczenia trzydziestoletnich związków Cohena z SONY Records, pod koniec 1997 roku ukazała się nowa płyta z jego największymi przebojami. Artysta nadal pisze i komponuje. Kończy pracę nad "Księgą tęsknoty", złożoną z wierszy oraz zapisków z notatników i fotografii. Jak zwykle pracuje własnym tempem, odmierzając każdy krok z wycyzelowaną gracją i artystyczną perfekcją. Liczne rzesze jego wielbicieli wiedzą, że ze względu na efekt, warto czekać. Podziękowania Leonarda Cohena poznałem osobiście w maju 1993 roku po jego występie w londyńskiej Royal Albert Hali. Było to krótkie, miłe spotkanie za kulisami, podczas którego artysta, choć wyczerpany, zachowywał się w typowy dla siebie sposób - nienagannie pod każdym względem. Padło niewiele słów. W końcu zebrałem się na odwagę i poprosiłem go o autograf. Kiedy mi go złożył na programie koncertu, zaraz wyszedłem. W drodze do domu raptem uzmysłowiłem sobie, że nie zadałem mu ani jednego z pytań, na które od dawna pragnąłem poznać odpowiedź. Powyższa biografia próbuje odpowiedzieć na kilka z wówczas nieporuszonych kwestii. Została napisana również dzięki wywiadom, podróżom, lekturom i badaniom źródłowym. Przez cały ten czas korzystałem ze wsparcia Leonarda Cohena, który spełniał moje często uciążliwe prośby i nie dość, że zachęcał do rozmów ze swoimi licznymi przyjaciółmi, to jeszcze pozwolił obejrzeć domy w Montrealu, Los Angeles i na Hydrze. Jestem mu głęboko wdzięczny za tę współpracę, jak również paradoksalną przestrogę: "Nie pozwól, by fakty stanęły na drodze prawdzie". Jeżeli zaś od czasu do czasu wykrzyknął: "To dla mnie nowina!", przeglądając maszynopis w ustronnej chacie na Mount Baldy (gdzie dzień upływał mu na gotowaniu "najbardziej w dechę gulaszu na świecie"), nigdy nie odwodził mnie od poszukiwania prawdy i uczciwego jej przedstawienia. Muszę również wyrazić uznanie dla wieloletnich przyjaciół Cohena za współpracę z ich strony. Tę współpracę mogę jedynie nazwać zadziwiającą. Otwarcie i szczerze opowiadali o życiu człowieka, którego bezsprzecznie szanują, co świadczy o doniosłej roli, jaką odegrał w ich życiu. Chętnie udzielali mi informacji o wydarzeniach, da- 293 tach i nazwiskach, a przecież widzieli mnie pierwszy raz. Ponadto ciągle wypytywałem o szczegóły dotyczące osoby, która, jak mało kto, ceni sobie prywatność. Ich uczynność mile mnie zaskoczyła. Czy był to bar pod chmurką na Hydrze, obskurny gabinet w hotelu Chelsea, czy też popularne delikatesy w Montrealu, wszędzie służono mi pomocą. Ta książka nie mogłaby powstać bez udziału Leonarda Cohena, ale też nie posiadałaby innych zalet, gdyby nie pomoc wielu jego przyjaciół. Ze swojej strony próbowałem oddać prawość człowieka, który zawsze działał z pobudek serca i wiedział, że przeciwieństwem rozpaczy jest radość. Największą pomoc okazała mi Kelley Lynch, menedżerka Leonarda, i Nancy Bacal, jego bliska przyjaciółka. Podczas moich licznych pobytów w Los Angeles były zawsze do dyspozycji i ułatwiały mi dostęp do informacji, dzięki czemu miałem wgląd w tajniki życia i kariery Leonarda. Pomimo obowiązków menedżerskich i niezliczonych prac biurowych, Kelley Lynch zawsze znajdowała czas na wyjaśnienia, rady i pomoc, ilekroć takiej potrzebowałem. Dziękuję jej za to. Nancy Bacal od naszego pierwszego spotkania służyła mi pomocą, wsparciem i ciepłym słowem. W sposób niezwykle klarowny wyłożyła swoje zapatrywania na charakter Leonarda i wspaniałomyślnie podzieliła się ze mną wyjątkowym talentem pisarskim i erudycją. Joan Lynch i Sarah Rich pracujące w biurze Leonarda również mi pomagały na różne sposoby. Nie wolno też przeoczyć innej osoby bliskiej Leonardowi: jego nauczyciela zen, roshiego Joshu Sasakiego. Przebywanie w towarzystwie roshiego, czy to w zendo na Mount Baldy, czy też w restauracji w Los Angeles, jest nadzwyczajnym przeżyciem, a w ocenie ucznia surowy obiektywizm nauczyciela stanowi klucz do zrozumienia jego życia. Zrozumienia, które - jak świadczy przykład roshiego - dokonuje się nawet w ciszy. Dzięki uprzejmości Esther Cohen mogłem uchwycić klimat rodzinnego życia Cohenów, natomiast Adam i Lorca pomagali mi, pośrednio i bezpośrednio, w wielu różnych kwestiach. Pozostając przy osobach z Los Angeles, należy wymienić Perlę Batalię, która śpiewała w chórkach podczas tras Cohena w latach 1988 i 1993. Perlą pod wieloma względami przyczyniła się do powstania tej książki; było to po naszym spotkaniu na pierwszej w karierze Cohena konferencji prasowej w Kanadzie. Ona i jej mąż Ciaude dostarczyli ważnych komentarzy na temat obycia estradowego Leonarda i specyfiki życia w trasie koncertowej. Natomiast Jennifer 294 Warnes "urwała się" nawet z sesji nagraniowej, żeby mi cierpliwie wyjaśnić charakter kariery Cohena i muzyczne wyzwania, jakie napotykał w swej twórczości. Producent Henry Lewy opowiedział wiele zdarzeń z sesji nagraniowych i koncertów. Pomocni okazali się również: Sean Dixon, Sheila i pracownicy studia nagraniowego Ocean. Yafa Lerner w sposób bardzo osobisty i rzetelny scharakteryzowała młodzieńczy etap w życiu Cohena, a i Steve Sanfieid uczynił to samo, relacjonując związki Leonarda z zen. Cennych informacji na temat kalifornijskich czasów Cohena dostarczył również Eric Lerner, który kiedyś mieszkał w Kalifornii. Swojego czasu nie szczędziły mi dwie inne artystki: Judy Collins i Joni Mitchell. Opowiedziały o ważnych chwilach w swoich karierach, związanych z Leonardem. Mogły też rzucić trochę światła na różne posunięcia, jakie wykonał w swoim życiu. Pewnego dnia u schyłku lata, podczas wspólnego lunchu na słonecznym wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej Judy Collins odtworzyła mi początki kariery Leonarda. Natomiast Joni Mitchell podzieliła się ze mną licznymi wspomnieniami z Montrealu, Nowego Jorku i Los Angeles. W Toronto i Montrealu spotykałem się z podobnym zrozumieniem i uczynnością. Jack McClelland pozwolił mi naruszyć spokój swojego cudownego azylu nad jeziorem Muskoka. Berl i Gissa Schiffowie postarali się o to, bym w Toronto nie narzekał na brak zajęć. Z kolei Doug i Janet Fetherlingowie, którzy od początku popierali ideę napisania książki, zadbali o moją drobiazgową wiedzę na temat literackiej przeszłości Leonarda. David Mayerovich opowiedział mi wiele historii z obozowego życia i pomógł w zdobyciu od Eleanor Levine cudownego zdjęcia z obozu Pripsteina. Róż i Eddie Van Zaigowie zasypali mnie wspomnieniami z życia Cohenów na Belmont Avenue. Wyrazili również zgodę na zamieszczenie w książce ważnego zdjęcia, za co im dziękuję. Pomocy udzielili mi także: Danielle Trembley, była pracownica City-TV, oraz Gerald L'Ecuyer z telewizji Bravo. David Kaufman dostarczył nie tylko znakomite zdjęcia, ale też odkurzył w pamięci dawno zapomniane chwile. Flo-rence Pripstein odmalowała, często z zabawnymi detalami, życie na letnim obozie swojego teścia. Winfried Siemerling był uprzejmy udostępnić ważną mowę Cohena, a ponadto podzielił się ze mną swoją ogólną znajomością jego pisarstwa. Avie Bennat, dyrektor wydawnictwa "McClelland & Stewart", umożliwił mi dostęp do archiwum firmy. 295 Dwa pamiętne popołudnia spędzone w Montrealu z Irvingiem Laytonem przypomniały mi o jego ogromnej wiedzy na temat poezji kanadyjskiej oraz równie dużym wkładzie w jej rozwój. Przekazał mi on swoje cenne uwagi o rozwoju Cohena jako pisarza i poety. Z kolei Louis Dudek pamiętał wiele chwil ze studiów Leonarda na Uniwersytecie McGilla i pozwolił mi przejrzeć, będący jego własnością, egzemplarz autorski pierwszej książki swojego podopiecznego. Troje przyjaciół Cohena z Montrealu - Hazel Fieid, Charles Gurd i Morton Rosengarten - zaznajomiło mnie ze szczegółami wspólnej młodości i niedawnej przeszłości. Nancy Southam zgromadziła liczne informacje o różnych doniosłych momentach z montrealskiego okresu życia Leonarda, Ruth Wisse zaś uczyniła to samo z okresem studiów na McGillu. Freda Guttman dała mi wyobrażenie o wczesnych poszukiwaniach literackich Leonarda i jego zainteresowaniu problematyką społeczną. Vera Frenkel opowiedziała mi o początkach jego kariery. Pogodny osiemdziesięciokilkulatek Edgar Cohen wspominał swoje kontakty z Leonardem i różne zdarzenia, które zadecydowały o jego poetyckim powołaniu. Syn Edgara, Andrew, uraczył mnie paroma żywymi opowieściami z nowszej historii rodu Cohenów. Joseph i Joannę Ronsleyowie, byli montrealczycy, rozbudzili we mnie chęć zrozumienia życia kulturalnego i kulinarnego miasta. Sam Tata, kanadyjski fotograf obdarzony wybitnym talentem, pozwolił mi wykorzystać kilka wspaniałych zdjęć swojego autorstwa i z dużym poczuciem humoru nakreślił sylwetkę Leonarda z lat siedemdziesiątych. Hugh Whitney Morrison przybliżył czasy Marity w życiu Cohena. Michael i Rhonda Kenneally'owie ofiarowali mi w Montrealu gościnę, kiedy najbardziej jej potrzebowałem. Steve Goldstein zapoznał mnie z topografią miasta, a zwłaszcza jego starej części i dał obejrzeć swoją wspaniałą kolekcję płyt i kaset Cohena wydanych w różnych krajach. Nie sposób też przecenić wkładu Boba i Joy Johnstonów oraz Charliego Danielsa w moje zrozumienie okresu Nashville. Ich ocena Leonarda jako muzyka poszukującego, który ukształtował styl łączący country-and-western z folkiem, unaoczniła progresywność jego muzyki. Pomógł mi również John Cale, udzielając szczegółowych wskazówek. Straż pożarna z Franklin i pracownicy urzędu powiatowego Williamson County pomogli znaleźć farmę, na której mieszkał Cohen. Podziękowania należą się również siostrze Mary Colman ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia, założonego w 1866 roku w Nashville. Staniey Bard z nowojorskiego hotelu Chelsea odsłonił przede 296 mną niezwykłą przeszłość tego miejsca, zachwalał jego obecną wyjątkowość i pozwolił mi zwiedzić kilka pięter. Szczegółami z pobytu Leonarda na Hydrze zasypała mnie cudowna grupa miejscowych gawędziarzy, jego przyjaciół i zwykłych przechodniów. Wyjątkowo pomocny okazał się Demetri Gassoumis, chociaż nadal bolą mnie wszystkie kości po przejażdżce na ośle do położonego wysoko nad przystanią monasteru pod wezwaniem Proroka Eliasza, Jednakże sielankowe popołudnia spędzone w barze "Moita" w towarzystwie Demetrija, Briana Sidawaya oraz Gunthera i Lilly Bobrów wynagrodziły mi z nawiązką górską jazdę i potwierdziły fakt, że czasem najbardziej owocne badania prowadzi się dala od archiwów. Don Lowe, przyparty do muru o pierwszej w nocy w bistrze "Kamini", okazał się na tyle miły, że pożyczył mi różne niedokończone utwory o życiu na wyspie. Nieocenioną pomoc uzyskałem od Pandiasa Scaramangi i George'a Lialiosa, obu ateńczyków, ale rodem z Hydry. Dominique Issermann z Paryża zawdzięczam zdobycie kilku zdjęć. W Vancouverze Leonard Angel, Herbert Rosengarten, Sandra Djwa, dr Mark Fisher, dr Sid Katz i rabin Mordecai Feuerstein użyczyli mi źródeł, udzielili konsultacji medycznych i służyli duchowym komentarzem. Robert Silverman opowiedział mi szczegółowo o pechowych przygodach montrealskiej młodzieży i życiu na letnim obozie Pripsteina. Stephen Scobie od samego początku dzielił się gruntowną wiedzą o karierze Cohena. Lepiej znał tylko życie i twórczość Boba Dylana. James McClaren z radością udostępnił bogaty katalog bezcennych taśm i nagrań z koncertów. Michaelowi Paceyowi zawdzięczam wgląd w korespondencję między Irvingiem Laytonem i Desmondem Paceyem. Pomogli mi również, każdy na swój sposób: Alan Twigg - dziennikarz, Peter Buitenhuis - krytyk i Lewis Rosenbloom, emerytowany kupiec tekstyliami z Sherbrooke w Quebecu, który prowadził interesy z "Freedman Company". Piosenkarz Tom Northcott nie szczędził wysiłków, by przybliżyć mi tajniki studia nagraniowego oraz możliwości różnych interpretacji utworów Cohena. Pamela Dalzier okazywała ciągłe wsparcie i godną podziwu tolerancję dla mojej obsesji na punkcie tej książki, chociaż we wczesnym stadium gromadzenia materiałów, to ona dostała od Leonarda dedykację, na którą ja musiałem czekać kolejne sześć miesięcy. Moje dzieci, Dara i Ryan, nie tylko mnie wspierały, ale też od samego początku uczestniczyły w projekcie. Zaangażowały się w niego 297 bez reszty. Pewnego wieczoru, kiedy zgodnie ze zwyczajem streściłem im kolejny napisany fragment, moja siedmioletnia wówczas córka spytała niecierpliwie: "Czy ta książka będzie informacją, czy opowieścią?". Spróbowałem jej wyjaśnić, że jednym i drugim, co niekoniecznie musi się wykluczać. Mój syn przyjął odmienną taktykę. Rozzłoszczony nieudanymi próbami mojej pomocy w układaniu limeryka, uśmiechnął się nagle i bez wahania oznajmił: "Zadzwoń do Leonarda. On będzie wiedział". Nie zrobiliśmy tego, zdwajając w zamian nasze wysiłki. Moja matka, Frances Sofman Nadel, stała się również pilnym "cohenologiem", chociaż czasami zadawała sobie pytanie, czy nie podporządkowałem Cohenowi swojego życia. Mój zmarły ojciec, Isaac David Nadel, grzebiąc się z lubością i determinacją w drobiazgach, pomógł mi usunąć wiele usterek. Spośród biografów Leonarda Cohena chciałbym wyróżnić Roberta Bowera z Nowego Jorku i Holenderkę Yvonne Hakze. Oboje służyli mi wielokrotnie gruntowną informacją i wsparciem. Zwłaszcza Robertowi zawdzięczam wgląd w liczne, skądinąd niedostępne, źródła. On też wielkodusznie podarował mi wyjątkowy egzemplarz "Pięknych przegranych". Do projektu odnosił się z niesłabnącym entuzjazmem, a pod względem wiedzy o twórczości Cohena nie miał sobie równych. Yvonne, za pośrednictwem kierowanego przez siebie i Bee de Koning wydawnictwa "Intensity", prowadziła światowy fan ciub Cohena, informując jego członków o najnowszych poczynaniach i minionych osiągnięciach ich idola. Jeszcze w końcowym okresie prac nad książką udostępniała mi najświeższe źródła i informacje, co było niezwykle cenne. Jim Devlin z Sheffield w Anglii przez ponad dziesięć lat wydawał ważny biuletyn informacyjny o Cohenie. Zawdzięczam mu masę wiadomości wyjaśniających liczne wydarzenia z tras koncertowych. Christof Graf z Niemiec udostępnił mi zdjęcia z własnego archiwum i podał wiele przydatnych szczegółów. Soheyl Dahi, którego poznałem pewnego zimowego dnia na lotnisku w Calgary, nawiązując rozmowę o urokach Hydry, powiadamiał mnie na bieżąco o najnowszych wydarzeniach w życiu Cohena i swoich odkryciach na jego temat. Był nadzwyczajnym pomocnikiem, udzielając mi ciągłego wsparcia i przesyłając ważne materiały. Mam także dług wdzięczności wobec Larry'ego Hoffmana, energicznego i uczynnego agenta literackiego, za promowanie tego projektu od samego początku. Podobnie rzecz się ma z Dougiem Peppe-rem, szefem wydawnictwa "Random House", który dostrzegał wagę 298 przedsięwzięcia i od pierwszej chwili odnosił się do niego z zainteresowaniem i entuzjazmem. Przedkładał rzetelność nad pośpiech, dzięki czemu nikt mnie nie ponaglał. Świetna redaktorka, Nancy Flight, umiejętnie skrywała zdziwienie moimi pierwszymi wpadkami i lapsusami, obracając wszystko w żart. Ona też unaoczniła mi różnice między teorią a praktyką pisania biografii, dzięki czemu uniknąłem dalszych przewinień w stosunku do czytelnika w imię wierności niuansom. Dwoje innych redaktorów. Don Gilmor i Tanya Wood, ujawniało swój kunszt w najodpowiedniejszych chwilach. Na zakończenie pragnę podziękować działającej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej, Komisji ds. Nagród w Zakresie Nauk Humanistycznych i Społecznych za wsparcie w uruchomieniu tego projektu; Patrickowi Dunnowi, Davidowi Truelove'owi i Patrickowi Pattersonowi z działu kredytów międzybibliotecznych tego samego uniwersytetu; Kathleen Garay - szefowej archiwum wydawnictwa "McClelland & Stewart" na Uniwersytecie McMastera; Richardowi Landonowi - z Biblioteki Rzadkiej Książki im. Thomasa Fishera na Uniwersytecie Toronto i pani Ednie Hąjnal -jej dyrektorce. Wielką pomoc uzyskałem również od Bruce'a Whitemana - kierownika Działu Rzadkiej Książki w Bibliotece im. MacLennana na Uniwersytecie McGilla, a jednocześnie autora pierwszej bibliografii Cohena. BIBLIOGRAFIA POEZJA "Let Us Compare Mythologies" (Porównajmy mitologie), Contact Press, Toronto 1956. "The Spice-Box of Earth" (Szkatułka ziemi), McClelland & Stewart, Toronto 1961. "Flowers for Hitler" (Kwiaty dla Hitlera), McClelland & Stewart, Toronto 1964. "Parasites of Heaven" (Pasożyty nieba), McClelland & Stewart, Toronto 1966. "Selected Poems" 1956-1968 (Wiersze wybrane 1956-1968), McClelland & Stewart, Toronto 1968. "The Energy of Slaves" (Siła niewolników), McClelland & Stewart, Toronto 1972. "Death of a Lady's Man" (Śmierć bawidamka), McClelland & Stewart, Toronto 1978 . "Book of Mercy" (Księga miłosierdzia), McClelland & Stewart, Toronto 1984. "Stranger Musie: Selected Poems and Songs" (Muzyka nieznajomego, wybrane wiersze i piosenki), McClelland & Stewart, Toronto 1993. "Dance Me to the End of Love". Poems by Leonard Cohen. Paintings by Henri Matisse, ed. Linda Sunshine (Tańcz mnie po miłości 301 kres. Wiersze Leonarda Cohena. Obrazy Henriego Matisse'a w wyborze Lindy Sunshine), Welcome Books, Nowy Jork 1995. PROZA "The Favorite Gamę" (Ulubiona gra), Viking Press, Nowy Jork 1963; McClelland & Stewart, Toronto 1970. "Beautiful Losers" (Piękni przegrani), McClelland & Stewart, Toronto 1966. DYSKOGRAFIA "Songs of Leonard Cohen" (Piosenki Leonarda Cohena), Columbia, CL 2733, 1968. "Songs from a Room" (Piosenki z pokoju), Columbia, CS 9767, 1969. "Songs of Love and Hate" (Pieśni miłości i nienawiści), Columbia, C 30103, 1971. "Live Songs" (Piosenki na żywo), Columbia, KC 31724, 1973. "New Skin for the Old Ceremony" (Nowa skóra starego obrzędu), Columbia, KC 331 67, 1974. "The Best of Leonard Cohen" (Największe przeboje Leonarda Cohena), Columbia, ES 90334, 1975. "Death of a Ladies' Man" (Śmierć : kobieciarza), Columbia, 90436,1977. "Recent Songs" (Ostatnie piosenki), Columbia, KC 36364, 1979. "Various positions" (Różne postawy), Passport, PCC 90728, 1984. "I'm Your Man" (Jestem twój), Columbia, FC 44191, 1988. "The Future" (Przyszłość), Columbia-SONY, CK 53226, 1992. "Cohen Live", Columbia-SONY, CK 80188, 1994. "Morę Best of, SONY Music-Columbia, 4882372, 1997. ALBUMY Z UTWORAMI COHENA W INNYCH WYKONANIACH "I'm Your Fan" (Jestem twoim wielbicielem), Warner Musie, 17 55984, 1991. łan McCulloch, John Cale, Nick Cave, REM i inni. 303 "Famous Blue Raincoat" (Słynny niebieski prochowiec), Cypress Records, 1996. Jennifer Warnes. "Tower of Song": The Songs of Leonrad Cohen (Wieża pieśni: Piosenki Leonarda Cohena), A&M Records, 31454 0259 2, 1995. Sting, Elton John, Peter Gabriel, Bono, Aaron Neville, Billy Joel, The Chieftans, Jann Arden, Willie Nelson i Suzanne Vega. INDEKS Acorn Milton 68 Allen Don 249 Allen Woody 66 AllinsonA. R. 13 Altman Robert 180-181, 194, 268 Angel Leonard 133 Arnold Matthew 13 Auden Wystan 13 Bacal Nancy 37, 54, 78-80, 91, 132, 236-238, 244, 279, 292 Baez Joan 152-153, 155,219,271, 284 Barańczak Stanisław 122 Bardot Brigitte 85, 89 Basie Count 161 BattenJack 186 Baudelaire Charles 109 BeattyWarren 180-181 Beck Roscoe 236, 255, 264 Belafonte Harry 185 Bernstein Leonard 180 Berton Pierre 147 Birney Earle 48, 68, 137-139, 147 Blue David 248 Brecht Bertold 33, 246 Bujold Genevieve 185 Burke Edmund 39 Byron George 13 Callaghan Morley 48, 69, 147 Cantor Aviva 67 Cash Johnny 174-175, 178, 271,283 Chagall Marc 60 Chandler Raymond 105 Charles Ray 138, 175,283 ChaseJack 164-165 Chaucer Geoffrey 13 Ciark Petula 170 Ciarke Austin 148 Ciarkson Adrienne 147, 167, 278 Clift Charmian 84-88 Clinton Bili 274 Cocker Joe 271 Cohen Alexander 147 Cohen Adam (syn) 192, 195, 199, 224, 235-236,268,292 Cohen Edgar l3.72.294 Cohen Esther 11-12, 21, 27, 34, 99, 114,121-122,292,298 Cohen Hirsch 17 Cohen Horace 17, 20-21,25 Cohen Lawrence 17, 25 Cohen Lazarus (pradziadek) 14-16, 20 Cohen Lorca (córka) 20, 192, 211, 224, 235-236, 292 Cohen Lyon (dziadek) 15, 17, 18, 20 Cohen Masha 12, 14, 19, 24, 33-34, 36,72, 102, 120-121,235 20. Różne postawy... 305 Cohen Nathan (krytyk) 116 Cohen Nathan (ojciec) 13-14, 17, 20-24, 33, 147 Cohen Richard 242-243 Cohen Victor (szwagier) 34, 99, 104,282 Collins Aileen 42-44 Collins Judy 152, 158, 160-161, 168, 169,284,293 Coppola Francis Ford 268 Corman Cid 44 Coupey Pierre 50 Creeley Robert 43, 44 Cruise Tom 268 Daniels Charlie 177, 187-188, 294 Dante Alighieri 13 Dassin Jules 85, 122 Debussy Ciaude 229 De Mornay Rebecca 268-269, 276, 279 Disney Walter 246 Dixon Sean 266-267, 293 Dudek Aileen, zob. Collins Aileen Dudek Louis 28, 29, 41, 43, 45, 47-48, 50-51, 54, 57-58,60,64, 69,72-73,108,133,151,266, 284, 294 Dylan Bob 151, 153, 157, 160-161, 166, 170, 174-175, 177-178, 188,205,218,224,226,228, 252,254,295 Elrod Suzanne 14, 173-177, 186, 191-192, 195, 198-201,204, 207-208,211-212,215-216, 220-222, 224-226, 229-230, 235-236, 241-242, 253,266-267 Fellini Federico 158 Finch Peter 85 Fowler Bubba 187 Frenkel Vera 64, 67-68, 294 Friedman Rachel 15 Franklin Aretha 161 Frye Northrop 47, 53, 73, 106, 147 Fulford Robert 147-149 Furey Lewis 217, 245-247 Furgo Bobby 264, 274 Gabriel Peter 277, 285, 302 Gainsbourg Serge 273 Gandhi Mahatma 155 Garcia Lorca Federico 28-29, 58, 99,218,226,258,259 Gassoumis Demetri 89, 92, 295 Gibson Mel 270 Ginsberg Allen 58-59, 85, 153, 182, 228, 243,276,284 Gogol Mikołaj 22 Golden Alan 122 Goldstein Richard 157 Gotlieb Phyllis 137-139, 147 Gould Glenn 132 Graham Gwenthalyn 45 Graham Tony 45, 80 Grant George 147 Greene Maryann 95 Grossman Albert 152 Guinn Bili 236 Gulthrie Woody 32-33 Gustafson Raiph 48, 73, 133 Guttman Freda 34-37, 40, 50, 62, 81,294 Gzowski Peter 147 Haggard Merle 174 Hawn Goldie 270 Haydn Joseph 71 Hakopian Rafii 237 Hammond John 134, 161-162, 177 Hanney Corłynn 187 Heidsieck Christian 89 Hemingway Ernest 100 Hendrix Jimi 153, 189 Hershorn Robert 26, 36, 40, 81, 152, 174, 199-200,237,280 Hine Daryl 50, 54, 69, 72 306 Holiday Billie 161 Horne Kahntineta 141 Houston Anjelica 286 Hulse Chuck 89 lanJanis 168 Ihlen Marianne 79, 89-91, 94, 113-114,116-118,121-122, 130-131, 155-156,167, 172-173, 184, 193,221-222 Issermann Dominique 245-246, 253,259, 266, 295 Iwaszkiewicz Jarosław 6 Jacobs Samuel William 15-16 Jensen Axel 85, 90, 141 Joel Billy219,285,302 Joanna d'Arc 165, 192,256 John Elton 283, 285, 302 Johnston Bob 164, 174-175, 177, 178,187-188,192,195,197,205, 294 Johnston George 84-87, 89, 97,140 Jones Dong 44, 48 JoplinJanis 153-155 Joyce James 45, 118, 168 Karpiński Maciej 8, 24, 52, 108, 111, 159, 165, 179, 198, 201-202,213-214,216,221, 250, 262,274,276,280 Kaufman James 247 Kay Maury 69 Keats John79, 125, 127 Kennedy Jackie 85, 106 Kerouac Jack 59, 185,273 Kierkegaard Soren 6 Kingsmill Anthony 85, 87-89, 123, 220, 225,226 . Kingsmill Hugh 87 Klein A.M. 13, 18, 29, 57, 73-74, 136,151 Klinitsky-Klein Solomon 13, 18-20,64-65,72 Knowles John 85, 132 Kołyszko Anna 10, 143 Kristofferson Kris 153-154, 175, 179, 189,284 Kuran-Bogucka Irena 29 La Fleche Manta 185 Laskin Bora 13 Lauder Harry 22 Laurę Carole 245, 247 Laurence Margaret 73 Layton Irvmg 29, 42-50, 53-54, 57, 64, 67-68, 72-73, 75, 77, 82, 91, 94,96-98, 102-103, 106,110, 114, 118, 123, 131-133, 137-138,147, 151, 186, 194, 199,210,226,234,237,241, 266,272,294,295,298-299 Lennon John 227 Lerner Eric 242-243, 293 Lerner Yafa 34, 40, 61, 106, 114, 134, 154, 156,293 Lewinsohn Richard 13 Lewy Henry 236-237, 241, 251, 293 Lialios George 86, 89, 141, 173, 223,295 Lissauer John 217-218, 237, 252 Livesay Dorothy 48, 73 Longfellow Henry 13, 141 Lorca Garcia Federico, zob. Garda Lorca Federico Loren Sophia 85 Lowe Don 88, 123, 193, 220, 295 Luria Icchak 275 Lynch Kelley 270, 288, 292 McClelland Jack 74-76, 81, 82, 95-96, 103, 106, 110,115, 126-128, 129-130, 138,142, 145-146, 149, 184,232-233,235, 278,280,284,293 McGill James 38 Machat Marty 164, 168, 190, 195, 206,227,270 307 MaeLennan Hugh 42, 45-46, 106, 147 McLuhan Marshall 147 McMorran Tom 264 McNamara Marian 127, 137, 139 Macpherson Jay 48, 53-54, 72, 106 McRobbie Kenneth 76 Magerman Alfie 32 Maltais Marcelle 132 Mandel Eli 44, 48, 53, 108, 133, 137 MarleyKid 176 Marsden Bryce 89 Marsden Helen 89 Martin Mary 152, 155, 160-161, 164 Martin Sandra 233 MatisseHenri 167,285,301 Matthan Walter 167 Meador Steve 236-237, 264, 274 Mercouri Melina 85, 122 Merton Thomas 243 Metzger Bobby 264, 274 MillerArthurl53 Miller Henry 84 Miller Lily 231-234 Milton John 13, 79 Mitchell Joni 23, 160, 167-168, 171, 226-227, 236-237,243,254, 293 Monroe Marilyn 157 Morre Marianne 13 Moore Mavor 147 Morrison Van 152, 246 Morrissey Paul 157 Morton Irving 32, 81 Moscovitch Henry 133, 158 Moscovitz Carol 156 Newfeid Frank 82, 108, 129 Nico 157-160, 180 Nietzsche Friedrich 7,141 Olson Charles 44, 50 O'NeillEugenel53 Orbison Roy 264 Ostrów Róż, zob. Van Zaig Róż Ostrów Harry 33-34 Owen Donald 48, 139 Pacey Desmond 48, 64, 68-69, 73, 76-77,82, 102, 108, 110,295 Palgrave Francis 13 Pascal Harold 78 Pearson Norman Holmes 145 Picasso Pablo 167 Perkins Tony 85, 122 Plath Sylvia 7 Poe Edgar Allan 126 Pompidou Georges 180 Pound Ezra 42^3, 50-51, 185 Pratt Claire75-76,81,99, 113 Presley Elvis 175 Pullman Jake 78, 95 Pullman Stella 78-79, 95 PurdyA148,68,76,108,151 Reaney James 48, 53-54, 72 Reed Lou 157 Richardson Daphne 205 Richler Mordecai 73, 106, 184, 186 Rimbaud Jean Arthur 55 Robinson Sharon 241 Rosengarten Mort 26, 28-29, 32, 46,50,64,68,78,81, 117, 195, 294 Rozynski Buddy 44 Sainte-Marie Buffy 163, 175, 219, 271 Sanfieid Steve 141, 168, 181-182, 183,200,242-243,293 Sasaki Joshu 8, 181, 237, 292,298 Schubert Franciszek 193 Scott F.R. 29, 44, 46, 48, 57, 73-74,76,96, 116, 133, 147, 151 Scott Walter 13 Shaw George Bernard 207 Sherman Anne 60-63 Sherman Florence 71 308 Shulman Morton 147 Silverman Robert 71 SimonJohn 162-163,181 SimonPauł 170 Singer Isaac Bashevis 19, 71 Sloman Larry 238 SmithHarryl53 Solway David 50 Souster Raymond 43, 50, 266 Spector Phii 227-230, 235, 237, 284 Southerland Betty 44, 64, 67 Southerland John 44, 48 Springsteen Bruce 161 Stevens Wallace 13 Stevenson Robert Louis 13 StrasbergLeel57,268 Sullivan Arthur 22 Starr Ringo 226 Szekspir William 79, 87 Tekakwitha Catherine 140-141, 146,290 Tennyson Alfred 87 ThomasDylan 153, 154 Tindall William York 58 Trocchi Alexander 109, 133 Trudeau Pierre 185, 264, 277 Twain Mark 153 Van Zaig Eddie 40 Van Zaig Róż 14 Vega Suzanne 271, 285, 302 Verdal Suzanne 133 Verlain Paul 55 Villon Francois 181 Vizinczey Stephen 67, 108,114 Waddington Miriam 48, 148 Wagner Richard 229 Wałęsa Lech WarholAndrewl56-157 Warnes Jennifer 194, 197-198,237, 241,244,253,255.256-257, 262-264,271, 274,284,292-293, 302 Washburn Donna 194 Watson Patrick 147 Watson Sheila 97, 126 Weaver Robert 108-110, 114, 116, 123 Webb Phyllis 43^14, 48, 108 Wexler Barrie 164, 247, 248, 249 White Josh 32-33 WhitmanWalt 13,48 Williams Carlos William 50 Wilson Milton 73, 108, 133, 147 Wisse Ruth50,71,294 Wordsworth William 13, 87 Yeats William Butler 34, 79, 125, 224 Zeffirelli Franco 180 Zembaty Maciej 8, 52, 56, 80, 108, 111, 131, 135, 159,164, 179, 185,214,216,230,256, 261,264,286 Znaimer Moses 247, 248, 249, 271 SPIS TREŚCI Wstęp ..................7 1. Źródło harmonii .........11 2. Życie w złotej trumnie .....38 3. Bezcielesna namiętność ....58 4. Drobinki tańczące w górach 78 5. Beznadziejnie hollywoodzkie 99 6. Koktajle w kubku do golenia 120 7. Czarne zdjęcie ...........151 8. Nie ma lekarstwa na miłość 173 9. Fanfary i kurtyna z żyletek .192 10. Tybetańska żądza ........213 11. Nowe Pismo .............231 12. Plastyczna algebra ........255 13. Moje tajemne życie .......273 Posłowie ................291 Podziękowania ...........293 Bibliografia .............301 Dyskografia .............303 Indeks osobowy ..........305