ANDRZEJ TREPKA TOTEM LEŒNYCH LUDZI Krajowa Agęcja Wydawnicza Warszawa 1980r. 1 Wsamym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri i Lenda, w miejscu ongiœ podziwianym przez Stanley'a - czas płynšł dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni identycznie długich jak noce. Olbrzymie drzewa dorastały swego wieku, a walšc się z łomotem, ustępowały z drogi ku œwiatłu nowym hufcom zieleni. Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć. Niebo było jeszcze widne, wszakże już nie takie - cha- rakterystyczne dla pory suchej w tropikach - na którym słońce wyglšda jak bańka białego lœnienia tak bliska, że rękš dosięgnšć. Nad polanš snuł się matowiejšcy błękit, a dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem. Siedzšc przed swym szałasem, Rarrra patrzył w coraz bledsze słońce. Nie raziło jego małych, jakby przyćmionych oczu, ledwie odcinajšcych się od szaroniebieskich płytek pancerza, który szczelnie pokrywał trójgraniastš, pozornie bezustnš głowę. Wiedział, że skończyły się dobre miesišce, kiedy jego œwiatłożerny organizm miał co dzień zapewnio- ny œwieży promienisty pokarm. Zaczynał się czas słoty. - Oby przynajmniej na krótko chciał spoza chmur spozierać pożywny ogień niebios wtedy, gdy około południa płynie nad polanš, nie przesłonięty drzewami! Rarrra machnšł szerokim mięsistym ogonem, jak gdyby chciał strzepnšć i kurz i natrętne owady, i w ogóle wszystko cokol- wiek utrudnia mu chłonšć œwietlistš strawę, dopóki jeszcze sšczy się z nieba. Na ten widok trzej mali czekoladowobršzowi ludzie przerwali pracę, z nabożnš czciš wpatrujšc się w swojego patrona. - Może ma jakieœ życzenie - Zaraz jednak wró- cili do uszczelniania szałasu. Nawet weszli do jego wnętrza (co czynili rzadko i z pewnym zalęknieniem), aby się u- pewnić, czy poprzez kilka warstw uplecionych z wielkich liœci mongongo nie przeziera œwiatło. Przyjdš deszcze, lecz żadna kropla wody nie œmie tędy przecieknšć. Tabu! Pigmeje przywykli do obecnoœci przybysza z gwiezdnej dali, który tkwił na tym miejscu jak głęboko sięgała ich pamięć, pamięć ich ojców i dziadów. Nie podkpiwali (jak ich pobratymcy z innych grup łowieckich), że "ludzie z wiosek", czyli Murzyni, posiadajš totemy - bo mieli - własny totem, żywy dotykalny, z pewnoœciš bardziej boski od tamtych. Ograniczali więc zasięg wędrówek po lesie na tyle, by nie stracić czujnej więzi ze Œwiętš Polanš. Rarrra potrzebował aby doglšdali jego szałasu. A oni potrzebowali jego obecnoœci. Na jego oczach rodzili się i umierali od kilku pokoleń. Stróże i wielbiciele Rarrry byli jedynym odłamem Pig- mejów, nie wydziwiajšcym dlaczego Murzyni sš podzieleni na plemiona. Jakże mogliby siebie samych nie uznawać za odmienny szczep natury, skoro ich przodek, żyjšcy, od- wieczny jak ta wesoła polana w mateczniku nieskończonej puszczy œwiata - tak całkowicie zrósł się z ich leœnym by- tem. A właœciwie - byt zrósł się z nim. To on bowiem stworzył Pigmejów. I ten lass kipišcy zieleniš, który użycza wilgotnej ochłody, dobrotliwš matkę-puszczę pełnš zwie- rza, grzybów, jagód, rozmaitych miodnych Pszczół i czy- stych strumieni - także on stworzył, wyłšcznie dla nich. Sam go nie potrzebował: był synem Słońca, z blaskowej słonecznej krasy czerpał swojš moc i chwałę i nieœmier- telnoœć. jeœli ktoœ spoza maleńkiego œwiatka leœnych opiekunów Rarrry widział go na własne oczy - to jedynie inne grupy łowieckie Pigmejów, koczujšce w dżungli. Przyszli, po- patrzyli w nieludzkie oblicze boga trochę z zadziwie- niem, trochę z lękiem przed czymœ niezmiernie obcym, nawet wydzielajšcym woń osobliwš - i szli dalej. Nie wracali aby powtórnie go obejrzeć, nie pielgrzymowali do cudzego, choć pigmejskiego totemu - bo po co Mięsem łownym nie był, a jego boskoœć wyznawali wielbišc boskš pusz‡zę-rodzicielkę, składajšc jej dziękczynienia tańcem, œpiewem i œwiętym zewem tršb molimo. Docierajšc do wiosek na rozległych karczowiskach, gdzie za "daninę" z mięsa albo miodu brali od swych Bak- para - murzyńskich patronów, płody upraw bšdŸ wyroby rzemiosł, nieœli gędŸbę o leœnym dziwie poza swój macie- rzysty œwiat. A choć Murzyni przywykli do mitotwórstwa Pigmejów i przyjmowali ich bajania za sprytny żarcik ludu puszczy - ta jedna opowieœć zbyt natarczywie przypomi- nała o sobiewcoraz tonowych relacjach,aby jšzlekceważyć. Takim sposobem pogwarki o pielęgnowanym przez Pigmejów żywym totemie ze Œwiętej Polany przeciekały poza subkontynent drzew. Wydostawszy się z leœnej głu- szy, na drogach wszystkich murzyńskich migracji kolorowo stroiły się legendš - nim opuœciły Czarny Lšd, by pod- niecić wyobraŸnię obieżyœwiatów. łowców sensacji i po- szukiwaczy przygód. Rarrra sšdził, że cała Ziemia jest zaludnionš puszczš. Napatrzył się do woli tej orgii zieleni z inwersjš czerwo- nych, pomarańczowych i białych jaskrawoœci, z przepychem stawania się - gdzie rozrost gwałtowny, ponawianie się, pięcie i połysk sił idzie o lepsze z rozpieraniem się wszerz i wzwyż, z tłamszeniem form słabszych przez silnieJsze albo lepiej przystosowane do walki o œwiatło, o wilgoć, o wczepienie korzeni w glebę bšdŸ w tkankę innej roœliny. Tuż po wylšdowaniu, właœnie to zielone szaleństwo obfi- toœci było najbardziej przejmujšcym wrażeniem kosmicz- nego przybysza. Dlatego nie mógłby sobie wyobrazić, że ta kipiel życia darowała gdziekolwiek rozległym połaciom gruntu, zostawiajšc w spokoju step, pustynię albo nagi wierch. Co prawda wszystko to pod jakšœ zbliżonš postaciš istniało w jego ojczyŸnie, lecz przesycone umiarem i spo- kojem. Tu przyroda rzšdziła się innymi regułami. Na Cyrkoli brakowało warunków dla takiego rozpasania żywotnoœci jak tropikalny las. Tuż obok szałasu Cyrkolita widział skały tarasami opa- dajšce ku rzece. Jednak i one grzęzły w tej nawałnicy roœlin- nej bójnoœci. Nie omijały ich drzewa chlebowe i drobno- listne mirty. a spokrewnione z groszkiem i łubinem różne gatunki motylkowych tu wyrastały na rekordowe olbrzy- my puszczy. W węższe szczeliny wciskały się wachlarze drzewiastych paproci, mnóstwo rosłych bylin i skromniej- szych ziół. Nawet wielkie kamienne bloki były niewidoczne spod płożšcych się winoroœli, rotangów i w ogóle licznych lian, które splotami grubymi jak ramię bšdŸ wspinały się na okoliczne pnie, bšdŸ gmatwaninš kolumienek i frędzli zwisały z gałęzi, pomieszane z powietrznymi korzeniami, z opadajšcymi wstęgami poroœlowych widłaków, z liœćmi albo kwiatami storczyków. Rarrra nie wyobrażał sobie płaszczyzn uprawnych pól - choć słyszał kiedyœ, że ludzie gdzieœ dalej wycięli skrawki lasu i sadzš na nich jadalne roœliny lub wypasajš oswojone zwierzęta. W myœlach przymierzał to do swej polanki : takie, albo podobne, tylko sztucznie oczyszczone z drzew. Nie podejrzewał istnienia oceanów. Jak Kant, który spędziwszy długi żywot w Królewcu, ponoć nigdy się nie przekonał naocznie, że jego miasto leży nad morzem - Cyrkolita, nie znajšcy większej wody niż strugi deszczu œciekajšce przed szałasem, przez sto lat nie zszedł nad Ituri : mierziła go sama wizja obfitoœci wód. Donioœlejsze sprawy zaprzštały jego bystry umysł - z roku na rok, z dziesięciolecia w dziesięciolecie. Bardzo już dawno temu ukończył wstępny rozdział swych docie- kań: Nikt z Pigmejów nie uwierzyłby teraz, że niegdyœ ich boski totem nie spoczywał tak dostojnie, jak przywykli go widzieć - przed szałasem podczas pogody, a w jego wnętrzu w porze deszczowej. Wonczas Rarrra myszkował wszędzie, czuł się tropicielem rzeczy, zjawisk i wydarzeń. Œwietnie do tego przysposobiony, mógł wchłonšć niepo- równanie więcej doznań, dokonać obserwacji i doœwiad- czeń, niż najambitniejszy ziemski badacz. Patrzšc na psychozoa nieruchomo spoczywajšcego w postawie wpółwyprostowanej, z podkurczonymi tylnymi nogami krótszymi od przednich - łatwo można by go uznać za istotę powolnš jak żółw. Tymczasem przy swym beczkowatym, szczelnie opancerzonym tułowiu, z przodu zakończonym spiczastš głowš, a z tyłu grubym walcowa- tym ogonem, przy czterech metrach długoœci oraz prawie dwustu kilogramach wagi - Rarrra wprawdzie nie galo- pował, ale wycišgniętym truchtem mógł przeœcignšć każ- dego Pigmeja. Nigdy tego nie czynił, gdyż nie musiał, a sport był mu zupełnie obcy. Z górš sto lat wczeœniej wylšdował w miejscu, które wydawało mu się typowe dla całego globu. Obraz nie był podobny do niczego, co oglšdał w ojczyŸnie. Widocznoœć nie sięgała rzutu kamieniem. Zewszšd otaczał go zwarty las. Rarrra rozumiał, że zetknšł się twarzš w twarz z czymœ, cowżyciu planet znał z dedukcji kosmograficznej: sposobu rozumienia Wszechœwiata, wzniesionego przez jego ro- dzimš kulturę na wyżyny wirtuozerii. Przybysz wiedział i przedtem, że takie skupisko roœlin może być wystarcza- jšco gęste, aby nie przepuœcić słonecznego promienia. Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Analizował każdy szczegół, dotykowymi wypustkami macek tršcał zioła, grzyby, pnie drzew i poroœla na gałęziach, wšchał otoczenie wysunięciem rurki smakowej z ukrytych pod pancerzem ust i nacelowaniem na wybrany liœć, kwiat lub owoc. W pewnym oddaleniu, wtłoczony w cienistš gęstwę - spoczywał statek, którym tu przyleciał. Lšdujšc, wypalił laserowym miotaczem korytarz poœród niższych drzew, by szarawš plastykowš kulę tak wcielić w puszczę, że nie mogła być dostrzeżona z góry. Dodatkowo otoczył swój pojazd potem niewidzialnoœci: to miejsce, oglšdane z zew- nštrz, sprawiało teraz wrażenie szerokiej pionowej studni. Gwiazdolot nadawał się do startu nawet za tysišclecia. Tak zabezpieczywszy go przed czyjškolwiek ingerencjš. a nadto przed ruchami górotwórczymi - kosmiczny zwia- dowca ruszyłw drogę. Parł ku jedynej w okolicy, niewiel- kiej polanie, którš dojrzał schodzšc do lšdowania. Była wtedy jaœniejszš kropkš na nie kończšcym się wzorzystym hafcie zielonej planety. Niewiele zobaczył wędrujšc przez puszczę. Nie był to splštany gšszcz, w którym człowiek przeršbuje sobie dro- gę maczetš. Cyrkolicie jednak, nie obeznanemu z żadnym lasem, ter‚n wydawał się tak ucišżliwy, że skupiał myœli na omijaniu przeszkód, nawet jeœli to były kępy niskich krzewinek bšdŸ kłody oblepione białymi gšbczakami roz- toczowych grzybów - tak zbutwiałe, że rozsypywały się za lada potršceniem. Zaziemski goœć uważnie obchodził wielkie jak melony, różowe bulwy pasożytniczo wyrasta- jšce wprost z korzeni żywiciela, czasami przystrojone w skórzastobršzowe kwiaty. W gęstszym poszyciu musiał jednak łamać swym ciężarem krzewy gardenii, paprocie i niskie palemki. Gdzieniegdzie wyrwał przeszkodę z ko- rzeniami, nawet obydwoma poszóstnymi pękami macek jednoczeœnie, czego Rarrrowie starannie unikali. Nie na- potkał żadnych zwierzšt prócz owadów. Drobne fruwajšce skrzydłaki - bardziej podobne do znanych mu organiz- mów niż drzewa i zioła - upewniły go, że całe tutejsze życie opiera się na białku zanurzonym w wodzie. Było to coœ z jego œwiata, a zarazem sygnał, iż na Ziemi można by zamieszkać. Skoro dostrzegł przeœwit, żwawo pospieszył w tamtš stronę. Przybysza pożerała ciekawoœć, jak wyglšda tu jasny dzień. Przed wylšdowaniem jego statek zanurzył się w zwarty gšszcz obłoków. Płynęły wszechobecne, jak horyzont długi i szeroki. Gnębiło go, czy chmury stale i wszędzie otulajš planetę. Nazajutrz spadł deszcz, co było dla Rarrry potężnym szokiem. Pierwszy raz w życiu przemókł, pierwszy raz widział tyle wody. Miał jednak szczęœcie, bo właœnie nasta- wała pora sucha. Niebawem zaœwieciło słońce i stwierdził z satysfakcjš, że jego promienie sš bardziej pożywne niż każdej z trzech dziennych gwiazd Cyrkoli. To był drugi, o wiele poważniejszy dowód na przydatnoœć Ziemi do skolonizowania. Kosmita uznał, że zniesie figle egzotycznej aury - byle słota nadmiernie się nie przecišgała. i byle znów nie padał deszcz; płytki pancerza drgały mu nerwowo na samo wspomnienie. Intensywne promieniowanie ziem- skiego słońca ratowało go również z tego względu, że polanka, której nie zamierzał porzucić była nasłoneczniona tylko cztery godziny dziennie. Typowe dla wyżynnych rejonów kongijskiej puszczy małe gołoborze powstało dzięki wykrystalizowaniu się soli ze skał. Na takim miejscu usychajš drzewa. Natomiast zwierzęta przychodzš tam lizać sól. Nie uchodzi to uwagi Pigmejów, którzy te polanki nazywajš idu. Zapamiętujš je pilnie jako stanowiska łowieckie. - Dopiero teraz Rarrra się przekonał, jak bardzo urozma- icone jest leœne życie. Musiał szybko dociec, czy jakieœ zwie- rzęta sš zdolne mu zagrażać. Był to dla niego zupełnie nowy problem. Organizmy z Cyrkoli różniły się od ziemskich nie tylko wyglšdem, ale znacznie gruntowniej fizjologiš. Wszelka wojna życia przeciwko życiu o przetrwanie jed- nostek i gatunków była tam wyłšcznie obronš przed zbyt- nim zagęszczeniem. Nikt nikogo nie pożerał. Wszystkie organizmy karmiły się œwiatłem, którego nie brakowało w układzie potrójnej gwiazdy, gdzie zachodom jednego słońca sekundowały wschody drugiego albo trzeciego; i tak w kółko. Rzadkie chwile, kiedy nic nie œwieciło na niebie dały się porównać z urokami białych nocy polarnych na Ziemi. Cokolwiek biegało, pełzało, fruwało, było zmu- szone od czasu do czasu uzupełnić dopływ energii, sięga- jšc do'produktów procesów biochemicznych u form wroœ- niętych w podłoże - ale nie wyrzšdzajšc im krzywdy. W pewnym stopniu odpowiadało to spijaniu nektaru kwia- tów przez pszczoły albo kolibry, a jeszcze bardziej - mikoryzie œwierka z borowikiem. Również w tym wypad- ku, partnerzy symbiozy czerpali wzajemne korzyœci. Jednym z pierwszych ssaków poznanych przez Rarrrę była cyweta. Wyszedłszy na polankę przystanęła, a nie widzšc czegoœ przydatnego na łup ani też nie wietrzšc niebezpieczeństwa - powoli, płynnie przesunęła się pod œcianš zieleni i zniknęła w gšszczu. Obserwujšc jš, Rarrra szukał porównań z ojczystš faunš. Zaczšł od różnic. Puszyste futerko, szare w czarno-bršzo- we cętki - wcale nie zgadzało się z jego wyobrażeniami o zwierzętach. Sierœć zamiast twardej rogowej okrywy ! Włosy szczelnie obrastajšc‚ korpus i nogi, nawet głowę, a na ogonie dłuższe i bardziej puszyste; i to w tak wilgotnym klimacie! Ciarki przeszły mu pod pancerzem na nieprzy- jemnš myœl, jak on by przeżył w tej lichej ochronie ciała kataklizm deszczu ; tych strug wody przeciekajšcych nawet przez rozłożyste gałęzie drzewa bawełnianego na skraju polany, pod którym zwykł się chronić. Wysmukły tułów cywety uznał za pocieszny, ale to mogło ułatwiać zwinne poruszanie się w zaroœlach. A podobieństwa Przede wszystkim czworonóg - jak on sam i pokaŸna częœć rodzajów zamieszkujšcych Cyrkolię, zwłaszcza dużych. Oglšdane zwierzę wielkoœci lisa wydało mu się ogromne w zestawieniu z tym, co znał. W jego œwie- cie tylko dwa gatunki z grupy rogopancernych - do któ- rej i on należał - osišgały takie rozmiary. Wšska mordka cywety, charakterystyczna dla łaszowatych, przypominała jego trójgraniastš głowę. Zadumał się. Był w innym poło- żeniu niż ludzie, przywykli mieć bliskich kuzynów w szym- pansach i gorylach: zoologiczny pień, z którego wywodzili się Rarrrowie, już od setek milionów lat nie wydał zwy- cięskich odroœli. A te konary, które odłšczyły się wczeœniej - zrodziły formy niepodobne, małe jak wiewiórki, o gło- wie tak pionowo œciętej, że ledwo wyodrębniała się z tuło- wia. Stożkowaty kształt czaszki był na Cyrkoli wyłšcznie przywilejem jej gospodarzy; użyczał zgoła nowych możli- woœci pofałdowania zwojów mózgowych. Przez krótkš chwilę Rarrra zastanawiał się nawet, czy obejrzany zwierz nie jest właœnie rozumnym Ziemianinem. Wraz z upływem czasu, przybysz z dalekich stron gro- madził coraz więcej doœwiadczeń, starajšc się zrozumieć puszczę Już na poczštku zwróciły jego uwagę szerokie, białe kapelusze grzybów na wysokim trzonku, wybijajšce się ponad runo czerwonych jagód. Potem poznał wiele in- nych, nieraz ukrytych w gnijšcym listowiu; ciekawiły go jako okazy zarodnikowe, bo właœnie takimi były wszystkie osiadłe formy życia na Cyrkoli. Natomiast zdumiewał się różnorodnoœciš roœlinnych pasożytów, od pokrytych liœćmi form spokrewnionych z jemiołš, nieraz o kwiatach tak jaskrawych, że łudzš wizjš płomienia na gałęzi, poprzez białawe nitkowate twory przypominajšce kaniankę na koniczynie - aż do takich, które całkowicie wrastajš w tkanki żywiciela, tylko kwiat wypuszczajšc na zewnštrz. Studiował też społeczeństwa owadzie. Zaczęło się od ter- mitiery która na kształt warownego zamczyska, pełnego baszt, krużganków i wieżyc, wysterczała na skraju polany. W dziupli przysadzistego figowca, o koronie pokiereszo- wanej uderzeniem pioruna, znalazł pszczeli rój. Owady były doskonale widoczne na tle jasnej kory. Większe zwierzęta najczęœciej uciekały przed Rarrrš w leœnš gęstwinę, zanim zdšżył je wypatrzyć. Wyjštek stanowiły rozwrzeszczane małpy, nawykłe do obecnoœci nowego lokatora puszczy. Ponieważ nie umiał wspinać się na drzewa, tym bezczelniej płatały mu rozmaite figle, baczšc aby nie podejœć zbyt blisko. Czasami Rarrra chwy- cał splotem macek jakiœ grzyb albo owoc i niby pociskiem z procy ciskał w stado przedrzeŸniajšcych go koczkodanów, ale z uwagš, by nie skrzywdzić psotników. Pewnego dnia zadumał się nad wyglšdem gerezy biało- brodej. - Po co jej taki strojny płaszcz z bardzo długich białych włosów, który podczas skoków unosi się jak spa- dochron nad karkiem i grzbietem, by kokieteryjnie opaœć na połyskliwie czarne boki zwierzęcia Czyżby doczepiona ozdoba - Cyrkolitę zaintrygował także fakt, że w prze- ciwieństwie do innych małp, jakie poznał, nie posiada ona kciuka u ršk. Rychło przekonał się, że i ten trop poszuki- wania Rozumu prowadzi donikšd: Pewnego razu usłyszał dochodzšce z puszczy tršbienie tak donoœne, ż‚ wydało mu się dŸwiękiem jakiejœ maszyny. Nie spostrzegł jednak żadnych oznak niepokoju. Œwiersz- cze nie przerwały poćwierkiwań, cykady œpiewały na wy- sokš nutę, para zielonych papużek nierozłšczek nadal beztrosko siedziała na lianie oplatajšcej pień drzewa kau- czukowego, kilka jaskrawo upierzonych czepig wesoło pofruwywało z gałęzi na gałšŸ, barwne wikłacze robiły taki sam jazgot jak przedtem, uwijajšc się wysoko poœród ko- lonii swoich kunsztownie splecionych gniazd. Dopiero kiedy Rarrra podšżył w stronę, skšd dobiegł tamten tajemniczy głos - nagle odczuł, że ziemia zadrżała. Rozległ się głuchy, dudnišcy tętent, trzaski łamanych gałęzi i pomniejszych drzew. Jednak lata miały upłynšć, zanim Cyrkolita ujrzał pierwszego słonia. Na razie nie wyobrażał sobie tak masywnych zwierzšt. Byłby jeszcze bardziej zdumiony, gdyby się dowiedział, że często ba- raszkujšce przed nim pocieszne. góralki sš doœć blisko spokrewnione ze słoniami. Ale nie tylko owe zwierzštka, podobne do œwistaków, każdego dnia odwiedzały polankę Rarrry. Kręciło się tam sporo rozmaitego drobiazgu. Częstego bywalca, jeżozwie- rza Cyrkolita podziwiał za jego długie biało-czarne kolce; wydawały mu się rozsšdniejszš ochronš ciała niż futro. ZaprzyjaŸnił się z ichneumonem; który obwšchiwał go dociekliwie. Czasami zachodził tam szczur trzcinowy po- dobny do nutrii. Spoœród większych ssaków, prym wiodły rozmaite antylopy: jedne pasły się głównie o œwitaniu, inne pod wieczór. Nieraz przebiegało polanę stadko og- romnych œwiń leœnych. Spotkanie z parš bawołów, które o brzasku przyszły lizać sól, wzbudziło przeœwiadczenie Rarrry, że muszš to być najpotężniejsze zwierzęta Planety Puszcz. Przybysz oglšdał także nocne życie lasu, nastawiajšc wzrok na podczerwień. Nawet w zupełnej ciemnoœci orga- nizmy stałocieplne jarzyły się w jego oczach, jakby emano- wały aureolę. Mógł więc œledzić takie zwierzęta, które w porze dziennej tylko jakieœ zagrożenie zdolne jest wy- płoszyć z legowisk. Dlatego nie zdziwiłaby go wiadomoœć, że aż cztery pište gatunków ssaków zamieszkujšcych glob pędzi nocny tryb życia - co uœwiadamia sobie mało kto prócz zoologów. Nad Cyrkolitš bezgłoœnie przelatywały rudawki - okazałe owocożerne nietoperze; równie cicho biegały spokrewnione z hienami protele myszkujšce za termitami, oraz mniejsi i więksi rabusie. A w mrocznym gšszczu nie ustawała kakofonia tajemniczych dŸwięków. Każdy przyrodnik pozazdroœciłby kosmicznemu zwiadowcy częstych obserwacji ratela, największego drapieżcy wœród łaszowatych. którego zwyczaje znane sš doœć powierz- chownie. Także okapi. tylko przez nielicznych Europejczyków oglšdana w naturalnym œrodowisku, była dla Rarrry czymœ pospolitym. Jedno ze spotkań z tš żyrafoszyjš mieszkankš puszcz nad Ituri pobudziło wyobraŸnię przybysza. Minęła północ, dokuczał mu chłód. Dawno ustał wieczorny po- wiew wiatru, a ciszę łamały tylko bujne głosy dżungli. Dorodna okapi wysunęła się z kępy bananowców i zaczęła spokojnie objadać z liœci zwisajšce gałšzki drzew. Nagle, jak spod ziemi, gibkie cętkowane cielsko skoczyło jej do gardła i zawisło, pazurami tylnych łap rozszarpujšc brzuch ofiary. Wchwilę póŸniej lampart rwał zębami kawały ciepłego mięsa. Nie był to pierwszy wypadek oglšdania przez Rarrrę walki o byt w jej najbrutalniejszej formie. nieznanej na Cyrkoli: mordo- wania jednych zwierzšt przez inne. Widywał rozmaite dzięcioły wydziobujšce czerwie i poczwarki w załomach kory, przypat- rywał się rozbójniczym wypadom modliszek, polujšcych na zdo- bycz większš od siebie. Raz blisko niego ichneumon wypatrzył grzejšcš się w słońcu mambę zielonš i w œmiałym doskoku wtopił w jej kark spiczaste zęby ; choć ofiara była trzykrotnie dłuż- sza od rabusia - po wyczerpujšcej, akrobatyczn‚j walce napas- tnik pokonał jadowitego węża i spokojnie przystšpił do uczty. Codziennie Cyrkolita œledził pojedynki na œmierć i życie, podchody i ucieczki, walki o wyrównanych szansach i bez szans ocalenia. Czasami zwyciężał silniejszy, innym razem decydowała zwinnoœć albo przebiegłoœć: Przybysz po- dziwiał mistrzowskie chwyty ewolucji, które upodob- niły wiele organizmów do podłoża bšdŸ też do innych, nie spokrewnionych blisko gatunków - czy to niebezpiecz- nych, czy odrażajšcych w smaku i zapachu. Poznał u pew- nych motyli zbawczš rolę krzykliwych barw, kiedy znie- nacka odsłoniš oka na tylnych skrzydłach, drgajšce tęczš, albo dziwaczny deseń, albo jaskrawoœć odwłoka - zastra- szajšc bšdŸ dezorientujšc przeœladowcę. Atak lamparta nie był dla Rarrry zaskoczeniem, cho- ciaż dotychczas nie spotkał tak srogiego drapieżnika. Łowy w œwiecie wielkich zwierzšt, logiczne tam gdzie wzajemne pożeranie się reguluje harmonię w przyrodzie - zaostrzały problem, który nurtował go od dawna: jacy sš ONI. Czy rozumni Ziemianie także pożerajš - jeœli nie siebie na- wzajem, to w takim razie swoich zwierzęcych krew- niaków Uparcie odtršcał tę myœl - choć wiedział z de- dukcji kosmograficznej, iż nieogarnione bogactwo form i zjawisk we Wszechœwiecie musiało gdzieœ zrodzić nawet zupełnie odrażajšce cywilizacje: takie, które wyniszczƒjš się bratobójczo, i to z powodów mniej usprawiedliwiajš- cych niż doraŸny fizjologiczny głód. Zaziemski zwiadowca właœnie nad tym rozważał, tok myœli telepatujšc do opracowania komputerowi w ukrytym statku - kiedy tuż przed nim pojawiło się monstrum. Widywał rozmaite węże lecz nie bywały one dłuższe niż pęk jego własnych wici. Stwór, który podpełzał ku niemu, sylwetkš przypominał tamte gady, ale zadziwiał ogromem. Nagle Rarrra odczuł, że dzieje się coœ wstrzšsajšcego: zwierz skręcił się w sobie, tworzšc z grubych plamistych splotów ciała foremne koło, podniósł małš głowę o przy- ćmionych, jakby zamazanych oczach, wysunšł z paszczy rozwidlony język... i zasyczał. Cyrkolita zareagował błyskawicznie. Może wpłynęły na to przerwane refleksje, kim sš i jak wyglšdajš Ziemianie .. Rozemocjonowany, postšpił o krok, zniżył głowę tuż przed zwiniętym w kłšb potworem, wpatrzył się w niego i prze- mówił seriš długich modulowanych syków. Był to pierwszy głos, jaki wydał na Planecie Puszcz. Pyton, ufny w siebie jak ktoœ, przed kim wszyscy trwoż- nie ustępujš, opuœcił łeb na skłębione zwoje i z ciekawoœciš przyglšdał się nieznanej postaci. Potem, napišwszy mięœnie rozwinšł spiralę i bez poœpiechu podšżył ku najbliższej kępie paproci. Przybysz nie wyzwolił się spod mamišcego skojarzenia, iż na Cyrkoli zwierzęta wydajš najróżniejsze dŸwięki - ale syczš wyłšcznie Rarrrowie. Zdał sobie sprawę, iż jeœli ma przed sobš Ziemianina; nie porozumie się z nim mowš z innej planety. Tymczasem pyton wsuwał się już w gęste chaszcze. Cyrkolita dopędził go w mig, na końcu warkocza splecionych wici rozcapierzył promieniœcie wszystkie szeœć macek, aby mocno i pewnie œcisnšć ogon gada, a za- parłszy się nogami, cišgnšł ku sobie. Wšż szarpnšł tak gwał- townie, że kosmita się przewrócił. Wstajšc posłyszał sze- lest niepokojšco bliski -jakby coœ się działo w nim samym. Było to tarcie pokrytych łuskami giętkich splotów, owija- jšcych się wokół pancerza Rarrry. Obaj wyszli z tej przygody bez szwanku. Pyton nie był w stanie udusić domniemanego przeœladowcy, a ten zosta- wił w spokoju zwierza, który zsunšwszy się z niego, po- dšżył w puszczę. Mijały dni pozbawione emocji znaczniejszych odkryć. Rarrra właœnie wpatrywał się w łukowato zgiętš sylwetkę małej jaszczurki, która œpišc przypłaszczona do pnia drze- wa, wspólnie z korš tworzyła mozaikę bezbłędnie dopa- sowanych deseni. Odnotowawszy kolejny przykład och- ronnego przystosowania się gatunku do otoczenia - po- myœlał, że skšdœ zna to zwierzštko. Tak, widywał je nocš. Był to jeden z gekkonów, typowych dla tropików. Nagle uwagę kosmicznego zwiadowcy przykuły intrygu- jšce dŸwięki. Nie było to pokaszliwanie lamparta ani szczekanie pawianów, wycie hien, albo szakali ani ujadanie stada pstrych likaonów. Odgłosy dobiegały zróżnicowane - i rozproszone. Kiedy wrzawa przybrała na sile, Cyrkolita opuœcił swe zwykłe miejsce, wchodzšc w las. Po drugiej stronie polanki puszcza aż zanosiła się potężniejšcym wrzaskiem. Docho- dziły do tego tajemnicze stukania, jakby uderzenia drewna o drewno. Bardzo silne podniecenie, ciekawoœć pomieszana z nie- uchwytnym, ledwo uœwiadomionym lękiem, ogarnęła Rarrrę, jak nigdy na Ziemi i nigdy dotšd w jego długim, urozmaiconym życiu. WyraŸnie mu się zdawało, że dŸwięki przechodzšce w orgię krzyków, coraz bliższe - nie tylko sš modulowane, ale powtarzajš się w nich zespoły kilku lub kilkunastu prostych jednostek głoskowych. Czyżby mowa artykułowana Właœnie otrzymał odpowiedŸ jednego z komputerów na wyniki najœwieższych badań, jakie telepatował przed kwadransem: hipo- tezę, iż Ziemianie dawno temu opuœcili ojczyznę, a zawiadujš jej gospodarkę z zewnštrz, zasiedlajšc sztuczne ciała kosmi- czne: rodzaj wielopoziomowych, hermetycznych kul-planetoid. Stosujšc bezprzewodowy transfer energii, czerpiš jš z urzšdzeń pracujšcych w puszczy, w głębiach skał albo na sšsiednich pla- netach. Kiedy indziej Rarrra zbagatelizowałby tę sugestię. Tym razem przestrzegała go przed nowym pochopnym domnie- maniem, że spotkał rozumnych gospodarzy planety. Kosmita nie mógł jednak nie zauważyć wzrastajšcego niepokoju w przyrodzie. Był to silny jakby wszechobecny nastrój zagrożenia, któremu nie poddawały się tylko o- wady. Nad polanš mignęło kolorowe stadko turaków. PoJedyńczo przelatywały inne ptaki œpiewajšce. Bekas zło- cisty koszšcym lotem zapadł opodal w gęstwinę, rzadki paw kongijski przecišł gołoborze typowym dla kuraków cięż- kim biciem skrzydłami. Sygnałem alarmowym była roz- pierzchajšca się grupka nietoperzy, zdezorientowanych blaskiem słonecznym. Rarrra znał wszystki‚ te ptaki, a nietoperze oglšdał każdej nocy. Nigdy jednak mieszkańcy lasu nie defilow…li przed nim tak gremialnie. Przybysz wiedział, że bujne leœne życie dobrze się konspiruje. Polanę przebiŠgła zwinnymi susami zorilla - podobny do skunksa nocny drapieżnik, ozdobnie umaszczony bia- łymi cętkami i pasami na długiej czarnej sierœci. Cyrkolita chciał mu się baczniej przyjrzeć - gdy nagle ujrzał noso- rożca który cwałował prosto na niego. Zachwycony tym widokiem ogromnego zwierza, cofał się nie przestajšc telepatować swych spostrzeżeń na statek.Nagle wydało mu się, że wczepił ogon w kępę traw. Nie chcšc spuœcić z oczu nosorożca, który zatrzymał się na moment sam pchnšł się do tyłu, aby stargać niespodziewanš pułapkę. Ale teraz nogi mu się zaplštały. Gruboskórca zawrócił i zniknšł poœród drzew. Tymczasem niewielka leœna antylopa o rudawej sierœci zama- szystymi skokami wbiegła do lasu. Mijajšc Cyrkolitę, zatrzy- mała się raptownie, jakby jš przygwoŸdziła do miejsca nie- widzialna siła. Zaraz potem upadła, tłukšc się i szamoczšc bezradnie. Kosmiczny przybysz usiłował podejœć do niej. Wtedy przezroczysta zasłona owinęła mu się wokół głowy. Ruchy miał bardzo utrudnione. Mimo to, próbował błyskawicz- nie porzšdkować niezwykłe wrażenia. Zdał sobie sprawę, że krzyki spotworniały w niesamowity rwetes. Posiadajšc zmysł dokładnego lokalizowania Ÿródła dŸwięku - wie- dział, iż najbliższe głosy pochodzš z odległoœci kilkunastu kroków. Spojrzał na polanę. Roiła się od wyprostowanych dwu- nogów biegnšcych naprzeciw. Uderzyło go, że te dziwne postaci - trochę podobne do szympansów, które znał - majš skórę zupełnie nagš, nie pokrytš sierœciš ani łuskš, ani kolcami, a tylko wierzch głowy porasta im kędzierzawe futerko. Nieœli jakieœ wydłużone przedmioty w przednich kończynach, nie służšcych im do podpierania się. Wówczas Rarrra rozejrzał się by zbadać, co krępuje mu ruchy i )ak temu przeciwdziałać. Dostrzegł omotujšce go zewszšd cienkie włókna, splecione na krzyż w tysišce małych kwadratów. Dwóch osobników dopadło tarzajšce) się w trawie anty- lopy i powtarzajšc radosny okrzyk: "Sondu"! - wbiło w niš lœnišce ostrza, zatknięte na długich drzewcach. Zwie- rzę uczyniło parę gwałtownych ruchów potem już tylko konwulsyjne drgawki przeszły po jego skórze. Rozglšdajšc się, łowcy dostrzegli kosmitę. Osłupieli do tego stopnia, że jeden upuœcił dzidę. Rarrra wyzbył się jakichkolwiek wštpliwoœci. A więc zdarzyło się to, o czym marzył od chwili wylšdowania. Stali przed nim ONI. Któż inny mógłby sporzšdzać sieci łowieckie, wykuwać zaostrzonš broń, nosić ozdoby z two- rzyw sztucznych i przepƒski biodrowe z tkaniny, wreszcie - okrzyknšć upolowane zwierzę jego imieniem Od tego dnia minęło dziewięćdziesišt jeden lat. Polana w puszczy, przez Pigmejów nazwana Apa Rarrra - Obóz Rarrry, tak samo każdego pogodnego południa zbierała ożywcze ciepło. Zamieszkali jš ludzie, a zami…st dzikich zwierzšt - myœliwskie psy tropiły po niej z nosem przy ziemi. W samym œrodku, gdzie słońce œwieciło najdłużej stał szałas Cyrkolity, wytworniejszy od innych i tak pieczo- łowicie wypleciony warstwami liœci mongongo że nie prze- puszczały wody nawet podczas ulewy. Zwartym kręgiem ubezpieczały go na obrzeżu lasu mniejsze, choć podobne, zielone schronienia Pigmejów. Rarrra miał swój własny, niebagatelny udział we wszyst- kim, co wypełniało tok życia najmniejszych ludzi œwiata. Dla niego nie byli zresztš ani drobni, ani roœli, gdyż nie znał innych Ziemian. Udzielał błogosławieństwa już kilku pigmejskim pokoleniom. Uczestniczył w każdym nkum- bi - uroczystym wtajemniczeniu chłopców, i w równie rozœpiewanych elima - œwiętach dojrzewajšcych dziew- czšt. Paradnie defilowały przed nim orszaki weselne i snuły się żałobne kondukty rozedrgane spazmami. Nic ważnego w życiu ludzi puszczy nie mogło obyć się bez tego niezwykłego patrona. Każdego noworodka okrę- cał prawym warkoczem i - delikatnie obejmujšc mackami - unosił w górę, ku słońcu. Chłopców, których przyjmo- wano w poczet pełnoprawnych członków gromady z przy- wilejami i obowišzkami dorosłych mężczyzn - musiƒł symbolicznie wychłostać, nowożeńców spętać obydwoma splotami wici na wspólny los, a zmarłych przed złożeniem w leœnš ziemię naznaczyć z obu stron czoła poszóstnym znamieniem przylg na swoich mackach, aby ich wcielić w niepojęte dalsze losy puszczy. W Apa Rarrra obozie doœć licznym, gdzie wszyscy byli spokrewnieni bšdŸ skoligaceni, mogli mieszkać - oprócz zamężnych dziewczšt, drogš wymiany włšczonych do społecznoœci z innych grup pigmejskich - jedynie potom- kowie tych, którzy na tamtym pamiętnym polowaniu od- kryli swój totem. Wówczas, inteligentnie wyplštawszy się z sieci łowieckiej, wyprowadził ich na gołoborze, wskazu- jšc wymownym gestem pęków wici, że przybył z nieba. Kiedy swój przecišgły modulowany syk zakończył bul- gotem przypominajšcym warczenie - jeden ze starych myœliwych, odrzuciwszy włócznię, poczšł się klepać pod pachami z minš wielce uradowanš a naœladujšc przybysza wykrzyknšł z całych sił: "Rarrra! ' Zawołanie po chwy- ciła gromada; odtšd stało się ono imieniem żywego boga. Rarrrowie wydawali ten głos niezmiernie rzadko. Był swoistš, nieprzetłumaczalnš reakcjš, czymœ podobnym do euforycznej radoœci - niby uœmiech w otwierajšcš się przy- szłoœć dobrš albo złš, ale niepodobnš do niczego poznane- go. Potem już nigdy nie zaintonował tego dŸwięku : tamta wyczekiwana przyszłoœć stała się jego teraŸniejszoœciš. Wiele jej zasłon opadło, ukazujšc Ziemian w kręgu œwiata puszczy i œwiata ich marzeń - choć niejedno należało jesz- cze odkryć i zrozumieć. Stulecie nie było dla Rarrry okresem wyjštkowo długim. Zamierzał jeszcze tu pozostać, czasami nawet z trudem sobie wyobrażał nieunikniony dzień, kiedy naciœnie dŸwi- gienkę gwiazdolotu i wedrze się w niebo. Wcišż brakowało mu rozwišzań ważnych zagadek, wyjaœnienia niepewnoœci, aby mógł sprawiedliwie zadecydować o losie Ziemi i jej gospodarzy. Nadszedł czas miodobrania, owe najszczęœliwsze dwa miesišce w roku kiedy do wszystkich dobrodziejstw, jakimi puszcza obdziela swój leœny ludek - dołšcza słodki dar, ceniony przez Pigmejów najwyżej. Od dwóch tygodni obóz drgał œpiewem, huczał tršbieniem, wibrował tańcem - a Rarrra weselił się wraz ze swojš rozbawionš, swawolnš czeredkš. Zespolenie się Pigmejów z żywiołem pierwotnej puszczy nie było dlań wcale zaskakujšce. Nastrojem takiej swojskoœci upajał się niegdyœ na wiecznie jasnych równi- nach planety spod znaku trzech słońc. Kiedy chłopcy bawišcy się w szperaczy przynieœli pier- wszy plaster miodu, twardy pełen pszczół, a także gšsienic uwięzionych w tej przypadkowej pułapce - doroœli jęli krzykliwie dyskutować nad dalszymi poszukiwaniami. Każdy normalny obóz pigmejski rozprasza się co roku przy tej okazji na mniejsze grupki nasłuchujšce brzęczenia pszczół, aby drzewa miodnego urodzaju okręcać zielonš lianš - znakiem prawa własnoœci do nich. Ale Œwięta Po- lana nie pustoszała nigdy. Tylko niewielka częœć mężczyzn - każdego dnia inni - szła polować, łowić ryby albo szu- kać miodu. Kobiety stale zbierały grzyby, owoce i leœne jagody, nie oddalajšc się zbytnio od Apa Rarrra. Gromada czuła się zbyt silnie przywišzana do swego żywego totemu, aby odstępować od niego na długo. Pojmowali to bardziej jako nieustajšcš adoracyjnš wartę niŸli ochronę. Nic mu przecież nie mogło zagrażać. Wszystko, co z puszczy, było dobre, szlachetne i opiekuńcze dla nich - a cóż dopiero dla niego, œwiętego symbolu jej siły żywotnej i wiecznego trwania! Pigmeje darzyli swój cienisty, rodzicielski las serdecz- noœciš ludzi umiejšcych radować się życiem. Miłowali pusz- czę jak najczulszš kochankę, œpiewali jej pochwałę każdego dnia, a jeœli dotknęło ich jakieœ nieszczęœcie - przez wiele ranków i wieczorów dŸwiękami tršb molimo budzili las, by na powrót tak samo troskliwie opiekował się swoimi dziećmi. Rarrry budzić nie potrzebowali: życie na Cyrkoli charakteryzowała powolna, za to bezustanna aktywnoœć, nie przerywana okresami snu. Leœni ludzie nie wznosili do swojego totemu błagalnych modłów - tak samo jak nigdy nie prosili puszczy o orę- downictwo w poczynaniach trudnych lub niebezpiecz- nych, o ratunek w bólach czy zwštpieniach. Chociaż nie uprawiali filozofii, głęboko tkwiło w nich heraklitejskie przeœwiadczenie, że bogowie, o których œmiertelni niczego bliższego nie wiedzš - żyjš sobie szczęœliwie w innym œwiecie, a zuchwalstwem byłoby przypisywać im kłopoty zajmowania się ludzkimi losami. Rarrra zstšpił z zaczaro- wanego matecznika cudownych drzew pomiędzy Pigme- jów, ale zachował ten przywilej nieœmiertelnych. Zatrzy- mał swojš boskš naturę, o czym œwiadczyło najdobitniej, że nie majšc postaci człowieka - mimo to olœniewał niŠ- pojętym rozumem. Ci, którzy szukali pszczelego daru, czynili to ze zdwo- jonym zapałem. Kiedy zbliżała się pora deszczowa - ich patron, pozbawiony jadła słonecznych promieni, musiał to sobie czymœ powetować. Nie wystarczyło muspijanie nektaru kwiatów, co traktował od niechcenia, raczej jako przyjęcie hołdu od swych leœnych dzieci które składały przed nim cokolwiek najpiękniejszego zakwitło w ich œwie- cie. W pochmurne dni gorliwie wpijał wysuwanš z niewi- docznych ust tršbkę w kwiatowe korony, wysysał co so- czystsze owoce - ale i tego było za mało. Wtedy rato- wał go miód - jedyny stały pokarm, którym nie gardził. Gdzieœ w dali złowrogo pohukiwała burza, przedsmak złych czasów dla Cyrkolity. NieprzyjaŸnie pociemniało, choć słońce jeszcze nie zaszło. jak zwykle w takich wypadkach, kilku Pigmejów uważ- nie œledziło niebo, nasłuchuJšc poszumu wiatru i innych zwiastunów bliskiego deszczu. Nim spadnie pierwsza kro- pla, dwóch gwardzistów skrzyżuje gęsto ulistnione gałęzie nad głowš Rarrry, tym baldachimem osłaniajšc swój totem, zanim zdšży on wsunšć się do namiotu. Ani jedna kropla wody nie œmie go zmoczyć. Tabu ! Na razie nie padało. Rarrra spoczywał nieruchomo przed swoim szałasem, a płomienie kumamolimo - ogniska mo- limo-odbijały się krwawymi podblaskami włuskach jego pancerza. Spora grupa Pigmejów siedziała opodal - jedni na zršbanych pniakach, inni wprost na ziemi. Młodzi żwawo kręcili się niedaleko. Niewidoczni za zielonš kotarš lasu, ożywiali go całš orkiestrš dŸwięków, czasami tajemniczych groŸnych albo œpiewnych - ale zawsze wstrzšsajšcych pięknem głosów puszczy. Był w nich i rozgniewany po- mruk zbudzonego lamparta, i żałosne hukanie gołębia ze- œlizgujšce się po stopniach coraz cichszych tonów aż do końcowego jęknięcia, nawet głuche porykiwanie afrykań- skich żab. Zdaleka odpowiadało wycie hien, przejmujšce w swej grozie. Rychło jednak ten niemiły dŸwięk ustšpił nawoły- waniom innych mieszkańców lasu. Coraz weselsze tony przedzierzgnęły się w melodie brzmišce baœniowo, jak zew z wiecznoœci. Nagle stało się coœ wstrzšsajšcego. Pienia i tršbienia, głosy boskie i zwierzęce wyczarowane przez ludzi, zro- dzone z ich najwierniejszej miłoœci do puszczy - zgasły raptownie, jak nożem ucišł. Odpowiadało to wrażeniu umilknięcia w bitwie wszystkich armat naraz - kiedy wódz małoduszny wywiesi białš choršgiew ponad głowami obrońców, którzy radzi by walczyć do upadłego. Starzy, zgrupowani przed swoim bogiem wokół płomieni ogniska, poruszyli się niespokojnie. Niektórzy patrzyli trwożnie w korony drzew i wyżej w okno nieba, pełne szarych gęstniejšcych chmur. Na polankę, po której płożył się dym, jednoczšc się z subtelnš wieczornš mgiełkš paru- jšcej dżungli, ostrożnie wychodziły żony i córki łowców ubrane w przepaski lędŸwiowe z łyka spreparowanego na wiotki materiał, kokieteryjnš szarfš opadajšce do ziemi na kształt ogona. Kobiety mogły teraz opuœcić szałasy, skoro umilkło molimo - "zwierzę z lasu' , którego nie wolno im było zobaczyć. Jak pamięć sięga, Pigmeje nie walczyli pomiędzy sobš, atakże nikt ich nie napadał. Dlatego nie przywykli roz- stawiać czujek wokół obozu. Tylko w Apa Rarrra - uœwię- conym tradycjš zwyczajem - na czterech doœć bliskich stanowiskach dzień i noc, w skwar i niepogodę czuwali młodzieńcy uzbrojeni w dzidy i łuki z zapasem zatrutych strzał, jakimi zazwyczaj razili ptaki i małpy. Była to wła- œciwie straż honorowa. Tylko najstarsi przypominali sobie wydarzenie z dzieciństwa, kiedy dwóch zadyszanych war- towników przybiegło z wieœciš, że zbliża się stado słoni. Cyrkolita pierwszy raz zobaczył te olbrzymy, jak zrujno- wały kilka szałasów. Skoro po kunsztownych podchodach udało się Pigmejom jednego odłšczyć od stada i zabić - sukces łowiecki przypisali boskiej woli swego totemu. Ciosów nie sprzedali Murzynom, tylko zawiesili je nad wejœciem do szałasu Rarrry. Historia sprzed lat powtórzyła się teraz, chociaż tym razem bez słoni. Znowu blady strach padł na obóz pielęg- nujšcy najœwiętszy ekstrakt puszczy. Dzieci poczęły płakać, psy szczekać przeraŸliwie, starcy przed ogniskiem wstali, cisnšc się do zwartej masy Pigmejów, którzy otoczyli war- towników przybyłych co sił w nogach. W tej ciżbie brš- zowych półnagich ciał, owianych niebieskawym dymem kumamolimo, okrytych przedzmierzchowym cieniem pusz- czy -: gesty ršk, głów; nawet nóg i tułowi, nad wyraz plastyczne, niepokojšco kontrastowały z przyciszeniem rozmów, stonowanych prawie do szeptu. Chociaż mówili wszyscy, nerwowo, jeden przez drugiego - nikt nie usi- łował nikogo przekrzyczeć. Kilkunastu zbrojnych podšżyło nad brzeg Ituri, naprze- ciw spodziewanemu niebezpieczeństwu. Pigmeje nigdy nie mieli wodzów, sędziów ani prawodawców. Wysoko jednak cenili doœwiadczenie - skarb owocujšcy staroœciš. Więc i teraz, w godzinie trudnej próby, wzrok młodszych męż- czyzn i kobiet spoczšł na tych, którzy przerwali zasłużony wiekiem odpoczynek przy ognisku. Zmarszczone latami twarze, pochylone sylwetki starców szanowanych za mšd- roœć życia - skupiły na sobie oczekiwanie gromady. Sły- nšcy z przemyœlnoœci i łowieckiej odwagi Manyalibo, dziadek licznych wnuków, istny Odys puszczy - spojrzał smutno w ciemnoszar‚ niebo nad polanš; potem rozejrzał się wokoło, podszedł pewnym krokiem do œwiętego ognia, ponad którym młodzież dopiero co ochoczo przeskakiwała w tańcu - i uczynił gest, który wzbudził gremialny, choć stłumiony okrzyk przerƒżenia. - Więc aż do tego doszło - spytała trwożnie jedna zkobiet. Starzec wskazał ruchem głowy Rarrrę, jakby pragnšł się przed nim usprawiedliwić. Nie chciał gadulstwem pokryć drƒmatu, który rozgrywał się w jego duszy. Inni też myœleli podobnie. Parę kobiet podeszło z twardymi, niepalnymi liœćmi, w których zwykły przenoœić goršcy węgielek drzewny na nowe obozowisko. Zbliżyły się do ognia, bez patosu i bez lęku należnego rzeczom œwiętym. Szybkimi ruchami dłoni odrzuciły kilka parzšcych grudek, które matowiały u ich stóp. Okręciwszy zarzewia liœćmi, wycofały się, unoszšc zawiništka. Teraz wiele par ršk, zdarłszy zielsko i darnie z ubitej ziemi rzucało jš garœciami w płomień. Po chwili ognisko osypała ciemna skorupa; z daleka było podobne do kopczyka termitów. - Dym szedł w stronę rzeki - zauważył jeden z Pig- mejów. - Niedobrze. Bardzo niedobrze. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Dym, tršbienia iœpiewy, snucie gawęd o leœnym życiu i o przeszłoœci, głoœne rozmowy - zdradzały istnienie obozu na znacznš odległoœć, szczególnie teraz w wilgotnej ciszy wieczoru. Ciemniało nagłym tropikalnym zmierzchem kiedy od strony Ituri dały się słyszeć intrygujšce dŸwięki. Dopiero one wyostrzyły czujnoœć Rarrry. Nawet kiedy tak niespo- dziewanie zasypano ognisko - jeszcze podejrzewał, że to może być improwizowany zbiorowy popis, zwišzany z odtwarzaniem kolejnej bajki. Znał umiejętnoœć Pigmejów naœladowania rozlicznych głosów puszczy, ale teraz chodziło o coœ innnego: była to ludzka mowa, wszakże jakaœ odrębna... Wydało mu się niedorzeczne, aby jacykolwiek Ziemianie posługiwali się językiem odmiennym niż ten, który poznał wraz z pozna- niem Pigmejów. Mowa Rarrrów nigdy nie dzieliła się na języki narodowe - bo nie znali pojęcia narodów. A po- toczne słownictwo było na tyle intelektualne, że rugowało potrzebę odrębnoœci języka nauki. Na polanę wkraczał dziwny orszak. Przodem szły cztery rosłe postaci, ukryte w ubraniach osłaniajšcych całe ciało oprócz twarzy o czarnej, lœnišcej skórze. W oczach Cyrko- lity musiały uchodzić za stylizowane rzeŸby wyobrażajšce Ziemian. Tego sugestywnego wrażenia ani trochę nie u- mniejszał fakt, że szły naœladujšc dwunożny chód ludzi. Analogicznie wyglšdała wszelka plastyka na Cyrkoli, nie znajšca płaskich malowideł ani statycznych posšgów. Właœciwie cała planeta była nieograniczonš scenš plene- rowego teatru-muzeum, po której przesuwały się sztuczne postacie - Rarrrów, zwierzšt, inteligentnych robotów i mniej skomplikowanych maszyn. Wzywany telepatycznie - taki tłumek zgodnie z każdym doraŸnym życzeniem improwizował złożone kompozycje, pełne ruchu i ekspre- sji. Wyolbrzymione figury imitowały swoje naturalne pierwowzory. Kosmiczny zwiadowca coraz wnikliwiej obserwował rozwój wypadków. Polanę zapełniło mrowie sylwetek wprawdzie zindywidualizowanych, ale majšcych wspólne cechy anatomicznej budowy Ziemianina. Nie znalazł wszakże aktorów odzwierciedlajšcych prawdziwych ludzi - pobratymców swych drobnych, harmonijnie zbudo- wanych leœnych opiekunów. Zapadł głęboki mrok. Zwykle o tej porze Rarrra nasta- wiał swoje zmienne oczy na nocne widzenie, gdyż inaczej nie dostrzegłby niczego prócz zamazanych skojarzeń - ruchu i niepewnych kształtów. Teraz intruzi niespodzie- wanie ustawili w kršg pod œcianš puszczy silne reflektory. W tle jasnych smug Cyrkolita œledził ciekawie, jak jego obóz z minuty na minutę zmieniał się nie do poznania. Najbardziej uderzało go, iż niezgrabne, karykaturalnie wydłużone postacie Ziemian zachowywały się tak, jakby na leœnej idu mieli więcej do powiedzenia niż gospodarze. Kosmita wcišż jeszcze nie pojmował dramatycznych treœci tego, co się wokół rozgrywało. W ojczyŸnie napa- trzył się bez liku dekoracyjnych scenek, które jeœli demon- strowały coœ ważnego, to jedynie w kategoriach artystycz- nych. Obecne widowisko odbierał jak rozrywkowš ab- strakcję z gatunku tych lubianych na Cyrkoli, które tylko zarysowujš jakšœ koncepcję, każšc widzowi dotworzyć w myœlach co mu się żywnie podoba. Rarrra zdawał sobie sprawę z różnorakoœci pięciu stref klimatycznych na Planecie Puszcz. Rozumiał, że czymkol- wiek jest przyroda okolic odsuniętych daleko za północny i południowy zwrotnik, nie może to być swoisty tropikalny las. Ale poza nim nie wyobrażał sobie innej ostoi Ziemian. Wynikało to z zapewnień Pigmejów: lekceważšc Murzy- nów, a nie majšc kontaktów z białymi - w stosunkach ze swoim totemem przywykli ignorować wszystko, cokol- wiek może dziać się poza puszczš. Snop œwiatła padał na kępę chaszczy, która drgnęła nie- spokojnie. Zza ostrożnie rozchylonych gałęzi drzewa ko- palowego przez moment mignęły piwne, patrzšce uczciwie i otwarcie, teraz zatroskane oczy człowieka. Ciemna zie- leń lœnišcyh, jakby polakierowanych liœci wtuliła ten migawkowy obrazek. Obok przy jednym z pigmejskich szałasów, kilka czarnoskórych sylwetek krzštało się, usta- wiajšc masywnš aparaturę. Szałas był pusty; podobnie jak z innych - jego mieszkańcy przenieœli swój skromny do- bytek w zaroœla. Rarrra obserwował ruchliwe rzeŸby Zie- mian, niezgrabnie wysokie, o rysach twarzy zdeformowa- nych stylem, panujšcym tu widocznie w sztuce. Zastana- wiał się, dlaczego ludzie opuœcili potulnie swe siedziby, w których - o dziwo! - rzšdziły się jak na własnym pod- wórku kukły o mięsistych, silnie wywiniętych wargach. Nawet uprzštały wnętrza, jakby sposobišc je do nowego przeznaczenia. Dla Rarrry różnorodnoœciš i pięknem otaczajšcego œwia- ta były przede wszystkim kolory. Postrzegajšc barwy doœć podobnie do ludzkiego widzenia - znacznie mocniej od- czuwał nastrój ich natężenia, odcieni, zestawień. Sztuczne postaci - zarówno wizyjne, jak imitujšce przyrodę - które teatralnie zdobiły krajobrazy Cyrkoli, były najbar- dziej urozmaicone od strony kolorystycznej. Dlatego zdu- miało zaziemskiego przybysza, jak niewiele polotu miał reżyser tego przedstawienia. Skoro odrzucił naturalnš, czekoladowš barwę ludzkiego ciała - czemu zadowolił się użyciem tylko czerni na tworzywo aktorów Rarrra spostrzegł jedyne odstępstwo od tej sztampy: wyrażał je białawy spód dłoni. To problematyczne upięk- szenie widocznie kryło symboliczny sens - skoro inne po- staci, mniej liczne, były wytworzone Jednolicie w podobnej tonacji. Kostiumolog też nie przejawił zbytniej inwencji : czarnym sylwetkom dał prawie jednakowe okrycia, ba- nalne, brudnoszare, zaœ podobizny jasnych Ziemian ustroił na biało. Wystarczyło choć trochę podpatrzyć rozrzutnoœć przyrody, która tu aż krzyczała wyszukanš jaskrawoœciš kwiatów, nierzadko i liœci, przepychem nieprzeliczonych zieleni, przeważnie ciemnych ale wcišż innych, jakby wy- malowanych nowo odkrytymi farbami. kontrastujšcych z takim samym bogactwem jasnych pni, z dziwacznoœciš grzybów i poroœli. Ileż wyrażajš rozpasane kolorami moty- le i ptaki, chrzšszcze, gšsienice. nawet duże zwierzęta! A cóż powiedzieć o tych niepowtarzalnych refleksach słońca, błyskawic, księżyca, kiedy ostre bicze œwiatła, od- bijajšc się od wielkich liœci, skórzastych bšdŸ sprawiajš- cych wrażenie wykroJonych z ciemnozielonej blachy - wyczyniajš tak niedorzeczne harce, że głównie dzięki nim las tropików jest niemożliwy do oddania ani w opisie, ani w obrazie, ani w fotografii ! Najstarszy obóz pigmejski pierwszy raz przestał być sobš. Mali ludkowie powyłazili z szałasów - jedni w pusz- czę zawsze opiekuńczš, a inni zgromadzili się obok Rarrry; przed nim, za nim, po bokach. Wyrostek w czapce z futra cywety, parę dni temu upolowanej, usiadł na grzejšcym kopczyku i z siłš najpierwotniejszej ufnoœci patrzył w ma- towe oczy kosmicznego wędrowca przyćmione jak u węży i dla człowieka właœciwie nieczytelne. Inni kucnęli opodal, a nagie ich pięty, nieruchome, lœniły w œwietle. Wtem wokół Cyrkolity zakotłowało się, poœród jasnoœci i milczenia kołysanego echem dalekich grzmotów. Kilka gibkich, małych postaci płynnym ruchem dosiadło grzbietu Rarrry, kładšc się na twardym pancerzu i otulajšc go zwar- tš pokrywš brunatnych ciał. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego, bo usłyszał pierwsze krople deszczu. Zwinšwszy pod głowš pęki wici w dwie poskręcane œlimacznice tyłem wszedł do namiotu. Otwór był tak wšski, że choć Pigmeje przypłaszczyli się jak mogli, potršcili daszek z kory. Spoczywajšce na nim ciosy słonio- we zachwiały się i mniejszy z nich, spadaJšc, dotkliwie skaleczył w głowę skulonš pod szałasem dziewczynę. Momentalnie jeden z białolicych Ziemian zbliżył się do leżšcej, ale jakby nie zauważajšc jej niedoli - tylko pod- niósł gładkie, ciężkie trofeum, obejrzał, wskazał rękš drugi cios, który utrzymał się na daszku i zaczšł coœ przed- kładać czarnym postaciom. Te z kolei przetłumaczyły żšdanie Pigmejom. Rarrra spostrzegł przerażenie malujšce się w oczach swoich przyjaciół, a potem gestykulacJę, która wyrażała rozpaczliwy protest. Cyrkolita natężył uwagę pospiesznie telepatujšc zadania komputerom w statku. Teraz podeszła następna biało- skóra sylwetka i ponad jego głowš zdecydowanym ruchem chwyciła oburšcz drugi cios słoniowy. Na policzku leżšcej dziewczyny rozmazał się w ciemne znamię upuszczony w locie przez nietoperza czarny owoc gardenii - taki sam, jakiego sokiem towarzyszki miały jš za kilka lat pomalować w esowate wzory na uroczystoœć zaœlubin. Obok tej plamy, wzdłuż nosa spływała wšska strużka krwi. Deszcz padał coraz mocniej, tkajšc firanki ze œwietlnych smug. 2 Dzień był pogodny i skwarny, w samym œrodku połud- niowoafrykańskiego lata. Zwarty tłum białych, wœród nich wielu starców z patriarchalnymi brodami, majšcymi przy- pominać czasy pionierów, zapełnił uprzywilejowane wzgó- rze opodal Pretorii. Właœnie tu burscy nacjonaliœci, do doszedłszy do władzy w roku 1948, natychmiast zbudowali jeden z tych pomników, jakie w czasach nowożytnych ludzie wznieœli po to, aby uczcić najgorszych spoœród sie- bie. Szeœcian z szarych bloków skalnych, wewnštrz wyło- żony marmurami z czterech stron œwiata, wypełniony mnóstwem zbiorowych scen na płaskorzeŸbach, pełen za- stygłych w kamieniu surowych postaci zdobywców - przywodził na myœl starożytnoœci Asyrii czy Babilonu, a jeszcze bardziej œwištynię Abu Simbel, ten faraoński monu- ment oszalałej pychy, który Ramzes II postawił samemu sobie; gdzie Amon, bóg słońca, wschodzšc œwietlistš barkš na nubijskie niebo każdego ranka wnikał do sanktuarium, by olœnić siebie i równego sobie króla - twardych w gła- zie, wystawionych wiekom na posłuch władzy i poniżenie ludzi. Tutaj, tysišce kilometrów bardziej na południe, wpraw- dzie nie oddawano boskiej czći królom, ale przybytek ten był równie rzeczywistš œwištyniš, postawionš voortrekke- rom - holenderskim najeŸdŸcom, którzy z bibliš w ręku przeršbali mieczem ten kraj dla potomnych. Nastał szesnasty grudnia, Dingaan Dag. najbardziej uro- czysty dzień w Afryce Południowej, rocznica zwycięstwa oddziałów Andriesa Pretoriusa nad Zulusami w roku 1838. W tym dniu, punktualnie w południe, promień słoneczny wpada przez otwór w dachu, poprzez odsłonięte sklepienie krypty. Nie oœwietla - jak w Abu Simbel za czasów przed zalaniem Nubii potopem Tamy Asuańskiej - faraońskiej pychy i faraońskiej władzy, lecz pychę œwieższš doœwiad- czeniem epok, władzę zbrutalizowanš i zmšdrzałš w nurcie trzydziestu trzech stuleci. Wtedy na symbolicznym sarkofagu najeŸdŸców igra w padajšcym œwietle promienia jaskrawy napis; Ons vir on, Suid Afrika" - My za Ciebie, Afryko Południowa. Jeœli ten dzień œwięta przydarzy się pochmurny - przesšdni Burowie przyjmujš to za najgorszš wróżbę i dopiero po- ciesza ich w nieszczęœciu tubalny głos któregoœ z aposto- łów apatrheidu, czytajšcego sakramentalnie zawsze ten sam werset ze Starego Testamentu: "Gdy cię wwiedzie Pan, Bóg twój do tej ziemi, do której wchodzisz abyœ jš posiadł, a wygładzi wiele narodów przed tobš i gdy je Pan Bóg twój, podda tobie, wybijesz je do szczętu. Nie wejdziesz z nimi w przymierze ani się zlitujesz nad nimi, ani się małżeństwami z nimi łšczyć będziesz". Tym razem wszystko było w największym porzšdku. Nacjonaliœci nie potrzebowali patrzeć na zegarki, bo smu- ga blasku dała znać, kiedy majš upaœć na kolana i modlić się do wykutych w granicie ponurych postaci przodków, którzy kładli kamień węgielny pod ich mocarstwowoœć opartš na przemocy i jej kulcie. Przed nimi, w niszy z czer- wonego marmuru, krwawo płonšł znicz cywilizacji. Kiedy minšł ten szczytowy moment, kiedy w amfitea- trze przed pomnikiem-mauzoleum przebrzmiały napu- szone mowy sławišce przeszłoœć burskš i życzšce narodowi panów tak samo jurnych epok jutra, kiedy butnie przema- szerowały już kolumny chłopców i dziewczšt z organizacji Voortrekker Scout, a premier Daan van Klerk odjechał w historycznym powozie pierwszego prezydenta, Paula Krgera - napuszony fanatyzm ustšpił atmosferze więk- szej zwyczajnoœci. Ludzie poczęli się rozchodzić, by w swoich domach mówić i marzyć o dniach jeszcze bardziej brutalnych, œwiatowo-mocarstwowych dla Afryki Połud- niowej ; o przyszłoœci bogactwa Burów, przygniatajšcego resztę planety. Pomiędzy tysišcami samochodów, ustawionych w rzędy na rozległym parkingowym półkolu u stóp wzgórza, po- dšżało trzech mężczyzn w sile wieku. Postawni, trochę przesadnie wyprostowani, nawet w wyrazie twarzy mieli coœ jednakowego, niemal teatralnie wspólnego w tym dniu wszystkim Burom - jakby czuli się, jeszcze bardziej niż codziennie rycerzami nadrasy, w sposób oczywisty i jedyny pasowanymi przez Boga. Najwyższy wzrostem Hendrik van Louv miał przebiegły uœmiech i chłodny wzrok tępego afrykanerskiego polityka; w istocie, nie pragnšł rozumieć niczego, co wykraczało poza kodeks moralny wypracowany przez kilka rzšdzšcych pokoleń nacjonali- stów oraz "Myœli" premiera Daana van Klerka, będšce prawem i sumieniem Burów. Szedł przodem - ale dziœ wyłšcznie dlatego, że chciał poprowadzić goœci do swego wozu. Starał się nie akcentować wobec nich pozycji, jakš dawała mu teka ministra do spraw apartheidu. Idšcy z nim dwaj Afrykanerzy zdawali sobie sprawę z tej sytuacji i stwarzali pozory, że nie zamierzajš jej wykorzy- stywać. Hendrik van Louv był autorytetem politycznym nadzorujšcym ich pracę - z racji profesorskich stanowisk jakie piastowali w SABRA, instytucie rzšdowym, który stanowił trust mózgów kierujšcych ideologiš apartheidu. Stšd wychodziły projekty dyskryminacyjnych rozporzš- dzeń tu powstawały elaboraty usiłujšce za każdš cenę, choćby oczywistego absurdu, dać naukowe i filozoficzne uzasadnienie wprowadzonych już w życie rozlicznych segregacyjnych ustaw, nakazów i zakazów. Był to jedyny urzšd w Burskiej Republice Apartheidu, gdzie komputery nie odgrywały znaczniejszej roli. Po prostu nie wierzono w możnoœć skonstruowania maszyn o tak wykrętnej argu- mentacji, do jakiej potrafiš się wyćwiczyć tępi fanatycy idei. Jak wielu czołowych pracowników SABRA - obaj towa- rzyszšcy ministrowi wykładali na uniwersytecie w Stellen- bosch eksponowanej uczelni, z której murów wychodzili niemal wszyscy pol‹tyczni przywódcy. Kolegowali tam on- giœ z Hendrikiem van Louvem co ich upoważniało być po imieniu z tym dygnitarzem. Starszy z nich, Hans Swart, zdobył wykształcenie medyczne, a zajmował się antropolo- giš ludów Bantu oraz tworzeniem filozoficznych uzasadnień rzekomej koniecznoœci oddzielenia Murzynów nieprze- kraczalnym murem od wszystkiego, co choćby o ton mniej czarne. Jasnowłosy Willem du Plessis był paleontologiem i genetykiem. W Stellenbosch kierował katedrš kopalnych kręgowców Czarnego Lšdu. Ponieważ na terenie SABRA ta specjalnoœć nic nie znaczyła - zajmował się tam prahi- storiš Bantu, z której wysnuwał karkołomne rasistowskie uogólnienia. Kiedy minister odszukał swój samochód i zasiadł za kie- rownicš - Swan zaproponował aby pojechali do niego. Przejechawszy całš Pretorię, kilkunastoma spoœród sławnych czterystu kilometrów jej ulic wysadzanych pali- sandrami, znaleŸli się na rozległym willowym przedmieœciu, zbudowanym jako luksusowa dzielnica białych po ogłosze- niu w roku 1958 ustawy o Group Areas: rasowo wydzie- lonych partiach miast. W tym getcie panów - dom Swarta, piętrowy, z tara- sem na dachu, zbudowany solidnie ze starej holenderskiej cegły, wtulał się w pieczołowicie utrzymany park, który w cišgu siedemdziesięciu lat porósł wysokimi drzewami. Przy podtrzymujšcych bramę plastykowych słupach, ustro- jonych bluszczem, stały uformowane romboidalnie dwa krzewy ligustru, ciemne i sztywne jak strażnicy tego obej- œcia. Strzegły go ciężkie kute w żelazie lwy, tworzšce masywnš bramę, oraz gruba kratownica wokół posiadłoœci, u góry zabezpieczona imitujšcymi kwiaty ozdobami z listw ostrych jak brzytwy. Cały system dzwonków alarmowych i urzšdzeń włšczajšcych pršd elektryczny w razie otwarcia furtki przez kogoœ niepowołanego - został tak obmyœlony, że nawet zdobywszy klucz do patentowego zamka, nikt obcy nie zdołałby tam wtargnšć. Znacznie proœciej mogły spełnić tę rolę komputery, ale już na przełomie tysišcleci ustaliła się w Afryce Południowej moda używania ich w prywatnych domach jedynie do nadzorowania i doraŸnego karania służby murzyńskiej. Swart otworzył wrota sezamu i zapraszajšcym gestem wprowadził goœci na starannie wygracowanš alejkę. Coœ zaszeleœciło w niskim żywopłocie bukszpanu obok prze- chodzšcego ministra, który uskoczył w obawie przed wę- żem. Była to jednak zwykła mysz; spłoszona, z trudem przemykała niziutko przystrzyżonym trawnikiem, podob- nym do puszystego dywanu. Czerwono-brunatny motyl w białe cętki, zwany tu afrykańskš królowš, usiadł na żół- tych kwiatach kaprifolium oplatajšcych smukłe tęczowe tralki wiodšce na werandę, i przez niš do hallu pozbawio- nego drzwi, gdzie po wypukłoœciach hebanowych boazerii œlizgały się długie wiotkie pędy pnšczy z gankowej balu- strady, a niektóre nawet z kolumn ażurowego daszka per- goli, wiodšcej do altany z drzew, krzewów i kwitnšcych ziół, z okršgłym wejœciem wystrzyżonym w listowiu tak, aby trzeba było przez nie się przeciskać. Widziany z bawialni na piętrze, ten właœnie ciemny otwór ziejšcy w różnobarwnej zieleni, szczególnie się odznaczał. Zauważył to minister i rzucił swobodnie, byle zagaić czymœ zdawkowym zanim przejdš do poważnych rozmów: - Wyglšda to jak dziura, przez którš dzioborożec karmi małżonkę, gdy zamurował jš w dziupli na okres lęgowy. -Istotnie - odparł gospodarz. - Ja tam wprawdzie nikogo nie zamurowuję, ale chętnie zaglšdam do tego moc- nego cienia, gdy skwar dokucza. Znudziło mi się stale ko- rzystać z klimatyzacji w pokojach; w altance bije zimne Ÿródełko, a mogę je jeszcze zamrażać. Z przypominajšcym kwiat pomarańczy silnym zapa- chem gardenii, której białe kielichy podobne do jaœminu zaglšdały przez okno, zmieszała się aromatyczna woń ko- niaku. Obok, w jadalni, dwóch służšcych nakrywało do stołu.Trzeci uwijałsięztacami przekšsek; kiedy przeszedł przez salon w drodze do kuchni, Hendrik van Louv zauwa- żył z przejęciem: - Pożera mnie ciekawoœć. Napomknęliœcie, moi mili, bardzo obiecujšco o finale waszej egzotycznej misji. Nie- stety, w tych warunkach - obrzucił wzrokiem drzwi wej- œciowe - można mówić tylko o zwyczajnych sprawach ; o pogodzie, albo wczorajszej pacyfikacji w Osiedlu Wolnoœci. - Jasne - odparł Swart. - Temat nie nadaje się dla uszu tych czarnuchów. - To co Odłożymy rozmowę na póŸniej - spytał du Plessis. Minister przeczšco poruszył głowš. - Za trzy godziny mamy audiencję u premiera. Wpraw- dzie trzeba mu szczerze przedstawić nasz sukces, ale - tu jakoœ zagadkowo się uœmiechnšł - musimy ujednolicić opinie. Dobrze rozumieli, że obecnoœć niepożšdanych œwiadków jest wykluczona. Nie chcieli mówić po angielsku, gdyż by- łaby to kapitulacja przed Murzynami. A ponadto - jak co roku - nawet prasa wychodzšca w języku angielskim .na- woływała, by w tym uroczystym dniu naród mówił wy- łšcznie po afrykanersku. Byli rzecznikami wszystkiego co aż wrzeszczało burskš pychš, więc w pierwszym rzędzie właœnie ich obowišzywało to patriotyczne przykazanie. Minister połšczył się przez radio ze swym przyjacielem, komendantem wojskowej uczelni i zamówił dwóch zau- fanych kadetów. Skoro przyjechali, Swart poinstruował ich co majš podać i w jakiej kolejnoœci, zapoznał z wyposa- żeniem podręcznego kredensu-chłodni i zaprowadził do kuchni - aby, broń Boże, nie zhańbili munduru zasię- ganiem informacji od Murzynów. Teraz trzej biesiadnicy bez obaw popuœcili wodze języ- kowi. Nawišzali do tego, co stanowiło genezę ich triumfu: historii wyprawy w głuszę kongijskich puszcz. Swart i du Plessis byli jej uczestnikami, chociaż wahali się długo nad wzięciem udziału w tej ryzykownej eskapadzie. Znie- chęcały ich też opory w rzšdzie. Zwłaszcza minister skarbu długo sprzeciwiał się wydatkowaniu znacznej sumy na tak niepewne przedsięwzięcie. Również Hendrik van Louv uważał wtedy całš sprawę za marnotrawienie œrodków, czemu dał wyraz na jednej z debat w parlamencie. Teraz za nic w œwiecie nie przyznałby się do tego. Starczyło mu siły i znaczenia, aby przypisać sobie zasługę dojœcia tej misji do skutku, usuwajšc w cień rzeczywistych jej pro- jektodawców, organizatorów i orędowników. Ani trochę się nie dziwił, że nie był wtedy doœć prze- widujšcy. BšdŸ co bšdŸ, pierwszš podnietę działania stano- wiły zwykłe plotki. Niejedna spoœród ekspedycji, które z różnych pobudek penetrowały centralne obszary Afryki w dorzeczu Konga, aż do masywu Ruwenzori i Jeziora Tan- ganika - spotykała się z pogłoskami, że w głębi dżungli przebywa niesamowity stwór, otoczony boskš czciš Murzynów. Poczštkowo ta informacja trafiła do opisów animistycz- nych wierzeń, baœni, legend i przekazywanych ustnš tra- dycjš opowieœci plemiennych. Z coraz liczniejszych repor- taży, esejów i szkiców afrykanistycznych - sylwetka ta- jemniczej istoty przenikała do opracowań naukowych. Tymczasem znawcy przedmiotu zaczęli sobie nawzajem wytykać sprzecznoœci, spłycenia, czerpanie z niepewnych Ÿródeł i przenoszenie wiary w tajemniczego smoka" z jednych plemion na inne, nieraz bardzo odległe. Sprawa skomplikowała się nieoczekiwanie, gdy paru etnografów doszło do przekonania, że Ÿródłem wszystkich opisów sš relacje Pigmejów. Z wielu względów wydawało się to nieprawdopodobne. Zamiast odpowiadać na zarzuty oponentów, uczeni nabrali wody w usta z obawy przed kompromitacjš. Mit "totemu Pigmejów", już głoœny w œwiecie, szybko stał się przedmiotem żartów przedzierzgnšł się w symbol czegoœ niepoważnego, przenikał powiedzonka i porzekadła. Wzmianki o nim zaczęto skwapliwie usuwać z prac nauko- wych i podręczników. Oœmieszony w dziedzinie kulturowych i religioznaw- czych badań ludów Czarnej Afryki - "kongijski smok" nagle zaabsorbował przyrodników, choć autorytety zwle- kały z wypowiedzeniem się. Umiejscawiano to dziwo przeważnie na północ od ol- brzymiego łuku, jaki zakreœla rzeka Kongo w œrodkowym biegu - co przywodziło na myœl wypatrywanie igły w stogu siana. Ta pierwotna puszcza, jedna z najrozleglej- szych na Ziemi, od niepamiętnych czasów była ostojš leœnych koczowników: Pigmejów. Pyszniła się rzadkimi okazami zwierzšt, gdzie u schyłku dziewiętnastego wieku odkrywano jak w rogu obfitoœci nieznane gatunki ssaków i ptaków, a na przełomie stuleci oczom Europejczyków objawiła się tam okapi poprzedzona nurtem opowieœci, którym mało kto chciał zawierzyć. Nie omieszkano tego przypomnieć teraz, zwracajšc u- wagę, że sławna wylęgarnia odkryć zoologicznych w pusz- czach nad Ituri zapewne ukrywa jeszcze zdumiewajšce niespodzianki. Dlaczego nie miałaby przechować w swoim opiekuńczym cieniu posłańca pradziejów życia, jakiegoœ brontozaura czy iguanodona. Dobrze pamiętano, iż w dwudziestym wieku w tym rejonie œwiata, w Kanale Mozambickim, wyłowiono po raz pierwszy latimerię - rybę z grupy trzonopłetwych, poczytywanš za wymarłš właœnie równoczeœnie z wielkimi gadami ery mezozoicznej, siedemdzie- sišt milionów lat temu. Powszechny rozgłos zdobyła wyprawa dwóch francus- kich dziennikarzy w poszukiwaniu kongijskiego dziwu. Wštpišc w ich sukces, komplikacje przedsięwzięcia po- równywano z odnalezieniem Livingstone'a przez Stanley'a nad jeziorem Tanganika sto szeœćdziesišt lat wczeœniej. Podniosła się jeszcze większa wrzawa skoro słuch o Fran- cuzach zaginšł - gdyż informacje, jakie zdšżyli przekazać ze szlaku, dolewały oliwy do ognia. Kiedy reporterzy dopłynęli w górę Konga powyżej bagien cišgnšcych się aż do Lisali, ich notesy pęczniały od łapczywie spisywanych rewelacJi. Chociaż były sprzeczne i ukwiecone ozdóbkami pasujšcymi do przygód Gilgamesza czy Odysa, cechował je istotny wspólny rys: wszystkie te drogowskazy celowały na wschód. Ponieważ koryto rzeki już stamtšd lekko wygina się ku południu - wypłynęli w niewielki jej dopływ, Rubi, a potem przedostali się na wody znaczniejszej, także równoleżnikowo płynšcej UeIe. Podejrzewali, iż upragnione miejsce znajduje się gdzieœ w okolicy Dungu. Liczyli na pomoc fachowców z pobliskie- go Parku Narodowego. Nie widziano ich wszakże nawet w leżšcym wczeœniej na tym trakcie osiedlu Niangara. W rejonie poprzedzajš- cych je dwóch groŸnych katarakt i mniejszych progów skalnych szukano szczštków łodzi, ale daremnie. Mit poczšł blednšć, gdy wojskowa ekspedycja kongiJskƒ, wysłana dla odnalezienia niefortunnych Francuzów, zgro- madziła przy sposobnoœci taki balast sensacyjnych relacji, że trudno było spodziewać się wyłowienia z niego choćby ziarenka prawdy. Poczštkowo wzmagała się iloœć poszlak, co tak podnieciło uczestników wyprawy, iż kiedy główne jej zadanie spaliło na panewce - w uzgodnieniu ze swym rzšdem postanowili dotrzeć do Ÿródła legend, które wywo- łało tyle szumu w œwiecie. Przebadali, myszkujšc tu i tam, rozległe leœne rewiry aż po granice Rwandy i Burundi. Daremnie! Legendarny smok jakby się zapadł we wszechobecnš zieleń, szydzšc z ludzkich trudów. Poszukiwaczy gnębił nastrój zmowy milczenia - być może zwišzanej z bliskoœciš celu. Kiedy brnęli przez dżunglę, Pigmeje na trasie znikali jak kamfo- ra- i ci obozujšcy tradycyjnie,w puszczy, i ci nieliczni, na- mówieni do pracy na specjalnie utworzonych plantacjach. Przybywajšcych nie witał ludzki głos i tylko wiatr gwarzył nad ich głowami : zastawali ciepły jeszcze popiół, czasami nie dogotowanš strawę. Wczeœniej w ludniejszej okolicy mogli się upajać żniwem swoich indagacji. Była to jednak radoœć zaprawiona zwštpieniem. Murzyni z wiosek na leœnych wyrębach chętnie częstowali ich w oratorskim za- pale mrowiem opowieœci barwnych jak greckie mity. Uparcie powtarzała się wersja o zwierzęciu jedynym w swoim rodzaju które od lat przesiaduje pod rozrosłym drzewem bawełnianym niby pomnik samego siebie, a Pig- meje dniem i nocš wielbiš je pieœniami jako boga puszczy. Rzadziej spotykani przedstawiciele lokalnej administra- cji nieliczni czarni i biali chrzeœcijańscy księża, lekarze i kupcy, niewiele trzeŸwiejszym okiem patrzyli na tę spra- wę. Przeważnie traktowali rdzeń legendy jak rudę, z któ- rej każdy wedle osobistych wyobrażeń wytapiał postać nie budzšcš krzty zaufania. Poetycki obraz żywego boga pod œwiętym drzewem niektórzy komentowali w ten spo- sób, że Pigmeje od dawna przyzwyczajeni do spotykania w puszczy wielkich drapieżnych zwierzšt nie znanych nauce - jedno z nich schwytali i udomowili tak, iż karmiš je z ręki, a czczš po to by jego pobratymcy przestali ich pożerać. W niektórych wersjach oswojony potwór miał być bardzo starym, dwunastometrowym krokodylem, jakie jeszcze sto pięćdziesišt lat wczeœniej spotykali euro- pejscy odkrywcy Czarnego Lšdu. Moda na smoka niebawem przeżyła się, a ludzie, opa- nowani przez własne kłopoty w coraz bardziej obłędnie wirujšcej karuzeli cywilizacji, mieli doœć swoich ma- łych codziennych problemików. Kogo było stać jeszcze na luksus posiadania szerszych horyzontów, œledził pierwsze lšdowanie kosmonautów w układzie Saturna, budowę wielkiej jak œwiat kriotronowej centrali cybernetycznej na Amaltei - wewnętrznym księżycu jowisza, bšdŸ wyniki wierceń płaszcza Ziemi do głębokoœci stu kilkudziesięciu kilometrów. Tylko czasami, w okresie kanikuły, obok klasycznego repertuaru takich sensacji jak potwór z Loch Ness albo Uranidzi z latajšcych spodków, gdzieœ przez ko- goœ podpatrzeni - na równych prawach wynurzał się z owego gšszczu totemiczny smok Pigmejów. W tym czasie w Afryce Południowej znalazła się grupa ludzi przeœwiadczonych, że kongijskie dziwo nie jest czczym wymysłem. Wprawdzie i oni opierali się na zasły- szanych opowieœciach, ale uważali je za wystarczajšce, by podjšć trudy i koszty solidnie przygotowanej wyprawy. Miała ona za wszelkš cenę odsłonić przed œwiatem Ÿródło, z którego zaczerpnęła moc życia ta zwiewna, tęczowa mgiełka fantazji, która przez kilkadziesišt lat - jak błędna fatamorgana - podniecała wyobraŸnię. Nie uwierzono w jej prawdziwoœć, a mimo to zapadła w serca, zapłodniła wiele głoœnych dzieł malarstwa i rzeŸby, stworzyła dwie znane w œwiecie opery, a co najistotniejsze - wskrzesiła uważanš za nie do uratowania tradycję wielkich bohater- skich eposów, by pod piórem najœwietniejszego poety swego czasu opowieœciš o Goreusie przeniknšć ciałem i krwiš w kršg tej literatury, której przeznaczone wieczne życie. Odtšd nie dbano o personalia smoka - tak samo jak drobne buzie od dziesięciu pokoleń kraszone uœmiechem nad kartkami "Robinsona Crusoe" za nic by miały zgłę- bianie, kim był naprawdę ich bohater. Kiedy burska ekspedycja wreszcie wyruszyła, badaczy przepojonych mieszanymi uczuciami żegnały ironiczne słowa podobne do tych, które Schliemannowi udajšcemu się odszukać Troję ziemiš przysypanš - radziły, aby za wierzchowca wzišł sobie Pegaza. Nim jednak do tego do- szło, Afrykanerzy musieli zwalczyć mur niechęci, a często i wrogoœci. Teraz, pragnšc to powetować, pozowali na bohaterów narodowych. Uœmiechnšł się do nich przypa- dek, że negocjacje z Rarrrš, postaciš z innego œwiata, aż dziwnie współbrzmiały z przygodami Goreusa, przerzu- conego ponad przepaœciš tysišcleci z zatopionej Atlantydy w afrykański ocean ciemnozielonej kniei. U Ÿródeł tej wielkiej akcji tkwiły zarówno ambicje oso- biste jak chęć przysporzenia laurów ojczyŸnie, która fajer- werkami znamienitych odkryć, wynalazków, rzadziej arcy- dzieł sztuki - mogła chwilowo zyskać jakš takš, choćby iluzorycznš przeciwwagę wobec tych przekleństw, które z wszystkich trybun Ziemi kierowały się ku południowemu cyplowi afrykańskiego kontynentu. Ostatni na planecie bastion jawnej tyranii, jedyne państwo, które wyznawało rasizm, na całym œwiecie zgodnie odrzucony w nauce, po- gardzany w filozofii, napiętnowany przez historię - uczy- niło z tej zbrodniczej doktryny biblię wierzeń i kodeks postępowania. W doœć unormowanej globalnej sytuacji geopolitycznej był to wrzód nienawistny i groŸny - tym bardziej, że Burska Republika Apartheidu, jak przemiano- wano Republikę Południowej Afryki, nie zamierzała po- przestać na tym co osišgnęła. Jej apetyty szły dwoma to- rami: wyniszczyć u siebie resztę Murzynów, w miarę za- stępowania maszynami ršk ludzkich, a następnie zawojo- wać kontynent. Afrykanerzy pragnęli wykorzystać sła- boœci Czarnego Lšdu, który wprawdzie od dawna poza granicami BRA wyzwolił się z przeżytków kolonializmu, ale wyczerpany wojnami plemiennymi, przewrotami, kryzy- sami, a także nadmiarem klęsk żywiołowych, nie raz zawi- nionych przez rabunkowš gospodarkę - pod wieloma względami niŠ nadšżał za resztš œwiata. Istniał jeszcze jeden nurt tych niewybrednych marzeń, ale o nim mówiono szeptem i wyłšcznie w zaufanym gronie, gdyż tak nakazywały niedawne dramatyczne doœwiadczenia œwiatowej polityki. Był to burski sen o brutalnej potę- dze, zaczepiony korzeniami o rzeŸ Pretoriusa nad Krwawš Rzekš - Blood River, sen pomny, w czasach o wiele póŸ- niejszych, wieców i kazań sławišcych niemieckie ludobój- stwo jako ideał do naœladowania, chociaż ówczesny Zwiš- zek Południowej Afryki, będšc jeszcze członkiem Brytyj- skiej Wspólnoty Narodów, uczestniczył w ostatniej wojnie œwiatowej po stronie sprzymierzonych. W Muzeum Zasług dla BRA, ufundowanym przez premiera Daana van Klerka, wiele uwagi poœwięcono cytatom z wypowiedzi ówczes- nych ministrów, wyrażajšcych sympatię i moralne poparcie dla hitleryzmu. Wœród plansz obrazujšcych przeœladowanie Burów ze strony Anglików, jedna głosiła, że internowano za działalnoœć nazistowskš tych patriotycznie nastawionych księży burskich, którzy odmawiali chrzczenia dzieci żołnie- rzy. Na honorowym miejscu œwieciły złotymi literami w czarnym marmurze słowa księdza J.W. Vorstera, wypo- wiedziane na wiecu studentów w Kapsztadzie w roku 1940:" "Mein Kampf' Hitlera wskazuje drogę do wielko- œci, drogę Afryki Południowej. Musimy iœć za jego przykła- dem, bo tylko przez taki œwięty fanatyzm naród Burów może wypełnić swe powołanie". Nie ostudziła tych bałamutnych rojeń nawet najœwieższa przestroga historii, którš van Klerk przez ostrożnoœć po- minšł w swoim muzeum. Te wydarzenia pochodziły z innego rejonu œwiata i zakończyły się upadkiem czołowego mocarstwa zachodniej półkuli. Wyczerpawszy swe siły zbrojnymi interwencjami oraz wszelkimi knowaniami wy- wiadu i dyplomacji na różnych kontynentach - Stany Zjednoczone poszukiwały, z pomocš komputerów w du- żym stopniu zawiadujšcych aparatem państwowym. nowo- czeœniejszych sposobów zdławienia wszelkich przejawów liberalnego ducha ludzkoœci. Z unifikacji kilku wpływo- wych gangów, w oparciu o Ku-Klux-Klan i pokrewne zbrodnicze ugrupowania powstała rozgałęziona na cały œwiat organizacja terrorystyczna pod nazwš Klubu Rewol- werowców. Ofiarami mordów kapturowych padali teraz w różnych krajach nie tylko mężowie stanu oraz postępowi ideolodzy, lecz ludzie wszelkich zawodów. Raz po raz ginęli głoœni intelektualiœci, którzy nawoływali do postawienia tamy szerzšcemu się złu "made in USA". Coraz œmielej podnosiły się głosy przerażonej ludzkoœci za fizycznym zdławieniem wœciekłego potwora. Jedynym krajem, skšd wzrokiem pełnym aprobaty przy- glšdano się bezprawiu rozcišgajšcemu macki na całš pla- netę - była Afryka Południowa. Wyraziło się to nawet w uchwale parlamentu o udzielaniu azylu amerykańskim rewolwerowcom. Rozzuchwaleni przykładem zza oceanu, rasiœci jeszcze zaostrzyli reżim, co uwidoczniło się w pro- wokacyjnej zmianie nazwy państwa. Niebagatelnš częœciš dochodu narodowego, którego wskaŸnik na głowę białej ludnoœci był tam najwyższy w œwiecie - wsparto wywiad zaczepny we wszystkich kraj…ch afrykańskich, szkolenie zamachowców oraz ćwiczenia spadochroniarzy wzorowa- nych na hitlerowskich bojówkach SA. Kiedy program opanowywania Afryki miał już być wcie- lony w życie - potęga amerykańskiego strażnika prze- mocy zachwiała się i wkrótce potem runęła. Pod egidš ONZ rozczłonkowano niebezpiecznego kolosa, każdemu z jego stanów nadajšc status samodzielnego państwa, bez prawa wišzania się jakimkolwiek sojuszem z sšsiadami. Te wypadki bezpoœrednio poprzedziły ekspedycję w puszcze nad Ituri, zorganizowanš przez grupę politykujš- cych uczonych, którzy pod naporem przeszkód stracili do niej serce. Gdy w końcu uzyskała aprobatę i fundusze, pokierowali niš Swart oraz du Plessis, obaj przedtem tylko współdziałajšcy w opracowywaniu metod i programu badań. Hendrik van Louv przypomniał sobie teraz goršczkowš atmosferę tamtych dni, ekwipowanie wyprawy i jej odlot samolotami do Konga, co zresztš znał tylko z prasy. Przeł- knšwszy kęs skalara w sosie kaparowym, zapatrzony w rozłożystš gałšŸ figowca ocierajšcš się o pancernš szybę otwartego okna, z zaciekawieniem słuchał opowieœci le- karza o tym, jak zabezpieczywszy samochody i częœć wypo- sażenia, z wynajętš kolumnš tragarzy zapuœcili się pieszo w dżunglę. - Szkoda, że nie byłem tam z wami - przerwał. - Ma- rzyłem o wzięciu udziału w tej porywajšcej epopei, której z takš pasjš patronowałem - kłamał jak z nut. - Cóż. obowišzki członka rzšdu... Zresztš - tu zdobył się na szczeroœć - gdybym opuœcił ministerstwo na kilka miesię- cy, nie miałbym już tam czego szukać. Co gorsza, może mój następca nie doceniłby znaczenia tych zapobie- gawczych dekretów, które właœnie uchwaliłem i goršcz- kowo wcielałem w czyn. W naszym kraju trzeba się spie- szyć ze wszystkim, żeby potem nie było za póŸno. Kuć żelazo póki goršce - jak to ze œwietnš przenikliwoœciš nasz premier aż trzy razy powtórzył w przykazaniach dla narodu. - Nie masz czego żałować - odparł Swart. - Wielu rzeczy byœ nie wytrzymał, a wtedy upadłoby całe przedsię- wzięcie. Du Plessis, widzšc nieprzyjemnie zdziwiony wzrok van Louva, szybko wyjaœnił : - Hans ma rację. I to jest komplement pod twoim ad- resem. Chcę sobie wyobrazić ciebie, podajšcego rękę tuzinowi czarnuchów! - Czyœ zwariował Lekarz i paleontolog blado uœmiechnęli się do wspom- nień niedawnych przeżyć. Minister powiedział z powagš: - Nie posšdzam was, rzeczników apartheidu, o czu- lenie się z Murzynami, choćby na obczyŸnie. - Przed wyruszeniem sšdziliœmy tak samo. W Kongo wszystko się pokiełbasiło, Nagle uœwiadomiliœmy sobie, że mamy do wyboru: zawrócić, albo pójœć na kompromi- tujšce ustępstwa. Tercium non datur. Zacisnęliœmy zęby i pomyœleliœmy: cel uœwięca œrodki. To także maksyma z .,MYœli naszego premiera. Dopiero teraz potrafimy oce- nić, że wycofujšc się - bylibyœmy zaprzepaœcili niepowta- rzalnš szansę dla narodu Burów. Kto wie, może za kilka lat rozwœcieczony œwiatowy liberalizm dobrałby się nam do skóry tak samo, jak rozprawił się z Amerykš walczšcš o rzecz najbardziej naturalnš: o przyrodzone prawo silnego do panowania nad słabym. Barbarzyńcy nawet się nie zasta- nowili, co niszczš; nie struchleli, że przecież sam Bóg usta- nowił taki porzšdek na Ziemi. Ale co dla nich Bóg... Rów- noœć, demokracja - to ich biblia. W tym szale równoœci gotowi wszystko zniżać, zniżać... aż do poziomu zwierzšt. Mocno to uzasadniłem w jednej ze swoich rozpraw. Ale cóż, na szerokim œwiecie nikt nas nie chce czytać; nawet ci, których traktujemy jako sprzymierzeńców i popieramy - dokończył ze smutkiem. Hendrik van Louv zastanowił się. - Teraz pojmuję. Mój pradziadek, minister spraw za- granicznych w rzšdzie Verwoeda w latach szeœćdziesištych po powrocie z jakiejœ sesji ONZ dał takš wypowiedŸ w wywiadzie, który zamieœcił "Star" - cytuję dosłownie z jego pamiętników: "Cieszę się, że wróciłem po trzech miesišcach ocierania się o Syjamczyków, Hindusów, Rosjan i Bóg wie kogo". Z pewnoœciš w tej podróży niejednemu kolorowemu z obrzydzeniem musiał podać rękę, chociaż ze względów wychowawczych i prestiżowych nie mógł o tym napisać. - No właœnie - zakonkludował gospodarz. - Byliœmy na cudzej ziemi, w kraju rzšdzonym przez Murzynów. Zaraz po przekroczeniu granicy, kiedy powitała nas dele- gacja władz - na nic się zdały wyniki moich badań o ro- dzajach moralnych i fizycznych szkód, jakie ponosi lekko- myœlny biały podczas œciskania czarnej łapy. - Wiem - odparł van Louv. - Kontakt przez pory skóry. Czytałem twojš publikację. Kiedy doszło do opisu spotkania i pierwszych dni pobytu w Apa Rarrra, minister wtršcił: - To znam z waszych meldunków radiowych. Dziwiło mnie wtedy, że mówicie tylko o sprawach powierzchownych. Czy obawialiœcie się, że obcy wywiad przechwyci szyfrogramy - Ani trochę - odparł Swart. - Poczštkowo mogli- œmy wyłšcznie opisywać sceny, które rzucały się w oczy. Oczywiœcie medytowaliœmy nad tym szalonym spotkaniem, ale były to tylko subiektywne sugestie uczestników wy- prawy, swego rodzaju nie sprawdzone spekulacje myœlowe. Ten roboczy materiał zaciekawiłby raczej tamtego códaka: jakimi drogami mózg ludzki docieka prawdy Kiedy prze- zwyciężaliœmy pierwsze ogromne trudnoœci, ty spędzałeœ urlop na jachcie. - A co robiły.wasze komputery Lekarz uœmiechnšł się blado. - Doprowadzały nas do szału. "Boy'a" miałem szczerš ochotę rozwalić. Hendrik von Louv zrobił zdziwionš minę. "Boy'a" Konstruktorzy uważajš go za najbardziej udanš z przenoœnych maszyn myœlšcych. - I słusznie - zauważył du Plessis. - Właœnie dlatego tak skutecznie psuł nam nerwy. Choć nie jestem cybernetykiem, wiem, że budujšc kom- puter przeznacza się go do okreœlonych zadań. W sytu- acjach nie przewidzianych kiedy on musi wyjœć poza swoje ramy - jego sprawnoœć działania wielokrotnie się obniża. Wtedy analityczny rzeczoznawca bajdurzy. Twórcy "Boy'a" zapatrzyli się w hipotezę Willema, że zastaniemy w puszczy jakiegoœ mezozoicznego gada, prawdopodobnie iguanodona. - Co za szczęœcie, że się pomyliłem! - wyznał paleontolog. - O tak, należy ci się order - rzucił minister z uœmie- chem pełnym aprobaty. - Gdybyœ był twierdził, jak nie- którzy, że to obłaskawiony przez Pigmejów olbrzymi kro- kodyl - parlament nie zaakceptowałby kosztownej wy- prawy. Bo po co Wiedza "czysta" jest nic nie warta. Nau- kowe badania winny służyć nam i przywrócić utraconš hegemonię białych na kontynencie. Poœrednio osišgajš ten cel już wtedy, gdy budzš podziw œwiata dla osišgnięć burskich mózgów. Argumentujš naszš rasowš wyższoœć. Wracajšc do sedna sprawy - podjšł lekarz - "Boy" nie był przysposobiony do opracowywania istoty rozum- nej. Oprócz swej inteligencJi, stanowił kompendium wiedzy paleontologicznej z naciskiem na mezozoik. Nikt nie wtłoczył do magazynów jego pamięci podstaw dla eru- dycji egzobiologicznej. Był na tyle giętki, że dostosowujšc się do okolicznoœci sobie nie znanych, sam stwarzał wiedzę o nich, klasycznš metodš prób i błędów. Łatwo pojšć. jak przyjemnie było mieć do czynienia z takim jego "mózgo- wym przedszkolem". Tym razem, materiał do studiów nad samokształceniem robotów. A nas zżerało pragnienie wykorzystania tej wielkiej szansy - najprostszš drogš i w najkrótszym czasie. Minister dyskretnie spojrzał na zegarek. Zauważywszy to, Swart przystšpił do decydujšcych wyjaœnień. - Osišgnęliœmy jednak wkrótce cel, jaki nam przy- œwiecał. Zresztš - dorzucił, silšc się na skromnoœć - istotna w tym zasługa nie nasza, lecz idei, która nas uskrzy- dla. Choć ten stwór wyprzedza - o jakiœ bardzo długi, wielowiekowy odcinek drogi - ludzki poziom rozumienia i wykorzystywania œwiata, musiał uznać wyższoœć naszego ducha, naszego statusu pomazańców bożych. Oceniamy go tak, jak Bura żyjšcego, powiedzmy, za tysišc lat, ale po- zbawionego i tytułu do władania obcymi narodami, i nawet - tu się wzdrygnšł na bluŸnierczš fantazję - nieœmier- telnej burskiej duszy. - Dobrze to okreœliłeœ - przytaknšł du Plessis. - Ja bym powiedział, że Rarrra - to niby-Murzyn, który jakimœ niepojętym sposobem okazał się mšdrzejszy i pozor- nie nawet bardzieJ wartoœciowy od białego. W niczym by to jednak nie umniejszyło faktu, że jest czarnuchem. Rarrra, to typ psychozoa o mózgu tak sprawnym, że musiał w lot zrozumieć nadrzędnš pozycję człowieka we Wszechœwiecie, a na Ziemi - uprzywilejowanie Bura nad innymi ludŸmi. - Macie dowody - rzeczowo spytał minister. Czujšc na sobie zgorszony wzrok obu rozmówców, wyjaœnił: - Nam wystarczy wiedza i wiara, że taki jest porzšdek nieba i ziemi. Ale zgódŸmy się, że tuż za granicami BRA prawie nikt nie chce słyszeć o naszej wyższoœci. W ten spo- sób rozumujš nie tylko komuniœci. Na północy nawet biali księża stale tłumaczš Murzynom, że Bóg jednakowo kocha wszystkich ludzi i że wszystkim rasom użyczył tych samych uprawnień nie tylko po œmierci ale nawet tu, na Ziemi. Jeœli przemocš nie rzucimy ludzkoœci na kolana, z własnej chęci nikt przed nami nie uklęknie. - Rzucimy ludzkoœć na kolana - powiedział Swart z głębokim przekonaniem. - A potem klęczšcych dobi- jemy. On to obiecał. I na pewno dotrzyma. Nie uwierzę, że przyszedłby nam z pomocš gdyby nie rozumiał, że jest od nas niższy; że jest tylko narzędziem Opatrznoœci, ma- jšcym wypełnić burskie posłannictwo, burskie prawo do całej planety. Perliczki na przenoœnym rożnie wyzłociły się jak należy iSwart dał znak kadetom, aby je podali. Przy okazji napeł- nili kieliszki. Van Louv miał zadowolonš minę. Był tu pierwszy raz, przypadło mu do gustu œniadanie i urzšdze- nie domu. Chciał ucieszyć gospodarza jakimœ słowem uzna- nia, ale ten go ubiegł dalszymi rozważaniami : - Istnieje w filozofii zasada, którš nazywamy "brzytwš Oekhama' - "Nie tworzyć dodatkowych bytów, ponad niezbędnš koniecznoœć" - wyrecytował minister. - Właœnie. Gdybym się z tym nie zgadzał, mógłbym spekulować w najrozmaitszy sposób. Komputery podsu- wały wiele hipotez, czasami opatrujšc je znacznym stop- niem prawdopodobieństwa. Wszystkie odrzuciłem. Uwa- żam bowiem, że moc i siła naszej rasy - podniósł głos, a miał na myœli tylko Burów - jest tym szczytem dosto- jeństwa, do którego winniœmy sprowadzić wszystko inne. Nasza ideologia użycza nam najwyższej mšdroœci. Gdybym był liberałem. słabeuszem wierzšcym w równoœć i w tym podobne dyrdymałki - rozpatrywałbym stosunek Rarrry do ludzi jako coœ równorzędnego; jako wzajemne pozna- nie się dwóch pełnoprawnych kultur. Wtedy bylibyœmy partnerami. - Mówiliœcie mu wręcz o swojej wyższoœci - spytał van Louv. - Bez ogródek - odparł paleontolog. - Jakże inaczej Za żadnš cenę nie zhańbiłbym god- noœci ludzkiej. - Co on na to - zainteresował się minister. - On Uznał odwieczny porzšdek rzeczy. Pewnie czuł się szczęœliwy i zaszczycony, że trafił akurat na Ziemię, planetę ludzi. Uœwiadomiliœmy go i przekonali o posłan- nictwie, którym Bóg obdarzył Burów. - Co on wiedział o Bogu - niespodziewanie spytał van Louv. Po chwili milczenia, du Plessis odparł, rozkładajšc ręce: - Tego nie wiemy. - Jak to Nie mieliœcie sposobnoœci zapytać go o to - Chyba pytaliœmy - odparł lekarz. - Nie pamiętam dokładnie. Ale wiesz, jego odpowiedzi można było różnie tłumaczyć. Ich opracowanie wymagało dużego skupienia, wysiłku myœlowego, pochłaniało czas komputerom. My. Burowie, nigdy zbytnio nie trudziliœmy się nawracaniem Murzynów; tak samo mnie osobiœcie nie zależało na jego wierzeniach, ani co by sšdził o naszej biblii kalwińskiej, gdybyœmy go z niš zaznajomili. Wprawdzie nie wiem, po co Bóg go stworzył, ale na pewno nie nobilitował go duszš. Zgoła niepodobny do człowieka, więc tym samym nie może być podobny do Stwórcy. - To jasne, po co został stworzony - zapalił się du Plessis. - Ma nam oddać Ziemię we władanie. Moglibyœmy też skolonizować jego planetę, gdyby nie była tak odległa. - Skšd przybył - spytał minister. - Czy ja wiem... - odparł Swart. - Twierdzi, że z trasy trzynastu lat œwietlnych. Jego statek pokonuje tę przestrzeń w niespełna trzy dziesięciolecia. Minister zasępił się. - Długo. Że też nie może lecieć z prędkoœciš pod- œwietlnš... - A jednak to lepiej - zauważył Swart. - Cóż z tego, że on by leciał znacznie krócej, ale na Ziemi upłynęłyby długie stulecia Relatywistyczny aspekt względnoœci czasu. Nieubłagane prawo przyrody... - Czy jesteœcie pewni, że on przybył sto lat temu - spytał van Louv po chwili milczenia: - Tak. Ponad sto lat. - Że też wtedy go nie odkryliœmy... - Nas jeszcze nie było. Nie było BRA, ani nawet RPA. Stanowišc Zwišzek Południowej Afryki, należšcy do Bry- tyjskiej Wspólnoty Narodów, dopiero toczyliœmy œwiętš walkę o niepodzielne władztwo Burów na własnej ziemi. Kto wie, może Rarrrę odkryliby wtedy Anglicy, wykorzy- stujšc go do własnych celów..: Bóg ustrzegł swój naród. Nie w smak było ministrowi, że drugi raz z rzędu palnšł głupstwo. Chcšc zatuszować swš niezręcznoœć spytał: - Powiedzcie mi, moi mili, dlaczego Rarrra przez sto lat nie wytknšł nosa poza rejon wylšdowania - On nie ma nosa - drwišco uœmiechnšł się du Plessis. Odczytawszy niezadowolenie na twarzy przełożonego, szybko dodał : - Mówišc poważnie, z poczštku wydawało się to nam najbardziej intrygujšce. Potem wyłoniły się inne problemy, ważkie dla ojczyzny i przyszłoœci. Hendrik van Louv nie dał za wygranš. - Ale co prywatnie o tym sšdzicie? Mnie to pasjonuje. Nie-człowiek, nie ma duszy - zgoda. Ale rozumny. Nad czym on medytował tyle czasu ? Ekologia puszczy tak go zafascynowała? - I ja to podejrzewałem z poczštku - odrzekł Swart. - Dopatrywałem się w tym nawet jakiejœ formy obłędu, może wywołanego kosmicznymi wpływami długotrwałej podróży, samotnoœci, zagrożeniem albo czymœ jeszcze, o czym nie wiemy... Dziœ patrzę inaczej. To wyjštkowo złożony problem. Zahacza zresztš o wszystkie ważne dla nas aspekty spotkania. Dlatego mamy wyrobiony sšd o tej sprawie. - Odpowiedz choćby pobieżnie - nalegał van Louv. Po krótkim namyœle i wzniesieniu toastu za przylot Rarrrów na burskš ziemię Swart rozpoczšł: - Zafascynowanie puszczš? Chyba także. Przyroda Ziemi musiała go zaskoczyć. O ile przekład jednej z konsultacji jest popraw- ny - jego planeta, którš wedle systemu transkrypcji syków tego potwora na afrikaans nazywamy Danbig, w ogóle nie posiada sza- ty roœlinnej. A więc glob pustynny, suchy, nieciekawy. Podob- nie wyglšdałby Mars, gdyby miał gęstszš atmosferę. - Zanim porozumieliœmy się z nim samym - cišgnšł - zrobiliœmy wywiad u Pigmejów... - Muszš być zabawni - przerwał van Louv. - Żadnego nie widziałem na oczy. Takie głupie, prymitywne krasnoludki. Trochę mniejsi od Buszmenów - wtršcił du Plessis. -Lepiej obejrzeć szympansa w Zoo, przynajmniej nie pnie się do godnoœci człowieka. - Szympans stworzenie boże, i karzeł też - sentencjonalnie stwierdził minister. - Czy tłumacz dobrze ich rozumiał? - Jako tako. On znał język innej grupy Pigmejów. Ci mówiš podobnie do murzyńskiego plemienia Balese z wschodniego Sudanu. Ale dogadali się, to przecież jeden i ten sam œwiat czarnych. Z kosmitš szło stokroć oporniej. - Pigmeje zapewniali - cišgnšł Swart, - że Rarrra siedzi na tej polanie odkšd istnieje puszcza. To mnie zdu- miało, gdyż inne ich wyobrażenia o tym bydlaku okazały się zgodne z przewidywaniami. Uważajš go za bożka albo œwiętego, składajš mu ofiary, honorujš go œpiewem. Za- staliœmy ich właœnie przy tym œpiewaniu i dzikim tršbie- niu; robili więcej hałasu niż stado słoni. Dalszš prawidło- woœciš powinna być legenda, jak on stworzył œwiat, albo przynajmniej w jaki sposób pojawił się między nimi. Na przykład arizońscy Indianie w pobliżu Canion Diablo, wiel- kiego krateru meteorytowego sprzed pięciu tysięcy lat, głoszš twardo, że dawno, niezmiernie dawno temu, w tym miejscu ognisty bóg spadł z nieba. - A co Rarrra mówił o swoim pobycie w lesie? - inda- gował van Louv. - NaJcenniejsze jest to, że zdobyłem mocne argumenty za wyjštkowoœciš człowieka we Wszechœwiecie. Bo prze- cież sš tacy, wœród nich jeden laureat Nobla, którzy bez- wstydnie głoszš, że ludzkoœć jest tylko jednš z wielu cywi- lizacji rozsianych po galaktyce i podobnych wyspach gwiezdnych; że nie jest najdoskonalsza, ani w ogóle niczym nie góruje nad innymi. Ja im teraz pokażę! Jeœli mało im tego, że posiadanie rozumu nie przeszkadza mieć opance- rzony ogon, mackami opatrzone pęki wici zamiast ršk, nawet oczy bez żadnego wyrazu - niech się zastanowiš: jaka uduchowiona postać wytrzymałaby siedzenie przez sto lat w jednym miejscu, urozmaicone tylko chowaniem się do szałasu przed deszczem! - On nie zwiedzał okolicy? - zdumiał się minister. - Zdaje się, że nie: - A czy coœ badał? Chociażby puszczę? - Zrozumiał jš gruntowniej niż zoologowie, botanicy, geolodzy... - Jak to możliwe? - Zagadkę rozpracowujš nasze komputery. Jest pasjonu- jšca, ale dla nas nie najważniejsza. Istotne, że Rarrrowie przybędš za szeœćdziesišt lat z wyposażeniem potrzebnym aby oddać œwiat Burom we władanie. Może załatwiš to we własnym zakresie i nawet nie będziemy wiedzieli jak. Minister zamyœlił się. - Czy można ufać temu opancerzonemu mšdrali? - Można. To nie jest zaufanie do niego, tylko do nas samych, do naszej burskiej ideologii. Cóż ona byłaby warta, gdyby nie wprawiła w uniżony podziw tego przybłędę? - A czemu on nie wyłożył wszystkiego, na przykład swoich metod badawczych ? - Wyjaœniam to - odparł Swart bardzo poważnie - wyższoœciš ludzi nad nim. Jego myœlenie jest w każdym calu inne. Rarrra posiada ogromnš wiedzę, ale to mšdroœć hermetyczna. Nie mam pewnoœci, czy on sam wie, w jaki sposób jš zdobywa. Van Louv zrobił zdziwionš minę. - Pomyœl: w miliardach miliardów komórek twojego ciała dziejš się w tej sekundzie procesy bardziej zawiłe niż we wszystkich zakładach przetwórczych kuli ziemskiej. Gdybyœ musiał œwiado- mie sterować całš swojš fizjologiš, aż do poziomu molekularne- go - wštpię, czy wystarczyłby ci mózg wielkoœci planetoidy. To wszystko odbywa się samo, bez twojej ingerencji. - Jak sprawdziłeœ rzetelnoœć jego wiedzy o puszczy! Mówisz, że tłumaczenia komputerów zawodziły. - Najwierniejsze były przy operowaniu konkretami. Zapytany o skład chemiczny bambusa, którego żerdŸ tkwiła w szkielecie namiotu - Rarrra podał go natych- miast wyliczajšc całš tablicę Mendelejewa prócz trans- uranowców. Komputer połšczył się z Centralnš Informacjš Naukowš w Kapsztadzie. Błędów nie było. Natomiast nie wiemy, czy bambus rzeczywiœcie zawiera kilkadziesišt atomów technetu w kubiku. Ale Jeœli zgadzało się tamto, miejmy zaufanie do takich szczegółów, których nie wykry- wajš dzisiejsze technologie. - Co on sšdził o Pigmejach, zanim was poznał? - spy- tał minister. Swart zastanowił się. - Parokrotnie zmieniałem poglšd na tę bardzo ważnš sprawę - pod wpływem wypowiedzi Rarrry, a także za- chowania się leœnych karzełków. Oni nam dopomogli. Kosmita przekonał się, jak nieodpowiedzialni sš ludzie gorszej rasy. Dla uproszczenia, przedstawiłem mu ich jako zwierzęta puszczy, inteligentniejsze od szympansów. Nawet znalazłem zgodny z prawdš argument, że niegdyœ belgijska administracja Konga pozostawiała Pigmejów w Parkach Narodowych, obok innej fauny. - Mam czyste sumienie - cišgnšł. = Z poczštku zda- wało mi się, chyba niesłusznie, że ten cudak traktuje na równi wszystko, cokolwiek chodzi na dwóch nogach i używa artykułowanych dŸwięków. Wyobrażasz sobie, jak mnie to oburzyło! PóŸniej starałem się spojrzeć obiektyw- nie, od strony jego wylšdowania, kontaktów z Pigmejami i złoœliwego wprowadzenia go w błšd przez tych karłów. WyobraŸ sobie, oni przyjęli za œwięty obowišzek zataić przed nim istnienie czegokolwiek poza ich zdechłš pusz- czš! Puszcza- to œwiat; oni- to ludzie. Kropka. - Za œwięty obowišzek? - zdziwił się minister. - Co im strzeliło do głowy? - Każda bzdura może się zalęgnšć jak wesz w czarnej łepetynie - rzucił du Plessis. Lekarz kontynuował: - To nie jedyne tabu, jakie wymyœlili w zwišzku z tym kosmitš. Najbardziej mnie ubawiło tabu przeciwalkoho- lowe. Pod koniec naszego pobytu w dżungli jeden z traga- rzy dowiedział się, że uchwalili zakaz picia wódki, wina palmowego, nawet piwa w obecnoœci Rarrry. Mało tego zabronili sobie pokazywania mu się przez dwa dni po wy- piciu trunku ! - Także to było wodš na nasz młyn - cišgnšł Swart. - Przysłowie mówi, że skoro Pan Bóg chce kogoœ szczególnie ukarać, to mu rozum odbiera: Daleko mi do alkoholika, ale pomyœlcie: jak bardzo wódka może ułatwić niektóre finezyjne pertraktacje! Pigmeje byli zbyt głupi aby wyko- rzystać, że Rarrra. nie mogšc przyjmować stałych pokar- mów, właœnie wchłania płyny. Pochlebiam sobie, iż jego zgodę na udzielenie nam wszelkiej pomocy osišgnęliœmy w chwilę po tym, kiedy na moje usilne nalegania zgodził się wypić kieliszek koniaku. Przy drugim i ostatnim, wznio- słem toast za wygubienie wszystkich nie-Burów. Wiedzia- łem, że stawiam na tę œmiałš kartę powodzenie misji i z przyzwyczajenia wpatrywałem się w jego małe oczka, dla nas absolutnie bez wyrazu. Nie zapomnę tych pięknych sekund kiedy on powoli, jakby z namaszczeniem, pociera- jšc tršbkš œcianki kieliszka, zlizywał zawartoœć do osta- tniej kropelki. Powtórzyli ten sam toast, po czym Swart cišgnšł: - Jakże trudno człowiekowi wczuć się w wewnętrzne doznania nie-człowieka! Dlatego psychologia zwierzšt drepcze w miejscu, wcišż nie potrafi nam przedstawić naj- prostszego obrazu: co znaczy - być œwierszczem, ptakiem albo krokodylem; jakie to uczucie, jak się wtedy odbiera zadowolenie, przestrach, nieszczęœcie? Nie sšdŸ, że łatwo było ogarnšć choćby powierzchownie œwiat przeżyć i wy- obrażeń Rarrry. Dla dobra sprawy musiałem się skupić nad tym zagadnieniem, wycinkowo dawać je komputerom do rozpracowania, zestawiać ich wnioski i hipotezy, prze- bierać, szacować,-zdawać się na intuicję. Potrzebowałem wiedzieć o nim więcej niż on sam chciał przekazać, i niż jego podopieczni potrafili. Swart westchnšł. - Chcšc poznać stosunek Rarrry do Pigmejów, uważałem za najsłuszniejsze zaczšć od relacji: on a puszcza. Przy tej sposobnoœci musiałem głęboko zastanawiać się jakie czyn- niki w nas samych tworzš nasze właœciwe człowieczeństwo; co zawdzięczamy posiadaniu duszy, a co wišże się z rozumem i wychowaniem. Potrzebowałem oddzielić esencję duchowš od tego, co może być wspólne rozmaitym psychozom. Nie ma czasu na przytaczanie tych rozważań. Wspomnę, że samo zaintere- sowanie œwiatem, niedosyt poznawania nowego - stwierdziliœmy nawet u wyższych zwierzšt. Rarrrę cechuje ta ciekawoœć; chyba nie opuszczała go przez cały czas pobytu w puszczy. Sšdzę, że już piękny zielony las mu zaimponował. Mam podstawy do przypuszczeń, iż na jego rodzinnej Danbig wszystko Jest szare, banalne, pozbawione tej iskry twór- czego talentu, którš Bóg tchnšł w przyrodę Ziemi, pragnšc jš błogosławić na siedlisko człowieka. Tam nie miał dla kogo się wysilać. Rarrra, istota bardzo inteligentna, musiał odczuć to przy pierwszym zetknięciu z bogactwem drzew, ziół i kwiatów. PóŸniej poznał ciekawe zwierzęta i po- kracznych Pigmejów. Analizował otoczenie, wycišgał wnio- ski, a także - co bardzo istotne - nabierał emocjonal- nego stosunku do obcej, oszałamiajšco pięknej krainy. Na tym tle - rażšca brzydota Pigmejów pozwoliła mu pojšć, że ten czarowny œwiat nie został stworzony dla nich. Na nic się zdały matactwa leœnych karłów, którzy w przystępie euforyczneJ pychy przedstawili mu się samo- zwańczo jako gospodarze planety. - Czy masz dowody, że przejrzał to oszustwo zanim was zobaczył? - spytał minister. - Niejeden - chełpliwie odparł lekarz. - Przytoczę najważniejszy : on maltretował Pigmejów! - W jaki sposób? - Łajać ich nie mógł, bo nie rozumieli jego syków... Musiał więc czynnie ich znieważać. Robił to przy lada okazji, aż ustanowił pewien rytuał. Żadna ogólna uro- czystoœć, żadna rodzinna feta na Œwiętej Polanie, jak Pig- meje nazwali tę spłacheć wolnš od puszczy - nie mogły się obyć bez jego zniewag, dotkliwych i jakże bolesnych. Minister parsknšł œmiechem. - Widzę to tak: młodzi biorš œlub, a on ich w mordę! Zaniósł się obleœnym chichotem. - Ani trochę się nie mylisz - wtršcił du Plessis. - Ba, nikt z nas nie wyobraża sobie, co to znaczy być obitym splotami jego wici. Gdyby Danbig była bliżej, minister policji kazałby używać tych rarrrowskich elastycznych biczysk zamiast batogów, z którymi gruboskórni Bantu zdšżyli tak się oswoić, że je czasami lekceważš. - A co Pigmeje? Znosili to? - Jak najlepiej. Mało tego, co mówiłem : on nawet u- marłych okładał razami. Minister rozpromienił się. - To jest w bardzo dobrym stylu. My zachowujemy więcej umiaru, chyba niesłusznie. Policja ma przykazane, że jeœli któryœ z czarnuchów nie wytrzyma œledztwa - nad zwłokami już nie wolno się natrzšsać. Zostawia się je w spokoju, często nawet oddaje rodzinie. - Pigmeje opowiadali tłumaczowi, że każdy trup grze- bany w ziemi miał z dwóch stron czoła po szeœć czerwo- nych znaków - piętno przylg Rarrry. Mówili to zupełnie naturalnie, jakby właœnie tak musiało być. Przy tym wszystkim, uważali go za swój totem, za przodka całej grupy tworzšcej obóz Rarrry. - Jak to wyjaœnić? - spytał minister. - Z pozycji kosmicznegostwora-œwiadczytodobrze o jego inteligencji. Przyrównujšc do stosunków ludzkich -jest on takim samym rasistš jak my. Kiedy doszedłem do tego wniosku, przez moment pożałowałem go, że nie jest człowiekiem... Minister zatarł ręce z uciechy. - To wspaniałe. A więc uzyskaliœmy zupełnie nowy, aż kosmiczny argument dla naszej doktryny: co we Wszechœwiecie głęboko rozumne, musi być rasistowskie! - Uwzględniłem to już w moich pracach - odparł Swart bez namysłu. - Z drugiej strony, Pigmeje sami kładš głowę pod gilotynę: sš tak przekonani o swej niż- szoœci, że nawet nie-człowiekowi dajš się spotwarzać... - Z tym argumentem bšdŸ ostrożny. Rzecz jasna, że leœne karły stanowiš dno ludzkich ras. Ale cokolwiek bym odczuwał prywatnie - nie porównywałbym ich z Rarrra. Œliski temat. Nie zapominaj, że doœć modne w zeszłej dekadzie odmawianie Murzynom duszy nieœmiertelnej spotkało się ze sprzeciwem Narodowego Synodu Kalwiń- skiego BRA. Nie wywarłem nacisku aby temu zapobiec. Zbyt wielu kłopotów dostarczyłby problem kolorowych przeróżnych mieszańców, koniecznoœć arbitralnego orzekania kto ma duszę a kto jej nie ma, wypadki wštpli- we... Co za tym idzie: kogo chrzcić, kogo grzebać na po- œwięconej ziemi, komu dać znak krzyża w nekrologu. Nam zupełnie wystarczy orzekać kogo tu, na tym œwiecie, uzna= jemy za swojego. Zabrzmiał sygnał wizofonu. Spostrzegłszy na małym polowym ekranie twarz swego sekretarza, Hendrik van Louv wstał od stołu i nacisnšł guzik. - Szczęœliwie, że odszukałem szefa - odezwał się cichy, bardzo wyraŸny głos. - Premier przyspieszył audiencję. - Kiedy nas oczekuje? - spytał van Louv zaskoczony. - Za kwadrans. Kadeci skończyli obkładanie cieniutkich naleœników plasterkami cytryn i pomarańcz. Właœnie mieli je polać arakiem i zapalić ale Swart kazał im się zbierać do wyjœcia. Du Plessis pożšdliwie spojrzał na suflet jabłeczny z bitš œmietanš, który miał na talerzu, wszakże nie zdšżył już go skosztować. 3 Parlamentariusz z daleka, goœć nigdy nie zaproszony przez Ziemian - prawym poszóstnym splotem swoich wici uczepił się statku ; przylgami na zakończeniach macek mocno przywarłszy do wypukłej œciany kuli, na pozór wszędzie jednakiej - rozsunšł jš i wszedł do wnętrza. Nie spojrzawszy za siebie, bezchwili namysłu zczepił otwór; tak odgrodzony od wielkiej zieleni masywnš płytš. szaroniebieskš jak pancerz na jego ciele - uruchomił lam- pę pokarmowš. Œwiat deszczu, teJ największej zmory trapišcej Cyrko- litę, był poza nim. Pomyœlał, że zmókł jak nikt z Rarrrów, ale ludzie miast także i za to zapłacš najwyższš cenę. Włš- czył klimatyzacyjny wywietrznik, który osuszył go natych- miast. Teraz patrzył z luboœciš w lampę i zaspokajał głód. Przeżycia ubiegłych miesięcy zmšciły u Rarrry stuletni marazm bytowania w roli boga-stworzyciela poœród Œwiętej Polany. Dojmujšco czuł, jak ogarnia go niecierpliwoœć dzia- łania. Nie doznawał jej aż tak mocno nawet wówczas, gdy opu- szczał swoich w zaszczytnej misji galaktycznego zwiadowcy - oko w oko z samotnoœciš kosmicznych pustkowi. Znów dobiegała kresu pora sucha. Rokrocznie Cyrkolita zżymał się w oczekiwaniu, kiedy chmury na długo zacišgnš niebo, uršgajšc mu głodem słońca. Obrócił masywny grzbiet pod żywišce go strugi blasku i cieszył się dla siebie, chyba pierwszy raz od przybycia na Planetę Puszcz. Wie- dział, że z nastaniem deszczów nie dozna już przekleństwa wilgoci, które nie istniało w jego ojczyŸnie. Choć utwierdził się w postanowieniu odlotu - miał czas; mnóstwo czasu. W myœlach wyłaniał mu się bliski i dobrze pamiętny - obraz tego, co przeżywał z górš sto lat temu. Gdy wtargnšł w Układ Słoneczny zdšżył ustalić, że pod względem temperatury tylko trzecia planeta jest obiektem nie do pogardzenia. Skierował się prosto ku niej. Stwier- dził, iż atmosfera nie ma gazów trujšcych, natomiast obfi- tuje w tlen w nadmiernym stężeniu. Oglšdana z bliska, Ziemia kryła w oparach chmur i zamgleń swoje prawdziwe oblicze. Rarrra nie wiedział, że był to dzień wyjštkowo słotny, zwłaszcza w tropikach. Chwilami zdawał się do- strzegać tu i ówdzie nagi grunt, tonowany od żółci do ciem- nego bršzu - ale póŸniej skomentował to jako różnš lub zmiennš barwę lasów. A gospodarze globu ? Już znacznie wczeœniej sšdził, że istniejš. Z odległoœci paru lat œwietlnych mierzšc natężenie radiowego promie- niowania Słońca, stwierdził obok niego słabe radioŸródło, które przemieszczało się wraz z trzeciš planetš. Jeœli tam- tejsze zwierzęta dysponujš zmysłem radiowym - roz- ważał - może to być emisja całej biosfery. Prostszym wyjaœnieniem wydawały mu się sztuczne radiostacje. Zbli- żywszy się na kilka miliardów kilometrów, już odróżniał audycje poszczególnych rozgłoœni. Trzydzieœci lat póŸniej doszła do tego - nasilajšca się z roku na rok - lawina metrowych fal radiowych, stosowanych w telewizji. Przez wiek cały ta sprawa nadal pozostawała dla przybysza za- gadkš, gdyż Pigmeje, nie korzystajšcy z radiofonii, udawali że nic nie wiedzš na ten temat. Co było poza puszczš, było już poza œwiatem. Tabu! Rarrra odkrył więc Ziemian zanim wylšdował. Nie znał ich kultury, nie przeczuwał czy go zachwycš, czy też roz- czarujš. Wiedział, że będzie bacznie rejestrował i kojarzył fƒkty. Racja stanu jego społeczeństwa kazała typować do kolonizacji każdš nadajšcš się planetę - o ile nie posiada- ła dostatecznie rozumnych gospodarzy. Owo "dostatecz- nie" było trudne, wręcz niemożliwe do uœciœlenia. Tym- czasem on miał ocenić ludzi i skorzystać z przywileju za- decydowania o ich losie. Na miejscu zorientował się, że Rarrrowie i Ziemianie - to zbyt odrębne szczepy przyrody, by mogły żyć w plenerze na wspólnym gospodarstwie. Cyrkolita sšdził tak według swoich doznań: klimat wy- raŸnie go męczył. Tlen w takim stężeniu był toksyczny dla jego organizmu, a dwutlenku węgla mu brakowało. Najdo- tkliwiej odczuwał głód œwiatła. Gdyby lšdujšc nie wypa- trzył terenu tak osłoniętego, że przynajmniej w pogodne południe mógłby pławić się w promieniach Słońca - - wróciłby na statek, aby wzlecieć jeszcze raz i szukać dogodniejszego miejsca. Nie wiedział, czy dużo jest takich wesołych œwiatłem polanek na Planecie Puszcz. Było to dla jego misji o tyle obojętne, że osiedlenie się Rarrrów nie mogło oznaczać przycupnięcia kilku spoœród nich to tu, to tam, na Jakichœ wolnych skrawkach gleby czy skały w rozroœniętym, wrogim żywiole wszechobecnej zieleni. Trzeba by także zmienić panujšce ciœnienie i chemiczny skład atmosfery. Wprawdzie on sobie z tym radził od biedy, stosujšc rozmaite terapie, ale co innego zwiadowca, który nieraz musi się poœwięcić, a co innego tysišce Rarrrów,majšcych założyć na Ziemi nowš społecznoœć. Mijały tygodnie. Przybysz zdšżył nabrać pewnoœci, że przekształcenie planety na modłę Cyrkoli pocišgnęłoby hekatombę zwierzšt. A spotykał ich każdego dnia więcej, poznawał wcišż ciekawsze okazy; coraz częœciej patrzył ze smutkiem na ten bujny œwiat- bardziej ruchliwy i zróżni- cowany niż w jego oJczyŸnie - jak na arenę, przez którš ma powiać œmierć. Jedyne, co mogło go powstrzymać od zgła- dzenia biosfery Ziemi - to uznanie gospodarzy globu za równorzędnych partnerów. Cyrkolita nie od razu zdał sobie sprawę, że wœród fauny jego puszczy inteligencjš wyróżniały się ssaki. Najpierw położył nacisk na stratygrafię i klimatologię. Potem badał kopiec termitów. Wyższe zwierzęta z poczštku tylko po- dziwiał; miał przecież w perspektywie mnóstwo czasu. To sprawiało, że w pytonie mógł dopatrywać się Rozumu. Zachwyt Rarrry nad leœnymi zwierzętami Ziemi i szczera sympatia rosnšca w miarę, jak je lepiej poznawał - miały głębokie psychologiczne uzasadnienie. Na Cyrkoli istniała brutalna przepaœć pomiędzy Rarrrami a całš faunš. Cho- ciaż pochodzili ze wspólnego pnia - konar majšcy wy- strzelić œwiatłem intelektu oddzielił się pół miliarda lat temu, a wszystkie jego odroœle dawno obumarły. Najbar- dziej rozwinięte zwierzę cyrkoliczne dorównywało inteli- gencjš zaledwie żółwiom. Rarrrowie odbierali tę sytuację nie najlepiej. W swej ojczyŸnie dojmujšco odczuwali coœ w rodzaju dostojeństwa wielkiej pustki ; było to smutne wywyższenie samotnoœciš. Jedyny raz odwiedził Rarrra planetarny matecznik wyso- ko rozwiniętych zwierzšt - Protachię, którš jego rodacy milion lat temu potraktowali jako rezerwat przyrodniczy. Życie nie wytworzyło tam form rozumnych i glob zostałby skolonizowany gdyby nie to, że był zbyt zimny. Nawet pod równikiem zdarzały się nocne przymrozki, co dla zmiennocieplnych Cyrkolitów stanowiło œmiertelne nie- bezpieczeństwo. Nie nęciło ich budowanie sztucznych sie- dzib, gdyż w tym okresie swej historii przestawiali się na nieustajšce obcowanie z przyrodš. Gremialnie opuszczali miasta na rzecz odsłoniętych naturalnych parków, zdob- nych pseudoroœlinnoœciš, a technikę celowali głównie ku zaspokojeniu głodu piękna, cieszšc się, że nie potrzebujš produkować ani żywnoœci ani odzieży. Tym wcišż rosnšcym wymaganiom estetycznym oraz intelektualnym miała rów- nież służyć Protachia, jako teren rekreacji oraz indywidu- alnych badań naukowych. Chociaż w póŸniejszych epokach dostosowanie jej do życiowych potrzeb Rarrrów było wy- konalne poniechano tego przez wzglšd na decyzję z za- mierzchłych czasów, zwyczajem tego społeczeństwa trak- towanš jako testament przodków. Tymczasem najbardziej reprezentatywna grupa zwierzšt protachijskich wytworzyła aż dwa gatunki, zdolne- przy sprzyjajšcych okolicznoœciach - przekroczyć próg psycho- zoicznej inteligencji już w toku nadchodzšcych kilkuset tysięcy lat. Chociaż nikt z współczesnych nie miał tego do- czekać - snuto prognozy i czyniono zakłady do rozstrzyg- nięcia odległym pokoleniom. Przeważał poglšd, że zwy- cięstwo jednego gatunku odetnie drugiemu tę błogosła- wionš szansę. Chodzšc w skafandrze po uroczyskach Protachii przed trzystu laty - Rarrra fascynował się tym pytaniem po swo- jemu: brał je za punkt wyjœcia dla dalekosiężnych wnios- ków filozoficznych. Obojętne, który z konkurujšcych do Rozumu, monol czy też karada, obejmie władzę nad pla- netš - chciałby znaleŸć się w jego skórze. Wcale nie prze- rażała go obcoœć tych istot. Upajał się myœlš jak przyjemnie byłoby spotykać o krok bliższych i dalszych kuzynów, na tyle podobnych, że przypominaliby własny rodowód, wła- sny triumf w maratonie przyrody. Wiodšca gromada oljo- tów była bowiem na Protachii młodym i prężnym gronem ewolucji. Od kiedy Cyrkolici zarzucili przemysłowy charakter swej cywilizacji na korzyœć ustroju naturalnego - biegu- nowo zmieniła się rola ich samych w nowym społeczeń- stwie. Przestało być potrzebne zarzšdzanie wielkimi prze- twórniami, a także inne zawody straciły rację bytu. Nie miało już sensu szkolnictwo które dotšd przygotowywało do najrozmaitrzych zajęć. Wtedy zbudowano odpowiednie centrale cybernetyczne, magazynujšce wiedzę wszystkich pokoleń Rarrrów. Konieczne wykształcenie każdego Cyr- kolity polegało teraz na opanowaniu systemu korzystania z tych banków informacji. Zdobywszy tę umiejętnoœć w młodoœci - Rarrra kształcił umysł wedle osobistych chęci. Wyróżniał się by- stroœciš. więc tym mocniej parła go chęć dorzuceniƒ włas- nych osišgnięć do skarbnicy ojczystej kultury. Majšc nie- skrępowany wybór prac twórczych - zwrócił swe zainte- resowanie ku filozofii, z pietyzmem nazywanej na Cyrkoli królowš sztuk. W tym duchowo wysoko rozwiniętym społeczeństwie pola filozofii były tak rozmyte, że co krok zlewały się z nur- tami wiedzy i życia, które jš wspomagały i które ona wspo- magała - podobnie jak to się działo w starożytnej Grecji. Jeszcze œciœlej niż u ludzi, rarrrowska filozofia prze- nikała wszelkš sztukę, jej pałace i jej zakamarki. Wišzało się to z także nieostrš granicš sposobów utrwalania myœli. Zanim Rarrrowie stworzyli cybernetykę, która ujednoli- ciła zapis informacji - czynili to w różny sposób, nieko- niecznie wymowš dzieł literackich i naukowych. Pisma nie uważali za jedynš ani wyróżnionš formę notowania o- sišgnięć i rozważań. Najwczeœniej czynili to w plastyce, póŸniej w muzyce i architekturze, wreszcie w œpiewie będšcym syczeniem, który nie dawał się tłumaczyć bez- poœrednio na język mówiony, ale mógł wyrażać treœci jeszcze bogatsze. Rarrrowie dobrze wiedzieli, że œwiadome uprawianie sztuki było tym, co ongiœ wyniosło ich ponad zwierzęcy poziom instynktu. Żywili więc dla niej bezgra- niczny sentyment i mieli jš za jedynš godnš psychozoa formę utrwalania wszelkich treœci, nawet abstrakcji ma- tematycznych. Nie zarzucili tego poglšdu i wówczas, kiedy komputery, najprzód zaliczone do nowego przejawu dzia- łalnoœci artystycznej jako swoista hipertrofia kojarzenia i komasowania różnych osišgnięć, poglšdów i przemyœleń - stały się wielkimi zbiorami informacji, a także Ÿródłem uogólnień wiedzy i piękna. Filozoficzne ambicje parły Cyrkolitę do zrozumienia is- toty i sensu nieprzeliczonych cywilizacji, które rodzš się, bujajš i umierajš we Wszechœwiecie. Osłuchał się z mnie- maniem że poszczególne gniazda życia - samorodne wyspy oddzielone bezkresem galaktycznej pustki - z racji odrębnych dróg rozwojowych nie majš właœciwie żadnych punktów stycznych; że nic ich nie łšczy, a wszystko dzieli; że zwodnicze jest uwydatnianie wspólnego im lœnienia intelektem - tak samo jak nie ma sensu podkreœlać podo- bieństwa wszelkich ciał kosmicznych tylko z tej racji; że składajš się z jednakowych pierwiastków. Rarrra podejrzewał, iż psychikš jakichkolwiek istot myœlšcych rzšdzš pewne prawidłowoœci, może wcale nie rzucajšce się w oczy, niemniej na tyle ważne, iż wykrycie ich pozwoli wnikliwiej spojrzeć w głšb życia jako ogólnego procesu warunkujšcego rozwój Wszechœwiata. Zdawał sobie jednak sprawę, że brakuje mu przekonujšcych ele- mentów. Daremnie szukałby potwierdzenia swych tez na Cyrkoli. Wizyta na Protachii dała mu wiele materiałów do przemyœleń ; wskazała kierunki poszukiwań. Za milion lat ten glob może nadawałby się dla badań, wszakże to nie stanowiło żadnej pociechy. Nie mógł studiować praw rzšdzšcych intelektem, który dopiero miał się narodzić. Cyrkolita uznał, że powinien znaleŸć takš planetę, gdzie doœć młoda cywilizacja współistnieje z blisko spokrewnio- nymi gatunkami zwierzšt bšdŸ prawie psychozoów. Chciał najpierw przebadać wzajemne relacje form życia zamieszkujšcych ten sam teren - z których jedna zawład- nęła planetš, inne zaœ, niezbyt odległe od niej pochodze- niem ale przegrane w wyœcigu ewolucji, muszš teraz by- tować w warunkach sztucznych przekształceń œrodowiska przyrodniczego i sš coraz bardziej uzależnione od łaski lub niełaski gospodarzy. Ponieważ Rarrrowie nigdy nie mieli takich doœwiadczeń ani z pozycji władania ani też niewoli - zadał sobie trud zasięgnięcia opinii wielu swych rodaków o tym, jak czuliby się i zachowywali w takiej uprzywilejowanej sytuacji. Zebrawszy plon ankiety, na- kazał komputerowi sporzšdzenie wypadkowej; wynik opu- blikował przed odlotem do układu Słońca. Wnioskujšc z poœrednich danych oraz statyztycznych prognoz, był to obiecujšcy teren dla jego poszukiwań. W zwišzku z uchwa- leniem przez Radę Planetarnš dokonania tam rekonesansu kolonizacyjnego, postarał się aby misja przypadła właœnie jemu. Upłynęły lata pobytu na Ziemi, zanim kosmiczny od- krywca przekonał się, jak szczęœliwy był wybór miejsca badań. Puszcza przemówiła doń życiem bogatym i różno- rodnym. Jego wstręt do wody sprawił, że tylko o rybach nic nie wiedział - aż Pigmeje zaczęli przynosić je z rzeki i gotować sobie na strawę w naczyniach z tykw. Już wczeœ- niej Cyrkolita uznał, że jeœli Ziemianie wchodzš w skład którejœ z poznanych przez niego gromad - muszš być ssakami. W sytuacji ziemskiej biosfery nie wydawało się prawdopodobne, aby szczep Rozumu powstał z jakiejœ innej linii rozwojowej i na œcieżkach swej genealogii potracił wszystkich krewniƒków - jak to się przydarzyło Rarrrom. Dysponujšc metodami dedukcyjnych analiz, o jakich ludziom jeszcze się nie œniło, przybysz ustalał stopień pokrewieństwa poszczególnych gatunków, a nadto wypro- wadził domniemany ich rodowód - wstecz z dużš do- kładnoœciš, a w przyszłoœci jako pęk prawdopodobnych modeli, uzależnionych od rozmaitych zmiennych. Wszyst- kie zwierzęta, jakie zbadał, zbyt dobrze przystosowały się do prowadzonego trybu życia, by mogły bez sztucznej zmiany informacji dziedzicznej stać się istotami myœlšcymi. Szczególnie dotyczyło to małp. Rozwój mózgu tej grupy posunšł się najdalej spoœród znanych mu ssaków. Kiedy z niewielkich , czarno-białych kolobusów, których stadko nieraz krzykliwie buszowało w gałęziach nad jego głowš, przeniósł badania na szympansy - doznał olœnienia. Wyda- ło mu się, że znalazł właœciwš drogę do tajemnicy intelektu na planecie. Choć to przejœcie nie wyprowadzało wprost na kruż- ganki cywilizacji, gra była warta œwieczki. Rarrra zstępo- wał w rozumowaniach w głęboki szyb: w otchłanie milion- leci. Pierwsze, drugie, trzecie... dziewište... Na osiem- nastym zatrzymał go model zwierzęcia wielkoœci pawiana. Była to małpa, od której ze względu na jej budowę i tryb życia, można było wyprowadzić aż do naszych czasów wiele odrębnych linii rozwojowych. Niektóre z nich znacznie odbiegały od modelu szym- pansa. Cyrkolita skojarzył to z niedawnym spotkaniem w dżungli, które dobitnie wraziło mu się w pamięć. Natrafił wtedy na olbrzymiš małpę, może jemu dorównujš- cš ciężarem, która wychynęła z zaroœli, a zobaczywszy dziwnego stwora stanęła na tylnych łapach i bijšc się w piersi zaciœniętymi pięœciami, wydała donoœny ryk. Nie zaatakowana, œpiesznie wycofała się, łamišc gałęzie. PóŸniej już nigdy nie ujrzał goryla, który wzbudził w nim wiele refleksji. - Czy jest inteligentniejszy od szympansa? Przybysz wiedział, że tam, w osiemnastym milionleciu, odnalazł wspólnego protoplastę tych obu gatunków. - Czy z tego praŸródła dotrwały jeszcze inne formy? - jednš z nich mogli być właœnie Ziemianie. Wœród rozmaitych ich modeli, Rarrra uznał za najprawdopodobniejszš sylwetkę wielkoœci szympansa, trochę masywniejszej budowy, o wyprostowanej postawie i pionowo wysklepionej czasz- ce. Nie wykluczał także postaci wzrostu goryla, lecz w jego schemacie małpiej ewolucji dšżnoœć do gigantyzmu niŠ sprzyjała powstaniu udanej istoty rozumnej. Spotkanie Cyrkolity z Ziemianami zaszło w okolicz- noœciach tak szokujšcych, że pierwszš myœlš przybysza było poniechać dalszych badań zwariowanej planety i odlecieć do swoich. Niech skolonizujš Ziemię! Nie żałował ludzi : wszak zaprezentowali mu się jako mordercy. Nie wiedział, czy zabijajš z głodu. Radosne okrzyki przy dŸganiu dzidami bezbronnej leœnej antylopy sugerowały, że ta czynnoœć ich podnieca i raduje. Jeœli, mimo wszystko, ostała się wtedy w Cyrkolicie więŸ sympatii do tego obcego œwia- ta - był niš zachwyt nad urodš zwierzšt, drzew, puszczy jako takiej, błękitu nieba i strzępiastych obłoków. Nie potrafił pochopnie się zdecydować na zagładę tych cudow- noœci. Kiedy jego myœli, telepatycznym łšczem wzmocnione przez komputer na statku kłębiły się wokół Ziemian i ich krwawego dzieła - raptownie dostrzegł w tym dramacie nowy wštek: skupił całš uwagę na chudych, parchatych psach Pigmejów. Jeszcze okrutniejsze od swoich panów, chciwie chłeptały ciepłš krew i usiłowały szarpać trzewia dogorywajšcego zwierzęcia, ale Ziemianie seriš brutalnych kopnięć odpędzali je od swej zdobyczy. Goœciowi ze œwiata wielkiego umiaru niełatwo było przywyknšć do faktu, że tutaj podstawowym obycza- jem jest zjadanie słabszego. Rarrra musiał jednak uci- szyć głos serca: dobrze już wiedział, że właœnie taki jest obieg materii na Ziemi - proces kołowy, nieodłšczny od specyfiki powstania i rozwoju życia w przyrodzie tej nie- pojętej planety. Na tych samych prawach, co lamparty i inne drapieżniki = gospodarze globu zabijali, aby móc żyć. Te same przepisy natury sięgnęły do państwa roœlinnego. Wyuzdane piękno niektórych storczyków służyło właœnie mordowaniu zwierzšt: jaskrawe szpony-pułapki kwiatowe zwierały się pewnie i nieustępliwie, kiedy jakiœ niebaczny owad wtargnšł do ich wnętrza. Symptomatyczne dla okrutnej walki, toczonej na Ziemi, były w oczach Rarrry te pnšcza z rodzaju fikusów, które duszš swoje podpory. Zaraz po wyjœciu ze statku zauważył smukły kauczukowiec, ginšcy w objęciach roœlinnego du- siciela. Dolna częœć pnia żyła Jeszcze, œciskana zwartymi obręczami korzeni liany. ale góra próchniała w dławišcym uœcisku. PóŸniej spotykał fikusy, których sploty i pierœcie- nie pozrastały się wokół uœmierconej podpory i wytworzy- ły własny zwarty pień tylko po zgrubieniach i smugach na jego powierzchni Cyrkolita wnioskował, że ma przed sobš osobliwš roœlinę, która za młodu była poroœlem wy- kiełkowanym na liœciu, póŸniej pnšczem, aż przekształciła się w normalne drzewo. Mijały dziesięciolecia. Rarrrš targały mieszane uczucia dla leœnych ludzi, z których codziennoœciš zbratał kawał własnego życia. Mocno odczuwał przywišzanie Pigmejów do swojej osoby; ich przyjaŸń, głębokš i rzetelnš, uważał za absolutnie bezinteresownš, poczštkowo nie zdajšc sobie sprawy z moralnych korzyœci posiadania żywego totemu. Ponieważ Cyrkolita sprowadzał każdš kwestię do zgodnoœci z naturš - musiał uznać, że Pigmeje polujš aby żyć, więc trudno ich obwiniać o brak względów dla zdobyczy. Ich pogardę wobec zwierzšt, a zwłaszcza gru- biańskie traktowanie łowczych psów, oceniał jako'wulgar- nš cechę ludzkiego charakteru. Wštpił jednak, by istniał jakiœ gatunek psychozoów , będšcy w odczuciach Rarrrów etycznym ideałem. Natomiast zachwycały go przymioty Pigmejów zwišzane z ich życiem społecznym: łagodnoœć życzliwoœć i goœcinnoœć, dobry humor, a zwłaszcza ser- decznoœć i wyrozumiałoœć wobec dzieci. Te wartoœciowe cechy ludzi rzetelnie analizował, wa- żšc w swym sumieniu, czy patriotyzm pozwala mu przyznać Ziemianom immunitet nieingerencji. Od kiedy stwier- dzono, że jedno z trzech słońc Cyrkoli zacznie się rozra- stać już za sto tysięcy lat, czynišc planetę zbyt goršcš dla organizmów białkowych - podjęto dramatyczne poszu- kiwania dogodnych terenów osiedleńczych. Wytypowano kilka globów o rozmaitym stopniu przydatnoœci. Naj- atrakcyjniejszy był nieosišgalny ze względu na wysoki intelekt gospodarzy. Nadto stawiliby oni zacięty opór, a jeœli słuszne były domniemania o wygórowanej dumie tych istot, w razie klęski groził Cyrkoli bezwzględny i okrutny odwet. Natomiast Ziemianie byliby dla Rarrrów tym, czym za- jšc wobec myœliwego. Cyrkolita zżymał się na myœl o zgła- dzeniu bezbronnych. Jednakże nie mógł lekceważyć racji stanu własnej ojczyzny. Sprawa Ziemi przedstawiała się bardziej zawile niż Protachii - uznanej za rezerwat przy- rodniczy, co nie było decyzjš bezinteresownš. A daleka Ziemia nie mogła służyć systematycznym badanion nau- kowym ; turystyka odpadała tym bardziej. Nadto, w ra- mach ruchów własnych gwiazd układ planetarny, do którego należała Protachia, przybliżał się ku Cyrkoli i za siedemnaœcie tysięcy lat miał dotrzeć w jej najbliższe sš- siedztwo. Natomiast System Słoneczny oddalał się w każdej sekundzie o trzydzieœci dziewięć kilometrów. Dla ewentualnej decyzji oszczędzenia planety - fakt istnienia ludzi nie był mocniejszym argumentem niż per- spektywa powstania psychozoów na Protachii za tysišce wieków. Wręcz przeciwnie w pojęciu Rarrrów uzasad- niona szansa narodzin inteligentnego gatunku stwarzała więcej skrupułów moralnych niż społecznoœć już istniejšca: nie sposób było wykluczyć, że zalœni ona takimi wartoœcia- mi, jakie nie przypadły w udziale tamtej poznanej i spraw- dzonej. już okrzepłej kulturze. Nauka i filozofia Rarrrów wzierały w takš panoramę zdarzeń, na której rozdzielanie przeszłoœci od przyszłoœci miało poważne ograniczenia. Wišzało się to nie z względnoœciš czasu dla różnych ciał kosmicznych - ale z innym, niezależnym zagadnieniem : jednoœci czasu w‚ Wszechœwiecie. Ten pułap sięgał da- leko poza ludzkie rozumienie przyrody w dwudziestym pierwszym stuleciu. Kiedy Rarrra zaczerpnšł od Afry- kanerów opisy kosmogoniczne, oparte dopiero na wnio- skach z teorii Einsteina - wreszcie wyjaœnił sobie intry- gujšcy fakt z gruntu fałszywego stawiania przez Ziemian wielu pytań, w rodzaju : czy Wszechœwiat powstał. jak powstał, czy grozi mu kiedyœ œmierć cieplna, albo skur- czenie się w kolejneJ pulsacji - do nadgęstego "atomu pierwotnego"?... pojšł też, w jego odczuciach wręcz mania- kalne, wzbranianie się uczonych przed rozpatrywaniem licznych, zupełnie konkretnych zagadnień, które walkowe. rem odstępowali metafizycznym spekulacjom, a nawet religianckim dysputom. Dla Cyrkolity operowanie chrono- logiš traciło wszelki sens, ilekroć była mowa o Kosmosie jako całoœci. Rarrra zżył się z tš œwietnš kipielš zieleni, która go otaczała. To była jego puszcza. już nie mógł uważać się tu za obcego. Każdy nerw tego dŸwięcznego, kolorowego œwiata miał w odczuciach kosmicznego wędrowca wyraz bliski i przyjazny. Znał puls przyrody tak dobrze, jak może go rozumieć tylko ktoœ umiejšcy okreœlać wszystko, co- kolwiek go otacza, aż do najniższych pięter: komórek, drobin, atomów. Metodyka badań, jakš dysponował dzięki zmysłowi telepatii, zwielokrotnionemu przez dostrojenie do niego komputerów w statku - dawała mu olbrzymiš przewagę nad ziemskimi uczonymi. Chociaż Cyrkolita wrósł w ten œwiat, choć jako stary jego lokator nabył prerogatyw zasiedziałożci - nie było to wszystko, o czym marzył. Mógł być tutaj obserwatorem, szperaczem bogiem puszczy. Z ludŸmi mógł żyć w przy- jaŸni ale była to przyjaŸń podobna do tej, która łšczy czło- wieka i psa. Nieuchwytne ale nieubłagane rafy, za którymi w mgłach rozpłyniona innoœć, będšca ekstraktem obcoœci opierała się telepatii Rarrry i umiejętnoœciom analizy kosmograficznej - odgradzały od siebie dwa niezawisłe państwa emocji. W zaborczym władztwie jego myœli - oznaczało to niezrozumienie, więc i nienasycenie. Duszny przeddeszczowy zmrok, który wniknšł do pig- mejskich klechd jako Bardzo Zły Wieczór - otworzył oczy kosmicznego zwiadowcy na zupełnie nowe obszary rozumienia Ziemi i jej spraw. Skoro tylko się upewnił, że to nie jest aktorska maskarada, postanowił jak najspiesz- niej wykorzystać wizytę jasnolicych Ziemian dla zaokršg- l‚nia swojego obrazu ludzkiej kultury. - Czas już zakoń- czyć stuletni rekonesans! - Uœwiadomił sobie, jak niena- wistnie doskwiera mu nawrót pory deszczowej. Zrazu nie dostrzegł cywilizacyjnej wyższoœci Afryka- nerów nad Pigmejami, a tylko przypuszczał, iż podróżujš zwiększym rozmachem niż Ziemianie z jego obozu. Nie- bawem stwierdził, że istotnie przybyli z daleka Poznał też mnóstwo innych spraw, z których wynikało, że Ziemia nie jest Planetš Puszcz. Porozumiewanie się Rarrry z PigmeJami było dalekie od doskonałoœci. Niemniej z upływem dziesięcioleci po- trafił nagišć zmysł telepatii do stosunków z Ziemianami, a mowę ich także rozumiał, choć nie jako dŸwięk, tylko wyraz oczu i twarzy, w mniejszym stopniu - poruszenia warg. Pigmeje podœwiadomie zdali sobie z tego sprawę doœć wczeœnie; żyjšcy członkowie Apa Rarrra byli pewni, iż tabu zwracania się do swego totemu z twarzš silnie w niego wpatrzonš i z pozycji dobrze naœwietlonej - jest tak stare jak puszcza, bóg lasu i Pigmeje. Słowa wydawały się Cyrkolicie jeszcze trudniejsze do odróżnienia niż Pigmejom syczšce monologi - które po- nawiał codziennie jakby w obawie że zapomni tradycyj- nš, zresztš nie używanš na co dzień, mowę ojczystš. Wysykiwał teksty telepatowane komputerom, choć one przejmowały wyłšcznie jego myœli: Plenery Cyrkoli najdobitniej charakteryzowała cisza, owiana przemożnym spokojem i nutkš melancholii. Zwie- rzęta najczęœciej porozumiewały się telepatycznie, a Rar- rrowie syczeli raczej od œwięta. Dlatego gwar lasu, ten koncert niezliczonych tonów wcišż zmienny, zależnie od pory dnia i pogody - urzekał przybysza swojš oryginal- noœciš. Pogwarki, œpiewy i tršbienia Pigmejów, nie mó- wišce mu więcej niż trzaskanie polan w ognisku, też odbie- rał bardzo przyjemnie i wespół ze wszystkimi dŸwiękami obozu, z odgłosami kroków czy gotujšcej się strawy, włš- czał w orkiestralny zew puszczy. Ten pulsujšcy hałas był dla niego głosem planety, tak nieodłšcznie z niš zwišza- nym jak Słońce, którego promieniami się karmił, i po- wietrze, którym oddychał. Œwiat roztętniony życiem, radosny a gniewny w ekspre- sji stawania się oszƒłamiał Cyrkolitę. Czasami marzyciel- sko sobie wyobrażał, iż ta wykwintna obfitoœć dojrzewania jest wielkim, bijšcym sercem przyrody, które otula go sobš, bo on sam goœci w tym owocu urodzajnego piękna. Język afrykanerski nie mógł być dla Rarrry ani brzyd- szy, ani ładniejszy od języka Pigmejów. Obydwa odbierał jak szum o modulowanej tonacji. Wkrótce jednak zaszło do- niosłe wydarzenie: jasnoskórzy parlamentariusze pierwsi wycišgnęli rękę do przełamania bariery wzajemnego nie- zrozumienia. Koleopterami lšdujšcymi na Œwiętej Polanie, uprzštniętej z pigmejskich szałasów, sprowadzili sprzęt elektroniczny, sztuczne mózgi wraz z obsługujšcym je per- sonelem, a także speca od kontaktów z psychozoami. Taki bieg spraw był dla Cyrkolity bardzo wygodny. On sam nie zaangażowałby swoich komputerów, bo nie majšc zaufania do wysokich jasnoskórych Ziemian - postanowił nie zdradzić im ani posiadania statku, ani możliwoœci zwiš- zanych z jego wyposażeniem. W miarę jak œrodki kontaktu, przebrnšwszy przez œcisły kršg pojęć matematycznych, zaczęły wybiegać w dziedziny zwišzane z obydwoma kulturami, z ich bytowaniem na Ziemi i na Cyrkoli - szybko wyrastał mur olbrzymich trudnoœci, niepewnych ocen, wštpliwego rozumienia takich spraw, które dla strony nadajšcej były oczywiste. Coraz więcej problemów ujawniało swojš umownoœć i partykularyzm, ograniczajšc ich wartoœć oraz sens do jednej jedynej społecznoœci, w której powstały. Znajomoœć Rarrry z przybyszami z Południa była zbyt œwieża, aby od razu mógł telepatiš dopomóc w tłumacze- niach. A ludzie ani nie posiadali tej umiejętnoœci, ani nie podejrzewali jej u kosmicznego zwiadowcy. Dobrze to rozumiejšc - Cyrkolita za wszelkš cenę starał się dostroić swój zmysł telepatii do przeniknięcia psychiki partnerów wielkiego dialogu; do czytania w ich oczach, do przejmo- wania ich myœli. Tymczasem bytnoœć wyprawy z Burskiej Republiki Apart- heidu w puszczy nad Ituri przedłużała się. Afrykanerzy uczynili ze Œwiętej Polany swe obozowisko, ustawiwszy nadmuchiwane domki w kształcie struktur geodezyjnych. To leœne biwakowanie uprzyjemnili sobie komfortem, do jakiego przywykli na co dzień. Cyrkolita uparł się po- zostać w dawnym namiocie, choć i jemu chciano wznieœć elegancki apartament. Dla Rarrry nie byłby to żaden luksus. Stylowe przy- ćmione lampy, jakie Ziemianie zainstalowali w swych po- mieszczeniach. sšczyły poœwiatę zbyt delikatnš, aby mógł się niš nakarmić. Widok wanny napawał go przerażeniem ; tymczasem goœcie z Południa właœnie ciepłš kšpiel uważali za oznakę wygody i kulturalnego stylu życia. Nieprzema- kalny szałaz, pieczołowicie wypleciony wielkimi liœćmi mongongo przez wypróbowanych przyjaciół Cyrkolity, wcišż odnawiany i przebudowywany, dobrze mu służył sto lat. Przywykł do swego domu i nie zamieniłby go na żaden inny; zwłaszcza teraz, kiedy - bardziej niż w spo kojnej codziennoœci pigmejskiego obozu, okrzykniętego Jego imieniem - czuł własnš odrębnoœć i tymczasowoœć w zielonym, buzujšcym kotle obcej przyrody. Nadal fascy- nowało go piękno Ziemi, ale teraz inaczej; był to nastrój urzeczenia wzpaniałym płótnem, które warto obejrzeć w galerii sztuki podumać przed nim w zachwyceniu - ale po to, by wrócić do domu podniesionym na duchu. Zie- mia stawała się dla Rarrry genialnym dziełem ƒrtyzmu, wartym podziwiania raz w życiu. Tymczasem kosmiczny zwiadowca przyswajał sobie rze- czy trudne i bardzo dziwne. Gdyby nie konsultacje z kom- puterami na ztatku - często byłby w kropce, co brać poważnie, a co potraktować jako żart; co powinno na- prawdę go oburzać. a co jest niegodziwe tylko z pozoru. jednak coraz więcej dylematów przekraczało granicę poza którš myœlšce maszyny nie mogły mu pomóc Była to przepastna kraina etycznego wartoœciowania spraw. Mimo podnoszonych czasami kontrowersji, Rarrrowie wzbraniali się przed tworzeniem filozofujšcych maszyn; oceny mo= ralne i estetyczne zawarowali wyłšcznie dla siebie. Pierwszym wstrzšsem było dla przybysza stwierdzenie, że Ziemianie rozpadli się na odrębne formacje etniczne. U Rarrrów nie doszło do tego w cišgu miliona lat. Nie znƒł takich pojęć jak naród, plemię, szczep. Obcy był mu również podział na zawody oraz funkcje w społeczeństwie, z których wynikała uprzywilejowana pozycja jednych w stosunku do drugich. To był pierwszy punkt, w którym widział zdecydowanš wyższoœć społecznych stosunków pigmejskiej grupy łowieckiej nad przedstawicielami rozwi- niętej cywilizacji. Cyrkolicie przyszło jednak trochę poczekać na prawdzi- wy szok, który stał się punktem zwrotnym w jego ocenie Ziemian; w przeciwstawieniu Pigmejów - intruzom z Po- łudnia. Siedzšc teraz w swoim statku, od stóp do głów napromieniowany lampš pokarmowš, spokojny już i psy- chicznie gotów opuœcić Ziemię - goœć z Kosmosu drgnšł na myœl o tamtej niedawnej chwili. Właœnie wtedy uœwia- domił sobie nagle pewne charakterystyczne właœciwoœci ludzkich cywilizacji dosadniej, niż dzięki lawinie kompute- rowych opracowań przefaszerowanych inwokacjami o religii siły. ideologii siły, polityce z pozycji siły, nawet o burskim posłannictwie wygubienia słabszych narodów przez naród silny, bogaty, bezwzględny - naród z łaski Boga Białego Człowieka wybrany do władzy nad wszystkimi krajami i nad wszystkimi ludŸmi. 4 Pora deszczowa rozpanoszyła się wówczas na całego. Pigmeje, ilekroć im szczęœcie łowieckie dopisywało, ze œpiewami dŸwigali zdobycz do nowego obozowiska, zgod- nie z obyczajem obdzielajšc niš krewnych i powinowa- tych oraz czcigodnych starców; każdy wiedział, która częœć tuszy jemu przypadnie w udziale. Natomiast Afry- kanerzy, cierpišc niedosyt œwieżego mięsa, z odrazš od- rzucali puszki najwymyœlniejszych frykasów. Tymczasem leœni ludkowie, zepchnięci na tarasowate zbocze doliny Ituri - uzurpatorom Œwiętej Polany wzbraniali się ofia- rowywać bšdŸ sprzedawać ubitš zwierzynę. Burowie nie odważyli się zmusić ich do tego, bo przebywali w obcym państwie rzšdzonym przez Murzynów. Rarrra, poznawszy te kłopoty jasnolicych Ziemian - dorastajšce w ich oczach do rangi dramatu - wielce się zdziwił, dlacze- go nie rozkażš podwładnym coœ upolować. Niesamowitym szokiem było dla niego stwierdzenie, że szefowie wyprawy nigdy nie pozwalali służbie ani tragarzom brać do ršk broni palnej. - Czyżby się bali? W takim nastroju wstał w puszczy słotny dzień, prze- moczony mżawkš, ponury i ciemny. Zły humor Afryka- nerów jeszcze pogłębił ich komputer, który zacišł się w momencie, kiedy przedkładali kosmicznemu parlamen- tariuszowi kolejnš propozycję, jednš z ważniejszych: we- zwanie o pomoc w zgładzeniu ludnoœci oœciennych państw murzyńskich. Dochodziło południe, na obiad miał być kawior i pie- czone perliczki z konserw. Nagle jeden z tragarzy przybiegł oznajmiajšc, że w pobliżu Pigmeje tropiš dwa bawoły. Swart, du Plessis oraz rozmawiajšcy z nimi cybernetyk skrzyknęli kilkunastu Murzynów i niosšc sztucery zagłębili się w las. Nawykli polować wœród rozległych stepów, tylko gdzieniegdzie poroœniętych kępami buszu - myœliwi stracili głowę w gęstym poszyciu puszczy i nie potrafili należycie rozwinšć nagonki. Spotkawszy pigmejskich łowców, kazali im zmykać. Wkrótce zobaczyli raptownie bawoły w najbardziej niespodziewanej sytuacji, kiedy tuż obok zaszarżował na naganiacza. Jedynie Swart nie stracił zimnej krwi i zrobił użytek ze swej broni - ale tak niefor- tunnie, że postrzelił Murzyna, który obskakujšc pień kauczukowca chronił się przed rogami byka. Tętent ucieka- jšcego zwierzęcia rozwiał nadzieje upragnionej pieczeni. Rarrra uważnie obserwował myœliwych powracajšcych do obozu. Szczelnie otuleni przezroczystymi płaszczami, szli przez polanę wprost ku niemu. Z ich twarzy emanowa- ła złoœć, coœ pokrzykiwali - może przekleństwa, których Cyrkolita nie rozumiał. Nagonka trzymała się w pewnej odległoœci. Trzej biali przystanęli kilka kroków od kosmity, którego dziwiło czemu nie idš przebrać się i wypoczšć. Tymcza- sem, sšdzšc z ich gestykulacji, uradzali coœ ważnego. Swart wydawał rozkazy czarnym boyom. Machaniem ršk Afry- kanerzy przywołali inżyniera obsługujšcego komputer, naprawiony w czasie ich pechowego polowania. Przenoœnš jego aparaturę, podłšczonš do urzšdzeń zasilajšcych, Mu- rzyni ustawili obok Rarrry. Seans rozpoczšł się, jak zwy- kle, od okreœlenia o czym będzie mowa. W pierwszej chwili przypominało to anonsowanie tematu wykładu. Opracowana przez specjalistę od kontaktów z psychozo- ami - metoda ta była skuteczna, gdyż wprowadzała w sedno sprawy widzianej oczami ludzi, a także w jej powiš- zania z przyjętymi normami bycia, upodobaniami, tra- dycjš, technikš, historiš, wartoœciowaniem dobrych i złych stron poruszanego zjawiska. Wachlarz dygresji i skojarzeń zaokršglał i spajał ten obraz, ułatwiajšc zrozumienie go komuœ nie obeznanemu ani z duchem języka, ani w ogóle z kulturowym kręgiem Ziemian. Bardzo się tu przydawała zdolnoœć umysłu Rarrry do równoczesnego chłonięcia wielu wštków i błyskawicznego syntetyzowania tych in- formacji. Awaria komputerowego tłumacza Ziemian była dla Cyr- kolity nader wygodna. Zyzkujšc na czasie, mógł spokojnie rozważyć, jakie stanowisko ma zajšć wobec natarczywych coraz bardziej zdumiewajšcych roszczeń ludzi miast - bo tak zaczšł okreœlać jasnoskórych przybyszów z Południƒ, w odróżnieniu od , swoich" ludzi lasu. Za namowš cyber- netycznych doradców ze statku, których opinię podzielał, postanowił w dalszym cišgu nie zdradzać się ani ze swš moralnš ocenš morderczych zamierzeń Rarrrów, ani z oczy- wistoœciš nie mieszania się Rƒrrrów do wojen na obcej planecie. Sšdzšc, że naprawiony tłumacz nawišże do przer- wanych indagacji o udzielenie przez Cyrkolę technicznej pomocy w zgładzeniu narodów murzyńskich - Rarrra miał przy- gotowanš kolejnš wypowiedŸ, równie wymijajšcš jak po- przednie. Wtedy ludzie miast zaskoczyli go niekonsekwen- cjš, która w jego poczuciu ładu graniczyła z obłędem. Był to raptowny przezkok z jednego, nie dokończonego tema tu. na zupełnie inny. Alkohol... to pojęcie padło wtedy pierwszy raz w dia- logu z Ziemianami. Cyrkolita wi‚dział już wczeœniej. że Afrykanerzy przy różnych okazjach wchłaniajš napoje wyskokowe większej mocy. Dobrze pamiętał, jak kiedyœ Swart, zdrowo sobie podchmieliwszy, nieopatrznie wy- krzykiwał, że skoro tylko Rarrrowie spełniš burskie marzenia o wielkich podbojach - oni, panowie œwia- tów jako ludzie i panowie ludzi jako Burowie, zamknš takie pokraki w specjalnym rezerwacie. Lekarz nie był aż tak pijany, by tę przechwałkę dać komputerom do tłumacze- nia, lecz kosmicie niespodziewanie udało się jš przejšć, co uznał za wielki sukces w dostrojeniu swojej telepatii do rozumienia ludzi miast. Rarrra już dawniej zdawał sobie sprawę z oddziaływania trunków na ustrój żywy. W jego ojczyŸnie chemiczne prze- twórnie destylowały alkohole, lecz nikomu nie postało w myœli pić coœ takiego. Cyrkolita pamiętał zasłyszanš hi- potezę o psychozoach wsšczajšcych w siebie rozcieńczony spirytus w charakterze Ÿródła kalorii. Wrażenie, jakie na nim wywarła, jeszcze wzmocniła wręcz anegdotyczna su- gestia, że może gdzieœ indziej istoty rozumne spożywajšce bšdŸ gazy z atmosfery, czy nawet organiczne pokarmy - raczš się alkoholem, by wpadać w trans podekscytowa- nego oszołomienia. Choć znał żelaznš regułę, że w nieskoń- czonym Wszechœwiecie nie tylko może, ale nawet musi dziać się wszystko, co nie koliduje z prawami przyrody - nie potrafił się skłonić do traktowania tej supozycji inaczej niż jako humoreskę wymyœlonš w konwencji absurdu. Żachnšł się, że trzeba było przylecieć na Ziemię, tę naj- bardziej zwariowanš planetę, by zostać zaproszonym do spełnienia toastu szklaneczkš mocnego alkoholu. Oczy- wiœcie mógł odmówić. Nie odmówił. Wyssał piekšcš ciecz aż do dna, jak tego chcieli. Jeszcze raz powtórzył tę wstręt- nš ceremonię, bez ocišgania się. Potem demonstracyjnie uniósł kieliszek w górę, na całš długoœć pęku wici, którymi go obejmował. Dla Rarrry ten wódczany toast był, od poczštku do koń- ca, znanš tylko jemu odpowiedziš na wczeœniejsze i póŸ- niejsze petycje. których szczytowa faza dotyczyła wytępie- nia ludnoœci Afryki poza granicami BRA, z zachowaniem kontynentu w stanie zdatnym do zasiedlenia przez Burów i eksploatacji bogactw. Była to odpowiedŸ diaboliczna, lecz w odczuciach Cyr- kolity usprawiedliwiona moralnie. Ostatnio gnębiła go słaboœć rozterki: nie potrafił się zmusić do rozstrzyg- nięcia losu Ziemi. A był to zarazem problem jego samego - ta więŸ bolesna, która przytrzymywała go w obcym œwie- cie. Potrzebował mocnego uderzenia z zewnštrz. Kiedy wykwintnym koniakiem uchodzšcym tu za coœ wyrafi- nowanie dobrego, spełnił toast sojuszu z jednymi gospo- darzami planety przeciwko innej grupie tubylców - mimo fizycznej odrazy, jakš wzbudził w nim alkohol, poczuł się wewnętrznie oczyszczony, wolny od resztek skrupułów wobec jasnolicej odmiany wyższych wzrostem Ziemian, owych krwiożerczych ludzi miast, co sami siebie uważajš za sól ziemi i pępek œwiata. Był na tyle egoistš, że bez- względnoœć wobec intruzów z Południa wolał oprzeć na własnej krzywdzie niż na ich ludobójczych marzeniach. 5 Pozornie nic się nie działo za szerokš, lekko wypukłš szybš wkomponowanš w pancerz statku, która oddzielała Rarrrę od puszczy, na zielono parujšcej wilgociš. Liœcie ziół, krzewów i lian połyskiwały mokrym przycieniem, pę- kate kropelki na pajęczynie rozcišgniętej poœród dzikiego bananowca wyglšdały jak przydymione perły. Wysoko nad lasem niebo chwilowo rozpogodniało; w dole lepiła się milczšca parnoœć. Gdyby Rƒrrra nie dbał o swój pojazd, bujna roœlinnoœć bardzo szybko wchłonęłaby go w zaborczy gšszcz. Dlatego raz w roku zdalnie włšczał działko ultradŸwiękowe, które omiatało sšsiedztwo, żłobišc wyrwę ogołoconš z wszyst- kiego, co zdšżyło narosnšć. Kilka metrów od obserwacyjnego stanowiska Cyrkolity pleniła się liœciasta zapora, tworzšc niszę wokół gwiazdolo- tu - od ziemi zwartš i harmonijnš jak wklęsło przystrzy- żony szpaler, a wyżej pełnš mrocznych dziur zionšcych wiecznoœciš puszczy. Ucho człowieka daremnie wschłuchiwałoby się w tętno życia lasu ; mogłoby najwyżej uchwycić plaœnięcie zapóŸ- nionej kropli wody, spadajšcej z podniebnych pięter. Rarrra też nie słyszał nic szczególnego. Za to natężył swój najcenniejszy zmysł tak silnie, że aż poczuł w mózgu ucisk półprzewodnikowych płytek krzemowych, których setki tysięcy tworzyły nadawczo-odbiorczy system telepatycznej więzi z niektórymi przejawami zewnętrznego œwiata. Chociaż żaden listek kotary nie został rozchylony tak nieostrożnie. aby to mogło wzbudzić podejrzenie i pod stšpnięciami wytrawnych leœnych szperaczy nie trzasnęła zeschnięta gałšzka, a niczyj szept nie podniósł się o ton za wysoko - głusza otaczajšca kosmiczny pojazd była prze- pojona ludzkim życiem, pełna przemyœleń i troski o przy- szłoœć. Wielkim cieniem skrywała pigmejski obóz- milczš- cy, zatajony, jakiego nigdy dotšd nie oglšdała knieja. W miejscu ani przedtem wytypowanym, ani odpowiednim do tego celu - stanšł pod naporem dramatycznych zdarzeń. Działo się tó po tamtym deszczowym dniu, kiedy Pigme- je klęli na czym œwiat stoi, że owe niezdarne łamagi, nie umiejšce chodzić po lesie, zepsuły im łowy i obraziły pusz- czę wypłaszajšc bawoły, zamiast je zabić na ucztę. Potem patrzyli szeroko otwartymi oczami, jak uzurpatorzy Apa Rarrra nie tylko pili wódkę przed obliczem boskiego to- temu Pigmejów, ale nawet - o zgrozo! - jego samego na- mówili, aby wypił. Zawrzało œwiętym oburzeniem na sto- kach rzecznej doliny. Zdjęci trwogš wobec tak bezczelnego pogwałcenia tabu, leœni ludzie gwarzyli do póŸnego wie- czoru, pełni najgorszych przeczuć. Zły los nie kazał na siebie długo czekać. Tej nocy Rarrra zniknšł jak kamfora. Z nastaniem œwitu, kiedy Afrykanerzy jeszcze spali błogo, murzyńska służba spostrzegła nieobec- noœć Cyrkolity. Biali szefowie podnieœli raban. Nie byli zgodni co do'dalszych swoich poczynań. Po przeanalizowaniu rozmaitych projektów zarzšdzili poszukiwania. Totemiczni synowie Rarrry, wyzuci z piędzi twardej œródleœnej ziemi, która im, ich dziadom i pradziadom owo- cowała błogosławieństwami, bo okreœlała ich miejsce w œwiecie, rangę i sens życia, pozbawieni teraz obcowania twarzš w twarz ze swoim bogiem puszczy, uszczelniania jego namiotu, znoszenia mu w hołdzie najurodziwszych kwiatów i najsmakowitszych owoców - pełnili straż w ukryciu. Z zielonych gšszczy dniem i nocš wpatrzeni w nowe życie polany, wielbili Rarrrę serdecznym œpiewem, œciszonym aby nie rozdrażnić intruzów; przy wiecznym ogniu snuli opowieœci o dobrych czasach puszczy, które znowu nastanš, kiedy ich żywy totem przywróci dawny szczęœliwy ład. Nawykli do podchodów i zasadzek, tropienia leœnej antylopy lub omijania milczkiem legowiska œpišcego lam- parta, umiejšcy wykryć i odczytać wszelki puls życia pusz- czy - Pigmeje, obsadziwszy skalne tarasy poniżej polany, mieli jš ustawicznie na oku. Afrykanerzy byli widoczni i głoœni. Każdej ich czynnoœci towarzyszyło dużo ruchu i przygotowań, krzštania się służby, gromkie wydawanie poleceń. Mali, zwinni obserwatorzy usadowili się wysoko w rozgałęzieniu wielkiego kauczukowca - skšd, niby z myœliwskiej ambony, widzieli jak na dłoni obóz wyprawy, a także wejœcie do namiotu swojego totemu. Dumni z roli opiekunów puszczy - zwiad sprawowali ci młodzieńcy, którzy dawniej pełnili straż honorowš na œcieżkach wiodšcych do Apa Rarrra. Ponadto œcisły grzebień chasz- czy na szczycie skarpy, miejscami jeszcze bardziej zbity kępami wielkich liœci mongongo i wachlarzami paproci - sprzyjał podpatrywaniu całego obejœcia. Nigdy nie brakło tam wielu par oczu skierowanych w przeœwit gołoborza. Dzieci uznały to za œwietnš zabawę i co chwila znosiły starszym sensacje. W tych warunkach żadne wydarzenie w królestwie Rarrry, anektowanym przez najeŸdŸców z Południa, nie mogło ujœć uwagi zepchniętych ku rzece leœnych ludzi. Również tamtej nocy, która po złamaniu tabu trzeŸwo- œci przez Afrykanerów zdawała się w swojej mokrej ciemni skrywać najgorsze wróżby- pigmejskie czaty ani na chwi- lę nie zeszły z ociekajšcych wodš stanowisk. Dzieci już spały. Czuwali tylko odpowiedzialni strażnicy. Uznawszy sytuację za wyjštkowš, Pigmeje wzmocnili warty. Kilku przyczołgało się aż na skraj polany. W blaskach reflektorów, których nie gaszono do œwitu, parowały delikatne mgły. Obóz spał twardym snem. Wtedy zaszło coœ, czego nie pamiętali najstarsi ludzie: Rarrra wysunšł się na deszcz i cichym, elastycznym truchcikiem ruszył przed siebie. Wyminšwszy rozstawione urzšdzenia oraz namioty, zniknšł w gšszczu. W chwilę póŸniej rozbudziła się cała brać pigmejska. W nastroiu konspiracji szeptem radzono co czynić. Wyczulony instynkt dzieci przyrody mówił im nieomyl- nie, że zaszło coœ bardzo ważnego. Nie stawiali sobi‚ zbęd- nych pytań. Wystarczyło, że ich bóg działa sam, niewymu- szenie. On, wcielona mšdroœć puszczy, przecież wie co robi. Należało tylko - wypróbowanš dewizš tych silnych duchem, co w różnych czasach i pod rozmaitym niebem szkodzili tyranom swoim biernym oporem - w niczym nie pomóc gwałcicielom spokoju i praw puszczy. Toteż kiedy nazajutrz Pigmeje stwierdzili słusznoœć domysłów, że bóg lasu wyniósł się bez uprzedzenia kogokolwiek - nie znęciła ich ogromna zapłata, jakš Afrykanerzy oferowali za odszu- kanie go. Biali intruzi dobrze wiedzieli, że w puszczy kongijskiej tylko Pigmej odnajdzie każdy œlad. Jednak i dalsze obietnice nie poskutkowały. Skoro w trzy dni póŸniej zwinięto obóz wyprawy, leœni ludzie rozbili szałasy w gęstwinie otaczajšcej bezkresny szyb, który zdawał się prowadzić aż do œrodka Ziemi. To najdziwniejsze uroczysko nazwali Czeluœciš Rarrry. Dowiedzieli się o nim tamtej pamiętnej nocy, kiedy dwaj tropiciele - Njobo i jego zięć Ekianga, szli po œladach boskiego totemu. Kierujšc się wskazaniami zdeptanych liœci bšdŸ połamanych gałęzi, a jeœli te symptomy zawodziły - węchem, dostrzegli subtelne œwiecenie powietrza. Nie było w tym obrazie ani deszczu, ani mgły. Rozpierzchły blask nie spływał z żadnego kierunku, nie oœwietlał niczego. Poœród żywiołu dżungli otwierał próżnię, która w dół i wgórę zdawała się wyrażać nieskończonoœć. Za dnia Czeluœć Rarrry wyglšdała inaczej. Leciutka, przezroczysta mgiełka wypełniała pionowy walec przest- rzeni, bez dna pod stopami, bez nieba nad głowš. Dojœcia wzbraniało naelektryzowanie gruntu, szybko wzrastajšce blisko krawędzi - tam, gdzie rozpraszał się znajomy œwiat puszczy. Leœni ludzie wiedzieli, że właœnie tu Cyrkolita zakończył wędrówkę, kiedy opuœcił Œwiętš Polanę. Więc i oni po- niechali wiernego stróżowania u jego stóp na tarasach nadrzecznej skarpy. Nie powrócili już na Apa Rarrra- te- raz bezludnš, nikomu nieprzydatnš, zwyczajnš idu w le- sie. Stšd wypromieniowała kultura ich małej społecznoœci - jedynej pigmejskiej grupy, która dzięki posiadaniu totemu odczuwała swojš plemiennš odrębnoœć. Ponieważ nie byli fetyszystami i wagę przywišzywali tylko do treœci sprƒw, lekceważšc formę - nawet nie pomyœleli, jak uczcić miejsce opróżnione przez boga puszczy. Został po nim szałas, ograbiony tylko z ciosów słoniowych - ale ich nie obchodził, gdyż był pusty. Gromadnie otoczyli Czeluœć Rarrry - "dziurę œwiata" tajemniczš i niezrozumiałš, ale serdecznie im bliskš. Tu stanšł nowy obóz. Podczas przygotowań do jego bu- dowy, œcinania żerdzi bambusów, zrywania w pęki liœci mongongo na poszycie dachów - wypłoszona mała anty- lopa płynnymi susami pomknęła wprost na urwisko zwod- niczej, bezdennej przepaœci. Kiedy raptownie zawróciła, dosięgła jš dzida. Przyglšdajšcy się temu Njobo, obyty z wróżebnym tłu- maczeniem wydarzeń leœnego życia, godnie wypišwszy pierœ oznajmił cicho, jak oni wszyscy czynili w tym uœwię- conym ostępie : - Puszcza ofiarowała nam œwieże mięso, zanim roz- biliœmy szałasy. To będzie syty, dobry, bardzo dobry obóz. Wyjštkowo uroczysty ton zabrzmiał w słowach leœnego wygi, znajšcego knieję i jej prawa tak, jak może znać tylko ten kto nigdy nie widział bezdrzewnej przestrzeni doœć rozległej; aby kamienia nie przerzucić ponad niš. Oglšdajšc stawianie obozu, potem okrzepnięcie do jakiej takiej zwyczajnoœci, dniem i nocš okršżanie przez starych i młodych "przegrody z niczego", dodatkowo pod- kreœlonej obwodem elektrycznym - Rarrra snuł swe roz- ważania, od spraw planety odseparowany gwiazdolotem, który każdej chwili mógł go unieœć do swoich. Póki Cyrkolita obcował z Pigmejami - sšdził, że zdoła ` bezpoœrednio poznać ludzkoœć. Dopiero najœcie Burów podważyło to jego przeœwiadczenie. Komputerowy dialog ukazał mu, że większoœć cech zwišzanych z ludzkš psychikš nie posiada analogii u Rarrrów. Spoœród problemów nurtujšcych Ziemian, docierały do przybysza wyłšcznie te, o których Afrykanerzy chcieli go poinformować. Rarrra szybko przejrzał ten kunsztownie spreparowany melanż prawdy i kłamstwa. Nie usiłował zgłębić, czy grupa jasnych Ziemian pragnie przedstawić mu się w gorszym, czy w lepszym œwietle. Za to obchodziło go, do jakiego stopnia odrębna jest psychika ludzi lasu i ludzi miast. Od tego zależała treœć postanowień, które chciał powzišć przed odlotem. W pojęciu Rarrrów, kršg kulturowy jakichkolwiek psy- chozoów trwa wyłšcznie w ich duchowym wnętrzu i wcale nie musi sprawdzać się w działaniu. Jedynym materialnym jego pomnikiem jest informacja dziedziczna. Dlatego kiedy jedna z wypraw odkryła glob pełen znamion cywilizacji wymarłej od milionów lat - uczeni tylko opisali i zanali- zowali te pamištki Rozumu, nie próbujšc odtworzyć władztwa myœli ich budowniczych. Przez długie dziesięciolecia kosmiczny wędrowiec znał jeden odosobniony ziemski krajobraz: puszczę, dzieło na- tury: Pigmej‚ rozumieli jš, wielbili, korzystali z jej dobro- dziejstw. Nie deformowali tutaj niczego, nie wpływali na charakter lasu. Byli jego częœciš, tak samo jak dzikie zwie- rzęta, pszczoły, kwiaty, skały. Cyrkolita właœnie w tym widział prawdziwš ich mšdroœć - tę samš, do której do- szli i jego rodacy. Dopiero przybysze z Południa odsłonili przed nim na barwnych stereoskopowych filmach wielkie metropolie i centra przemysłów, autostrady, wiszšce mosty przerzu- cone nad górami, porty - morskie, lotnicze i komunikacji międzyplanetarnej. Pokazali mu wspaniale wyposażone instytuty naukowe, wykwintne parki, ogrody zoologiczne i botaniczne, komfortowe sanatoria na sztucznych sateli- tach, gdzie leczono terapiš nieważkoœci. Zobaczył rów- nież zbytkowne osiedla bogaczy na wodzie i pod wodš, a w jednym z nich dumę Burskiej Republiki Apartheidu: niedawno ukończone w pobliżu Kapsztadu głębinowe oceanarium o tak olbrzymich basenach, że pływały w nich nawet kaszaloty i większe od nich walenie fiszbinowe, z ryb - rekiny wielorybie, a spoœród głowonogów - kała- marnice dwudziestometrowej długoœci. Burom nie wystarczyło chwalić się własnymi sukcesami. Młody ich kraj zwłaszcza w sztuce nie mógł konkurować z ekstremalnymi kreacJami piękna. Najprzód włšczyli do rodzimej afrykanerskiej historii arcydzieła swych euro- pejskich przodków, zwłaszcza niderlandzkiego i flamandz- kiego baroku, mimochodem dokonujšc tego typu szal- bierstw, że "Polowanie na Iwy" Rubensa przenieœli w swo- im komentarzu na pustynię Kalahari. Jednak i to służyło im ledwie za preludium do ukazania siebie w szczytowej re- prezentacji ludzkoœci. Chcšc zachwycić kosmicznego parlamentariusza, sobie przypisali wszystkie œwiatowe lœnienia piękna - od starożytnoœci po czasy najnowsze. Przedstawiajšc kolekcje Luwru, Ermitażu bšdŸ British Museum - umieszczali je w Burskiej Republice Apart- heidu, zaœ eksponaty anektowali dla burskiej kultury. Cyrkolicie nie zaimponowali. Mimo długich, choć męt- nych tłumaczeń, nie rozumiejšc na czym mogłaby się zasa- dzać wyższoœć białej rasy wœród ludzi oraz wyjštkowoœć Burów w panteonie narodów - Rarrra nie przejšł się twórczoœciš ludzi miast, choć niektóre zaprezentowane dzieła przypadły mu do gustu. Co więcej, nie dostrzegał jakiejkolwiek supremacji ich intelektu nad wiedzš małych mieszkańców puszczy. Natomiast był bezwarunkowo przeœwiadczony o moralnej niższoœci przerafinowanych modnisiów - jak w myœlach nazywał rzeczników kultury zdegenerowanej zbytkiem i nieróbstwem. Rarrra był synem cywilizacji bardzo starej, która milion lat temu przyswoiła sobie taki kunszt rozpracowywania przyrody i takie rozwišzania techniczne, że dalsze wspi- nanie się po tej stromiŸnie musiałoby wywieœć na drogi, o których myœlał ze zgrozš. Wiadomoœci uzyskane od Afrykanerów nasunęły mu wniosek, że ludzie miast dotarli właœnie na ten ryzykowny zakręt, z którego ongiœ Rarrrowie wycofali się w spokoj- noœć natury. Dostrzegł to w symptomach pewnych dzia- łań. Z powodzi statystycznych informacji zapamiętał, że przed stuleciem ludzkš wiedzę pomnażało dwadzieœcia tysięcy uczonych, po siedemdziesięciu latach liczba ich osišgnęła iuż cztery miliony, a do okresu, kiedy to notował, potroiła się jeszcze. Cyrkolici umieli ongiœ temu zapobiec: prócz katastrofalnego wzrostu zapotrzebowania na ener- gię, za taki sam dzwon alarmowy potraktowali nieokiełzna- nš progresję zamówień na wcišż nowe, œciœlejsze, bardziej specjalistyczne pojmowania dynamiki otaczajšcego œwiata. O tym, iż ludzie miast nie sš warci immunitetu nietykal- noœci - Rarrra był już przekonany na tyle, że przestał się wahać, jaki los ma im zgotować. Gnębiło go, co poczšć z Pigmejami - ludŸmi właœciwymi, jak ich nazywał. Wytypowanie odkrytego globu do kolonizacji było szczy- towym marzeniem każdego cyrkolicznego zwiadowcy i zapewniało mu miejsce w historii. Rarrra strawił kawał życia w tej kosmicznej podróży, więc z całego serca rad był otworzyć przed rodakami arenę przyszłej ekspansji. Nie mógł jednak powzišć takiej decyzji za wszelkš cenę. W jego społeczeństwie inspiracjš jakichkolwiek działań była zgodnoœć z etykš, która w filozofii Rarrrów zajmowała pozycję pryncypialnš. Wyłoniona z długiej ewolucji myœli, ich moralnoœć nie zawsze pokrywała się z podstawowymi kryteriami ugruntowanymi wœród ludzi. Ponadto Cyrkolita czuł cišżšcš nad nim odpowiedzialnoœć - tak wielkš, jaka na Ziemi tylko niegdyœ była udziałem samodzierżnych władców głoszšcych, że ze swych czynów zdajš rachunek przed Bogiem i historiš. Rarrrowie pielęg- nowali tradycyjny zwyczaj, iż odkrywca planety miał głos decydujšcy w stanowieniu o jej losie. Nie mógł wprawdzie żšdać skolonizowania globu, jeœli przedsięwzięcie było nieopłacalne, ale mógł go wyłšczyć z planowanej działal- noœci osiedleńczej lub gospodarczej. Choćby go uznano za pomyleńca, szkodnika lub zdrajcę - nikt nie wywarłby nawet presji moralnej, aby zmienił swój werdykt. Wyra- żało się w tym głębokie poszanowanie Cyrkolitów dla zasług jednostki, w prostej linii wypływajšce z ich założeń filozoficznych. Olbrzymia wiedza Rarrrów opierała się na wnikliwej metodyce badań najsubtelniejszych struktur i procesów materii. Osišgali to przy pomocy synchrotronowych roz- ruszników inteligencji, w oparciu o sztucznš hodowlę informacji. Nic więc dziwnego, że ludzkie sukcesy wyda- wały się Cyrkolicie zaledwie niemrawym raczkowaniem. Było to jednak bez znaczenia. Kulturę planetarnš jako takš Rarrrowie oceniali po swojemu, wcal‚ nie według ciężaru gatunkowego naukowych osišgnięć i technicznych dokonań. Bardzo istotne dla -Rarrry, zbadanie stopnia przysto- sowań do naturalnego œrodowiska - niwelowało jaskrawš w ziemskim pojęciu różnicę wiedzy oraz poziomu życia rozwiniętych społeczeństw i koczujšcych pigmejskich gromad. Nie dostrzegał przepaœci pomiędzy wyzwalaniem energii nuklearnej a przenoszeniem goršcego węgielka w żaroodpornych liœciach na miejsce nowego obozu. Drugie kryterium oceny społeczeństwa było wartoœcio- waniem etycznym: dotyczyło pojmowania własnej pozycji w łonie przyrody, a także rozumienia celu i zadań rozkwi- tania na różnych planetach, to tu, to tam, biologicznych soczewek materii rozumiejšcej siebie; istot uprzywilejo- wanych intelektem, w których lustrzanym odbiciu podzi- wia siebie Wszechœwiat, sam siebie odczuwa, spełnia swój byt nieograniczony w continuum czasoprzestrzeni. Takie szerokie ujęcie miało dać wyraz kosmologicznej ideologii badanych istot. Wyjœciowe spojrzenie Rarrry było jednak znacznie skromniejsze: dotyczyło stosunku człowieka do człowieka. Na tym wstępnym progu trudnoœci Afrykanerzy zdyskredytowali siebie, wraz pogršżajšc wszystkie cywi- lizowane narody, których wielkš rodzinę w oczach kosmi- cznego przybysza reprezentowali, odcinajšc się od prymi- tywnych leœnych ludzi. Dla Cyrkolity tak samo oczywista była zbrodniczoœć uœmiercania zwierzšt, jak bombardowania ludzkich sie- dzib. Pigmejskie polowania uważał za zło konieczne, po- dobnie jak łowy lamparta. Te akcje potępiał w czambuł i okreœlał je zapożyczonym od ludzi mianem wojny, która w jego odczuciu wyrażała bezceremonialne niszczenie ży- cia. Pchnięcie do tego celu specjalnie wydoskonalonych metod technicznych uważał za ewolucyJnš degradację pod- stawowych wartoœci. Wszystkich mięsożerców nazywał zbójami z natury, dziedzicznie obcišżonymi. A najwszech- stronniejszym, najbardziej wyrafinowanym drapieżnikiem był człowiek. Tymczasem pojęcia Ziemianina nie traktował jako coœ jednolitego. Nie chodziło mu o sam wyglšd. Gdyby za- równo biali Jak Pigmeje identycznie postępowali w życiu - miałby ich za tych samych gospodarzy planety, na modelu których zaważyły ekologiczne warunki regionu. Różnice sięgały jednak w głšb, w sam mišższ działań okreœlajšcych kulturowy zršb społeczeństwa. Na tej podstawie uważał białych za gatunek - mimo, iż pochodzšcy w prostej linii od Pigmejów - duchowo tak zdegenerowany, że nazwał ich quasi-ludŸmi. Mniej zajmował się problemem Murzy- nów. Wprawdzie i słyszał, i widział na własne oczy, jak bez- względnie sš podporzšdkowani Burom, ale wobec pogardy, jakš okazywali leœnym koczownikom - zaliczał ich do przewrotnego gatunku ludzi miast. Wiedział o nierównoœci panujšcej w ucywilizowanym społeczeństwie Ziemian. Dlatego sšdził, że Murzyni stanowiš tam kastę, przez dzierżców władzy zepchniętš do poœledniejszych robót i posług. U Ÿródeł odrębnoœci ludzi lasu i ludzi miast Rarrra po- strzegał niejednakowe sukcesy w przystosowaniu siebie do œrodowiska. W pojęciu Cyrkolitów, synchronizacja ze œwiatem zewnętrznym stanowiła podstawowy, niezbędny warunek uchronienia się gatunku od generalnej klęski. To jeden z tych kanonów biologicznych, które dotyczš życia na wszystkich piętrach, od wirusa do psychozoa. Pigmeje byli czšstkš puszczy, naturalnš i najzupełniej zro- zumiałš. Nie wyodrębniali się z tła, nie podważali praw rzšdzšcych tš potężnš zielonš krainš. Nie pragnęli tu niczego zmieniać, niczym komenderować. Tak samo jak dla innych mieszkańców lasu - był on ich domem, protek- torem, wychowawcš. Żywił ich, chronił i cieszył. Biegunowo różne stanowisko zajęli roœli jasnoskórzy przybysze z Południa. Rarrra odniósł wrażenie, iż wysilili całš inwencję i umiejętnoœci na bezwzględne odcięcie się od przyrody, która ich stworzyła. Budowali komforto- we siedziby mieszkalne, nieraz o kilkudziesięciu kondygna- cjach - gdzie wszystko urzšdzali wbrew naturze, poczšw- szy od klimatyzacji oraz zimnej i goršcej wody, doprowa- dzanej z odległych miejsc, a kończšc na tysišcu drobiazgów, które wynaturzały ich samych, od podstaw wykoœlawiały prostš, niezafałszowanš radoœć iztnienia Chcšc utrzymać się na tym poziomie, uruchomili gigantyczne przemysły, nieobliczalnie dewastujšc zasoby planety. Zachciewało się im jeszcze więcej : wygodzie życia i złudnym pozorom własnej beztroski podporzšdkowywali trud innych, także rozumnych współmieszkańców globu. Mało tego: najbardziej wpływowa grupa ludzkoœci - za jakš Rarrra uznawał Afrykanerów na podstawie ich wypo- wiedzi - skupiwszy w swym ręku bogactwa. wysokš technikę i strategię uciskania drugich, poczuła się dosta- tecznie groŸna, by słabszych współplemieńców traktować jak rzecz, niszczonš z całš obojętnoœciš skoro tylko prze- stanie być potrzebna właœcicielowi. Wprawdzie Cyrkolita nie znał ukutej gdzie indziej sentencji: ...Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejœć" - ale tu sprawy przebiegały o wiele bardziej drastycznie. Rarrra wiedział, że pacyfi- kacje Bantustanów i slumsów biedoty przycupniętych u podwoi strojnych metropolii, oraz inne przedsięwzięcia eksterminacyjne wobec nie-Burów - bywały codziennym zajęciem policji. Wiedział także, iż siewcy terroru tylko wyczekiwali sposobnej chwili, aby metody zarzšdzania wypracowane w swoim państwie przenieœć poza granice Burskiej Republiki Apartheidu, porazić nimi kontynent, a póŸniej - jeœli się powiedzie - cały ziemski œwiat. Znał te ich apetyty z pierwszego Ÿródła: jego samego znie- ważyli przecież petycjš o wykonanie takiej katowskiej roboty. Na marginesie całej ohydy tej propozycji, której cierpki smak najpełniej mógł odczuć syn cywilizacji nie posiada- jšcej w całej swej historii ani jednej morderczej rozprawy na ojczystej planecie - Rarrra podziwiał przenikliwoœć ludzi. Zastanawiało go, w jaki sposób wyrozumowali, że jego wojna nie miałaby nic wspólnego z armatami ani z gazami bojowymi, z chemiš i bakteriologiš, czy nawet z bombami nuklearnymi. Tworzenie sztabów opracowu- jšcych strategiczne plany, rozdymanie potężnych prze- mysłów zbrojeniowych, wreszcie przymusowa służba wojskowa i wielkie armie-w oczach Rarrry miały posmak fanfaronady. Gdyby on wojował, przebudziłby od podstaw siły i żywioły przyrody; wulkany bluzgałyby lawš i zatru- wały powietrze kłębami gazów, oceany szarpane podwod- nymi wstrzšsami zatapiałyby lšdy, wiry atmosferyczne zdzierałyby glebę i wszystko na niej, aż do litej skały. Tak rozmyœlajšc w gwiazdolocie, Cyrkolita przerzucił głównš uwagę na obóz pigmejski, który i przedtem obser- wował telepatycznš metodš. Dużo się tam wydarzyło od czasu, kiedy leœny zwiad dotarł po œladach totemu na skraj zdumiewajšcej prze- szkody, najdziwniejszej, jakš Pigmej kiedykolwiek napot- kał. Czas płynšł, zmieniały się zwyczaje w tym szczególnym obozie, który nazwali tak jak poprzedni, imieniem boga puszczy. Czuli jego kojšcš obecnoœć, spierajšc się czy stšd wzleciał do nieba, czy też w tej próżni niepojętej mieszka przy nich lœnieniem czystym, takim zwiewnym oddechem puszczy jak duchy ich przodków. Wybudowali mu szałas podobny do ich własnych, tylko solidniejszy i przestron- niejszy, aby wygodnie w nim zamieszkał, kiedy wróci do swoich dzieci i będzie błogosławił las. Deszcze nie ustawały, więc solidnie wypletli dach i czu- wali nad suchoœciš wnętrza. Nie straciły mocy obowišzu- jšcej także inne tabu, zwišzane z istotš totemu, niektóre nawet obostrzono. Wino palmowe i piwo Pigmeje przesta- li pić w ogóle, nawet z dala od œwiętego miejsca. Chcšc mocniej rozkoszować się duchowš bliskoœciš Cyrkolity, złagodzili zakaz mówienia o nim na co dzień. Życie leœnych ludzi upływało w podniosłym nastroju roz- pamiętywania tego, co zaszło w ostatnich miesišcach. Coraz częœciej trafiały się, w obozie rzeczy niezwyczajne, wystšpienia zgoła niespodziane. Raz ktoœ z młodzieży napomknšł, że gdyby znali pismo - wielkie przeżycia, jakie ich nawiedziły, utrwaliliby dla wnuków, prawnuków i pra-pra-pra, aż po kres istnienia puszczy i kres Pigmejów. Tęsknota za słowem pisanym nie zrodziła się dotšd w œwiatku najmniejszych ludzi. Skutecznie opierali się każdej próbie uczenia ich - gdyż w tym, i w innych nowinkach spoza puszczy, widzieli zagrożenie swojego stylu życia. Przecież kochali las ojczysty i rozumieli go, jak nikt inny. Cóż nadto potrzebowali do szczęœcia? Więc i teraz starzy skarcili młodzika, którego dopiero w tym roku zaliczono w poczet dorosłych mężów; Amabosu, zabójca słoni i ba- jarz niezrównany, powiedział szorstko a dobrotliwie - jak to w przedziwny sposób potrafiš Pigmeje: - Na cóż by się zdało nam tutaj, w lesie, umieć. spisy- wać historie dobre i złe na ubitych płachtach kory, na liœ- ciu albo innym nietrwałym materiale? Albo byœmy to po gubili, albo wiatr by rozwiał. ogień strawił, zamoczył deszcz i pobieliła pleœń. Gdybyœmy w sercach nie pielęgno- wali pamięci żywej i wiernej o tym, co się działo za naszych dziadów i dawno przed nimi - jakże ciężko byłoby żyć... Westchnšł głęboko. Tršba molimó zagrała gdzieœ w gš- szczu, bardzo blisko. Z naprzeciwka zawtórował jej œpiew, echem odbijajšc refren pochwały puszczy: "Jeœli ciemnoœć istnieje, ciemnoœć jest dobrem." Amabosu zaczšł opowiadać: - Kiedy chmury zasnuły niebo i nadcišgał pierwszy deszcz a niczego srogiego nie spodziewaliœmy się, nad- szedł Bardzo Zły Wieczór. Biali ludzie z dalekiej krainy, którym Ÿle z oczu patrzyło na dziesięć rzutów dzidš, na- prowadzeni przez swoich murzyńskich przewodników (też nie lepszych, oby ich lampart pożarł!) - butnym kro- kiem, jak gdyby byli u siebie, wmaszerowali na Œwiętš Polanę. Spadły pioruny, zagniewała się puszcza. Zagnie- wała się nie na jeden dzień. Zwierzyna łowna uszła gdzieœ daleko, jak przed zarazš, nasze kobiety przestały rodzić. a drzewa wydawƒć owoce, grzyby pochowały się do ziemi, pszczoły wyniosły się w inne strony... Mówiłby-tak jeszcze długo, ale uderzyło go nadzwyczajne poruszenie w obozie. Grupka chłopców, dla których prze- znaczył tę opowieœć, nagle zapatrzyła się w coœ za jego plecami; któryœ z nich wydał krótki okrzyk, ale œpiesznie zakrył usta dłoniš - jakby w strachu, że pogwałcił należnš ciszę. Dziewczyna niosšca wodę do szałasu upuœciła naczynie z tykwy, rozdziawił… usta i siadła na ziemi, nieruchomo wpatrzona w to samo miejsce, gdzieœ za nim. Amabosu odwrócił się: Pomyœlał, że œni. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, bo Pigmeje nie wierzš w czary. Czeluœć Rarrry zniknęła. Tuż przed nim, gdzie dopiero co zionęła tamta zagadkowa próżnia, nieskończona w górę i i w dół - rosła trawa i niskie zioła. Żadnej przegrody. - Nie, to nie może być prawdš! - Amabosu przetarł oczy, potem przygryzł język. Bajeczny widok trwał. Na polance, doskonale okršgłej, spoczywała wielka szaro- niebieska kula. Nigdy nie słyszał o czymœ takim. Nie miał pojęcia co to jest, komu i do czego służy. Stał jak urzeczony nie œmišc postšpić kroku. Szałas, do którego Pigmeje zaprosili swój totem, nie różnił się niczym od poprzedniego. Tyle tylko, że tkwił w cieniu drzew, niby wielka termitiera. Leœni ludzie œwię- towali jak umieli najwznioœlej radoœć spełnionych wy- roczni serc. Wieczysty zielony matecznik, zawsze hojny i łaskawy dla ludu puszczy - wydał im się teraz jeszcze we- selszy, jeszcze bardziej szczodrobliwy. Z dziecięcš ufno- œciš patrzyli w przyćmione nieczytelne oczy stworzyciela; starali się rozumieć go tak jak wyłšcznie pierwotna mšd- roœć, nie przerafinowana filtrami cywilizacji, jest zdolna wchłaniać sens œwiata. Wierzyli, że kiedy on powrócił, aby zbudzić las do pełni sił - życie potoczy się bardzo szczę- œliwie. Obozem zawładnšł taki nastrój wesela, jakiego nikt nie pamiętał. Plemię synów Rarrry skupiło się wokół swego boga do tego stopnia, że zaniedbywali łowy, a je- dynie rankiem kobiety na krótko rozbiegały się, aby uzbie- rać nieco grzybów. Doroœli i dzieci wydeptywali œcieżki ku gšszczom, gdzie można było znaleŸć najpiękniejsze kwiaty ; inny zwiad odszukiwał wysoko w konarach te storczyki, których mięsiste, fantazyjnie rozwzorowane korony Rarrra dawniej szczególnie upodobał sobie do wysysania nektaru. Znosili mu też soczyste owoce i radowali się myœlš, że pszczoły coraz œmielej polatujš nad obozem. Pierwszy raz od wielu mi‚sięcy zjawił się miodojad. Tylko czekać, kiedy ten mały ptaszek charakterystycznym podfruwywaniem i upartym œwiergotem naprowadzi Pigmejów na pszczele roje, by mieć zasłużony udział w biesiadzie. Znów nadejdš szczęœliwe dni miodobrania i leœny bóg będzie chciwie sš- czył słodki dar kniei, gdy dokuczy mu niepogoda. Tylko Rarrra wiedział, że już wkrótce pożegna Ziemię. Przedtem chciał uzupełnić pewne dane, by zaokršglić swój obraz Planety. Do tego nie wystarczyło mu jednostronne telepatyczne porozumienie z pupilami. Nadto musiał ich nakłonić, aby zwinęli obóz przed startem, kiedy gwiazdo- lot wytworzy własne pole elektrograwitacyjne. Wykorzystujšc doœwiadczenie zdobyte przy łšcznoœci zAfrykanerami, Rarrra dostroił jeden z komputerów do transponowania swoich myœli na ludzki głos. Z mowš Pig- mejów oswoił się na tyle, że choć bezpoœrednio nie rozu- miał słów, potrafił dŸwięki przyporzšdkować poruszeniom warg, wyrazowi oczu, pršdom elektrycznym mózgu - odbie- ranym z dużš wprawš. Sam rozgoœcił się w szałasie, przed którym ustawił aparaturę ze statku. Nie żałował lat spędzonych w puszczy. Ani w czasie krót- szym, ani w jakikolwiek inny sposób nie mógłby zgłębić tego, co rarrrowska filozofia przyrody mieniła nastrojem planety. Ludzi i quasi-ludzi także nie potrafiłby przejrzeć, gdyby kontaktował się z nimi ad hoc i w okolicznoœciach narzuconych im przez siebie. Do raportu, jaki miał złożyć rodakom, właœciwie nie brakowało mu niczego. Od Afrykanerów dostał mnóstwo szczegółowych danych, będšcych swoistym kompendium zarówno historii kultury materialnej Ziemian, jak też właœciwoœci globu, który zamieszkiwali. Jednostronnoœć otrzymanych informacji wcale go nie przerażała. Cywili- zatorzy odsłonili przed nim swoje prawdziwe oblicze pod tymi względami, na podstawie których ocenił wartoœć ga- tunku ludzi miast. Droga dziejowa i wszystkie okolicz- noœci, które uczyniły ich takimi, jakimi sš - mogły być pouczajšce, ale stanowiły oderwane zagadnienie. Trudna przeszłoœć nie rehabilitowałƒ dnia dzisiejszego. Dla Rarr- rów liczyła się u psychozoów jedynie wewnętrzna treœć: duchowe bogactwo i zróżnicowanie chęci. Dialog z przybyszami z Południa dał Cyrkolicie tylko mgliste pojęcie o tych sprawach. Sšdził, że z pomocš komputerów potrafi jedne problemy odtworzyć doœć prze- konujšco, inne zaœ pozostanš w kręgach domysłów i nie- ugruntowanych hipotez. Właœciwoœci klimatu Ziemi, jej topografia, specyfika różnych regionów, rozmieszczenie wód i lšdów - były bardzo ważne dla ekip majšcych tu przybyć. Jednak dopiero ci pionierzy rozproszš niejasno- œci, już w toku przeprowadzanych zmian, brutalnie rujnu- išcych dotychczasowš harmonię w przyrodzie- na rzecz nowego ładu. Rarrra zgromadził ogólne, niepodważalne dowody, że Ziemię można przystosować do życiowych wy- mogów jego pobratymców. Zadanie zwiadowcy nie wykra- czało poza takie stwierdzenie. Informacje, które chciał wysondować od Pigmejów były potrzebne tylko jemu osobiœcie. Leœni ludzie opo- wiadali mu dużo, jeden przez drugiego. Tymczasem kos- miczny goœć znowu uœwiadomił sobie. że jest skazany na wiadomoœci niepewne, często nawet zmyœlone. Wpraw- dzie skłonił ich do anulowania tabu, które zabraniało powiadamiać totem o wszystkim, co się dzieje poza pusz- czš. jakaż mogła być wszakże dokładnoœć relacji o œwiecie, którego sami nie znali - spędziwszy całe życie przy nim, w sanktuarium jego imienia? Rarrra bolał nad tym. Chętnie polatałby teraz tuż nad powierzchniš Ziemi, nad jej kontynentami, wodami i ar- chipelagami wysp. zatrzymywał się w powietrzu oglšdajšc ciekawsze miejsca, tu i tam lšdował zwiedzał krajobrazy niepodobne do tropikalnej kniei, której zielonš twarz przez sto lat brał za portret globu. Wiedział, iż się nie ujawni. Pomarzył więc tylko, że gdyby podjšł taki rekonesans i mógł do woli sycić się oso- bliwoœciami egzotycznej planety - to omijałby Ziemian, ich siedziby i kręgi wzmożonej ich działalnoœci. Ci spoœród nich, których sobie upodobał - ludzie właœciwi, otaczali go teraz. Z ucywilizowanš resztkš nie chciał mieć nic wzpólnego. Tym serdeczniej ujmował się za przyrodš. Jak Achilles woła do Lykaona: - Przyjacielu ! - zadajšc mu cios œmierci, tak Cyrkolita chciał jasno ogarnšć i trzeŸwo sobie uœwiadomić zasięg swojego ponurego dzieła. W powzię- tym programie zniszczenia ostro widział zło, równie ogro- mne jak konieczne. Ten wyrok chciał zpełnić z otwartymi oczami, bez jakichkolwiek samouzprawiedliwień. Tylko w jednym nie postrzegał zła: w zgładzeniu rasy cywilizatorów, którzy zdegradowali się niegodziwoœciami wobec samych siebie. Również nie traktował zagłady quasi- -ludzi w kategoriach kary. Obce było Rarrrom pojęcie wymiaru sprawiedliwoœci: uważali, iż wymuszanie dobra jest także bezprawiem. To upodabniało ich mentalnoœć do Pigmejów, którzy nigdy nie mieli wodzów. W odczuciach Cyrkolity - wygubieni‚ tysięcy, a może nawet milionów gatunków, jedynych i niepowtƒrzalnych, byłoby barbarzyństwem i wobec nauki i wobec harmonii Wszechœwiata. Jego rodacy, gdzie tylko mogli, konsekwen- tnie ocalali od zagłady wszelkie, nawet efemeryczne dzieła niezliczonych prób ewolucji, które ona bšdŸ wytępiła bezpotomnie, bšdŸ z nurtem epok przekształciła w formy pochodne. Do takich zabiegów nie musieli na żadnej pla- necie tworzyć Arki Noego. Z jednej komórki, pobranej z dowolnej częœci ciała, odtwarzali gatunek powielajšc po- trzebnš iloœć egzemplarzy. W wypadku Ziemi - nie rugo- wało to wszakże dramatu przepadnięcia biosfery nawet w sensie odtwórczoœci informacji genetycznej, zresztš wiernej na równi z dziedzicznoœciš naturalnš. Mogły się ostać tylko okruchy wspaniałego zróżnicowania form biologicznych. Pomijajšc trudnoœć zaopiekowania się tak nieprze- liczonym mrowiem Życia - humanitaryzm Rarrrów wymagał, aby proces przetwarzania klimatu Ziemi trwał bardzo krótko. Był to wzglšd na psychozoów - jedyny w natu- rze szczebel organizacji żywej œwiadom swego losu, œwia- dom powszechnoœci œmierci osobników i œmierci gatun- ków. Nie godzi się torturować skazańców. Nie tylko z tej przyczyny fauna i flora Ziemi przyku- wały uwagę kosmicznego zwiadowcy. Nade wszystko ciekawił go œwiat przyrody w jej najszerszym ujęciu, od atomu do galaktyki, od kryształu do białka, poprzez patos , mocy tkwišcych w samej materii - od hoylowskiego pola tworzenia aż po szczyty - po wymiar Życia, rozkwitajšcy realnš wiecznoœciš w puli treœci istnienia. Takie ujęcie œwiata wyrastało z samych korzeni rarrrow- skiej kosmogonii, która - odmiennie od ludzkich przemyœleń - opierała się na estetyce. Filozofia Cyrkolitów miała imponujšcy żywot przeszło miliona lat. Nie rodziła się z kulturowo izolowanych, od- rębnych ognisk myœli, nie wstrzšsnęły niš te wszystkie, dobrze znane na Ziemi, z reguły krótkotrwałe zrywy, unie- sienia i upadki; nikt nie forsował jej przemocš, uniknęła także przeœladowań, gdyż nie mogła służyć władzy bšdŸ zagrażać porzšdkowi przez niš ustanowionemu; nigdy nie wspierała ani dogmatycznej religii, ani arbitralnej polityki - pojęć obcych temu społeczeństwu. Za to przewodziła i nauce i jednostkowemu życiu - w sposób zupełnie naturalny, wynika- jšcy z umysłowoœci Cyrkolitów. W odległych pradziejach u Rarrrów, mieszkańców na- słonecznionych równin-istot jeszcze pierwotnych, a swo bodnych i beztroskich - na czoło wszystkich doznań , starań i uwielbień wysunęło się chłonięcie piękna: W epo- kach swej dojrzałoœci, naznaczonej pismem opartym o al- fabet barw, doskonalonej naukš, rękodziełem, póŸniej technikš - badawczš, przemysłowš, komunikacyjnš, nie stršcali oczarowania pięknem na służebne pozycje luksu- sowego hobby. Przeciwnie, jako zmysł gustu uznali je za naturalny fundament postrzegań, doznań i œwiatopoglšdu. Najpierwsi mędrcy na Cyrkoli, podobnie jak myœliciele Hellady, poszukiwali czegoœ, co byłoby pewnego rodzaju esencjš - arche œwiata. U kolebki europejskiej filozofii rozgorzały spory, z czego powstał œwiat: z wody? ziemi? powietrza? ognia? liczby? Nigdy nie uzyskano zgody, a czasy póŸniejsze odgrodziły się od tych rozważań, spy- chajšc je do lamusa historii myœli; szacownego, ale skost- niałego skarbca. Więcej szczęœcia miał ojciec filozofii Rarrrów. Był nim twórca kosmogonii piękna, postać jak najbardziej auten- tyczna, ale tak porosła legendš, że przypisano mu w cišgu miliona lat wszelkie możliwe i niemożliwe zasługi, nazy- wajšc go po prostu Wielkim - jedyny raz w całej historii Rarrrów, nieskłonnych do panegirycznych egzaltacji. To on za arche œwiata uznał piękno. Potomni nigdy nie zeszli z tej drogi: wyjaœnienie patosu, myœli w patosie wszech- rzeczy odnosili do tej prawdy, rozwijajšc jš twórczo. W uogólnieniu zupełnym, kosmologicznym - Rarr- rowie utożsamiali piękno z różnorodnoœciš. Brzydota po- legałaby na monotonii identycznych obrazów i dokonań, powielajšcych się stale w czasie i w przestrzeni. A tego nie obserwuje się nigdzie. U samej podstawy, w mikrostru- kturach, wieczny ruch burzy każdy obraz w miliardowych częœciach sekundy; fundamentalne prawo przemian nie zanika na żadnym szczeblu : ani kosmicznej wielkoœci, ani skomplikowania biologicznych procesów. Piękno jest więc wyrazem wszystkiego co trwa. Z tak obranej postawy rozkwitła specyfika rarrrowskich gustów - żywych w sztuce w zamiłowaniach, w spojrzeniu na rzeczy i zjawiska. Ich filozofia owocowała kultem piękna - pojmowanego w ten sposób, że pięknem jest każdy przejaw œwiata. Ponieważ niełatwo byłoby wielbić wszystko - szczy- towy zachwyt Cyrkolitów skupiał się na sprawach i obrazach szczególnie osobliwych. A cóż może silniej zaciekawiać i wzruszać niż misterium rodzenia się biosfer, grup i gatunków - taniec najbardziej zawiłych procesów, potem zgiełk głosów, rytm gestów, czarodziejska księga trwań i przemijań przeista- czajšcych się w nowe trwania, jeszcze bardziej zdumiewajšce? Stšd wywodziła się głęboka wrażliwoœć Rarrrów na przyrodę żywš, urzeczenie każdym jej drgnieniem, każ- dym oddechem. Fauna ich ojczyzny była doœć uboga, a flora ograniczała się do karłowatych form ni to mchów, ni po- roztów, albo pękatych kształtów wyrastajšcych jak gšb- czaste naroœla wprost ze skał. Dlatego odkrywanie cudzo- ziemskich gniazd życia dostarczało Cyrkolitom przejmu- jšcych emocji. Nie inaczej też patrzył Rarrra na ziemskie zwierzęta. Podziwiał je wszystkie, od muszek aż po słonia - mocarza zielonej dżungli. Również drobnoustroje do- pełniały egzotycznej urody planety. W soczystej roœlinnej oprawie - ta pyszna bujnoœć eksplodowała takš krasš drgajšcych barw, pulsujšcych zapachów, niespodzianych kształtów, istnień i znaczeń, jakiej Rarrra nigdy przedtem nie widział i nie spodziewał się ujrzeć. Nawet Protachia, ińtensywna dorodnym życiem, musiała się zdać wypłowia- ła w zestawieniu z Ziemiš. Cyrkolita bolał, że nie wchłonšł piękna innych okolic. tak samo ciekawego choćby przez swojš przyrodniczš wyjštkowoœć. Pocieszał się, iż wylšdowanie w puszczy było nadzwyczaj szczęœliwym trafem. Dzięki temu odkrył jedyny na planecie matecznik ludzi właœciwych - wartoœ- ciowego reliktu rasy ongiœ zapewne szeroko rozprzestrze- nionej, która wszędzie indziej, może pod wpływem mniej korzystnego œrodowiska naturalnego zdegenerowała się duchowo. Ponadto, znoœny był dla niego tutejszy klimat. Mało gdzie wytrzymałby w różnych porach dnia i roku bez ska- fandra, którego noszenie wydawało mu się torturš. Nie mógłby przemierzyć oœnieżonej tundry syberyjskiej lub Antarktydy, ani trawersować alpejskich lodowców. Mierziła go sama myœl o zanurzeniu się pod wodę. Nawet Saharę uznałby za zdradzieckš, bo zdarzajš się tam nocne przy- mrozki, których nie wytrzymywał jego zmiennocieplny organizm. Było już za póŸno. by pomieszkać gdzieœ w buszu, na pustyni albo górskim stoku, i dopiero poznawać nowe oto- czenie. Kosmiczny zwiadowca sposobił się do odlotu. W ostatnich tygodniach Pigmeje opowiedzieli mu, co mogli, o faunie innych rejonów. Była to poniekšd sztuka dla sztuki: Cyrkolita słusznie podejrzewał, że w tym buj- nym zwierzyńcu nie brakowało nawet okazów całkiem zmyœlonych. Inne, o których istnieniu wiedział, zostały zmitologizowane. Pigmeje, nie przeczuwajšcy jeszcze żadnej złej odmiany, zaczęli powracać do zwykłego trybu życia. Polowali, łowili ryby, szukali pszczelich rojów, baczšc tylko - podobnie jak w dawnym Apa Rarrra - by nie oddalać się zbytnio. Przynajmniej połowa dorosłych mężczyzn zostawała w o- bozie, a wojownicy czuwali na leœnych œcieżkach. Z tym większym przerażeniem przyjęli nagłe żšdanie boga pusz- czy, aby zabrawszy rodziny i dobytek usunęli się na od- ległoœć trzech rzutów kamieniem - poza obręb strefy niebezpiecznej w chwili startu. Zbliżyła się pora deszczowa. Wtedy uszczelnianie poszy- cia szałasu totemu bywało zadaniem najważniejszym - zawsze, jak tylko sięgała pamięć. Grupa młodzieży przy- niosła naręcza liœci mongongo, intonujšc nieskompliko- wanš pieœń, w której synowie Rarrry wielbili puszczę i jego samego, owej puszczy kwiat nieœmiertelny... Raptownie umilkli, wyczuwajšc nastrój podniecenia w obozie. Kiedy usłyszeli strasznš wieœć, że boski patron ma zaraz odlecieć swoim statkiem - upuœcili wišzki liœci, bezładnie, każdy w miejscu na którym się zatrzymał. Powoli wysunęła się na przód Kamaikan - ta sama którš w pamiętny Bardzo Zły Wieczór zranił w głowe cios sło- niowy, stršcony z daszku szałasu Rarrry. Szeroka blizna aż po œrodek czoła odcinała się jaœniejszym refleksem. Kamaikan kucnęła na trawie tuż przed Rarrrš, błagalnie wpatrujšc się w niego. O krok dalej stanšł jej mšż. młody Ageronge, łucznik nad łucznikami. Nieruchomy, tak samo milczšcy, uosabiał dramatyczne wyczekiwanie. Ludziom wydawało się. że małe, przyćmione oczy Cyrko lity nie wyrażały niczego. A on z serdecznš troskš patrzył ostatni raz na przyjaciół, wœród których spędził stulecie. Rozważał, co ma im jeszcze powiedzieć. Pigmeje zaczęli gromadzić się coraz większymi grupkami, rozprawiajšc nerwowo, ale tak cicho, że łatwiej było ich dy- skusje obserwować aniżeli słyszeć. Dzieci przerwały zwykłe zabawy. Te, które kołysały się na huœtawkach z pnš- czy, zeszły i posmutniałe zbiły się w gromadkę. Psy odtrš- cone przez swych panów rozbiegały się, a kilka przysiadło pod wielkš kulš gwiazdolotu, skomlšc przejmujšco. Tymczasem zapełniał się lilipuci ocieniony placyk przed Rarrrš, powstały z usunięcia poszycia i paru drobniejszych drzewek. Popychali się i gnietli w gęstniejšcym œcisku we- terani życia i myœliwi w kwiecie sprawnoœci, kobiety z dziećmi przy piersi, wyrostki i dziewczęta na wydaniu. Nie zabrakło nawet pełnišcych œwiętš straż młodzieńców, których przywołano. Cyrkolita przewidział, że czeœć dla boga puszczy, uwznio- œlona wzruszeniem i nieszczęœciem rozstania, nie pozwoli Pigmejom na ich zwykłš wylewnoœć ani szczodrš wymowę. Komputerom telepatował myœli, przechwycone ze zgru- powania rosnšcego przy nim w coraz ciaœniejsze półkole. Z rojowiska nie wymówionych modlitewnych pytań, ży- czeń i próœb wyłuskiwał te, na które chciał odpowiedzieć. Rychło pojšł, że górowała nad wszystkim przemożna chęć odlotu ze swoim bogiem. Nie do nieba - bo cóż by tam robili leœni ludzie? - ale w jego puszczę, która przecież musi rosnšć za tamtym nieciekawym, i mdłym niebem, reklamowanym przez białych księży. W tej puszczy nad pusz- czami nigdy nie zachodzi słońce; które on kocha, i nigdy nie pada deszcz, znienawidzony przez niego. A zwierzęta za- wsze wychodzš z gšszczu, na pieczyste dla Pigmejów. Bóg puszczy wyjaœnił swym dzieciom, dobrotliwie a sta- nowczo, że musi odlecieć sam. Tuż przed Rarrrš płonęło ognisko, wplatajšc białawe war- kocze dymu w konary, które obsiedli spóŸnieni. Z przeœwitu polany wokół gwiazdolotu sšczył się blask słonecznego dnia. Koniec Opracowano w maju 1997r.