STEPHEN DEDMAN przemysł turystyczny Nosiła trykoty, ciemne okulary i marynarkę rozpiętą od góry do dołu, i szła takim krokiem, jakby całe miasto do niej należało. Zresztą może należało; wszystko inne na Ziemi było na sprzedaż, więc czemu nie Manhattanland? Poza tym była człowiekiem, przynajmniej z pochodzenia; Zhir mógłby wybrać dla siebie takie drobne ciało, ale nie chodziłby w taki sposób i z pewnością nie wszedłby w ślepy zaułek. Najwyraźniej miała te nogi od trzynastego roku życia. Ciekawiło mnie, ile są warte. Siedmiu bandziorów weszło za nią w zaułek, zanim zdążyłem przejść na drugą stronę ulicy. Po kilku sekundach usłyszałem pierwszy krzyk, a potem trzask czegoś pękającego. Kiedy dotarłem dostatecznie blisko, żeby obejrzeć przedstawienie, kobieta miała na marynarce rozcięcie od noża, a pierwszy bandzior klęczał na czworakach, z zakrwawionymi ustami, wąsami i brodą. Łatwo odgadłem, co się stało: okazał się trochę szybszy, niż się spodziewała, ale zdołała chwycić go za nadgarstek, rozbroić i rzucić twarzą o mur, zanim wyrządził jej poważną krzywdę. Inni już się wycofywali, kiedy odwinęła się i kopnęła pierwszego w żebra; przetoczył się i umknął z zasięgu ciosów, zostawiwszy na pamiątkę swój nóż do cięcia dywanów. Gildia nie płaci im za zgrywanie bohaterów. Gwizdnąłem przeszywająco, a bandyci odwrócili się i zagapili na mnie; chwilę później wtopili się w ciemność tak dokładnie, że nawet ja nie mogłem ich zobaczyć. Ostrożnie ruszyłem alejką i ukłoniłem się w bezpiecznej odległości trzech metrów od kobiety. - Kto ty jesteś, kurwa? - warknęła. - Edgar Allan Poe, do usług szanownej pani... - Nie pierdol. - ...ale może pani nazywać mnie Eddy. Patrzyła na mnie przez chwilę. Chyba lepiej widziała w ciemności ode mnie; prawdopodobnie podczerwień. Gwiezdny napęd Zhirów zabija wszystko większe od pojedynczej komórki; każdy, kto chce odbywać międzyplanetarne podróże, musi wgrać swoją taśmę mózgową do ciała androida. To był najwyraźniej model bojowy. - Nie powinieneś mieć kruka czy czegoś na ramieniu? Co ty tu robisz? - Mieszkam tutaj - odpowiedziałem. - Stanowię jedną z atrakcji; miasto płaci mi za spacerowanie po ulicach, pozowanie turystom do hologramów, pokazywanie drogi, takie rzeczy. A pani? Zaśmiała się. - Nie jestem z miasta. Nowa Genewa. I nie potrzebuję pomocy. - Rzeczywiście, chyba nie. - Więc czemu się wtrąciłeś? - Wiedziałem, że mają przewagę liczebną. - Zerknąłem wymownie na rozcięcie w jej marynarce. - Wielu turystów nie docenia ryzyka. Dokąd pani teraz idzie? Podniosła nóż i schowała do kieszeni. - Gliniarzem też jesteś? Parsknąłem śmiechem. - Różnie mnie nazywano, ale tak nigdy. Pomyślałem tylko, że może przyda się pani przewodnik. Znam miasto równie dobrze jak każdy, męty, śmietankę i wszystko pośrodku, cokolwiek pani sobie życzy. Mogę to pani pokazać. Popatrzyła na mnie tak, jakby rozważała propozycję, ale potem wzruszyła ramionami. - Nie, dzięki. Mam mapę, a moi dziadkowie dawniej tutaj mieszkali. - Niektórych rzeczy nie ma na mapie. - To dobra mapa. - Rzeczy się zmieniają - ostrzegłem ją. - Niektóre muszą ukrywać się przed Zhirami. A do niektórych nie wejdzie pani bez przewodnika, kogoś, kogo znają i komu ufają... - Nie, dzięki - powtórzyła. Wzruszyłem ramionami, odsunąłem się na bok, a potem ruszyłem za nią po Czterdziestej Drugiej Ulicy w dyskretnej - miałem nadzieję - odległości, ale chyba źle oceniłem dystans; po pięćdziesięciu metrach kobieta odwróciła się na pięcie i stanęła przede mną. - Czego ty chcesz?! Mogłem jej powiedzieć, że lubię niskie kobiety, ale nie chciałem skonać w rynsztoku. - Idę do metra. - Czy to nie jest trochę anachroniczne? Wzruszyłem ramionami. - Nie bardziej od pani. Poza tym historia już nikogo nie obchodzi - zresztą Manhattanland to park tematyczny, nie muzeum - a ja właściwie skończyłem pracę. Jedzie pani do Central Parku? - Dlaczego tak myślisz? - Gdzie indziej można pójść, jeśli pani szuka bandytów do pobicia? - To nielegalne czy jak? Znowu parsknąłem śmiechem. - Nie tutaj. Pani jest turystką; dla pani nic nie jest nielegalne. Tylko kosztowne. - Ile by mnie kosztowało, gdybym cię zabiła? Wyszczerzyłem zęby. - Nie jestem tani; jak mówiłem, stanowię jedną z atrakcji. I nie jestem łatwy, chyba że pani ma broń. Nawet nie mrugnęła; oczywiście, że miała broń. Dobrze. - Oczywiście Zhirowie mogliby inaczej potraktować kwestię legalności, gdyby wiedzieli, co pani tutaj robiła... Zignorowała zaczepkę. - I tam są bandyci? W Central Parku? - Jeśli pani wie, gdzie szukać; Central Park jest całkiem spory, ale z przewodnikiem... - Podobno skończyłeś pracę. - Za to pobieram prowizję. Odwróciła się do mnie plecami i przyspieszyła kroku; chociaż taka niska, poruszała się szybko i chyba nie mógłbym jej dogonić, gdyby nie przystanęła, żeby obejrzeć noże w oknie wystawowym. - Czego chcesz? - rzuciła ze znużeniem. - Myślę, że w końcu pani oberwie. - Co to ciebie obchodzi? - Dostaję też prowizję od szpitala i ambulansu. Wyciągnęła rękę, chwyciła mnie za klapy płaszcza i uniosła pół metra nad ziemię. - Wychodzi taniej, niż pozwolić im, żeby obrabowali pani ciało - dodałem spokojnie. - Jest duży popyt na takie organy jak pani. - A jeśli ty też oberwiesz? - Jestem miejscowy, mam immunitet. Coś jak Wergiliusz w "Piekle". Postawiła mnie na ziemi i pokręciła głową. - Chyba nie odczepię się od ciebie. Uśmiechnąłem się. - Dobrze pani zgadła. Rozejrzała się. Na Times Square nie było nikogo oprócz prostytutek, naciągaczy i gapiów. - A gdybym po prostu zatłukła jednego z tych alfonsów? - Za mało odosobnione miejsce na morderstwo, a przekonanie miasta, że to była samoobrona, pewnie kosztowałoby panią parę funtów ciała. Miasto zatrzymuje połowę, rodzina dostaje resztę... przekupienie tych wszystkich świadków kosztowałoby jeszcze więcej. - A w metrze? - Przepraszam, ale nie. Jak pani chce odgrywać Bernie Goetza, trzeba zrobić rezerwację. Zmierzyła mnie wzrokiem, pewnie zastanawiając się, czy mówię poważnie, i powoli zeszła po zabazgranych graffiti schodach do metra. Zatrzymała się przed bramką, spojrzała na swoją kredkartę i rozejrzała się bezradnie. Odkaszlnąłem cicho, a kiedy odwróciła się wyciągając broń, rzuciłem jej żeton do metra. Złapała go dwoma palcami. - Tam na dole od lat nie ma kasjerów - oznajmiłem. - Mogę pani powiedzieć, gdzie się kupuje żetony... Popatrzyła na mnie ze złością, a potem wzruszyła ramionami. - Okay, postawiłeś na swoim. Ile wynosi prowizja? Wagon był pusty oprócz Anioła Stróża o kamiennej twarzy i żebraczki wykaszliwującej sobie płuca. Większość graffiti głosiła: ZHIRY WYNOCHA! - Czy pani dziadkowie zostali obrabowani? - zapytałem. Milczała prawie przez minutę, potem kiwnęła głową. - Ale Zhirowie zabrali ich do Nowej Genewy, gdzie żyli długo i szczęśliwie? - Nie. Moja babka i ojciec wstąpili do Konwencji; dziadka zadźgano na śmierć niedaleko stąd dla kilku dolarów. - Kiedy to było? - 1990. Siedemdziesiąt pięć lat temu... Gwałtownie podwyższyłem domyślną granicę jej wieku. Oczywiście androidy się nie starzeją. - I przyjechała tu pani, żeby ich pomścić? Nie raczyła udzielić odpowiedzi, ale to było oczywiste. Zhirowie mogą nie wierzyć w zemstę lub wendetę, my jednak różnimy się od Zhirów bardziej, niż przypuszczają. Po pierwsze, dzieci Zhirów stanowią prawie dokładne odbicie rodziców, zarówno fizycznie, jak psychicznie, ponieważ Zhirowie przekazują większość swoich wspomnień razem z pozostałym materiałem genetycznym i chyba nie rozumieją, że my tego nie robimy. Babka tej kobiety widocznie okazała się dostatecznie cnotliwa według zhirskich kryteriów, żeby przejść psychoskan i wydostać się z Ziemi, co jednak nie znaczyło, że kobieta siedząca obok mnie jest świętą. Popatrzyła na żebraczkę. - Czy powietrze tutaj jest takie złe? - Przecież nie musi pani oddychać, prawda? Owszem, jest takie złe; nadal używamy tych samych technologii co przed przybyciem Zhirów. - Dlaczego? - Nikt na Ziemi nie robi już żadnych wynalazków. Po co? Zhirowie wynaleźli wszystko przed tysiącami lat, więc znacznie szybciej i trochę taniej jest kupić to od nich, nawet jeśli dyktują wyśrubowane ceny, kiedy mają do czynienia z takimi zboczeńcami jak my. - Nie jest tak źle. - Akurat, cholera. Nie dadzą nam niczego, żebyśmy mogli odlecieć z planety albo użyć tego jako broni przeciwko nim. Nie sprzedadzą nam paralizatorów, nawet dla glin, bo łatwiej zrobić androida odpornego na kule niż na paralizator. Ich technologia energetyczna jest poza wszelkim... - Konwersja jest niebezpieczna. - Ciągle spalamy węgiel, ropę i radioaktywne pierwiastki, które prawie nam się skończyły; nie uwierzy pani, ile energii pochłania samo ogrzewanie ścieków, żeby aligatory nie wyzdychały, a powietrze jest za gęste, żeby opłacało się budować kolektory słoneczne. Jeśli Zhirowie nie chcą nam sprzedać całkowitej konwersji - a proszę mi wierzyć, że kupilibyśmy każdy ich niewypał - na pewno mają jakieś wiekowe przestarzałe techniki, które by nam się przydały. Rozważała to przez chwilę, potem wzruszyła ramionami. - Niestety, na Ziemi niewiele zostało do przehandlowania... - Jakbym nie wiedział. Pozwoliliśmy im za dużo wziąć, kiedy się zjawili, zanim się zorientowaliśmy, że gówno dostaniemy w zamian. Pobrali do sklonowania komórki ze wszystkich naszych zwierząt do swoich ogrodów zoologicznych, ograbili nasze muzea ze wszystkiego, co wydało im się cenne, i skopiowali rzeczy, których nie chcieliśmy sprzedać za ich cenę. Nie zostało nam prawie nic poza przemysłem turystycznym. - I próbujecie nas rabować. - A Zhirowie nas nie obrabowali? - Prychnęła. - Jasne, zabierzemy pani własność przy pierwszej okazji, ale nikt pani nie zmuszał do przyjazdu... - Dlaczego ci faceci weszli za mną w zaułek? - Wiedzieli, że pani chce się zabawić... inaczej nie przyjechałaby pani tutaj... ale nie mieli pewności, o jaką zabawę pani chodzi. Dużo turystów wciąż przyjeżdża tutaj w poszukiwaniu mocnych wrażeń z nadzieją, że Zhirowie nie czytają ich mózgotaśm w drodze do domu... nie czytają, prawda? - Nie przypuszczam. - Nikt z pani znajomych nie był wcześniej na Ziemi? Nie pojechał do Pornolandu, do Gangświata ani do Vegas, ani do żadnego miejsca, za które grozi egzekucja, gdyby Zhirowie się dowiedzieli? - Milczała. - Cholernie pani ryzykuje, jeżeli... - Wszyscy moi znajomi, którzy odwiedzili Ziemię, wrócili cali i zdrowi - powiedziała cicho. - Wiem, że Zhirowie potrafią czytać mózgotaśmy, ale myślę, że nigdy tego nie robią. Może uważają to za brak manier, a może naprawdę wierzą, że jesteśmy do nich podobni, że ktoś, kogo przodkowie przeszli psychoskan, po prostu nie jest zdolny zrobić niczego... no, niczego, co nie spodobałoby się Zhirom. - Mam nadzieję, że pani się nie myli. W każdym razie pewnie zgadli, że pani chce walczyć, ale jak mówiłem, wielu turystów przecenia swoje możliwości, zwłaszcza kiedy polegają na paralizatorach. Ktoś bardzo szybki zdąży załatwić dwóch czy trzech bandziorów, zanim inni go dopadną; tamci zwyczajnie mieli pecha, że pani potrafi walczyć. A paralizator kosztuje na czarnym rynku tyle, co porsche z bakiem pełnym benzyny; warto trochę zaryzykować. Poza tym oni stanowią kolejną atrakcję, na swój sposób; czym byłby Manhattanland bez bandytów? Nawet należą do Gildii Statystów i nie patyczkują się z niezrzeszonymi. Ale proszę się nie łudzić: zabiliby panią bez mrugnięcia okiem. To nasz przystanek. Peron oświetlała tylko jedna mrugająca jarzeniówka; wszystkie pozostałe ukradziono albo przepaliły się i nie zostały wymienione. Zauważyłem Joe Wariata stojącego w mroku - wracał do domu z dziennego nabożeństwa w świątyni Lennona - i próbowałem przemknąć się obok niego, ale zauważył dziewczynę i odwrócił się do mnie. - Alan! Witaj, kolaborancie, miłe spotkanie! - zarechotał. - Ciągle obrabiasz frajerów? Czasami żal mi starego durnia; próbuję mu coś wytłumaczyć, ale on nie potrafi utrzymać gęby na kłódkę dostatecznie długo, żeby mnie wysłuchać. - Wszyscy musimy żyć, Joe. - Taak? A to czemu? - Pewnie, żeby wkurzać Zhirów. Popatrzył na nas i parsknął śmiechem. - Sprytne. Bardzo sprytne. Uważaj tylko, żebyś sam siebie nie przechytrzył. Wzruszyłem ramionami i popędziłem dziewczynę w stronę wyjścia. - Jesteś zdrajcą własnego gatunku, Alan - oświadczył Joe niemal przyjaznym tonem. - Mam żonę i dzieci, Joe. A co twój chłopak robi dla pieniędzy? - Cholerny zdrajca! Splunął mi pod nogi; na szczęście był zbyt gorliwym (i spłukanym) lennonistą, żeby nosić broń, i zbyt wielkim tchórzem, żeby zaatakować mnie gołymi rękami. - Nevermore - odpowiedziałem cicho i szliśmy dalej, ja i dziewczyna, aż znaleźliśmy się na Park Avenue. - Czy tak masz naprawdę na imię? - zapytała miękko. - Alan? - Tak. Kiwnęła głową. - Jestem Lisa. - Cześć. - Naprawdę masz żonę i dzieci? - Aha. Najstarsza, Nikki, jest na Avalonie, a my próbujemy zaoszczędzić tyle, żeby wysłać innych z planety. Bardzo chcielibyśmy do niej pojechać, ale oczywiście nigdy nie pojedziemy... a ona nigdy tutaj nie wróci. Mam tylko nadzieję, że nie wstydzi się rodziców. - Co robi twoja żona? - Simone? Uczy sztuk walki. Dawniej była tancerką, kiedy była młodsza. Pewnie byście się polubiły. W milczeniu przeszliśmy na drugą stronę ulicy. - W jaki sposób zostałeś Edgarem Allanem Poe? - Byłem za niski na King Konga i zbyt owłosiony na Eda Kocha. - Pytam poważnie. - Okay. Jestem do niego wystarczająco podobny, płynnie mówię po angielsku i francusku, czytałem kilka jego opowiadań, jestem mniej więcej w odpowiednim wieku i nie mam uczulenia na koty. Poza tym moja rodzina od dawna robi w show- biznesie, jak rodzina Poego; mój dziadek pracował w Disneylandzie, tym oryginalnym, jeszcze kiedy ludzie tam przychodzili, żeby popatrzeć na androidy. - Uśmiechnąłem się, ale ona nie odpowiedziała mi uśmiechem. Prawdopodobnie w Central Parku działało kiedyś oświetlenie, ale nie za mojego życia. Nie było tam tak niebezpiecznie, jak wyglądało, ale dostatecznie źle, żeby nawet bandyci chodzili w grupach. Lisa weszła tam bez wahania. - Tamten facet wygadywał takie rzeczy... czy naprawdę większość nowojorczyków tak o nas myśli? - Większość Ziemian - odparłem, kiwając głową. - Nienawidzą was jeszcze bardziej niż Zhirów... chociaż na waszym miejscu większość z nas zrobiłaby dokładnie to samo, gdybyśmy mieli szansę. Ktoś nas śledzi. - Tak wiem. Trzech. Jesteś chyba bardzo inteligentny; dlaczego zostałeś na Ziemi? - No, kiedy byłem nastolatkiem, spałem z każdą, która powiedziała "tak" w zrozumiałym języku. I powiedziałem "tak" kilku innym. W większości to były kobiety, ale nie tylko; jeden z nich jest teraz chłopakiem Joego Wariata i to jest prawdziwy powód, że Joe mnie nienawidzi. - Zhiry łączą się w pary na całe życie i postrzegają każde inne zachowanie jako nienaturalne i złe. - Gdybym zgłosił się na psychoskan, dostałbym wyrok śmierci. - A twoja żona...? Wzruszyłem ramionami. Zhirowie nienawidzą kazirodztwa pomiędzy rodzicami a dziećmi jeszcze bardziej niż homoseksualizmu. Niestety, nie znają pojęcia gwałtu, więc skazują dzieci razem z rodzicami. - No więc tak, w większości was nienawidzimy, ale niektórzy z nas rozumieją, że również zależymy od was. Jesteście naszą jedyną nadzieją na... Usłyszałem szelest liści. Nagle jakiś idiota zeskoczył z drzewa i wylądował kilka stóp przed Lisą. Kopnęła go pod brodę, kiedy próbował złapać równowagę; rozciągnął się jak długi w błocie i tak został. Dwaj inni doskoczyli do niej z lewej i prawej strony; złapała pierwszego i rzuciła nim w drugiego. Zanim się pozbierali, poczułem lufę broni głaszczącą mnie po karku. Odchrząknąłem. - Nevermore - wyrecytowałem. Lufa cofnęła się lekko, kiedy pojawił się kolejny bandzior - wysoki co najmniej na dwa metry i zbudowany jak ciężarowiec, ale powolniejszy od pozostałych. Strzelec zaklął cicho. - Ona jest z tobą? - Nie - odparła Lisa i natarła na olbrzyma. Strzelec westchnął i puścił serię w jej głowę. Zrobiłem unik na wypadek rykoszetu. Impet przewrócił ją na ziemię; upadła i przetoczyła się wprawnie. Olbrzym podniósł stopę, żeby ją stratować, a ona wykopała spod niego drugą nogę. Olbrzym runął; Lisa błyskawicznie zerwała się na nogi, a pistolet maszynowy znowu wystrzelił. Niestety, strzelec spudłował i Lisa go dopadła. Nie widziałem, co się stało, ale olbrzym widział; zwymiotował i chwiejnie wycofał się w krzaki. Dwaj pozostali bandyci po prostu zniknęli. W chwilę później Lisa ponownie pojawiła się za moimi plecami. Wyglądała idealnie czysto; pewnie miała beztarciowe ubranie czy coś w tym rodzaju. Podała mi broń, ale pokręciłem głową i trzymałem ręce przy sobie. - Możesz ją sprzedać, na pewno jest coś warta... - Nie, dzięki. Lepiej chodźmy stąd. - Dlaczego? - Strzały. Nikt już tutaj nie przyjdzie, najwyżej gliny. Wzruszyła ramionami, potem rzuciła pistolet maszynowy w krzaki i ruszyła z powrotem w stronę Park Avenue. Poszedłem za nią uważając, żeby na nikogo nie nadepnąć. - Po co za mną łazisz? - zapytała, rozglądając się po ulicy za taksówką. - Za mało ci zapłaciłam? - Co pani teraz zrobi? - Co? - Jeśli dalej chce pani walczyć, znam miejsce, gdzie urządzają walki co wieczór. Broń do wyboru, przyjmują każdego... kto ostatni wyjdzie na własnych nogach, ten zgarnia pulę. Nadal stała tyłem do mnie, ale prawie słyszałem, jak myślała. - Albo, jeśli pani jest zmęczona, mogę panią zabrać na autentyczny film o zabijaniu, do klubu sado-maso albo na walki psów... Prychnęła. - Ja się nie męczę. To miejsce... - Tak? Pojawiła się taksówka i Lisa ją zatrzymała. - Gdzie to jest? - Pani tam nie wejdzie beze mnie. Taksówka zahamowała z rzężeniem kilka metrów dalej. Lisa spojrzała na zegarek i kiwnęła głową. - Okay. Dokąd jedziemy? Taksiarz wysadził nas przed Samobójczą Halą McGuirka. Zaczekałem, aż odjedzie, zanim zaprowadziłem Lisę za róg; nie chciałem, żeby wszyscy poznali to miejsce. Na zewnątrz nie było żadnego szyldu, ale na ścianach klatki schodowej wisiały starożytne fotografie i rozkładówki cycatych gwiazd porno i striptizerek, pozostałość z czasów, kiedy mieścił się tutaj nocny lokal. Bramkarz przy drzwiach przewyższał mnie tylko o pół głowy, ale obwodem klatki piersiowej dorównywał wielu napompowanym silikonem striptizerkom, a jego garnitur w prążki wyglądał tak, jakby potrzebne mu były elektroniczne zamki. Wyciągnął rękę wielkości rękawicy baseballowej, odkaszlnął i zaintonował po włosku: - Porzućcie nadzieję, wy, którzy wchodzicie obok mnie. - Ona jest ze mną, Mike. - Nie z tą bronią - odparł, przechodząc na angielski. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się do Lisy. - On chce pani paralizator. Zawahała się. Broń była warta fortunę, ale Lisa koniecznie chciała wejść do środka; to się rzucało w oczy. Podniosła wzrok na Mike'a i uśmiechnęła się. - Mogę to oddać jemu? Nie cierpię, kiedy mi ufają. Mike popatrzył na mnie lekko zdziwiony, po czym wzruszył ramionami. - No, chyba tak. - Okay. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła paralizator, udający różową plastykową automatyczną dwudziestkę piątkę z laserowym celownikiem; miał nawet wybite logo Chanel. Schowałem go do kieszeni, a Mike odsunął się na bok, otworzył przed Lisą masywne drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Jak tylko mnie wyprzedziła, przyłożyłem jej paralizator do głowy i nacisnąłem spust. Upadła natychmiast, nawet nie zdążyła się zdziwić. Trzymałem promień przy jej głowie dostatecznie długo, żeby całkowicie skasować pamięć - wystarczy niecała minuta - a potem Mike wziął ją na ręce i wniósł do środka. Mózgoskaner, który zbudowaliśmy, pewnie nie przypominał modelu Zhirów - zajmował ponad połowę pokoju, a większość części pochodziła z hurtowni elektronicznego złomu - ale działał. I w przeciwieństwie do Zhirów nie niszczyliśmy oryginałów; wgrałem swoją taśmę w androida ponad rok temu, a to będzie trzeci Simone. Jeden z nich na pewno dotarł już na Avalon do Nikki... chyba że Lisa się myliła i Zhirowie jednak odczytują mózgotaśmy, i niszczą te, które uznają za nieodpowiednie albo zepsute. A może nasze taśmy po prostu nie przeżyły napędu gwiezdnego Zhirów. Dopóki Nikki nie wróci na Ziemię albo nie wyśle nam wiadomości, nie dowiemy się prawdy, więc możemy tylko dalej próbować... Popatrzyłem na Lisę, potem schowałem do kieszeni jej broń i wyszedłem. Czasami żałuję, że nie mogę im tego wytłumaczyć. To nie jest zemsta za porzucenie nas tutaj, to tylko kwestia przetrwania. Oni stanowią naszą jedyną nadzieję. I żaden nie jest niewinny; przywabiamy ich tutaj gwałtem i morderstwem i zawsze dajemy im szansę odwrotu, nie jesteśmy od nich gorsi... Na pewno? Przełożyła Danuta Górska