Mirosław JABŁOŃSKI Opowiadania RYBAK Zaledwie zamknął oczy znużony całym dniem ciężkiej pracy, gdy nagle poczuł mocne pociągnięcie za ramię. Na wszelki wypadek nie podnosił jeszcze powiek, łudząc się, iż owo wyrywające go ze snu szarpnięcie było jedynie przypadkowe. Tym boleśniej odczuł głos ojca, który nie pozostawił mu już cienia nadziei. - Wstawaj, Arpo! Już entropia na nas. Musimy wypływać! Nie poruszył się nawet. Słyszał, jak ojciec zdjął z haków wiosła i wyszedł z chaty na brzeg morza, nad którym stała ich lepianka. Zapragnął uciec dokądś od tego wołającego go głosu, od bezkresnego i bezlitosnego oceanu i równie bezlitosnego tana Kawdoru, który zmuszał ich do pracy ponad siły. Zastanawiał się, czy nie pójść w przeszłość, cofnąć się o dni, tygodnie czy lata, by z dala od tego wszystkiego móc odpocząć i żyć jak człowiek. Wiedział wszakże, że to niemożliwe. Prędzej czy później temporalne wojska tana odnalazłyby go i wtrąciły do czasowej ciemnicy, by liczył w samotności kalorie wzrastającej entropii. Poza tym nie wiedział, jak daleko wstecz musi się udać, by być wreszcie wolny. Wiek? Tysiąclecie? Eon? Skąd mógł mieć pewność, że gdzieś tam, w zamierzchłej dali, nie spotka Pana na Czarnej Górze? Wejście ojca zmąciło mu myśli. Wiedział, że teraz już nieodwołalnie musi wstać, i napawało go to fizycznym wręcz wstrętem. - Arpo?! - powiedział ojciec z żalem i wyrzutem. - Musimy wypłynąć przed wzejściem Światłości. Wiesz przecież... Poderwał się gwałtownie, nie dając ojcu skończyć. Usłyszał w jego głosie nutę litości, której nie znosił u tego twardego, wielkiego mężczyzny. W takich chwilach stokroć bardziej nienawidził tana Kawdoru i stokroć goręcej pragnął jego śmierci. Zaczął się szybko ubierać, pragnąc tym pośpiesznym działaniem zrzucić z siebie resztki senności. Ojciec stał w progu chaty. Bez słowa odczekał, aż syn ubierze się, orzeźwi łykiem zimnej przestrzeni i zagryzie kawałkiem wędzonego długonia. Widząc, że Arpo otarł wierzchem dłoni usta, ruszył przed siebie. Jego szerokie plecy opięte białym, mocnym i szorstkim płótnem wskazywały Arpo drogę niczym gwiazda przewodnia. Arpo znał ścieżkę prowadzącą z ich lepianki nad morze równie dobrze jak własną popękaną i pomarszczoną od pracy i kosmicznej soli dłoń. Mimo to zdawał się na przewodnictwo ojca, przyspieszył więc, gdy jego bielejąca sylwetka zaczynała niknąć w ciemności. Do wzejścia światłości pozostało jeszcze wiele kalorii, ale oni mieli przed sobą długą drogę na łowisko. Wreszcie dobrnęli do brzegu. Wszechświat leżał pod ich stopami spokojny i płaskie, powolne fale przestrzeni leniwie wpełzały na brzeg bez plusku. Arpo odetchnął pełną piersią i czekał, aż ojciec wejdzie do łodzi. Czuł na nogach łagodny, chłodny dotyk przestrzeni. Zawsze w takich chwilach pamięć przywodziła mu przed oczy postać brata, Kara, który zginął przez jej tajemnicę. Westchnął głęboko. Nigdy z ojcem nie rozmawiał na ten temat, była to między nimi niepisana umowa, i zawsze rano, w takiej chwili jak ta, Arpo obiecywał sobie, że już dziś na pewno odważy się i porozmawia o Karze, o przestrzeni i o wielu innych rzeczach. Ale później, gdy byli daleko od brzegu wszechświata i następowała ta wartość entropii, kiedy nie było nic do roboty, bo sieci były już zarzucone i pozostawało tylko czekać lub wypatrywać temporalnych huraganów i tornad - wtedy właśnie milczeli. Tak było zawsze, odkąd Karo stracił swój magnetyzm. Arpo podejrzewał, że ojciec również myśli wtedy o jego bracie, lecz żaden z nich nie odważył się przerwać milczenia. Dzisiaj! - postanowił w duchu Arpo. - Dzisiaj spytam na pewno. Jak zawsze w takiej chwili poczuł przypływ entuzjazmu i pewności siebie. Zapomniał wtedy, że podobnie decydował się uczynić od niezliczonych już wartości entropii. - Mamy dziś dobrą pogodę - przerwał ojciec jego , rozmyślania. Arpo podniósł głowę. Jaśniało, kalorie mijały i dzień był coraz bliżej. Spostrzegł, że ojciec zabiera się do stawiania żagla, więc naparł mocno barkiem na rufę łodzi i zaczął ją spychać na morze. Przestrzeń burzyła się i pieniła wokół jego nóg, gdy drobił w miejscu starając się wymacać stopami najlepszy punkt podparcia. Z daleka słyszał zgrzyt spychanych z piasku łodzi innych rybaków, których, podobnie jak Arpo i jego ojca, dotknęła niełaska tana i w związku z tym musieli wypływać na połów codziennie. Wreszcie i ich łupina, która teraz wydawała się Arpo ciężka jak sam pałac kawdorski, ruszyła z chrzęstem po brzegu, aż podrzucona większą falą spłynęła po niej łagodnie na głębszą przestrzeń i tam zakołysała się niezdarnie. Arpo, który nie zdążył wskoczyć do łodzi i zwisał teraz na rękach kurczowo ściskając deski rufy i steru, ogarnęło przerażenie, gdyż poczuł, jak zimna przestrzeń zalewa go aż po szyję. Był tak przestraszony, iż bał się nawet krzyknąć, by ojciec przyszedł mu z pomocą. Wreszcie podciągnął się i dysząc ciężko z wysiłku i przerażenia zwalił się do środka łodzi. Ojciec skończył wciągać żagiel i czekał, aż wypełni się podmuchem zdolnym ruszyć ich łajbę z miejsca. Żagiel trzepotał sflaczały i Arpo zgnębiony pomyślał, iż przyjdzie im mozolnie wiosłować, aż do chwili, gdy z drętwiejącego bólu przestaną czuć własne ramiona. Nagle z głośnym trzaskiem płótno napięło się i szarpnęło gwałtownie ich stateczek pchając go niezmordowanie przed siebie z nagłym szumem i gwałtownością tak wielką, że spod dziobu łodzi poszły w górę białe bryzgi spienionej przestrzeni. Arpo osunął się na dno łodzi i z wdzięcznością pomyślał o Czarnej Górze. Była siedzibą Wielkiego Tana, ale to na jej właśnie szczycie rodziły się przed świtem korzystne dla rybaków wiatry. Gdyby nie to, Arpo nienawidziłby jej na równi z samym panem na Kawdorze. Ojciec usiadł przy sterze i wpatrując się w ciemność, w której Arpo nie dostrzegał nic, prowadził ich łódź pewną dłonią. Obaj wiedzieli, że jak zwykle bezbłędnie trafią tam, gdzie obfitość długoni była największa. Szyprowie innych łodzi utrzymując taki dystans, by żagle ich ginęły chwilami gdzieś tam, na granicy widoczności, udawali, iż płyną w innym kierunku do chwili, gdy ojciec zarzucał sieć. Wtedy ich kutry zbliżały się i również zaczynały połów w dalszym ciągu utrzymując przyzwoitą odległość, lecz już z reguły mniejszą. Tak było zawsze i wszyscy się już do tego zdążyli przyzwyczaić. Jedynie Arpo zdawało się niekiedy, zwłaszcza gdy był w nie najlepszym humorze, że jest to niesprawiedliwe i że są przez resztę społeczności wykorzystywani. Jednak ani on sam, ani ojciec nigdy nie protestowali i udawali jak tamci, że niczego nie dostrzegają. Świt zbliżał się wielkimi krokami, aż wreszcie przestwór metaprzestrzeni rozbłysnął gwałtownym snopem różnokolorowych iskier tam, skąd po kilku wartościach entropii wytoczyła się oślepiająca kula światłości, niczym przeraźliwie pałający, złoty dysk wznoszący się z dna wszechświata. Powierzchnia przestrzeni upodobniła się wtedy do srebrzystej, niezwykle cienkiej folii, po której z mozołem posuwały się czarne i niezgrabne łodzie rybackie. Wreszcie i one stanęły, żagle zostały spuszczone, a rybacy rozpoczęli na kołyszących się pokładach swych łajb modły do Boga Światłości. Arpo również ściągnął z masztu zwój białego płótna i milcząc usiadł obok ojca przy sterze. Postępowali tak zawsze, choć ojciec nigdy się nie modlił, i Arpo też nie odczuwał tej potrzeby. Milczenie wyznaczało właściwie rytm ich życia. Mogli milczeć na rozmaite tematy, na temat Kara, modłów, tajemnicy przestrzeni, tana Kawdoru i ich własnego pochodzenia. I co dziwne: obaj doskonale wiedzieli, kiedy i o czym ten drugi z nich milczy. Jednego tylko nie wiedzieli, tego mianowicie, w jaki sposób milczą na dany temat, jaki sąd o rzeczy stanowi to milczenie, jakie ma ono zabarwienie emocjonalne? Było bezgłośne i męczące, lecz jednocześnie łączyło ich niewidzialnymi więzami wspólnego porozumienia. Inni mogli o wszystkim rozmawiać - oni mogli o tym samym milczeć. Wreszcie żagle na innych łodziach załopotały srebrną bielą. Łodzie posuwały coraz szybciej, bo wraz z nastaniem dnia sprzyjający im wiatr zaczął się wzmagać, aż z głośnym łopotem wzdętego lugra osiągnęli ten akwen przestrzeni, który choć na pozór niczym nie różnił się od innych, miał im jednak zapewnić obfity połów. Rzucili sieć i, patrząc jak znika pod powierzchnią przestrzeni, liczyli bojki. Nadeszła entropia na odpoczynek: jeszcze tylko ojciec umocował rumpel steru tak, by łódź szła cały czas lewym halsem, a więc w kierunku przeciwnym niż płynący pod nimi prąd podprzestrzenny, który tym samym naganiał im długonie do sieci. Można było odpocząć i siedli obaj na ławkach naprzeciwko siebie, równocześnie sięgnęli po torby z jedzeniem i wykonując te same ruchy z lustrzaną wręcz dokładnością, zaczęli jeść. Spoglądali przy tym na siebie, mrugając od czasu do czasu, i - jak zwykle - milczeli. Arpo czuł narastające zdenerwowanie i nie wiedział, czemu ma je przypisać. W końcu pojął, że to myśl o tym, by ,wreszcie porozmawiać z ojcem, tak jątrzy go i podnieca. Im bliżej był decyzji otwarcia ust nie po to, by wepchnąć do nich kolejny kawałek wędzonej ryby, lecz by zapytać - tym większe czuł napięcie, tym grubszy mur milczenia oddzielał go od ojca, i zdawało mu się nawet, że każdą ginącą kalorią entropii mur grubieje i tężeje z prędkością światła. Już całe parseki dzieliły go od tego starego krzepkiego mężczyzny, którego dostrzegał jakby podwójnie, gdyż równocześnie widział stanowczą, ogorzałą twarz ojca dosłownie o wyciągnięcie ręki i na drugim końcu powierzchni wszechświata. Zwykle w takich chwilach rezygnował odkładając rzecz do następnego dnia i dla spokoju ducha przyrzekał sobie solennie, że ten kolejny dzień będzie już ostatnim. Przełknął kęs pożywienia i spojrzał badawczo na ojca. Po chwili przyłapał się na tym i zawstydzony spuścił wzrok. Zrozumiał, że ojciec wie doskonale i od dawna, czego on, Arpo, pragnie. Usłyszał długie westchnienie i zaraz potem jego głos, niezwykle cichy i łagodny, jak nigdy dotąd. - Chciałeś ze mną rozmawiać, Arpo? Podniósł gwałtownie głowę do góry, by po chwili znów wpatrywać się w deski pokładu. - Tak - wybąkał nieśmiało. - Czego się boisz? - spytał ojciec. - Spójrz na mnie! polecił. Arpo usłuchał i ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że ojciec uśmiecha się. - Chcesz wiedzieć, dlaczego Karo musiał umrzeć i dlaczego tan Kawdoru polecił zniszczyć jego magnetyzm, tak by nawet w przeszłości nie pozostał po twoim bracie najmniejszy ślad? Arpo bez słowa skinął głową. - Powiem ci - westchnął znowu ojciec. - Miałem zamiar zrobić to już dużo wcześniej, wiele megakalorii temu, lecz myślałem, że nie jest to dla ciebie tak ważne. Ale teraz boję się, by twoja ciekawość nie zaprowadziła cię tam, gdzie dotarł Karo, czyli do nicości. Zauważyłem, że i ty często na długo zatapiasz wzrok w nieprzezroczystej kurtynie przestrzeni, starając się przeniknąć poza jej zasłonę. To jakaś fatalna prawidłowość w naszej rodzinie, jakiś zew, przekleństwo, ale i wspólnota krwi, za które to przywary ja ponoszę odpowiedzialność. Ojciec umilkł na moment i zdrętwiały Arpo zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, jaka to groźna tajemnica może ciążyć na ich rodzie, skazując na potępienie ludzi i gniew władcy. Nic nie wydumał, więc czekał z napięciem na dalsze słowa objaśnień; te jednak nie następowały. Ojciec jakby zbierał myśli czy porządkował w pamięci fakty. Z przymkniętymi oczyma przebierał zanurzonymi w chłodnej przestrzeni palcami poddając się łagodnemu kołysaniu fal wszechświata. Tymczasem Arpo niemal zawisnął wzrokiem na jego ustach i trwał w takim skupieniu, jakby z tych warg miał paść wyrok dotyczący życia lub śmierci. W dali, za postacią ojca, dostrzegał resztę niewielkiej flotylli, która również szła lewym halsem w odległości kilku kabli od ich łodzi. - Przed wieloma gigakaloriami entropii żył na Kawdorskim Dworze młody mistrz, który byt jedynym uczonym na zamku ówczesnego tana. Reszta jego kolegów została bądź wypędzona z Czarnej Góry, bądź gniła w jej lochach, gdzie czas stoi w miejscu, a światło krąży wkoło, złapane przez złego władcę w sidła grawitacji, jakiej nawet jego ogromna chyżość nie jest w stanie się oprzeć. W momentach dobrego humoru (naturalnie niezmiernie rzadkich) tan wydobywał swych więźniów i stawiając przed swe oblicze zapytywał, czy zmienili zdanie na najrozmaitsze tematy, jakie jemu wydawały się herezją. Tych, którzy załamali się i odwołali wcześniej głoszone poglądy - skazywał na wygnanie. Resztę niepokornych - ścinał bądź więził nadal, by kiedyś znów wezwać i zapytać, czy trwają w swym uporze? Często tej makabrycznej weryfikacji dokonywał ulubiony gryf władcy, który dziobaniem przypadkowo wybranych osób skazywał je na śmierć. Jak widzisz, Arpo, życie młodego mistrza, który nazywał się Moro, nie było najweselsze. Mając tak srogi przykład przed oczami, jakim były losy innych mędrców, musiał bardzo uważać na to, co robi i czym się zajmuje. Już sam fakt, iż wybrał naukę, by poświęcić jej swe życie, zamiast na przykład wojskowości, sądownictwu czy wreszcie próżniactwu, stawiał go w bardzo niekorzystnym świetle. Tan nienawidził nauki, a mistrzów bał się, bo podejrzewał, iż znają lub poznają kiedyś nie odkryte na razie tajemnice, co pozwoli im obalić jego potęgę. By zapobiec temu fatalnemu przypadkowi - ścinał ich - również przypadkowo i na wyrywki. Przed młodym mistrzem, który żył pod bokiem czy też raczej mocarną pięścią tana, stały dwa niezwykle istotne zadania: jak zachować życie, a zachowawszy je - w jaki sposób prowadzić interesujące go badania, by się na śmierć nie narazić? Czyż trzeba ci mówić, Arpo, że interesowało go właśnie to, co było przez tana i duchowieństwo najsurowiej zakazane - to znaczy badanie wszechświata? Moro maskował się jak mógł. Był dostarczycielem peanów na cześć władcy na wszelkie pałacowe uroczystości, gdyż oprócz innych sztuk posiadał także zdolność posługiwania się mową wiązaną; starał się wyrobić w sobie zamiłowanie do hulanek, polowań i rozpusty; udawał, że jest bezlitosny dla słabszych, bywał przekupny i pochlebczy - a wszystko to czynił w myśl zasady, że cel uświęca środki. Osiągnął jedynie to, że nikt go nie cierpiał, nawet jego przygodni kompani, którzy brzydzili się nim, gdyż podświadomie czuli fałsz jego postępowania. Ludzie światli zaś unikali jego towarzystwa widząc, iż plugawi się on tak bardzo wśród różnorakich mętów w tym jeno celu, by zachować swe nędzne życie. Był więc sam i byłby z tego zadowolony, gdyby nie to, iż bolało go niezrozumienie ludzi, na których opinii mu zależało. Ale to był haracz, jaki trzeba było zapłacić za możliwość poświęcenia się wiedzy! Wreszcie dopiął tego, iż pomimo ścisłego zakazu mógł zajmować się badaniem przestrzeni, zbałamuciwszy tana, że prowadzi doświadczenia nad nową, niezwykłą bronią, której potędze nic się nie oprze! Ojciec umilkł na chwilę. Z odrzuconą w tył głową zdawał się czekać na coś, na jakieś objawienie, które miało nastąpić tylko w jego wyobraźni. - Ojcze, czy to także będzie o Karze? - odważył się przerwać ciszę syn. - Tak, Arpo. Właśnie do tego zmierzam. Arpo spojrzał w górę. Dzień już stał w pełni i Światłość przemierzyła prawie pół drogi po firmamencie metaprzestrzeni. Jeszcze trochę entropii - pomyślał - i trzeba będzie wracać. Przedtem jednak czekało ich mozolne wyciąganie sieci i sortowanie ryb, aż do chwili, gdy po przełomie dnia wiatr zmieni kierunek, by zapędzić ich łodzie na powrót do brzegu wszechświata. - On nie stworzył tej broni, ojcze? - zapytał Arpo, chcąc w ten sposób przyśpieszyć bieg opowieści. - Nie, oczywiście, że nie. To nie było jego celem. Nawet gdyby tak było, to czyż mógłby ją oddać w ręce bezlitosnego i krwawego władcy? Moro zbudował na brzegu przestrzeni niezwykłą konstrukcję, która z wyglądu była tak skomplikowana, iż tylko on sam wiedział, że nie służyła niczemu innemu, tylko wprowadzeniu w błąd tana i duchownych. Nie rozumiejąc nic z udzielanych im przez młodego mistrza wyjaśnień wstydzili się do tego przyznać, więc tylko kiwali w milczeniu głowami i zaświadczali przed satrapą, iż wszystko jest w porządku. Na rozkaz samego tana kapłani poświęcili nawet niezwykłą maszynę, której jedynym dostrzegalnym działaniem było warkliwe i syczące istnienie. A Moro przechytrzywszy w ten sposób owych mecenasów, których pokonał ich własną głupotą i obłudą, zamykał się we wnętrzu szumiącego kolosa i prowadził tam interesujące go badania. Od czasu do czasu urządzał dla władcy i dostojników widowiskowe pokazy działania cudownej, niezwykłej broni. Wtedy brzeg morza stawał się areną niezwykłych, barwnych wybuchów, kolorowe mgły snuły się nad powierzchnią przestrzeni, a czarne pociski przebijając granicę wszechświata znikały w jego głębinach, by stać się potokiem meteorów. Bluzgająca dymem i ogniem maszyna syczała niczym mokry fajerwerk i wyrzucała snopy złotych i liliowych iskier, w których blasku ukontentowany tan odjeżdżał do swego zamku. Trwało to przez wiele wartości entropii i Moro zbliżał się już do końca swojej Teorii Względności Przestrzeni, gdy na rozkaz Inkwizycji został aresztowany i stawiony przed władcę. Wielki Archipolita oskarżał go o oszukiwanie najwyższego majestatu i prowadzenie zakazanych badań. Za zbrodnie owe miał zapłacić głową. Ojciec znów urwał swoją opowieść i zapatrzył się w metaprzestrzenne niebo. Światłość stała w zenicie. - Trzeba wybrać sieć! - powiedział niespodziewanie i powstał szybko z ławki. Arpo opuścił żagiel i obaj zaczęli ciągnąć szorstkie i mokre liny wyłaniające się spod powierzchni przestrzeni. Z początku szło łatwo i kolejne bojki stukając o burtę wpadały do wnętrza łodzi, a potem wysiłek stawał się coraz większy i rósł opór naprężając ich mięśnie do granic wytrzymałości. Trzeszczały ich ramiona i barki. Połów wydawał się obfity. Wreszcie we wspólnym gargantuicznym wysiłku, co im czerwoną chmurę stawił przed oczy, wyciągnęli całą sieć wraz z jej połyskliwą zawartością na pokład i stali chwilę w mokrym szeleście ryb, oddychając ciężko. Arpo, który był bardziej zmęczony niż ojciec, opadł nawet na drgającą, srebrną masę i leżał tak jakiś czas bez ruchu, podczas gdy stary zdejmował wieka z_ beczek. Potem nie odzywając się do siebie zaczęli sortować ryby według wielkości, wyrzucając drobiazg za burtę. Światłość przetoczyła się już na drugą stronę nieba, gdy skończyli pracę. Trwałaby krócej, gdyby nie to, iż ojciec nie wrzucał ryb z rozmachem do beczek, lecz je tam starannie i niemal czule układał. Arpo nie wiedział, czemu ojciec tak postępuje, lecz widząc to od samego zarania wspólnych połowów nie dziwił się już temu. Dawniej był dumny, że sam potrafi załadować pięć beczek, podczas gdy ojciec tylko trzy, ale potem zaczął się i w tym niezrozumiałym postępowaniu starego rybaka dopatrywać jakiejś tajemnicy. Zmierzch nadchodził i w metaprzestrzeni rósł zamęt i niepokój. Wszechświat się burzył, a coraz większe i gwałtowniejsze fale przestrzeni kołysały ich łódź. Był to nieomylny znak, że zbliża się wiatr wschodni, który miał ich na powrót zagnać do domu. Atakujące ich fale, awangarda wiatru, rosły coraz bardziej, aż wreszcie i on sam nadleciał szarpiąc z łopotem żagiel. Maszt zatrzeszczał złowieszczo, wygiął się i wreszcie gdy myśleli już, że pęknie, wyprostował się dumnie. Kuter ruszył gwałtownie. Wracali do brzegu w odwrotnym szyku: teraz Arpo i jego ojciec byli na końcu flotylli. Stary rybak usiadł przy sterze i zadumał się nad czymś, a Arpo wpółleżąc na pokładzie opierał głowę o jego kolana. Łódź kołysała mocno, a wszechświat bulgotał pod nią i szumiał coraz groźniej. Nie trwożyli się tym. Tak było każdego dnia. Fale, które ich teraz popychały do brzegu, zwiększając jeszcze chyżość niewielkiego stateczku, powstawały daleko, tam gdzie rodziły się wiatry, gdzie jeszcze żaden rybak nie wypłynął. Jak zawsze, zanim dopłyną do brzegu, powierzchnia przestrzeni uspokoi się, wygładzi i będzie leniwie łasić się do piaszczystej plaży. - Ojcze, co się stało z Moro? Rybak nie odpowiedział od razu. Wpatrzony w posępniejącą ciemność przed dziobem łodzi zdawał się głuchy i pochłonięty własnymi myślami. Wreszcie rzekł: - A jak sądzisz, Arpo? Co się z nim stało? - On zginął, prawda, ojcze? Stary skinął głową. - Zginął, ale nie tak, jak sądzisz. Nie został ścięty ani uwięziony. Fizycznie żyje nadal, ale dusza w nim umarła. Gdy rzucono go związanego i pobitego przed tronem tana, sądził, że przyszła na niego ostatnia wartość entropii. Tak się jednak nie stało. Duchowni z Wielkim Inkwizytorem na czele zażądali, by im powiedział, co wie. Uczynił tak, łudząc się, że ich przekona. "Żyjemy w pięciowymiarowym kosmosie" - powiedział Moro. - "Umiemy poruszać się wzdłuż czterech jego wektorów. Tylko piąty wymiar, entropia, jest nam nieposłuszny, gdyż starzejemy się nawet wtedy, gdy posuwamy się przeciwnie do osi czasu. Z moich dociekań wynika, że nasz kosmos, nasz świat, nie jest jedynym, raczej jednym z nieskończonej ilości wszechświatów, które w dodatku znajdują się w tym samym miejscu przenikając się wzajemnie. Jak to możliwe? Wyobraźmy sobie punkt materialny - to jest najmniejszy z możliwych wymiarów, nazwałem go wymiarem zerowym, a jego potencjalnych mieszkańców - zerowcami. Z takich punktów można złożyć linię - i mamy wszechświat liniowy, jednowymiarowy z liniowcami wewnątrz, a gdy im ciasno, dodajmy drugi wymiar, niech to będzie szerokość i mamy dwuwymiarowców - powierzchniowców. By i tym nie było ciasno - zaczną się wspinać w górę i mamy już bryłowców. Dodajmy czas - są czasowcy, potem entropie i jesteśmy my. A wszystko to w jednym i tym samym miejscu, w obrębie jednego wszechświata wszechświatów. A co jest ponad nami? Na pewno dalsze wymiary piętrzą się tam niczym schody wysokie i nieskończone". Tak mówił Moro, młody mistrz, i tan zadrżał, gdyż z całej przemowy zrozumiał to jedno, iż po jego komnacie mogą w tej chwili przechadzać się niewidoczni i niedosiężni sześciowymiarowcy. I z tego strachu wielkiego kazał ściąć uczonego. Sprzeciwił się temu, o dziwo, sam Archipolita dowodząc, jakoby ścięcie człowieka otaczanego do tej pory łaskami i zaufaniem mogło wywrzeć złe wrażenie. Skłonił władcę, by skazał Moro na zesłanie i uczynił go rybakiem. W tym postępku objawiła się cała nienawiść mściwego starucha, gdyż chcąc wziąć odwet na bystrym młodziku, który go przez tyle entropii za nos wodził, i rozumiał w lot, iż będzie to dlań największa kara. Bo czymże się teraz jawiły przed jego oczyma te długonie, te dziwnokształtne ryby, które łowimy? Niczym innym, tylko pojazdami kosmicznymi czasowców, poruszających się po swoim wszechświecie, który dla nas jest morzem! Ojciec zamilkł, a Arpo z wrażenia nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie się przemógł i zapytał: - Czy ty znasz Moro? Czy żyje na naszym brzegu? - Tak. I ty go również znasz, bo to ja jestem mistrzem Moro. Arpo zerwał się na równe nogi i niemal natychmiast usiadł z powi'otem. - Ty? - Tak. Temu właśnie zawdzięczasz, że musisz codziennie wypływać we wszechświat, bo ani nienawiść, ani strach tana Kawdoru nie minęły. - A Karo? Co się z nim stało? Rybak westchnął głęboko. Śmierć Kara to moja wina. - Co ty mówisz, ojcze? To niemożliwe. - To pewne. Nie dość dobrze strzegłem swoich zapisków, które udało mi się schować przed zachłanną inkwizycją, a które znalazł mój syn i przeczytał. Zrozumiał i domyślił się, kim jestem. W swym młodzieńczym entuzjazmie nie mógł mi wybaczyć, iż dla zachowania życia wyrzekłem się prawdy. Nie, nie gardził mną, ale i nie szanował. Nie mógł mieszkać pod jednym dachem ze mną i odszedł, by głosić prawdę. On zginął za mnie, rozumiesz? I to jest najstraszniejsze, że poświęcił swoje młode życie, gdy mnie żal moich starych lat! Chciał uratować za mnie mój honor. Gdy zginął z rąk siepaczy kawdorskiego władcy, moja dusza umarła po raz drugi. Zapadło milczenie, powierzchnia przestrzeni uspokajała się. - Czy i ty gardzisz mną, Arpo? Za to, że jestem tchórzem? Arpo nie odezwał się, tylko oparł swoją rękę na dłoni ojca trzymającej ster. W dali przed nimi widać było światła osady. Mirosław P. Jabłoński Sierpem i młotem Klik. Tego dnia Magdzie wszystko leciało z rąk. Przygotowując kolację dla siebie i Marka stłukła dwa talerze, przewróciła świecznik na stole i rozbiła w łazience słoik z jego ulubioną solą kąpielową. Sprzątając skaleczyła się w palec. Jej złość skierowała się na Marka. "Pieprzony jaśnie pan podsekretarz stanu!" - pomyślała ssąc rankę. - "Jak zwykle przyjdzie wykończony, wykąpie się, zje kolację, przeleci mnie spoglądając na zegarek i pogna do żony!" Powód jej złości - jak i zdesperowania - był zupełnie inny. Choć oczywiście miał związek z osobą Marka, jego żoną oraz pracą w Ministerstwie Współpracy z Zagranicą. Przede wszystkim dotyczył zaś Magdy, no i jeszcze czegoś, o czym miała dopiero zamiar Markowi powiedzieć. Posprzątała łazienkę, przykleiła plaster na skaleczenie, złamaną świecę wymieniła na nową. Jak na złość, dzisiaj wypadała trzecia rocznica ich związku. Odkręciła wodę nad wanną. Dzwonek do drzwi odezwał się, kiedy wystrojona sklepowa, ku aplauzowi widowni z playbacku, odgadła hasło: "Komu w drogę, temu czas". Wyłączyła telewizor i poszła otworzyć. Przedpokój wypełnił wielki bukiet niesiony przez Marka. "Magda, pocałuj pana" - przykazała sobie i nadstawiła policzek. - Jakie śliczne - powiedziała szczerze, wąchając trzydzieści trzy róże. - Cudowne. - Jestem skonany - rzekł Marek i powędrował do łazienki. Nie wyglądał na zmęczonego - szczupły, przystojny czterdziestoczterolatek, mógłby mieć 6-7 lat mniej. Lekko siwiał na skroniach, co tylko dodawało mu uroku. Magda skonstatowała, że był raczej w dobrym nastroju; doleciał ją zapach koniaku. Przy kolacji prawie się nie odzywała - nie musiała. Marek gadał jak najęty o skomplikowanej transakcji na trasie Amsterdam-Rosja. Jak zwykle było to niezbyt jasne, gdyż bojąc się oddawać całkiem w jej ręce, starannie unikał szczegółów. "Bez poł litra nie rozbierosz" - pomyślała i przestała słuchać. Sprawa, o której Marek opowiadał w bardzo zawoalowanej formie (a musiał się przed kimś wygadać), wyglądała następująco: Polsko-rosyjska spółka, zawiązana wyłącznie w tym celu, zakupiła w Kanadzie zboże, głównie pszenicę, z przeznaczeniem dla Polski. Fracht wypełnił trzy masowce, które znajdowały się właśnie w drodze do największego portu świata, Rotterdamu. Tam, jako że tak wielkie jednostki nie mogły wpłynąć na Bałtyk przez cieśniny duńskie, zboże miało być przeładowane na mniejsze statki rosyjskie, jednak od tej chwili listy przewozowe stwierdzały, iż ich ładownie wypełnione są holenderską paszą dla zwierząt hodowlanych. Sens operacji był oczywisty - uniknąć wysokich opłat przy wprowadzaniu ładunku na polski obszar celny. Po przejściu cła pasza znów stawała się zbożem, które wiadoma spółka sprzedawała Agencji Rynku Rolnego, jako towar skupiony od rodzimych rolników. Agencja, nawet nie oglądając nabytku, odsprzedawała zboże, za pośrednictwem Ministerstwa Współpracy z Zagranicą - czyli Marka - wygłodniałej Ukrainie lub Białorusi. Korzyść Rosjan polegała na tym, że jeden z ich statków znikał na krótkiej trasie Rotterdam-Gdynia, by pojawić się w jakimś dalekowschodnim porcie; zaś zysk Marka stanowił całkiem spory procent od różnicy pomiędzy opłatami celnymi za paszę a pszenicę. Marek skończył, a Magda zastanawiała się, czy może ma już mu powiedzieć... Rozumiała, że na całej niepojętej przewalance Marek zarobi dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy dolarów: duma aż go rozpierała. Może więc teraz? Najpolityczniej byłoby zrobić to w łóżku - i to przed, a nie po - ale Magda nie miała ochoty na seks. Zdecydowała się. - Cieszę się razem z tobą - powiedziała. - Ja też mam dobrą wiadomość dla nas. Jestem w ciąży... Przypuszczała, jaka może być jego reakcja, a mimo to odczuła zawód i złość. W głupi sposób wierzyła, że może go jednak ucieszy. Marek zesztywniał i z kamienną twarzą dopił wino. - To nie jest dobra nowina - powiedział. - I ty dobrze o tym wiesz. Wiesz, że nie chcę żadnych bachorów! - Tylko nie bachor. To twoje dziecko! - Moje dzieci są w moim domu. - Twoja żona także - Magda opanowała się z trudem. - Leć do jej zimnego tyłka! Proszę bardzo! Niech ona robi ci kolacyjki, kąpiele, masaże oraz niech ci służy za pogotowie seksualne w dzień i w nocy, kiedy tylko zechce ci się podnieść słuchawkę! - Płacę za to! Przez chwilę zastanawiała się, czy nie strzelić go w pysk. Wybrała drwinę, która bardziej raniła. - Jej płacisz jeszcze więcej. I co z tego masz? Na chwilę za panowała cisza, bo ministerialny negocjator zapomniał języka w gębie. - Zawsze grałam fair - powiedziała spokojnie Magda. - To, że mi nie ufasz, to twój problem. Ty zresztą nikomu nie wierzysz. Umówiliśmy się na początku, że nie będę w żaden sposób ingerować w twoje życie. Nie robię tego. Nie dzwonię, nie szantażuję cię, nie urządzam awantur ani scen zazdrości. Nie żądam także, abyś się dla mnie rozwiódł. A wiesz, że mogłabym. Boisz się tego dziecka nie dlatego, że ja mogłabym się zmienić i zapragnąć cię na tatusia na dodatek; ty się lękasz, gdyż sam mógłbyś chcieć z nami zostać, a wtedy twoja dobra, kochana żona zrobiłaby wszystko to, czego ja nie czynię. Zgnoiłaby cię, złamała twoją karierę i puściła z torbami. Jednym słowem - zamieniłaby twoje życie w piekło. Bez pieniędzy i stanowiska nic byś nie znaczył. Tak uważasz, bo tobie, jak powietrze do życia, potrzebne jest uwielbienie młodych ministerialnych sekretarek - cipencji gotowych na wszystko, byle zająć miejsce takich jak ja. Utrzymanek mających nadzieję, iż zostaną kiedyś żonami. - Myślę, że dosyć już powiedziałaś. - Marek wstał od stołu ocierając usta serwetką; rzucił ją pomiędzy świece. - Skoro tak chętnie powołujesz się na naszą umowę, to ci przypomnę, iż był w niej jeszcze jeden punkt: żadnych dzieci! Był? Magda schyliła głowę, ale zaraz ją podniosła. - Marek, ja mam dwadzieścia siedem lat. - W jej głosie zabrzmiała prośba. - Jestem z tobą od czasu seminarium dyplomowego na SGH. Niedługo po moim dyplomie poszedłeś w ministry. Masz żonę, dwoje dzieci, robisz karierę. Ja też muszę pomyśleć o sobie, zanim będzie za późno - nim zostanę czterdziestoletnią samotną babą, trującą się prochami i alkoholem. Zrozum - nie zrezygnuję z tego dziecka. Nic, poza nim, nie chcę od ciebie. - I nic nie dostaniesz! - krzyknął. - Czy zapominasz czyje to mieszkanie, samochód, kto na to wszystko daje forsę? Czy myślisz, że pozwolę sobie uwiązać kamień na szyi? Że przez następnych dwadzieścia lat dam ci się szantażować dzieckiem, którego nie chcę, a które będę musiał utrzymywać? Masz rację - w ministerstwach, i nie tylko tam, pełno jest panienek, które mogę osadzić w tym mieszkaniu. Mam 44 lata; jak myślisz - ile jeszcze takich trzyletnich miodowych okresów mogę mieć w życiu? Góra pięć. I chcę wykorzystać je wszystkie. Albo usuniesz tę ciążę, albo koniec z nami i możesz jutro pakować manatki! Magda przez chwilę bawiła się widelcem, by zająć ręce i nie rozpłakać się. Poza początkowym okresem znajomości nigdy nie miała złudzeń co do uczuć Marka, lecz nie sądziła, że jest aż takim zimnym draniem. - Nie pozbędę się dziecka - powiedziała patrząc w stół, starając się panować nad głosem. - I nie wyprowadzę się stąd. Za te trzy lata darmowej radochy coś mi się od ciebie należy, nie sądzisz? Niczego więcej nie chcę - a przede wszystkim nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy. Brzydzę się szantażem, ale jeżeli spróbujesz mnie ruszyć, to pamiętaj, że wiem o tobie dosyć, by dociekliwy dziennikarz dogrzebał się reszty informacji o twoich machlojkach. A prasę - o co sam walczyłeś, kiedy miałeś jeszcze jakieś ideały - mamy wolną, dzięki czemu taki Urban przemieli cię na śrutę. Będziesz skończony raz na zawsze i nawet może posiedzisz parę lat, czego ci serdecznie życzę. Amen. Podniosła wzrok na Marka i przez chwilę była przerażona - nie wiedziała, czy zaraz ją zamorduje, czy też trafi go apopleksja. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. - Ty... ty... ty... kurwo... ty zdziro... ja cię... ty... Zaczął się nerwowo za czymś rozglądać i pomyślała w panice, że za butelką po winie, by walnąć ją w głowę. Uciekła od stołu, ale Marek złapał swą dyplomatkę, płaszcz i trzasnąwszy drzwiami, zniknął z mieszkania. Magda z płaczem rzuciła się na posłanie. Płakała długo, aż w końcu ze zmęczenia, żalu i jakiejś przygniatającej rozpaczy - chyba jednak kochała tego bydlaka - zasnęła skulona na sarniej skórze przykrywającej łóżko. Obudził ją dzwonek telefonu. Nieprzytomna, nie wiedząc, która godzina, sięgnęła po słuchawkę. - Halo - powiedziała zaspanym, schrypniętym głosem. - Słucham... - To ja, Marek... - Przez chwilę panowała cisza, a ociężała jeszcze od snu Magda nawet się nie zdenerwowała słysząc jego głos. - Wiesz, przepraszam cię... Wczoraj poniosły nas nerwy i myślę, że powinniśmy o tym spokojnie porozmawiać. Nie odpowiedziała, miała pustkę w głowie. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że jego wczorajsze wyjście niczego nie załatwiało do końca, lecz nie sądziła, że Marek zadzwoni tak szybko. - Magda, jesteś tam? - jego głos zdradzał zaniepokojenie. - Odezwij się! - Jestem, jestem... Która godzina? - Co? W pół do dwunastej. Chciałbym, żebyśmy się spotkali o drugiej na obiedzie. Porozmawiamy spokojnie. Dobrze? - Tak... - A więc o czternastej na Starym Mieście, tam gdzie zwykle. Będziesz? - Tak. Kiedy przyszła do Fukiera, kierownik sali zaprowadził ją do stolika. Marek wstał na jej widok. "Mężczyźni także powinni robić sobie makijaż!" - pomyślała z satysfakcją na widok jego bladej, wymizerowanej twarzy. W popielniczce przed nim tlił się papieros. Wyglądał na ciężko chorego człowieka. Najwyraźniej ta noc należała do jego najcięższych, nieprzespanych nocy. Magda, która dwie godziny spędziła najpierw na aerobiku w domowym wykonaniu, potem w kąpieli, a wreszcie dobre czterdzieści minut przed lustrem, wyglądała olśniewająco. To dodało jej teraz pewności siebie. Podała mu rękę i usiadła, starając się być jak najbardziej wyniosła, elegancka i spokojna. Ból obrzmiałych łydek, kwaśność w ustach. Marek zaciągnął się nerwowo. Palił rzadko - to był punkt dla niej. - Ślicznie wyglądasz, Madziu. - Uśmiechnął się blado, z przymusem. - Przykro mi, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie. I nie mów do mnie jak Karwowski do swej żony idiotki. W milczeniu przełknął ripostę. - Gniewasz się? - zapytał inteligentnie niczym bohater "Dynastii". - A jak sądzisz? Kelner podał im karty, przez chwilę ustalali menu, a potem Marek postanowił schwytać byka za rogi. - Przepraszam cię - powiedział. - Jeszcze raz cię przepraszam, ale to było tak niespodziewane... poniosło mnie... Wybaczysz mi? - Położył rękę na jej dłoni. Nie cofnęła swojej, ale nie dała poznać, że ją to w jakikolwiek sposób interesuje. Trochę jednak miękła, dzisiaj, po raz pierwszy od bardzo dawna, Marek zachowywał się jak podczas ich poznania. "On nie jest całkiem zły" - pomyślała i złapała się na tym, że zaczyna go usprawiedliwiać. "Ma nerwową pracę, dużo stresów, wdał się w podejrzane interesy. A tak naprawdę to nie jest mocny człowiek. On się boi; widać zresztą, co zrobiła z niego ta jedna noc". Marek głaskał jej dłoń, rozpraszało ją to, powstrzymywała się, by w żaden sposób nie odpowiedzieć na pieszczotę. Nagle zrozumiała, jak bardzo silnie działa Marek na nią fizycznie i zastanowiła się, czy nie wykorzystuje tego, by ją psychicznie obezwładnić i zdobyć przewagę. "Nie - zdecydowała - nie jest wcale taki słaby. Poza tym znakomicie umie manipulować ludźmi i prowadzić negocjacje". Czując, że pod wpływem widoku jego zmaltretowanej bezsennością twarzy i delikatnej pieszczoty może się rozkleić, gwałtownie cofnęła dłoń. Marek sięgnął po następnego papierosa. Czy gaz pod mlekiem jest wyłączony? Jeżeli zaleje palnik... Wypili aperitif i dopiero przy polewce piwnej z grzankami Marek odezwał się ponownie. - Przemyślałem sobie to wszystko, Magdziu, i chcę ci coś zaproponować. - Zaakcentował mocno "g" w zdrobnieniu imienia (którego nie lubiła), a potem zawiesił głos, czekając na odzew z jej strony. Milczała. Marek westchnął. - Chcę ci powiedzieć, co wymyśliłem, tylko się nie denerwuj. Przyrzeknij mi, że wysłuchasz mnie do końca, a potem razem się zastanowimy. Dobrze? Skinęła głową. - Chciałbym cię prosić - Marek z determinacją położył nacisk na słowie "prosić" - byś zgodziła się zrezygnować teraz z tego dziecka... Magda uśmiechnęła się w duchu nad elegancją sformułowania, które oznaczało po prostu skrobankę. Na dodatek, zabronioną od niedawna przez Sejm Najjaśniejszej Rzplitej. Ale to był właśnie cały Marek. - Zaraz powiem ci, dlaczego. Otóż wczoraj dotknęłaś istotnej sprawy, gdy chodzi o moje małżeństwo - doszedłem do wniosku, iż jest ono fikcją, kosztowną fikcją. Moje dzieci są dorosłe: Maciek jest już na pierwszym roku prawa, Ewa za pół roku zdaje maturę. Kiedy dostanie się na studia, rozwiodę się z Iloną, to postanowione. Najbliższe pół roku będzie więc dla mnie bardzo trudne. Bardzo ważne jest też, by transakcja, o której ci wczoraj mówiłem, doszła do skutku. To nasza przyszłość. Moja, twoja i myślę, iż za jakiś czas także naszego dziecka. Ale teraz to niemożliwe, wierz mi. Ilona pochodzi z adwokackiej rodziny, zjedliby mnie w kaszy, gdyby podczas sprawy rozwodowej dogrzebali się ciebie, ciężarnej. Istotnie byłbym skończony. Mamy z Iloną dom na Sadybie; wolałabyś chyba mieszkać tam niż w bloku, prawda? Zatem oto, co ci proponuję - poddasz się zabiegowi, a ja obiecuję ci, że niedługo będziemy razem. Wiem, że możesz mi nie wierzyć; obietnice faceta przypartego do muru są często niewiele warte, zatem zanim się na to zdecydujesz, przepiszę na ciebie mieszkanie oraz samochód, żebyś miała jakieś zabezpieczenie i rękojmię mojej dobrej woli. I co ty na to? Magda była zszokowana. - Muszę się nad tym zastanowić... - Oczywiście - zgodził się pośpiesznie. - Przemyśl to sobie. Byle to nie trwało zbyt długo - dodał znacząco. Przez chwilę rozważała, czy zabrać się do postawionego przed nią de volailla. Chociaż od rana nic nie jadła, minął jej apetyt. Marek z zajadłością pałaszował polędwicę na grzance. Skądś doleciał odór odpadków. Czy wychodząc wyrzucił śmieci? - Widzisz - powiedział starając się być elegancki z pełnymi ustami - lecę wkrótce do Holandii dopinać swoje sprawy. Moglibyśmy tam pojechać oboje - ty i ja. Przed świętami Amsterdam jest bardzo piękny - pełno tam cudownych kiermaszy, muzyki, mocnego grzanego belgijskiego piwa, choinek i świętych Mikołajów. Śnieg oraz zamarznięte kanały. Cudo. Moglibyśmy pobyć tam z tydzień, do samych świąt, a w międzyczasie w prywatnej klinice załatwilibyśmy naszą sprawę... Magda przymknęła oczy. Cenę już znała, decyzja należała do niej. Tylko czy ona bardziej chciała dziecka, czy Marka? Nie była pewna. W pomieszczeniach terminalu zagranicznego Okęcia panował przedświąteczny ruch. Co prawda, do Wigilii było prawie dwa tygodnie, ale część cudzoziemców pracujących czy załatwiających w Polsce interesy wybierała się już do swych domów na obu półkulach. Mieli wielkie, eleganckie walizy na kółkach i byle jak pozawijane paczki ze sprawunkami. Co chwilę okazywało się, iż wewnątrz tych niepozornych, szarych pakunków znajdują się spowite w błyszczące papiery oraz wstążki świąteczne prezenty. Ruch, gwar, pokrzykiwania podróżnych i melodyjny dźwięk gongu, po którym następowała zapowiedź kolejnego lotu, spowodowały, że Magda czuła się źle. Może były to zresztą pierwsze objawy ciąży? Miała mdłości i bolała ją głowa. Smród przypalonego mleka; jednak wykipiało... Marek zawieruszył się na chwilę, ale nie obchodziło jej to - może lepiej byłoby, gdyby z jakiegoś powodu nie polecieli? Nie potrafiła się zdecydować na przerwanie zapoczątkowanego u Fukiera ciągu wypadków. Popatrzyła na swoje dłonie. Na markizę ze szmaragdu i małych brylancików - "zaręczynowy" pierścionek od Marka. Uśmiechnęła się gorzko w duchu - przyjęła oświadczyny od żonatego jeszcze mężczyzny. Teraz, na lotnisku, czuła się rozdrażniona i zarazem zobojętniała. Coś jej mówiło, że źle zrobiła, zgadzając się na zabieg, ale w tym stanie ducha, kiedy poczęte w jej brzuchu życie stało się towarem i kartą przetargową - straciło na indywidualności. Przestała je lubić albo wmówiła to sobie. "Jeszcze nic się nie stało" - pomyślała. "Jeszcze mogę się wycofać, oddać pierścionek, mieszkanie, samochód. Urodzić dziecko, jego dziecko. I zostać bez środków do życia. Gdzie teraz znajdzie pracę ciężarna kobieta, a później samotna matka? Gdzie będę mieszkać? U koleżanek?..." Przez kilka lat związku z Markiem wszelkie jej dawniejsze znajomości i przyjaźnie bardzo się rozluźniły, jeżeli nie obumarły. Rodzina? Nie, na pewno nie wróci do Mielca. Od ponad dwunastu lat, odkąd ukończyła szkołę podstawową, jedyne jej marzenie - które, jak się jej zdawało, zrealizowała - polegało na wyrwaniu się stamtąd. Najpierw więc było liceum z internatem w Krakowie, u sióstr prezentek, a potem Warszawa - chciała być jak najdalej i w wielkim mieście. Rodzicom zostali jeszcze dwaj bracia i siostra - wszystko małomiasteczkowe typy, zapatrzone w telewizor od obiadu do ostatniego hasła w "Kole fortuny". Osiągnęła to, co zaplanowała. A teraz musi za to zapłacić. Wrócił Marek. - Dowiadywałem się o panujące na Schiphol warunki - nazwę lotniska wymawiał z holenderska, "shiphol", a nie "sziphol", jak to czynili inni, łącznie z lotniskowymi spikerkami. - Wszystko jest w porządku. "Palant!" - stwierdziła. "Musiał iść się pochwalić, że jest o.m.c ministrem i czarować w informacji jakąś dupcię. Nikt inny nie gadałby z nim; tutaj takich, pożal się Boże, VIP-ów mają na pęczki". Nie lubiła latać, zwykle wypijała przed startem dwa porządne drinki, ale dziś ze względu na "dziecko" nie czyniła tego. Idiotyczne, zważywszy, po co leciała do Amsterdamu, ale przecież zawsze istniała szansa, że do tego nie dojdzie. Coraz mniejsza szansa. Denerwowało ją także to, że Marek stał się opiekuńczy i troskliwy - on, który zwykle nie interesował się niczym poza sobą samym. Wreszcie autokar podwiózł ich do samolotu; wysiadając otuliła się w sztuczne popielice - prezent od niego na drugą rocznicę. I nagle, już w samolocie, zaledwie wysłuchawszy dwujęzycznej instrukcji stewardesy, co należy czynić w "wypadku wypadku", usnęła - przywilej ciężarnej. Szybko zapadający zmierzch przydawał andersenowskiego nastroju wąskim uliczkom nad kanałami. Prószył drobny śnieg, taka kaszka, tworząca wokół latarń baśniowe pejzaże Królowej Śniegu. Do Magdy wróciły wspomnienia dzieciństwa i lektury tej baśni - jej autor był neurastenicznym Duńczykiem, ale w Kopenhadze przecież także były kanały. Stawała oczarowana na każdym skrzyżowaniu, na łukowo sklepionych mostkach ponad ciemną wodą, na której unosiły się w ciszy rozświetlone świątecznie zamieszkane barki; dochodził stamtąd gwar rozmów, dźwięki muzyki i szczęk sztućców - i pragnęła wejść na pokład, przystać do tych ludzi i żyć tak na pozór beztrosko z dnia na dzień. Zdawało się jej, że można na zawsze zatrzymać tę urokliwą chwilę, spowitą w ciszę i śnieg. Za dnia Marek znikał gdzieś w swoich sprawach, a ona wysypiała się i leniuchowała w pozostawionym im przez znajomych Marka dwupokojowym mieszkaniu przy Olof Palmeplein 20. Stamtąd, z Amsterdam Nord, jeździli wieczorami do centrum i na czwarty dzień Marek zabrał ją do nocnego lokalu w Czerwonym Amsterdamie. Było to w pobliżu uniwersytetu, przy Singel Gracht. "Yab Yum", ni to klub, ni dyskoteka, z początku spodobał się jej. Wieczór rozpoczął się od tanecznych popisów roznegliżowanych dziewcząt, a zakończyć go miał publiczny stosunek. Kiedy para "aktorów" wyszła na podium i zaczęła obejmować się w takt zmysłowej muzyki, Magda, która pamiętała taką ledwie zasugerowaną scenę z pierwszego "Ojca Chrzestnego", poczuła przyjemne podniecenie. Ale nagle, w trakcie coraz energiczniejszych pieszczot występujących, przypomniała sobie, po co przyjechała do Holandii i co ją czeka już jutro - i zrobiło się jej niedobrze. Przez chwilę walczyła z mdłościami, a potem wstała gwałtownie i trzymając się za brzuch wybiegła do toalety. Kiedy wymiotowała do umywalki, bardziej poczuła niż usłyszała, że ktoś wszedł do środka - kątem oka dostrzegła Marka. Nad wanną cieknie bateria, trzeba wezwać kogoś z administracji. Pomyślała, że zainteresował się jej stanem, ale on nie zważając na nic, jednym szarpnięciem zadarł jej sukienkę, ściągnął figi i wszedł w nią ostro i boleśnie jak nigdy dotąd. Płakała głośno, widząc w lustrze swą przybliżającą się i oddalającą twarz z rozmazaną szminką, uwalanymi ustami i brodą, i kiedy poczuła gorąco wypełniające jej wnętrze, postanowiła, że jego dziecka nie chce za żadne skarby. Nie odezwała się do niego - śniadanie (ona sama nic nie jadła) i część przedpołudnia upłynęły im w absolutnym milczeniu. Odkąd Marek wyprowadził ją wczoraj z klubu bocznym wyjściem na małą uliczkę Spui, nie próbował nawiązać rozmowy. Nie interesowało ją, o czym on myśli, sama zaś z mściwą radością oczekiwała na moment pozbycia się jego dziecka. Teraz traktowała je jak obcy element - jako straż przednią podstępnego wroga, który zakradł się do jej wnętrza potajemnie, by ją rozsadzić od środka i zniszczyć. W nocy spadł świeży śnieg i kiedy jechali do lekarza o nazwisku van Hameln, wszystko było białe. Trotuary i jezdnie już odśnieżono, ale z nieba wciąż sypały się puszyste płatki. Pokój zabiegowy Hamelna również był sterylnie biały. Przez cały czas, kiedy asystentka, chyba pielęgniarka anestezjologiczna, przygotowywała ją do zabiegu, a ginekolog po raz kolejny - i najwyraźniej zupełnie zbędny - przeglądał wyniki zrobionych w Warszawie badań, Magda nie odzywała się. Marek wyszedł do poczekalni, van Hameln mówił do niej po angielsku, ale nie słuchała go. Okryta od szyi po pępek białym prześcieradłem, leżała rozpięta na fotelu ginekologicznym jak w machinie tortur. Pielęgniarka zdezynfekowała skórę na jej przedramieniu i wkłuła się do żyły - Magda słyszała jeszcze cichy szczęk przekładanych narzędzi chirurgicznych i zanim doliczyła głośno do siedmiu, już spała. Śnił się jej ciepły śnieg, olbrzymia gorąca biel, którą była otulona. Było cicho, spokojnie i czuła się bezpiecznie. Stopniowo, skądś z daleka, zaczął dochodzić stłumiony, rytmiczny dźwięk - z każdą chwilą nasilał się i drażnił ją. W pewnym momencie stwierdziła z przerażeniem (choć dlaczego z przerażeniem, tego nie wiedziała), że nie śpi już, że przekroczyła delikatną granicę pomiędzy snem a jawą i coraz wyraźniej czuje swoje ciało. Nadal nie otwierała oczu, mając ciągle nadzieję, iż może uda się jej zanurzyć ponownie w bezpiecznej bieli, ale nie wychodziło. Czuła się coraz bardziej trzeźwa i świadoma - świadoma tego, iż najwyraźniej jedzie dokądś pociągiem. Pociągiem? Przecież przylecieli z Markiem do Holandii samolotem... Nagle przypomniała sobie wszystko aż do momentu, kiedy uśpiono ją w gabinecie van Hamelna w Bosum, małej mieścinie pod Amsterdamem - i podniosła powieki. Zdumienie i oszołomienie najpierw odebrało jej mowę, a potem zachłysnęła się strasznym krzykiem zwierzęcego przerażenia. Siedziała w wielkim i prawie pustym przedziale kolejowym, a za oknem przesuwał się śnieżny pejzaż charakterystyczny dla dalekiego północnego wschodu. Wysokie sosny przykryte białymi czapami śniegu stały murem wzdłuż torów. Magda oglądała to z szeroko otwartymi ustami, nie zdając sobie sprawy, że wciąż krzyczy. To nie był sen - najwyraźniej przemierzała Syberię, bo siermiężność przedziału i zdobiące go rosyjskie napisy nie dopuszczały możliwości, iż znajduje się w środku kanadyjskiej tajgi. Warkot silnika i strzał w gaźnik. To znowu ten pacan, Michalak, uruchamia syrenę. Powinni to na złom zabierać. W przedziale było potwornie gorąco, a mimo to w przeciwległym jego kącie spał ktoś na wpół zagrzebany w stertę futer. Jej ciągły wrzask obudził współtowarzysza podróży, skóry poruszyły się i wychynęła stamtąd skośnooka, czerwona od gorąca i lśniąca od potu szeroka, prostacka twarz. Poniżej niegolonej od kilku dni brody ciało kałmuka skrywał elegancki, lecz wygnieciony i poplamiony niemożliwie garnitur z dobrego materiału, spod którego wyglądała biała, rozchełstana koszula drugiej, albo i trzeciej świeżości. Krawat wyzierał na świat z bocznej kieszeni marynarki. - Ticho, ticho, maleńkaja - powiedział obudzony. - U mienja straszno bolit gaława... Czerwone łapsko sięgnęło po litrową butelkę wódki, w trzech czwartych opróżnioną, stojącą na stoliku pod oknem. Drab wyciągnął zębami korek, wypluł go, wypił gorzałkę do dna, a butelkę rzucił na siedzenie. - Tiszina! - ryknął i strzelił Magdę w twarz tak mocno, że uderzywszy głową o ścianę przedziału doznała chwilowego zamroczenia. - Słuszaj, barysznia! Ty tiepier moja rabynja, znaczit - poddana. Marek, moj drug, podarił tiebia mnie. Ty dołżna diełat, czto ja skażu. I wsio. Mówił dziwaczną mieszaniną rosyjskich i polskich słów, czymś w rodzaju wschodniego anglo-pidginu, ale Magda i bez tego zrozumiała swoją sytuację. Została współczesną niewolnicą jakiegoś pioniera przekształceń własnościowych rosyjskiej gospodarki, czyli biznesmena. Czyli oszusta i spekulanta na międzynarodową skalę. Mimo szoku, a w przeciwieństwie do mdłych filmowych bohaterek lubiących w podobnie nie sprzyjających sytuacjach stawiać się, protestować i ciągnąć wilka za ogon, momentalnie położyła uszy po sobie. Na protesty i stawianie się przyjdzie czas później. Jeżeli w ogóle przyjdzie. - Dokąd... kuda my jediem? - zapytała ssąc krew z rozbitej wargi. - Nu, tiepier ty możesz znat`... - W Zamorskij Kraj. Znajesz, gdie eto? Pokręciła głową. Sybirak roześmiał się hałaśliwie. Widok jej zdefasonowanej twarzy podniecił go; przesiadł się, rozpiął rozporek i wtłoczył swoim łapskiem jej rękę do spodni. Magda zagryzła usta ze wstrętu. - No, gdie Ussuryjsk i Władywostok znajesz? Tam budiesz żyt` i rabotat` w burdelu. Wsio budiet` charaszo. No, diełaj, diełaj... Po chwili, kiedy jęczała pod nim na siedzeniu miarowo kiwającego się przedziału, poznała, "kak budiet charaszo"! Wyszła na drewniany ganek przed domem, rozłożyła szeroko ramiona i głęboko zaczerpnęła powietrza. Nie było już tak mroźne i miało inny zapach. "Idzie wiosna" - pomyślała. "Wiosna, wiosna..." Podskoczyła parę razy w miejscu, napawając się rześkością poranka, cudownym powietrzem i przyrodą. Z pobliskiej sosny spadła śnieżna czapa z gałęzi poruszonej przez wiewiórkę. Magda wypatrzyła ją, ugniotła kulę i rzuciła w zwierzątko. Nie trafiła, a wiewiórka przeskoczyła na sąsiednie drzewo. Załomotała winda, trzasnęły stalowe drzwi szybu, aż się wstrząsnęła; kolorowe błyski przed oczami. Wiosna. Słońce próbowało nieśmiało roztopić zwisające z okapu sople i kilka kropel wody spadło na deski stopni. Magda zeszła z ganku, zapadając się w walonkach w chrupiący, wilgotny śnieg. Ubrana w wełniane rajstopy, spódnicę z wojskowego sukna, półkożuszek i chustkę na głowie, nie odczuwała zimna. Obeszła swoje włości. Wewnątrz budynku wszczął się poranny ruch. Jego postawienie (jak i swą pozycję burdelmamy) wywalczyła latem półtora roku temu na regularnie odwiedzającym ją generale Gromosławskim, dowódcy portu wojennego we Władywostoku, Dziewczęta budziły się do życia - każda we własnym, czystym pokoju, który nie służył przyjmowaniu klientów, a był czymś w rodzaju stancji. Magda przeniosła tu swe doświadczenia z pobytu u krakowskich prezentek - było niebogato, lecz schludnie i wygodnie. Prywatne pokoje mieściły się na poddaszu, podobnie jak jej dwuizbowy "apartament" z wielką łazienką i osobną toaletą. "Pokoje gościnne" znajdowały się na pierwszym piętrze, każdy z łazienką, a parter zajmował jeden duży salon i kilka mniejszych gabinetów, gdzie goście mogli rozmawiać o interesach, grać w karty, pić wódkę i złorzeczyć na swój los. W wykopanej za pomocą ciężkiego wojskowego sprzętu i wymurowanej z czerwonej cegły piwnicy mieściła się kuchnia, jadalnia dziewcząt, pralnia, suszarnia i ni to bania, czyli łaźnia, ni sauna, gdzie często odbywały się pijacko- erotyczne orgie, skrywane obłokami białej pary. Ale początek jej pobytu w Kraju Zamorskim nie zapowiadał wcale, iż Magda zrobi tak oszałamiającą, godną zazdrości, karierę. Kiedy wielokrotnie zgwałcona i poturbowana przez Aloszę, jej pociągowego pana i władcę, stanęła na progu swego miejsca przeznaczenia, była przerażona i psychicznie zmaltretowana. Zastanawiała się nad samobójstwem. Brudna, rozczochrana i wymęczona, bardziej wyglądała na żebrzącą w Polsce Rumunkę niż na godną pożądania warszawską ślicznotkę. Burdel, w którym miało jej być "charaszo", przeraziłby ją, gdyby wtedy cokolwiek jeszcze mogło zrobić na niej wrażenie - był to stojący w lesie olbrzymi, drewniany i wilgotny barak, gdzie pilśniowe przepierzenia dzieliły od siebie klitki, będące miejscem życia i uprawiania miłości przez niedomyte, prostackie dziewuchy o grubych nogach i wielkich zadach. Nie było bieżącej wody, a nocniki wychlustywano przez okna. Szefowa tego przybytku rozkoszy ważyła dobre sto dwadzieścia kilo, za to nie posiadała ani jednego zęba. Za najdrobniejszy przejaw niesubordynacji, albo i bez powodu, miała zwyczaj rozdawać kułaki, zdolne powalić wołu. Dziewczyny chodziły więc wiecznie posiniaczone, a szefowa śmiała się bezzębnie, że będą miały większe powodzenie, bo to podnieca mężczyzn. Tym, którzy korzystali z ich usług, nie potrzeba było dodatkowych podniet albo sami lubili nakłaść panienkom po gębie. Przyjeżdżali uaz-ami, ładami-niva lub nawet konno - przeważnie w mundurach różnych rodzajów wojsk czy służb leśnych. Cywile załatwiali z nimi ciemne interesy, tyczące nielegalnego wyrębu drzew, kupna broni, pojazdów, sprzedaży walut... Po czym standardowo upijali się i zgodnie kończyli pracowitą noc na niedźwiedzich igraszkach z córkami dalekiego rosyjskiego wschodu. Cały barak trząsł się wtedy i trzeszczał, a Magdzie zdawało się, iż znajduje się w oborze pełnej buhajów i krów - taki obraz przywodziły jej przed oczy dochodzące zza cienkich ścianek rzężenia i stękania. Że też te bydlaki z trzeciego piętra nie wyprowadzą swego psa! Szczeka, kundel, i szczeka! Wtedy, najczęściej sama obsługując jakiegoś charczącego kochanka, postanawiała się zabić. Kiedy klient szczęśliwie usypiał, płakała z bezsilności. Nie mogła spać, stała się lękliwa, schudła, wyglądała nieatrakcyjnie. Często w nocy słyszała płacz i chlipanie z innych klitek, ale z nikim nie rozmawiała. Robiła wszystko jak automat, starając się odebrać jak najmniejszą porcję bólu od szefowej, "koleżanek" i klientów. Dziewczęta także były przeciwko niej; jej milczenie brały za okazywanie wyższości oraz pogardy. Po pół roku coś się zmieniło i zaprzyjaźniła się z sąsiadką zza ściany. Historia Nadi była banalna niczym wyjęta z dziewiętnastowiecznej powieści - pochodziła spod Moskwy, tam poznała chłopaka odbywającego służbę wojskową. Przyjechała na Daleki Wschód jako narzeczona, ale chłopak porzucił ją dla innej, gdy była w ciąży. Ponieważ jedyna jej życiowa ambicja polegała na byciu żoną, przeto umiała tylko prać, gotować i sprzątać. No, i jeszcze to, co potrafi każda kobieta, nawet jeżeli tego nie lubi. Nadja nie znalazła żadnej pracy, więc najpierw próbowała sprzedawać się na własną rękę, ale zgarnęła ją milicja. Usłużny starszina, nie mogący w jelcynowskiej dobie związać końca z końcem, oddał Nadję Matuszce Duszeńce, co dziewczyna bardzo sobie chwaliła. Kiedy urodziła dziecko, zabrano je dokądś - i ten kłopot także został rozwiązany przez Mateczkę. Kontakt z Nadją, która niby to była wolna, ale nie miała dokąd odejść, zmienił wiele w nastawieniu Magdy. Po okresie biernego poddania się losowi zrozumiała, że ma o co walczyć i powinna spróbować wyrwać się z przeklętego miejsca. Nie wiedziała jeszcze, jak tego dokonać, ale najpierw musiała wyzwolić się z syndromu niewolnika czy oświęcimskiego muzułmana. Musiała poczuć chęć do życia, a potem do walki. Zaczęła od tego, że przestała się zaniedbywać - jeszcze bez określonego celu, wyłącznie dla siebie samej, bo przecież nic tak nie podnosi dobrego samopoczucia kobiety jak przekonanie o własnej atrakcyjności. Przestała się głodzić, co robiła bezwiednie, z braku chęci do życia, i w niezwykle spartańskich warunkach zaczęła dbać o higienę i wygląd. Za pomocą babcinych sposobów dokonywała cudów, usiłując stworzyć na swej wymizerowanej twarzy wieczorowy makijaż. Deszczówka czy woda z roztopionego śniegu nadawała jej włosom połysk lepszy niż Ultra Doux przyprawiony produktem warszawskich wodociągów. Po pewnym czasie współlokatorki - czy to wiedzione instynktem, czy też z chęci rywalizacji - poczęły robić to samo. I wtedy właśnie zdarzył się cud - w mało ekskluzywnym miejscu, dobrym dla drobnych kanciarzy i sfrustrowanych, obarczonych licznymi rodzinami sierżantów intendentury, pojawił się generał major Piotr Wasiljewicz Gromosławskij - jak to określa rosyjskie porzekadło: "umytyj, pobrytyj i lekko podpityj". Oblewał nielegalny interes z kilkoma Japończykami, zdającymi się dla kontrastu do swych filigranowych kobiet cenić swojską krzepę dziewuch Matuszki Duszeńki. Wybór pijanego Gromosławskiego padł na Magdę i wtedy zrozumiała, że ma przed sobą szansę, na którą czekała. Dała więc z siebie wszystko, co umiała w ars amandi, starając się, by jej kunszt dotarł doń pomimo wypitej wódki. Przez dwa tygodnie po tej nocy myślała, że jej wysiłki spełzły na niczym, i znów poczuła się załamana, gdy nagle generał major pojawił się ponownie - tym razem incognito, w cywilu. Nie wiedziała, że sprowadziła go z powrotem nie tyle jej wyszukana gra miłosna, której istotnie niemal nie pamiętał, ile wiadomość, że jest Polką. Jak wielu Rosjan, jednocześnie pogardzał Polakami i podziwiał ich; Polska, niczym tania dziwka przystrojona w świecidełka, budziła w nim tyleż pogardy, co i pożądania. I właśnie dostał taką w ręce - mógł robić wszystko, co chciał z tą dumną Poleczką, mógł ją poniżać, traktować jak ścierkę - ale im usilniej się starał to robić, tym bardziej go pociągała. W końcu nawet powiedział jej to. Magda dobrze mówiła po rosyjsku, uczyła się języka na studiach, i stopniowo zaczęli rozmawiać o wielu innych sprawach. Ich wzajemny stosunek zmienił się. Nadal on, ruskij gienierał, przyjeżdżał upodlać tę małą Polkę za Rodinu, za Stalinu, ale nie był ani taki chamski, ani brutalny, jak na początku. Zjawiał się coraz częściej; Magda była już tylko jego dziewczyną, co spowodowało, że niechęć pozostałych panienek do niej odżyła z dawną mocą. Ale teraz Magda czuła się silna i miała plan. Jako "niewolnica", osoba bez paszportu oddawała się w zasadzie wyłącznie za podłe utrzymanie - postanowiła zatem zmienić ten stan mniemając, że pieniądze mogłyby być niezwykle użyteczne w realizacji pomysłu. Przypuściła zatem atak na Gromosławskiego, opowiadając mu z taką swadą o amsterdamskich i hamburskich przybytkach rozkoszy, jakby całe dotychczasowe życie spędziła w burdelach. Następnym jej krokiem było podsunięcie Pieti myśli, że Magda mogłaby zorganizować bardzo przyjemną chatkę-kopulatkę, gdyby tylko miała możliwość spróbować swych sił. Po niejakim czasie Matuszka Duszeńka zniknęła jakby ją diabeł porwał, a Magda została ustanowiona szefową leśnego domu publicznego. Do pomocy przydano jej dwóch Afgańców - Jurę i Tadżyka Mustafę, pseudo Nóż. Ci dwaj błyskawicznie zaprowadzili porządek wśród buntującej się załogi - część dziewcząt w trymiga znalazła się za bramą, kilka innych zostało przekwalifikowanych na kucharki, pomywaczki czy sprzątaczki. Vacaty Jura z Nożem zapełnili szczupłymi, zgrabnymi panienkami o pociągającej, wyzywającej urodzie, nadanej ich twarzom przez nieco wystające, mongolskie kości policzkowe i lekko skośne oczy - wynik krzyżówki ras zachodzącej od pokoleń w wielonarodowym państwie, byłej szczęśliwej rodzinie stu nacji. W tym momencie kwestia budowy nowego obiektu stała się formalnością. Pomiędzy wiosną a jesienią drugiego roku pobytu Magdy w Zamorskim Kraju stanął w nowym miejscu, pobudowany siłami wojska, przestronny, choć i przytulny pensjonat, z którego gościny korzystali obecnie oficerowie i cywilni notable. Dochodził ją zapach gazu, mleko musiało zalać palnik. Teraz Magda dysponowała pełnią władzy oraz pieniędzmi. Nadal nie istniała wobec miejscowego prawa, formalnie w ogóle jej nie było, ale rosła jej fortuna, znajomości i wpływy. Nie sypiała z nikim oprócz Gromosławskiego i... Jury oraz Noża, o czym Piotr Wasiliewicz nie wiedział. Wyjątkowo, na jego prośbę i za jego zgodą, spędzała noc z takim czy innym poleconym przez niego klientem, ale było dla niej oczywiste, iż nadal musi być z generałem na jak najlepszej stopie. Jego interesy były jej interesami. Ponieważ Gromosławskij odmówił jej załatwienia dokumentów, zwróciła się z tym do "swoich chłopców". Jura zdobył czysty blankiet dowodu osobistego, a Nóż zawiózł ją do Ussuryjska do fotografa. Po ponad półtorarocznej przerwie widok miasta i normalnych ludzi uświadomił jej, jak wiele zmarnowano jej życia i jak bardzo ją upodlono. Rozpłakała się głośno, po babsku. Mazała się z pół godziny, a zakłopotany Nóż nie wiedział, co począć. Przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało od momentu przebudzenia w wagonie kolei transsyberyjskiej i kto jest tego przyczyną. Marek. Pragnienie zemsty było jedyną rzeczą - teraz to sobie uświadomiła - która trzymała ją przy życiu i zmuszała do działania. Przestała chlipać, otarła łzy i poprawiła makijaż. Przyjęła od Noża wyjętą spod siedzenia nivy butelkę wódki i pociągnęła dwa łyki. Poczuła się lepiej. Odkąd w ten sam sposób weszła w posiadanie prawa jazdy, zaczęła sama wyprawiać się po zakupy, których nie mogła zlecić "chłopcom". Gromosławskij wściekł się, gdy się o tym dowiedział, ale złość szybko mu przeszła. Zaczął tylko rzadziej bywać w pensjonacie, więc Magda - chcąc uśpić podejrzenia co do swej lojalności - tym skwapliwiej pilnowała regulowania z nim rachunków, a nawet często dokładała pieniądze z własnej puli, żeby tylko Pietia był zadowolony. Nie zdradzając się jeszcze z niczym przed "chłopcami", napisała do Mielca, do jednego z braci. Nie wdając się w szczegóły poprosiła o przysłanie na poste restante trzech zaproszeń do Polski - dla Jury, Noża i Galiny Pietrownej, jak się teraz nazywała. Nie miała dawno wiadomości z domu, czy mama nie chora? Liczyła, że rodzina przyzwyczajona do długich okresów jej milczenia, spełni to życzenie. Z niecierpliwością czekała na odpowiedź, bo zaczynało brakować jej czasu, a przede wszystkim cierpliwości. Bała się, że w ostatniej chwili coś może pokrzyżować jej plan i najgorsze chciała mieć już za sobą. Żyła teraz w ciągłym napięciu. Nóż, którego była bardziej pewna, miał za duże pieniądze załatwić paszport na nazwisko Pietrownej, co - o dziwo - okazało się niezwykle trudne. Jego znajomy komendant milicji był większym tchórzem niż chciwcem. Magda znała, oczywiście, tego człowieka, ale wolała sama nie zajmować się tą sprawą. Przedstawiciele rosyjskiej władzy byli nieobliczalni, bała się ich i nie była pewna, czy gdyby dowiedział się, że ona jest Galiną Pietrowną na fałszywych papierach - nie zamknąłby jej do tiurmy. Miała wrażenie, iż stosunki komendanta i Gromosławskiego nie są najlepsze, więc wolała nie ryzykować ani nie sprawdzać na własnej skórze z jakiego powodu. Co do samego Piotra Wasiljewicza, to sądziła, iż niemożliwością jest, by nie wiedział, czy chociaż nie domyślał się, może nie tyle jej planów, ile przynajmniej chęci powrotu do Polski. Zdawało się jej, że generał-major w nic nie ingerując sprzyja tym zamiarom mając nadzieję, iż po cichu pozbędzie się jej, coraz bardziej kłopotliwej, i nigdy więcej o niej nie usłyszy. Nóż zdobył duński paszport pijanego marynarza - liczyło się to, że pochodził z kraju o bezwizowym ruchu do Polski i że matros nazywał się Bo Johanson. Imię mogło być tyleż męskie, co kobiece - przykładem choćby aktorka Bo Derek. Zamiana zdjęcia to już była prosta sprawa. Od tej pory pozostało jedynie czekać na odpowiedź z domu. Jej zaproszenie dla niejakiej Galiny Pietrowny nie było już do niczego potrzebne, ale pozostawała kwestia Jury oraz Noża. Czas oczekiwania Magda skracała sobie przygotowaniami do realizacji ostatniej fazy planu - odwiedzała często port wypatrując polskich statków handlowych. Niestety, na skutek ogólnej światowej recesji i załamania handlu z Rosją nie było takich prawie wcale. Wreszcie wywiedziała się o polskiej bazie-przetwórni, poddawanej jakiemuś pobieżnemu remontowi przed rejsem do kraju. Statek wracał z ładowniami pełnymi ryb, których nikt nie chciał kupić, jako że połowy na Oceanie Spokojnym przestały się opłacać. Naprawa dotyczyła silnika jednostki, w związku z czym nie odbywała się w doku, i cała załoga, czternaście osób, mieszkała na statku. Kapitan, Tadeusz ...cki, nie wydawał się z początku zainteresowany zabraniem pasażerów - pięknej Polki, porzuconej żony obywatela duńskiego, ani dwóch jej "przyjaciół", jednak zgodził się rozważyć tę kwestię i przyjął zaproszenie do odwiedzenia, wraz częścią załogi, pensjonatu pani Johanson. Magda była przekonana, że Stary podbija po prostu cenę. Okoliczności zdawały się jej sprzyjać i Magda była tym faktem tyleż ucieszona, co i chora ze strachu, by wszystko nie wzięło w łeb w ostatnim, najważniejszym momencie. Obawiała się jakiegoś głupiego przypadku z gatunku tych, które krzyżują najwspanialsze filmowe intrygi związane z napadami na banki czy pocztowe furgony pełne worków pieniędzy. Nie mogła w nocy spać i niepokoiła się brakiem listu z Polski. Szczęście uśmiechnęło się do niej jeszcze dwa razy - pewnego dnia panienka na poczcie już z daleka wołała do niej, czto priszło k wam pismo!, a przez najbliższe dwa tygodnie mogła także nie zawracać sobie głowy Gromosławskim, jeżeli nawet przyjąć, że miałby coś przeciwko jej ucieczce, bowiem jako dowódca portu wojennego zajęty był dzień i noc z powodu manewrów Floty Oceanu Spokojnego. List, zgodnie z jej oczekiwaniami, zawierał trzy notarialnie poświadczone zaproszenia i właściwie ani słowa zainteresowania jej losami - przyznać jednak musiała w duchu, że i ona nie zajmowała się nigdy nadmiernie życiem swych bliskich. Po raz pierwszy od bardzo dawna zatęskniła do Mielca - gnuśność i prowincjonalność tamtejszego życia wydała się jej nagle rajem. Ale jak to powiedział Rimbaud, "życie jest gdzie indziej". W noc poprzedzającą wyjście w morze trzy czwarte załogi bazy-przetwórni stawiło się jak jeden mąż, pod wodzą swego kapitana, w pensjonacie "Amour", którego nazwa stanowiła zgrabne nawiązanie tak do miłości, jak do "pobliskiej" rzeki. Podczas gdy marynarze bawili się na całego, korzystając z darmowych dziewczynek i alkoholu, Magda dopinała ostatnie szczegóły transakcji z ich dowódcą. Za 3200 dolarów zgodził się zabrać całą trójkę pod warunkiem, że w czasie podróży będzie mógł korzystać z usług Madamme. Musiała przystać na tę dodatkową klauzulę. O trzeciej nad ranem wszyscy byli tak pijani, że nawet Jura i Nóż bełkotliwie, z szerokim gestem godnym beztroskich ptaków, przystali na podróż morską do Szczecina, skąd już bliziutko było na zapad. O siódmej rano, przy pomocy dziewczyn z kuchni, Magda, która prawie nie piła, załadowała całe towarzystwo do barkasa i zasiadła za kierownicą. O dziewiątej, spocona ze strachu i emocji po pomyślnym przebyciu kontroli paszportowej i celnej, znalazła się na pokładzie "Narwala", a o dwunastej statek wyszedł w morze. Magda płakała stojąc od nawietrznej przy relingu, i nikt nie mógł wiedzieć, czy dlatego, że była już w Polsce, czy z powodu ostrego, mroźnego wiatru, w którym czuć było zapach nadciągającej syberyjskiej zimy. Zbliżały się święta. W Warszawie, jak zwykle w ostatnich latach w całej prawie Polsce, nie było śniegu. Marek siedział sam w domu, przygotowując dla ministra roczne sprawozdanie ze swej działalności. Stukał w klawisze komputera i myślami był gdzieś daleko. Koniec grudnia wywoływał w jego pamięci obraz Magdy. Kiedy wspominał wypadki sprzed dwóch lat, ciarki przechodziły mu po plecach na myśl o tym, co się z nią mogło teraz dziać. Albo już stało. "Sama sobie winna!" - pomyślał, by dodać sobie ducha i umniejszyć wyrzuty sumienia. Ale to nie pomagało, nie mogło pomóc. Tak jak nie pomagał alkohol, inne kobiety czy praca oraz interesy. Och, napić by się tak teraz wina prostego! Na przykład "Kordiału rumowego o smaku łagodnym" albo "Uśmiechu Teściowej". Tak naprawdę nie chodziło mu o Magdę jako taką, jego skrupuły brały się przede wszystkim ze strachu o siebie samego, o to, że jakimś cudem Magda może wrócić albo rzecz wyda się w inny sposób. Na razie, dla wszystkich zainteresowanych, przebywała za granicą; co było zgodne z prawdą. W ogrodzie zaszczekał Porter, jego bulterier, i po chwili umilkł. Marek wrócił do rzeczywistości i spostrzegł, że musi skasować ponad pół strony jakichś niezrozumiałych słów. Nad drzwiami wejściowymi rozległ się gong. "Znów zapomnieli kluczy" - pomyślał ogólnie pod adresem rodziny niezadowolony, że mu się przerywa. Ilona, jego żona, była na przedświątecznych sprawunkach, syn na wieczorze kawalerskim kolegi ze studiów, a córka wyjechała na weekend. Sam musiał wstać. - Kto tam? - zapytał odruchowo. - Rozkrywaj! Diadia Moroz prijechał! Zanim zdążył się zdziwić, serie z dwóch kałasznikowów rozdarły ciszę i drzwi rozpadły się w wirujące i spadające jakoś powoli w zdumionym powietrzu drzazgi. Czas zwolnił, wszystko działo się niezwykle, niczym w sennym koszmarze, a Marek szpikowany wystrzeliwanymi z najbliższej odległości pociskami 7,62 mm zdążył jeszcze dostrzec dwóch mężczyzn, z których jeden był najwyraźniej Azjatą, a dalej, po drugiej stronie ulicy, w zaparkowanym samochodzie, siedzącą za kierownicą kobietę. Jej twarz, zwrócona w jego stronę, wydała mu się dziwnie znajoma, może to sąsiadka, więc chciał zawołać daremnego ratunku, ale z jego ust buchnęła krew i padając, gdy świadomość gasła w nim z bólu, rozpoznał tę kobietę. To była ona, na pewno. Umierając nie mógł wiedzieć, że kilka dni później straż graniczna zastrzeliła w rejonie Gubina nad Odrą dwóch mężczyzn, z których jeden był Azjatą. Wezwani do zatrzymania się, otworzyli ogień do patrolu z ręcznej broni maszynowej. Jeden z uciekinierów został zabity na miejscu przez Polaków, drugi zmarł w niemieckim szpitalu, ostrzelany przez zwabiony kanonadą Grenzschutz. Służby polskie działały podobno na podstawie donosu o możliwości naruszenia granicy państwowej przez międzynarodowych przestępców. Program się skończył i Magda zdjęła z głowy gogle VR. Pięściami, aż do bólu, potarła zmęczone oczy. W ciemności przed nią zawirowały kolorowe koła. Tarła dalej powieki, aż przestało jej to sprawiać przyjemność, a czerwone i fioletowe galaktyki rozpłynęły się w mroku. Otworzyła oczy. Widok liszajowatych ścian ciasnego mieszkania w rozsypującym się bloku wstrząsnął nią. Jak zawsze w takiej chwili, gdy z wirtualnych, śnieżnych przestrzeni Dalekiego Wschodu, Amsterdamu czy Warszawy sprzed lat wracała do "normalnego" życia. Wyłączyła mruczący wentylatorem komputer. Był to stary, szwankujący model; gruchot, który często zawieszał się podczas seansu, ale nie stać jej było na żadne naprawy czy unowocześnienia, a tym bardziej na porządniejszy sprzęt. Wsunęła stopy w rozdeptane kapcie bez pięt i wstała ciężko z fotela, otulając się szczelniej połatanym, wyciągniętym szlafrokiem. Szurając nogami, powlokła się do kuchni. Mleko zalało palnik i gaz ulatniał się, ale dosyć niemrawo. Otworzyła zacinające się okno i przewietrzyła pomieszczenie zadymionym powietrzem z zewnątrz - Michalak grzebał w kopcącej syrence. Na złom by toto oddał! Zamknęła okno i zapaliła gaz na kuchence. Płomyk ledwo było widać. "No, tak - pomyślała - znowu któryś tam stopień zasilania gazem ziemnym zaazotowanym!" Ktoś zaczął mocno walić do drzwi wejściowych. Marek, sobaka, znowu zapomniał klucza. Powlokła się do przedpokoju, w którym odłażące od ścian tapety zwisały spod sufitu niczym liście palmowe. - Czego burzysz w dwieri?! - wrzasnęła. - A piat` zabył klucza, a? Zwolniła drzwi z zasuwy i otworzyła je. Na progu stał Marek w lichej jesionce z czerwoną opaską funkcyjnego na rękawie, zmoknięty i przemarznięty, ale najwyraźniej z czegoś bardzo szczęśliwy. Do piersi, niczym dziecko, przytulał zawiniątko, opakowane w rozmokniętą "Trybunę Ludu". - Nu, wchodi! - ponagliła go, bo ziąb od korytarza ciągnął po jej gołych, spuchniętych łydkach. Marek przestąpił próg. - Popatrz tylko, co dostałem w bufecie sejmowym! - wysapał z dumą. Rozchylił gazetę ukazując sporej wielkości krwawą kiszkę - uczciwie czarną i pękatą. Oczy Magdy rozbłysły pożądaniem. - Dawaj! Zaniosła zdobycz do kuchni i położyła na laminacie kulawej szafki kuchennej. Szukając noża, zauważyła fragment tekstu w "Trybunie": Kandydat opozycji na prezydenta, Rafał A. Ziemkiewicz, zwany ostatnią nadzieją białych, odwiedził... Reszta notatki tonęła w tłustej plamie, która rozpuściła farbę drukarską. Wot, i masz dziennik, jednodniewnaja gazieta! Marek, wycierając głowę ręcznikiem, wszedł do kuchni. Zapalił światło, ale od 25-watowej żarówki nie zrobiło się wcale jaśniej. Nawet jakby pociemniało; jakby jesienny zmrok za oknem, dworując sobie z tego próżnego usiłowania, wpełzł do zapuszczonego wnętrza. Popatrzył na Magdę, pożerającą kiszkę z zachłannością dzikiego zwierza. Mętne światło wyostrzyło zmarszczki na jej twarzy i cienie pod oczami, a nienormalna bladość pokrywała policzki. Miała czterdzieści dwa lata i wyglądała tak, jakby każdy rok trwał dla niej 18 miesięcy. W tej chwili oczy jej błyszczały, bardziej chyba chorobliwie niż zdrowym blaskiem, i Marek był pewny, że znowu oddała krew, by mieć za co pożyczyć ten swój pieprzony narkotyk w wypożyczalni "Virtual Reality Star "mieszczącej się na parterze bloku. Może gdyby mieli dziecko, byłoby inaczej, a tak... Krew była potrzebna, żołnierze coraz bardziej rozrastającej się Wspólnoty Niepodległych Państw szturmowali Paryż, ponosząc krwawe ofiary. By mogli dotrzeć do Lizbony i Atlantyku, niezbędne były wyrzeczenia całych narodów. Dlatego obecny prezydent Polskoj Narodnoj Respubliki dał wszystkim - zamiast obiecanych mieszkań, pracy oraz dobrobytu - tanią, koreańską aparaturę VR, produkowaną przez znacjonalizowany koncern Daewo. - Zapomniałem - powiedział cicho Marek - że przyszedł list z Mielca. Zapraszają nas na święta... Klik. Mirosławaw P. Jabłoński "Spotkanie na końcu drogi" Telestyczne, zachodzące słońce oparzało niezdrową, przedagonalną purpurą kopuły budynków Citta del Vaticano i lezącego poniżej opustoszale wymarłego Wiecznego Miasta. Jego uliczki wypełniała kalejdoskopowa mozaika granatowych cieni i krwawych blasków. W czarnych, głuchostudziennych zaułkach zwielokrotnione ciszą piski, skowyty i bulgotliwe rzężenia świadczyły o morderczych walkach szczurów z bezpańskimi już teraz psami i kotami pożerającymi padlinę. Poza tym panował bolesny bezruch i cisza. Zamknięte pod hermetycznymi kloszami drzewa więdły statecznie pozbawione dopływu wody, którą tknięte mechaniczna dementia praecox urządzenia nawadniające zapomniały dostarczyć z podziemnego morza Sahary. - Pić... - wyszeptał umierający jedyny mieszkaniec miasta, a może i całej Ziemi. - Pić... Wielka renesansowa sala, w której konał ospale na łożu z wyżartym przez czas baldachimem powtórzyła szyderczo jego szept i z bezczelnym chichotem, który się wykluł zza stojących w zakurzonym cieniu rzeźbom zwróciła go starcowi. Zapadła znów cisza, przerywana paciorkami chrapnięć mozolnego oddechu umierającego. Komuś, kto stałby w tym leniwym, spowolniającym swój bieg czasie na jednym z niepotrzebnych rzymskich mostów zdawać by się mogło, że wody w Tybrze jest w bród - w dole poruszało się coś połyskliwie i czerwieniało odbitym światłem chorego słońca, ale kundel chudy kościstością przywodzącą na myśl obrazy kubistów i wędrujący z Via Apia Nuova w stronę Wzgórz Watykańskich, choć spragniony, nie dał się na to nabrać. Liczne liszajowate, ledwo zagojone rany na jego pysku. Łapach i soczewkowo wklęsłych bokach świadczyły, iż wie, że wyschniętym, spękanym i twardym jak klinkier korytem rzeki wędrują do Morza Tyrreńskiego miriady szczurów, których sierść - lśniąca zbrodniczo po niedawnych orgiastycznych ucztach - odbija blaski puchnącego, gorejącego słońca niczym lekka fala rzeczna, marszczona delikatnym podmuchem znad Kwirynału. - Pić... - wyszeptał znowu umierający i z niespodziewaną siłą targnął za szarfę dzwonka u wezgłowia łóżka zapominając, że wokół nie ma już nikogo. Wstęga materii została mu w spotniałej dłoni, nie usłyszał żadnego dźwięku; prawdopodobnie dzwonek urwał się już dawno temu lub odłączono go w czasie, kiedy starzec zaczął dopiero umierać i ciągłym dzwonieniem niepokoił znerwicowaną służbę. Wychudły kundel po wejściu na most zawahał się lękliwie. Przyczyna tego nie była żywa, szemrząca zgrzytem pazurków i tchnąca śmiercią rzeka, a przerażające w swej nieodpartości wrażenie, że mimo, iż na moście nie dostrzegał nikogo, wyczuwał jednak czyjąś obezwładniającą obecność. Obecność porażającą lękiem. Pies zaczął drżeć na całym wyliniałym ciele, podkulił ogon pod siebie i przykucnął wyszczerzywszy ze strachu kły, ale nawet nie był zdolny do cofania się - zamarł wstrząsany cholerycznymi drgawkami. Zdawało mu się, że ktoś potężnie niewidzialny stoi na moście i patrzy (spogląda) w dół. A potem upiorne wrażenie minęło. Kundel rozejrzał się, już bardziej zdziwiony niż przestraszony, otrzepał jak po wyjściu z wody i znowu poczuł pragnienie. Mimo iż był dużo inteligentniejszy od swych psich przodków (a to za sprawą ciągłego przestawania z ludźmi, niezwykle sprytnymi w pośpiesznym dążeniu do samozagłady), nie był w stanie zanalizować w swym pojemniejszym mózgu niedawnego zajścia. Zwłaszcza, że węch był dla jego rasy (gatunku) ważniejszym drogowskazem na krętych, wytyczanych kopniakami ścieżkach trudnej koegzystencji, niż wzrok mamiący go nierzadko obiecankami psiego raju. Zaczął nerwowo węszyć - sam nie wiedział, czy w poszukiwaniu śladów przepadłej wilgoci, czy też starając się dociec co go spotkało przed chwilą. Wszędzie czuł pustkę i pylistą suchość. Zrezygnowany zwiesił łeb i wtedy, przy samej niegościnnej ziemi odkrył strzęp woni tak nieoczekiwanej i nieprawdopodobnej, że zamarł rozpaczliwie nie wierząc w nią czy nie rozpoznając. Nagle, w bolesnym olśnieniu uwierzył - zapach człowieka! Po pierwszej, spontanicznej radości skonstatował, że człowiek ten umiera, a być może już skonał był z ulgą w odległym i niewiadomym miejscu, a zapach który czuje jest niczym światło odległych o milionlecia gwiazd. Które istnieją. Musiał się spieszyć. Pies ruszył z nosem przy ziemi, a potem, gdy woń stawała się coraz wyraźniejsza gwałcąc niemal jego wyposzczone nozdrza, pognał przed siebie na sztywnych łapach robiąc ciężko bokami z wycieńczenia. - Pić... - powtórzył z denerwującym uporem człowiek. Który umierał. Mówił to z przyzwyczajenia, jakby przekonany, że samym tylko usilnym powtarzaniem tego zaklęcia wywoła ze złośliwego niebytu jeżeli nie deszcz, to chociaż szklankę wody. Przez moment był nawet przekonany, że tak się stało - w otoczeniu zaszła jakaś zastanawiająca zmiana, której subtelnego charakteru nie był w stanie uchwycić. Może majaczył zresztą, był przecież bardzo stary, umierał pierwszy raz w życiu i bardzo się do tej czynności przykładał. Jego duch wyrywał się w zaświaty, daleko poza historyczne mury pałacu, poza kolumnadę Berniniego i dalej - poza granice Stato della Citta del Vaticano, poza obwodnice Grande Ricordo Annulare, daleko poza Ziemię w końcu. W nieznane. Spragniony usiłował się podnieść rachitycznie, ale niemal natychmiast z bezwładnością wyschniętej bryły gliny opadł na szarą od jego potu poduszkę - zdążył zauważyć tylko coś na kształt monstrualnie rozdętej i zdeformowanej greckiej amfory czarnofigurowej - kopuła bazyliki z jego oknem z jednej strony płonęła bezgłośna purpurą, a z drugiej tajała czernią. Wzgórza, w tym Watykańskie, korzystały niechętnie z resztek czerwonego światła słońca; doliny Tybru, Aniene, Marco Simone i promieniście rozchodzących się z Capus Mundii dróg - Via Tiburtina, Via Portunese, Via Aurelia czy Via Salaria krył posępny mrok. Zapalały się już samoczynnie pierwsze latarnie, zasilane z ładowanych za dnia przemocą solarnych baterii. Wyczekujący na śmierć usłyszał kroki na posadzce. Słuch, jak to ma zwykle miejsce w chwili impotencji innych zmysłów, miał wyczulony strunnie. Nawet się nie zdziwił. Kroki rozlegały się gdzieś bardzo daleko jeszcze - nie był nawet pewien, czy w samym pałacu, czy też może w bazylice, skąd akrosoniczne echo przynosi je do jego sypialni, czy może ktoś złowieszczo przechadza się po Bibliotece lub Muzeum Watykańskim. Był jedynym człowiekiem na osieroconej planecie, więc mógł to wszystko słyszeć nietoperzowym zmysłem, wszystkie dźwięki przeznaczone były wyłącznie dla jego pożyłkowanych, pergaminowych uszu. - Ktoś wrócił - pomyślał bezsensownie. Bo nikt nie mógł wrócić stamtąd, dokąd wszyscy odeszli. Zapominając o nim. Goniący resztkami sił kundel również usłyszał kroki i zatrzymał się, spazmatycznie strzygąc uszami. Zwiesił biały, obłożony gorączkowo jęzor i dyszał. Wokół robiło się ciemniej, ale wcale nie chłodniej - mury domów, zziajane jeszcze niedawno od pośpiechu trotuary, stojące bezzasadnie i śmierdzące gumą, olejem i rozgrzana blachą samochody milczkiem oddawały nagromadzone ciepło. Pies ruszył powoli w górę, a mrok postępował za nim potulnie. Kundlowi zdawało się, że słyszy właśnie kroki ciemności, bo czuł nadal tylko jednego człowieka - wiekowego, umierającego za starczym mozołem, bo w tym wieku wszystko przychodzi trudno okrutnie - a słyszał chód innego, który nie wydawał woni, ani nie odbijał światła. Który był. - Pić.. wypowiedział swoje zaklęcie umierający kiedy kroki - jak wahadło w punkcie zwrotu - zamarły na chwilę przed otwartymi dla Niej zachęcająco drzwiami, a po chwili rozległy się już wewnątrz. - Pić... Ktoś wszedł uroczyście do komnaty i leżący starzec przestał odczuwać pragnienie. Zaskoczony, zapomniał nawet, że łaknął jeszcze przed chwilą. Która trwała i była piękna. Z przyzwyczajenia wywołanego długim pontyfikatem, z byt długim, jak to teraz przenikliwie wiedział, zastanowił się, dlaczego Szwajcarzy wpuścili obcego, ale wnet przypomniał sobie, iż nacja wytrwałe dostarczająca od wieków strażników jego królestwa wymarła wiele lat temu od dobrobytu. Przybyły istotnie wyglądał na obcego, choć jednocześnie na nieprzyjemnie znajomego - starcowi kojarzył się z asyryjskimi płaskorzeźbami, jak te alabastrowe z pałacu w Niniwie czy Durszarrukin. Przybrany w powłóczystą szatę bogato tkana złotem, z czarnymi, starannie pokarbowanymi włosami głowy i prostokątnie przystrzyżonej brody oraz ostrymi rysami przypominał Sardanapala. Wyraz jego oblicza tchnął pierwotną, niepohamowaną dzikością, pełną władczej pychy i nieumiarkowania w gniewie. Konający poczuł śliski strach w poruszanej płytkim oddechem piersi. Obawiał się, iż zostanie ukarany za to, że nie rozpoznał przybyłego. Poszukiwał nerwowo jego imienia, usiłując dopasować jego fizjonomię do wszystkiej wyblakłych klisz ludzkich, jakie przechowywał w pamięci. Na próżno. W porywie niespodziewanego, lekiem wywołanego przypływu sił, pragnąc najgorsze mieć już za sobą, podniósł się i zapytał: - Qui es? I opadł z powrotem na poduszki. Istotnie; kim był tamten, że w przebraniu przychodził straszyć człowieka umierającego i tak pełnego niecierpliwej trwogi z powodu zwątpienia, co wkradło się do jego duszy? Obcy usiadł na fotelu w nogach łóżka. Umierający zamknął oczy, bo dopiero teraz, przy szacie tamtego widać było wyraźnie, jak ów mebel koślawy, jak bardzo rozchwierutane są pozbawione złotej powłoki poręcze, a amarantowy plusz obić wytarty miejscami do osnowy. Żeby się tylko nie rozleciał pod nim - zatroskał się nad okazała postacią starzec. - Powinieneś mnie znać - odparł przybyły. Modliłeś się do mnie. Modliłem się? - zastanowił się konający. - Pracowałem całe życie, zarządzałem, administrowałem, wysyłałem misjonarzy, odbierałem od nich tajne meldunki, pomnażałem majątek kościoła na Ziemi... Kiedyż ja miałem czas modlić się? - A więc jesteś moim Bogiem - stwierdził ze starczą rezygnacją. - Jam jest Pan. Powiedział przybyły. I roztroił się przed oczami umierającego, choć ten z powodu gorączki, słabego wzroku i wrodzonej niewidzialności Ducha Świętego dostrzegał tylko dwie postaci - asyryjskiego gwałtownika i semickiego młodzieńca w trzyczęściowym garniturze, z czarna dyplomatką i solarnym zegarkiem na opalonym przegubie lewej ręki. - Ty zaś jesteś ostatnim papieżem... Tak, jestem ostatnim Twoim namiestnikiem - pomyślał (zgodził się w duchu) umierający, bo też istotnie tak było - nie stało już na Ziemi kardynałów, by zwołać konklawe i spośród nich wybrać kolejnego następcę Piotra. Gdzieś zarżał koń, ale starzec nie zwrócił na to uwagi. - jestem stary - powiedział zamiast tego. - Obaj jesteśmy starzy - sprostował młodzieniec w garniturze. - zapominasz, że byłem przy narodzinach tego świata - potwierdził asyryjski samowładca. Pies, któremu zmęczone strachem, sztywne łapy rozjeżdżały się na marmurowej posadzce przeraźliwie długiej kolumnady przystanął nasłuchując, ale poza własnym ziajaniem i dudnieniem serca gdzieś pod stropem ażurowego tunelu niewiele słyszał. Zwiesił z rezygnacja łeb i wtedy wyczuł lekkie drgnienie gruntu, łagodna falę ziemi - niczym skurcz przebiegający po śliskiej choć suchej skórze węża. Kundel podkulił ogon i wstrząsnął się niecierpliwie i bez przekonania. Czuł w powietrzu napięcie elektrostatyczne, jakie zwykło poprzedzać burze. Wielkie burze. Tajfuny. Huragany. Erupcje wulkanów. Trzęsienia ziemi. Które były złowrogie. - Czy to już? -Spytał umierający. Przez trzepotliwą chwilę był w komnacie sam i słyszał jedynie powolny, ciężki szum smolnej krwi we własnych skroniach. Krew gęstniała. Z trudem przeciskała się poprzez zatorowane sklerotycznymi zmianami żyły (tętnice). Nie tętniła, ale przepychała się z trudem. Jak miód przez kapilarę. Serce starca było za słabe, by toczyć tak ciężką (gęstą) lepką ciecz. Która już tylko z nazwy była krwią. - Wypełniły się znaki - usłyszał. - Nie wiedziałeś? Starzec nie otwierał oczu. - Dawno nie wychodziłem - powiedział w stronę łaskotliwego mroku pod powiekami. - Nikt mi nic nie mówi... - poskarżył się. - Nie ma już nikogo. Gdzieś daleko rozległo się wyraźniejsze rżenie konia; ziemia drgnęła, zdumiona, i na posłanie umierającego posypało się nieco kurzu i tynku ze spękane sklepienia. - Grzmi - powiedział starzec. - Będzie burza... Młodzieniec pod oknem skinął głową, choć wiedział, że nikt tego gestu nie dostrzeże. - Wielka burza - stwierdził ze zdecydowaniem świadczącym o znajomości rzeczy. - Tajfun o imieniu Armageddon spustoszy świat... Umierający z nadzieją otworzył oczy. - Spadnie deszcz - zamamlał niewyraźnie i pokazał w bezzębnym uśmiechu blade i pomarszczone dziąsła. - Ulewa. Która zmiecie kurz, zmiecie wszystko. - Gdzie jesteś? - zapytał. - Z tobą - odparł asyryjski gwałtownik odwracając się od okna, którym wyglądał na plac zalany światłem słońca i księżyca jednocześnie. Srebrne i złote promienie przecinały się niczym po przejściu przez siatkę dyfrakcyjną. Mimo to pokój nadal tonął w mroku. Jakby komnata zawierała się pod powiekami starca. - Czy to już nowy dzień? - spytał. - To ostatni dzień. Cisza. - Jak cicho - powiedział konający. - czy poznam, kiedy umrę? Złoto-srebrna krata drżała za oknem niczym wzór na zasłonie poruszanej lekkimi wiatrem. Nie pozwalała widzieć, co jest poza nią, chociaż stojący przy oknie to wiedział. Drgnęła ponownie ziemia. Potężny, gargantuiczny skurcz przetoczył się pod pałacem, rozchwierutał kolumny Berniniego, poruszył płyty na placu świętego Piotra, pomiędzy którymi powstały czarne, ziejące zimnem szczeliny. Siatka pęknięć pokryła rzeczywistość. - Widzę jak przez mgłę - poskarżył się umierający. - Zrób coś - poprosił. Wstrząs rzucił psa na posadzkę. Z cichym skowytem trwogi zwierzę usiłowało wstać, nie dosyć szybko jednak, by kundel nie usłyszał krzyku skargi kamienia. Który przypominał zgrzyt granitu pod znienawidzonym dłutem. Krzyk przebrzmiał, zginął. Pies wstał. Z trudem. Bo coś się zmieniło. Widział świat jakby przez drobny raster. Świat pękał. Pies zawył. - co to - przeraził się dziecinnym przestrachem starzec. Na sztywnych łapach kundel wszedł do komnaty i potoczył dookoła z wyrzutem niewidzącymi oczyma, w których szczątek półmrocznego obrazu rozpadł się niczym w rozbitym lustrze. Kiedy wzrok asyryjskiego rozbójnika spoczął na nim przelotnie, pies stanął w trawiącym go bezgłośnie płomieniu. Na woń przyjemna dla Pana. - Co się stało temu psu? - zainteresował się poniewczasie umierający, wdychając roznoszący się po komnacie smród tlącej się sierści. Kichnął. Kundel zgorzał ze szczętem, bez skargi. Szary kopczyk pyłu wskazywał miejsce, gdzie jeszcze stał zbytecznie przed chwila. Tętent konia cwałującego na oślep tysiące kilometrów dalej rozdzielił pauzą pytanie od odpowiedzi. - Już czas - stwierdził asyryjski gwałtownik. - Czy chcesz mi coś wyznać? Starzec wpatrzył się w niego przenikliwym wzrokiem; sił miał w sobie więcej, niż kiedykolwiek wcześniej, kiedy jeszcze nie umierał. - Błądziłem... - wychrypiał. Pan odwrócił się do niego plecami, wpatrzony w apokaliptyczny spektakl za oknem. - ja też - powiedział. - Obaj popełnialiśmy błędy, dlatego tak często zaczynaliśmy wszystko od początku. Sam wiesz jak było - Praadam, potop, Sodoma... - Ty... - zaczął starzec. Który umarł. Młodzieniec w ciemnym (sportowym) garniturze i o semickiej twarzy odwrócił się od okna, jakby widok za nim przestał być nagle dlań interesujący. Podszedł do ciała starca i przysiadł na brzegu łóżka. Patrząc na swój solarny zegarek zbadał puls. Którego nie było. Otworzył skórzaną, czarną walizeczkę, wyjął przygotowany na najgorsze stetoskop i rozchyliwszy na piersi trupa przepoconą, cuchnącą śmiertelną męka koszulę wsłuchał się w bezruch jego wnętrza. Z cichym trzaskiem ebonitowych końcówek wyszarpnął przewody z uszu i wrzucił słuchawki do walizeczki. Z butonierki wyjął malutką latarkę i podnosząc powieki zmarłego poświecił w zamglone ulgą oczy (źrenice). Exitus. Akrosoniczne rżenie konia wstrząsnęło murami pałacu. Wstrząsnęło posadami świata. Który zużył swój czas. - Czas! Czas! - powiedział młodzieniec wstając. - Mówię ci, Łazarzu, wstań! Bezruch opanował komnatę. W nieruchomym ciele starca poczęły powoli krążyć życiowe miszkulancje oddalając się czający się rigor mortis, i ruch ten, niczym kamień, który porywa za sobą lawinę, podniósł w płytkim oddechu klatkę piersiową, zaróżowił policzki niezdrowym szkarłatem, wprawił w golemowe drżenie mięśnie. Z tyłu, za plecami dokonującego rutynowego cudu, zmartwychwstały kundel otrzepał się niepewnie z pokrywającego go zdziwienia i spadłego ze stropu tynku. Starzec, tak samo wiekowy, lecz żywy, usiadł na łożu. - Umarłem? - zapytał retorycznie. - Zmartwychwstałeś... - To już? - zacukał się w zadziwieniu ożywiony i rozejrzał się podejrzliwie wokoło. - Co się znów stało temu psu? On też... Z cichym westchnieniem wybawienia pękło sklepienie sypialni, kundel przysiadł na zadzie. - Musimy iść - powiedział młodzieniec gładząc głowę. - Czekają na nas. - Kto? Gdzie? - Nie słyszysz? Zza okna dopadł go balistyczny łomot końskich kopyt o bruk, komnata rozkołysała się jak nawa na wzburzonym morzu, zarysowały się nerwowo ściany, z góry spadały z rezygnacją całe połacie zmurszałego tynku. - Inaczej wyobrażałem sobie koniec świata - powiedział zmartwychwstały starzec. - Nic nigdy nie wygląda tak, jak to sobie wyobrażamy. Zsunął się z łoża i wzuł na nogi rozczłapane kapcie; w starej koszuli nocnej był gotowy do czekającej go drogi. - Chodź - polecił młodzieniec. I obaj - człowiek i pies poszli za nim. Konie niecierpliwiły się coraz bardziej, idący długimi korytarzami i przemierzający pełne białego, duszącego pyłu sale czuli to doskonale poprzez tańczące pod ich stopami posadzki, zataczające się na nich ściany i wykusze z przedrzeźniającymi ich postacie weneckimi lustrami. Portrety ze ścian, w przeciwieństwie do rozpadających się z determinacją niczym stare truchła postaci z fresków i rzeź, zdawały się ożywiać i wyrywać z ram, gdy je mijali. Poprze wyrwy po wypadłych oknach widać było ciemność przecinaną potężnymi błyskawicami, ale huk wyzwalanych z maestrią milionów elektronowoltów nie był w stanie zagłuszyć turkotu, z jakim coś toczyło się po placu. Rzeki ognia strzelały spod końskich kopyt, para bijąca z nozdrzy potworów nadtapiała marmurowe kolumny i gzymsy. Które ściekały kamiennymi łzami. Kamienie płakały. Kamieniami. Pękały kopuły bazylik, waliły się wieże kościołów Wiecznego Miasta zapadającego się w niebyt, kamienne płyty pod nogami zamieniały się w lotne piaski i grzęzawisko. Cztery bestie podobne do wszystkiego tylko nie do koni szarpały uprząż wiążącą je do dwukołowego wozu. Kwadryga apokalipsy. Która ruszyła. Zmartwychwstały starzec z niesmakiem przyglądał się rozpętanym na jego cześć żywiołom; usiłował w bezdennej ćmie dostrzec psa, który przepadł gdzieś w podstępnym wirze Armageddonu. Jego skowyt rozległ się w czarnej dziurze oka cyklonu i zmarł zaduszony czerwono-złotymi wężami ogni krzesanych przez piasty i obręcze kół powozu. Był sam. Ale jakaś siła powodziła zaprzęgiem zmierzającym z płyną determinacją w niebyt. Który był. A po drugiej jego stronie rozwidniło się znienacka posępnie i podróżnik dostrzegł - gdy bestie zwolniły swój groteskowy na pokaz bieg - miasto, nieprzyjemnie znajome, a w nim wiecznie murszejący pałac z jedynym, konającym uparcie lokatorem w środku. To był on. Właśnie zajęty był umieraniem, kiedy wrócił do siebie. Otworzył oczy. Nie był spragniony, choć pamiętał, że majaczył o szklance napoju. - Śniłem Boga - powiedział z bolesnym zwątpieniem do chudego psa, który jakby wyrzucony z raniącego go niebytu wkroczył chwiejnie do komnaty. - Który jest..? Powrót do poprzedniej strony copyright (c) by: Michał Stachyra aka Puszon puszon@uci.agh.edu.pl lub puszon@ggff.rpg.pl JABŁOŃSKI WYPRAWA Mieszkam w bardzo dużym pokoju. Jest on tak wielki, iż nigdy nie mogłem właściwie obejrzeć go dokładnie. Wielu spośród jego zakamarków nie znam do dzisiaj, tak jak nie zna się wszystkich ulic w rodzinnym mieście. Wieczorami, gdy leżałem w wielkim, dębowym łóżku, nie widziałem przeciwległej ściany: skrywało ją coś na kształt mgły czy oparu, jaki unosi się zazwyczaj nad mokrą łąką. Powietrze było tam niebieskie, jakby zagęszczone, i światło nocnej lampki nie było w stanie przez nie się przebić. Każdy, kto po raz pierwszy przekroczył próg pokoju, mówił, że "dawniej to budowali mieszkania, a nie psie budy" - i milkł natychmiast słuchając echa własnych słów. W czasach szkolnych jeszcze, często zapraszałem do siebie kolegów. Bawiliśmy się wtedy w chowanego, graliśmy w piłkę, urządzaliśmy wyścigi rowerowe - a wszystko to w moich czterech ścianach. Pamiętam, iż pewnego dnia, w czasie wyjątkowo słotnych wakacji, podczas których już zupełnie nie mieliśmy co ze sobą zrobić, urządziliśmy w moim pokoju kilkudniową wycieczkę. Pomysł ten poddali nam rodzice widząc, jak nudzimy się strasznie. Zaraz też z zapałem zabraliśmy się do realizacji eskapady. Mama przygotowała suchy prowiant, wzięliśmy dmuchane materace i śpiwory (namiotów nie chciało nam się dźwigać, choć na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, czy gdzieś dalej nie zaskoczy nas ulewa), w plecaki załadowaliśmy kochery, konserwy, termosy i manierki z wodą, latarki, liny; wzięliśmy także piłkę, rakiety do tenisa - i wyruszyliśmy. Początkowo pokój wyglądał podobnie jak część zamieszkana przeze mnie, w miarę dalszej wędrówki stawał się coraz bardziej zaniedbany, pomieszczenie sprawiało przygnębiające wrażenie całkowitego opuszczenia. Parkiet był suchy i spękany - widać było, iż nikt nigdy go nie pastował, nie woskował i nie froterował. Ściany co chwilę zmieniały kolor, farba się z nich łuszczyła, wielkie płaty tapet i zetlałych materii odstawały od podłoża i rozpadały się w proch przy najlżejszym dotknięciu. Mijane meble były zniszczone i bardzo stare. Fornir miały podziurawiony niczym ser szwajcarski, a politura już dawno z nich wypełzła ustępując pola plamom, zaciekom i kornikom. Meble pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn, co polatywały wielkimi kłębami, poruszone przez naszą ruchliwą obecność. Pokój rozszerzał się i po pewnym czasie nie widzieliśmy już ścian, więc żeby nie zabłądzić w powrotnej drodze, zaczęliśmy co jakiś czas znaczyć na parkiecie krzyże białą kredą. Kiedy po dwóch godzinach wędrówki odwróciłem się po raz pierwszy, nie dostrzegłem już ani mojego łóżka, ani stołu, ani pieca... Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągał się parkiet. Poczuliśmy się bardzo nieswojo i samotnie, ale już po chwili młodzieńcza niefrasobliwość wzięła górę nad melancholią i humory się nam poprawiły. W jakiś czas potem spostrzegłem, że parkiet, po którym idziemy, zmienia ciągle wygląd. Miał swoje pustynie rozeschniętych klepek, rzeki, które ciekły z popękanych rur w odległych a niewidocznych ścianach, wzgórza, o które się potykaliśmy, i jeziora pokryte zieloną rzęsą. Mijane meble kusiły nas tajemnicami swych szuflad, wnęk i schowków. Ich drzwiczki poddawały się naszym niecierpliwym dłoniom z rozdzierającym piskiem starych i dawno nie oliwionych zawiasów, kurz kłębami buchał w górę. Od niego i od fruwających wokół pajęczyn kręciło nam się w nosach. Kichaliśmy potężnie walcząc z meblami, które nie myślały wcale łatwo przed nami kapitulować: przycinały nam palce, przygniatały nogi, a niebacznie pchnięte przewracały się na drzwiczki, grzebiąc w ten sposób swoje tajemnice. Ale z tych, które udało nam się pokonać, wyjmowaliśmy pliki pożółkłych listów przewiązanych na krzyż niegdyś różowymi, a teraz spłowiałymi wstążeczkami. Spomiędzy nich wysypywały się płatki zasuszonych kwiatów, które polatywały wokół nas lekkie i kolorowe jak motyle. Sekretery i biurka kryły w swoich przepastnych wnętrzach dawno zapomniane pamiętniki, fotografie, rachunki, weksle, świadectwa, dyplomy, akty własności, nadania szlachectwa i testamenty. Im dalej zagłębialiśmy się w meandry pokoju, tym bardziej archaiczny i niezrozumiały był język tych dokumentów. Na stolikach, etażerkach i biurkach stroszyły się w dawno wyschłych kałamarzach gęsie pióra, w ozdobnych ramkach stały zbrązowiałe ze starości fotografie, w biblioteczkach ciemniały cegiełki książek o grzbietach tak zakurzonych, iż nie sposób było odczytać tytuły. Ubrania wyciągnięte z protestujących głośnymi trzaskami szaf i komód były coraz dziwaczniejsze i wymyślniejsze. Stroiliśmy się w nie z upodobaniem, zakładając na głowy cudaczne kapelusze z barwnymi niegdyś pawimi piórami czy nadjedzone przez mole peruki. Przystawaliśmy co chwilę i z głośnym śmiechem rozbiegaliśmy się wokoło w poszukiwaniu najwymyślniejszych rzeczy. Kto z nas przyniósł przedmiot uznany jednogłośnie za najdziwaczniejszy (co łacno poznawaliśmy po tym, iż nie wiedzieliśmy, do czego mógł służyć), stawał się automatycznie wodzem naszej wyprawy i on decydował o miejscu następnego postoju. Stopniowo wkraczaliśmy w coraz dalsze ostępy, parkiet przerodził się niespodziewanie w marmurowe posadzki pożyłkowane nitkami pęknięć i spajane srebrem czy mosiądzem. Gdzieniegdzie oparty o mebel drzemał stary portret wielmoży czy damy, zakurzony i łypiący na nas kosym spojrzeniem. Postacie na spotykanych obrazach miały pod brodami białe, szerokie kryzy. mężczyźni byli przy szpadach, kobiety z madonnowato złożonymi dłońmi, dzieci nad wiek poważne i sztywne. Czasami i nam wpadła do ręki szpada czy mizerykordia o bogato inkrustowanej rękojeści i gardzie - więc fechtowaliśmy się zawzięcie z upartymi wojowniczymi krzesłami, z poważnymi stołami biesiadnymi oraz mocarnymi kredensami, które łamały i wytrącały nam broń z ręki. W poszukiwaniu nowej biegliśmy przed siebie, choć w gardłach nam zasychało, a kurz dławił. Zapomnieliśmy o piciu i jedzeniu, pasja przygody zastępowała wszystko. Zabawa była świetna, lecz pochmurna jasność dnia, która sączyła się z niewidocznych dla nas okien, poczęła ustępować zmierzchowi. Meble rzucały długie, głębokie, atramentowe cienie, w których ginęliśmy niczym światło gwiazd w Czarnych Dziurach. Trzeba było pomyśleć o noclegu. Obóz rozłożyliśmy między dębowym kredensem a sofą, w pobliżu uschniętej palmy, co miała symbolizować prawdziwy leśny biwak. Po kolacji, którą zjedliśmy już w świetle latarek, ułożyliśmy się na materacach spowici w kokony śpiworów. Byliśmy zmęczeni, jednak natłok wrażeń minionego dnia nie dawał nam zasnąć. Obszar, w jakim teraz się znajdowaliśmy, nazwaliśmy Lasem Cudów. Według nas, w pełni zasługiwał na to miano. Powoli rozmowy rwały się i cichły. Tym wyraźniejsze były odgłosy nocnego życia mojego niezwykłego pokoju. Meble rozmawiały ze sobą skrzypem drzwi i szuflad, potrzaskiwaniem zmęczonego drewna, westchnieniami zalegających ich wnętrza pożółkłych stosów papierzysk, szelestem ubrań, powiewaniem wypełzłych piór na kapeluszach, wojowniczym szczękiem broni, grzechotem fiszbinów w sznurowanych gorsetach, jękiem strun zbutwiałych klawikordów. Noc była pełna szumu i rozgardiaszu. Zdawało się, że meble mówią o nas, oburzają się za krzyki, gonitwy, hałasy, za maltretowanie ich naszą sztubacką ciekawością, co wypruwała im wnętrza, wyłamywała zamki i zawiasy, za niecierpliwość, z jaką rozdzieraliśmy zagradzające nam drogę zasłony i materie, za razy i kopniaki, jakie wymierzaliśmy im w barbarzyńskim zacietrzewieniu. Nadszedł wreszcie czas ich odwetu. Na naszych oczach komody, stojące do tej pory spokojnie na swych Lwich łapach, zamieniały się w ogromne, tajemnicze i groźne sfinksy; mosiężne klamki w kształcie gryfów wyciągały po nas swe drapieżne, ostre dzioby, porcelanowe i kryształowe naczynia pobrzękiwały niczym janczary czających się hord tatarskich. Słychać było wycia dziwożon - gargantuiczne ryki starych rur i zaworów. Dopiero światło wstającego dnia obudziwszy nas przegnało nocne duchy. Zapominając o dręczących nas zmorach zjedliśmy z zapałem i apetytem śniadanie, a po zwinięciu obozu ruszyliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się powoli, lecz dostrzegalnie. Można powiedzieć, że starzał się na naszych oczach. Sprzęty ze starych, lecz wykwintnych, przeistaczały się w mocne, ale zgrzebne i surowe. Coraz więcej prostych ław zagradzało nam drogę. Na podłodze walały się drewniane łyżki i talerze przemieszane z cynowymi kubkami, srebrnymi pucharami. Co i rusz można było znaleźć róg myśliwski, rząd koński gwizdek do psów zwoływania, nie dopaloną pochodnię. Marmury z podłogi przeobraziły się w drewniane dyle, niczym w mostach jakichś, co krok to święty obraz, to zapomniana ikona z wydłużonym do niemożliwości ascetycznym obliczem. Brzęczały potrącane stalowe nagolenniki husarii, szyszaki, wygryzione przez czas i mole pióropusze, ciężkie miecze dwuręczne, którym tylko samotrzeć mogliśmy uradzić i znak krzyża uczynić, hełmy przepaściste, w których zupę dla całej rodziny można było ugotować, jakieś zamglone przez wieki szybki oprawne w ołów, szyldy rzemieślników, akta nadania lenna, i łacina wyłażąca ze wszystkich stron, i wasal mojego wasala... Szaty biskupie, ornaty i komże nieokreślonych kolorów i kształtów, księgi w skórę oprawne, a ciężkie jak sto nieszczęść, zamczyste, blachą okute, na klucz zamykane, pierścienie, lustra z polerowanego srebra ciemne tak, jakby sama śmierć przeglądać się w nich raczyła. Grozą baśniową powiało i tylko patrzeć, jak chatkę na kurzej nóżce spotkamy. A tu nowe widoki: stosy pergaminów, niby akt jurysdycznych, a kleksów w nich jak maku, skóry wołowe i ząb jakiś przeogromny, jakby ze smoczej wyjęty paszczy, a z pamięci wypływają dawno nie używane słowa, zakurzone jak wszystko tutaj, więc puklerz i pawęż, postaw sukna, snycerz, stal damasceńska, inkaust, klepsydra. Już nie rozdokazywani idziemy, nie rozbiegamy się hurmą, nie pohukujemy na siebie zza sprzętów i obić, tylko w mrocznym milczeniu postępujemy. Myślimy nawet inaczej. To ta noc, te mebli rozmowy, ten muzealny zaduch, kurz, pajęczyny - chociaż gdzie te pająki? - nie wiadomo. Więc idziemy dalej, choć dziwno i straszno. Zegarki nawet z rąk pozdejmowaliśmy i dyskretnie po kieszeniach poczęliśmy upychać, zawstydziliśmy się konserw, kocherów, dmuchanych materaców, a najbardziej - rakiet do tenisa. Od czasu do czasu ktoś dla żartu w róg zadął, lecz gdy dźwięk przebrzmiał, robiło się jeszcze puściej i smutniej niż drzewiej. Jakaś nas niemoc naszła, niechciejstwo kosmiczne, że aby siąść i nic nie robić! Ale spocząć też niedobrze, bo otoczenie nie nastraja ku temu. Jakieś machiny zęby na nas szczerzą, koła, łańcuchy, pręgierze, rzymskie krzesła, dyby - toż to kazamaty jakieś przeklęte, katownia, a podłoga w niej kamienna, gdzieś miga okienko maleńkie i zakratowane, drzwi okute z judaszem i krzyż na ścianie z surowego drewna, i Chrystus na nim umęczony, boć w Jego imieniu i dla Jego chwały krew torturantów się tu lała. A dalej sala biesiadna i tron, i złotogłów, i kości pod stołem nie wiadomo, czy przez psy ogryzione, czy też psów samych, i dzban złoty, na dnie którego maź jakaś smolista się rozpiera, klei. Widać, że wina nie dopili i w bój srogi poszli, i nie wrócili. Dalej kominek a w nim na stalowych wilkach rożen podparty, na nim szkielet sarny się obraca. Wyżej rogi jelenie i niedźwiedź kły zbójeckie szczerzy. Poznikały szafy, biurka, sekretery. Wszędzie jeno skrzynie zamczyste stoją, skoble przy nich jak przy bramach miejskich i tylko myta nie ma komu płacić. A w skrzyniach proch i strzępy, co dawniej ubraniami były. Czasami błyska jakaś ozdoba złota: to kolczyk, to pierścień, zausznica, puzderko jakieś maciupcie i figlarne, cekiny, które choć tylko ozdabiać miały, to cały strój przetrwały; kądziel obok stoi, lecz zamiast przędzy tylko nić pajęcza na niej. Zagalopowaliśmy się tak, że dopiero ciemność nas otrzeźwiła i w migotliwym świetle latarek przychodzić do siebie z wolna zaczęliśmy. Dziwny nastrój, w jakim cały dzień przepędziliśmy, począł z nas parować, ulatniać się. Już i chichot nieśmiały było słychać, ktoś huknął jak puchacz, inny zawył jak stado upiorów, myśli ponure gdzieś uleciały i mówić zaczęliśmy też po dawnemu. Na ręce wróciły zegarki, nakręcaliśmy je teraz starannie i już bez żadnego wstydu, który nas uprzednio dławił. Wyjęliśmy przeklinane jeszcze niedawno konserwy i inne imponderabilia nowoczesności towarzyszące obozowemu posiłkowi. Noc była cichsza niż poprzednia, za to bardziej mroczna i groźna. Wypełniona gromadami wojów wąsatych i mocarnych, Saracenów, Osmanów skośnookich, arkany śmigały w powietrzu, a bokiem wojska szły milczące, zakapturzone, z krzyżami czarnymi na płaszczach, duchowni je błogosławili - znać, że do Jerozolimy szły o Święty Grób bój toczyć. Dalej jacyś męczennicy - innowiercy na stosach skwierczeli, łopot proporców, Te Deum, i głos surm spiżowych jak trąb anielskich w powietrzu polatywał, aż i mnie jakieś zakapturzone dopadły postacie, o rękach mocnych, żylastych, do porywania zdolnych, i worek szorstki na łeb, i rzemienie na ręce i nogi, a potem ciężar jakiś nieznośny stopy i łydki gniotący. Spojrzałem - toż w dybach leżę! Szarpnąłem się przerażony, by wyrwać się z niewoli okrutnej. I tak też się stało. Obudziłem się nagle z głową schowaną głęboko w plecaku, a na moich nogach spał w najlepsze jeden z kolegów. Nie tylko mnie, widać, zmory senne męczyły, ale nie byliśmy na ich temat zbytnio rozmowni, pożartowaliśmy nieco i konstatując przy śniadaniu, że zapasy nasze są już na ukończeniu, zdecydowaliśmy wracać w dnia połowie. Póki co ruszyliśmy na razie przed siebie, postanawiając tylko uważnie wskazań zegarków pilnować, ale i tego nie dotrzymaliśmy, bo przed naszymi oczyma nowe, tajemnicze obrazy jęły się przesuwać. Podłoga skończyła się, chwilami po klepisku szliśmy, potem deski, posadzki i znów glina, a na niej ślady jakieś tajemnicze: odciski łap, pazurów. Po kątach strzały i kołczany się poniewierały, dzidy wbite w podłoże i skór dzikich zwierząt bogactwo, naczynia gliniane, a w nich resztki potraw i napitków dawno wniwecz przez czas obrócone. Ściany z bali sosnowych, powrósłem wiązanych, na krzyż na rogach łączonych, jakiś obraz z dziewczęciem o spojrzeniu cielęco - anielskim, który ktoś tu przed nami chyba z innej epoki przywlókł, tak do reszty nam nie pasował. Obok rohatyna z drzewcem długaśnym i buzdygany, i buńczuki, łuk, którego naciąg czas zeżarł, jakaś czaszka bawola z otworami po rogach i ogromnymi oczodołami patrzącymi na nas ze zdziwieniem i wyrzutem, lance ostre i długie. W dali majaczyło coś na kształt pieczar, grot i jaskiń z czarnymi plackami dawno wypalonych ognisk, i malowidła na ścianach, i maczugi krzemieniem nabijane, a ciężkie i twarde jak ze stali. Przestraszyliśmy się wtedy, dokąd to jeszcze nas może mój pokój zaprowadzić - i bez słowa zawróciliśmy. Czego do dziś żałuję. Boleję nad tym, że nie poszliśmy dalej, nie zaspokoiliśmy do cna swojej ciekawości, choć nie jestem pewien nawet, czy ten kres gdzieś istniał? Jedno jest pewne - już nigdy więcej nie udało mi się dotrzeć tak daleko. Wraz z tym, jak rosłem, kurczył się mój pokój, malał, zacieśniał się, ukrywał przede mną swe dzikie tajemnicze ostępy. Błądziłem wciąż po tych samych zaułkach parkietu w poszukiwaniu dalszej drogi i w coraz mniejszej odległości wyczuwałem obecność ścian.