Camilo Castelo Branco Szczęśliwy ożenek E viva amore! [Boccaccio, Dekameron] I Sprawa tak się przedstawiała: Sąsiad doniósł senhorowi Hilario Afonso, że In?s, jego siostrzenica, zadurzyła się w synu miejscowego pigularza. Otóż wprawdzie Hilario w zaraniu swego żywota jałowo trudził się w Vila Real de Trásos-Montes jako właściciel kawiarenki, potem jednak odziedziczył gruby kapitał po jakimś brazylijskim krewnym i wkrótce pogrzebał nędzne cztery butelki likierów cynamonowego i migdałowego, pół tuzina filiżanek bez spodków i dwa imbryki z blaszanymi dziobkami poreperowane miedzianym drutem; niedługo też poślubił szczęśliwie starszawą szlachciankę, a ta wniosła mu w posagu herb z dwoma dzikimi zwierzakami w profilu i sygnet z nieznanym ptakiem. In?s, siostrzenica owej szlachcianki, w osiemnastej wiośnie życia była dziewczęciem smukłym i zgrabnym; urodziła się i wychowała w Lizbonie, gdzie została sierotą i skąd rodzina wysłała ją na wychowanie do ciotki Hermenegildy Picoa. Hilario Afonso był sierżantem rezerwy i zdobył opinię odważnego, co prawda nie w ogniu walki, ale prawdę mówiąc zasłużył na ten stopień w wodzie, bowiem jego chwalebnym czynem było przepłynięcie wpław rzeki Douro — w czasie gdy drogę do Regua przerwali partyzanci Silveiry — by dostarczyć generałowi, markizowi de Angeja, ważne meldunki. Hilario pysznił się tym wyczynem nie mniej niż Byron po identycznym wyczynie w Hellesponcie; i mniej się też chyba chełpiła młoda Rzymianka Clelia, gdy uciekając z niewoli króla etruskiego przecięła wpław wartki nurt Tybru. Dzielny sierżant nie znał czynów Byrona i Cielii: był szczerze, piramidalnie tępy. Ta godna pozazdroszczenia zaleta uczyniła go zdolnym do wszczepienia się w niezmiernie sławny pień genealogiczny swej żony, zwłaszcza że szlachetna inteligencja obojga była jednakowa. Sprawa krwi jednak to inna rzecz. Krew senhora Hilaria, filtrując się poprzez odziedziczone paczki gotówki, pozbyła się zupełnie plebejskich krwinek i nawet żydowskiej domieszki — bo, jak się wydaje, złośliwe języki miejscowe, oburzone pychą eks-sierżanta rezerwy, mściły się rozpuszczając wieści, że właśnie z okolic Bragançy zjechała do Vila Real na wózku domokrążcy żydowska handlarka, której prawnukiem miał właśnie być senhor Hilario! Jakkolwiek było, Hilario Afonso gorliwie dbał o honor swego domu i rozglądał się za mężem dla panny In?s, domniemanej spadkobierczyni wujostwa. Pani Hermenegilda miała już na oku ziemianina, właściciela majątku w Lobrigos, w którego herbie widniały cztery głowy tureckie; senhor Hilario jednak, przebadawszy skrupulatnie historię dumnego pana z Lobrigos, odkrył, że piąty dziad owegoż poślubił córkę swego własnego rządcy, a trzecia babcia nie cieszyła się szczególnie dobrą sławą na skutek podejrzanych konszachtów z własnym kapelanem. Powiadano, że senhor Hilario, zebrawszy wyniki badań, przed zakomunikowaniem ich swej połowicy pojawił się przed czterema już dobrze nadgryzionymi przez czas portretami dziadków swej żony i odezwał się w te słowa: — Szlachetni biskupi i generałowie! Chociaż krew wasza nie płynie w żyłach moich, jestem waszym wnukiem przez święty sakrament zaślubin, który złączył mnie węzłem małżeńskim z nader szlachetnie urodzoną damą, panią Hermenegildą Picoa Salema Bernardes! Nie obawiajcie się więc, że wasza wnuczka, a moja siostrzenica, nader szlachetna panna In?s, ród wasz splami! To mówiąc zdjął okulary, by otrzeć końcem rękawa surduta dwie łzy, jak groch grube, które zawisły mu na dolnych powiekach. Konieczne były te szczegóły, by czytelnik mógł sobie natychmiast wyobrazić, jakie oburzenie ogarnęło senhora Hilaria Afonso, gdy dotarła do niego nowina, że synalek jakiegoś tam pigularza ośmielił się podnieść oczy w zaręczynowo-ożenkowych celach na jego siostrzenicę. Aby uchronić małżonkę od apoplektycznego ataku z powodu takiej zniewagi, zataił przed nią ową wieść i gorzał wewnętrzną pasją czekając na okazję, by wymierzeniem sprawiedliwości pomścić panią Hermenegildę. A docierały doń coraz bardziej przerażające rewelacje. Wścibski sąsiad donosił, że około pierwszej w nocy zobaczył, jak z drzwi domu senhora Hilaria wysunęła się jakaś sylwetka, która kubek w kubek miała odpowiadać rysopisowi syna farmaceuty. Hilario zdusił w sobie pomruk bestii; doznał jednak chwilowej ulgi, czyniąc pociągnięcie godne finału sztuki, jakiego jeszcze nie oglądałem: ujął pannę In?s za rączkę i zawiódł ją przed rodzinne portrety, wyciągnął ramię w kierunku patriarchów, palec wskazujący wycelował w jednego z dwóch biskupów na płótnie i warknął tonem stetryczałego brzuchomówcy: — Wstydzić się powinnaś w obliczu tych bohaterów, panno In?s Picoa Salema Bernardes! In?s wlepiła swoje śliczne oczęta, lśniące jak agaty, w senhora Hilario Afonso i rzekła: — Czy wuj oszalał? II Na zegarze kościoła S?o Pedro wybiła pierwsza. Księżyc toczył się po firmamencie pogodnie i miękko w letnią noc. Lekki zefirek kołysał konarami akacji, topól i morw ze smutnym szelestem; ocieniały one malowniczą aleję w Vila Real. Po chodniku wzdłuż niej przechadzał się tam i z powrotem Hilario Afonso z oczami stale utkwionymi w wejściową bramę swego domu. Cały był zakutany w ogromny kołnierz swej opończy z wielbłądziej wełny. Naciągnięty na oczy kapelusz z szerokim rondem — noszą takie w Bradze — rzucał na jego podbródek złowieszczy cień. Na piędź od ramienia wystawała żółta gałka grubej lagi okutej żelazem. W głębi piersi senhora Hilaria co pewien czas bulgotało zduszone, zakatarzone dyszenie, podobne do hukania sów i puchaczy gnieżdżących się w pobliskich ruinach klasztoru Franciszkanów. Wybiła pierwsza i senhor Hilario nagle ruszył jak z kopyta. Ujrzał bowiem, jak do bramy jego domu przybliża się jakiś cień. Opuścił chodnik alei, przytulił się do ściany, ukryty za listowiem. Księżyc na pół przesłonięty gazą chmurki nagle zajaśniał w pełni. Cień, który przystanął przed bramą, poznał senhora Hilaria i cofnął się. Hilario zrzucił okrycie i popędził ku sylwetce ludzkiej w pelerynie, która się zatrzymała i dzielnie oczekiwała wściekłego ataku. Był to rzeczywiście syn farmaceuty, młodzieniec delikatnej postury, zrodzony już w epoce gorsetów i okularów, męczennik werniksu do obuwia, namaszczony pachnidłem, wynalazca pomady do barwienia paznokci na różowo i różnych proszków, które miały konserwować pierwotny, lśniący blask uzębienia. Pierwszy cios spadł mu na ramię; przy drugim laga nie napotkała już oporu i poleciała na ziemię chyba z dziesięć sążni od rączego adepta pigularstwa. Rozwinął on charcią chyżość — chyba jedyną w historii udanych rejterad! Hilario Afonso, dumny jak Achilles w swym namiocie, rozejrzał się i zobaczył porzucone przedmioty na chodniku posrebrzonym księżycową poświatą: były to peleryna, kapelusz i krócica zdruzgotanego amatora panny In?s. Zebrawszy łup, Hilario wbiegł obładowany po schodach; nadęty i tragiczny niczym posąg komandora wtargnął do pokoju panny In?s. Przygnębiona panienka była świadkiem brutalnego ataku, gdyż właśnie wtedy na dole delikatnie odsuwała zasuwkę u drzwi. Uciekła na górę, gdy usłyszała głuchy dźwięk, jaki wydało uderzenie elastycznej lagi po łopatce ukochanego; dziewczyna straciła tę przytomność umysłu, która zwykle podsuwa udany wykręt, i padła spłakana bez tchu na krzesło w swej komnacie. Jednakże na widok senhora Hilaria gniew przywrócił jej odwagę i pożółkła z przerażenia buzia okryła się szkarłatem. — Co wuj robi w moim pokoju? — krzyknęła. — Hańbo rodu Picoas Salemas! — zagrzmiał Hilario, opuszczając na podłogę tłumoczek z rzeczami uciekiniera. — Nie pozwałam siebie obrażać! — zareplikowała, a w oczach zabłysły łzy gniewu. — Senhor jest dla mnie niczym! Jeśli ktoś może mnie skarcić, to jedynie moja ciotka, a prócz tego do tej komnaty mogą wchodzić wyłącznie kobiety! — W tej komnacie — zareagował Hilario z miną posępną a żałobną — w tej komnacie, panno In?s, dożyły swego wieku pani prababcia, Tomasia Picoa, i pani babunia, Teresa Salema Bernardes, obie nader dostojne szlachcianki tej prowincji, zaszczyt i ozdoba pani rodu; padłyby trupem ze zgrozy, gdyby dowiedziały się, że ich wnuczka miała... wstyd dusi mi gardło... boję się, by dach ten nie zawalił się na pani występną głowę, zdegenerowany potomku czcigodnego rodu!... Pigularz! Synalek jakiegoś tam Manuela das Alminhas!... Och, co za hańba!... I senhor Hilario Afonso ukrył twarz w dłoniach niczym Agamemnon przy ofierze Ifigenii. W tym czasie zbudzona krzykami pani Hermenegilda wyskoczyła z łoża, zarzuciła na siebie serdaczek z cieniutkiej, miękkiej wełenki koloru kawy z mlekiem i z lampką w dłoni wbiegła do pokoju siostrzenicy. Hermenegilda nie znała historii awantury. Pierwsza myśl, jaka jej zaświtała w rozespanej głowie, nie należy do tych, które wolno ujawnić, bo ludzka zawiść nie wymyśliła tak niebotycznej kalumnii. Gdy stara szlachcianka wkroczyła z lampką w ręku do komnaty, Hilario, jeszcze sapiąc_z uniesienia, podszedł do niej i zagrzmiał takimi słowy: — Czcigodna pani Hermenegildo! Zrobiłem, co w mej mocy, by pani nie dowiedziała się, że jej siostrzenica zapomniawszy o krwi, jaka krąży w jej żyłach, dopuszcza do siebie sprośnego plebejusza, jakiegoś... — Mów ciszej, Hilario! — przerwała Hermenegilda ze zgrozą — mów ciszej, by służba nie dowiedziała się o tym skandalu! O nieba, com usłyszała! Czy roi mi się we śnie? — Nie śnisz, o pani, nie! — znów zagrzmiał Hilario, podnosząc z podłogi krócicę i pelerynę — zniewaga pani została pomszczona! Pradziadowie pani muszą mój czyn błogosławić. Ten hultaj został ukarany. — Jaki hultaj?! — zawołała pani Hermenegilda. — To ten synalek farmaceuty Alminhasa — wyjawił ponuro, a zarazem uroczyście Hilario Afonso, depcząc z lubością potężną stopą kapelusz ofiary. Wtedy pani Hermenegilda ze schrypniętym i przeraźliwym “ach!" padła w ramiona sierżanta rezerwy. III Jutrzenka jakże nieszczęsnego dnia. Dzwoneczki dwóch mułów, zaprzężonych do lektyki, która stanęła u bramy, obudziły In?s z gorączkowego snu. Do jej komnaty weszła osobista jej służąca mówiąc, że ciotka nakazuje jej ubrać się na krótką podróż. Złamana i niezdolna do oporu In?s włożyła na siebie ubranie. Potem pojawiła się ciotka i rozzłoszczonym głosem przemówiła: — Panienka pojedzie w gościnę do pewnego domu, odległego stąd o dwie mile, póki się nie załatwi sprawy oddania jej do klasztoru w Lizbonie, a ja powiadomię też radę rodzinną o hańbie, jaką panienka ściągnęła na rodzinę bez skazy. — Czyż ja splamiłam swoją rodzinę? — zapytała In?s z udaną pokorą. — Jeszcze się pyta!... Pozwolić, by się w niej zakochał syn jakiegoś... jakiegoś... och!... co za zgroza! — Powiedz, powiedz, ciotko... — Niech mnie nie nazywa ciotką. — Nie będę już nazywać, nie — hardo odparła In?s w gwałtownym napadzie złości. — Gdybym panią nazywała moją ciotką, musiałabym też uznawać za mego wuja mężczyznę, który nie był aptekarzem, ale... szynkarzem... — Precz z mego, domu!... Już...! — wrzasnęła starsza pani, wymachując jej przed nosem zaciśniętymi pięściami. — Pragnę jej przypomnieć, że moi rodzice nigdy mnie nie uderzyli! — powiedziała z ironiczną uległością panna In?s. — Grozisz mi? — Nie grożę; pragnę jedynie rzec, że pani ręce nigdy nie dotkną mej twarzy i muszę tylko Bogu dziękować, że mnie jedynie słownie obraziła szynkarka. Hermenegilda dostała epileptycznego ataku. Twarz jej wykrzywiały straszliwe grymasy i skręcała się jak opętana. Przybiegły służące; jedynie dzięki interwencji osoby spoza rodziny stara szlachcianka po przyjściu do siebie nie rzuciła się z pazurami i zębami na siostrzenicę. Tą osobą był ksiądz, przyjaciel domu, który miał odwieźć In?s do miejsca jej przeznaczenia. Pogrążona w smutku panienka wsiadła do lektyki ze służącą, która usługiwała jeszcze jej matce. Obok kłusowała duchowna osoba ze spuszczoną głową, nadąsana, zażywając jedną szczyptę tabaki za drugą, by odpędzić sen, który co chwila prawie zrzucał księdza z grzbietu chromego muła. — Dokąd się udajemy, proszę księdza Custodia? — zapytała służąca wychylając się przez okno lektyki. — Dokąd Bóg zaprowadzi. Za półtorej godziny już będzie wiedziała, dokąd. — Ale jaka tu wokół brzydota — odezwała się dowcipna służąca. — Myślę, że zawiozą nas do jakiegoś lasu! — Wszędzie jest ładnie, gdy łaska Boska z nami — zauważył sentencjonalnie były zakonnik, raz po raz niuchając tabakę. — Czy waszmość pani Anacleta zna świetne lekarstwo na ciekawość? Odmawiać paciorki różańca, jeśli go pani zabrała; mogę pożyczyć własny, jeśli zapomniała. — Bardzo wdzięczna jestem, księże Custodio; gdy się znajdziemy na jakiejś pustyni, będzie dość czasu na modlitwy... — Ano właśnie, dobrze byłoby pomodlić się i w zamieszkanych miejscach, by nie być lekkoduchem... Ta jasna a bolesna aluzja do panny In?s wyrwała ją z odrętwienia: — Czy ojciec mnie ma na myśli? — Jeśli to licuje z panienki prowadzeniem się, to nie moja wina — odrzekł surowy kapłan, robiąc młynka wolnymi palcami. — Na czym opiera się wasza wielebność, zarzucając mi lekkomyślność? — Przecież statecznie chodziła po ziemi — znów zaprotestowała służąca. — Na mój rozum wielu powinno tak chodzić... — Waszmość jest bardzo źle wychowana — warknął eks-zakonnik. — Zdaje mi się, że ta uwaga dotyczy teraz księdza, księże Custodio — rzekła z uśmiechem panna In?s. — Niech panienka nabierze rozsądku! Niech pamięta, czyją jest córką, i o wstydzie, jaki sprowadziła na całą rodzinę. — Czyżbym ją zhańbiła? — Znieważyła ją pani w oczach Bożych i społeczeństwa. — Czemuż to? — Proszę nie udawać pierwszej naiwnej... Czy to nie poniżające zakochać się w synu jakiegoś Alminhasa, który w moździerzu uciera smarowidła?! — To ksiądz myśli, że kobieta, która kocha człowieka pracy, znieważa rodzinę w Bożych oczach?! Szanowny ojcze! Taka nauka, jeśli ma być ewangeliczna, niezmiernie różni się od ewangelii, jakiej mnie uczyła moja mama. “Kochajcie się wszyscy, bo jesteście dziećmi tego samego Ojca". Taki duch nauki Chrystusowej wpajała mi moja mama. — Oj, jak ślicznie pasuje! — wmieszała się Anacleta. — Moja pani uczy księdza Ojcze nasz i na mój rozum bardzo mu taka lekcja potrzebna. Ksiądz Custodio wybełkotał kilka zdań, jakby miał pypcia na języku, ale przerwało mu potknięcie się wierzchowca. Nieszczęście ułatwiło mu co prawda wyjście z opresji, atoli miało fatalne skutki dla najbardziej szacownej części tego świątobliwego męża, to jest dla brzucha. Potknięcie i upadek muła były tak szczególne, że ksiądz naruszył wszelkie prawa równowagi. W momencie upadku zwierzęcia — bywa czasem, że wierzchowiec pada — zdarzyła się rzecz absurdalna, acz całkiem rzeczywista: głowa księdza zwisała między łopatkami muła, że strach było patrzeć, jedna noga na siodle wygięła się niby popręg, druga zaś w powietrzu, jakby manifestując współczucie dla losu towarzyszki, poruszała się ze zręcznością przewyższającą sprawność nóg arlekina. Ojciec Custodio postękiwał, więc ogarnięta litością In?s, wiedząc, że o pół mili znajduje się cel ich podróży, wysiadła z lektyki ze służącą i pomogła biadającemu kapłanowi, ściskającemu wstrząśnięte wnętrzności, usadowić się w lektyce. IV Trochę dalej natknęli się na dziarskiego młodzieńca w stroju myśliwskim, okrążonego całą sforą psów. Woźnica zwrócił się do niego z pytaniem, czy daleko jeszcze do Vila Ch?. Myśliwy, zamiast odpowiedzieć, zapytał, do kogo tam podążają. Ksiądz Custodio odpowiedział, że celem ich jest plebania proboszcza-benedyktyna, brata Antonia da Silveira. — Ach, ja właśnie mieszkam w jego domu — odrzekł myśliwy. — Brat Antonio jest moim wujem, ksiądz Custodio zapewne sobie mnie przypomina. — Ależ pamiętam doskonale, wybacz, że od razu nie poznałem, mam jednak zupełnie nadwerężony kark po upadku z wierzchowca. — Ja też bardzo się zdziwiłem widząc te panie nie w lektyce — znowu z szacunkiem odezwał się myśliwy. — Ponieważ udają się do mojego domu, więc zawrócę i uczynię, co w mojej mocy, by podróż Waszej Ekscelencji mniej się dłużyła. — Czy pan, panie Silveira, zna tę panienkę? — zapytał ksiądz. — Zdaje mi się, że należy do rodziny pani Picoa. Widywałem ją kilkakrotnie i zdaje mi się, że zamieniłem z szanowną panienką kilka słów pięć lat temu, gdy pani przybyła z Lizbony na prowincję. Może sobie przypomina zejście na ląd ze statku “Vesuvio"... In?s przypomniała sobie i lekko się zarumieniła. Warto króciutko opowiedzieć historię tego rumieńca. Na pokładzie “Vesuvio" siostrzeniec księdza proboszcza, Duarte da Silveira, usłyszał, jak opowiadano, że owa panienka, pasażerka statku, kieruje się do Vila Real do rodziny. Przyglądał jej się z zachwytem w czasie przygotowań do zejścia na ląd. Ona też przypatrywała mu się ze skrytą ciekawością; gdy wreszcie In?s po pożegnaniach z błyskiem w oczach wsiadła do łodzi, Duarte wskoczył za nią do tej samej łodzi. Wykorzystując chwilę, gdy oddaliła się od towarzyszących jej osób, zdołał jej szepnąć: — Wiem, że panienka udaje się do bardzo smutnego miejsca. — Nieważne — odrzekła. — Na co mi miejsce wesołe? Młodzieniec przypomniał panience ów krótki dialog, ksiądz zaś po ustąpieniu bólu, ukołysany wahadłowym ruchem lektyki, pogrążył się w błogi, tylekroć przerywany sen. Panna In?s, jakby jej pochlebiała pamięć Duarte, z przyjemnością przyglądała się mu i słuchała młodzieńca, który melancholijnie i poetycznie opisywał owe szybko minione chwile. Gdyby ją w tej chwili zobaczył ów syn farmaceuty, uważałby swoje bóle w łopatkach i żebrach za daremną ofiarę. Również gdyby sam czytelnik przyjrzał się jej oczami uzasadnionej podejrzliwości, oceniłby, że panienka zdolna jest poświęcić syna farmaceuty — jeśli nie na ołtarzu swych znakomitych przodków, to przynajmniej na rzecz wspomnienia tych słodkich słówek, jakie romantyczny Silveira bąknął pięć lat temu z sentymentalną czułością. Gdyby nie owe czarujące dziwactwa, kobiety nie byłyby wiele więcej warte od mężczyzn. V Dotarli do Vila Ch?. Gdy matka młodzieńca podejmowała pannę In?s, ojciec Custodio na osobności tak wyjaśniał sprawę proboszczowi: — Powierzono mi tę panienkę, bym ją czasowo umieścił w pewnym domu, aż zostanie załatwione jej przyjęcie do klasztoru w Lizbonie. Jej ciotka, pani Hermenegilda Picoa, nie życzy jej sobie u siebie, bo obawia się, że panna zawrze niedobrane małżeństwo z pewnym hultajem z Vila Real. Zacny dom Waszej Przewielebności wydał mi się najbardziej godnym ze znanych mi domów, dlatego przybywam w przekonaniu, że zechce Wasza Przewielebność ją przygarnąć na kilka dni w gościnę, zanim otrzymamy z Lizbony nieodzowne zezwolenie. Ksiądz proboszcz zastanowił się kilka chwil, po czym rzekł: — A kogóż to szanowny ojciec nazywa “hultajem"? — Kogo?... — Tak, bo ksiądz napomknął, że panna zapragnęła poślubić jakiegoś hultaja. — Otóż właśnie, hultaja... jakiegoś tam... synalka aptekarza czy kogoś podobnego... — Ach, rozumiem... Więc ta panienka pragnęła poślubić syna aptekarza... Ale... latek temu będzie dwadzieścia, kiedy ja, będąc młodzieńcem dwudziestopięcioletnim, pijałem orszadę i soki w lokalu należącym do niejakiego Hilaria, który, si rite recordor, jest aktualnym małżonkiem wielce szanownej pani Hermenegildy Picoa Salema Bernardes... — Święta prawda — odparł ojciec Custodio — ale Wasza Przewielebność powinna wiedzieć, że senhor Hilario Afonso odziedziczył w spadku nie mniej niż 200 tysięcy cruzadów w dobrej dźwięczącej monecie, a syn aptekarza to golec. — Aaa... teraz znakomicie pojąłem różnicę — zauważył z uśmiechem ksiądz proboszcz. — Więc, mój drogi księże Custodio, niezmiernie rad jestem, że ksiądz wybrał mój dom na przechowanie w nim tak cennego, ale jakże kłopotliwego depozytu. Wnuczka tak prześwietnych dziadów może się źle poczuć w naszych czterech gołych ścianach. Oprócz tego mój zacny przyjaciel ksiądz Custodio pamięta, że mieszka z nami pewien młodzian, mój siostrzeniec, i byłoby straszne, gdyby tak panienka, myląc go z synem aptekarza, horresco rejerens, zechciała go wciągnąć do kategorii hultajów, że użyję nomenklatury mego przyjaciela, quod Deus avertat. — No, niby tak... ale jestem głęboko przekonany, że mój przyjaciel, człowiek uczciwy i zacny chrześcijanin, nigdy nie pozwoli, by jego siostrzeniec niepokoił panienkę. — Oczywiście, oczywiście... — odparł z lekkim uśmiechem Antonio da Silveira — wszystko uczynię, by panna In?s nie czuła się niepokojona. Niech mój przyjaciel odjeżdża pewny, że w moim domu nic takiego się nie stanie, co by zaraz nie było wszystkim wiadome. Ksiądz Custodio odjechał zadowolony ze spełnionej misji, a panna In?s już w jedną dobę po tym, jak znalazła się pod owym dachem w Vila Ch?, głosiła, że od chwili gdy zabrakło jej ojca, nigdy nie przeżyła tak uroczego dnia. Matka młodzieńca była przezacną osobą, naturalnym złożem wyrozumiałości; dobroć przepełniała jej serce. Solidnie oczytana w Relikwiarzu anielskim i schronieniu duchowym, stale zajęta gospodarstwem domowym, besztająca swego syna, że nie rozumiał i nie chciał zajmować się rolnictwem, dobra ta niewiasta wciąż wzdychała z żalu, że nie ma córki. Powtarzała, że chociaż ogromnie kocha Duarte, znalazłaby w swoim sercu jeszcze dość tkliwości, by pokochać słodką córeczkę. I teraz patrząc na In?s, tak śliczną i delikatną, obsypywała ją pocałunkami, powtarzając: “Gdyby mi Bóg taką zesłał!" lub “Gdyby mój syn kiedyś znalazł taką panienkę na żonę, musielibyśmy ją chyba oboje z synem z miłości podzielić". Takie słowa głęboko zapadały w duszę In?s i wywoływały źle ukrywane łzy w oczach Duarte. VI Słońce na zachodnim nieboskłonie okrywało się złotawą purpurą. Pastuszkowie wracali do domostw zawodząc melancholijne i tęskne kantyleny przy zaganianiu bydła. Gdzieś z oddali dochodziło smętne skrzypienie wozu, lecz na określenie tych odgłosów nie znajduję w naszym miejskim języku odpowiedniego wyrażenia. Uwiązane na postronkach krowy porykiwały tęsknie za cielętami, których pobekiwanie donosiło się z zagród i podwórek. Była to pora miłości, nadziei i tęsknoty. W takiej porze łzy leją nieszczęśni; w takiej porze, gdy źli ludzie się spotykają, rąbią się na kawałki. W takiej porze człek sprawiedliwy składa dłonie i żarliwie szepce Ave Maria słowami archanioła zwiastowania. To jest wreszcie pora ukochana przez poetów, ale tych prawdziwych, bo ci rymotwórcy bukolicy niby z pomocą sztuki porę ową już mocno sprofanowali wierszydłami i mdłymi lamentami. In?s i Duarte przysiedli na stopniu z polnego kamienia, który tworzył piedestał krzyża wzniesionego na najwyższym wzgórzu osiedla. Matka młodzieńca skończyła odmawiać Ave Maria i pogrążywszy się w milczącej ekstazie, ręce skrzyżowała na podołku i kontemplowała Gwiazdę Wieczorną. Proboszcz głaskał przytulonego do jego kolan tęgiego brytana, który usiłował polizać go w policzek. Obok czcigodnego benedyktyna leżał brewiarz, dopiero co zamknięty po odmówieniu wieczornej modlitwy. Głęboka cisza zaległa na niebie i na ziemi; nagle In?s, jakby mówiąc do siebie, szepnęła: — Kiedyś marzyłam o szczęściu — chyba ono takie jest właśnie. I jakby zmieszana tym wyznaniem, drżącym westchnieniem pragnęła udać, że nagle zbudziła się z marzenia. Proboszcz przyjrzał się jej uważnie, w milczeniu, po czym zwrócił oczy na bratową i rzekł: — Ana, słyszałaś słowa swojej przyjaciółki? — Słyszałam — odrzekła matka Duarte nie odrywając oczu od nieba. — Słyszałam... Błagałam Boga, by spełniło się marzenie naszej przyjaciółki, mojej In?s. — Twojej In?s?! — wesoło zauważył proboszcz. — Już ją nazywasz twoją? — A czyż nią nie jestem? — wsparła ją In?s. — Nie chcę innej mamy na tym świecie. Jeśli ona odejdzie przede mną, Spotkamy się w niebie. Duarte ścisnął gwałtownie rączkę In?s i rzekł: — To będziemy rodzeństwem w niebie? — Nader szczęśliwe pokrewieństwo w obecności Pana naszego! — wypowiedział proboszcz tonem błogosławieństwa i powstając ciągnął: — Chodźmy, Duarte. Ten nocny chłód nie jest zdrowy dla panny In?s. Wczoraj była przeziębiona, gdy udawaliśmy się na spoczynek. — Przecież noc jest taka łagodna — oponowała delikatnie In?s. — No to pozostańmy jeszcze chwilę — zgodził się brat Antonio. Usiadł ponownie, gdy służący nagle zawołał do niego, że nadszedł list z Vila Real. In?s zadrżała. Oczy Duarte spotkały się z jej bezradnym spojrzeniem, jakby pytającym go, co mu serce podszeptuje. — Czyżby to miało być pożegnanie, tym razem już na zawsze? — szepnęła In?s wstając. Tylko Duarte usłyszał te słowa, by za chwilę odszepnąć: — Gdy odjedziesz, nie żyć mi na tym świecie! Była to odpowiedź patetyczna, pełna energii, ale sądzę, że również i prawdy. VII Nadszedł list od księdza Custodia informujący, że za trzy dni przyjedzie zabrać pannę In?s, by odwieźć ją do Lizbony, gdzie załatwiono jej umieszczenie w klasztorze sióstr komandorek Wcielenia Bożego. Ksiądz proboszcz przeczytał list i zamknął się w swojej alkowie. Kiedy Duarte wszedł do niej, w oczach wuja wilgotniały jeszcze resztki łez. — Podejdź tu, Duarte — rzekł z ogromną goryczą. — Ty kochałeś In?s? — Jak to czy kochałem!... Pytaj mnie, wuju, jak ja ją kocham! — In?s za trzy dni nas opuszcza. — Spójrz, wuju, słyszę tę nowinę i nie przybladłem. — Co chcesz powiedzieć? — Tylko tyle, że umrę, gdy ona stąd odjedzie. Znasz, wuju, mój charakter i z pewnością mi uwierzysz. Jestem religijny, ale religia mi nie wystarcza. — Nie wyznaję się na sprawach serca ludzkiego — rzekł proboszcz — sądzę jednak, że wyjątkowa to namiętność, która potrafiła zapuścić tak głębokie korzenie w duszy w ciągu półtora miesiąca. Nie kwestionuję. Zawołaj In?s i swoją matkę. Weszły razem, objęte w żalu wywołanym jednakowym przeczuciem. Proboszcz milczał przez kilka chwil. — Myślę że odgadłyśmy, moja córko — powiedziała pani Ana. — Co odgadłyście? — spytał proboszcz. — Chcą nam odebrać In?s. — Chcą! — potwierdził brat Antonio. In?s podeszła do proboszcza, wzięła jego dłoń i podniosła do ust, mówiąc z serdecznym bólem: — Zlituj się nad nami! — Nie upadaj na duchu, panienko — rzekł eks-zakonnik, przytulając ją z ojcowską czułością. — Czy pragniesz poślubić tego tu Duarte? Odpowiedz bez wstydu albo pozwól mi usłyszeć odpowiedź twego serca... Chcesz? A ty, Ana? Wiesz, że nie wystarczą tylko uczucia męża, by uszczęśliwić kobietę? Konieczne, byś była matką, a nie teściową. Pani Ana padła w objęcia In?s i obie zapłakały. — Biegnij, Duarte — ciągnął benedyktyn — każ osiodłać konia, bo jeszcze dziś musisz wyruszyć do Bragi. Ja zasiądę do pisania. Cały dom ogarnęła szalona radość. Wszyscy przysięgali, że nikt pierwszy nie uroni słowa, ale zaraz się rozniosło, że młoda szlachcianka bierze pana Duarte za męża. Pani Ana chciała, by In?s siedziała u niej na kolanach, In?s chciała nosić ją na rękach. Zachowywały się obie jak dwoje dzieciaków, śmiejąc się i szlochając, całe serce przelewając w urywane słowa, topiąc resztę zdań w pocałunkach! Och, jakaż piękna była to noc! Jakie wspaniałe gwiazdy na niebie! Jakie kląskania słowików! Jakiż szept całej natury, rozradowanej jak wszyscy! VIII Dwie doby później Duarte powrócił z Bragi, przywożąc zezwolenie arcybiskupa dla jakiegokolwiek proboszcza na połączenie węzłem małżeńskim kontrahentów Duarte da Silveira i panny In?s Picoa Salema Bernardes. In?s przywdziała strój dość osobliwy: poszła do ołtarza w bieli, w warkocze wpięła dwie róże, kibić otaczał lakierowany pasek z klamerką — wydawała się aniołem, który z dziecinnym wdziękiem ulatuje do nieba, nie pozostawiając na ziemi ni piórka ze swych skrzydeł. Uklękli oboje przed ołtarzem. Sakramentalne słowa wyrzekło już serce wiele razy, a Bóg tysiąckroć musiał je pobłogosławić. Nie sposób opowiedzieć, jak minął cały ten dzień. Wiem tylko, że następnego dnia przed domem księdza proboszcza zatrzymała się lektyka. Wynurzył się z niej ojciec Custodio. In?s wyszła mu na spotkanie. — Czy panienka już gotowa? — zapytał niuchając tabakę i kichając w różnych tonacjach. — Na co? — By schronić się u komandorek. — Czy przyjmują tam też komandorów? — Co panienka wygaduje? — odparł surowo ojciec Custodio. — Bo muszę zabrać ze sobą mego męża. — Swego męża?! Czy to ma być żart? — Niech ksiądz określa, jak chce. Może ksiądz powiedzieć mojej ciotce, że to żart, jeśli mu się tak podoba; ale proszę jej nie zapomnieć powiedzieć, że wyszłam za mąż. Ojciec Custodio przejawił nieprzyzwoitą wręcz pobłażliwość: pożywił się i wypił za zdrowie młodej pary. Pani Hermenegilda i Hilario Afonso w przystępie słabości uczynili swoją siostrzenicę pełną spadkobierczynią i przepadali za wnuczętami. A co z synalkiem pana Manuela das Alminhas?... Och! Ten poślubił córkę senhora Francisca Cerieiro i rozpowiada na prawo i lewo z ogromną dumą, jak dostał straszne lanie z powodu umizgów do szlachcianki z rodu Picoa. Zaiste, jakież wyżyny głupoty może osiągnąć pycha uszczęśliwionego cymbała! Więcej już nic w tej materii nie potrafiłem ustalić. Lizbona, marzec 1859. Przełożyli Krystyna i Wojciech Chabasińscy