Stanisław Witold Czarnecki Jedno zwykłe polowanie - Toż kurde, mówię ci do ciula, że nie! - pucołowata twarz Jorga, kiedy wypowiadał, prawie wykrzykiwał te słowa, przybierała odcień coraz bardziej czerwony. Zerwał się przy tym z pordzewiałej beczki, na której siedział, potrząsał swoim mocno już wyleniałym, rudoblond kucykiem i wymachiwał rękami. - Z dwudziestki dwójki, to go możesz w dupę pocałować - kontynuował wywód, - tylko go wkurzysz i zdradzisz swoją pozycję. Jak szybko się zdenerwował, tak szybko zaczął się uspokajać. Ostatnie słowa wypowiedział już prawie normalnym tonem. Alek, jego oponent, nerwowymi ruchami zebrał długie kosmyki, które wymknęły się spod gumki, spadając mu na czoło i zasłaniając oczy. Na okrągłej twarzy z niegolonym od tygodnia zarostem zagościł wyraz z trudem hamowanego zniecierpliwienia. Wstał, przeszedł dwa kroki w lewo, dwa w prawo, jakby dając sobie czas na uspokojenie nerwów. Jednak nie wytrzymał. Nagle odwrócił się do Jorga, pochylił lekko w jego stronę i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, jakby leżały na niej niepodważalne dowody, potwierdzające słuszność jego słów. - Sam widziałem w sklepie u Biga wypchane skóry z całymi czaszkami i bez dziur po kulach. Jedyny sposób to walić w oko z małokalibrówki. Może mi powiesz, jak inaczej je zdobył? - starał się mówić spokojnie i stanowczo, ale widać zdenerwowanie mocno trzymało go za gardło, bo w głosie słychać było charakterystyczne, prawie metaliczne pobrzękiwanie. - Po pierwsze, on je zdobył bardzo łatwo, bo kupił od jakiegoś łowcy. Po drugie, w oko to tak, ale jak blisko musisz podejść, no i jak nie trafisz, to zanim sięgniesz po normalną giwerę, załatwi cię tak, że z podziwu nie wyjdziesz - Jorg był pewien swojego. Uspokoił się już prawie zupełnie i na nowo usadowił na beczce, opierając dłonie o uda. Reszta chłopaków z zaciekawieniem obserwowała spór. Do krzyków, gestów i min już przywykli, ale praktyczny aspekt zagadnienia wszystkich zainteresował. Rozłożeni w promieniu kilku metrów, półleżąc lub siedząc - jak tam komu było wygodnie, już kilka minut temu przerwali swoje zajęcia. Z całej siódemki obserwatorów tylko Noah udawał, że sprawa mało go obchodzi. Czyszczenie karabinka z wapiennego pyłu, który dostał się do komory zamkowej podczas marszu przez ruiny, było o niebo ważniejsze. No i dla niego wszelkie spory na tematy zawodowe miały aspekt prestiżowy. Teraz uznał, że nadeszła odpowiednia pora aby się odezwać. Niech pamiętają, kto się na tym naprawdę zna. - Ani nie trzeba podchodzić aż tak blisko, ani nie trzeba walić z małokalibrówki.- Natychmiast wszystkie spojrzenia spoczęły na nim. Nie spieszył się z dalszymi wyjaśnieniami. Nie unosząc wzroku, polerował części rozłożonej broni. Właściwie były już czyste, ale lubił to zajęcie. - No to jak chcesz to robić? - nie wytrzymał Jorg. - A kto powiedział, że chcę? - roześmiał się Noah - to przecież głupiego robota. Tak czy inaczej, wystarczy M- 16 z optykiem i stara amerykańska amunicja. Walniesz w oko, w głowie pocisk się rozleci, a te bydlaki mają taką twardą czaszkę, że odłamki jej nie ruszą. A trafisz trochę obok, to i tak go położysz. Tyle, że jak się zaczniesz w lesie składać przez optyka i będziesz czekał, aż się jakiś wystawi na strzał, to w najlepszym wypadku upolujesz jednego, a reszta ucieknie. Już nie mówię, że mogą cię podejść, kiedy się zapatrzysz w lunetę, ale masz jedną całą skórę zamiast kilku przestrzelonych. To się zwyczajnie nie opłaca. Trzask zaczepu magazynka i repetowanego mechanizmu zakończył wywód. Noah z czułością popatrzył na gotowego w tej chwili do strzału, trzymanego w rękach tantala i kciukiem przerzucił bezpiecznik. Chłopaki popatrzyli po sobie. Faktycznie. Opłacalność takiego przedsięwzięcia była wątpliwa. Cena skór była uzależniona od ilości przestrzelin, ale i tak cała skóra nie mogła być warta więcej niż dwie, no trzy postrzelane. A czaszki... Czaszek i tak było pod dostatkiem. No, jeszcze gdyby taka zabawa była trochę bezpieczniejsza, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że zbyt częste używanie optyka źle się kończy. W lesie nawet na muszkę i szczerbinkę czasem nie starczało czasu. - No tak, kurwa, na ciula komu wypchana skóra - powiedział Siodmak i roześmiał się hałaśliwie. Nikt mu nie zawtórował, a on sam wkrótce umilkł zdeprymowany. Siodmak do nich za bardzo nie pasował. Wszyscy to czuli, szczególnie wyraźnie w takich momentach jak ten. Oni przecież również przeklinali. Niektórzy nawet często. A czasem wszyscy, wręcz prześcigając się w wymyślności wiązanek, doprowadzali tę zabawę do granic absurdu, kiedy nie było już w tym nic obscenicznego, tylko zwykła bufonada, wzbudzająca salwy śmiechu. Kiedy Rakne, z papierosem w kąciku ust, czyścił ulubione M-16 i opowiadał jeden ze swoich brutalnych kawałów z pointą w stylu: "no i wtedy, kurwa, ten facet powiedział...", to wszyscy wybuchali śmiechem. Tade mógł opowiadać ze szczegółami, jak to po raz kolejny zrobił dobrze swojej kolejnej kobiecie i najwyżej ktoś stwierdzał, że to się już robi niesmaczne. A kiedy Siodmak odzywał się tak jak w tej chwili, to mieli ochotę nie patrzeć na niego i udawać, że nic nie słyszeli. To się rozciągało również na inne rzeczy. Ten "dupek"- jak go w prywatnych rozmowach nazywali Alek i Noah, po prostu nie miał stylu ani klasy cechujących pozostałych członków ich grupy. Ale jednak miał z nimi polować. On sam, chociaż często czuł się nieswojo, bez przerwy zabiegał o ich towarzystwo. Byli przecież jednymi z najlepszych. Może nawet najlepszymi. Ich polowania zawsze się opłacały. W knajpach pijali najlepsze piwo i nie brakowało im na papierosy. Siodmak też tak chciał, dlatego teraz zamiast zebrać manele i iść w cholerę, zaczął udawać, że poprawia paski przy swojej amerykańskiej uprzęży. Nikt jakoś nie miał nowego tematu do rozmowy. Być może dlatego, że przegląd sprzętu to coś, co tak czy inaczej zrobić trzeba i lepiej zrobić to dobrze. Jeszcze Sokolnikow, Tade i Rakne zamienili kilka słów zapalając papierosy, ale w końcu i oni zamilkli, ściskając skręty wargami, bo dłonie mieli zajęte. Zbliżała się jedenasta. Na polance, gdzie się zatrzymali, robiło się coraz cieplej. Gęste, ale niewysokie krzaki i młode drzewka rosnące dookoła nie dawały cienia. W powietrzu zaroiło się od owadów, a blachy i odłamki betonowych płyt na których siedzieli, zaczynały grzać w tyłki. Dior, który już od dłuższej chwili nie miał nic do roboty i zabawiał się grzebaniem patykiem w piachu, stracił cierpliwość. Wstał i popatrzył na zegarek. - Dobra, to idziemy w końcu czy nie?! Bo jak chcemy tam być na południe, to już się spóźniliśmy. - Uspokój się, już idziemy, nie ma pośpiechu. I tak najlepsza pora jest miedzy trzynastą a czternastą - głos Kaza jak zwykle tchnął spokojem. Jemu nigdy się nie spieszyło. I był przy tym tak miły, że nawet "odpierdol się" mówił cichym, flegmatycznym tonem. Pasowało to do jego wysokiej, lekko pochylonej sylwetki, jasnych włosów i łagodnego uśmiechu, który nie znikał z jego twarzy, tak jakby był wiecznie napalony trawą. Zebrali się w kilka minut. Mieli wprawę. Mechanicznie nieomal dopinali paski uprzęży i plecaków, przypinali kabury i pochwy, zaczepiali granaty i wsuwali w kieszenie zapasowe magazynki. Nie mieli formalnego przywódcy, ale organizowali się bardzo sprawnie. Wszyscy wiedzieli, w którą stronę zmierzają i co tam zastaną, a szyk mieli ustalony od lat. Szli parami. Na poczatku Jorg i Kaz z twarzami pomazanymi zieloną i czarną farbą, z heklerami w obu dłoniach i w hełmach, spod których spadały na plecy długie, cienkie kucyki. Chociaż zupełnie różni, jeśli chodzi o tuszę i wzrost, oraz absolutnie ze sobą nie spokrewnieni, byli bardzo podobni. Czasem nawet brano ich za braci. "Kazjorgi"- nazywali ich często ludzie w mieście. Zazwyczaj chodzili na szpicy i byli nieźli w tej funkcji. Tuż za nimi posuwali się Dior i Siodmak. Obaj lekko przygięci plecakami, w których dźwigali masę kosztownych i zbędnych dupereli. Na tym ich podobieństwa się kończyły. Dior miał gęste czarne włosy i brodę oraz początki brzuszka maskowane zieloną bluzą moro. Siodmak był rudawy i chudy jak szczapa, a mundur nie wiedzieć czemu nosił w barwach pustynnych. W lesie wyróżniał się tak, że maskowanie Kaza i Jorga traciło sens, ale oni po prostu lubili profesjonalnie wyglądać. Siodmak dźwigał też potężną pompkę SPAS i to była rzecz, której mu wszyscy zazdrościli. Następną parę stanowili Sokolnikow i Tade. Obaj wystrojeni w zdobyczne omonowskie mundury i czarne berety. Nieśli identyczne ruskie rkm-y z długimi lufami i magazynkami na czterdzieści naboi. Była to broń piekielnie nieporęczna w gestym lesie, ale oni uparli się jej używać. I czasem to się opłacało, szczególnie odkąd po kilku nieprzyjemnych przygodach nauczyli się nie zaczepiać lufą o gałęzie i nie robić hałasu. Alek i Rakne to było kolejne "rodzeństwo". Obaj z ciemnymi włosami sięgającymi pasa, w czarnych glanach i cywilkach pofarbowanych na zielono, ale jeden prawie dwa razy wyższy od drugiego. No i oni nie mieli plecaków. Wszystko czego potrzebowali, mieściło się w sakwach uprzęży. Nie lubili dźwigać ciężarów. Nie mieli w rękach żadnej broni. M-16 wisiało zabezpieczone na ramieniu Rakne, a Alek niósł swoje beretty w olbrzymich kaburach, zawieszonych na brzuchu. Na końcu drużyny szedł, jak zwykle samotnie, Noah. "Starczał za dwóch" jak śmiali się chłopcy. Faktycznie, robił wrażenie. Rozrośnięty w ramionach, w ekwipunku US-Army, noszącym ślady częstego używania i z odbezpieczonym tantalem w dłoni. Umiał z niego trafić w co tylko chciał w zasięgu wzroku. Chociaż do miejsca, gdzie dwa dni temu widziano stado, była jeszcze co najmniej godzina marszu, nikt się nie odzywał, a straż przednia i tylna miały odbezpieczoną broń. Licho nie śpi. Kiedyś, kiedy byli jeszcze mało doświadczeni, noszenie odbezpieczonej broni mogło się źle skończyć, ale teraz... Bardziej byli pewni swoich palców niż bezpieczników. Droga, od kiedy po przejściu stu metrów wyszli z młodnika, nie była ciężka. Wysokie drzewa rosły z dala od siebie, a niższe krzewy jedynie w mijanych co jakiś czas zwartych grupach. W miarę jak szli, zarośli robiło się coraz więcej i chcąc je omijać, musieli kluczyć. Było około dwadzieścia minut po południu, kiedy znaleźli pierwsze ślady. Trop był wyraźny. "Dzisiejszy", zawyrokował Jorg. Plotki przyniesione przez zbieraczy nie kłamały. To było dziwne, niespotykane, a wręcz niepokojące. Po raz pierwszy, odkąd zajmowali się polowaniem, znaleźli tropy w tak niewielkiej odległości od granic strefy miasta. Od tego momentu posuwali się o wiele wolniej. Trzy pierwsze pary rozsypały się w wachlarz, na którego brzegach szli erkaemiści. Rakne, Alek i Noah posuwali się w drugiej linii. Niskopienne chaszcze gęstniały. Ciche przemieszczanie się, było praktycznie niemożliwe. Krzaki nie sięgały prawie nigdzie powyżej półtora metra od ziemi, więc nie zasłaniały widoczności, ale były na tyle zwarte, że jeśli coś się w nich kryło, to z odległości dwudziestu metrów mogło bez trudu ujść wzrokowi. Nawet wyszkolonemu wzrokowi myśliwego. "Niedobrze, idziemy za blisko siebie, jakby co to druga linia nie może strzelać."- pomyślał Noah uważnie lustrując otoczenie, ale nic nie powiedział. Zawsze tak było. Do chłopaków po prostu nie docierało, że mają się rozproszyć, bo w kupie stanowią jeden duży i wygodny cel. Zawsze, jak była o tym mowa, to przytakiwali, kiwali głowami i obiecywali poprawę, a potem było to samo. W gromadzie czuli się pewniej. Za to Noah nagle poczuł się bardzo niepewnie. Przypadł do ziemi za najbliższym drzewem i krzyknął "Padnij!!!", prawie dziwiąc się sam sobie, dlaczego to robi. Świst kul, strzał i oszczepów, które posypały się z zarośli przed nimi, za nimi i z boków, potwierdził, że tak czy inaczej nie było to głupie posunięcie. Dali się podejść koncertowo. Noah zrzucił plecak, kątem oka zauważając, że tkwią w nim dwie strzały i oszczep. Chciał się trochę rozejrzeć, ale kiedy seria odłupała z pnia potężny płat kory, tuż obok jego głowy, postanowił się na razie nie wychylać. Nie było dobrze. Gdyby mutony umiały lepiej strzelać, albo miały więcej broni palnej, to z grupy myśliwych nic by już nie zostało. No i kevlar, jaki wszyscy nosili pod bluzami, pewnie też się na coś przydał. Przypadli do ziemi, jedni celowo, inni przewróceni pociskami, które na szczęście w większości trafiły w plecaki i kamizelki kuloodporne. Ale ostrzał nie ustawał, a nawet zdawał się przybierać na sile. Mutki grzały do nich z czterech stron, z dobrze ukrytych stanowisk, uniemożliwiając rozejrzenie się i odpowiedzenie celnym ogniem. Mogli jedynie próbować ostrzeliwać się na oślep, czekając aż któryś pocisk trafi w niechronioną część ciała, jak szyja, lub twarz i zakończy całą sprawę. Sytuację uratowali Alek i Siodmak, każdy na swój sposób. Alek miał pecha upaść w miejscu, gdzie żadne drzewo ani krzak nie dawały mu osłony przed ogniem z tyłu. Nie był też na tyle szybki, aby błyskawicznie ewakuować się za najbliższą zasłonę. Zrobił więc co innego. Przetoczył się na plecy, wyrwał pistolety z kabur i nie zważając na cztery strzały, które wbiły mu się w kurtkę na piersiach i brzuchu, otworzył ogień wprost w zarośla, z których nadleciały. Przy akompaniamencie upiornego jazgotu czterdzieści pocisków w dwie sekundy przeorało sporą połać krzaków. Na dwie sekundy ostrzał z tyłu prawie ustał. To wystarczyło Noahowi, żeby przyłożyć karabinek do ramienia i posłać długą serię w cienie, które zamajaczyły mu między gałązkami. W chwilę potem dołączył do niego Rakne, który jednak nie strzelał zbyt celnie po tym, jak jeden z oszczepów drasnął mu lewy biceps. W tym czasie Alek cały i zdrowy wczołgał się pomiędzy dwa grube pnie i przeładował broń. Siodmak natomiast miał własne wyobrażenie o odwadze i bardzo pragnął udowodnić reszcie, jakim jest bohaterem. Przecież chciał z nimi polować na stałe. Zerwał się z ziemi i waląc na oślep ze swojego SPAS'a pognał przed siebie. Zdołał przebiec jakieś dwadzieścia kroków, aż oszczep w prawym udzie zatrzymał go w miejscu. Wszystkie mutki celowały już tylko w niego, a kilka najbardziej krewkich wyskoczyło z ukrycia i rzuciło się w jego stronę. Rkm-y ścięły je w oka mgnieniu. W tym czasie Jorg i Kaz zdążyli już wypatrzyć, skąd nadlatują pociski i ich heklery zagrały trzystrzałowymi seriami. Tylko Dior nie strzelał, walcząc ze swoją oporną, najnowszą wunderwaffe, dobrze ukryty za gęstymi krzakami. - Alek! Przejmij! - krzyknął Noah widząc, że tamten wymienił już magazynki na pełne. Cofnął się za pień i sam przeładował broń. Na ich odcinku było już spoko. - Jorg! Co u was? - krzyknął głośno. - Już w porządku - odkrzyknął zapytany - sytuacja pod kontrolą. Na trzy cztery? - w ostatnim zdaniu wyraźnie zabrzmiało pytanie. - Niech będzie - roześmiał się w odpowiedzi Noah. - Trzy, czte-RY! - wykrzyknęli równocześnie, poderwali się na nogi i ruszyli biegiem przed siebie, osłaniani przez towarzyszy. Te mutki, które jeszcze żyły, nie miały już ochoty walczyć i poderwały się do panicznej ucieczki. Trafienie w plecy uciekających to nie był problem. Noah celowo nie dostrzelił jednego mutona. Pozwolił mu się nawet oddalić na ponad sto metrów i zaczął kryć się za drzewami. Uciekający stwór oglądając się za siebie mógł dojść do przekonania, że uszedł pogoni. Myśliwy wiedział, co robi. Szansa była zazwyczaj bardzo mała, ale tyle mutków w jednym miejscu... W biegu wyciągnął bagnet z pochwy i trzymając go w prawej dłoni, a karabin w lewej, co jakiś czas robił nacięcia na korze. Mutek coraz bardziej skręcał w stronę głębokiego lasu. Jakby co, to lepiej, żeby posiłki nie musiały go długo szukać. Chłopcy obejrzeli Siodmaka. Był całkiem martwy. Nawet się chyba za bardzo nie męczył. Gardło miał głęboko podcięte maczetą, a dziryt tkwił głęboko w podbrzuszu. - Nie mogliście szybciej zestrzelić tamtych, co do niego biegli?- zapytał Rakne, patrząc w stronę Sokolnikowa i Tade'a. - No nie mogliśmy- odparł Sokolnikow z całym przekonaniem. - On nam zasłaniał - trącił lekko butem leżące ciało. - Fakt - stwierdził Rakne po chwili zastanowienia i stracił zainteresowanie dla trupa. Zajął się swoim bicepsem, który na szczęście nie krwawił mocno. Nagle Jorg, który od kilku chwil szukał czegoś na ziemi, zaczął się śmiać. Najpierw roześmiał się raz, potem drugi, żeby w końcu wybuchnąć niepohamowanym rubasznym chichotem. - Co za debil - wykrztusił, ocierając lewą dłonią łzy, które od śmiechu napłynęły mu do oczu. W prawej dłoni trzymał, to co przed chwilą znalazł na ziemi.- Co za debil - powtórzył jeszcze raz. Po chwili śmiali się wszyscy. Głośny rechot napełnił las. Za każdym razem, kiedy spoglądali na dłoń Jorga, skręcały ich kolejne paroksyzmy wesołości. Przedmiot, podniesiony ze ściółki leśnej, to była łuska z pompki Siodmaka. Łuska od naboju śrutowego. Na zające - w najlepszym wypadku. Potem, przetrząsając jego bagaż, znaleźli pudełko breneków. - Co, kurwa, chcecie, oszczędny był chłopak - skomentował Rakne wywołując kolejny wybuch śmiechu. Kiedy Noah dotarł do gniazda, było już w stanie ewakuacji. Obszedł je dookoła i podczołgał się z tej strony, z której raczej się go nie spodziewano. Przed sobą miał trzydziestometrowy pas piachu pozbawiony roślinności, a za nim niewysoką, najwyżej dwumetrową skarpę, w której stwory wygrzebały sobie rząd sześciu głębokich nor. Musiały być głębokie, bo choć słońce świeciło wprost w wejścia, to dla oczu obserwatora były one czarnymi plamami. Gniazdo o niecałe pół dnia od granic strefy! Oj, rozzuchwaliły się bestie. Przed norami leżały ciągle powiększające się stosy pakunków. Dziesięcioro młodych stało zbite w gromadę pod opieką jednej samicy. Kilkanaście samic i kilka samców wynosiło ostatnie zawiniątka z nor. "Za dziesięć minut ich już tu nie będzie"- zdecydował Noah. Musiał działać sam, nie czekając na wsparcie. Z kabury przy pasie wyjął Wildey'a i położył przed sobą na ściółce. Ten grzmot prawie łamał mu nadgarstek przy strzelaniu, ale tym razem był chyba niezbędny. Szybko połączył trzy magazynki od tantala taśmą monterską i osadził w karabinku. Wyczekał moment, kiedy większość dorosłych stworów była w norach, podniósł się przyjmując pozycję klęczącą i pociągnął za spust. Długą serią z całego magazynka przeciągnął po młodych. Na szczęście ich skóra nie była tak twarda jak dorosłych. Poszło szybko. Tak jak się spodziewał, samice, widząc co się dzieje, zaatakowały wściekle. Za nimi ruszyły samce, chwytając w biegu leżące na ziemi dziryty i maczety. Skończył trzeci magazynek, kiedy w jego stronę biegły jeszcze cztery sztuki z wysuniętymi na całą długość pazurami i wyszczerzonymi kłami. Odrzucił tantala i sięgnął po pistolet. Celował między oczy. "Dzikie koty" J.D.Jonesa były cholernie drogie i trudne do zdobycia, ale można było na nich polegać. Ostatnia samica padła półtora metra od niego, grzebiąc w piachu wszystkimi czterema kończynami. Przyjrzał się uważnie leżącym stworom - po chwili żaden się już nie ruszał. Z Wildey'em w prawej ręce i Geigerem w lewej zbadał całe gniazdo i wszystkie pakunki. Świeciły, ale tylko trochę powyżej normy. Nie pozostawało nic innego do roboty, jak tylko usiąść i zaczekać na chłopaków. Wsunął licznik do odpowiedniej kieszeni, a dłoń z pistoletem oparł o kolano. Niby było bezpiecznie, ale... Zdjął z głowy czapkę marines i otarł pot z ogolonej głowy zieloną bandaną, okręconą dookoła lewego nadgarstka. Patrząc na stosy przedmiotów, które mutony w sobie tylko znanych celach wynosiły ze świecących ruin, uśmiechał się do swoich myśli. Złote obrączki, nowa kwatera i przyjęcie na sto pięćdziesiąt osób stawały się coraz bardziej realne. Przy zbieraniu i liczeniu ciał Alek i Jorg oczywiście znowu się pokłócili. Mutek leżał ewidentnie w strefie ostrzału Aleka i miał dziury po dziewiątce, ale jego szpiczaste uszy pasowały Jorgowi do kolekcji, którą nosił na rzemyku, na szyi. Obciął je więc, nie pytając nikogo o zgodę. Właściwie uszy nie były nikomu do niczego potrzebne, ale zdaniem Aleka mógł chociaż zapytać. - Właśnie. W imię zasad.- Tade przyłożył do ramienia zdobycznego kałasza. Usta wykrzywił w karykaturalnym grymasie twardziela. Chóralny śmiech przerwał spór. Mieli powody do zadowolenia. Dziewiętnaście sztuk! Nawet mało podziurawione jak na kanonadę, jaką urządzili. Oceniali, że skóry pójdą po dobrej cenie. Po ostatnich plotkach, wieszczących nadejście nowej fali opadów, każdy chciał mieć w domu przynajmniej jeden kombinezon antyradiacyjny. Zebrali też pokaźną stertę broni, w tym trzy kałasze z niewielkim zapasem amunicji. Dobre ostrza i broń palna były zawsze w cenie, ale karabiny w łapach mutonów rzucały nieprzyjemny cień na radość z sukcesu. Natrafiali na nie coraz częściej, a co za tym idzie, ryzyko zawodowe wzrastało. Sokolnikow z zaciekawieniem oglądał dziryt i miotacz. Bezskutecznie usiłował połączyć je rzemienną pętlą. - Ni cholery nie rozumiem, jak te bestie nauczyły się tym rzucać. To o niebo trudniejsze od strzelania z łuku - powiedział, odkładając sprzęt na ziemię. - A już w ogóle sobie nie wyobrażam, jak one mogły się zamachnąć tymi długimi łapskami w gęstych krzakach. - Zapytaj naszego dyżurnego eksperta od uzbrojenia - podpowiedział Alek. - A właśnie, gdzie jest Noah?- zapytał Tade. Zaczęli się rozglądać, ale towarzysza nie było w zasięgu wzroku. Las szumiał sobie jak gdyby nigdy nic. Jorg i Kaz popatrzyli na siebie. - Idziem szukać śladów- powiedział Jorg repetując automat. Dopiero po pół godzinie znaleźli odgiętą korę na pniu drzewa. Wbrew powszechnej opinii Kazjorgi nie byli najlepszymi tropicielami od czasów Winnetou. Przy zdobyczy zostali Dior i Rakne, a reszta poszła szukać Noaha. Noah poderwał broń z kolana, ale niemal natychmiast opuścił ja z powrotem, przerzucając kciukiem bezpiecznik. Jego twarz rozjaśniła się miłym, szerokim uśmiechem. - Cześć chłopcy, miło, że wpadliście po drodze - powiedział w stronę kolegów wychodzących z lasu. Rozglądali się, taksując wzrokiem trupy i paczki. - Aleś chwastów nawyrywał.- Tade nie krył, że jest pod wrażeniem. Zresztą nie tylko on. Pochwałom położyło kres dopiero otworzenie mutanckich pakunków. - Oż w mordę - powiedział przeciągle Alek. Reszta spojrzała w jego stronę i z gardeł wydobyło się zbiorowe "Oooo...". Na rozwiniętej macie leżał stos elektronicznych części, wyglądający jak resztki kilku komputerów, telewizorów i radioodbiorników zebrane na kupę. Taki łup zdarzał się naprawdę rzadko. W pośpiechu rozrywali następne paczki i nie zawiedli się. Oprócz nie nadających się do niczego, popalonych i nadgniłych śmieci, znaleźli całe mnóstwo części elektronicznych i mechanicznych, trochę narzędzi, sporo biżuterii i nawet kilka książek. Myśliwi segregowali zbiory krzycząc głośno z entuzjazmu i podniecenia. Co chwila rozlegał się gwizd podziwu. Czuli się jak Ali Baba po przekroczeniu bram Sezamu. Od czasu do czasu ktoś spoglądał z zazdrością na Noaha. Jemu, jako odkrywcy i zdobywcy gniazda, przysługiwała lwia część zysku. Po co mutanty przeszukiwały świecące zgliszcza i gromadziły przedmioty, z których najwyraźniej nie umiały robić praktycznego użytku - nikt nie wiedział. Niektórzy twierdzili, że te śmieci pełnią u nich taką samą rolę, jaką kiedyś w społeczeństwie Papuasów odgrywały muszle, ale pogląd ten nie był zbyt popularny. Przynajmniej nie na tyle, żeby mówić o tym głośno w obecności łowców, zbieraczy bądź handlarzy, których niemałe dochody pochodziły z polowania. Społeczny tryb życia, broń, narzędzia - to wszystko dawało się ignorować w obliczu szerokiego strumienia rzadkich i poszukiwanych dóbr, oraz skór będących surowcem nie do zastąpienia. W końcu wiele zwierząt żyje w stadach, a strzelać z karabinu można nauczyć nawet małpę. Pieniądz - to było coś zarezerwowanego wyłącznie dla człowieka. Pomimo zmian, jakie zaszły na świecie, idee politycznej poprawności ciągle jeszcze miały wielu wyznawców. "Mutony to niebezpieczne drapieżniki, pozbawione wrogów naturalnych. Polowania to ekologiczna konieczność."- Takie wnioski można było znaleźć w kilku powstałych pracach naukowych. A ich niewytłumaczalny instynkt zbieracki? No cóż, ludzie pamiętali jeszcze sroki. Analogia była oczywista. Noah ocenił, że za chwilę powinien ujrzeć ślady walki, jaką kilka godzin temu stoczyli z grupą samców. Otwierał już usta, żeby zawołać Rakne i Diora, kiedy nagle przez liście i gałęzie przemknęła smuga ognia, a pień drzewa za jego plecami zadrżał od potężnego uderzenia. Myśliwy przypadł do ziemi celując w stronę grupy krzaków, które nagle zaszeleściły. Powoli wyłoniła się z nich najpierw czarna fryzura i roześmiana twarz okolona zarostem, a potem reszta sylwetki Diora. - Sorry - powiedział śmiejąc się głupkowato. W dłoniach ściskał długą na półtora metra rurę, dymiącą z obu końców. "Jego pieprzona cudowna broń!"- Noah zawrzał od gniewu. - "Jednak zadziałała!". Obejrzał się za siebie. Pień przewiercony był na wylot otworem o średnicy dwóch palców. Nadpalona kora dymiła. - Ty pieprznięty skurwielu! Omal mnie nie zabiłeś! - wrzasnął w stronę ciągle uśmiechniętego Diora. Wstał z ziemi i zaczął otrzepywać mundur. - A tam. Przeciez nie dostałeś. Myślałem, że to mutek. Słysząc "A tam" Noah poczuł jak oczy, zachodzą mu czerwoną mgłą. W niepohamowanym przypływie wściekłości zapragnął zobaczyć, jak ta obrzydliwa, roześmiana gęba rozpryskuje się na kawałki. Prawa dłoń spoczęła na kaburze Wildey'a, palce odnalazły zatrzask. W tym momencie nadszedł Rakne. - Co tak huknęło?- spytał swoim zwyczajnym, zblazowanym głosem, rozglądając się spod daszka czapki. Dymiąca broń Diora sama rzucała się w oczy. Bez trudu odnalazł wzrokiem nadpalony pień i ocenił wzrokiem dystans pomiędzy drzewem a Noahem. - Aha, jak zwykle.- stwierdził i zaczął się śmiać. I ten śmiech nie po raz pierwszy uratował Diorowi życie. - Bierzcie manele i ruszajcie po śladach. Są wyraźne. A ty pieprzony wynalazco, nie zapomnij swojej magicznej skrzynki. Ja popilnuję mutków - powiedział Noah zrezygnowanym tonem. Nie było sensu dłużej się wściekać. Nie był to wcale największy z dotychczasowych wyczynów Diora. Tajemnicą było, jak może być najlepszym w mieście pirotechnikiem przy swojej skłonności do strzelania byków i psucia wszystkiego, co mu wpadnie w ręce. - A ty właściwie gdzie, kurwa, przepadłeś? I gdzie reszta?- spytał Rakne. - Pakują, chowają i zabezpieczają. Właśnie do tego dynamitard tam potrzebny. Ty też się przydasz, bo znaleźlim trochę fachowego sprzętu. Zresztą, sami zobaczycie. - Noah machnął ręką. - Dwa dni jak nic tu posiedzimy- dodał jeszcze patrząc w stronę słońca, które już zaczynało czerwienieć. "W końcu jakiś niedostrzelony sukinsyn z maczetą w łapie nas dogoni i skończę jak Mackowicz", pomyślał Noah. Głośne rozmowy, szuranie, tupanie i sapanie chłopaków idących przed nim zagłuszały wszelkie odgłosy lasu. Gdyby ktoś lub coś chciało go podejść od tyłu, nie miałoby wielkich kłopotów. Szczególnie, gdyby to było coś tak cicho chodzącego po lesie jak muton. Tak naprawdę nie był zły, chociaż obraz Mackowicza znalezionego z kolumbijskim krawatem na szyi zmusił go do obejrzenia się za siebie. Szedł na końcu jako straż i nie mógł mieć skrępowanych ruchów. A to oznaczało, że jako jedyny nie był obciążony ładunkiem. Zdzieranie skór zajęło im cały dzień. Następny spędzili na ich wstępnym wyprawieniu i podzieleniu całego łupu na to, co zabiorą od razu, i to, co ukryją w jamach wygrzebanych w skarpie przez stwory. Potem Dior zabezpieczył je sprytnymi ładunkami i pułapkami, które miały radykalnie odstraszyć wszelkich ciekawskich, nie niszcząc przy okazji zawartości składów. W drogę powrotną wyruszyli następnego ranka. W mieście pewnie już o nich gadali, a może nawet i zakładali się o to, co ich zatrzymuje czwarty dzień. W normalnym wypadku to nie było długo, ale oni nie wybierali się daleko. Mieli spenetrować obszar o kilka godzin od granic strefy. Zwłoka mogła oznaczać, że wrócą obłowieni jak nigdy, albo, że... nie wrócą już nigdy - mutki zazwyczaj zjadały ciała myśliwych. Wszyscy z wyjątkiem Noaha uginali się pod obciążeniem, ale nie narzekali. Kto by się obrażał na plecak pełen pieniędzy? Tylko Rakne i Kaz mieli kwaśne miny, bo w losowaniu to im właśnie przypadł do niesienia Siodmak, przywiązany za ręce i nogi do gałęzi, którą założyli na ramiona. Zaczynał już trochę śmierdzieć, ale zwyczaj nakazywał przynosić swoich poległych z powrotem. Na szczęście ten sam zwyczaj nakazywał towarzyszom dzielić się sprzętem zabitego. "Byliśmy przyjaciółmi Siodmaka", powiedzieli chórem, siedząc dookoła stosu z jego ekwipunkiem, po czym rzucili się łapać to, co się komu najbardziej spodobało. Spory wzbudziła strzelba SPAS. Świetna, półautomatyczna broń z dużym magazynkiem i celownikiem laserowym, który w szybkim ogniu z bliska bardzo się przydawał. Po długich naradach, w uznaniu zasług przyznali ją Alekowi. Jorg kręcił nosem, ale nic nie powiedział. Pomimo szczerych chęci nie mógł zaprzeczyć, że to Alek uratował ich tyłki, po tym jak on, idąc na szpicy, nie zauważył zasadzki. Słońce stało jeszcze nisko na niebie. Do południa planowali dotrzeć do polany z której wyruszyli. Obiad mieli już zjeść w mieście. Dobre nastroje sprzyjały rozmowom. - Powiedz Noah, jak to jest z tym rzucaniem oszczepem w krzakach?- zapytał Sokolnikow, potrząsając zdobycznym dzirytem. Kolekcjonował mutancką broń, a ten egzemplarz miał piękne obsydianowe ostrze. - To proste - odparł Noah.- Krzaki tylko z boku wyglądały na gęste i zbite. Nasi przyjaciele kilkoma machnięciami maczetą wycięli sobie nisko nad ziemią wolne przestrzenie, takie w sam raz na krótki, szybki zamach. To wystarczy. A te ich patyki są na tyle ciężkie, że jak lecą przez liście i cienkie gałązki, to prawie nie zbaczają z kursu. - Czy wy nie macie ciekawszych tematów?- zawołał zniecierpliwiony Tade.- Wracają do miasta po ciężkiej pracy i zamiast o czymś przyjemnym, to oni w kółko o tych zielonych bestiach z piekła rodem. Ja tam nie mogę się już doczekać, kiedy wrócimy. Czeka na mnie moja nowa, atomowa kobieta. Mówię wam - w jego głosie coraz głośniej pobrzmiewało samcze zadowolenie - jak mi wieczorem wsunie języczek w ... - Nie bądź obsceniczny, dobra?- przerwał mu Alek, który takie przechwalanki uważał za "zwyczajne fornalstwo".- Obsceniczność... - ...to woda na młyn nieprzyjaciela - dokończył ze śmiechem Noah. Pozostali również się roześmieli. - A swoją drogą, atomowa kobieta w dzisiejszych czasach to znaczy coś zupełnie innego niż kiedyś - stwierdził po namyśle Rakne.- Ty, Tade, lepiej, kurwa, uważaj, bo ona ci może długo nie pociągnąć. Tym razem wspólny śmiech zabrzmiał bardziej jak obrzydliwy rechot. - No coś ty - z udawaną powagą odpowiedział Tade.- Taka kobieta to same atrakcje - zawsze przy świetle. - Jak z nią jeszcze trochę pobędziesz, to w nocy zamiast zapalać latarkę, będziesz rozpinał rozporek - wtrącił się do rozmowy Dior. Rechot całej kompanii stał się obrzydliwy do granic możliwości. Zaczerwieniona od śmiechu twarz Jorga lekko spoważniała. - Jak myślisz Rakne, Matt weźmie nasz złom? - zapytał, sprowadzając rozmowę na temat interesów. - Złom jest na oko pierwsza klasa - odpowiedział zapytany ekspert od elektroniki.- Zgarniemy za niego tyle, co za skóry. - A nie jest aby przepalony na amen?- zaniepokoił się Kaz. - To już nie nasza sprawa, sprzedamy to na wagę jak leci.- Rakne nie widział problemu. - Matt jest zawsze spragniony nowych części, a jego klienci są dziani i spragnieni sprzętu, wiec zapłaci, ile zechcemy, bez targowania. - A słyszeliście, że podobno udało mu się niedawno odpalić pentiaka?- zapytał Alek, przerywając na chwilę oględziny swojej nowej zabawki, którą nie mógł się nacieszyć. - Nie tylko słyszałem, ale i widziałem - Noah pokręcił głową na wspomnienie wizyty w warsztacie, tydzień temu.- Pentiak faktycznie działa, tylko monitor implodował, zanim się system załadował, innego nie ma pod ręką, a w drukarce skończył się toner. Chwilowo można sobie tylko postukać w klawiaturę i popatrzeć jak miga kontrolka od twardziela. - No to fest działa, jak maszynka, która robi "ping"- roześmiał się po raz kolejny Rakne i reszta po raz kolejny poszła w jego ślady. - A właściwie po co komu pentiak w dzisiejszych czasach?- zastanowił się na głos Dior. - Jak to po co?- dla Tade'a odpowiedź była oczywista.- Żeby zagrać w dooma. Tym razem śmiali się bardzo długo, aż doszli do polanki, na której zrobili krótki odpoczynek. Z jęknięciami ulgi zrzucali na ziemię pakunki i rozcierali obolałe ramiona. - Słuchajcie, ale jest jedna sprawa, którą trzeba obgadać - powiedział Kaz poważnie, patrząc na pozostałych. - No, o co chodzi?- zapytał za wszystkich Noah. - Chodzi o to, czy bierzemy kogoś na miejsce Siodmaka, bo wiecie, tego... - Chodzi o to, że Kuba kupił sobie G11 z workiem amunicji i pytał niedawno, czy mógłby z nami polować - dokończył Jorg za Kaza. Po krótkiej ciszy pierwszy odezwał się Rakne. - Jo?- powiedział, charakterystycznie wypychając językiem dolną wargę i patrząc na lekko nadpsutego Siodmaka zwisającego z drąga.- Jak chce niech poluje. - G11 to świetna broń - zamruczał Noah, po czym również spojrzał na trupa i oczy mu się zaświeciły. - Kuba ma w ogóle niezły sprzęt.- dodał Alek. Przez moment wszyscy patrzyli na ciało Siodmaka. Potem popatrzyli na siebie nawzajem. Trudno powiedzieć, kto roześmiał się pierwszy tym razem, ale już po chwili wszyscy trzymali się za brzuchy i ocierali łzy z oczu. Niektórzy przysiedli, nie mogąc utrzymać się na nogach. Po kilku minutach, nie przestając się śmiać, ruszyli w dalszą drogę, wiodącą przez gruzy. "W stepie szerokim, którego okiem..."- poniosło się nad rumowiskami betonowych płyt. Ciało Siodmaka wesoło kołysało się w rytm kroków. Tylko Noah nie śpiewał. "Im więcej zachodzi zmian, tym bardziej nic się nie zmienia."- wspominał sobie cytat z filmu, jaki oglądał w dawnych, dobrych czasach, kiedy jeszcze była telewizja. "Ich nie zmieniła nawet wymiana taktycznych uderzeń jądrowych"- pomyślał, patrząc na chłopaków, którzy właśnie zaczynali wyrykiwać ostatnią zwrotkę.