Jerzy Kosiński Kroki (Przełożył Henry Dasko) MOJEMU OJCU człowiekowi łagodnemu Dla człowieka nieopanowanego nie istnieje mądrość, nie istnieje także zdolność skupienia; bez skupienia zaś nie można zaznać spokoju. A czyż niespokojni mogą mówić o szczęściu? BHAGA VADGITA Jechałem coraz dalej na południe. Wioski były małe i ubogie; gdy tylko się w którejś zatrzymałem, wokół samochodu zbierał się tłum, a dzieci śledziły każdy mój ruch. Postanowiłem spędzić parę dni w ogołoconej z roślinności, pełnej pobielonych chat wiosce; chciałem odpocząć, a także oddać do prania i reperacji odzież. Kobieta, która się podjęła tej pracy, wyjaśniła, że zrobi to szybko i sprawnie, ponieważ ma pomocnicę — młodą dziewczynę, sierotę, zmuszoną do zarabiania na własne utrzymanie. Wskazała na dziewczynę patrzącą na nas z okna. Kiedy wróciłem następnego dnia, żeby odebrać uprane rzeczy, we frontowym pokoju się na nią natknąłem. Od czasu do czasu podnosiła na mnie oczy, a ilekroć napotkałem jej wzrok, usiłowała ukryć zainteresowanie moją osobą i coraz niżej pochylała głowę nad szyciem. Przekładając dokumenty do kieszeni świeżo uprasowanej marynarki zauważyłem, z jaką ciekawością spogląda na plastikowe karty kredytowe, które na chwilę położyłem na stole. Zapytałem, czy wie, do czego służą; odrzekła, że nigdy czegoś takiego nie widziała. Powiedziałem, że przy pomocy każdej z tych kart można kupić meble, pościel, naczynia kuchenne, jedzenie, odzież, pończochy, obuwie, torebki, perfumy, niemal wszystko, co się chce — bez płacenia za to pieniędzmi. Niedbałym tonem wyjaśniłem dziewczynie, że mogę również używać swoich kart w najdroższych sklepach pobliskiego miasta, że wystarczy je pokazać, by podano mi jedzenie w jakiejkolwiek restauracji, że mogę zatrzymać się w najlepszych hotelach i że wszystko to dostępne jest zarówno dla mnie, jak i dla wybranych przeze mnie osób. Chciałbym ją zabrać ze sobą — dodałem — ponieważ podoba mi się i jest ładna, mam też wrażenie, że chlebodawczyni nie traktuje jej dobrze. Jeżeli sobie życzy, może pozostać ze mną, jak długo zechce. Ciągle nie patrząc na mnie dziewczyna spytała — jak gdyby pragnąc się upewnić — czy będą jej potrzebne pieniądze. Po raz wtóry powiedziałem, że jeżeli mamy ze sobą karty i postanowimy z nich korzystać, ani jej, ani mnie pieniądze nie będą potrzebne. Obiecałem, że zwiedzimy razem różne miasta, a nawet różne kraje; nie będzie musiała pracować ani robić czegokolwiek poza dbaniem o siebie, kupię jej, co tylko zapragnie, będzie mogła nosić wspaniałe stroje i pięknie dla mnie wyglądać i zmieniać uczesanie czy nawet kolor włosów, jak często zechce. Aby tak się stało, wystarczy, aby nie mówiąc nikomu ani słowa, późno w nocy wyszła z domu i spotkała się ze mną przy drogowskazie na krańcu wioski. Zapewniłem ją, że gdy już znajdziemy się w mieście, do jej chlebodawczyni wysłany zostanie list wyjaśniający, że jak wiele dziewcząt przed nią opuściła dom, by znaleźć pracę w wielkim mieście. W końcu powiedziałem, że będę na nią czekał tej nocy i bardzo liczę na to, że przyjdzie. Karty kredytowe leżały na stole. Dziewczyna wstała i wpatrywała się w nie ze czcią, w której było niedowierzanie; wyciągnęła prawą rękę, by ich dotknąć, ale natychmiast ją cofnęła. Wziąłem jedną z kart i podałem jej. Trzymała ją delikatnie w palcach jak sakralny opłatek, unosząc ku światłu, by zbadać wytłoczone na niej litery i cyfry. Wieczorem zaparkowałem samochód wśród krzaków o parę metrów od drogowskazu. Przed zapadnięciem ciemności minęło mnie wiele furmanek, wracających z targu do wioski, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nagle z tyłu za mną pojawiła się dziewczyna; zadyszana i przerażona, przyciskała do piersi zawiniątko z rzeczami. Otworzyłem drzwi auta i bez słowa wskazałem jej tylne siedzenie. Zapaliłem niezwłocznie silnik i dopiero gdy znaleźliśmy się poza obrębem wioski, zmniejszyłem szybkość i powiedziałem, że jest teraz wolna i że dni jej ubóstwa minęły. Przez jakiś czas siedziała bardzo cicho, a potem niepewnym głosem spytała, czy mam nadal swoje karty. Wyjąłem karty z kieszeni i podałem jej. Po kilku minutach przestałem widzieć głowę dziewczyny we wstecznym lusterku: usnęła. Następnego dnia przed południem dotarliśmy do miasta. Dziewczyna obudziła się i wpatrując się w ruch uliczny przylgnęła twarzą do szyby. Nagle dotknęła mego ramienia i wskazała na duży dom towarowy, który właśnie mijaliśmy. Powiedziała, że chce sprawdzić, czy moje karty rzeczywiście mają moc większą od pieniędzy. Zaparkowałem samochód. Wewnątrz sklepu przywarła do mego ramienia; czułem, że wnętrze jej dłoni jest wilgotne z emocji. Przyznała, że nigdy przedtem nie była ani w mieście, ani nawet w miasteczku; trudno jej było uwierzyć, że tylu ludzi zgromadzić się może w jednym miejscu, a mimo to tyle rzeczy zostaje jeszcze do nabycia. Wskazywała suknie, które jej się podobały i zgodziła się z kilkoma moimi sugestiami dotyczącymi strojów, w których będzie jej najbardziej do twarzy. Przy pomocy dwóch sprzedawczyń, patrzących z nie ukrywaną zazdrością na moją towarzyszkę, wybraliśmy kilka par butów, rękawiczek, pończoch, trochę bielizny, kilka sukienek i torebek oraz płaszcz. Ogarniał ją coraz większy lęk. Kiedy spytałem, czy się boi, że moimi kartami nie będzie można zapłacić za wszystko, co wybraliśmy, z początku zaprzeczała; wreszcie przyznała się do swoich obaw. Dlaczego — zapytała — tylu ludzi w jej wiosce musi harować przez całe życie, by móc zapłacić za rzeczy, jakie kupiliśmy, podczas gdy ja, nie będąc słynnym piłkarzem ani gwiazdorem filmowym, ba, nawet prałatem, w ogóle nie potrzebuję pieniędzy, by stać się posiadaczem wszystkiego, czego zapragnę. Kiedy zapakowano już wszystkie nasze zakupy, podałem kasjerce jedną z kart. Podziękowała uprzejmie, zniknęła na chwilę, po czym wróciła i oddała mi kartę wraz z rachunkiem. Moja przyjaciółka stała za mną; paliła się, by porwać paczkę, ale wciąż bała się to zrobić. Opuściliśmy sklep. Gdy znaleźliśmy się w aucie, otworzyła pakunek i obejrzała swoje rzeczy: dotykała ich, wąchała i znów dotykała, otwierała i zamykała pudło. Kiedy ruszyłem, zaczęła przymierzać pantofle i rękawiczki. Zatrzymałem się przed niewielkim hotelikiem i weszliśmy do środka. Nie zwracając uwagi na pełne domysłu spojrzenie portiera, zażądałem połączonych ze sobą pokoi. Moje walizki wniesiono na górę, ale dziewczyna nalegała, by własnoręcznie nieść pudło, jak gdyby w obawie, że ktoś je zabierze. Na górze poszła się przebrać do swojego pokoju i wróciła ubrana w nową suknię. Paradowała przede mną, stawiając niepewne kroki w nowych pantoflach na wysokim obcasie, przeglądała się w lustrze, po czym znów wracała do swego pokoju, żeby przymierzać kolejne stroje. Późnym popołudniem przywieziono ze sklepu pozostałe pakunki zawierające damską bieliznę. Dziewczyna była lekko oszołomiona winem, które wypiliśmy podczas lunchu; teraz, jakby usiłując zaimponować mi swą nowo nabytą światowością, którą musiała podpatrzyć w pismach, opisujących socjetę i świat filmu, stała przede mną z dłońmi wspartymi na biodrach, zwilżając wargi językiem i szukając rozchybotanym wzrokiem mojego spojrzenia. * Było nas kilkoro. Pracowaliśmy na jednej z wysp jako asystenci profesora archeologii, który przez całe lata prowadził poszukiwania resztek dawnej cywilizacji, będącej u szczytu swego rozwoju piętnaście stuleci przed naszą erą. Profesor twierdził, że była to cywilizacja wysoce rozwinięta, którą w pewnym momencie starł z powierzchni ziemi jakiś potężny kataklizm. Nie zgadzał się z powszechnie uznaną teorią, że wyspę nawiedziło straszliwe trzęsienie ziemi, a następnie zalała ją gigantyczna fala morska. Gromadziliśmy szczątki naczyń, przesiewaliśmy popioły szukając resztek przedmiotów zrobionych ręką ludzką i odkopywaliśmy materiały budowlane, profesor zaś katalogował to wszystko jako dowody mające wesprzeć jego nie opublikowane jeszcze dzieło. Po miesiącu postanowiłem opuścić wykopaliska i zwiedzić sąsiednią wyspę. Spieszyłem się, by zdążyć na prom i odjechałem przed otrzymaniem wypłaty, ale obiecano mi, że mój czek nadejdzie następną łodzią pocztową. Miałem ze sobą dość pieniędzy, by przeżyć jeden dzień. Po przyjeździe spędziłem cały dzień na zwiedzaniu. Nad wyspą górował nieczynny wulkan, którego rozległe zbocza pokrywała zwietrzała porowata lawa, tworząca uprawną, choć mało urodzajną glebę. Zszedłem do portu; godzinę przed zachodem słońca, gdy robiło się chłodniej, łodzie rybackie wypływały na nocny połów. Patrzyłem, jak ślizgają się po spokojnej, prawie gładkiej wodzie, aż ich wydłużone, niskie sylwetki zniknęły z pola widzenia. Wyspy, nagle pozbawione blasku, odbijającego się od ich skalistych grzbietów, stały się czarne i groźne. W końcu zniknęły jedna po drugiej, jakby wciągane bezgłośnie pod powierzchnię morza. Następnego ranka poszedłem na nabrzeże, by oczekiwać łodzi pocztowej. Ku memu zaskoczeniu wypłata nie nadeszła. Stałem na molo zastanawiając się, jak dam sobie radę i czy w ogóle uda mi się opuścić wyspę. Przy sieciach, przyglądając mi się, siedziało kilku rybaków; wyczuli, że coś jest nie w porządku. Trzech z nich zbliżyło się do mnie; zaczęli coś mówić. Nie zrozumiałem i odpowiedziałem w obu językach, które znałem: twarze ich stały się posępne i wrogie, gwałtownym ruchem odwrócili się ode mnie. Tej nocy zaniosłem śpiwór na plażę i spałem na piasku. Rano wydałem resztkę pieniędzy na filiżankę kawy. Wspiąłem się krętymi uliczkami koło portu i przez wynędzniałe pola dotarłem do najbliższej wioski. Siedzący w cieniu wieśniacy przyglądali mi się ukradkiem. Głodny i spragniony, wystawiony na palące promienie słońca, wróciłem na plażę. Nie miałem nic, co by się dało zamienić na żywność lub pieniądze: zegarka, wiecznego pióra, spinek do mankietów, aparatu fotograficznego czy portfela. W południe, gdy słońce stało wysoko i mieszkańcy ukryli się w domach, poszedłem na posterunek policji. Jedyny policjant na wyspie drzemał przy telefonie. Zbudziłem go, lecz nie kwapił się, by pojąć nawet najprostsze moje gesty. Wskazywałem na telefon i wywracałem moje puste kieszenie; dawałem mu znaki i rysowałem obrazki, odgrywałem nawet sceny głodu i pragnienia. Nic z tego nie przyniosło efektu; policjant nie wykazywał zainteresowania ani zrozumienia i telefon pozostał pod kluczem. Był to jedyny telefon na wyspie; przewodnik, który przeczytałem, zawierał nawet tę drobną informację. Po południu spacerowałem po wiosce, uśmiechając się do mieszkańców w nadziei, że poczęstują mnie czymś do picia lub zaproszą do stołu. Nikt nie odwzajemniał moich pozdrowień, a sklepikarze po prostu mnie ignorowali. Kościół znajdował się na największej wyspie archipelagu, i nie miałem żadnych środków, by się tam dostać i poprosić o pożywienie i nocleg. Wróciłem na plażę, jakbym się spodziewał, że ratunek nadejdzie od morza. Byłem wygłodzony i wyczerpany. Od słońca dostałem silnej migreny i falami nachodziły mnie zawroty głowy. Nagle usłyszałem obcy język. Obróciłem się i zobaczyłem dwie kobiety siedzące nad wodą. Z ich ud i ramion zwisały fałdy szarego, gęsto pokreślonego żyłami tłuszczu, a ich pełne, obwisłe piersi wciśnięte były w staniki ogromnych rozmiarów. Opalały się wyciągnięte na ręcznikach plażowych wśród ekwipunku, jaki zabiera się na piknik: koszyków z jedzeniem, termosów, parasoli, siatek pełnych owoców. Na piętrzących się obok książkach widniały sygnatury biblioteczne. Kobiety były najwyraźniej letniczkami wynajmującymi pokój u miejscowej rodziny. Zbliżyłem się powoli, lecz otwarcie, pełen obaw, że je przestraszę. Przerwały rozmowę, a ja pozdrowiłem je z uśmiechem, używając po kolei dwóch języków, które znałem. Odpowiedziały w innym. Nie mieliśmy wspólnego języka, ale świadomość znajdującego się obok pożywienia działała na mnie nieodparcie. Usiadłem obok nich, jak gdyby pod wrażeniem, że zostałem zaproszony, a gdy zaczęły jeść, wpatrywałem się w jedzenie: ignorowały moje uporczywe spojrzenie lub go nie dostrzegały. Po paru minutach kobieta, którą uznałem za starszą, poczęstowała mnie jabłkiem. Jadłem powoli, starając się nie okazać głodu, ale i w nadziei na coś bardziej treściwego. Przyglądały mi się z uwagą. Na plaży było gorąco: zapadłem w drzemkę. Obudziłem się jednak, gdy kobiety podniosły się na nogi. Ramiona i plecy miały czerwone od słońca. Strużki potu żłobiły piasek, który przywarł do ich obwisłych ud, a zwały tłuszczu spływały z bioder, gdy pochylały się z trudem, by zebrać rzeczy. Pomogłem im. Skinęły kokieteryjnie i ruszyły wzdłuż wewnętrznego brzegu plaży. Podążyłem za nimi. Dotarliśmy do domu, w którym mieszkały. Przy wejściu chwyciła mnie kolejna fala zawrotów głowy; potknąłem się na stopniu i upadłem. Śmiejąc się i szczebiocząc, kobiety rozebrały mnie i zaciągnęły na duże, niskie łóżko. Wciąż oszołomiony, wskazałem na swój żołądek. Bez zwłoki przyniosły mi mięso, owoce, mleko. Nim zdążyłem skończyć posiłek, zaciągnęły zasłony i zdarły z siebie kostiumy kąpielowe. Nagie zwaliły się na mnie. Pogrzebały mnie ich wielkie brzuchy i szerokie zady; kobiety przygwoździły mi ręce; miętosiły mnie, obściskiwały i gniotły. O świcie byłem na molo. Przypłynęła łódź pocztowa, ale do mnie nie nadszedł ani czek, ani list. Stałem patrząc na łódź znikającą w gorącym słońcu, które spalało poranną mgłę odsłaniając jedną po drugiej odległe wyspy. * Jako instruktor narciarski pracowałem w uzdrowisku górskim, dokąd wysyłano na leczenie pacjentów-gruźlików. Z mojego mieszkania mogłem dostrzec sanatorium i odróżnić blade twarze nowo przybyłych od opalonych twarzy starych pacjentów, którzy opalali się na tarasach. Pod koniec każdego popołudnia moi zmęczeni podopieczni wracali do swoich pensjonatów, ja zaś do mojego samotnego posiłku. Większość czasu spędzałem sam. Po kolacji przytłumiony dźwięk gongu w sanatorium obwieszczał ciszę nocną i w kilka minut potem światła gasły kolejno, jak gdyby wykradane z jednego okna po drugim. W chacie wysoko na zboczu zawył pies. Trzasnęły gdzieś drzwi. Dostrzegłem sylwetki ludzkie brnące poprzez głęboki śnieg, pokrywający pobliskie pole: instruktorzy narciarscy z okolicznych domów skradali się ukradkiem na swe nocne schadzki. Z bezkresu mroku otaczającego sanatorium wyłoniło się kilka postaci spiesząc ku czekającym poniżej mężczyznom: to pacjentki wymykały się do swoich kochanków. Sylwetki stykały się i wtapiały jedna w drugą jak sklejane ze sobą kawałki cienia. Każda z par odchodziła osobno. W świetle księżyca wyglądały jak karłowate sosenki górskie schodzące ze zbocza, by wędrować wśród bezwietrznych pól. Wkrótce wszystkie zniknęły. W ciągu następnych kilku tygodni zorientowałem się, że niektórym z silniejszych pacjentów wolno było spędzać część dnia na świeżym powietrzu. Spotykali się w kawiarni u podnóża stoków i wielu z nich nawiązywało znajomości z wczasowiczami i pracownikami uzdrowiska. Często ukryty w kępie świerków, obserwowałem ich, jak łączą się w pary; przyglądałem się, jak od czasu do czasu zmieniają partnerów; zapisywałem w pamięci zarówno tych najpopularniejszych, jak i tych, którzy nie mieli powodzenia. Potem, gdy niknęły resztki światła i nagły chłód ogarniał nawet mój dobrze osłonięty punkt obserwacyjny, odwracałem się i ruszałem ku mojej kwaterze. Jedna z kobiet szczególnie przyciągała moją uwagę. Jej przypadek nie należał do ciężkich i mówiono, że stan jej zdrowia się poprawia: miała zostać zwolniona pod koniec miesiąca. Rywalizowało o nią dwóch mężczyzn — młody instruktor narciarski z sąsiedniego hotelu i wczasowicz, który często wspominał o pozostaniu w uzdrowisku do czasu wypisania jej z sanatorium. Kobieta obdarzała swymi względami w jednakowym stopniu obu mężczyzn. Każdego popołudnia wczasowicz spieszył ze swego hotelu, instruktor zaś podjeżdżał na nartach po zakończeniu zajęć. Ona siadywała w kawiarni u podnóża stoku, skąd miała dobry widok na obu swoich adoratorów i ich różnorodne techniki. Instruktor wygrywał swoje umiejętności. Nadjeżdżał z maksymalną szybkością, a gdy już się zdawało, że jest za późno, ostro skręcał przed samą balustradą tarasu i wznosząc pióropusz śniegu hamował tuż przy stoliku kobiety. Jego rywal, narciarz zaledwie przeciętny, plątał się u stóp zbocza. Zmuszał instruktora do zwolnienia lub zmiany kierunku i zazwyczaj udawało mu się popsuć styl i szybkość jazdy tamtego. Pewnego popołudnia zjawiłem się w kawiarni przed końcem lekcji jazdy na nartach. Wczasowicz już tam siedział, mając najwyraźniej dość niezgrabnych manewrów na stoku. Instruktor zabrał swoją grupę na oślą łączkę, znajdującą się powyżej i nieco z boku kawiarni. Kiedy słońce zaczęło się zniżać ku zachodowi, instruktor rozpuścił grupę, ale nie ruszył w stronę kawiarni z wierzchołka zbocza, jak to czynił zazwyczaj. Zamiast tego zaczął się wspinać wzdłuż pokrytego śniegiem grzbietu, który oznakowany był zawsze chorągiewkami sygnalizującymi niebezpieczeństwo; nie wolno było tam jeździć nikomu z wyjątkiem kadry narodowej. W kawiarni ludzie zaczęli wstawać od stolików i gromadzić się przy balustradzie, oglądając mozolną wspinaczkę instruktora. Kobieta zerwała się i wybiegła z lokalu na podnóże stoku, by tam na niego czekać. Wczasowicz ruszył jej śladem. Instruktor rzucił się w dół. Z początku kreślił długie, eleganckie łuki, omijając sterczące w śniegu głazy, z powodu których trasę uważano za niebezpieczną. Nabierał stopniowo szybkości zjeżdżając z gracją i precyzją mistrza. Byłem ciekaw, czy zatrzyma się przy słupku oznaczającym koniec trasy, czy też zakończy zjazd efektownym skrętem u stóp dziewczyny. Obecni stali w milczeniu. Długie, prawie poziome promienie słońca padały na nią i wczasowicza, stojących u podnóża szlaku. Instruktor miał do przebycia ostatnie sto metrów, zjeżdżał szybko i prosto. Dziewczyna strząsnęła spoczywającą na jej ramieniu dłoń wczasowicza i ruszyła naprzód podnosząc ręce i wołając imię instruktora. Wczasowicz rzucił się za nią i chwycił ją za ramię. W sekundę potem instruktor wpadł na ostatni odcinek trasy i sprężył się, jakby gotując do skoku. Jednakże zamiast poderwać ciało do przodu i w górę, szarpnął się w lewo w nienaturalnie nagłym skręcie. Nie zdołał już zakręcić ani przyhamować; narty mu się uniosły i poszybował do przodu. Z całą mocą i impetem, jakie nagromadziły się w nim w ciągu długiego zjazdu, uderzył barkiem w nieosłoniętą pierś drugiego mężczyzny. Ich bezwładne ciała zsunęły się w dół po stoku, by w końcu zatrzymać się na krawędzi tarasu. Tłum ruszył w ich kierunku; z ust wczasowicza kapała krew. Wniesiono go nieprzytomnego do kawiarni. Instruktor przez kilka minut siedział na schodkach tarasu z głową w dłoniach. Kobieta rozpięła mu skafander. Nadjechała karetka pogotowia i wciąż nieprzytomnego turystę przymocowano pasami do noszy. Gdy podnoszono go, spojrzałem w stronę tarasu. Instruktora i kobiety już nie było. Przez dłuższy czas nie widywałem instruktora. Aż pewnego wieczora zobaczyłem go z jakąś inną kobietą. Schronili się w niszy kamiennej ściany hotelu. Dookoła szalała zamieć, na polu śnieg kotłował się jak woda we wzburzonej zatoce. Spienione zaspy formowały się z rykiem, by po chwili, jak góry pierza, zapaść się w bezdenne rozpadliny. Oparty o ścianę, chwilami dotykany migotliwym światłem latarni huśtającej się nad ścieżką, mężczyzna stał nieco poniżej kobiety. Przyciągnął ją do siebie; ona pochyliła się do przodu i przywarła do niego ulegle i czule. Objęła ramiona mężczyzny. Poryw wiatru targnął jej płaszczem i rozchylił poły. Przez chwilę miałem wrażenie, że obydwojgu wyrosły nagle skrzydła, które uniosą ich daleko od niszy, za pokryte puchem pola, poza zasięg mojego wzroku. Podjąłem decyzję. Następnego popołudnia znalazłem pretekst, aby odwiedzić sanatorium. Pacjenci w jaskrawych swetrach i obcisłych spodniach przechadzali się wzdłuż korytarzy. Inni spali zawinięci w koce. Mgliste cienie przecinały puste leżaki na słonecznym tarasie; ich płótno łopotało w ostrych porywach wiatru nadbiegającego od szczytów. Zauważyłem odpoczywającą na leżaku kobietę. Szal, który niedbale narzuciła na ramiona, nie przysłaniał jej smukłej, opalonej szyi. Zwlekałem z odejściem przyglądając się; ona spojrzała na mnie z namysłem i uśmiechnęła się. Kiedy się przedstawiłem, mój cień przykrył jej postać. Godzin odwiedzin przestrzegano bardzo surowo, tak że wolno mi było spędzać w jej pokoju zaledwie dwie godziny dziennie. Nie pozwalała mi przybliżać się do siebie. Była bardzo chora i kaszlała bez przerwy. Często pluła krwią. Dygotała w gorączce, a na jej policzki występowały czerwone plamy. Jej dłonie i stopy pokrywały się potem. Podczas jednej z moich wizyt poprosiła, żebym się z nią kochał. Zamknąłem drzwi na klucz. Kiedy się rozebrałem, kazała mi spojrzeć w duże lustro w rogu pokoju. Zobaczyłem jej odbicie; nasze oczy się spotkały. Wstała z łóżka, zdjęła szlafrok i podeszła do lustra. Stanęła bardzo blisko, jedną ręką dotykając mojego odbicia, a drugą przyciskając własne ciało. Widziałem jej piersi i biodra. Czekała, aż skupię się cały na myśli, że to moja postać znajduje się we wnętrzu lustra i że to mojego ciała dotyka ustami i rękami. Cichym, lecz stanowczym głosem powstrzymywała mnie, gdy usiłowałem zrobić krok w jej stronę. Kochaliśmy się znowu: ona, stojąca jak przedtem przed lustrem, ja o krok od niej, z wzrokiem przykutym do jej postaci. Jej życie było bezustannie odmierzane i kontrolowane przez najrozmaitsze aparaty, utrwalane na kliszach, zapisywane na kartach kontrolnych i rejestrowane w skoroszytach przez korowód lekarzy i pielęgniarek; podtrzymywane igłami wbijanymi w jej klatkę piersiową i żyły; wdychane z butli tlenowych i wydychane gumowymi wężami. Moje krótkie odwiedziny coraz częściej przerywało pojawianie się lekarzy, pielęgniarek lub sanitariuszy, którzy zmieniali butle z tlenem albo podawali nowe lekarstwa. Pewnego dnia zatrzymała mnie na korytarzu niemłoda siostra miłosierdzia. Zapytała, czy zdaję sobie sprawę, co robię, a kiedy powiedziałem, że nie rozumiem, odrzekła, że pracownicy sanatorium mają nazwę dla ludzi mego pokroju: hyanidae. Ponieważ nadal nie rozumiałem, wyjaśniła: hieny. Mężczyźni mego pokroju — dodała — czyhają na umierające ciała; za każdym razem, gdy sycę się tą kobietą, przyśpieszam jej śmierć. Z upływem czasu stan kobiety pogorszył się wyraźnie. Siadywałem w jej pokoju, wpatrzony w bladą twarz, którą z rzadka tylko rozświetlał rumieniec. Wychudłe dłonie leżały na kołdrze, pokryte siatką niebieskawych żył. Wątłe ramiona unosiły się przy każdym oddechu; ukradkiem ocierała pot, który wciąż występował jej na czoło. Gdy spała, siedziałem cicho z wzrokiem wbitym w lustro; odbijały się w nim zimne, białe prostokąty ścian i sufitu. Siostry bezgłośnie wsuwały się i wysuwały; udawało mi się zawsze unikać ich spojrzeń. Pochylały się nad pacjentką, wycierały jej czoło, zwilżały wargi tamponami waty i szeptały coś do ucha w tajemnym języku. Ich luźne ubiory trzepotały jak skrzydła niespokojnych ptaków. Wychodziłem na taras, szybko zamykając za sobą drzwi. Wiatr nieprzerwanie miotał śniegiem po zeskorupiałych polach, wypełniał głębokie tropy i skośne ślady nart z poprzedniego dnia. Z zamarzniętej poręczy zebrałem miękką, pulchną poduszeczkę świeżego śniegu. Przez chwilę migotał w mojej ciepłej dłoni, nim zamienił się w kapiącą breję. Coraz częściej broniono mi wstępu do jej pokoju; spędzałem te godziny samotnie u siebie. Później, przed pójściem spać, wyciągałem z szuflady biurka kilka albumów wypełnionych zdjęciami, które jej zrobiłem; odbitki były starannie powiększone i pieczołowicie naklejone na karton. Rozstawiałem powiększenia w rogu sypialni i siadywałem przed nimi, wspominając sceny w pokoju szpitalnym i obrazy w głębi lustra. Niektóre zdjęcia przedstawiały ją nago; miałem je teraz przed sobą, wyłącznie dla siebie. Spoglądałem na fotografie jak na zwierciadła, w których za chwilę mogłem ujrzeć swoją twarz unoszącą się nad jej ciałem jak duch. Potem wychodziłem na balkon. Światło z okien sanatorium muskało śnieg, który nie wydawał się już tak świeży. Wpatrywałem się w ową wątłą poświatę do chwili, gdy zaczynała znikać. Spoza rozległych dolin i wzgórz pokreślonych zalesionymi stokami światło księżyca rozjaśniało zamarznięte szczyty i wstęgi pierzastych chmur, zwabionych z ciemności ciasnych wąwozów. Gdzieś trzasnęły drzwi, z oddali dobiegł klakson samochodu. Wśród zasp pojawiły się nagle sylwetki ludzkie. Sunęły wśród zasp w stronę sanatorium, znikając od czasu do czasu, jak gdyby walcząc z duszącą burzą piaskową na dotkniętej suszą równinie. * Wysiadłem z pociągu na niewielkiej stacyjce. Gdy pociąg odjechał, byłem jedynym gościem, posilającym się w bufecie. Zawołałem kelnera i spytałem, czy w okolicy dzieje się coś ciekawego. Przyjrzał mi się i odrzekł, że tego popołudnia w pobliskiej wiosce ma się odbyć prywatne przedstawienie. Dał mi do zrozumienia, że pokaz będzie miał raczej niecodzienny charakter i że jeżeli zgodzę się zapłacić żądaną sumę, załatwi mi wstęp. Przystałem na to i opuściliśmy stację. Po pół godzinie dotarliśmy do wybiegu, za którym znajdowała się duża wozownia. Pod drzewami obok budynku zgromadziło się około pięćdziesięciu wieśniaków w średnim wieku; paląc papierosy i dowcipkując między sobą przechadzali się niespiesznie. Z wozowni wyszedł ubrany z miejska człowiek, który zaczął zbierać od nas pieniądze. Choć suma odpowiadała mniej więcej dwutygodniowym zarobkom, wieśniacy płacili bez oporu. Organizator zniknął wewnątrz budynku, a my stanęliśmy kręgiem w cieniu drzew. Chłopi czekali, śmiejąc się i poszeptując. Upłynęło kilka minut; wrota wozowni rozwarły się i w krąg wstąpiły cztery kobiety w barwnych sukniach. Za nimi, prowadząc za sobą duże zwierzę, postępował organizator przedstawienia. Wieśniacy nagle ucichli. Kobiety stanęły obok siebie, obracając się, by mężczyźni mogli je obejrzeć, organizator zaś oprowadzał zwierzę wkoło. Kobiety reprezentowały różne typy: jedna wysoka i potężnie zbudowana, druga szczupła, krucha i młoda, o wyglądzie wskazującym na miejskie pochodzenie. Wszystkie były mocno wymalowane i nosiły obcisłe, krótkie sukienki. Chłopi rozprawiali głośno na ich temat i spierali się zawzięcie. Po paru minutach organizator poprosił o spokój i wyjaśnił, że przeprowadzi głosowanie mające zadecydować, na którą z kobiet padnie wybór. Mężczyźni byli coraz bardziej podekscytowani, a kobiety przechadzały się wokół placu przeciągając się, wyginając i dotykając swoich ciał. Organizator zaproponował, by na każdą z nich głosować po kolei. Po podliczeniu wyników okazało się, że większość obecnych wybrała młodą. Pozostałe trzy kobiety przyłączyły się do widowni, chichocząc i poszeptując z mężczyznami. Wybrana usiadła sama wewnątrz koła. Przyglądałem się uważnie twarzom obecnych; robili wrażenie ciekawych, czy dziewczyna okaże się zbyt krucha i słaba, żeby przetrzymać próbę. Szturchając patykiem obwisły organ zwierzęcia, organizator wprowadził je na środek placu. Dwóch chłopów podbiegło i unieruchomiło zwierzę. Dziewczyna wysunęła się naprzód i zaczęła igrać ze stworzeniem, obejmując je, tuląc, dotykając jego genitaliów. Powoli zaczęła się rozbierać. Po zwierzęciu widać było podniecenie i niepokój. Zdawało się niemożliwe, by dziewczyna mogła mu podołać. Mężczyźni szaleli. Domagali się, by dziewczyna rozebrała się do naga i sparzyła się ze zwierzęciem. Organizator zawiązał kilka wstążek na organie zwierzęcia, zostawiając cal przerwy pomiędzy barwnymi paskami. Dziewczyna zbliżyła się do zwierzęcia. Natarła uda i brzuch oliwą i zachęcała zwierzę, by lizało jej ciało. Potem, wśród okrzyków zachęty, położyła się pod zwierzęciem i objęła je nogami. Uniosła w górę brzuch i gwałtownym pchnięciem wtłoczyła sobie organ do pierwszej wstążki. Organizator znów zapanował nad tłumem, żądając, by widownia płaciła dodatkowo za każdy kolejny cal postępów zwierzęcia. Cena wzrastała za każdy usunięty pasek. Chłopi nadal nie mogli uwierzyć, że dziewczynie uda się to przeżyć i gorliwie płacili raz za razem. Wreszcie dziewczyna zaczęła krzyczeć. Nie byłem jednak pewien, czy naprawdę cierpi, czy tylko schlebia gustom publiczności. * Poszedłem do zoo zobaczyć ośmiornicę, o której czytałem. Trzymano ją w akwarium, gdzie żywiła się krabami, rybami, małżami — oraz własnym ciałem. Ogryzała własne macki pożerając jedną po drugiej. Było jasne, że ośmiornica powoli zabija samą siebie. Jeden z pracowników akwarium wyjaśnił, że w tych stronach świata, gdzie ośmiornicę złapano, uważa ją się za boga wojny zwiastującego klęskę, gdy patrzy w stronę lądu, i zwycięstwo, gdy zwraca wzrok ku morzu. Tubylcy twierdzili, że ten okaz po schwytaniu patrzał wyłącznie w stronę lądu. Ktoś zauważył żartobliwie, że pożerając samą siebie ośmiornica zapewne uznaje własną klęskę. Za każdym razem, gdy ośmiornica wgryzała się w siebie, niektórzy z widzów wzdrygali się, jakby czując, że to ich ciało pożera. Inni stali obojętnie. Miałem już odejść, kiedy zauważyłem wpatrzoną w ośmiornicę młodą kobietę, po której nie było widać żadnej emocji. Wargi miała lekko rozchylone. Bił od niej spokój, który wykraczał poza zwykły brak zainteresowania. Zbliżyłem się do niej i nawiązałem rozmowę. Okazało się, że jest żoną powszechnie znanego dygnitarza, którego rodzina mieszkała w tym mieście. Nim minęło popołudnie, zaprosiła mnie na przyjęcie, które wydawała u siebie w domu. Dom był imponujący, a przyjęcie nienaganne. Gospodyni zachowywała się bardzo naturalnie, dzieląc uwagę pomiędzy gości i rodzinę. Miałem jednak wrażenie, że myślami błądzi gdzie indziej. Zdawało mi się, że spogląda na mnie w sposób sugerujący głębsze zainteresowanie, i postanowiłem to sprawdzić. Zamierzałem następnego dnia opuścić miasto; ten wieczór stanowił moją jedyną szansę. Odwróciła się właśnie od wychodzącej pary i stała ze szklanką w ręce przy jednej z szaf bibliotecznych. Z udaną nonszalancją powiedziałem, że chciałbym się z nią spotkać bez świadków, ponieważ nie mogę się pozbyć podniecających wizji, które we mnie wzbudza. Zaproponowałem jej spotkanie w stolicy sąsiedniego kraju, dokąd udawałem się następnego dnia. Miała właśnie odpowiedzieć, gdy zbliżyli się do nas inni goście. Odwróciła się do nich, ale przedtem podała mi szklankę, jak gdyby należała do mnie; cichym głosem wymieniła nazwę hotelu, gdzie się ze mną spotka. Przez następne kilka dni myślałem o niej bez przerwy wspominając każdą chwilę, spędzoną przy niej. Rozmyślałem o innych mężczyznach obecnych na przyjęciu, zastanawiałem się, który z nich może być jej kochankiem, i wyobrażałem sobie rozmaite sytuacje, w których komuś się oddaje. Im więcej rozmyślałem o niej, tym bardziej niepokoiła mnie myśl o naszym pierwszym intymnym zetknięciu. ... Obydwoje byliśmy nadzy. Niczego nie pragnąłem bardziej niż uczucia swobody w jej obecności. Ale sama myśl o tym, czego może ode mnie oczekiwać, zmniejszała moje podniecenie. Czułem, że moje myśli muszą ulec stłumieniu, zanim ciało będzie mogło funkcjonować. Nie mogłem jednak ukryć swej słabości, albowiem w jej oczach — jak się wydawało — moje pożądanie skupiało się tylko w tej jednej części ciała, części, która nagle znacznie się skurczyła. Z uporem obarczała siebie winą za brak finezji w zaspokojeniu mnie. Była coraz bardziej przejęta i wytrącona z równowagi. Ubrałem się i wyszedłem; spacerowałem po ulicach, starając się pojąć, co zaszło. Zastanawiałem się, jak wyjaśnić jej moją sytuację następnym razem; obawiałem się, że odrzuci wszelkie wyjaśnienia jako nieudolny pretekst do następnej, bezskutecznej próby intymnego zbliżenia. Na ulicy zaczepiłem jakąś kobietę: twarz miała grubo wymalowaną, źle dopasowana suknia kryła kształty jej ciała. Po chwili rozmowy zgodziła się pójść ze mną. W pokoju pomogła mi się rozebrać i sama wciąż ubrana, zaczęła mnie pieścić. Ten dotyk był mi nieobcy, jak gdyby jej ręce wiodły po mojej skórze podskórne prądy, których pulsowanie wyczuwała; gdybym zechciał użyć własnych rąk, prowadziłbym je tym samym szlakiem. Spojrzałem jeszcze raz na jej suknię i nagle zorientowałem się, że moja partnerka jest mężczyzną. Mój nastrój zmienił się natychmiast. Czułem potrzebę rozkoszy i zapomnienia, ale czułem też, że zostałem zaakceptowany zbyt chętnie, że wszystko stało się nagle łatwe do przewidzenia. Mogliśmy istnieć jeden dla drugiego wyłącznie jako przypomnienie własnego “ja”. * Kiedy byłem w wojsku, wielu żołnierzy zabawiało się grą, w której dwudziestu czy dwudziestu pięciu mężczyzn siadało dookoła stołu. Każdy z nich miał przywiązany do członka długi sznurek. Biorący udział w grze znani byli jako “Rycerze Okrągłego Stołu". Jeden z uczestników, którego nazywaliśmy Królem Arturem, trzymał w dłoni końce wszystkich sznurków, nie wiedząc, kto znajduje się na ich drugim końcu. Co jakiś czas Król Artur wybierał jeden ze sznurków i zaczynał ciągnąć cal po calu, przesuwając go wzdłuż naciętych w blacie stołu karbów. Żołnierze spoglądali sobie wzajemnie w twarze, świadomi, że jeden z nich cierpi. Ofiara robiła, co mogła, by ukryć ból i utrzymać normalną pozycję. Fama głosiła, że nieliczni obrzezani wśród nas nie mogli współzawodniczyć z tymi, których członki chronione były napletkiem. Zakładano się o to, przez ile karbów przesunie się sznurek, zanim ofiara tortury wyda okrzyk bólu. Niektórzy z żołnierzy zostali okaleczeni na całe życie wytrzymując do końca, by wygrać pulę. Pamiętam wypadek, gdy odkryto, że Król Artur wszedł w zmowę z jednym z uczestników i owiązywał sznurek wokół jego nogi. Żołnierz ten mógł naturalnie wytrzymać ból większy niż inni i wraz z Królem Arturem udało mu się zagarnąć dużą sumę pieniędzy. Oszukani rycerze w tajemnicy wybrali karę, jaka wydawała im się stosowna. Winnych zaskoczono od tyłu, zawiązano oczy i zaciągnięto do lasu. Tam rozebrano ich i przywiązano do drzew. Rycerze jeden po drugim powoli miażdżyli pomiędzy dwoma kamieniami organy ofiar, aż zamieniły się w bezkształtną masę. * Później, w wojsku, nasza dwunastka nocami w namiocie rozmawiała o kobietach. Jeden z nas użalał się, że gdy odbywa stosunek ze swoją dziewczyną, nie udaje mu się nigdy dokonać tego, czego naprawdę pragnie, a przynajmniej nie tak długo, jak chce. Jak się okazało, inni wśród nas narzekali na podobne problemy. Nie byłem pewien, czy dobrze zrozumiałem, ale miałem wrażenie, że mogą cierpieć na coś, co jest uleczalne, i poradziłem im, by się udali do lekarza. Zapewnili mnie, że żaden doktor nie może tu poradzić — wierzyli, że to wyrok natury. Twierdzili, że jedyne, co można zrobić, to powstrzymywać się podczas stosunku, nie myśleć o partnerce, unikać koncentrowania się na tym, co się robi, odczuwa czy pragnie odczuwać. Narzekali, że kobieta boi się odsłaniać i rzadko, jeżeli w ogóle, mówi mężczyźnie, jak wypadł w porównaniu z innymi mężczyznami. Stanowi to przeszkodę — tłumaczyli. Mężczyzna pozostaje skazany na wieczną niewiedzę o sobie jako o kochanku. Przypomniałem sobie moją dziewczynę z czasów szkoły średniej. Kiedy moich rodziców nie było w domu, zazwyczaj szliśmy do łóżka. Pewnego dnia, gdy kochaliśmy się, zadzwonił telefon; ponieważ stał na nocnym stoliku, podniosłem słuchawkę nie przerywając tego, co robiliśmy, i przez jakiś czas rozmawiałem z kolegą. Kiedy odłożyłem słuchawkę, dziewczyna powiedziała, że nigdy więcej nie pójdzie ze mną do łóżka. Razi ją fakt, powiedziała, że mogę doprowadzić się do erekcji samym wysiłkiem woli — tak jak prostuje się nogę lub zgina palec. Mówiła o spontaniczności i twierdziła, że powinienem odczuwać potrzebę, nagłe pożądanie. Powiedziałem, że to nie ma znaczenia; dziewczyna jednak upierała się przy swoim. Twierdziła, że gdy świadomie decyduję się na erekcję, sprowadzam akt miłosny do czegoś bardzo mechanicznego i pospolitego. * W pierwszych dniach miesiąca nasz pułk rozpoczął przygotowania do defilady z okazji Święta Narodowego. Kilkuset z nas, wybranych ze względu na równy wzrost i znajomość defiladowej musztry, rozpoczęło codzienny trening. Stawaliśmy o świcie do zbiórki na ubitej, spalonej słońcem ziemi otoczonego lasem placu apelowego. Mimo letnich upałów musztra trwała cały dzień. Maszerowaliśmy tam i z powrotem czwórkami, w pojedynczej kolumnie, wybijając defiladowy krok przez całą długość placu. Sześć oddziałów robiło zwroty w marszu i ćwiczyło zachodzenie przecinając wielokrotnie własne ślady, jak przetaczane wagony kolejowe. Po miesiącu żmudnych ćwiczeń przeistoczyliśmy się w jedną całość, maszerującą jak jeden człowiek. Oddychaliśmy w tym samym momencie, salutowali jednym ruchem; broń, którą prezentowaliśmy, stała się przedłużeniem naszych kości i naszych mięśni. Podczas tych ciężkich dni mogliśmy myśleć tylko o bólu w naszych opuchniętych, piekących stopach i zimowych, szorstkich mundurach, ocierających spoconą skórę. Zdawało się, że bez końca maszerujemy w kierunku nieruchomego lasu, lecz przed osiągnięciem cienia drzew kolumna zawsze wykonywała zwrot. W dniu Święta Narodowego pobudka była wcześniej niż zwykle. Defilada miała odbyć się poza terenem obozu. To właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że mogę uniknąć tego całego męczącego dnia. Jeżeli nasza czwórka — trzech żołnierzy maszerujących obok mnie i ja — zniknie dyskretnie i spędzi resztę dnia w lesie, jest mało prawdopodobne, by przejętym swoją rolą oficerom udało się dostrzec naszą nieobecność. Wieczorem będziemy mogli z łatwością wrócić do obozu i zmieszać się z wracającymi żołnierzami. Porozmawiałem z kolegami z szeregu; przyjęli mój plan i postanowiliśmy opuścić obóz jeszcze przed apelem porannym. Zamiast udać się na śniadanie do kantyny, pomaszerowaliśmy w kierunku wysypiska śmieci, udając, że przydzielono nas do służby przy pracach porządkowych. Potem wystarczyło już tylko markować pewność siebie stojąc przy rampie załadunkowej i kierując ruchem ciężarówek do chwili, gdy nadarzy się sposobność, by odejść w stronę lasu. Nikt nas nie zatrzymywał i kiedy tylko przedarliśmy się przez pierwsze zarośla, rzuciliśmy się biegiem wlokąc za sobą karabiny. Rwaliśmy do przodu wśród wrzasku sójek; od czasu do czasu przed nami skakały z gałązki na gałązkę wiewiórki. Zatrzymaliśmy się daleko w głębi lasu. Zdjęliśmy z siebie wszystko i zwaliliśmy się na ziemię. Słońce wspinało się wyżej i poszycie lasu zaczęło parować. W płynący polaną gwar tysięcznych ćwierkań i bzyczeń wdarł się z oddali pojedynczy sygnał trąbki. Zapadliśmy w sen. Obudziłem się ociężały, piekło mnie w gardle. Po chwili poczułem się raźniej i podniosłem się na nogi. Słońce dotykało wierzchołków drzew, światło na polanie traciło jasność. Moi towarzysze spali nadal, a ich mundury wisiały na pobliskich krzakach. Jakiś dźwięk dobiegał z głębi lasu, stając się głośniejszy i bliższy z każdą sekundą. Pojąłem nagle, że to orkiestra wojskowa. Ostrożnie wyjrzałem w stronę, z której dochodziły dźwięki. To, co zobaczyłem zaszokowało mnie: wśród drzew w odległości mniej niż dwustu metrów maszerowała w naszym kierunku orkiestra pułkowa. Błyski światła odbijały się od pozłacanej laski kapelmistrza, a białe, skórzane ochraniacze doboszy odcinały się wyraźnie od zielonego listowia. Rzuciłem się po mundur, przez moment myśląc tylko o ucieczce w bezpieczne miejsce. Potem skoczyłem w stronę moich rozciągniętych leniwie kompanów i próbowałem wyrwać ich ze snu; przeklinali mnie rozespanymi głosami. Gdy w końcu zdali sobie sprawę, co za chwilę nastąpi, ogarnęła ich taka sama panika. Schwycili swoje mundury, buty i karabiny i zaszyli się w gąszczu krzewów i drzew. Wiedziony odruchem rzuciłem się do przodu, ale w tej samej chwili ogarnął mnie paraliżujący ruchy dreszcz. Atak minął po kilku chwilach, nadal jednak nie mogłem zmusić się do ucieczki. Stałem na polanie nago, z karabinem i mundurem u stóp, jakbym świadomie podjął decyzję pozostania na miejscu i oczekiwania na maszerującą kolumnę. Pierwsze szeregi były już w odległości paru metrów. Zauważono mnie, orkiestra bowiem przestała grać i kilku oficerów na koniach oderwało się od kolumny wojska i pogalopowało w stronę polany. W szeregach wybuchło zamieszanie; niektórzy żołnierze złamali szyk, inni krzyczeli i machali rękami w moją stronę. Moim oczom ukazał się sztandar pułkowy; na jego widok poczułem przemożną chęć salutowania. Sięgnąłem po czapkę, stanąłem na baczność i uniosłem dłoń do skroni. Żołnierze znajdujący się najbliżej wybuchnęli szyderczym śmiechem, a jeden z trębaczy uniósł instrument i zagrał hejnał myśliwski, wytrącając mnie z automatycznego rytmu ruchów. Ze zgrozą spojrzałem w dół: nie mogłem nic poradzić — nastąpił wzwód członka. Zabrzmiały rozkazy: kolumna stanęła w miejscu i choć rozkazy podoficerów zabraniały łamania szyku, nie mogły powstrzymać żołnierzy od śmiechu. Dwóch żołnierzy zbliżyło się do mnie, za nimi nadjechał oficer na koniu. Drugi oficer zeskoczył z siodła i ryknął, że jestem aresztowany. Wydano następne komendy; kolumna uformowała się na nowo i odmaszerowała, podążając do obozu skrótem wzdłuż przesieki. Ubrałem się i odprowadzono mnie pod strażą. Zostałem oskarżony o samowolne opuszczenie terenu i o dezercję. Żądano ode mnie, bym podał nazwiska współwinowajców; oświadczyłem, że działałem sam, a oni musieli pojawić się na polanie, kiedy spałem. Upierałem się, że moja wina polega jedynie na drobnym przewinieniu, jakim było opuszczenie obozu bez przepustki; twierdziłem, że podczas musztry zwolnił mnie z defilady jeden z oficerów. Choć oficer nie chciał sobie tego przypomnieć, nie należy mnie winić za nieobecność. Na zarzut, że salutowanie nago stanowiło świadomą obrazę sztandaru, odparłem, że w wielu wypadkach żołnierze zaskoczeni niespodziewanym atakiem musieli nawet stanąć do walki w takim stanie. * — Czy jesteś obrzezany? Zawsze się nad tym zastanawiałam. Nie jestem pewna, czy bym odczula jakąkolwiek różnicę. — Dlaczego nie zapytałaś mnie wcześniej? — To nie jest aż takie ważne; poza tym bałam się pytać. Mógłbyś to zrozumieć jako pewnego rodzaju oczekiwanie z mojej strony czy nawet dezaprobatę. Czy mężczyźni nie są bardzo wrażliwi, jeżeli chodzi o te sprawy? — Nie wiem, bywają różni mężczyźni. — Czy obrzezanie jest naprawdę niezbędne? Jak na przykład operacja wyrostka robaczkowego? — Nie. — W dzisiejszych czasach wydaje się to tak okrutne i niepotrzebne: fragment ciała niemowlęcia usunięty bez jego zgody! Czy nie jest możliwe, że w wyniku tego okaleczenia mężczyzna staje się mniej wyczulony i mniej wrażliwy? Na dobrą sprawę ten delikatny organ, który według planu natury winien być zakryty i czuły, zostaje odsłonięty i jak kolana czy łokcie ocierany jest bez przerwy przez len, wełnę i bawełnę, którą człowiek nosi... * Otrzymałem rozkaz zamaskowania się w lesie o kilka mil od najbliższej wioski. Wybrałem bogato rozgałęzione drzewo i przygotowałem sobie wygodne stanowisko, na którym miałem spędzić kilka godzin podczas odbywających się manewrów. Badając okolicę przez lornetkę zauważyłem innego zamaskowanego żołnierza z mojego pułku: znajdował się o jakieś pół mili ode mnie. Miałem rozkaz nieujawniania swojej pozycji, pozostałem więc w ukryciu, od czasu do czasu obserwując go przez lornetkę. W pewnej chwili zaalarmował mnie jego ruch; powiodłem wzrokiem za łukiem, który zatoczyła lufa jego karabinu: na skraju odległego pola, tuż poza granicami pułkowego poligonu, szło powoli dwoje ludzi. Karabin żołnierza kopnął dwukrotnie, ciszą targnęły stłumione strzały. Gdy po raz drugi spojrzałem na parę, leżała w kołyszącej się trawie jak dwoje ludzi uprawiających surfing zmiecionych nagle z desek przez nieoczekiwaną falę. Obserwowałem teraz uważnie snajpera. Chociaż nie mogłem dostrzec jego twarzy, przyszło mi na myśl, że mógł mnie zauważyć i rozpoznać; poczułem gwałtowny skurcz serca. Jego karabin jednak spoczywał nadal w poprzek kolan, a on sam leżał rozparty wśród konarów, które kołysały się w sennym rytmie lasu. Przyglądałem mu się ostrożnie do czasu, kiedy niebieskawe opary zawisły na rosochatych drzewach, a ciemność zrodziła się jakby z pokrywającej ziemię rosy. Następnego dnia adiutant ogłosił, że dwoje cywilów zostało zabitych przypadkowym ogniem. Śledztwo nie przyniosło rezultatów, ponieważ każdy z nas mógł się rozliczyć z przydzielonej amunicji. W jakiś czas potem dwie ciężarówki z piłkarską reprezentacją pułku jechały skrótem przez poligon służący do ćwiczeń artyleryjskich. Teren miał być oznakowany jako strefa niebezpieczna, ale albo kierowcy nie zauważyli tablic ostrzegawczych, albo ktoś z pułku je usunął; w każdym razie drużyna piłkarska nigdy nie dotarła na miejsce. Ciężarówki musiały znajdować się mniej więcej w połowie drogi przez poligon, kiedy artyleria otworzyła ogień: ocalała jedynie para zaskakująco czystych, białych tenisówek. — A gdyby on został moim kochankiem? Aby uwolnić się od tej myśli, musiałbyś go zabić, prawda? — Nie wiem. Nie jestem pewien. — Pewnego dnia, kiedy kupowaliśmy dla mnie płaszcz, sprzedawca zbliżył się, żeby mi pomóc go przymierzyć. Gdy dotknął dłonią mojego karku, żeby poprawić kołnierz, podszedłeś do niego i bez słowa zdjąłeś jego rękę, jak gdyby była przedmiotem. Musiałeś ścisnąć jego dłoń ze straszną siłą, bo zamarł w bezruchu. Twarz mu spurpurowiała, a usta otwarły się jak do krzyku. — Zdjąłem jego dłoń z twojego karku, ponieważ nie chciałem, żeby cię dotykał. — Jestem pewna, że nie miał zamiaru się spoufalać. — Nie wiem, co miał na myśli i ty też nie wiesz. Myślałem o tym, co mogłaś czuć, kiedy cię dotykał. — Aby pozbyć się tej myśli, musiałeś usunąć jego dłoń z mojego karku? — Tak. — Czy potrafiłbyć kogoś zabić? To znaczy, z jakiegoś ważnego powodu? — Nie wiem. * W czasie wojny nie było wiele pracy; byłem zbyt wątły, aby pracować w polu, a poza tym chłopi woleli używać krewnych lub własnych dzieci do pomocy w gospodarstwie. Jako przybłęda padałem ofiarą wszystkich. Chłop, który mnie w końcu przyjął, dla zabawy chwytał mnie za kołnierz, przyciągał do siebie i bił. Czasami zapraszał do udziału w zabawie brata lub znajomych; musiałem stać nieruchomo, patrząc przed siebie otwartymi oczami, podczas gdy oni ustawiali się o kilka kroków przede mną i pluli mi w twarz, zakładając się, jak często trafią w oko. Zabawa w plucie stała się bardzo popularna we wsi. Stanowiłem cel dla wszystkich — małych chłopców i dziewcząt, chłopów i ich żon, dla trzeźwych i pijanych. Pewnego dnia byłem na pogrzebie dziecka, syna jednego z najbogatszych gospodarzy, który umarł z powodu zatrucia grzybami. Wszyscy obecni stawili się w najlepszych, niedzielnych strojach; wyglądali potulnie i pokornie. Przyglądałem się pogrążonemu w żałobie ojcu stojącemu nad otwartym grobem. Twarz miał żółtą jak świeżo przewrócona ziemia, oczy czerwone i opuchnięte. Wspierał się na żonie, a niepewne nogi z trudem utrzymywały ciężar jego ciała. Gdy przyniesiono trumnę, rzucił się na lśniące wieko, całując je i przemawiając jak do swego dziecka. Szlochanie jego i żony zakłócało ciszę jak chór na pustej scenie. Pojąłem, że miłość chłopów do swoich dzieci jest równie nieokiełznana jak wybuch plagi wśród bydła. Nieraz widziałem matkę gładzącą delikatne włoski swojego dziecka czy ręce ojca podrzucające dziecko w powietrze i chwytające je pewnie. Często przyglądałem się małym dzieciom, jak kolebały się na swoich tłustych nóżkach, jak potykały się, padały i znów wstawały, jakby unoszone tą samą siłą, która prostuje borykające się z wiatrem słoneczniki. Pewnego dnia zobaczyłem owcę miotającą się w konwulsjach powolnej śmierci; jej rozpaczliwe beczenie wprawiało w panikę całe stado. Chłopi twierdzili, że zwierzę musiało połknąć z paszą haczyk na ryby albo odłamek szkła. Mijały miesiące. Pewnego ranka krowa ze stada, które pasłem, zabłąkała się na pole sąsiada niszcząc część plonów. Doniesiono o tym mojemu panu. Kiedy wróciłem z pastwiska, gospodarz już czekał. Wepchnął mnie do stodoły i wychłostał tak, że krew spływała mi po nogach. W końcu rycząc z wściekłości cisnął mi rzemień w twarz. Zacząłem zbierać porzucone haczyki rybackie i zakopywać je za stodołą. Kiedy gospodarz z żoną szli do kościoła, wślizgiwałem się do kryjówki i zagniatałem w miękisz wydarty ze świeżo upieczonych bochenków chleba parę haczyków i odłamki szkła. Lubiłem bawić się z najmłodszym z trojga dzieci gospodarza. Często spotykaliśmy się na podwórzu gospodarstwa; udawałem żabę albo bociana, a mała zanosiła się ze śmiechu. Kiedyś wieczorem mała mnie objęła. Zwilżyłem śliną kulkę chleba i powiedziałem, żeby połknęła ją w całości. Wahała się, więc sam wziąłem kawałek jabłka, wsadziłem głęboko do ust i popychając palcem natychmiast połknąłem. Dziewczynka naśladowała mnie; połykała jedną kulkę po drugiej. Odwróciłem wzrok od jej twarzy; zmuszałem się, aby myśleć tylko o piekącym bólu, jaki zadał mi bat jej ojca. Odtąd śmiało patrzyłem w oczy moich prześladowców, prowokując ich do agresji i okrucieństwa. Nie czułem już bólu. Każdy z razów, jakie otrzymywałem, skazywał moich oprawców na ból stokroć większy od mojego. Nie byłem już ich ofiarą — stałem się sędzią i katem. W okolicy nie było lekarzy ani szpitali — a najbliższymi torami kolejowymi z rzadka tylko jeździły pociągi towarowe. O świcie zapłakani rodzice nieśli do kościoła swe ciężko dyszące dzieci, aby ksiądz mógł je obmyć z grzechu wodą święconą. Ale gdy zapadł zmierzch, w jeszcze straszniejszej rozpaczy zabierali już umierające do odległych chat miejscowych wiedźm, które parały się czarami i uzdrawianiem. Jednakże śmierć wciąż zbierała swoje żniwo i dzieci umierały nadal. Niektórzy chłopi bluźnili Bogu, szepcząc, że On sam wysłał swojego syna jedynego, Jezusa, na pewną śmierć na krzyżu, aby odkupić własny grzech, jakim było stworzenie tak okrutnego świata. Inni twierdzili z uporem, że śmierć zamieszkała w wioskach, aby uniknąć bombardowanych miast, i wojny, i obozów, gdzie piece dymiły dniem i nocą. * Na uniwersytecie był człowiek, który wyrządził mi krzywdę. Dowiedziałem się, że pochodził ze wsi, i dzięki temu należał do uprzywilejowanych pośród tych, których Partia z przyczyn politycznych kierowała na studia. Ponieważ nie mogłem zmienić dającej mu przewagę sytuacji, nie widziałem możliwości odpłacenia mu za jego wrogość. Pomyślałem jednak, że zwalanie winy na system stanowi po prostu pretekst, aby uniknąć stawienia mu czoła. W owych czasach wszyscy studenci musieli należeć do paramilitarnych studenckich jednostek obrony. Każdy, oddział po kolei odbywał wartę przy podlegającym garnizonowi miejskiemu uniwersyteckim magazynie broni. Regularnie pełniliśmy dwudniową służbę wartowniczą, podczas której obowiązywały zasady wojskowe: kwatery wartowników zajmowały jedno ze skrzydeł uniwersytetu i zorganizowane były podobnie jak koszary. Polecenia telefoniczne musieliśmy notować i wykonywać w myśl regulaminów wojskowych, a rozkazy wypełniać z maksymalną dokładnością; jak nas często ostrzegano, dowódca garnizonu miejskiego mógł w każdej chwili zarządzić alarm bojowy, aby zbadać sprawność studenckich oddziałów obrony. Pewnego dnia przyglądałem się, jak ów człowiek służbiście odbierał polecenia z komendy uniwersyteckiego magazynu broni; knykcie napięły mu się i zbielały, gdy ściskał słuchawkę telefoniczną. Jeszcze raz popatrzyłem na niego uważnie. Miałem już plan działania. Zanim wyznaczono go na dowódcę oddziału wartowniczego na sobotę i niedzielę, spędziłem wiele godzin ćwicząc obcesowy ton oficerski, siekący oschłą arogancją. Pierwszego dnia jego służby zatelefonowałem o północy i maksymalnie naglącym, nie dopuszczającym sprzeciwu tonem oświadczyłem, że mówi oficer dyżurny garnizonu miejskiego, i chce rozmawiać bezpośrednio z dowódcą jednostki wartowniczej. Używając tego samego tonu poinformowałem go następnie, że właśnie odbywają się manewry wojskowe, i zgodnie z planem ma zwołać zbiórkę oddziału studenckiego, przedostać się przez teren parku i uderzyć z zaskoczenia na miejski magazyn broni. Tam jego oddział ma rozbroić wartowników, wedrzeć się do środka, przejąć budynek i utrzymać go do chwili odwołania manewrów. Zażądałem, aby powtórzył instrukcje: podnieconym głosem wyrecytował moje rozkazy, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z braku hasła, które obowiązywało tego dnia, a którego nie mogłem mu podać. Kiedy po pół godzinie zatelefonowałem na posterunek, nikt nie podniósł słuchawki; oddział prawdopodobnie wymaszerował, aby uderzyć na arsenał. W poniedziałek wszyscy usłyszeli, co się stało. Dokładnie w myśl moich planów jego oddział ruszył do ataku na magazyn broni. W garnizonie ogłoszono alarm bojowy, sądząc, że chodzi o zbrojny bunt, kontrrewolucję albo jakieś tajne ćwiczenia okręgowe. Jednostka studencka została natychmiast otoczona i aresztowana; dowódcę oskarżono o bunt z bronią w ręku. Przed sądem wojennym upierał się, że wykonywał bezpośrednie rozkazy otrzymane z garnizonu miejskiego i poparte właściwym hasłem. Z żałosnym uporem trzymał się tej wersji. * Powiedziała, że jest jedyną dziewczyną w rodzinie, ma za to starszego brata. Nie kłócą się prawie nigdy — mówiła — i brat bardzo ją lubi. Ma jednak wrażenie, że akceptuje tylko tych chłopców, którzy jej nie interesują, i trudno jest z nim wytrzymać, kiedy towarzyszy jej ktoś, kto się jej naprawdę podoba. Brat śledzi ją wtedy i wyraźnie nie ma zamiaru zostawić jej sam na sam z żadnym mężczyzną. Prowokuje bójki z młodymi ludźmi, którzy z nią tańczą albo usiłują ją objąć czy pocałować. Często zachowuje się tak, jakby to on był jej chłopcem. Mimo to — mówiła — jest z niego dumna. Taki przystojny i uczy się doskonale; kocha się w nim wiele dziewcząt. Kiedyś miała chłopca, który powiedział, że uważa jej brata i ją za stworzonych z tej samej materii; to właśnie ich charakter pociągał go najsilniej. Mówił, że brat to jej dopełnienie, a ona — dopełnienie brata. Jego miłość do niej oznacza — dodał — że jest również uczuciowo związany z jej bratem. Pojęła, że wraz z bratem mogą zawrzeć przymierze przeciwko całemu światu. Powinni wybrać siebie, związać się i poświęcić sobie; związek ten trzeba jednak traktować jako eksperyment. Jeżeli się nie powiedzie — mówiła — będą mogli przypisać to temu, że są rodzeństwem. Ale jeżeli się uda, będzie to tak przyjemne, tak dogodne. Nie widzi w takim związku nic nienaturalnego; z pewnością jest większa różnica pomiędzy bratem i nią niż na przykład pomiędzy dwiema kobietami, które kochają się w sobie i które łączy związek fizyczny, z jakim się często stykała na uczelni. Związek jej i brata różniłby się od tych, które mogą ją połączyć z kimkolwiek innym. Każde z nich mogłoby robić i mówić, co tylko zechce; nigdy nie będzie tak wolna, tak bardzo sobą z żadnym innym człowiekiem. * Zadzwoniłem do niej po powrocie, ale nie było jej w domu. W końcu znalazłem ją i umówiliśmy się na obiad. Zasypała mnie masą stereotypowych pytań. Jak się udała podróż? Co robiłem? Gdzie mieszkałem? Z kim się widziałem?... Opowiedziałem wszystko dokładnie, po czym zapytałem, co robiła tu w mieście przez ostatnie kilka dni. Powiedziała, że poszła do łaźni na masaż, który jej zamówiłem. Oczekiwała, że przyjmie ją masażystka, ale powiedziano jej, że czeka na nią masażysta, którego zażądałem. Wyznała, że czuła się bardzo nieswojo, nie chciała jednak sprawić mi przykrości, rezygnując z wizyty. — Dlaczego zamówiłeś mężczyznę? Czy miałeś jakiś szczególny powód? — Nic oprócz masażu. Czy byłaś zadowolona? — Był bardzo sprawny. Miałam wrażenie, że doskonale zna się na tym, co robi. — To znaczy, nie masz powodów do narzekań? — Żadnych. — Więc dlaczego czułaś się tak nieswojo? — Bo robił też coś takiego, że nie wiedziałam, czy się na to zgodzić! — Ale zaakceptowałaś to? — Nie miałam wyboru. Mogłam najwyżej wyjść. — I wyszłaś? — Nie, zostałam do końca. — Czy powiedziałaś mu coś? Nie, zgodziłaś się, żeby jego ręce robiły to, co robiły. — Mówisz to w taki sposób, jakbyś z góry wiedział, czego on spróbuje. Jeżeli tak, to dlaczego wybrałeś właśnie jego? — Chciałem wiedzieć, co zrobisz: jak się zachowasz w takiej sytuacji. — Jak się zachowam? Nie myślisz, że dużo ważniejsze dla ciebie byłoby niedopuszczenie do tego, co robił? Przecież znasz mnie bardzo dobrze. — Posłałem cię do niego celowo, ponieważ znam jego ręce. Powiedz mi, czy masaż przyniósł ci ulgę? — To już nie były jego ręce. W jakiś sposób w trakcie masażu przyszło mi na myśl, że to twoje ręce. Sądzę, że o to ci w końcu chodziło. Przy kawie zadałem jej znienacka pytanie: Czy w czasie mojej nieobecności poznała kogoś interesującego? Nie odpowiedziała i popatrzyła wprost na mnie, zaciskając tylko usta. Potem przyznała bez skrępowania, że widywała się z pewnym mężczyzną. — Doprawdy? Co to za jeden? — Nie warto o nim mówić. Spędziłam z nim trochę czasu. Dlatego nie było mnie w domu, kiedy dzwoniłeś. — Rozumiem. Ale napisałaś mi, że zostałaś na noc u przyjaciół. — Skłamałam. — Więc widywałaś się z mężczyzną. Ile to trwało? — Tylko dwa tygodnie. — Spotykałaś się z nim codziennie? — Właściwie tak. — Czy poznałaś go jeszcze przed moim wyjazdem? — Nie. Poznaliśmy się wkrótce po twoim ostatnim telefonie, kiedy powiedziałeś, że chcesz zamieszkać razem ze mną. Poszłam na jakieś przyjęcie. Ktoś mi go przedstawił. Spotkałam się z nim następnego wieczora i następnego, i w następny. — Dlaczego mi o tym mówisz? — Czułabym się niezręcznie, ukrywając to przed tobą. Nie chcę, żeby dzieliło nas doświadczenie, o którym nie masz pojęcia. Widzisz, kiedy powiedziałeś, że powinniśmy razem zamieszkać, musiałam się przekonać, czy nadal może mnie zainteresować ktoś inny. I czy ktoś inny doceni mnie tak jak ty. Czułam, że muszę lepiej poznać samą siebie — wykraczając poza to “ja", które ty mi uświadomiłeś. Przyszło mi na myśl, że mogę czuć się bezgranicznie związana z tobą tylko dlatego, że wywierasz na mnie wielki wpływ. Kiedy wyjechałeś, poczułam się tak, jakbym nosiła w sobie sędziego i ławę przysięgłych, przed którymi muszę stanąć, by uzasadnić wybór mężczyzny, z którym chcę żyć; uzasadnić rodzaj miłości, jaki mogę ofiarować, a także otrzymać. — Więc, żeby się przekonać, czy mnie kochasz, musiałaś się przespać z innym mężczyzną? — Nie spałam z nim. — Jak mogłaś odrzucić tak istotną próbę, jeżeli chciałaś się przekonać, jak ci jest beze mnie? — Nie odrzuciłam, to on nie nalegał. Powiedział, że mnie kocha i chce się ze mną ożenić. Może myślał, że proponując mi pójście z nim do łóżka, narazi się na odmowę ze względu na mój związek z tobą. Wiesz, ja mu o tobie opowiadałam, o tym, co było między nami. — Jednak spędziliście razem dużo czasu. Musiał cię całować. Dotykałaś go. — Tak. — Jego język był w twoich ustach, on pieścił twoje ciało. Powiedz, czy poszłabyś z nim do łóżka, gdyby tego zażądał? — Byłam na to gotowa. — I jaki jest werdykt twojego sądu? — Werdykt brzmi: jestem zdolna do niezależnych ocen i chcą pozostać z tobą. — A on? — Powiedziałam mu, że Cię nie opuszczę. Lubię go: jest dobrym człowiekiem, ale życie z nim byłoby czymś innym. Wiem, że wolę życie, które prowadzimy razem. Przedłożyłabym tę część mojego “ja", która pragnie ciebie, ponad osobowość, którą przyjęłabym będąc z nim. A najważniejsze jest to, że to ja sama podjęłam tę decyzję. * — Słuchaj, ukryłem coś przed tobą. — Co takiego? — To proste ...to znaczy, może nie całkiem proste. Kilka tygodni temu rozmawiałem z szefem agencji wywiadowczej, zajmującej się sprawdzaniem i ochroną klientów firmy, z którą jestem związany. Pytałem go, jakimi metodami obserwuje się ludzi i na czym polega cała procedura. Czy inwigilacja naprawdę przynosi rezultaty, czy też jest to bujda spod znaku płaszcza i szpady? Zgodziłem się na propozycję szefa, by poddać się obserwacji i w ten sposób wypróbować usługi świadczone przez agencję. Szef zaś miałby okazję do skontrolowania swoich pracowników przez porównanie ich raportów z moimi. Obaj byliśmy zadowoleni z wyników: każde spotkanie z tobą — czas, miejsce, przebieg — zostało zarejestrowane. Potem, kiedy wyjechałem, równie dokładnie i skutecznie obserwowano ciebie, jako osobę, z którą kontaktowałem się najczęściej. Zarejestrowano każde twoje spotkanie z tym człowiekiem. A jednak zaprzeczasz, że z nim spałaś, że spędzaliście razem noce. — To, że spędziłam noc u niego, nie oznacza, że z nim spałam. — Ponieważ jednak spędziłaś tam kilka nocy, można chyba przypuszczać, że się z tobą, kochał czy, jeżeli wolisz, że mu się oddałaś. — Nie zaprzeczam, ale sam stosunek nie jest aktem zaangażowania, jeżeli nie wynika z określonych emocji i nastroju. To nie był akt oparty na miłości. Ale żeby odnaleźć samą siebie, musiałam się upewnić, czy nie doprowadzi do miłości. — Mówisz o stosunku z nim, jakby był częścią z góry ułożonego planu. — Nie jest tak, musiał mi się podobać. — Nie przypuszczałem, że podobaliście się sobie nawzajem. Teraz rozumiem. Pragnęliście siebie, chodzi tu o naturalne ciepło, intymne pieszczoty, niecierpliwe oczekiwanie na orgazm partnera. — Tak, ale nie można było tego zaplanować. Podobał mi się; to rzecz spontaniczna. A ponieważ tak właśnie było, stanowiło to doskonały test, odpowiedź na pytania, które sobie zadawałam. Otrzymałem nagrodę na konkursie fotograficznym zorganizowanym przez towarzystwo pomocy ludziom starym i niedołężnym, które zamówiło u mnie cykl portretów. Fotografie miały przedstawiać pogodę i spokój starości. Miałem wykonać serię sześćdziesięciu fotografii, ale napotkałem poważne trudności w znalezieniu odpowiednich modeli. W miastach pozostało niewielu starych ludzi, ponieważ władze zorganizowały dla nich domy opieki w rejonach wiejskich. Aby dotrzeć do najbliższego domu starców, musiałem odbyć skomplikowaną podróż, obładowany lampami, filmem, kablami, transformatorami i parawanami. Zabrałem także ze sobą przenośną ciemnię, by móc na miejscu ocenić wyniki swojej pracy. Gdy zjawiłem się na miejscu, dyrektor domu oprowadził mnie po budynku. Stary, ogromny dwór podzielono na dwadzieścia sal noclegowych po osiem łóżek. Wszyscy mieszkańcy byli w podeszłym wieku, a większość ponadto schorowana, ułomna lub dotknięta sklerozą. Zrozumiałem natychmiast, że zadanie, którego się podjąłem, będzie bez porównania trudniejsze, niż sobie wyobrażałem. Starzy ludzie okrążali mnie, popychali, szarpali, opluwali i przeklinali, od czasu do czasu obrzucano mnie nawet nieczystościami. Sale, obok których znajdowały się wspólne ubikacje, były ciemne i pozbawione należytej wentylacji. Panowała tak dotkliwa woń potu i moczu, że nie mógł tu pomóc żaden środek dezynfekcyjny. Następnego dnia zjawiłem się znów ze swoimi aparatami i resztą sprzętu. Niektórzy z wybranych przeze mnie pensjonariuszy odmawiali pozowania twierdząc, że ich oślepiają reflektory; inni, trzęsąc się i plując, tłoczyli się przed obiektywem, by wystawiać na pokaz pomarszczone, zwiotczałe ciała; wykrzywiali usta, a przez ich wyschłe i bezzębne dziąsła ciekła ślina. Inni próbowali przecinać kable biegnące od gniazdek elektrycznych do reflektorów; deptali mój sprzęt, kopali statyw i łapali mnie rękoma umazanymi w ekskrementach. Nie udało mi się zrobić ani jednej zadowalającej fotografii, a jeden z moich aparatów został uszkodzony. Przed powrotem do swojej kwatery wstąpiłem do gabinetu dyrektora. Kiedy na niego czekałem, do pokoju weszła pielęgniarka. Wypiła szklankę wody i ze znużeniem opadła na krzesło; choć wpatrywałem się w nią, ignorowała mnie kompletnie. Pragnąłem dotknąć jej twarzy i włosów, poczuć zapach skóry. Było mi obojętne, czy jest piękna, czy nie; wystarczało, że jest czysta i zdrowa. Za wszelką cenę chciałem się upewnić, że nie mam nic wspólnego z mieszkańcami tego domu. Wiedziałem, że z pomocą dziewczyny uda mi się wykonać stojące przede mną zadanie. Niespodziewanie dla mnie zareagowała na moją obecność, pytając, czy przyjechałem, żeby odwiedzić kogoś z krewnych. Kiedy opowiedziałem o czekającej mnie pracy, mimo pewnych oporów zgodziła się pomóc, jeżeli uzyskam pozwolenie dyrektora. Dyrektor zgodził się przydzielić mi ją na kilka następnych dni, dodając na marginesie, że jest studentką psychologii. Szczególnie interesują ją problemy psychologiczne ludzi starych i cofniętych w rozwoju — do tego stopnia, że wystąpiła o rok dodatkowej praktyki przed uzyskaniem dyplomu. Minęły prawie trzy lata i nadal pracuje w tym samym miejscu, już jako naczelna pielęgniarka. Jak twierdził dyrektor, bez reszty oddana jest pacjentom. Następnego ranka zaczęliśmy zdjęcia. Nasza obecność stwarzała dalsze trudności. Wielu z męskich pensjonariuszy domu starców usiłowało zwrócić na siebie uwagę pielęgniarki za pomocą zachęcających gestów, kobiety zaś starały się ją rozgniewać obelżywymi uwagami. Dziewczyna mówiła, że należy się tego spodziewać. Kiedy przeszkody uniemożliwiały nam pracę, zbliżałem się i opierałem rękę na jej ramieniu lub lekko muskałem włosy, pochylając się, żeby wydobyć obiektyw z futerału. Nie okazywała żadnych oznak zakłopotania. Dotykałem jej nadal, gdy tylko wspólna praca stwarzała ku temu okazję. Poza domem starców nie miałem nic do roboty; wioska była mała, najbliższe miasteczko zaś odległe o czterdzieści mil. Brakowało kina, teatru czy restauracji. Wyglądało na to, że moja towarzyszka nie ma przyjaciół. Pozostali pracownicy domu starców byli w średnim wieku, żonaci lub, z punktu widzenia dziewczyny, mało atrakcyjni. Napomknęła o chłopcu służącym w marynarce, do którego regularnie pisywała. Była osobą skrytą. Nie wspominała o przyczynach swojego długiego pobytu w domu starców, nie wyjaśniała, dlaczego nie wraca na studia. Rzekła jedynie, iż jej życie należy do niej. Irytowała mnie taka uległość. Zaczynał mnie złościć fakt, że moja obecność nie oznacza dla niej żadnej różnicy, że przez całe lata może znosić otoczenie, którego ja nie mogę wytrzymać nawet przez kilka dni. Zapewne nie widziała we mnie niczego nadzwyczajnego. Mogłem być jeszcze jednym pacjentem, tyle że trochę młodszym, nieco mniej zniedołężniałym niż inni. Zacząłem odnajdywać pewne podobieństwa pomiędzy mną a mieszkańcami domu starców. Nie mogłem też uniknąć świadomości, że któregoś dnia stanę się tym, czym oni są teraz, że i mnie dotkną siły, które zredukowały ich do obecnego stanu. Przyglądałem się nieskończonym męczarniom schorowanych ludzi, pełzających jak kalekie raki. Kiedy pracowałem w salach noclegowych, widziałem umierających pensjonariuszy o zaczerwienionych oczach, zapadniętych policzkach i ciałach skurczonych z powodu choroby; leżeli na wąskich łóżkach, apatycznie gapiąc się na wyblakłe portrety świętych lub stoczone przez korniki drewniane krucyfiksy. Niektórzy zaciskali w dłoniach fotografie swoich dzieci. W takich chwilach odwracałem się i długo wpatrywałem w dziewczynę. Moje złudzenie posiadania jej było tak pełne, że ogarniało mnie uczucie najsilniejszej ekstazy nawet podczas najbardziej niewinnych przerw w pracy. Dni nie różniły się między sobą. Pomagała mi pakować sprzęt i chować go na noc, po czym znikała. Pewnego popołudnia jednak opuściłem salę i zszedłem do piwnicy. Wiedziałem, że ją tam znajdę. W piwnicy było zimno i wilgotno; stałem w ciemności. Zawołała mnie po imieniu, a ja ruszyłem w stronę, z której dobiegał głos. Dotknąłem jej fartucha i uklękłem przed nią. Podniosłem spódnicę. Nakrochmalony materiał zaszeleścił. Pod spodem nic nie miała, przycisnąłem twarz do jej ciała, nabrzmiały siłą, która powoduje, że drzewa sięgają w górę, by wybuchnąć kwiatami z małych, skurczonych pączków. Byłem młody. Pewnego wieczora postanowiłem odwiedzić ją niespodzianie. Kiedy dotarłem do pokoju, w którym mieszkała, współlokatorka powiedziała, że mogę znaleźć dziewczynę na czwartym piętrze budynku. Dopiero gdy odszedłem od drzwi, przyszło mi na myśl, że nigdy nie byłem na czwartym piętrze służącym głównie jako magazyn. Kiedy dotarłem do schodów, dokoła panowała cisza. Czujny na wszystko, ostrożnie wchodziłem na górę; na podeście znalazłem się przed obitymi blachą drzwiami prowadzącymi w głąb pozbawionego okien, wąskiego korytarza. Wewnątrz było ciemno. Przez chwilę wodziłem rękami wzdłuż ścian. Po obu stronach namacałem pozamykane na klucz kraty. Dostrzegłem pojedynczy promyk światła wymykający się spod drzwi w końcu korytarza. Jeszcze nim tam dotarłem, dobiegł mnie głos dziewczyny. Podchodząc bliżej, potknąłem się o niewielki worek wypełniony piaskiem i wpadłem wprost na drzwi. Mimo iż złapałem się futryny, wylądowałem niemal pośrodku pokoju. Leżała nago na łóżku na wpół przykryta porośniętym sierścią ciałem stworzenia o ludzkiej głowie, szponiastych dłoniach i krótkim, potężnie sklepionym tułowiu małpy. Moje nagłe, niezdarne wtargnięcie przeraziło ich; stworzenie odwróciło się, łypiąc na mnie złowrogo małymi, brązowymi oczkami. Jednym skokiem dopadło swego legowiska i skowycząc, i skamląc usiłowało się zagrzebać w posłaniu. Dziewczyna rzuciła się do przodu, zwierając uda, jak gdyby usiłowała się bronić. Jej rozlatane ręce przypominały łapki zdychającej kury; schwyciła sukienkę i zasłoniła nią brzuch. Pomyślałem, że za chwilę wpełznie w ścianę lub czmychnie przez deski podłogi. Spojrzenie miała skamieniałe i pozbawione ostrości; jakieś niezrozumiałe słowo wybiegło jej na usta, lecz nie zdołała go wypowiedzieć. Spojrzałem na legowisko i zdałem sobie sprawę, że stworzenie należy do rodzaju ludzkiego. Odwracając się zgasiłem światło. Pospieszyłem do domu, w którym miałem kwaterę, i natychmiast zacząłem napełniać wannę. Siedząc wygodnie w ciepłej wodzie słyszałem tylko miarowe kapanie z kranu. * — Nie mogą się teraz z tobą kochać. Dlaczego nalegasz? — Chcę cię wziąć właśnie podczas menstruacji. To zupełnie tak, jak gdyby jakaś część mnie została uwięziona wewnątrz ciebie i jak gdyby twoja krew była moją, wypływając z żyły, która należy do nas obojga. Co ty wtedy czujesz? — Czuję krew, która plami nas oboje, jak gdyby twoja sztywność powodowała krwawienie, jak gdybyś zdzierał ze mnie skórę i jadł mnie, i jakbym była wysączona. * Rozmawialiśmy z dziewczyną pod osłoną ciemnych zarośli parku, kiedy zastąpili nam drogę czterej mężczyźni. Szybko skręciliśmy w bok, ale usłyszeliśmy, że inni ludzie przedzierają się przez krzaki o parę kroków za nami. Nawoływali się między sobą; zrozumiałem, że są w zmowie z tymi ze ścieżki. Byłem pewien, że zaatakują nas i obrabują, jeżeli nie natkniemy się na innych spacerowiczów lub nie znajdziemy kryjówki, Wiedziałem, gdzie jesteśmy: pamiętałem, że przed nami jest strumyk, a na jego brzegu wśród krzaków znajduje się opuszczona altanka, niegdyś ulubione miejsce schadzek. Nisko pochyleni przedzieraliśmy się przez niskie sosenki, zasłaniając twarze przed kłującymi gałęziami. Przez chwilę myślałem, że udało nam się zgubić prześladowców, ale nagle znów posłyszeliśmy ich głosy. Zatrzymali się tylko na chwilę na skraju kępy sosen. Dotarliśmy do altanki i wczołgali w wąską lukę pomiędzy fundamentami i stertą ławek. Ścigający przedarli się jednak przez sosny i odkryli nas. Natychmiast poczuliśmy na sobie tuzin rąk. Podniesiono nas na nogi. Dziewczyna krzyknęła rozpaczliwie; odwróciłem się, ale oszołomiło mnie nagłe uderzenie. Gdy wróciłem do przytomności, mężczyźni zdzierali z dziewczyny ubranie. Broniła się, próbując gryźć i kopać. Zebrałem siły i prawie stanąłem na nogi, ale przygwożdżono mi głowę do ziemi. Spojrzałem na dziewczynę; przewrócono ją na plecy wierzgającą nogami, które uniesione i rozwarte, wyglądały jak wiosła, zawisłe przed uderzeniem nad powierzchnią wody. Mężczyźni rzucili się na nią; spodnie plątały się im wokół kostek, marynarki cisnęli w pobliskie krzaki. Gwałcili ją po kolei. Czekający na swoją kolejkę oświetlali jej wijące się ciało latarkami. Potem kilku z nich zabrało się do niej równocześnie, miętosząc ją i gniotąc; ściskali jej głowę pomiędzy udami. Już nie krzyczała, dobiegał mnie tylko jej przerywany oddech i nieregularne szlochy. Wreszcie zwymiotowała i ucichła. Kiedy skończyli, puścili mnie i uciekli. Ich głosy, niosące szyderstwa i plugawe przekleństwa, powoli zamierały wśród drzew, ciemnych ścieżek i parkowych alejek. Wreszcie udało mi się podnieść na nogi: zorientowałem się, że poza bólem przy oddychaniu i wirowaniem w głowie nic mi się nie stało. Podszedłem do dziewczyny i pozbierałem resztki jej ubrania. Pomogłem jej dowlec się do ławki przy strumyku. Drżąc opadła na nią, oddech miała gorący i kwaśny. Przesuwała dłońmi po ciele, badając palcami zadrapania i sińce. Zapaliłem zapałkę; mignęła mi jej umęczona twarz, ciemne sińce na piersiach, strużki krwi na udach i biodrach. Potem podążyliśmy brzegiem strumienia ku otwartej przestrzeni w pobliżu wyjścia z parku. Skręciliśmy w słabo oświetloną aleję. Przed nami zatrzymał się przejeżdżający na rowerze policjant. Moja przyjaciółka szepnęła z naciskiem, bym milczał, i zbierając w dłoń podartą sukienkę skoczyła w ciemność. Policjant oświadczył, że park zamyka się o zmierzchu, i że popełniamy wykroczenie przebywając tu tak późno. Szliśmy dalej; poczułem narastające uczucie lęku, zrozumiałem bowiem, że dziewczyna zamierza spędzić ze mną noc. Zastanawiałem się, czy w czasie przyszłych zbliżeń fizycznych zauważę w niej jakąś zmianę. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo ubolewałem nad tym, co się z nią stało, budziło się we mnie jednak także poczucie odrazy. Nadal widziałem ją rozpłaszczoną na wilgotnej ziemi, jej rozrzucone nogi, jej ciało zgłębiane i plugawione przez tamtych. Mogłem o niej myśleć tylko jako o ciele służącym do uprawiania miłości. Wczesnym rankiem udała się do kliniki na badania. Miałem nadzieję, że wkrótce przyjdzie do siebie i znów będziemy mogli się kochać. Powtarzałem sobie, że muszę być dla niej delikatny i czuły, ale myśli te nie były mi miłe. Przypomniałem sobie pewną balerinę, którą podziwiałem za jej umiejętności i grację; kiedy się dowiedziałem, że jest w ciąży, nie mogłem się pozbyć wizji nie narodzonego jeszcze dziecka podrzucanego w jej łonie przy każdym skoku. Dziewczyna spędziła w klinice dwa dni, a po wyjściu natychmiast się u mnie zjawiła. Rozebrała się, żeby pokazać mi sińce, które już prawie znikły, po czym wzięła prysznic, podczas gdy ja rozścielałem łóżko. Obawiając się okazać jakiekolwiek wahanie wziąłem ją szybko, zanim jeszcze była gotowa. Jęczała, ale po chwili się opanowała: błagała, żebym robił to, co robiliśmy tyle razy przedtem, a do czego teraz nie mogłem się zmusić. Potem zapytała, dlaczego jestem tak gwałtowny. Powiedziałem prawdę. Nasz związek uległ zmianie. Zrobiła się kapryśna: bywała albo melancholijna i spokojna, albo też pełna werwy i nerwowego podniecenia, zapewniając mnie wielokrotnie, że lekarze orzekli, iż jest zdrowa. Powtarzała to samo sformułowanie: “jak gdyby nic nie zaszło"; starała się ze wszystkich sił zatrzeć fakt gwałtu, podczas którego — jak zapewniała — ogarnęło ją odrętwienie i nic nie czuła. W moich snach widziałem, jak wydobywa się ze skorupy, dygocąc i podrygując, przypełza coraz bliżej i bliżej, by wreszcie mnie dotknąć. Potem stawaliśmy się nagle istotami i męskimi, i żeńskimi jednocześnie, szukającymi otworów w ciele drugiego, wznoszącymi się na tylnych kończynach i wspartymi o siebie plecami, raniącymi się nawzajem swymi narządami, walącymi się na ziemię, by wytryskiwać krwią w powtarzających się raptownie orgazmach. Wzrosło też moje zaciekawienie jej ciałem. Gwałtownie i przemocą poddawałem ją rozmaitym eksperymentom, stymulowałem jej reakcje, penetrowałem ją i przymuszałem nie zważając na prośby i protesty. Stała się dla mnie obiektem, który mogłem kontrolować lub też łączyć z innymi obiektami. Nie wahałem się używać rozmaitych przyrządów, by ją podniecić lub utrzymać jej podniecenie. Dziewczyna twierdziła, że to gwałt spowodował zmianę w moim zachowaniu; domagała się wyjaśnień, czy to jej, czy też siebie tak nienawidzę i karzę za to, co zaszło. Zastanawiała się, czy moja nowa pasja maskuje miłość, którą — jak twierdziła — wstydzę się teraz okazywać. Któregoś wieczora wspomniała o mieszkającej obok dziewczynie, która odczuwa do niej pociąg i która kilkakrotnie już starała się nawiązać z nią intymne stosunki. Zażądałem, by namówiła sąsiadkę do towarzyszenia nam w łóżku. Wyjaśniłem przy tym, że sąsiadka interesuje mnie nie jako kobieta, ale jedynie jako jeszcze jeden obiekt, który mogę wykorzystać do podniecenia jej jeszcze bardziej, a co za tym idzie, także i samego siebie. Ku memu zaskoczeniu bez protestu do niej zatelefonowała. Po paru dniach zjawiły się obie; zauważyłem, że sąsiadka przyniosła torbę ze zmianą odzieży. Wytłumaczyłem, że wolno jej używać dowolnych metod, by podniecić moją przyjaciółkę, ale ja będę mógł wejść między nie, kiedy mi się spodoba. Umożliwiam im intymne chwile dla mojej własnej przyjemności, więc musi się zastosować do moich życzeń. Sąsiadka zgodziła się spędzić z nami cały weekend. W ciągu następnych tygodni moja przyjaciółka zaczęła pić. Postanowiłem nie sprzeciwiać się temu: alkohol powodował, że reagowała jeszcze silniej. Jej nowa bierność powodowała, że moje zainteresowanie nią wzmogło się znacznie. Jeden z moich przyjaciół planował przyjęcie w męskim gronie. Wieczorem w dniu planowanego przyjęcia moja dziewczyna zaczęła pić, najwyraźniej zagniewana faktem, że zamierzam pójść bez niej. W końcu zaproponowałem, że zabiorę ją ze sobą. Gdy się zjawiliśmy, zabawa była już w toku. Dziewczyna bez wahania wypijała toast z każdym z gości. Zwróciłem uwagę na beztroską łatwość, z jaką obejmuje moich przyjaciół, na jej prowokacyjne, ostentacyjne niemal uwagi. Zdałem sobie sprawę, że wkrótce stanie się dla mnie źródłem wstydu; czułem, że jestem w sytuacji bez wyjścia. W ciągu następnych trzydziestu minut powiedziałem szeptem każdemu z gości, że dziewczyna jest moim podarkiem dla nich i dla gospodarza: jeżeli uda im się stworzyć odpowiednią sytuację, każdy z nich może mieć z nią przyjemność. Nastrój podniecenia wzrastał, dziewczyna zaczęła otaczać się co bardziej hałaśliwymi gośćmi. Zobaczyłem, jak wśród salw śmiechu podniesiono ją na wysokość ramion: suknię miała przekręconą, nogi oplotła wokół szyi mężczyzny, którego głowę ściskała. Na moich oczach tuzin rąk wyciągnął się powyżej jej ud, ku piersiom i brzuchowi. Krzyknęła nagle. Sznur pereł, który jej kiedyś podarowałem, pękł i malutkie opalizujące ziarenka spadły kaskadą w dół, ginąc w rozkołysanym, falującym strumieniu unoszącym ją w stronę sypialni. Wyszedłem. * — Te dziewczyny tak starannie upozowane w oknach to prostytutki, prawda? — Tak. — W innych dzielnicach prostytutki wałęsają się po ulicach i korzystają z pokojów hotelowych, a te mają własne mieszkania. — To nie są ich mieszkania, po prostu je wynajmują. Często dwie albo trzy korzystają na zmianę z tego samego lokalu, w dzień lub w nocy. — Czy one wolą pracować w ten sposób? — Tak, odpowiada to mężczyznom, których razi wulgarność dziwek ulicznych, konieczność zaczepiania ich i towarzyszenia im do hotelu na oczach wszystkich. Natomiast te w oknach stwarzają wrażenie czegoś innego; ich mieszkania oznaczają dyskrecję i komfort, można zamknąć drzwi i zaciągnąć zasłony. Mężczyzna może sobie wyobrazić, że jest w domu gościem, dziewczyna zaś jego gospodynią. Przychodzi tam, by szukać odprężenia, bez konkretnego celu. Wtedy to, co następuje, wydaje się bardziej naturalne. — Czy byłeś kiedyś z prostytutką? — Tak. — Zanim mnie poznałeś, czy później? — To nie ma żadnego znaczenia. — Ale dlaczego miałbyś potrzebować prostytutki? Co ona takiego robi, czego ja nie mogę? Czy jest bardziej chętna ode mnie? — Robię z nią to, co dla ciebie byłoby nie do przyjęcia. — Skąd wiesz? — Bo ty mnie znasz tylko od pewnej strony. A także dlatego, że nasz związek opiera się na tym, że akceptujesz mnie takim, jakim jestem właśnie przy tobie. — A więc osoba, za którą cię uważam, jest tylko jednym twoim obliczem. — Ty również ukazujesz tylko tę stronę własnej osoby, którą uważasz za najbardziej możliwą do przyjęcia przeze mnie. Jak dotąd, żadne z nas nie pokazało niczego, co może zaprzeczyć naszym założeniom. — Kiedy jesteś z prostytutką, wszystko, co ona robi lub mówi, jest fałszem: pożąda twoich pieniędzy, nie ciebie. — Pieniądze dodają mi mocy; bez nich nie mógłbym być sobą. Nie mógłbym spotykać się z tobą tam, gdzie się spotykamy, ani w takim stylu. Nie mógłbym żyć w sposób, w jaki żyję, nie mógłbym też pozwolić sobie na przeżycia, których potrzebuję. — Ale to wszystko, co prostytutka robi z tobą, robi również z innymi, prawda? Czy nie budzi to w tobie zazdrości? — Nie obchodzi mnie to: świadomość, że mają ją inni mężczyźni, w tym wypadku nie przeszkadza. Posiada ją tak wielu, że nie można ich uważać za rywali. Budzą nawet pewne uczucie sympatii, ponieważ ci, którzy ją mieli przedtem, potwierdzają mój własny wybór. A skoro posiąść ją może każdy bez wyjątku, jest ona nie tyle kobietą, ile samą esencją pożądania, wspólną wszystkim mężczyznom. — Ale po twoim wyjściu ona nie pamięta nawet o twoim istnieniu. — Kiedy ją opuszczam, świadomość tego, co zaszło, odchodzi wraz ze mną; ta świadomość należy do mnie, nie do niej! — Wydał mi się atrakcyjny i czarujący. Mówił z dziwnym akcentem, zdaje mi się, że jest cudzoziemcem. — To prawda. Przyjechał do tego kraju sporo lat temu. Ale teraz mieszka tu na stałe. — Czy znasz go dobrze? — Tak. — Czym się zajmuje? — Jest architektem. Projektuje wysoce funkcjonalne budynki, w których styl gra drugorzędną rolę: szpitale, szkoły, więzienia, domy pogrzebowe, kliniki weterynaryjne. — Domy pogrzebowe? — Oczywiście. Je również trzeba budować, podobnie jak kliniki położnicze. — Jednak to niecodzienne. — Niezupełnie. Opowiadał mi kiedyś, że pod koniec lat trzydziestych, krótko po ukończeniu studiów, pracował w firmie architektonicznej. Jego pierwszym zadaniem było przygotowanie planów obozu koncentracyjnego. — I odmówił. — Nie, nie odmówił. Chociaż, ze względu na znikomą liczbę precedensów, było to niełatwe zadanie, to właśnie pobudzało jego ambicję. Opowiadał, że w tamtych czasach wielu architektów ubiegało się o projekty finansowane przez rząd. Oczywiście, projektując szkołę, szpital czy nawet więzienie tak on, jak i jego koledzy mogli sobie z łatwością wyobrazić, że znajdują się wewnątrz: jednak obóz koncentracyjny stanowił coś kompletnie innego, wymagał niezwykłej wyobraźni. Przy tym obóz miał w sobie coś ze szkoły, ze szpitala, z poczekalni w budynkach użyteczności publicznej, a także coś z domu pogrzebowego, tyle że oddział, gdzie pozbywano się zwłok, był bardziej wydajny. Przede wszystkim musiało to być funkcjonalne, to stanowiło podstawową zasadę. Mój znajomy brał pod uwagę topografię okolicy: wśród przerywanego pasma niskich wzgórz zaplanował jeden typ obozu, a w bezdrzewnej, stepowej okolicy inny. Ponieważ tak ziemi jak i funduszy nie brakowało, plany mojego znajomego akceptowano bez zwłoki. Niemniej, były to tylko projekty. Można na to patrzeć z rozmaitych punktów widzenia: więcej ludzi opuszcza klinikę położniczą, niż do niej przybywa: w obozie koncentracyjnym panuje odwrotna sytuacja. Głównym celem jest tam higiena. — Higiena? Co masz na myśli? — Czy widziałaś kiedyś, jak się tępi szczury? Albo inaczej ... czy lubisz zwierzęta? — Oczywiście. — No właśnie. Szczury to też zwierzęta. — Niezupełnie. To znaczy, nie są to zwierzęta domowe. Są niebezpieczne i dlatego należy je tępić. — No właśnie: należy je tępić, to kwestia higieny. Szczurów należy się pozbyć. Tępimy je, ale nie ma to nic wspólnego z naszym stosunkiem do kotów, psów czy innych zwierząt. Szczurów się nie morduje, pozbywamy się ich albo, by użyć lepszego określenia, eliminuje się je; ów akt eliminacji pozbawiony jest jakiegokolwiek znaczenia. Nie ma w tym żadnego rytuału, żadnego symbolizmu; uprawnienia kata nie podlegają dyskusji. Dlatego też w obozach koncentracyjnych projektowanych przez mojego znajomego ofiary przestawały być jednostkami: stawały się równie identyczne jak szczury. Istniały tylko po to, by zostać zabite. * Szedłem wzdłuż rzeki ku domowi mojego znajomego. Od czasu naszego ostatniego spotkania upłynęły lata i tylko przez przypadek dowiedziałem się, że mieszka w tym mieście. Kilka budynków otaczało coś, co przypominało plac; inne domy rozrzucone były wzdłuż kanałów i torów kolejowych. Poniżej domu, w którym mieszkał mój znajomy, z rzeką graniczył cmentarz. Poszedłem w kierunku cmentarza, wiedząc, że zobaczę znajomego, gdy będzie wracał do domu. Już z oddali czułem nastrój zaniedbania i opuszczenia, jaki panował wśród grobów. Wkrótce usłyszałem, że ktoś mnie woła; podniosłem wzrok i zobaczyłem mojego znajomego, jak szybkim krokiem zbliża się od strony drogi. Sprawiał wrażenie rozbawionego tym, że zdecydowałem się czekać na cmentarzu; dodał, że wygląda na zapuszczony, ponieważ nie używa się go od lat. Napisy na nagrobkach były już prawie nieczytelne, a wiele kamieni zapadało się w ziemię jak pijane. Ludzie, których tu grzebano — rzekł mój znajomy — stanowili mniejszość religijną, której przez długie lata nie pozwalano chować zmarłych w obrębie miasta. Ponieważ kondukty pogrzebowe prowokowały ludność miejską do atakowania ich, ciała zmarłych przewożono na cmentarz łodziami. To nie groby są interesujące — mówił dalej mój znajomy — lecz stróż cmentarny. Znajomy niejednokrotnie usiłował nawiązać z nim rozmowę, ale otrzymywał tylko najzwięźlejsze odpowiedzi. Rozbudziło to jego ciekawość i zasięgnął o nim informacji wśród mieszkańców miasteczka. Opowiadali, że stróż cmentarny przebywał w czasie wojny w obozie koncentracyjnym. Przedtem był bokserem wagi ciężkiej; choć nie należał do ścisłej czołówki, słynął w światku bokserskim ze swej ogromnej siły. Niewielu trenerów skłonnych było podjąć ryzyko pracy z nim — kilku przeciwników poranił i okaleczył. Komendant obozu koncentracyjnego zwrócił na niego uwagę podczas selekcji do komór gazowych i postanowił zatrzymać jako prywatnego sparringowego partnera dla siebie i lubiących boks strażników. Po jakimś czasie komendant sprowadził zawodowego boksera, by stoczył walkę z więźniem. Zarządził, że obaj mają walczyć z równym zapałem, jak w meczu o tytuł. Jeżeli więzień wygra walkę, stracona zostanie dodatkowa ofiara. Jeżeli przegra na punkty lub przez nokaut, będzie mógł prosić o darowanie życia jednemu ze skazańców przeznaczonych do komory gazowej. Musi jednak stoczyć uczciwą walkę, nie podstawiając się bez potrzeby swojemu przeciwnikowi, nie markując utraty sił lub oszołomienia. Jeżeli padnie podejrzenie, że przegrał umyślnie, sam zostanie stracony. Komendant obozu był dumny z tego, że tak wnikliwie poznał więzienną mentalność i instynkt samozachowawczy. Zakładał oczywiście, że bokser-więzień stoczy dobrą walkę, aby zachować życie. Jednocześnie brak mu będzie bodźca, aby wygrać, bo to spowodowałoby posłanie jednego ż współwięźniów do pieca. Pozbawiony woli zwycięstwa będzie mimo wszystko musiał walczyć tak, by nie ulec. Kiedy przyjechał zawodowiec, wydawało się prawdopodobne, że więzień zostanie pokonany. Niestety, ku żalowi komendanta, przybysz postawiony wobec wyboru przegrania starcia z więźniem, wrogiem swej rasy, lub wygrania tylko po to, aby ocalić życie kolejnemu wrogowi, odmówił przyjęcia walki. Więzień przeżył, niezdolny ocalić nikogo poza samym sobą. Teraz żył samotnie pilnując nagrobków, które powoli tonęły w cuchnącym błocie. * Kiedy byłem na studiach, na uniwersytecie odbywało się wiele obowiązkowych zebrań urządzanych przez liczne studenckie organizacje polityczne. Partia żądała, aby podczas tych długich posiedzeń studenci oceniali zarówno siebie, jak i swoich kolegów. Zebrania odbywały się w napięciu i często miały dramatyczny przebieg: jeżeli postępy w nauce lub postawę studenta oceniano negatywnie, Partia mogła usunąć go z uczelni i skierować do pracy gdzieś na głębokiej prowincji. Każdy z nas był jak gdyby kamykiem umieszczonym w procy; nie wiedzieliśmy nigdy, kto i dokąd nas wystrzeli. Przed jednym z takich zebrań poszedłem do ubikacji. Natknąłem się tam na studenta o przezwisku “Filozof"; wyglądał na wyczerpanego i szarpały nim raptowne, niemożliwe do opanowania torsje. Kiedy mnie zauważył, usiłował przepraszać i próbował nawet się uśmiechnąć. Zebrania te są dla niego nie do zniesienia; jest zbyt nerwowy, aby wytrzymać panującą atmosferę napięcia. Mówił, że sala wypełniona ludźmi wywołuje w nim uczucie paniki, tak że często spędza całe godziny samotnie w korytarzu, starając się opanować przed powrotem do sali wykładowej. Pewnego dnia spóźniłem się na spotkanie z nim. Wyjaśniłem, że wstrzymała mnie wizyta w nowym banku państwowym, który właśnie otworzył oddział w centrum miasta. Od niechcenia napomknąłem, że na parterze budynku znajdują się imponujące toalety, lśniące czystością i jak dotąd prawie nie używane. Powiedziałem, że tam wstąpiłem. Mój kolega wykazał wielkie zainteresowanie, wypytując o dokładne położenie banku. Kiedy mu to wytłumaczyłem, wydobył z kieszeni niewielki plan miasta i dokładnie zaznaczył punkt, w którym znajdował się bank. Zauważyłem inne znaki, które porobił na mapie, i spytałem go, co przedstawiają. Odrzekł, że oznacza w ten sposób położenie swoich “świątyń". Nie zrozumiałem. Zapytał, czy wiem, dlaczego koledzy nazywają go “Filozofem". Zaintrygowało mnie to: zaproponował, abym mu towarzyszył. Udaliśmy się do jednego z muzeów etnograficznych w mieście. Wszedł pierwszy i od razu zeszliśmy w dół, ku toaletom. Nie zastaliśmy w nich nikogo; wczesnym popołudniem w szaletach było czysto i cicho. Filozof zwrócił się do mnie i z nutką dumy w głosie powiedział: — Możesz zamknąć się w jednej z tych kabin i przez całe godziny nie przeszkodzi ci nikt! Wiesz przecież, jak rzadko udaje nam się uniknąć zgromadzeń. Tu za to jesteś całkowicie odizolowany od innych: możesz kontemplować własny świat i cieszyć się nim do woli. Dumnym gestem rozłożył swój plan. — Odkryłem ponad trzydzieści budynków użyteczności publicznej w różnych częściach miasta, wszystkie z podobnymi do tej świątyniami, wszystkie czekające na moje odwiedziny. Opisywał mi swe świątynie w najdrobniejszych, szczegółach. Niektóre z nich, szczególnie te budowane niedawno, były imponujące: skąpane w białym marmurze, pełne mosiężnej i srebrzystej armatury, z podłogami w kwieciste mozaiki, z kryształowymi żyrandolami i skomplikowanymi systemami wentylacyjnymi. — Siedzisz sobie w kabinie i myślisz — kontynuował. — Słyszysz własne myśli unoszące się wokół niczym bogowie greccy nagle uwolnieni z kart podręczników. I nikt cię nie podsłuchuje. Co za radość, że jesteś nareszcie sam, że nie musisz się przejmować tym, co mówią inni, jak na ciebie patrzą, jakim im się wydajesz; że nie musisz wyglądać poza białe ściany swojego prywatnego sanktuarium. Nadszedł jakiś starszy człowiek i wszedł do jednej z ubikacji. Po chwili wyszedł; usłyszeliśmy szept zmęczonego wodospadu. — Jeżeli masz zamiar pozostać wewnątrz przez dłuższy czas — rzekł mój kolega — jest jedna sprawa, którą musisz się zająć. Wydobył z kieszeni nieco waty; wewnątrz znajdowała się mała buteleczka płynu do czyszczenia. — Na ścianach ubikacji — wyjaśnił — nabazgrane są najrozmaitsze napisy, hasła i slogany. Wiele z nich to oczywiście robota wywrotowców. Świątynie stanowią najwyraźniej jedyne miejsce, gdzie mogą bezpiecznie wyładowywać swą nienawiść do reżymu, spółdzielni produkcyjnych, procesów okresu czystki, polityki zagranicznej, nawet do kultu wszechmocnego wodza. Sam rozumiesz — ciągnął dalej mój kolega — muszę być przygotowany na to, że każdy może mnie oskarżyć o nabazgranie tych herezji, gdy siedzę tu dłużej, niż jest to normalnie przyjęte. Zaczynam więc od ścierania wszystkich napisów ze ścian. I jeśli policjant lub tajniak zapyta, dlaczego spędzam tyle czasu w toalecie, mam gotową prawdziwą i niewinną odpowiedź. Pewien filozof napisał: “Niełatwo jest tworzyć bogów i stawiać świątynie; potrzeba potężnego umysłu, by zrobić to, jak należy." Czy nie sądzisz, że cała ta robota z wymazywaniem to niewielka cena za moją własną świątynię? Mimo swych lęków i obaw pilnie uczęszczał na wszystkie zebrania i seminaria. Pamiętam ten moment, gdy jeden z profesorów poprosił go, by wypowiedział się na temat doktryny politycznej przyjętej niedawno przez Partię. Filozof wstał blady i spocony, starając się jednak zachować chłodny i obojętny wygląd; odpowiedział, że ponieważ pewne aspekty doktryny są wiernym odbiciem licznych gnębicielskich aspektów totalitarnego państwa, doktryna jest całkowicie pozbawiona humanizmu. Zapadła cisza. Bez słowa, profesor nakazał mu gestem, aby usiadł. Wśród studentów zapanowało zamieszanie: kilku członków Partii wstało i z hałasem opuściło salę. Wiedzieliśmy, że los Filozofa jest przesądzony. Studiowaliśmy razem do końca semestru, po czym straciłem kontakt z Filozofem. Usunięto go z uniwersytetu za aspołeczną postawę. Później jeden z pracowników uniwersytetu powiedział mi, że Filozof nie żyje. Z cieniem szyderczego uśmiechu relacjonował straszne szczegóły jego samobójstwa w szalecie. Milczałem. * Partia wydała imponujący bankiet dla starannie dobranych miejscowych, politycznych, wojskowych i naukowych dygnitarzy oraz delegatów z zagranicy. Byłem zaskoczony, gdy wśród gości zauważyłem naukowca, którego znałem z uniwersytetu. Był to jedyny pozostały przy życiu przedstawiciel znacznej niegdyś rodziny, która uległa zagładzie w czasach czystki. Po wielu latach spędzonych w obozie pracy, dopiero niedawno został zrehabilitowany przez Partię. Po licznych toastach i przemówieniach atmosfera stała się bardziej bezpośrednia. Goście odeszli od stołu bankietowego, a kelnerzy z trudem poruszali się wśród tłumu, serwując napoje z trzymanych wysoko tac. Fotografowie podążali za mistrzem ceremonii, który zajęty był przedstawianiem sobie nawzajem najważniejszych gości. Po jakimś czasie goście zaczęli wymieniać narodowe i polityczne odznaki i plakietki zgodnie z partyjnym rytuałem, który symbolizował wzajemne porozumienie. Jeden z gości zbliżał się więc do drugiego, po czym z ukłonem wyjmował odznakę z kieszeni i wpinał ją w klapę nowego towarzysza. Obserwowałem mojego naukowca, jak krążył wśród tłumu i przypinał do piersi funkcjonariuszy partyjnych okrągłe odznaki złotego koloru, wyraźnie odbijające od najwyższych odznaczeń państwowych, które z taką dumą nosili. Miałem właśnie wyjść, gdy dostrzegłem, jak obejmuje jednego z najbardziej udekorowanych marszałków kraju. Pochylił się ku rozbłyszczonej piersi marszałka i przypiął mu złotą odznakę do munduru przebijając materiał trzymaną w prawej dłoni szpilką. Podszedłem do marszałka, by przyjrzeć się dokładniej, i natychmiast musiałem się opanować: odznakę stanowiła zagraniczna prezerwatywa. Kondom był owinięty i wprasowany w lśniącą folię złotego koloru, a nazwę zagranicznego producenta, wytłoczoną drobnymi literami wokół krawędzi, widać było wyraźnie. W drodze do wyjścia widziałem rezultaty działalności naukowca: prawie wszyscy wyżsi funkcjonariusze partyjni i rządowi wystawiali na pokaz przypięte do klap prezerwatywy opakowane w folię. Gdy wyszedłem z przyjęcia, przyszło mi na myśl, że dopiero po powrocie do domu i zdjęciu ciężkich odznak dygnitarze zauważą tę lżejszą. Zastanawiałem się, czy przypomną sobie, kto ich w ten sposób udekorował i jaka będzie ich reakcja. * Związek studentów postanowił ukarać mnie za brak zaangażowania. Partia i uniwersytet poparły wniosek związku: wysłano mnie na cztery miesiące do nowego ośrodka rolniczego w charakterze asystenta prelegenta. Podróż trwała długo. W pociągu dzieliłem przedział z trzema innymi mężczyznami. Wszyscy byli absolwentami wyższych szkół planowania ekonomicznego; z zapałem oczekiwali swojego nowego życia, w którym mieli objąć kierownictwo placówek zagospodarowywujących dziewicze tereny. Ośrodek składał się z kilku spółdzielni produkcyjnych i dwóch eksperymentalnych stacji rozpłodowych połączonych ukończoną niedawno drogą. Kierowała tym wszystkim jedna komórka partyjna. Robotnicy pracowali w polu przez sześć dni, używając najnowocześniejszych maszyn rolniczych; niedziele spędzano w salach wykładowych na pogadankach dotyczących tematów społecznych i politycznych. Uświadomiłem sobie, że nie zostanę zaakceptowany. Przyglądano mi się podejrzliwie i często padało pytanie, jaka to władza przysłała mnie na kontrolę lub przeszpiegi. Uczęszczano na moje wykłady, ponieważ wymagał tego harmonogram, ale robotnicy słuchali mnie z wrogą uprzejmością lub rozmyślnym brakiem zainteresowania; moje zaproszenia do dyskusji napotykały kamienne milczenie. Zdawałem sobie sprawę, że to, co robię, pozbawione jest sensu: chodziło wyłącznie o spędzenie reszty czteromiesięcznego okresu w ośrodku i wykonanie tego, co do mnie należało. Nie zawarłem żadnych przyjaźni i nie natrafiłem na nikogo, z kim mógłbym nawiązać bliższe stosunki. W rezultacie poświęcałem wolny czas na przygotowywanie się do egzaminów i pisanie sprawozdania z moich prelekcji. W czasie tych tygodni zaledwie jedno zdarzenie obudziło zainteresowanie ogółu. Była to wizyta państwowego cyrku, który miał przebywać w naszym ośrodku przez kilka dni, co pozwalało dowozić na przedstawienia także pracowników z bardziej odległych zakładów pracy. Program robił duże wrażenie: byli tam tancerze, klowni, akrobaci, woltyżerka, żonglerzy, linoskoczkowie i poskramiacze dzikich zwierząt. Pełni podziwu dla artystów robotnicy co chwila bili burzliwe brawa domagając się bisu za bisem. Szczególne podniecenie wzbudzał we mnie jeden z punktów programu: młoda akrobatka ćwiczyła na trapezie z niewiarygodną zręcznością i gracją. Dziewczyna wykonywała serię popisów na linie, po czym kończyła swój numer wyczynem gimnastycznym wymagającym niezrównanej giętkości ciała. Wydawała się jakby zrobiona z elastycznego włókna — tak płynne były skomplikowane pozycje, w które wyginała ciało. Z całej jej postaci promieniowała lekkość i siła. Patrząc na nią, czułem się ociężały i powolny. W kulminacyjnym punkcie swego programu zajęła pozycję twarzą do widowni, w lekkim rozkroku, z dłońmi wspartymi na biodrach; światła reflektorów grały na jej kostiumie. Następnie, przy coraz szybszym akompaniamencie orkiestry, uniosła ręce ponad głowę, wspięła się na palce i wyprężona przegięła ciało do tyłu jak napięta stalowa sprężyna. Reflektory śledziły doskonale wyważony łuk, jaki kreśliła jej głowa sunąca coraz niżej i niżej, aż wyjrzała spomiędzy kolan; tylko ciasno splecione, kasztanowe włosy odbijały refleksy światła. Cała widownia wpatrywała się w dziewczynę z zapartym tchem; wszyscy świadomi ogromu sprężonej energii, oczekiwali, że wyrzuci ciało do tyłu i w górę, by powrócić do pozycji wyjściowej. Ale ona w graniczący z cudem sposób jeszcze bardziej się zwinęła; światła uchwyciły błysk jej oczu i zębów, gdy wypchnęła głowę jeszcze dalej do przodu i w górę zasłaniając nią własny brzuch. Na chwilę zamarła w bezruchu. Orkiestra zagrzmiała pojedynczym, porywającym akordem, w harmonii z transem, który opanował wszystkich; gdy zabrzmiała muzyka, wydawało się, że dziewczyna wyrzuciła dolne kończyny do przodu. Jej twarz zniknęła, i zanim zdaliśmy sobie sprawę, że to jej nogi przesłoniły głowę, wybiła się do tyłu, wracając do pozycji wyjściowej. Rozpostarła i wyrzuciła w górę ramiona, jak gdyby pragnęła ogarnąć brawa, które wypełniły salę. Stała tak, owładnięta przez napięcie i energię, które przed chwilą opanowywała. Rosło we mnie niezwykłe pożądanie. Oglądałem jej występy przez trzy kolejne wieczory; program podawał, że spędziła w cyrku całe życie, a ćwiczeń na trapezie i akrobacji uczyli ją rodzice, wybitnie uzdolnieni cyrkowcy. Cyrk miał kontynuować występy przez trzy następne dni; postanowiłem poznać dziewczynę. Wiedziałem, że będzie to trudne, ponieważ cyrkowcy trzymali się razem, ja zaś nie miałem przekonywającego pretekstu, by się do nich przyłączyć. Ani cyrk, ani kierownictwo gospodarstw rolnych nie zachęcały do jakichkolwiek zbliżeń. Następnego dnia miał się odbyć wspólny obiad dla artystów cyrkowych oraz kierowników brygad rolnych; organizowano go po to, by obie grupy mogły wygłosić przemówienia i wznieść toasty za wzajemny wkład w życie narodu pod przywództwem Partii i rządu. Gdy zaczęli się zjawiać zaproszeni goście, udało mi się powitać dziewczynę, po czym natychmiast zaprowadziłem ją do mojego stołu. Po jej lewej stronie była ściana, ja usiadłem po jej prawicy, po czym gestem wskazałem starszawemu wieśniakowi, by zajął miejsce obok mnie. Dziewczyna siedziała przy mnie jakby nieświadoma czasu i miejsca, zapatrzona we własne palce, które splatała i rozplatała na kolanach jak pacjent dotknięty częściowym paraliżem, wykonujący ćwiczenia terapeutyczne. Po chwili rozłączyła dłonie i uniosła je ku klatce piersiowej. Przeciągnęła dłońmi po piersiach, potem w dół, wzdłuż bioder, z łokciami wysuniętymi do tyłu, głową i torsem do przodu. Rozejrzałem się po sali. Artyści wyglądali nieswojo, wiercili się z zakłopotaniem na twardych drewnianych krzesłach. Delegaci rozmaitych spółdzielni produkcyjnych, przywykli do podobnych posiedzeń, rozwalali się apatycznie na siedzeniach. Ostrożnie obróciłem się do dziewczyny. Musiała poruszyć się w tym samym momencie, poczułem bowiem nacisk jej uda na swoim udzie. Wpatrywałem się ponad stołem w mówcę z wyrazem wielkiego zainteresowania. Nacisk na moje udo zamienił się w serię niespiesznych pchnięć. Spojrzałem ukradkiem na dziewczynę: siedziała wyprostowana, na przemian rozsuwała i zwierała uda, kolana stykając się bielały od nacisku. Powolnym ruchem położyłem rękę na oparciu jej krzesła, knykciami wpół zaciśniętej dłoni w stronę jej pleców. Nie wiedziałem, czy zauważyła mój gest. Kiedy odchyliła się trochę do tyłu, materiał jej sukni dotknął moich palców. Ruchy dziewczyny stały się coraz bardziej wyraźne. Miałem wrażenie, że pragnie stopić kręgosłup z kostkami moich palców, utrwalić chwilę przelotnego kontaktu. Znów spojrzałem na nią ostrożnie: usta miała zaciśnięte, a twarz zabarwioną lekkim rumieńcem. Obiad zakończył się późnym popołudniem. Goście rozeszli się na kwatery, położone na polanach wzdłuż leśnej drogi. Wyszedłem też i ja z dziewczyną, ale szybkim krokiem skierowaliśmy się w zacisze drzew. Powiedziałem jej o podnieceniu, jakiego doznałem oglądając jej występ, i opisałem moje marzenie posiadania jej w tej chwili wielkiego napięcia, gdy głowa jej wychyla się spomiędzy ud. Nie zatrzymała się ani nie powiedziała nic; szliśmy dalej. Było już prawie ciemno. Żaden powiew nie docierał do niższych gałęzi brzóz, a liście krzaków zwisały bezwładnie jak wykute z ołowiu. Dziewczyna znienacka się odwróciła i rozebrała; położyła sukienkę na grubej warstwie liści u naszych stóp. Stanęła twarzą do mnie, delikatnie zmuszając do położenia się na wznak. Gdy uklękła nade mną, wydała mi się krępa, a jej kończyny prawie krótkie. Oparła czoło na mojej piersi, a dłonie na ziemi za moimi ramionami; po czym jednym płynnym ruchem wyrzuciła nogi w powietrze. Gdy minęły już najwyższy punkt łuku, zakreślonego przez jej plecy, przybrały niemal smukłą giętkość młodych gałązek brzozowych przygiętych ciężarem padającego śniegu. Pięty powoli minęły czubek jej głowy; z twarzą obramowaną udami, zginając kolana, musnęła ustami i łonem moją twarz. * Nikt nie mógł twierdzić, że doznał zaszczytu bycia jej chłopcem; nie chciała mieć stałego przyjaciela. Choć podziwiano ją, nie należała do nikogo. Na początku semestru zostałem wybrany na redaktora gazety uczelnianej. Zaproponowałem jej pisanie cotygodniowych felietonów na tematy teatralne i dałem wolną rękę w doborze sztuk czy wydarzeń literackich, które ją interesują. Była to bardzo atrakcyjna propozycja i dziewczyna zgodziła się natychmiast. Jako redaktor gazety otrzymywałem wiele zaproszeń i gdy tylko było to możliwe, zjawialiśmy się na tych imprezach razem. Niektórzy koledzy zazdrościli mi, ale żaden z nich nie wiedział, na czym polega łączący dziewczynę i mnie związek. Semestr zbliżał się powoli do końca; po jakimś czasie zauważyłem, że dziewczyna poświęca wiele uwagi własnemu ciału. Przed wspólnym wyjściem spotykaliśmy się u niej w domu. Często obserwowałem z jej małego pokoju, jak przegląda się w lustrze toaletki, bada swój profil, wygina szyję, przesuwa dłonie wzdłuż bioder. Szlafrok, który niedbale zarzucała na ramiona, nie zawsze był dopięty. Od czasu do czasu ryzykowałem dwuznaczną uwagę lub niby przypadkiem dotykałem jej talii, podając jej szczotkę, suknię czy pończochy. Zachowywała się, jakby nic nie dostrzegała. Po dwóch czy trzech nieudanych próbach pogodziłem się z jej wstrzemięźliwością. Pewnego dnia, gdy ubierała się przed pójściem na koncert, siedziałem koło jej biureczka. Dolna szuflada była otwarta i kiedy zerknąłem na kilka starych zeszytów i nieco sztucznej biżuterii, zauważyłem plik jej fotografii wystających z kartonowej teczki. Spojrzałem w stronę sypialni, ale nie widziałem jej przy toaletce. Kiedy w chwilę później usłyszałem plusk lejącej się w łazience wody, pochyliłem się, wyciągnąłem garść zdjęć i wsunąłem do wewnętrznej kieszeni. Po koncercie odprowadziłem dziewczynę do domu, a wróciwszy do siebie, dokładnie obejrzałem fotografie. Przedstawiały ją nago. Pozy, oświetlenie, niepełna ostrość wskazywały, że stała przed aparatem wyposażonym w samowyzwalacz. Zdjęcia zrobiono niedawno — papier nie stracił jeszcze sztywności. Przypomniałem sobie, że kilka razy została wieczorem w małej ciemni redakcyjnej; mówiła, że chce przejrzeć skład gazety. Przypuszczalnie wtedy wywoływała fotografie. Nie wspomniałem o moim odkryciu ani nie zwróciłem zdjęć. Przez następne dni jej zachowanie nie uległo zmianie, mogłem więc przypuszczać, że nie zauważyła straty. Ilekroć spodziewałem się wizyty kolegów, wybierałem dwa czy trzy zdjęcia i umieszczałem je starannie wśród moich papierów i książek. Byłem pewien, że dokładnie obejrzą fotografie, kiedy wyjdę z pokoju, by przygotować coś do picia lub jedzenia. Po paru tygodniach zorientowałem się, że znajomi uważają nas za kochanków, paru zaś bliższych przyjaciół od czasu do czasu pytało o nasze plany małżeńskie. Na krótko przed końcem semestru ją i mnie zaproszono na zabawę, która miała się odbyć w hotelu w pobliskim kurorcie. Wszyscy mieliśmy pozostać na noc, a następny dzień spędzić nad wodą. Ponieważ nazajutrz miałem egzaminy, wróciłem, dziewczyna została, uszczęśliwiona licznym gronem wielbicieli. Tego dnia, pod koniec egzaminów, dyżurny asystent podał mi karteczkę. Profesor wzywał mnie do swego gabinetu. Gdy przedstawiłem się, profesor wstał, poczęstował mnie papierosem i bezradnie powiedział, żebym przygotował się na wstrząsającą wiadomość. Dziewczynę znaleziono nieżywą w łazience przy pokoju hotelowym, w którym się zatrzymała: palnik piecyka gazowego był odkręcony, ale gazu nie zapalono. Następnego dnia cały uniwersytet wiedział o jej śmierci. Gdziekolwiek poszedłem, gapiono się na mnie lub wytykano palcami. Dwoje moich najbliższych przyjaciół zawiadomiło mnie o panującej powszechnie opinii — popełniła samobójstwo. Później tego samego dnia zorientowałem się, że wniosek ten oparty jest bardziej na wyobraźni niż na faktach; gdy wszedłem do auli na popołudniowy wykład, znalazłem na swoim pulpicie kilka anonimowych karteczek. Autorzy oskarżali mnie o uwiedzenie dziewczyny, zmuszanie do ekscesów seksualnych, fotografowanie w gorszących sytuacjach, a w końcu porzucenie jej, gdy zaszła w ciążę. W następnych dniach stałem się przedmiotem bojkotu. Zjadałem samotne posiłki w stołówce, w czasie zajęć nikt obok mnie nie siadał. Cała niemal moja grupa wzięła udział w uroczystościach pogrzebowych. Na cmentarzu żałobnicy stanęli wokół grobu potrójnym szpalerem, który byłby kołem, gdyby nie wyraźne luki po mojej prawej i lewej stronie. Odczuwałem to nagłe osamotnienie tym dotkliwiej, że moi najbliżsi przyjaciele stali naprzeciw mnie, rzucając mi krótkie, zakłopotane spojrzenia. Grób był otwarty: wykopaną ziemię zwalono z jednej strony, po drugiej spoczywała na trawie trumna przybrana kwiatami. U wezgłowia stał kapelan uniwersytecki, a u jej stóp czekali w milczeniu rodzice dziewczyny. Byli to przypuszczalnie rolnicy lub drobni kupcy — zdałem sobie nagle sprawę, że dziewczyna nie opowiadała mi nigdy o swoim domu czy rodzinie. Ukradkiem spojrzałem na znoszony garnitur mężczyzny, na jego bladą, udręczoną twarz. Zimny wiatr rozwiewał resztki jego siwych włosów. Żona miała nogi groteskowo pałąkowate. Trudno było uwierzyć, że to ona i sterany mężczyzna obok niej poczęli dziewczynę, którą znałem. Ktoś pochylił się ku nim szepcząc coś. Podnieśli głowy i spojrzeli na mnie. Wszyscy obecni, dotąd patrzący na rodziców, skierowali teraz wzrok na mnie. Moje oczy napotykały wszędzie nieustępliwe spojrzenia. Przypadkiem spojrzałem prosto na ojca. Przez chwilę wbijał we mnie wzrok. Potem odsunął na bok żonę, która straciła równowagę; dwóch grabarzy powstrzymało ją przed upadkiem. Przedzierał się przez tłum jak oszalały. Wiedziałem, że zaraz nastąpi coś gwałtownego, że starzec uderzy mnie lub obrzuci obelgami. Tłum zdawał się groźny jak zawieszony nad głową ciężar, gotów runąć za moim najmniejszym drgnieniem. Nie mogłem się poruszyć. Tłum wpatrywał się we mnie. Starzec zbliżył się, dysząc i łapiąc powietrze, usta wykrzywiał mu zaciskający wargi grymas. Zatrzymał się przede mną i podnosząc z trudem głowę plunął mi w twarz. Czekałem. Oczy zdawały mu się zapadać w głąb oczodołów, a ręce zwisły bezradnie wzdłuż ciała. Odwrócił się, milczący, zmęczony, stary. — Kiedy byłam uczennicą, przestrzegali mnie przed tym zawsze rodzice, nauczyciele i nasz ksiądz. — Uczono cię, żebyś tego nie robiła? — Uczono mnie, że jeżeli kobieta to zrobi, spadnie na nią jakaś potworna kara: wstrętna choroba lub kalectwo; niektóre moje przyjaciółki twierdziły, że smak tego jest okropny, oleisty, śluzowaty... poza tym jest to poniżające, prawie jak jedzenie żywego ciała. — Wygląda na to, że dużo na ten temat myślałaś. — Tak, często. Ale dostałam rozgrzeszenie od księdza. — Poszłaś do spowiedzi? — Tak, chodzę nadal. Widzisz, w czasie spowiedzi intencji nie oddziela się od czynu, po prostu wyznaje się swoją winę. — Czy zawsze dostawałaś rozgrzeszenie? — Jak dotąd, tak. Ale tylko za myśli. Byłoby mi niezręcznie powiedzieć, że ja rzeczywiście... wiesz, mieć to w ustach to dziwne uczucie. Jak gdyby wszystko, całe ciało mężczyzny skurczyło się nagle do wielkości tej jednej rzeczy. A potem to rośnie i wypełnia usta. Staje się pełne siły, ale jednocześnie pozostaje słabe i wrażliwe. Mogłoby mnie zadławić albo ja mogłabym to odgryźć. Kiedy rośnie, to właśnie ja daję mu życie: pobudzane przez mój oddech rozwija się jak ogromny język. Uwielbiam to, co tryska z ciebie; roztapia się nagle na moim ciele, jak gorący wosk, na mojej szyi, na piersiach i brzuchu. Czuję się jakby mnie chrzczono: to było takie białe i czyste. * Zbadałem dokładnie mapę, ale nie mogłem zidentyfikować drogi, po której jechałem. Postanowiłem przy pierwszej okazji skręcić w dół, w dolinę, gdzie miałem nadzieję znaleźć jakieś miasteczko czy przynajmniej sporą wioskę. Po trzech czy czterech milach zacząłem mijać nie ogrodzone łąki na skraju osady, w której kościół górował nad zaniedbanym, pokrytym pyłem placem. Na płaskim terenie stały domy i stodoły. Panowała cisza. Była niedziela i poza wstążkami dymu leniwie unoszącymi się z kilku kominów brakowało jakichkolwiek oznak życia. Usłyszałem wzbierającą muzykę organów i zdałem sobie sprawę, że jest to pora przedpołudniowej mszy. Zatrzymałem samochód. Wysiadłem; w chwilę potem ze wszystkich ganków rozległo się warczenie i ujadanie psów. Ich chór stawał się coraz głośniejszy z każdym moim krokiem. Zamiast iść w stronę kościoła, skręciłem i zauważyłem, że zbliżam się do samotnie stojącej, odsuniętej nieco od drogi stodoły. Usiadłem wpatrując się w parującą w dusznym upale ziemię, w koniczynę i w nie znane mi polne kwiaty rosnące wzdłuż płotów. Psy uspokoiły się już. Przytłumiony dźwięk organów kościelnych unosił się ponad domami i stodołami i ginął wśród pól. Usłyszałem dobiegający ze stodoły dziwny dźwięk; pomyślałem, że może to być skowyt szczeniaka albo płacz małego dziecka. Ostrożnie obszedłem stodołę i zatrzymałem się przed wrotami zamkniętymi na kłódkę. Naparłem na skobel i szarpnąłem kłódką, która choć stara, nie puściła. Pociągnąłem jeszcze raz, przegniłe drewno rozszczepiło się i rozpadło. Otworzyłem drzwi i stanąłem na granicy pomiędzy światłem i cieniem; nasłuchiwałem i wpatrywałem się w ciemne wnętrze. Żadnego dźwięku. Wszedłem do środka i poczułem zapach wyschłego siana, gliny klepiska i zbutwiałego drewna. Przez chwilę nie widziałem nic. Stopniowo mój wzrok wyłowił z ciemności dwa niewielkie pługi o połamanych czepigach oparte o ścianę, starą uprząż oraz rozmaite motyki, grabie i widły z rozczapierzonymi i powyginanymi zębami. W jednym kącie dostrzegłem stos zardzewiałych i przepalonych rur od piecyka, kupy żelastwa, haków, pogiętych pogrzebaczy i szpadli. Wzdłuż innej ściany stały wiaderka wypełnione gwoździami różnej długości i grubości, wielkimi metalowymi kluczami, częściami starych żelazek, szczątkami piecyków koksowych, kawałkami okuć okiennych, klamkami i zamkami do drzwi, garnkami i patelniami, fragmentami naczyń kuchennych. Jeszcze dalej znajdowały się pozbawione obręczy koła, pęki podków, batów i klamer, wiszące na gwoździach pasy oraz dwie siekiery wbite w niski, pękaty pniak. Odwróciłem się. Spod sterty siana wypadła z łopotem zaskoczona kura. Z gdakaniem i trzepotem skrzydeł skierowała się na podwórze poprzez na wpół otwarte wrota. Jakiś czas ciszę zakłócało tylko brzęczenie samotnej osy. Zamierzałem wyjść, kiedy usłyszałem ponownie ten sam płacz, który zdawał się dobiegać gdzieś spod dachu. Po płaczu nastąpił przenikliwy skowyt. Cofnąłem się, by otworzyć szerzej wrota, po czym zacząłem przeszukiwać wzrokiem niewyraźne kontury krokwi. Nie docierało tam jednak światło dzienne. Wróciłem do samochodu po latarkę, po czym znów wszedłem do stodoły. Skierowałem światło latarki w stronę, z której nadbiegał dźwięk. Pod krokwiami zawieszona była duża klatka zrobiona z metalowych prętów. Wisiała na grubej linie, przeciągniętej przez zamocowany do dachu pierścień. Linę poprowadzono wzdłuż ściany i przyczepiono do dużego kołka. Znów usłyszałem ten sam dziwaczny krzyk, światło mojej latarki omiotło klatkę. Poprzez kraty wyciągała się ku mnie biała ręka, z tyłu, za nią, światło odkryło niejasny zarys głowy wyraźnie obramowanej niechlujnymi splotami jasnych włosów. Stałem niezdecydowany jedną ręką sięgając ku linie. Chwilę myślałem o sprowadzeniu pomocy, ale ciekawość przeważyła szalę. Poluzowałem linę opuszczając klatkę cal po calu, aż zakołysała się tuż ponad podłogą, po czym zamocowałem linę z powrotem. Za kratami bełkocząc pozbawione sensu słowa i wpatrując się we mnie szeroko otwartymi, wodnistymi oczami, siedziała naga kobieta. Zbliżyłem się do niej. Kobieta poruszyła się, ale nie było po niej widać przestrachu. Wpatrywała się we mnie chwilę, po czym popełzła w moim kierunku, przesuwając dłońmi po ciele, drapiąc się i rozkładając nogi. Zwróciłem uwagę na jej dziobatą twarz, obgryzione paznokcie, wychudłe, poznaczone niebieskawymi sińcami uda. Przyszło mi na myśl, że oprócz nas w stodole nie ma nikogo i że kobieta jest kompletnie bezbronna. Przyjrzałem jej się raz jeszcze: najwyraźniej niespełna rozumu. Wykonywała zachęcające gesty, ukazując w krzywym uśmiechu nierówne zęby. Pomyślałem, że w sytuacji tej jest coś niezmiernie kuszącego: obcując z drugim człowiekiem, można nadal pozostać całkowicie sobą. Uznałem jednak, że jest konieczne, aby ta druga osoba miała świadomość sytuacji, kobieta w klatce zaś nie była do tego zdolna. Podciągnąłem w górę klatkę z mamroczącą przez kraty kobietą, zamocowałem linę i wyszedłem ze stodoły. Postanowiłem nie rozmawiać z mieszkańcami wioski. W godzinę później dotarłem do okręgowego posterunku policji. W komisariacie sierżant patrzył podejrzliwie, podczas gdy inny policjant zapisywał moją relację dotyczącą kobiety w klatce. Wkrótce trzej policjanci pojechali ze mną do wioski. Przybyliśmy po zakończeniu mszy, gdy ulice zaczęły się właśnie wypełniać ludźmi wychodzącymi z kościoła. Dzieci szły posłusznie obok dorosłych, a wszyscy ubrani byli w odświętne stroje. Zatrzymaliśmy się przed stodołą — siedział tam wysoki chłop, który właśnie ściągał przyciasne buty z cholewami. Jeden z policjantów zadał mu kilka pytań, po czym wepchnął go do stodoły. Nasza mała grupka podążyła za nimi. Świąteczny tłum gromadził się w milczeniu wokół obu naszych samochodów. Po chwili, jak gdyby nagle uświadamiając sobie cel naszej wizyty, wszyscy rozpierzchli się do domów. Wewnątrz stodoły światło kilku latarek skupiło się na wyraźnie teraz widocznej klatce. Zlany potem i rozdygotany gospodarz powoli opuszczał ją przed oczekującymi policjantami; zamknięta w środku kobieta kurczowo czepiała się krat. Sierżant warknięciem polecił mu otworzyć zamek. Palce chłopa borykały się z kluczem; nie śmiał spojrzeć w kierunku kobiety skulonej z przerażenia w kącie klatki. Policjanci chwycili ją za nogi i ręce i wywlekli z klatki. Opierała się, ale związano ją, zaniesiono do samochodu i wepchnięto na tylne siedzenie. Gospodarzowi założono na ręce kajdanki i wrzucono do samochodu, obok więzionej przez niego kobiety. Widziałem, jak żony miejscowych chłopów w bezruchu wpatrują się w odjeżdżające samochody. Minęły miesiące. W końcu po długim namyśle zdecydowałem się powrócić do wioski. Wyjechałem z miasta w nocy, aby znaleźć się na miejscu o świcie. Jechałem powoli, ostrożnie prowadząc samochód przez wyboje na drodze wijącej się między domami. Wiatr szarpał unoszącą się mgłę, która na przemian zakrywała i odsłaniała zarysy chałup i stodół. Zatrzymałem się obok plebanii, niepewny, co dalej robić. Drzwi plebanii trzasnęły i zobaczyłem wychodzącego księdza. Poszedł w kierunku furtki cmentarnej i zniknął w gęstwie cieni rzucanych przez cisy, które rosły wzdłuż krótkiej ścieżki prowadzącej do wrót kościoła. Wysiadłem z samochodu i pospieszyłem za nim. Ksiądz stał pochylony nad nagrobkiem, jak gdyby starając się odcyfrować ślady jakiegoś napisu zatartego przez wiatr i deszcz. Jego pomięta sutanna była brudna, połatana i cerowana w wielu miejscach. Wzdrygnął się, kiedy podszedłem. — Więc przejechał pan taki kawał drogi po to, żeby porozmawiać ze mną... Dlaczego właśnie ze mną? — Nie odrywając ode mnie wzroku, strzepnął z sutanny pasemka brunatnego mchu. — Ponieważ chciałem z księdzem o czymś porozmawiać, o czymś ważnym — powiedziałem. — Czym pan jest z zawodu? — zapytał. — Jestem na uniwersytecie. Ksiądz otrząsnął z rękawa jakiś pyłek i wygładził sutannę. Poprowadził mnie w stronę furtki na dziedziniec kościelny, ostrożnie omijając groby i pochylając się, aby uniknąć mokrych gałęzi. Na podwórzu plebanii rozdzieliło nas stadko indyczek, majestatycznie kroczących w poprzek dróżki. Ksiądz czekał u drzwi budynku. — Napije się pan wina? — zapytał. — Z przyjemnością. Weszliśmy do środka. Ksiądz rozluźnił pas sutanny i nalał dwa kieliszki. Siedliśmy naprzeciwko siebie. — Więc co pana tu sprowadza, młody człowieku? — Przyjechałem w związku z klatką. Przyglądałem mu się uważnie; rumieniec powoli pokrywał jego obrzękłą twarz, wilgotne fałdy ust, dziobate policzki, oczy osadzone głęboko pod zmarszczonym czołem. — W związku z...? — zapytał. — Z klatką — powtórzyłem. — Klatką z kobietą. — Nie mam nic do powiedzenia — rzekł. — Wiem tyle co pan, to, co pisały gazety. — Ponownie napełnił mi kieliszek. — Ale dlaczego to tak pana obchodzi? — W tej chwili już nie tak bardzo. Ale kiedy to się stało, obchodziło mnie istotnie. To ja znalazłem tę kobietę. Zgubiłem drogę i zatrzymałem się przy tej stodole. — Więc to pan. Oczywiście w gazecie nie wymieniono pańskiego nazwiska. Przypominam sobie teraz: wieśniacy wspomnieli o jakimś obcym, który sprowadził policję. — Pociągnął łyk wina. — To tragiczna sprawa. Gospodarz i jego rodzina nie chcieli płacić za opiekę szpitalną, więc trzymali kobietę niespełna rozumu w klatce. — Byli też inni wieśniacy, którzy wiedzieli o tej kobiecie i o jej więzieniu, proszę księdza. Ksiądz zignorował moją uwagę. — Ani za zakład dla obłąkanych. To nieszczęsne stworzenie nie zdawało sobie sprawy, na jakim świecie żyje. — Postawił kieliszek. — Ale po co wracać do tej historii? Sprawa jest zamknięta. Winni zostali ukarani. Ona jest teraz w szpitalu. Czy przyjechał pan, żeby wypisywać dalsze brudy o tym skandalu? Czy nie dość już zostało powiedziane? Z głębi jego czarnych rękawów wyłoniły się pomarszczone dłonie; leżąc na oświetlonym słońcem drewnianym stole wyglądały jak wiązki spalonych przez słońce chwastów. — Nie mam zamiaru pisać żadnego artykułu, proszę księdza. Nie jestem dziennikarzem. Przyjechałem tu tylko ze względu na własne sumienie, ze względu na siebie samego. — Czego pan właściwie chce? — Chciałem się z księdzem zobaczyć i porozmawiać. — No więc zobaczył się pan ze mną i porozmawialiśmy sobie. Czym jeszcze mogę panu służyć? — Myślę o latach, które ta kobieta spędziła w klatce, proszę księdza. — Co mogę panu powiedzieć, czego pan jeszcze nie wie? — Jedną rzecz, proszę księdza, tylko jedną rzecz. — Niech pan pyta i skończmy z tym wreszcie! Łyknąłem wina obserwując promienie słońca, które załamywały się w zaokrąglonym dnie kieliszka. — Ksiądz mieszka w tej wiosce ponad trzydzieści lat, wliczając ostatnie pięć, kiedy to dziesiątki miejscowych mężczyzn załatwiały swoje sprawy w stodole, gdzie przebywała ta kobieta. Choć zaprzeczali, policja udowodniła, że kobietę wielokrotnie gwałcono i pastwiono się nad nią. Kto uwierzy w ich wszystkie kłamstwa: szukali tam narzędzi, składowali ziarno, naprawiali maszyny i tak dalej? A ten chłop, do którego należy stodoła, czy on robił pieniądze na handlu kapustą? Nawet niektóre kobiety z tutejszej parafii wiedziały, że ta nieszczęsna istota była dwukrotnie w ciąży, że znachorka spowodowała oba poronienia. Takie sprawy nie pozostają w ukryciu na długo, proszę księdza. — Dlaczego pan mi o tym mówi? Czytałem o tym wszystkim w gazecie. — Ja tylko głośno myślę, zastanawiam się nad moimi własnymi uczuciami w tej sprawie. Zakłóca mi spokój. Czy księdzu także? — Spokój mojej duszy jest sprawą mojego własnego sumienia. — Jeżeli przez te wszystkie lata ani jeden z wiernych, którzy brali udział w tych licznych zgromadzeniach w stodole, nie powiedział o tym księdzu w tajemnicy konfesjonału, to jaką wartość dla wioski miało duszpasterstwo księdza? Jaką wartość ma religia, którą ksiądz tak zachwala tutejszym ludziom? — Nie ma pan prawa, żadnego prawa, wypowiadać się na te tematy! — Jego głos nabrał oratorskiego tonu, ale zaraz powrócił do poprzedniej tonacji. — Nie ma pan prawa mówić o tym do mnie — powtórzył. — Mam prawo, to ja otworzyłem tę klatkę, ja uwolniłem tę kobietę. Skąd ksiądz wie, że to nie sam Bóg zaprowadził mnie do stodoły w ten niedzielny poranek? Co wiemy o Bogu? Mam prawo pytać, ponieważ nie mogę uwierzyć, że ksiądz niczego nie wiedział o tej kobiecie w klatce i jej dręczycielach. Przez trzydzieści lat jest ksiądz ich ukochanym kaznodzieją; mówią oni o duszpasterstwie księdza z podziwem i szacunkiem, o spowiedziach, komuniach świętych, rozgrzeszeniach i procesjach, liturgii, o rocznicach świętych i dniach świątecznych, które tak uwielbiają! Podczas procesu widziałem ich twarze, proszę księdza. Byli przekonani, że na kobiecie w klatce ciąży przekleństwo za to, że urodziła się bękartem, że jest chora i nienormalna. Dowodzili, że jest kimś spoza Kościoła: przecież nigdy jej nie ochrzczono! Księże proboszczu, jestem pewien, że ksiądz dawno wiedział o tej klatce, zanim jeszcze ja wszedłem do stodoły. Dlaczego nie otworzył ksiądz klatki i nie uwolnił tej kobiety? To by nie naruszyło tajemnicy spowiedzi; nie musiałby ksiądz zawiadamiać władz. Dlaczego nie poszedł ksiądz do stodoły którejś nocy, kiedy wierni grzesznicy księdza spali i nie zabrał tej kobiety? Czy obawiał się ksiądz kłopotów, jakie mogła spowodować będąc na wolności? Ksiądz pochylił się do przodu ruchem, który zawierał w sobie groźbę. Żyły nabrzmiały mu na karku grożąc rozerwaniem zlanego potem kołnierza. — Nie mam zamiaru tego słuchać! — krzyknął. — Nie rozumie pan nic... nic! Nie spędził pan w tej wiosce trzydziestu lat. Co pan wie o tych chłopach? Ja znam tych ludzi, znam każdego z nich. Znam ich dobrze, są dobrymi ojcami, troszczą się o rodziny. Czasami są słabi i potykają się. To prawda, wysłuchuję ich spowiedzi, przynoszą mi swoje grzechy jak ofiarę na ołtarz, ale słyszę także ich łkania w czasie spowiedzi. Oni nie proszą o przebaczenie, oni błagają, jak podczas modłów o obfity plon. To moje stadko owieczek, a pan się tu zjawia, żeby mnie atakować i obrażać swoimi absurdalnymi przypuszczeniami! Ksiądz odchylił się gwałtownie do tyłu zrywając z szyi koloratkę. Dygotał i starał się zapanować nad sobą. Napełniłem winem kieliszek i pchnąłem po blacie stołu w jego stronę. Wpatrywał się w olbrzymie malowidło przedstawiające jakąś świętą. Siedziała pod drzewem palmowym, w dłoni trzymała nożyce, przed nią, na półmisku, leżały jej odcięte piersi. Niezręcznym ruchem, mającym oznaczać odmowę, ksiądz machnął w kierunku kieliszka. Kieliszek spadł na podłogę, odbił się raz i potoczył pod ścianę. Ciemna czerwień wina rozpełzła się po stole zabarwiając słoje drewna. Ksiądz wstał i słaniając się na nogach wyszedł. Do pokoju weszła starsza kobieta. Pozdrowiła mnie nieśmiało i zabrała się do wycierania stołu ścierką. Wstąpiłem do kościoła i usiadłem w jednej z ławek, wkrótce ogarnął mnie omszały chłód i woń pokrytych pleśnią kamieni. W mrocznej nawie koło konfesjonału stały i modliły się stare kobiety w czerni. Jedna z nich pokuśtykała do budki konfesjonału i uklękła, przybliżając ku drewnianej kratownicy najpierw usta, a potem ucho. Gdy podniosła się wreszcie, z ciemności konfesjonału wysunęła się koścista dłoń. Kobieta pochyliła się i ucałowała ją, dłoń wykonała znak krzyża w przepojonym wilgocią, zastałym powietrzu i cofnęła się znowu. Gdy jechałem przez wioskę w tumanie kurzu, z chat wyglądały ku mnie twarze. Psy szczekały, a przerażone kury rozpierzchały się na wszystkie strony. Wkrótce dotarłem do głównej szosy. * Zachowanie oskarżonego nastawiło przeciw niemu ławę przysięgłych. Nigdy nie przyznał się do winy i wyglądało na to, że nie zdaje sobie sprawy ze swej brutalnej zbrodni; nie próbował tłumaczyć, że stracił panowanie nad sobą, że nie wiedział, co czyni, ani że nigdy już nic podobnego nie zrobi. Po prostu opisał swoje zetknięcie z ofiarą nie wpadając w przesadę, używając najbardziej codziennych określeń. Prawie każdy z nas, członków ławy przysięgłych, potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób oskarżony popełnił tę zbrodnię i co go do tego skłoniło. Żeby rzucić dodatkowe światło na pewne aspekty sprawy, kilku przysięgłych odegrało rolę oskarżonego — w ten sposób reszta nas mogła pojąć jego motywy. Po zakończeniu procesu zdałem sobie jednak sprawę, że w sali obrad przysięgłych mało kto zastanawiał się nad ofiarą zabójstwa. Wielu z nas mogło z łatwością wyobrazić sobie dokonywane przez siebie zabójstwo, ale mało kto potrafił stworzyć sobie obraz własnej, obojętne jak spowodowanej śmierci. Zrobiliśmy wszystko, aby zrozumieć mordercę: morderca był częścią naszego życia, ofiara nią nie była. * Po pracy odpoczywałem zazwyczaj przez jakiś czas na pobliskim skwerze. Kilkakrotnie zwróciłem uwagę na elegancko ubranego mężczyznę siedzącego na ławce i czytającego gazetę. Miał ponad czterdzieści lat i był dość przystojny; kobiety często zerkały na niego, a on rozmawiał z nimi bez skrępowania i bawił się z ich dziećmi. Nosił drogie ubrania i od czasu do czasu przyjeżdżał po niego samochód z szoferem w liberii. Pewnego dnia, gdy zamierzał wyrzucić ilustrowane pismo zagraniczne, które czytał, zbliżyłem się i zapytałem, czy mogę je wziąć. Rozpoczęliśmy rozmowę. Później spotkaliśmy się kilkakrotnie, zawsze na tym samym skwerze, gdzie siadywaliśmy w cieniu i przyglądaliśmy się przechodniom. Sposób, w jaki przyglądał się kobietom i mówił na ich temat, nie pozostawiał wątpliwości, że interesują go bardzo. Zwierzył mi się, że mieszka samotnie i że szczególnie lubi spędzać czas z girlsami z sal dancingowych i klubów nocnych. Powiedział, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat dochody jego były na poziomie, który pozwalał mu zarówno na zapewnienie dziewczętom dalszej kariery, jak i zaspokojenie jego własnych pragnień. Pewnego dnia zapytał, czy chciałbym poznać jego przyjaciół. Zgodziłem się natychmiast. Zaproponował intymne spotkanie sześciu osób u niego w mieszkaniu. Mieliśmy być jedynymi mężczyznami; pozostałymi gośćmi miały być dziewczęta z kabaretu. Nie są młode, powiedział, ale za to chętne i doświadczone. Oczywiście nie będą zabawiać nas spontanicznie; zauważywszy moje zdziwienie, wyjaśnił szybko, że jest to bez znaczenia, jeżeli może pomóc w spełnieniu pragnień. Od dawna stanowi to część jego filozofii, w swoich żądzach i obsesjach widzi zawsze podstawową prawdę o własnym życiu. Poprosił, żebym przyszedł do niego za tydzień. Kiedy się zjawiłem, poprowadził mnie długim korytarzem pełnym pozamykanych drzwi. Usiedliśmy przy szklaneczce whisky w zacisznym salonie umeblowanym wykwintnie i staroświecko. Zauważył moją ciekawość i wyjaśnił, że dziewczęta już są, każda w osobnym pokoju, za drzwiami z korytarza. Opisał je krótko i poradził, abym najpierw złożył wizytę tej, która znajduje się w pokoju przylegającym do salonu po lewej stronie. Po następnej szklaneczce whisky wstaliśmy. On bez dalszej zwłoki zniknął w pomieszczeniu po prawej stronie korytarza, a ja nie bez obawy stanąłem przed drzwiami, które mi wskazał. Zapukałem dwukrotnie, ale nie odpowiedział mi nikt. Otworzyłem drzwi: pościel na łóżku była odchylona zapraszająco, jasne światło lampy na nocnym stoliku ukazywało ściany i sufit wyklejone setkami fotografii tej samej kobiety, robionymi najwidoczniej w przeciągu jej kariery scenicznej. Nie ułożono ich chronologicznie: niektóre zdjęcia podkreślały jej młodą, gładką skórę, pełną zmysłowości nagość, na innych była otyła i pomarszczona, a jej ciało często półnagie, gąbczaste i odrażające. Jednym rzutem oka mogłem oglądać ją po stokroć: rozpustnie upozowaną na scenie, wypoczywającą w zaciszu własnego pokoju, zamarłą w każdej możliwej pozie. Gdzie tylko spojrzałem, napotykałem jej wzrok. Gdy obróciłem się, moją uwagę przyciągnął stojący na stole telewizor o martwym ekranie, jak gdyby przedziwnie niezdolny do zachowania obrazu. Opuściłem mieszkanie nie żegnając się z gospodarzem. Gdzieś w budynku grano na skrzypcach. Kiedy powoli schodziłem po schodach, wydawało się, że muzyka goni drobinki kurzu unoszące się w szarym świetle. Po kilku dniach spotkałem go znowu. Zapytał, czy dobrze się bawiłem, i nalegał, żebym wkrótce odwiedził go ponownie i poznał jego inne przyjaciółki. * Nigdy się nie dowiedziała, że byłem jej kochankiem, chociaż przez długi czas pracowaliśmy w tym samym biurze. Nasze biurka znajdowały się w tym samym pokoju, a w czasie przerwy obiadowej często siadywaliśmy obok siebie w stołówce. Od niemal roku przestałem ją zapraszać na kolacje, do teatru czy na inne imprezy, na które nigdy nie miała ochoty pójść. Próbowałem wydobyć jakieś informacje na jej temat od kolegów, ale wiedzieli jeszcze mniej niż ja. Nigdy nie przyjaźniła się bliżej z nikim z biura. Jeden z mężczyzn powiedział mi, że słyszał o jej rozwodzie, przed kilku laty, i o jedynym dziecku mieszkającym z ojcem gdzieś na południu. Zacząłem ją śledzić. Pewnego razu spędziłem całą sobotę ukryty w bramie naprzeciw budynku, w którym mieszkała. Po południu wyszła z mieszkania i wróciła koło siódmej. Przed ósmą wyszła ponownie i skierowała się w stronę głównej ulicy. Śledziłem ją do chwili, gdy znalazła się na placu i zatrzymała taksówkę. Wróciłem na mój punkt obserwacyjny. Czekałem stojąc w płytkiej niszy naprzeciw jej domu, mżawka przeszła w dokuczliwy deszcz, który przemoczył mój płaszcz. Po północy przed jej drzwiami zatrzymała się taksówka. Wysiadła z niej sama. Oddawałem się rozmyślaniom na temat mojej obsesji i bezsensownych nocnych czuwań, do których mnie doprowadziła. Wyglądało na to, że nie mam szans na zostanie jej kochankiem, postanowiłem więc doprowadzić do pośredniego związku, dzięki któremu mógłbym się o niej czegoś więcej dowiedzieć. Zwróciłem się do jednego z moich znajomych, który mógł, jak sądziłem, nawiązać z nią kontakt, i opowiedziałem mu o wszystkim. Był gotów zająć się tą sprawą i natychmiast zaczęliśmy układać plan, mający szansę powodzenia. Miał zacząć od nawiązania kontaktów handlowych pomiędzy moim biurem i przedsiębiorstwem, w którym pracował. Następnie miał się zainteresować pewnymi towarami z działu, w którym pracowała ta kobieta. Dwa dni później zawiadomił mnie, że umówił się w tej sprawie na następny dzień i przypuszcza, że negocjacje prowadzić będzie bezpośrednio z nią. Kiedy wszedł do naszego biura, poczułem napięcie. Nie patrząc na mnie skierował się do naczelnika działu. Po chwili usłyszałem, że rozmawia z dziewczyną. Po południu dał mi znać, że wszystko poszło dobrze i że umówił się na następne spotkanie. To właśnie po tym drugim spotkaniu zgodziła się zjeść z nim kolację. Nim minął tydzień, została jego kochanką. Twierdził, że jest mu oddana i gotowa zrobić dla niego wszystko: stała się jego narzędziem. Jeżeli jestem gotów ją posiąść, on może to zaaranżować. Powiedział, że zażądał już od niej, by była gotowa oddać się innemu mężczyźnie w dowód miłości i lojalności wobec niego. Zapewnił ją przy tym, że nie pozna nigdy tożsamości tego innego, ponieważ oczy będzie miała zasłonięte przepaską. Z początku była oburzona, twierdziła, że poniżą ją to i obraża. Potem się zgodziła. Następnego wieczora wyszedłem z mieszkania i pojechałem taksówką do jego domu. Zjawiłem się za wcześnie i musiałem pokręcić się trochę po okolicy. W końcu stanąłem pod drzwiami nasłuchując. Było cicho, nacisnąłem dzwonek. Drzwi otworzyły się i mój znajomy spokojnym gestem zaprosił mnie do środka. Okrągły biały dywan z wełny pokrywał środek pokoju. Lampa rzucała matowe światło na leżącą na dywanie nagą kobietę. Połowę jej twarzy, od czoła do podstawy nosa, zasłaniała czarna przepaska. Znajomy ukląkł przy niej gładząc jej ciało. Skinął na mnie. Podszedłem. Z patefonu dobiegała melancholijna ballada, dziewczyna leżała nieruchomo, jak gdyby nie zdając sobie sprawy z obecności trzeciej osoby w pokoju. Widziałem, jak jego palce delikatnie ślizgały się po jej skórze. Gdy wpółuniosła się ku niemu szukając go rękami, szepnął jej coś do ucha. Ruchem, w którym była rozpacz, opadła z powrotem na dywan, odwróciła od niego twarz, skuliła się i skrzyżowała ręce w geście obrony. Zawahałem się. Nie okazując zniecierpliwienia, znowu zaczął ją gładzić. Węzły jej szyi rozluźniły się, palce rozkurczyły, ale nadal broniła dostępu do siebie. Znajomy wstał, podniósł szlafrok i skierował się do drzwi. Usłyszałem, jak włączył telewizor w pokoju bibliotecznym. Wiedząc, że nie wolno mi się odezwać, przypatrywałem się jej rozrzuconym włosom, ładnie zarysowanym udom, zaokrągleniu ramion. Zdawałem sobie sprawę, że byłem dla niej wyłącznie kaprysem mężczyzny, którego kochała, kontynuacją jego ciała, jego dotyku, miłości, pogardy. Stojąc tak nad nią czułem, jak wzmaga się moje pragnienie, lecz świadomość granej przeze mnie roli była silniejsza od pożądania. Aby to przezwyciężyć, usiłowałem odtworzyć te obrazy, które tak często podniecały mnie w biurze: mignięcie pachy w bluzce bez rękawów, ruch uwięzionych wewnątrz spódnicy bioder. Przysunąłem się bliżej, opierała się, ale nie odsunęła ode mnie. Począłem dotykać jej ust, włosów, piersi, brzucha, gładziłem jej ciało, aż wydała jęk i uniosła ręce ruchem, który mógł oznaczać zarówno odmowę jak i prośbę. Przysunąłem się, żeby ją wziąć: oczy miałem zamknięte, chciałem uciec od widoku jej nagości. Policzkiem dotykałem gładkiej przepaski na jej oczach. Wszedłem w nią gwałtownie; nie stawiała oporu. Jej ręce przygarnęły mnie ruchem z początku nieśmiałym, później niemal pełnym namiętności; przycisnęła moją twarz do piersi. Jej rozpuszczone włosy rozpostarły się wokół mojej głowy, ciało wyprężyło, a wargi rozwarły w bezgłośnym zdumieniu. Przebiegł przez nas dreszcz, zsunąłem się na bok. Leżała w sztywnym bezruchu, ręce złożyła pobożnie na piersi, jak na średniowiecznych wizerunkach świętych. Była zimna, sztywna i opanowana; tylko wykrzywiona grymasem twarz nie poddała się jeszcze spokojowi, który ogarniał jej ciało. Przepaskę na oczach pokrywały plamy potu spływającego spomiędzy jej zmarszczonych brwi. Poszedłem do łazienki dając po drodze znak gospodarzowi. Ubrałem się i wyszedłem z mieszkania. W domu rzuciłem się na łóżko. W moich oczach kobieta ta uległa teraz rozdwojeniu: ta w biurze, ubrana, obojętna, przechodząca przez pokój i ta naga z przepaską na oczach, oddająca się na rozkaz innemu mężczyźnie. Obie wizje były ostre i wyraźne, ale nie chciały się na siebie nałożyć. Całymi godzinami przesuwały się i zamieniały miejscami. Budziłem się tej nocy kilkakrotnie, niezdolny przypomnieć sobie kształtu i ruchów jej ciała, ale wyraźnie pamiętając najdrobniejsze szczegóły ubioru. Czułem się, jak gdybym rozbierał ją przez wieczność, zawsze hamowany przez sterty bluzek, spódnic, pasów, pończoch, płaszczy i butów. * Pamiętam, że wkrótce po wojnie często łowiłem motyle. Jedna z dzielnic miasta została całkowicie zniszczona przez bomby i nie mieszkał tam już nikt. Wśród ruin, w cuchnących dołach, na wpół wypełnionych bezkształtnymi dziś, a niegdyś użytecznymi przedmiotami, watahy kotów toczyły wojnę z hordami wygłodzonych szczurów. Tu i ówdzie, pośród stert butwiejącego drewna i gruzu, pomiędzy zgliszczami wypalonych domów, chwasty i kwiaty wybuchały nagłym rozbłyskiem zieleni usiłując wyrwać się z pleśniejących stosów gliny i cegieł. Roje motyli, jakby zbuntowanych strzępków tęczy, unosiły się wysoko wśród sczerniałych murów. Łapaliśmy je z kolegami dziesiątkami w siatki domowej roboty. Można je było schwytać łatwiej niż bezdomne koty, ptaki czy nawet zawzięte, głodne szczury. Pewnego dnia zamknęliśmy trochę motyli w dużym szklanym słoju, po czym na starym, rozchwianym stole postawiliśmy odwrócony dnem do góry słój w taki sposób, że jego duży otwór wystawał nieco poza krawędź blatu. Szczelina była na tyle szeroka, by powietrze mogło dostać się do środka, ale zbyt wąska, by motyle mogły uciec. Dokładnie wypolerowaliśmy szkło. Z początku, nie zdając sobie sprawy z uwięzienia, motyle próbowały przelecieć przez ścianę słoika. Zderzając się ze sobą opadały jak świeżo ścięte kwiaty, które pod dłonią iluzjonisty oddzieliły się nagle od swoich łodyżek i rozpoczęły własne życie. Niewidzialna bariera zagradzała jednak drogę motylom, jak gdyby powietrze wokół nich nagle stężało. Kiedy słoik był już prawie pełen motyli, zaczęliśmy podtykać pod krawędź otworu zapalone zapałki. Błękitny dym unosił się powoli między pulsującym wewnątrz kwieciem. Z początku wydawało się, że każda kolejna zapałka dodaje masie żyjących płatków nie śmierci, lecz życia, owady bowiem latały coraz szybciej i szybciej, zderzając się i strącając sobie ze skrzydeł kolorowy pył. Za każdym razem, kiedy dym przyciemniał szkło, motyle powtarzały swój szaleńczy pląs. Robiliśmy zakłady, który z nich najdłużej będzie walczyć z dymem, ile zapałek przeżyją. Bukiet pod szkłem stawał się coraz bledszy, a kiedy ostatni kwiat opadł na stertę trupów, unieśliśmy słoik, by ujrzeć paletę pozbawionych życia płatków. Wiatr rozwiał dym — zdawało się nam, że niektóre z ciałek zadrżały, gotowe znowu rozwinąć skrzydła. * Na skraju miasta znajdowała się stara, opuszczona fabryka. Przed laty przeznaczono ją do rozbiórki; nie ocalała ani jedna szyba. Wszystkie piętra oczyszczono z maszyn i urządzeń, powyrywano nawet przewody elektryczne. Sypiałem na terenie fabryki nie niepokojony przez nikogo. Pilnował jej po nocach stary stróż, który nie wiedział, że tam zamieszkałem; miał zwyczaj patrolowania terenu od zapadnięcia nocy do rana i nie wchodził do wnętrza budynków. Jego obecność drażniła mnie, chociaż nie zwracał na otoczenie szczególnej uwagi. Poza głęboką wnęką drzwi strażnik nie miał gdzie odpocząć; stawiał tam często krzesło, na którym się kiwał. Miałem wrażenie, że nigdy nie myśli o fabryce. Możliwe, że przebywał tam, ponieważ po prostu nie bardzo miał gdzie pójść. Pewnej nocy, kiedy nie mogłem zasnąć, przyglądałem się, jak stary chodzi wokół dziedzińca zatrzymując się co jakiś czas, aby zapalić fajkę. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyszło mu na myśl, że może nie być sam. Podłogi i klatka schodowa zarzucone były pustymi butelkami po piwie. Po cichu ustawiłem kilka obok okna, ostrożnie obserwując podwórze i strażnika. Pierwsza butelka rozprysnęła się o kilka kroków na lewo od niego, podskoczył i z wrzaskiem uciekł w głąb wnęki. Przerażone koty wyskakiwały z pustych beczek po oleju. Potem wszystko ucichło. Co mógł zrobić? Mógł pozostać we wnęce, ukryty przed moim wzrokiem, gotów bronić się przed dalszymi atakami i tak doczekać ranka. Mógł też natychmiast opuścić teren fabryki. Zamiast tego wysunął się i zaczął ostrożnie posuwać się zygzakiem, jak gdyby starając się utrudnić mi celowanie. Następnie pochylił się szybko, aby zbadać leżące na ziemi potłuczone szkło. Wpatrywał się w otaczające ciemności, zapewne nadal przestraszony, zdając sobie sprawę, że atak może się powtórzyć. Nie potrafił jednak określić, skąd nadleciała butelka. Po chwili jakby odzyskał pewność siebie, rozpalił znowu fajkę i ruszył w obchód. Jeszcze raz wycelowałem starannie rzucając drugą butelkę wprost pod jego stopy. Roztrzaskujące się szkło zagłuszyło krzyk starego. Pobiegł do wnęki, ale tym razem zawrócił równie szybko, potrząsając głową spazmatycznie. Było jasne, że nie zamierzał się chować. Musiał zdawać sobie sprawę, że stojąc na środku podwórza stanowi doskonały cel. Kiedy kolejna butelka rozbiła się o kilka kroków od niego, uskoczył w tył, ale udało mi się cisnąć następną tak, że upadła tuż za nim. Prysnął w cień wnęki. Tam, w bezpiecznym ukryciu, oczekiwał na mój następny ruch. Tylko jego fajka jarzyła się w ciemności. Co mógł myśleć o swoim wrogu? Musiał czuć, że jego życie jest w niebezpieczeństwie i że prześladowca obserwuje go z jednego z wysoko położonych, wychodzących na dziedziniec ciemnych okien. Wiedział, że każda z butelek może go zabić. We wnęce panowała ciemność do chwili, gdy znów zapłonęła zapałka. Powoli, niemal niedostrzegalnie, począł przesuwać się wzdłuż ściany w stronę zaśmieconego placyku. Wycelowałem i rzuciłem trzy butelki naraz. Jedna z nich musiała trafić go w plecy, ponieważ stary zaklął głośno, wycofując się w przejście tuż poza moim zasięgiem. Słyszałem, jak chodził tam i z powrotem, nerwowo stukając laską w ziemię. Nieoczekiwanie pojawił się znów w polu rażenia. Czekałem, podczas gdy on odrzucał odłamki szkła końcem laski i kopał je z lekceważeniem, pogwizdując starą, ułańską melodię. Cisnąłem dwie butelki równocześnie. Stary nie wycofywał się, uskoczył w bok lekkim krokiem szermierza. Następne butelki nie wylądowały nawet w pobliżu, szyderczo zasalutował laską. Spróbowałem jeszcze raz, ale butelka przeleciała ponad celem. Stróż ignorował kompletnie moje ataki. Tylko migocące iskierki z jego fajki wskazywały, gdzie się znajdował. Ustawiając pozostałe butelki jak pociski artyleryjskie, bardzo dokładnie odmierzyłem odległość. Następnego dnia gazety podały, że starzec zmarł na miejscu, uderzony butelką ciśniętą przez nieznanego sprawcę. Jeszcze za czasów funkcjonowania fabryki przyjął posadę nocnego stróża i odmówił przejścia na emeryturę po jej zamknięciu. Uprzednio odsiedział długi wyrok więzienny za zdezerterowanie z wojska podczas wojny. * Taksówka jechała szybko przez ulice stolicy mijając budynki Partii, pełen historycznych pomników uniwersytet, muzea i nowoczesne wieżowce, most przez rzekę. Jechałem na lotnisko. Zdałem sobie sprawę, że widzę to po raz ostatni. Dwadzieścia cztery lata mojego życia rozrzucone były wśród tych budynków i rozciągnięte między pomnikami jak cieniutkie wstążki. Świadomość tego nie wzbudzała we mnie silniejszych uczuć: mogły to być dwadzieścia cztery dni albo dwadzieścia cztery stulecia. Moja pamięć, spękana i nierówna, była jak stara, brukowana kocimi łbami droga. Lotnisko. Kontrola paszportowa. Pluszowe siedzenie w samolocie. Odlot. Rozmyślałem nadal nad moim własnym ćwierćwieczem, które spędziłem w oczekiwaniu na ten odlot, nad niepojętym czasem, w który wkraczam. Teraz, w powietrzu, poczułem niepokój na myśl, że w ciągu ostatnich lat nie zrobiłem nic, aby moje nieuniknione przybycie na inny kontynent uczynić bardziej realnym. Jedynie odlot zawierał w sobie rzeczywistość. Czułem się oszukany i okradziony; wszystkie te lata prowadziły tylko do miejsca w samolocie. Gdybym mógł zatrzymać samolot na zawsze w przestworzach, oprzeć się wiatrom i chmurom, wszystkim siłom wypychającym go w górę i przyciągającym ku ziemi — chętnie bym to uczynił. Pozostałbym w fotelu, z zamkniętymi oczami, pozbawiony sił i namiętności, z umysłem tak spokojnym jak wieszak pod zapomnianym kapeluszem i trwał tak, ponadczasowy, niewymierny, nieosądzony, nie kłopocząc nikogo, zawieszony na zawsze pomiędzy moją przeszłością i przyszłością. Samolot wylądował i kołował na miejsce postoju przed budynkiem dworca lotniczego. Założyłem moje futro. Choć była zima, padał wciąż ciepły, wiosenny prawie deszcz. Było to wspaniałe futro z syberyjskich wilków, miękkie i srebrzyste, z ogromnym kołnierzem i wielkimi, majtającymi się rękawami. Kupiłem to futro w małym miasteczku wśród stepów. Pamiętałem, że człowiek, który mi je sprzedał, usiłował mnie przekonać, że tylko w takim okryciu można ryzykować zdobycie bieguna północnego i że tylko w krajach zachodnich ludzie mogą sobie pozwolić na takie okrycie. Droga z samolotu do budynku prowadziła na zewnątrz; za każdym krokiem moje futro stawało się cięższe coraz bardziej nasiąkając deszczem. Zostawiając za sobą strużkę wody, przeszedłem długim korytarzem prowadzącym do kontroli celnej. Pozostali pasażerowie przyglądali mi się z ciekawością. Nikt inny nie był ubrany w futro; przyszło mi na myśl, że sprzedawca ze stepów poważnie przesadził mówiąc o bogactwach Zachodu. Odebrałem moją wyładowaną słownikami walizkę i miałem właśnie przejść przez salę poczekalni, kiedy rączka oderwała się nagle i walizka wyrżnęła o podłogę, po czym rozwarła się jak gigantyczna muszla i wypluła całą swą zawartość. Ludzie odwracali gwałtownie głowy, dzieci chichotały. W schronisku młodzieżowym nie było miejsc. Kierownik, którego przekupiłem kilkoma rolkami filmu, pozwolił mi nocować w pozbawionym okien pomieszczeniu warsztatowym przylegającym do kotłowni. Wieczorem, kiedy automat włączył kocioł, gorąca woda zaczęła cyrkulować w rurach i ścianach, wypełniając powietrze promieniującym ciepłem. Moje futro, wciąż jeszcze ciężkie od deszczu, parowało jak prasowane żelazkiem. Najpierw wysechł kołnierz, potem ramiona, plecy, w końcu rękawy i przód. Gdy wyparowała ostatnia odrobina wilgoci, futro skurczyło się i zesztywniało, a włosy mu się splątały i po-zlepiały. Równocześnie niemal pokój został jakby pozbawiony powietrza. W ustach i nosie mi zaschło; przez całą noc przewracałem się z boku na bok na moim legowisku. Każdego ranka miałem nadzieję, że nadejdą śniegi i mrozy, które ocalą moje palto od śmierci, tchną nowe życie w obwisłe ramiona, wyciągną rękawy i nadadzą świeżego połysku niegdyś lśniącym plecom. Nie miałem innego palta, które mógłbym włożyć wychodząc rano w poszukiwaniu pracy. Przez następne kilka dni padało: futro zmieniało się powoli w zmatowiały kołtun. Spędzałem dni na oferowaniu moich usług w sąsiedztwie, ale ponieważ ledwo znałem język, nie proponowano mi niczego. Ostatnią rolkę filmu zamieniłem na posiłek. Chodziłem ulicami, coraz bardziej zdając sobie sprawę z fascynacji, jaką budziły we mnie pełne jedzenia wystawy sklepowe. Byłem głodny jak wilk. Wszystkie sklepy i supermarkety zawalone były ogromnymi ilościami pożywienia, lecz żaden sklep nie wydawał się na tyle zatłoczony, by się tam zdołał ukryć wygłodzony złodziej w futrze. Oprócz sprzedawców znajdowały się tam strategicznie podwieszone pod sufitem panoramiczne lustra; widziałem w nich swoje odbicie, groteskowo powiększone lub rozpłaszczone jak blacha na tle egzotycznych owoców. Miałem wielką ochotę ukraść jabłko albo bułkę, ale nigdy nie mogłem zebrać dość odwagi. Zrezygnowany wychodziłem ze sklepów, odprowadzany rozbawionymi spojrzeniami kupujących. Wieczorami sklepy były bardziej zatłoczone. Stawałem się coraz bardziej głodny i zuchwały. Wałęsałem się po dużym supermarkecie wdychając jego zapachy, starając się nie otrzeć wilgotnym futrem o innych klientów, cały czas wypatrywałem jakiegoś pożywnego jedzenia, wystarczająco małego, abym mógł je ukryć. Przyszło mi na myśl, że małe słoiczki stojące przede mną można ukryć w dłoni, a potem wrzucić do górnej kieszeni z przodu futra. Przez chwilę macałem chłodny przedmiot, podniosłem dłoń do podbródka, po czym między zgiętymi palcami upuściłem słoiczek wprost do kieszeni. Wyszedłem z supermarketu z chłodną pewnością siebie. W ciągu następnych dni odwiedziłem wiele innych sklepów. Kradłem wyłącznie czarny kawior, świadom jego odżywczych wartości. * Zostałem zwerbowany do pracy przy oskrobywaniu farby i rdzy ze statku przeznaczonego do remontu. Człowiek, który nas werbował, oświadczył, że pracować trzeba nocą, ponieważ nie należący do związku zawodowego nie mają prawa pracować przy tym statku. Wyjaśnił nam, że związek nigdy nie składał protestów, jeżeli tylko ich brygady miały zapewnione lżejsze i lepiej płatne roboty malarskie. Malowania nie można jednak zacząć przed usunięciem poprzednich warstw farby, oskrobywanie zaś leżało poniżej godności związkowców, gdy nietrudno było o lepszą robotę. Podzielono nas na duże grupy i prowadzono wieczorami na statek. Werbowano zawsze biednych, często wynędzniałych świeżo przybyłych imigrantów. Wielu z nich przebywało w kraju nielegalnie lub miało inne powody, aby unikać kontaktu z władzami. Płacono nam jedną trzecia normalnych stawek, ale odczuwałem ulgę regularnie otrzymując pieniądze. Choć statek stał na kotwicy u nadbrzeża, kołysały nim mocno zmienne prądy zimowe. Nie dano nam butów roboczych ani kombinezonów — jedynie przecinaki o szerokich ostrzach i młotki. Farbę trzeba było obstukiwać tak, żeby odpryski nie spadały na innych robotników. Gdy pracowałem, kawałki farby leciały mi w twarz i na ubranie. Zawieszeni na bosmańskich ławeczkach kołysaliśmy się wysoko ponad wodą, rzucani tam i z powrotem podmuchami lodowatego wiatru od morza. Iluminatory statku były ciemne, kiedykolwiek zaglądałem do któregoś z nich, marzyłem, by znaleźć się we wnętrzu leżącej za nim kajuty. Pragnąłem być jedynym pasażerem tego opustoszałego okrętu, chronionym stalowymi ścianami ze wszystkich stron; marzyłem, by móc usnąć, a potem przebudzić się gdzieś na odległym morzu, bez bagażu tożsamości, bez portu przeznaczenia. Pracowałem w moim futrze, które szybko pokrywało się klejowatymi cętkami farby i z godziny na godzinę stawało się coraz cięższe i sztywniejsze. Wczesnym rankiem wracałem do mojego przegrzanego pokoiku. Żar przemieszany z wonią farby osłabiał mnie i przyprawiał o mdłości. Przed zaśnięciem próbowałem wyskubywać płatki farby w nadziei usunięcia ich z futra, nim zdążą stwardnieć. Byłem jednak zbyt wyczerpany i zawsze brakowało mi czasu. Później, gdy chciałem wyjść, futro stawiało dalszy opór. Rękawy broniły dostępu moim rękom, kieszenie były jak sklejone. Futro trzeszczało protestując, gdy zapinałem je na piersiach. Człowiek, który nas najął do roboty, polecił mi, abym doręczył kopertę jednemu z pracujących ze mną mężczyzn. Imię i nazwisko napisane były obcymi literami. Nie znałem tego języka, ale znałem ten alfabet i potrafiłem odczytać poszczególne słowa. Udałem się na pokład, aby zawołać adresata po nazwisku, starając się wymawiać je poprawnie. Jakiś mężczyzna zbliżył się i odebrał kopertę przemawiając do mnie w obcym języku. Dałem mu znać gestem, że nie rozumiem. Znów coś powiedział; nie zrozumiałem. Odszedł, ale po kilku minutach powrócił w towarzystwie trzech innych ludzi; okrążyli mnie, mówiąc coś w podnieceniu. Usiłowałem pokazać im na migi, że nie rozumiem ich języka, nie chcieli mi jednak wierzyć. Zrozumiałem: myśleli, że jestem jednym z nich i wstydzę się do tego przyznać. Zaczęli mnie szturchać i popychać. Choć futro stanowiło osłonę przed ciosami, bałem się, że wyrzucą mnie za burtę i że ciężkie okrycie pociągnie mnie w dół. Ujrzałem się na dnie morza, spowity całunem futra. Bili mnie nadal, futro zaczęło pękać w szwach, guziki poodpadały. W tym właśnie momencie zjawił się człowiek, który nas przyjmował, moi prześladowcy się wycofali. Podniosłem się na nogi, kurczowo przyciskając do siebie strzępy futra. Pracodawca stwierdził, że wszczynam awantury — kazał mi natychmiast opuścić statek i więcej się nie pokazywać. * Pracowałem na długim, wąskim placu parkingowym i utrzymywałem się z otrzymywanych napiwków. Pewnego dnia jakiś człowiek pojawił się, by odebrać swój luksusowy, zagraniczny samochód. Kiedy przyprowadziłem auto, zainteresował się, z jakiego kraju pochodzę. Potem gestem zaprosił mnie do środka i bez ceregieli zapytał, czy chciałbym zarobić trochę pieniędzy. Pokazał mi plik banknotów; jeżeli mam rozum w głowie — rzekł — będę mógł zarabiać takie sumy, kupić taki sam samochód i mieć jeszcze dość na spędzenie tygodnia z dziewczyną w najlepszym hotelu w mieście. Wypytał mnie o moje życie i powiedział, że sam kiedyś też znalazł się w tym kraju jako imigrant. Większość miejscowych wie, gdzie są pieniądze, ale nie ma pojęcia, jak zagwarantować sobie należną część. Tylko niewielu takich jak on miało więcej. Dodał, że w dzisiejszych czasach trudno jest wydawać dużo pieniędzy, jeżeli nie można wykazać się ich pochodzeniem przed urzędem podatkowym. Potrzebny jest legalny interes, przez który pieniądze mogą przepływać, by wszystko było bez zarzutu. Wyciągnął z kieszeni banknot; była to suma, która starczyłaby na moje trzymiesięczne utrzymanie. Przedarł go na dwie części i wręczył mi połówkę, drugą miałem otrzymać po przekazaniu pewnej wiadomości. Powiedział, że niedaleko placu parkingowego znajduje się restauracja, której właścicielem jest stary człowiek, ojciec dwóch córek. Restauracja, choć spora, ma niewielu klientów. Do właściciela zwracali się wielokrotnie rozmaici ludzie, zainteresowani bądź to nabyciem restauracji, bądź przystąpieniem do spółki. Stary odrzucał wszystkie oferty. Ponieważ restaurator pochodził z tego samego kraju co ja, mój przyszły chlebodawca miał nadzieję, że jego propozycja potraktowana zostanie bardziej poważnie, jeżeli to właśnie ja ją przekażę. Uważał, że mam bardzo przekonywający wygląd. Oferta była prosta: stary człowiek miał przyjąć do spółki kuzyna mego nowego znajomego. Jeżeli się zgodzi, otrzyma przyzwoity udział w dochodach. Wystarczy, że zadzwoni pod numer, który mu podam, a wszystko zostanie załatwione. Jeżeli odmówi, mam mu powiedzieć, że jeśli kocha swoje córki, nie ma wyboru. Zrozumiałem natychmiast, iż celem spółki jest stworzenie pozorów wyższych zysków, niż restauracja przynosiła w rzeczywistości, co pozwoli na księgowanie nielegalnych dochodów. Poszedłem spotkać się ze starym. W restauracji była tylko kobieta, która zmywała podłogę. Powiedziałem, że chciałbym zobaczyć się z właścicielem. Zawołała go. Gdy przedstawiłem się, natychmiast rozpoznał mój akcent i zauważył, że zapewne pochodzimy z tych samych stron. Zacząłem od oświadczenia, że mam dla niego wiadomość od kogoś, kto pragnie mu pomóc. Odpowiedział, że nie potrzebuje pomocy od obcych. Podczas ostatniej wojny jego sparaliżowanej żonie udzielono pomocy przy wsiadaniu do pociągu jadącego do obozu koncentracyjnego. Ci, którzy jej pomagali, byli młodzi, życzliwi i ubrani w dobrze skrojone mundury. Powtórzył, że nie szuka żadnej pomocy od obcych ludzi. Wtedy, zgodnie z moimi instrukcjami, spytałem o jego córki. Wargi mu zbielały. — Dlaczego mówi pan o moich dzieciach? — zapytał. — Nie mają nic wspólnego z moim interesem. Skąd pan o nich wie? — Dla człowieka, który mnie tu przysłał, nie istnieje różnica pomiędzy pańską rodziną i pańskimi interesami — odrzekłem. — To właśnie on opowiadał mi o pańskich córkach; młodsza chodzi codziennie pieszo do szkoły, starsza przechodzi przez ulicę udając się na lekcje gry na pianinie. On nawet wie, do którego dentysty chodzą. Stary człowiek podniósł się dygocąc. — Zawołam policję! — krzyknął, ale nie ruszał się od stołu. — Nie zrobi pan tego — odezwałem się. — Policjanci są młodzi, życzliwi i mają dobrze skrojone mundury. Czy myśli pan, że codziennie będą odprowadzali pańskie córki do szkoły, do dentysty, na lekcje muzyki? Niech mi pan odpowie — zakończyłem. Siedział nieruchomo, z twarzą ukrytą w dłoniach. — Człowiek, który mnie tu przysłał — dodałem — jest również wielbicielem muzyki. Mówił mi, że byłoby wielką stratą, gdyby coś się stało z rękami pańskiej córki i nie mogłaby zostać pianistką. Człowiek, który mnie przysłał, powiedział też, że starzec, który utracił wszystkich bliskich nie powinien przedkładać restauracji nad własne dzieci. Stary milczał. Czekając usłyszałem dobiegające z góry dźwięki fortepianu. Zauważył, że zwróciłem na to uwagę. — Pewnego dnia będzie wielką pianistką — rzekł. — Muzyka znaczy dla niej więcej niż słowa. — Zastanowił się przez chwilę. — Niech mi pan da ten numer telefonu — powiedział. — Zadzwonię do niego. Muszę wziąć tego wspólnika. Następnego dnia jak zwykle pracowałem na placu parkingowym. W południe podjechał mój nowy chlebodawca. — Dobrze się pan spisał — oznajmił. — Może nadejdzie dzień, kiedy i pan będzie adwokatem albo właścicielem restauracji. W palcach trzymał brakującą połówkę banknotu. Mniej więcej w rok później wybrałem się do fryzjera, do którego zazwyczaj chodziłem. Przyjechał do tego kraju niedawno, przejął niewielki zakład i otworzył swój własny interes. Był to jasny i czysty zakład fryzjerski, z ulicy można było zajrzeć do środka przez duże okno wystawowe. Fryzjer robił wrażenie podnieconego i zmartwionego, nie chciał mnie golić, twierdząc, że jest zbyt zdenerwowany. Podejrzewałem, że musiało zajść coś poważnego, i zaproponowałem, żebyśmy poszli coś przegryźć i porozmawiali. Podczas obiadu fryzjer opowiedział mi, co się stało. Przed kilkoma dniami ktoś odwiedził go i przekazał mu wiadomość: okno wystawowe wymaga opieki. Jeżeli nie zapłaci, okno rozbiją miejscowi chuligani. Fryzjer oświadczył, że prowadzi interes od ponad roku i nigdy nie miał żadnych kłopotów, dlaczegóż mieliby wybijać mu szyby właśnie teraz? Poza tym ma ubezpieczenie, które pokryje koszty naprawy. Ale gość nalegał, że zna różnych młodych ludzi, którzy nocami jeżdżą na motocyklach, ciskając cegłami w okna rozmaitych przedsiębiorstw. Jest jasne, że nawet najbardziej hojne towarzystwo ubezpieczeniowe nie będzie płacić w nieskończoność za powybijane okna, poza tym interes idzie słabiej podczas naprawiania szkód. Dlatego też — poradził fryzjerowi jego gość — powinien skorzystać z usług nieoficjalnie działającej opieki, jak to czyni już wiele małych firm. Miesięczna opłata oparta była na szacunkowej ocenie obrotów przedsiębiorstwa. W tym wypadku koszty opieki miały wynosić ponad połowę jego dochodów. Dano mu tydzień do namysłu. — Co ma pan zamiar robić? — spytałem. — Nie mogę zapłacić. Moja żona jest w ciąży. Rozumiem, że policja nie może mnie wiecznie chronić. W końcu muszę przegrać, mam zamiar sprzedać zakład. Zdałem sobie sprawę, że fryzjer nie wie, jak podjąć walkę. Powiedziałem mu, że jeżeli przyjmie mnie do spółki, załatwię całą sprawę. Z początku nie wierzył, ale wyjaśniłem mu wszystko dokładnie. Potem zabrałem go do banku i do adwokata, gdzie kazaliśmy przygotować kontrakt partnerski. Nim nadszedł wieczór, byłem jego oficjalnym wspólnikiem. Pod koniec tygodnia mój partner poradził facetowi od opieki, aby zwrócił się do mnie. Przedstawił się przez telefon. Kiedy spytałem, skąd dzwoni, powiedział, że siedzi w samochodzie przed budynkiem, w którym mieszkam. Wyjrzałem przez okno: ze sportowego samochodu pomachał mi człowiek ze słuchawką w dłoni. Wróciłem do telefonu i poprosiłem go na górę. Przyszedł. — Podoba się panu mój wóz? — zapytał. — Piękny, nie? Odpowiedziałem, że podziwiam jego samochód. — Daje niebywałe poczucie mocy — rzekł. — Wsiada pan do środka, obok pana piękna kobieta, zapala pan silnik; a kiedy pan odpuszcza sprzęgło, wóz rusza do przodu tak gwałtownie, że dziewczyna poczuje głęboko w środku rękę, którą trzymał jej pan na kolanie. Rozejrzał się, usiadł i odsunął leżące na stole książki. — Po co panu te wszystkie książki? Myślałem, że strzyże pan to, co ludzie noszą na głowie? Wyjaśniłem, że fryzjerka to moje nowe hobby, podobnie jak sportowe samochody są zapewne nowością dla niego. Zapytałem, czego sobie życzy, a on powtórzył to, co powiedział fryzjerowi tydzień przedtem. Poinformowałem go, że nie mam zamiaru płacić za opiekę i spodziewam się, że okno w moim zakładzie fryzjerskim pozostanie nietknięte. W jego obecności zadzwoniłem do człowieka, który skorzystał z moich usług w sprawie dotyczącej restauracji. Podniósł słuchawkę, poznałem natychmiast jego głos, ale musiałem mu przypomnieć, gdzie i kiedy się spotkaliśmy. Powiedziałem, że prowadzę teraz własny interes, że nie zostałem adwokatem ani nawet restauratorem, jak to kiedyś sugerował, że jestem po prostu wspólnikiem w niewielkim zakładzie fryzjerskim, któremu grozi niebezpieczeństwo. Poprosiłem go o pomoc, jakiej ja kiedyś mu udzieliłem. Nie mam pojęcia, czy jest w jakimkolwiek kontakcie z tymi, którzy wymuszają opiekę od zakładów fryzjerskich — dodałem — ale głęboko wierzę w jego możliwości i koneksje. Jeżeli nie zechce mi pomóc i jeżeli moje okno wystawowe zostanie rozbite, zrobię z nim, jego kuzynem lub ich rodzinami to samo, co on zamierzał kiedyś zrobić z córkami starego właściciela restauracji. Ja sam nie mam dzieci ani rodziny i w wojsku byłem strzelcem wyborowym. Znam dobrze miasto i chociaż w końcu mogę przegrać, mam zamiar stać się bardzo kosztowną ofiarą. Nie czekając na jego odpowiedź, przywołałem gestem do telefonu mojego gościa. Nieco speszony wziął słuchawkę. Rozmawiali przez jakiś czas w obcym języku. Nie wiem, o czym mówili, po chwili jednak mój gość wyszedł bez słowa. Spotkałem się z moim wspólnikiem następnego dnia i opowiedziałem mu, co zaszło. Był dalej zdenerwowany i wystraszony. Mijały tygodnie. Niektóre okna wystawowe w sąsiedztwie zostały rozbite, nasze pozostało nietknięte. Po jakimś czasie bez rozgłosu rozwiązaliśmy spółkę. * Grał na perkusji w małym zespole, który stanowił główną atrakcję w pobliskiej restauracji. Przychodziłem tam często i musiał zwrócić uwagę, że przesiaduję samotnie, ponieważ pewnego wieczoru w przerwie pomiędzy numerami zbliżył się do mnie i poprosił o chwilę rozmowy. Słyszał, że szukam pracy, i ma dla mnie propozycję. Wyjaśnił, że grę na perkusji traktuje jako hobby, w ciągu dnia zaś pracuje jako kierowca ciężarówki. Po całej nocy spędzonej przy bębnach jest za bardzo zmęczony, żeby móc prowadzić ciężarówkę z niezbędną uwagą. Nie chce stracić dobrze płatnej, stałej roboty kierowcy, ale chce także pozostać w zespole. Spytał, czy od czasu do czasu nie pojeździłbym za niego. Zapłaci mi dobrze. Podjechał po mnie wcześnie następnego ranka, żeby uczyć mnie prowadzenia ciężarówki. Był to olbrzymi pojazd, z kabiną na sześciu kołach i osobną przyczepą poruszającą się na czteroosiowym podwoziu. Kiedy brałem ciężarówką zakręt, przyczepa jakby obdarzona własnym życiem stawiała opór trzymając się uporczywie własnej drogi, jak zesztywniały zewłok ogromnego węża. Nauka prowadzenia ciężarówki zajęła cały weekend. W poniedziałek musiałem sam sobie dawać radę. Baza ciężarówek znajdowała się na skraju miasta. Miała swoją własną, będącą w wiecznym ruchu populację składającą się z mechaników, ładowaczy, dyspozytorów i kierowców. Poszedłem prosto do ciężarówki, sprawdziłem opony i hamulce, rozgrzałem silnik i po przejrzeniu mapy z wytyczoną trasą wyjechałem z bazy na miasto. Miałem rozwozić kapelusze z fabryki do rozrzuconych po całym mieście sklepów. Przerażały mnie nie tylko rozmiary pojazdu, lecz również aleje niespodziewanie zamknięte dla pojazdów dostawczych, ulice, które nagle stawały się zbyt wąskie lub zbyt zatłoczone, bym mógł nimi przejechać, chwilowo zamknięte ronda, dzieci, place budów, wszystko. Za każdym razem, gdy zatrzymywałem się, by spojrzeć na mapę lub zapytać o kierunek, ruch uliczny za mną zamierał także, a każda próba cofnięcia wozu mogła spowodować wielokilometrowy korek uliczny i sprowadzić patrol policyjny. Prowadziłem ciężarówkę zatłoczonymi ulicami, zwracając uwagę na to, co jest przede mną, i jednocześnie bacząc na to, co dzieje się z tyłu. Musiałem z góry oceniać odległości i umieć skalkulować przestrzeń potrzebną kabinie do wykonania skrętu, a przyczepie do zatoczenia szerokiego łuku. Nie mogłem ufać nikomu — na pewno nie skrótowym odbiciom spacerowiczów w bocznych lusterkach ani przechodniom, którzy przechodzili ulicę lub zstępowali z krawężnika wprost przed moją ciężarówką. Z konieczności ciężarówka i ja stworzyliśmy jedność. Zacząłem własnym ciałem wyczuwać przestrzeń pomiędzy tylnymi kołami i krawędzią chodnika oraz odległość pomiędzy ciężarówką i niebezpiecznie zaparkowanymi rowerami. Wiedziałem, które koło rozpłaszczy pustą puszkę po piwie, i umiałem zostawić cal odległości między mundurem kierującego ruchem policjanta a masztem gabarytowym umieszczonym na przednim błotniku. Odkryłem, że prowadzenie ciężarówki ma coś wspólnego z tym, co czułem jeżdżąc na nartach. Musiałem przenieść się myślą poza obręb własnego ciała w ruch, który nie rozpoczął się jeszcze, lecz był już nieuchronny i nie do powstrzymania. Pewnego ranka, kiedy jechałem przez dzielnicę handlową, zauważyłem samochód, który uporczywie podążał za moją przyczepą. Bałem się, że śledzi mnie policja lub ktoś ze związku zawodowego. Zwolniłem: samochód wyprzedził mnie, a siedzący za kierownicą Murzyn nakazał mi gestem, bym stanął. Kiedy zaparkowałem, podszedł do mnie i powiedział, że podoba mu się moja jazda: moja pewność siebie, szybkość i opanowanie wywarły na nim wrażenie. Chciałby, żebym zaczął pracować jako jego szofer, i gotów jest podwoić moje obecne zarobki. Popatrzyłem w jego otwartą twarz i na miękkie wnętrze samochodu. Wymaga tylko — ciągnął dalej — żebym prowadził jego samochód tak szybko i pewnie, jak prowadzę ciężarówkę. Ma jednak dodatkowy powód, aby dać mi pracę. Nie chodzi o to, że ja jestem biały, a on czarny. Rzecz polega na tym, że on i jego współpracownicy regularnie spotykają się w samochodzie, aby omawiać ważne interesy. Podczas owych spotkań samochód musi znajdować się w ruchu, po to by inni, których nazywał “tamtymi gośćmi", nie mogli podsłuchiwać. Wytłumaczył mi, że jego interesy są takiej natury, iż nikt z zewnątrz nie powinien starać się ich zrozumieć. Życzy sobie, bym podczas tych konferencji nie tylko utrzymywał samochód w ruchu, lecz również jechał z dużą szybkością, jak najbliżej innych pojazdów, stwarzając na współpracownikach wrażenie, że zderzenie jest nieuniknione. Ma nadzieję, że przestraszy ich to i że dzięki temu będą zwracać na niego o wiele mniej uwagi. Nie ulega przy tym wątpliwości, że duma nie pozwoli im na pokazanie lęku w obecności człowieka o białej skórze. Przyjąłem jego propozycję. Samochód prowadził się wspaniale i szybko przyzwyczaiłem się do jego mocy i komfortu. Jeździłem po mieście z moim nowym pracodawcą, a on robił uwagi na temat mojej jazdy zachęcając mnie, bym jechał szybciej i podejmował jeszcze większe ryzyko przy wyprzedzaniu innych aut. Po wielu godzinach treningu mój pracodawca nie krytykował już szybkości mojej jazdy ani odstępów, które pozostawiałem przy wyprzedzaniu. Kilkakrotnie nawet stracił panowanie nad sobą i zasłonił się rękami, jak gdyby chciał uchronić się przed nieuniknionym zderzeniem. Nie mógł uwierzyć, że samochód wyszedł z tego nietknięty. Pewnego ranka zabraliśmy do samochodu jego współpracowników. Gdy usadowili się na tylnym siedzeniu, mój szef podał mi kierunek i kazał jechać. Ruszyłem z dużą szybkością. Pasażerowie wparli się rękami w przednie siedzenia i z nieprawdopodobnym przerażeniem patrzyli przez okna. Szef siedział obok mnie, rozluźniony, na pół zwrócony w kierunku tamtych, łokciem opierał się nonszalancko o deskę rozdzielczą. Zaczęli rozmowę. Sądząc po nagłych przerwach i długich pauzach, goście byli zbyt zaskoczeni sytuacją, by móc skoncentrować się na interesach. Spodziewałem się, że każą mi zwolnić lub zażądają, bym prowadził ostrożniej — ale kiedy spoglądałem w lusterko wsteczne, widziałem tylko twarze pokryte maskami udawanej obojętności. Kiedy narada dobiegła końca, mój pracodawca polecił mi zatrzymać samochód. Wysiadłem i otworzyłem drzwi. Pasażerowie wysiadali zlani potem i poruszeni. Żaden z nich nie spojrzał na mnie. * Był przekonany, że uda mi się wygrać pieniądze, i zaczął mi wyjaśniać reguły gry. Nazywało się to “strącanie książek". Zasady tego sportu były proste: kierowcy ustalali trasę zawodów. Zazwyczaj wybierano jednokierunkową ulicę, z samochodami zaparkowanymi po jednej lub po obu stronach. Do boków aut zaparkowanych na umówionej ulicy sędziowie przylepiali taśmą książki, wybrane ze względu na swoją wagę. Książki miały dwa lub trzy cale grubości i przyczepiano je na wysokości zderzaka — żaden z kierowców nie wiedział z góry, do których aut przymocowano tomy. Następnie sędziowie dawali sygnał do startu kolejnym kierowcom oczekującym w samochodach o dwie przecznice od trasy zawodów. Po starcie kierowca musiał przejechać trasę z szybkością nie mniejszą niż pięćdziesiąt mil na godzinę, trzymając się wystarczająco blisko samochodów z przymocowanymi książkami, by postrącać jak najwięcej z nich własnym zderzakiem. Jeden z sędziów mierzył stoperem czas każdego zawodnika, a inny liczył strącone książki. Zawody wygrywał kierowca, który strącił najwięcej książek. Właściciele startujących samochodów fundowali nagrodę pieniężną. Nagrodę tę dzielono wraz z wygranymi z zakładów pomiędzy zwycięskim kierowcą a właścicielem samochodu. Mój szef powiedział, że ma wystarczające zaufanie do moich umiejętności, by wystawić mnie jako kierowcę swojego nowego, kosztownego samochodu. Był pewien, że przeciwko nowemu samochodowi zostaną postawione duże sumy pieniędzy, ponieważ od kierowcy oczekiwać się będzie ostrożniejszej jazdy, by tak drogi samochód nie uległ uszkodzeniu. Zagwarantował mi normalną stawkę — trzecią część puli, ale ostrzegł, że przestanie mnie wystawiać, jeżeli przegram trzy razy. Ze względu na szybkość samochodów i szkody, jakie powodowały, wyścigi były nielegalne. Odbywały się potajemnie, w nocy, na słabo oświetlonych ulicach, gdzie ruch bywa niewielki, a patrole policyjne nieczęste. Gdy zjawiłem się z moim pracodawcą, by stanąć do moich pierwszych zawodów, na ulicy zebrało się pełno widzów. Sędzia z pomocnikami przymocowali już książki do samochodów zaparkowanych jeden za drugim wzdłuż wybranej ulicy. Zgromadzeni kierowcy ściskali ręce sędziemu i współzawodnikom. Widzowie uważnie oglądali nasze samochody i stawiali ostatnie zakłady. Sędzia decydował rzutem monety, po której stronie ulicy będą jechać poszczególni kierowcy. Wylosowałem prawą stronę, leżącą po zewnętrznej mojego pola widzenia. Ruszył pierwszy kierowca — słyszałem pisk opon i głuchy stuk książek strąconych przez jego samochód i koziołkujących po jezdni. Sędzia policzył książki, a jego pomocnicy przymocowali je do innych samochodów. Nadeszła moja kolej. Światło moich reflektorów odbijało się w lśniących zderzakach zaparkowanych aut. Spoza kierownicy nie mogłem dostrzec książek, ale wiedziałem, że tam są, jak przyssane pijawki czekają nieruchomo, by je oderwać. Sztywna skóra złoconych opraw ciasno obejmowała ich pomięte kartki. Wpadłem na końcowy odcinek trasy trzymając się jak najbliżej prawej strony, wpatrzony w snop reflektorów, by nie przeoczyć najsłabszego bodaj mignięcia książek. Wytężałem słuch chcąc usłyszeć odgłos spadających tomów; w każdej chwili na wpół spodziewałem się zgrzytu stali o stal. Bardziej niż wzrokiem kierowałem się instynktem. Po zakończeniu mojego przejazdu chciałem usłyszeć swój wynik; podszedłem do sędziego. Jechałem z szybkością dorównującą innym zawodnikom, ale strąciłem dwa razy więcej książek. Mój szef podbiegł do mnie i uściskał gorąco. Razem odebraliśmy wygraną; natychmiast wypłacił mi moją część. Druga grupa kierowców gotowa była do startu. Jako zwycięzca pierwszej rundy, miałem prawo jechać jeszcze raz. Sędzia podrzucił monetę. Po raz drugi wylosowałem prawą stronę ulicy. Wystartował pierwszy kierowca, w chwilę potem usłyszeliśmy głośny szczęk. Wybrał zbyt ryzykowny tor jazdy i uderzył błotnikiem w zaparkowany wóz; chwilowa strata szybkości kosztowała go wygraną. Znów nastała moja kolej. Przypomniałem sobie człowieka, który w czasie wojny stracił obie ręce. Twierdził, że mimo to nadal czuł własne dłonie i koniuszki palców; miał wrażenie, że jego utracone kończyny stały się narządami odczuwającymi zewnętrzne bodźce dzięki echom. Czuł się tak, jak gdyby inne części jego ciała mogły dosięgać przedmiotów i miejsc normalnie dla nich nieosiągalnych. Ja również odczuwałem podobne echa. Wsunąłem do magnetofonu stereofoniczną kasetę. Muzyka spotęgowała stan mojego napięcia, nadepnąłem na gaz. Włóknami nerwów oceniałem kierunek, szybkość, odległość. Czułem, że strącam jedną książkę za drugą. Wygrałem. Minęły tygodnie. Zawody nadal odbywały się w różnych dzielnicach miasta. Stałem się znany i uczestniczyłem w wyścigach z wieloma kierowcami — nie przegrywałem nigdy. Pewnej nocy nasze zawody dobiegły końca. W jednym z samochodów zaparkowanych wzdłuż trasy zawodów siedziała para. Ryk przelatujących obok aut i gniewne wycie silników musiały im przeszkadzać. Któreś z nich otworzyło nagle drzwi samochodu i wysiadło stojąc w osłupieniu, zasłonięte przez chwilę drzwiami auta. W tym samym momencie jeden z samochodów biorących udział w zawodach uderzył w drzwi zatrzaskując je. Postać zniknęła. Tylko głowa pozostała na zewnątrz, jak gdyby balansując na krawędzi drzwi, potem stoczyła się i uderzyła o asfalt jak jeszcze jedna strącona książka. Tłum i kierowcy rozpierzchli się ogarnięci paniką. W ciągu następnych dni policja prowadziła intensywne śledztwo. * — Jak ją poznałeś? — Mieszkała w moim budynku. — To znaczy przez przypadek? — Niezupełnie. Budynek miał kilkuset lokatorów i był tak długi, że spinał dwie przecznice. Przysłuchiwałem się głosom znacznej części mieszkańców. Jej głos był wśród tych głosów. — Co to znaczy “wśród tych głosów"? — Mam na myśli ich głosy. Widzisz, wynająłem to mieszkanie, kiedy budynek był w trakcie budowy i miałem możność wałęsać się po nie wykończonych jeszcze lokalach. W tym okresie interesowałem się elektroniką. W każdym z mieszkań na trzech piętrach, moim oraz dwóch poniższych, ukryłem miniaturowe mikrofony działające również jako nadajniki. Urządzenie takie, nie większe od guzika, jest wrażliwe na każdy dźwięk i może nadawać sygnał na odległość kilkuset metrów. Zainstalowałem w moim mieszkaniu specjalnie skonstruowany aparat radiowy, który odbierał transmisje o każdej porze, i w ten sposób przysłuchiwałem się ich głosom. — Niebywałe! Jak zdobyłeś te mikrofony? — Tak jak wszyscy: są reklamowane w rozmaitych pismach i sprzedawane przez domy wysyłkowe. — Jak długo słuchałeś tych głosów, tych ludzi? — Całymi miesiącami. Z początku miałem oczywiście problemy ze zidentyfikowaniem poszczególnych głosów. Moje radio odbierało każdy z głosów oddzielnie, ale nie mogłem stwierdzić, z którego mieszkania pochodzi. Musiałem być bardzo ostrożny. Nie mogłem na przykład chodzić po korytarzach zbyt długo, żeby zobaczyć, kto wychodzi z mieszkań, w których ukryłem mikrofony. Kiedy próbowałem zidentyfikować osoby, co do których miałem podejrzenia, musiałem to robić w sposób absolutnie naturalny, nawiązywać rozmowy w windach, pozdrawiać ludzi w korytarzach. Spędziłem prawie trzy miesiące na próbach dopasowania głosów do postaci osób, które podsłuchiwałem. — I udało ci się? — Tak. Zidentyfikowałem wszystkich. Oczywiście interesowało mnie tylko niewielu. — Sądzę, że była wśród nich ta kobieta. — Tak. Mieszkała na tym samym piętrze co ja. Rozpoznałem jej głos, kiedy witała się z kimś w hallu. Była jedną z osób, których głosów słuchałem od dawna. — I co zrobiłeś? — Siedziałem w domu przez kilka dni i słuchałem, co się dzieje w jej mieszkaniu. Mieszkała samotnie i nie pracowała. Mogłem podsłuchiwać ją przed południem, kiedy “innych głosów" nie było w domu. — Jak udało ci się ją poznać? — Zacząłem zbierać podpisy pod petycją dotyczącą bałaganu w korytarzach i zepsutej klimatyzacji. Zaliczała się do lokatorów, do których się zwróciłem. Potem zacząłem się z nią spotykać. — Czy to nie było nieuczciwe? Miałeś przecież nad nią taką przewagę. — Tak, w pewnym stopniu. Ale zanim ją naprawdę poznałem, w jej życiu było wiele rzeczy, o których nic nie wiedziałem. Na przykład, w mieszkaniu często panowały długie okresy ciszy; zdarzało mi się słyszeć dźwięki, których nie umiałem zidentyfikować; nawet to, co rozpoznawałem jako jej głos, ulegało nagłym zmianom, jak gdyby celowo kontrolowane. Kiedy indziej słyszałem szepty i rozmowy, niekiedy zagłuszane przez radio, adapter czy telewizję. — Kiedy zacząłeś się z nią spotykać, powiedziałeś jej, że ją podsłuchujesz? — Nie. — I nadal słuchałeś tego, co dzieje się w jej mieszkaniu? — Przez jakiś czas. Wkrótce przestałem. Czułem się jak naukowiec, który zakończył badania: okaz, który obserwował, opisywał i analizował przez tyle czasu, przestał być zagadką. Mogłem nią już manipulować — zakochała się we mnie. Przyszło mi wtedy na myśl, że jeśli zapoznam ją z pewnym rodzajem narkotyków, a ona uzależni się od nich, może uwolni się od tego, czym była. Może stać się zupełnie inną kobietą i choć nadal będzie do mnie należeć, moja wiedza o tym, czym była poprzednio, pozbawiona będzie wartości. Oznaczałoby to początek nowego związku. Jej nałóg mógłby zregenerować w niej to wszystko, co wiotczało i obumierało; jednocześnie mógłby też przełamać to, co sztywne i nieelastyczne; poznałaby nowe pragnienia i nowe zwyczaje, wyzwoliła od myśli i uczuć, których byłem obiektem. Jak polip rosłaby i rozwijała się w kierunkach niemożliwych do przewidzenia. * — Kiedy jesteś we mnie, dlaczego nalegasz, żebym równocześnie podniecała się sama? Czuję ciebie, dlaczego mam się sama dotykać? — Przyznałaś, że kiedy kocham się z tobą, stajesz się bardziej świadoma własnego ciała. — Tak, ale robić to sama? To takie perwersyjne. — Przecież podnieca cię to i stymuluje jeszcze bardziej? — To prawda. — Więc po prostu poddaj się własnym uczuciom, pozwól, żeby ta świadomość sprawiała ci przyjemność. Kochankowie nie są ślimakami, nie muszą wysuwać się ze swoich skorup i spotykać w połowie drogi. Spotkaj się ze mną wewnątrz samej siebie. — Nigdy nie myślałam o tym tak, jak ty to widzisz, nie byłoby to dla mnie naturalne. A ty, co ty czujesz? — Chcę ciebie, tylko ciebie. Ale poza nami razem, widzę w akcie naszej miłości również siebie samego. To właśnie ten obraz siebie jako twojego kochanka chcę zachować i uczynić bardziej rzeczywistym. — I chcesz mnie również taką, jaka jestem bez ciebie, prawda? — Nie wiem, jaka jesteś beze mnie. Kiedy jestem sam, kiedy cię tu nie ma, przestajesz być rzeczywista; jest to znów tylko działanie wyobraźni. — To znaczy, że szukasz u mnie tylko sceny, na której możesz przedstawić i zobaczyć samego siebie, możesz tam ujrzeć, jak porzucone przez ciebie doświadczenia nabierają znów życia, kiedy wchodzą w kontakt ze mną. Czy nie mam racji? Ty nie chcesz, żebym ja ciebie kochała, chcesz tylko, żebym porzuciła samą siebie dla marzeń i fantazji, które we mnie wzbudzasz. Jedyne, czego pragniesz, to przedłużenie tego impulsu, tej chwili. * — Spałaś i nie słyszałaś dzwonka u drzwi. — Kto to był? — Handlarz, przyniósł narkotyki. — Aha. Ten bogaty. Pewnie zarabia masę pieniędzy? — Teraz już tak. — Co masz na myśli? — Zaczął od tego, że rozwoził lekarstwa pracując u aptekarza z sąsiedztwa. Odbierał recepty od stałych klientów, po czym przywoził im leki. Pewnego dnia zaczepił go dobrze ubrany starszy pan o wyglądzie znamionującym sukces i zapytał, czy chciałby zarabiać więcej pieniędzy — cztery lub pięć razy więcej niż dotąd. Chłopiec powiedział, że chce. Starszy pan poprosił tylko, żeby notował nazwiska tych klientów, którzy stale zamawiają pewne środki i którzy stają się popędliwi lub wpadają w złość, kiedy dostają lekarstwa ze spóźnieniem. * Szedłem dzielnicami, w których mieszkali otoczeni przez fetor i choroby. Nie posiadali niczego, nie mieli powodów do dumy. Jednoczył ich tylko odcień skóry — a ja im zazdrościłem. Szedłem ulicami w skwarze parnego dnia, zaglądając do wnętrz, pełnych wrzeszczących niemowląt i zwalonych na ziemi przegniłych materacy. Starzy i schorowani leżeli wyciągnięci na łóżkach lub kurczyli się na krzesłach. W ślepych zaułkach przyglądałem się grupkom chichoczących dziewczyn. Patrzyłem na rozwrzeszczanych chłopców grających w piłkę na pustych placykach, widziałem rozciągniętych na chodnikach sparaliżowanych i oszołomionych narkotykami — żywe przeszkody dla niewidomych i niedorozwiniętych. Usmarowane dzieci ciskały butelkami w nie opróżniane nigdy pojemniki na śmieci i uganiały się za kotami, psami i swoimi rówieśnikami wokół opuszczonych samochodów, z których wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, każdy strzęp gumy i materiału zabrane zostało przez nie dających za wygraną złodziejaszków. Zazdrościłem tym, którzy tutaj żyli i wydawali się tak wolni, nie mając czego żałować i czego oczekiwać. W świecie badań lekarskich, świadectw urodzenia, perforowanych kart i komputerów, w świecie książek telefonicznych, paszportów, kont bankowych, polis ubezpieczeniowych, testamentów, kart kredytowych, emerytur, hipotek i pożyczek — żyli wolni, każdy z nich świadomy jedynie własnego bytu. Jeżeli jakimś cudem przemówię ich mową i zmienię odcień mojej skóry, kształt mojej czaszki, moje włosy — przemienię się w jednego z nich. W ten sposób odegnam obraz tego, czym byłem kiedyś i czym mogę się stać; pozbędę się strachu przed prawem, które poznałem, przed świadomością klęski, przed miarą sukcesu. Odrzucę marzenia o własności; o rzeczach, które można mieć, używać, konsumować; o symbolach posiadania — dokumentach, dyplomach, tytułach. Ta przemiana pozbawi mnie wyboru: będę musiał pozostać przy życiu. W ten sposób ten świat rozpocznie się i skona wraz ze mną. Pośród cudów świata, miasto stanie się dla mnie mutantem, którego kominy zanieczyszczają powietrze, korzenie zatruwają ziemię, macki zaś szczują bliźnich przeciw sobie, by zadławić ich w toku współzawodnictwa z góry skazanego na klęskę. Sporządzę mapę, na której znajdą się wszystkie szosy miasta, wszystkie tunele i mosty, linie kolei podziemnych i kanały; dzielnice ozdobione pięknymi willami, pełnymi bezcennych przedmiotów, zbiorów rzadkich książek i wspaniałych pokoi; przemyślne sieci rur, kabli i przewodów biegnących pod ulicami; komisariaty policji i stacje przekaźnikowe; szpitale, kościoły i świątynie; budynki użyteczności publicznej, przepełnione telefonami, przeciążonymi komputerami i służalczymi urzędnikami. Wydam wojnę temu miastu, jak gdyby był to żyjący organizm. Powitam noc, siostrę mojej skóry, kuzynkę mego cienia, udzieli mi schronienia i pomoże w walce. Podniosę stalowe pokrywy studzienek kanalizacyjnych i cisnę materiał wybuchowy w głąb czarnych otchłani. A potem ucieknę i ukryję się oczekując grzmotu, który uwięzi w zamilkłych kablach telefonicznych miliony nie usłyszanych słów, pogrąży w ciemności sale pełne białego światła i strachliwych ludzi. Zaczekam na nocną burzę, która schłosta ulice i rozmaże wszystkie kształty, przytknę nóż do pleców ziewającego odźwiernego w szamerowanej złotem liberii i zmuszę go, by zaprowadził mnie na górę, gdzie zatopię nóż w jego ciele. Złożę wizytę bogatym, zamożnym i nie zdającym sobie sprawy, ozdobne zasłony, stare gobeliny i bezcenne dywany zdławią ich ostatnie krzyki. Pocięte portrety przodków wpatrywać się będą w ich martwe ciała, które przygwożdżą do ziemi połamane posągi. Wybiegnę potem na szosy i autostrady, które pędzą ku miastu. Zabiorę ze sobą torby pełne pogiętych gwoździ, by rozsypywać je na asfalcie. Poczekam do świtu na autobusy, ciężarówki i samochody zbliżające się z wielką szybkością; usłyszę pękanie opon, pisk kół, grzmot stalowych karoserii — osłabłych nagle, gdy roztrzaskają się o siebie, jak zrzucone ze stołu kieliszki. Rankiem, w obliczu dnia, brata mojego wroga, z uśmiechem położę się spać. Gdybym mógł stać się jednym z nich, gdybym mógł rozstać się z moją mową, sposobem bycia, z tym, co posiadam. * Znajdowałem się w barze w zapuszczonej części miasta leżącej za krytym targowiskiem. Bez wahania podszedłem do barmana. Pochylił się w moją stronę, a ja zacząłem gestykulować jak głuchoniemy, prosząc na migi o szklankę wody. Barman odegnał mnie niecierpliwym gestem, ale ja nie rezygnowałem i po raz wtóry odegrałem swoją pantomimę. Czułem na sobie spojrzenia ludzi obecnych w barze. Patrzyli uważnie, gdy podrzuciłem ramionami i klepnąłem się w ucho jak upośledzony; wyczułem, że dla niektórych z nich stałem się nagle obiektem zainteresowania. Wiedziałem, że muszę uważać, by nie obudzić ich podejrzeń, i uniknąć jakichkolwiek prób dowiedzenia się, kim jestem i skąd się tu wziąłem. Dwaj mężczyźni i kobieta zbliżyli się i dotknęli mnie. Z początku ignorowałem te próby nawiązania kontaktu, co umożliwiło kobiecie — najśmielszej i najmniej mówiącej z całej trójki — odsunięcie mężczyzn na bok. Używając gestów, nadal domagałem się wody. Jeden z obecnych mężczyzn zbliżył się zamierzając postawić mi kieliszek, odmówiłem wyrażając grymasem odrazę do araku i przepraszając gestami za odmowę. Jakaś para przysunęła się bliżej, dając mi znaki, bym wyszedł z nimi. Nie rozumiałem ich słów; udając, że pociąga mnie ich błyszcząca biżuteria, odwróciłem się ku nim i powoli zajrzałem w ich twarze. Wpatrywali się we mnie uważnie. Był pewien sklep, do którego kilkakrotnie wstępowałem. Nie różnił się niczym od innych w tej samej okolicy. Większość pobliskich sklepów i barów miała jakieś powiązania ze światem przestępczym — czarny rynek, rzeczy pochodzące z kradzieży, handel młodymi dziewczętami ze wsi. Często kręciłem się koło sklepu aż do zamknięcia i przyglądałem się, jak klienci wychodzą tylnymi drzwiami i wchodzą do znajdującej się na podwórzu szopy. Jako upośledzony, który milczy i porozumiewa się na migi, nie stanowiłem dla klientów żadnego zagrożenia — można mi było zlecić jakieś zadanie do wykonania, dać parę groszy, a potem odpędzić. Kiedyś poszedłem za nimi do szopy, wepchnięto mnie jednak z powrotem do sklepu, a stamtąd na ulicę. W końcu zostałem w sklepie do późna i spróbowałem przyłączyć się do mężczyzn. Nikt mnie nie zatrzymywał, ale u drzwi szopy jakaś kobieta poleciła mi gestem, bym stanął na straży. Zajrzałem do wnętrza szopy. Zobaczyłem wielki krąg nagich mężczyzn leżących na plecach i stykających się stopami, jak szprychy koła. U ich stóp stała kobieta, ściągając obszarpaną sukienkę. Była odrażająca i ciężka, skórę miała wilgotną i owłosioną. Ochlapywała swój brzuch i nogi wodą z drewnianego kubła. Gdy myła się, woda pryskała po ziemi, mężczyźni zaś poruszali się niespokojnie manipulując dłońmi w okolicy ud lub zmieniając pozycję podłożonych pod głowę rąk. Kobieta stała się jakby uzdrowicielką tych osłabłych ludzi; plusk wody powodował, że nagły dreszcz przeszył ciała tych drobnych złodziejaszków i znużonych sutenerów. Ciężkim krokiem podeszła do jednego z nich i kucnęła nad jego ciałem. Stękał przez chwilę, wykrzyknął coś chrapliwie, uniósł się na wpół i ciężko opadł na ziemię. Odstąpiła od niego i przesunęła się do leżącego obok poruszając się jak napęczniała ropucha po wystających z błota kocich łbach. Służyła im po kolei; ci, do których jeszcze nie dotarła, wiercili się, usiłując poskromić moc pulsującą w ich lędźwiach. Jeden za drugim padali na wznak, jak zwłoki układane w płytkich trumnach. Szopa wyglądała tak, jak gdyby składano tam ciała zmarłych i umierających w wyniku katastrofy kolejowej. Gdy kobieta wstała i obeszła wkoło ucichłych mężczyzn, wyglądała jak pielęgniarka doglądająca ofiar. Podmyła się i znów zapluskała woda. Teraz nie odpowiedział jej żaden dźwięk, żaden ruch. Czasami moje przebranie stawało się niebezpieczne. Pewnego dnia włóczyłem się dłużej niż zwykle i postanowiłem zjeść posiłek przed znalezieniem miejsca na nocleg. Poszedłem do lokalu, o którym wiedziałem, że zazwyczaj jest zatłoczony. Tego wieczora bar był prawie pusty. Zauważyłem jednak kilka znajomych twarzy — grupkę robotników z przodu sali oraz dwóch czy trzech miejscowych bossów z nachylonymi ku sobie głowami przy zarezerwowanych stolikach w głębi. U kontuaru stał ponury chłop, pomrukując coś i popijając. Dalej, przy ścianie, częściowo ukryty w półmroku, jakiś mężczyzna wpółleżał nad szklanką. Nagle drzwi od ulicy otwarły się gwałtownie i do środka wtargnął z tuzin policjantów. Niektórzy zajęli miejsca pomiędzy drzwiami a grupą robotników, inni skierowali się za pomocnikiem kucharza w stronę rozwalonego na kontuarze mężczyzny. Policjanci najpierw go podnieśli, a potem ściągnęli ze stołka. Gdy go obracali, zauważyłem nóż sterczący mu pomiędzy żebrami. Na ścianie widać było plamę krwi. Sala wybuchnęła gwarem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to właśnie ja najbardziej pasuję do roli podejrzanego. Nie istniało wytłumaczenie dla mojego ubioru, zachowania czy obecności. Jeżeli nadal będę udawał głuchoniemego, oskarżą mnie o popełnienie zbrodni, biorąc ją za bezmyślny czyn upośledzonego umysłowo. Maska, którą przybrałem, pogrąży mnie jeszcze głębiej. Jeżeli spróbuję przedrzeć się przez kordon policji, narażę się na kulę. Wiedziałem, że za chwilę wyprowadzą mnie razem z innymi. Odwróciłem się w stronę kontuaru i złapałem ścierkę barmana; porwałem tacę z brudnymi kubkami po kawie i podreptałem w kierunku kuchni. Od czasu do czasu próbowałem dostać jakąś dorywczą pracę. Pewnego wieczora pomagałem w restauracji w sąsiedztwie; zauważyłem, że właściciel lokalu przysiadł się do ostatnich klientów — trójki mężczyzn i kobiety — i rozmawia z nimi. W piwnicy zgasło światło, zbliżyłem się do stolika, dając znaki właścicielowi. Napotkałem zdumione, niepewne spojrzenie kobiety i natychmiast moje aktorstwo zrobiło się przesadne, kilkakrotnie klepnąłem się w prawe ucho, a mężczyźni ryknęli śmiechem. Kobieta zaczerwieniła się, jak gdyby wstydząc się za swoich towarzyszy, ale nie przestawała mi się przyglądać. Po kilku dniach zjawiła się ponownie w towarzystwie mężczyzny, którego przedtem nie widziałem. Większość stolików o tej późnej porze była wolna. Ponieważ właściciel był nieobecny, podszedłem do gości, gdy tylko zajęli miejsca. Lewa ręka kobiety spoczywała na obrusie dłonią w dół; wskazującym palcem prawej ręki z uwagą rozcierała skórkę przy paznokciach. Opróżniłem popielniczkę i wyrównałem serwetki i sztućce. Mężczyzna poprosił o coś, ale kiedy potulnie wzruszyłem ramionami, kobieta przemówiła, tłumacząc zapewne, że widziała mnie tu uprzednio i że jestem zarówno głuchy, jak i niemy. On przyjrzał mi się zimnym wzrokiem, po czym uspokoił się, podczas gdy ja zmiatałem z obrusa niewidoczną drobinkę kurzu. Ona nerwowo mięła chusteczkę, najwyraźniej świadoma mojej bliskości. Odszedłem od stolika nie obracając się i jeszcze raz klepnąłem się po uszach. Następnego dnia wezwał mnie właściciel, wyjaśniając na migi, że czeka mnie inne zadanie. W godzinę później jeden z kelnerów zaprowadził mnie do wysokiego budynku mieszkalnego. Winda zawiozła nas na najwyższe piętro. Drzwi otworzyła kobieta, którą widziałem w restauracji. Miałem sprzątać jej mieszkanie po hucznych przyjęciach, a wydawała je regularnie. Obsługa i jedzenie pochodziły z restauracji, w której pracowałem; na przyjęciach często bywały postacie ze świata przestępczego. Miałem się na baczności, aby nie zbliżać się za bardzo do zamkniętych na klucz pokoi. Słyszałem o zbyt wielu ludziach, którzy zniknęli z tej właśnie dzielnicy z powodu zbytniej ciekawości. Po kilku dniach moja obecność i szum odkurzacza zwracały równie mało uwagi co znajome skrzypienie podłóg lub bulgocące od czasu do czasu rury. Odkurzając meble obserwowałem ukradkiem odbijającą się w lustrach twarz kobiety: gdy poprawiała włosy, jej obraz dzielił się na wiele fragmentów. Uśmiechałem się uprzejmie napotykając jej pełne wahania spojrzenie. W pracy nie przeszkadzał mi nikt, ponieważ moje obowiązki były proste i nie potrzebowałem żadnych wskazówek. Zauważyłem, że moja nowa chlebodawczyni czuje się skrępowana, jeśli chce mi coś zakomunikować; denerwowało ją, kiedy gwałtownie klepałem się po uszach. Kilka razy kobieta poddawała mnie próbom. Raz, kiedy ścierałem kurze, podeszła cicho do fortepianu i uderzyła w klawisze. Innym razem, gdy odstawiałem kieliszki, zbliżyła się z tyłu i krzyknęła znienacka. Udało mi się pohamować nawet najmniejsze drgnienie. Pewnego wieczora nie patrząc na mnie skinęła, abym poszedł za nią. Zatraciła się całkiem, wyciągnięta pode mną, z wzrokiem skierowanym ku wezgłowiu. Wciągała oddech całym swoim ciałem pędzonym przez fale i prądy w raptownych seriach przypływów i odpływów. Drżała kołysząc się jak kępa wodorostów na powierzchni morza, a przez jej usta jak piana przetaczał się rozpędzony strumień słów. Czułem się tak, jakbym był panem tej płynnej namiętności, a toczące się słowa — jej ostatnią falą. Wreszcie przemówiła w języku, który rozumiałem. Mówiła o sobie: o zelantce w kościele zbudowanym dawno temu z ruin pogańskich świątyń; o nowicjuszce w sanktuarium nie wiedzącej, u czyjego ołtarza klęczy, do jakiego boga zanosi modły. Jej głos nabrał szorstkości i ochrypł; wiła się na łóżku, miotając się z jednej strony na drugą. Przytrzymałem ją za ramiona i potrząsnąłem nią, zagłębiając się w niej całym ciężarem. Jak radosna klacz w samotnej przegrodzie stajennej krzyczała raz po raz, jakby usiłując przemienić w słowa to, co zlało się z jej ciałem. Szeptała, że kieruje się ku słońcu, które stopi ją swoim żarem. Zdania płynęły i urywały się, szepnęła, że słońce pozostawiło tylko blask gwiazd ocierających się o siebie. Na jej wargi powoli wystąpiła suchość — spała. * Krążyły pogłoski, że w jednym z krajów ma dojść do rewolucji. Rząd był w rozsypce, a kraj podzielił się na dwa obozy: z jednej strony studenci i chłopi, tworzący opozycję przeciw prezydentowi; z drugiej robotnicy, którzy uznali, że nadszedł czas, aby ich partia dokonała przewrotu. Według pogłosek, prezydent stał po stronie partii; był przekonany, że otrzymają pomoc z sąsiedniego kraju, gdzie partia sprawowała władzę od dwudziestu blisko lat. Stanowiło to dla mnie okazję. Nigdy nie byłem świadkiem ani nie brałem udziału w rewolucji; czytałem o nich tylko lub oglądałem w wiadomościach telewizyjnych. Zrezygnowałem z pracy i następnego dnia siedziałem już w samolocie. Wylądowaliśmy na obramowanym palmami lotnisku. Zostawiłem walizkę w niewielkim hotelu i wmieszałem się w liczne gromady krążących po mieście mężczyzn. Coraz więcej ludzi nosiło broń i sztandary. Nie znając ich języka udawałem głuchoniemego, i udawałem go dobrze. Każda z grup, do której się przyłączałem, brała mnie za swego; wręczano mi broń i odznaki, jak gdyby w przekonaniu, że jest najnormalniejszą rzeczą pod słońcem, by upośledzony walczył o taką przyszłość, jaką wyobrażali sobie dla swojego kraju. Pewnego dnia, wczesnym wieczorem, stolicą wstrząsnęła seria wybuchów. Kiedy kazano mi zająć miejsce w dużej ciężarówce załadowanej najrozmaitszą bronią, wiedziałem, że przewrót się rozpoczął. Jechaliśmy przez zaciemnione miasto. Reflektory ciężarówki oświetlały inne oddziały, które przecinały nam drogę i zajmowały pozycje za przewróconymi autobusami i prowizorycznymi barykadami. Wkrótce ujrzeliśmy zabitych, leżących na chodnikach w kałużach krwi jak porzucone worki pszenicy. Przyłączyły się do nas inne grupy uzbrojonych mężczyzn i popędziliśmy w kierunku przedmieść. Ciężarówki stanęły; zeskoczyliśmy niosąc karabiny i długie noże. Szybko otoczyliśmy jakieś zabudowania. Część mężczyzn weszła do środka; reszta czekała na zewnątrz. Jeńców wyprowadzano po kolei; wielu na wpół rozebranych. Nie wiedząc, co się dzieje, niektórzy z nich próbowali coś mówić lub zadawać pytania, ale uciszono ich natychmiast. Z wnętrza budynków dochodziły wrzaski kobiet i płacz dzieci. Stawało przed nami coraz więcej więźniów, wkrótce były ich całe dziesiątki. Na rozkaz przywódcy naszej grupy więźniowie stanęli twarzami do ściany. Byłem pewien, że zostaną rozstrzelani. Nie chcąc brać udziału w egzekucji, gestem zaproponowałem stojącemu obok mnie człowiekowi, że oddam mu mój karabin w zamian za jego długi nóż. Zgodził się. Miałem właśnie ukryć się za jedną z ciężarówek, gdy zostałem gwałtownie popchnięty do przodu przez innych uzbrojonych w noże ludzi. Każdemu z nas kazano zająć miejsce za jednym z więźniów. Rozejrzałem się; za mną i obok mnie stali uzbrojeni ludzie, pełni napięcia i w pogotowiu. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że więźniowie mają zostać ścięci. Gdybym odmówił wykonania rozkazu, stracono by mnie razem z tymi, którzy stali przede mną. Nie widziałem już ich twarzy, ale ich koszule były zaledwie o kilka cali od ostrza mojego noża. To nie do wiary — pomyślałem — że będę musiał poderżnąć gardło innemu człowiekowi, tylko dlatego, że wypadki umieściły mnie za jego plecami. To, co miałem zrobić, było nie do uniknięcia, a jednak tak nierzeczywiste, że aż bezsensowne. Musiałem uwierzyć, że nie jestem sobą; cokolwiek się stanie, będzie nieprawdziwe. Ujrzałem siebie jako innego człowieka, nie czującego nic, opanowanego i spokojnego; człowieka, który jest wystarczająco zdecydowany, by natężyć ramiona, schwycić i podnieść oręż, ściąć przeszkodę stojącą mu na drodze. Wiedziałem, że mam dość siły, by to zrobić. Pamiętałem precyzję, z jaką ścinałem młode drzewka; słyszałem ich jęk i skrzypienie, widziałem ich drżenie, wiedziałem, że zdążę uskoczyć na bok, gdy zatrzeszczą i zwalą się ocierając liśćmi moje stopy. Kiedy mnie już nie będzie, będę dla ciebie jeszcze jednym wspomnieniem, które pojawi się nieproszone, wzburzając twoje myśli, mieszając uczucia. I wtedy rozpoznasz siebie w tej kobiecie. * Zajrzała w głąb pokoju. Jego łóżko było zaścielone, a zasłony rozunięte. Odwróciła się i powoli zeszła na dół. Portier siedział za kontuarem w recepcji. Zażenowany jej obecnością, ledwie skinął głową. Udawała, że ogląda widokówki na obrotowym stojaku, ale ukradkiem spoglądała na kontuar. Na rogu blatu zauważyła kilka kopert zaadresowanych jego ręką. Portier dostrzegł jej spojrzenie i sięgnął po listy. — Na każdym jest uwaga “polecony" — powiedział. — Dlatego ich jeszcze nie wysłano. Goniec zaniesie je na pocztę. Popatrzył na nią, spodziewając się jakiejś uwagi. Gdy nie odpowiadała, przerzucił listy. Zauważyła, że niektóre zaadresowane są do banków, inne do firm prawniczych. Portier odłożył listy na bok. — Ten pan odjechał dziś rano — dodał. — Zostawił tylko te listy, pieniądze i kilka poleceń. Powiedział, że nie wróci. Zawahał się, po czym zapytał: — Czy pani zostanie tutaj sama? Spojrzała na jego pokryte potem czoło. — Nie wiem — odparła. — Jeszcze nie wiem. Rozebrała się, weszła do oceanu i zaczęła płynąć. Czuła ruch własnego ciała i chłód wody. Mały, zbutwiały, brązowy listek musnął jej usta. Głęboko wciągnęła powietrze i zanurzyła się pod powierzchnię wody. W głębinie jakiś cień ślizgał się ponad wodorostami powodując, że dno oceanu nabrało życia i ruchu. Spojrzała w górę, przez wodę, aby odnaleźć źródło cienia; spostrzegła malutki listek, który otarł się o nią wcześniej.