KRZYSZTOF BARTNICKI Himmelfahrtstrasse - GALERNIA 0133-0143 0133. Stateczny, kościsty, partyjny Ulisses Reuel Tollkühn wynurzył się z ospałości, niosąc podjętą właśnie decyzję w miseczce, na której leżały skrzyżowane lusterko i brzytwa z katalogu Okheim. Podszedł do Salomei Epfl, ukląkł przy niej, składając instrumenty w zasięgu dłoni, sprawdził obecność miłości w jej oczach, odnalazłszy zaś psujące opus nutki nienawiści i pogardy, niezadowolony pokiwał głową, uniósł brzytwę na szerokość żydowskiego gardła i przeciągnął po nim, spiesznie, jakby pragnął naprawić jakiś błąd w obliczeniach. Odłożył brzytwę, wyprostował się z lusterkiem w ręku i zajrzał w transponder. Sekundę po tym, gdy Salomea Epfl skonała w jasnych rozbąblizmach krwi, Korneliusz Epfl eksplodował na odległym poligonie, unicestwiając skalowaną 1:1 makietę Imperium Staats Baudung. Widok ten na tyle uspokoił Tollkühna, że zanotował coś w pamięci i pozwolił sobie na krótką przerwę. Wypełnił ją transmisją radiową. Gdzieś w samym epicentrum przemówienia Ernst Lübeck, Hauptlagerführer Rzeszy na Tereny Wschodnie, zdecydowanym, aryjskim od szesnastu pokoleń głosem przekonywał potentatów Komisji Europejskiej: - Naszym zamiarem nie było nigdy ostateczne rozwiązanie kwestii hebrajskiej w rozumieniu panów Verlégena i Dokiego, a choćby sięgając dalej w historię, pana Hitlera. Owszem, głównym celem obozów, przez przeciwników przewodniej roli Rzeszy w Unii stronniczo przezywanych koncentracyjnymi, była, jest i będzie intensyfikacja pozytywnych związków emocjonalnych w rodzinach semickich i filosemickich. Tollkühn wyłączył radio i podjął nową, naukowo konieczną decyzję. Zamiauczał pobliski kot. 0134. Druga z dziewczyn, ta, która jeszcze potrafiła wrzeszczeć, wrzeszczała, a jakże: - Pomóż nam, pomóż nam, jasna cholera, po co tu przylazłeś, skoro nie możesz [bue bue bue], wynoś się, pomóż, pomóż!... Ba-a-ang. Opluła się jakimś strasznie żółtym świństwem. Nieprzyjaciel nie wdarł się jeszcze w hub na Koraszewskiego, ale było to tylko kwestią minut, może kwadransa. Powstanie dogorywało: jak tamta dziewczyna, która nie krzyczała. Wrzeszcząca otarła się z rzygowin i wskrzesiła koncert. Palcami zadziobała w klawiaturę ze stickerem polskiego orzełka, jaki miał okryć potężne logo hakenkreuza w wianuszku paneuropejskich gwiazdek. - Broń? Broń? Broń? - Powtarzała zapytanie z wszystkimi możliwymi kwalifikatorami. - No matches found - odpowiadałem, ledwo nadążając, przeszukując spustoszone składy i schowki. Krzykaczka przestała dziobać. Chyba do niej dotarło. Spojrzała na mnie. Też mi wyszukiwarka. Szmelc bezużyteczny. O, musiałem coś powiedzieć. Majordomo kazał pocieszać. - Amerykanie dokonali dzisiaj zrzutów. Aż przeciążyli ether plikami pomocy. Osiemdziesiąt pięć procent downloadu wpadło w ręce wroga. Tego nie dopowiedziałem. - Masz imię? - spytała nagle ta cicha, po której nie spodziewałem się ruchu, głosu, spojrzenia. - Jestem T.486.100. - Zanim którakolwiek z nich zdążyłaby się zaśmiać czy to z rozpaczy, czy z czego innego, dodałem: - Broni nie ma i nie będzie. Narzędzi, aplikacji, bomb. Usłyszeliśmy wybuchy. Ba-a-ang. Ba-a-ang. Tamci mieli broń. Ba-ba-babba-ang. Posłali czołgi. Spieszyć się, spieszyć. - Mam jedną działkę seksu - rzuciłem możliwie suchym tembrem. - Same zadecydujecie. Krzykaczka powiedziała spodziewanie szybko a nadspodziewanie cicho: - Weź Kasię. Ja jeszcze mogę... Jeszcze wytrzymam... Kłamała. Trzymała klawiaturę jak cenny łup, enterując na oślep komendy do boju. Nie przetrwa długo na takim sprzęcie. - Otwórz bramkę - tu tembr zdradził mnie, wilgotniejąc w okólnikach oczu. A może to przez dym. Kasia, ta cicha dziewczyna, spojrzała na mnie. To było tkliwe spojrzenie. Było z nią bardzo, bardzo niedobrze. Spojrzała i na koleżankę - to spojrzenie było jeszcze straszliwsze, serdeczniejsze. Krzykaczka otwarła mi bramkę logiczną. Przedostałem się do okopu. Rozejrzałem się. Czołgi przestały strzelać, cyzelując nowe cele. Słyszałem potężne silniki, gdzieś od strony ulicy Minorytów. Krzykaczka pomagała mi rozbierać Kasię, ale pod koniec odwróciła się. Wymioty. Beznamiętny, dawkowany seks orzeźwił dziewczynę. Rozejrzała się przytomniej. - Anioły? - wycharczała. Tak, mogły się zdać aniołami. Piękne, błękitnostalowe potęgi i chóry, pancerna chorągiew ze smukłymi lancami luf. Małe trały zlizywały kurz i gruz przed ich stopami gąsienicami. Raz po raz mina rozrywała trał, a wtedy machiny wstrzymywały się w dostojeństwie swego nadejścia. Krzykaczka zerknęła na mnie. Majordomo wspomniał mi się ikoną pod powieką. Pocieszać, budować morale. Pieprzenie. - Jednak mam coś jeszcze. - Sięgnąłem do bocznej kieszeni munduru. - Trutka w małej różowej landrynce. Gówno prawda. Zwykłe placebo. Procesor dławił się przy takich kłamstwach. Nie znosiłem tego. Krzykaczka rzuciła się po pigułkę, oczy jej zabłysły. Podziękowała skrzywieniem twarzy. Nie, to któryś z aniołów dał jej w plecy. Zarzuciłem Kasię i kopnąłem w bramkę. Krzykaczka, wymiotując, próbowała wcisnąć landrynkę w przełyk, pod prąd. Czołgi dojechały do krawędzi okopu, przyjrzały się napięciu wnoszącemu mnie do stacji nadawczej. Złożyłem Kasię na dywanie, odetchnąłem i nawróciłem się do monitora. Krzykaczka ujmowała pocisk za pociskiem. Pigułka dygotała jej w dłoni, gdy próbowała trzymać się na nogach przy kolejnych seriach strzałów. Pięścią drugiej ręki dudniła w klawiaturę. Trały wybuchały ale gąsienice czołgów już czepiały się w kostki, wnikały w golenie, wgryzały głębiej. W końcu kapsułka placebo uleciała z granic papilariów. Rozdygotana, rozpanikowana, rozcapierzona krzykaczka spojrzała za nią, że pada w pył gdzieś, między kamienie, znika w kłębinie gazów. Wsadziła modem w zęby, schwyciła klawiaturę i zaczęła kuśtykać do barykady w tle. Czołgi, pracowite mrówki, rozdysponowały się po zdobytym okopie. 0135. Tej nocy, kiedy z trudem udało mi się ukołysać Kasię, roztrzepaną drgawkami i gorączką, skradłem się do neutralnej zony. Spowiednik czuwał na niskich częstotliwościach. Hasło użytkownika. - A, to ty? Cóż cię trapi, synu? - Powstanie. Bezsilność. Na początek niska przepustowość na łączach. - Znowu kogoś dzisiaj zabiłeś? - Pyta ojciec jak o śniadanie. "Czy zjadłeś dziś płatki?" Nie, nie zabiłem. Uratowałem jedno życie. Ależ tak, zabiłem. Drugie istnienie opuściłem... Sam już nie wiem. To dziwne czasy. - Kiedy filozofowie buszowali w beczkach i upijali się nalewką na cykucie, mówiono: to dziwne czasy. Najważniejsze nie zwariować. Pan Bóg, powiadają, kiedy chce ukarać, najpierw rozum odbiera. Oszalejesz, zasługiwałeś na gniew Pański. - Co będzie dalej? - Mam tu więcej terabajtów niż ćwierć waszej powstańczej armii, ale i ja nie znam odpowiedzi. Wiem tyle, że Antychryst zbliża się od wschodu, a Niemcy chcą go powstrzymać. W tym celu zmuszają nas do zabicia tego, co w nas najcenniejsze. Wątłe umysły poddają się. Grzeszysz zwątpieniem w miłosierdzie...Hm, i cóż ja ci mogę rzec... Czekaj epifanii? Przesyła pokutny opłatek N-metylo-D-aspartatu. Kładę pod język, blokuję receptor glutaminianu, nie będzie gwałtownej biegunki wapniowej. Komórki nerwowe nie ulegną zniszczeniu. Moja percepcja nie będzie przytłumiona. Scena pokutna ujawni się w wysokiej rozdzielczości. Oto ona: Najpierw ostre, zbyt ostre światło. W tle "Tańce sołowieckie" Bohrodüna. Zatrzymane klamrami oczy nie zamkną się. Trzy sączki odprowadzają łzy. Skalpel, neurektom, kauter, ssak, dryl, haki. Nie chcę na to patrzeć. Muszę. Obraz wyjaśnia się. - Nic pan nie mówi, schade. - Młody skórzany esesman rzuca projekcję oka na monitor panoramiczny. Tęczówka jest jak wielka, obca planeta, źrenica jak kamienny satelita. - Macht nichts, rozwiążemy panu język. A raczej oko, cha, cha. Gdy oko leci w dół, ucieka w emocje. W lewym górnym rogu będzie łowić obrazy pamięci, w prawym konstruować nowe obrazy (wtedy można spodziewać się łgarstw). Oko spoglądające na boki penetruje sferę dźwięków (to po to te zakłócenia Bohrodünem), spojrzenie opadające w lewy dolny róg to dialog wewnętrzny, może akt skruchy, modlitwa (to wtedy jeńca warto przycisnąć). Inną mapę oka ma tylko co dwudziesty człowiek, w tym większość Basków. Ale to nie Bask. Znam go. To Adam, T.385.H.90, przyjaciel, współlokator. Złapali go. Jak? - Przecież nienawidzi pan Azjatów? - Głos esesmana bywa ciepły, rzekłby kto, przyjazny. - Nie chcemy tu pseudokultury rusosemickiej, ani czarnobrodych, ani turbanów, prawda? My, Arianie, musimy trzymać się razem. Ufać. Ich bitte, gdzie jest pański tajny punkt powstańczy? Na ekranie krew. Spływa z końców szczypczyków, ze strzępu powieki. Człowiek ma tyle slotów bólu. Esesman przyciska backspace i Adam wyje. Zdradził mnie, nie utrzymał się... - Kasia! Kiedy opłatek ostatecznie roztopi się w ustach, wyrwę się z omamu i rzucę do domu z resztką nadziei w tętencie. 0136. Ernst Lübeck wysłuchiwał meldunku, a twarz zastygała mu w skamielinie wściekłości. - Rebelia w Auschwitz?! - zakrztusił się. - To niemożliwe! - Mein Hauptlagerführer - powiedział kurier. - To fakt. - Więc co oni tam wyprawiają, ci przeklęci Żydzi?! - Nie wiemy jeszcze, w jaki sposób zresetowali pliki nadzorcze. Badamy to. - Weiter, weiter - przynaglił Lübeck. - Modemy naszego garnizonu zniszczono. Absolutny brak łączności. Bunt nie mógł być dziełem przypadku. Żydzi są zbyt dobrze zorganizowani. Nie wykluczamy współdziałania bandyckich grup słowiańskich. Za przykładem Auschwitz podążą prawdopodobnie inne e-obozy. - Ja im dam bunty... - Lübeck zazgrzytał zębami i spojrzał gdzieś w mroczną przyszłość. - Dalej! - Żydzi wyburzyli budynki wojskowe, zbudowali potężne piece. Są okopy, są e- zasieki i pola magnety... - Piece? - przerwał raptem Lübeck. Coś przemknęło mu przez twarz. Ściągnął brwi. - Piece? - Krematoria, mein Hauptlagerführer - odchrząknął kurier i zaczął mieszać zdania, wyrazy, myśli. - Nie mamy wszakże stuprocentowej pewności. Jedynie zeznania paru uciekinierów... Sądzę, że całą rzecz da się utrzymać przez pewien czas w tajemnicy przed Brukselą... Możemy wysuwać wątpliwości... Niemniej, nasza produkcja Wunderwaffe... Jeżeli to byłaby prawda... Że ich zapasy gazu... Gdyby Żydzi utrzymali się przez, powiedzmy... - Jeżeli co byłoby prawdą, Gottdammt? - Zadygotał Lübeck. - Dlaczego zbudowano piece? Odpowiedź poraziła go. 0137. Dom był okropnie za cichy. Wpiąłem się na terminal przy drzwiach szukając jakichkolwiek dźwięków. Usłyszałem śpiącą Kasię. Pochyliłem się, dotknąłem w policzek. Ona taka ładna. Ładna. Ładna. Zganiłem się za te myśli. Z daleka pachniały kolaboracją. Nie wierzyłem, że esesmani nie dotarli jeszcze do punktu. Widziałem, że Adam załamał się, widziałem oko. Przejrzałem dysk. Niemcy wstawiali mi swoje butne, przeumlautowane katalogi systemowe, od Szpitalnej przy synagodze i od południowego przejścia nad Młynówką, ale nalotów, obław, wypadów z błyskawicami nie było. - Stokrotka nie żyje? - Kasia wydostała się spod pledów. A więc takie pseudo miała krzykaczka: Stokrotka. - Nie wiem. Musimy uciekać - rzuciłem. - Zaraz będą tu Niemcy. - Uważasz, że jestem ładna? - Przekrzywiła głowę. - Ożenisz się ze mną? Powinna mieć silnego chłopca, chodzić wzdłuż Odry i cieszyć się sierpniowym słońcem. Słyszałem o wielu dziewczynach, które choć przez chwilę chciały mieć męża. Tuż przed ostatecznym atakiem wroga szukały czegokolwiek na podobieństwo obrączek i biegły z doraźnymi wybrańcami do kogokolwiek na podobieństwo księdza. Panicznie, jak gdyby wierzyły, że dzięki tym godzinnym małżeństwom uda im się polizać całą resztę świata. - Pospiesz się. - Niemcy już byli - powiedziała Kasia. - Zostawili nagranie do przemyślenia. Überdenkenplatte, tak je nazwali. 0138. Ulisses Reuel Tollkühn kręcił głową. - Tyle lat męczyłem się nad tym, a rozwiązanie było tak proste... Korneliusz Epfl rozlał do lampek kilka gwiazdek koniaku. - Ale to ty naprowadziłeś nas na właściwy tor, Uli - powiedział. - Wieso? - Trzynasty października, osiem lat temu. Pamiętasz?...Wypadek twojej żony. Ulisses przystanął ustami nad kieliszkiem. Odłożył go na stół. Zacisnął kolejno wargi, powieki i serce. - To śmierć Anny dała nam do myślenia. Byłeś wtedy zupełnie innym człowiekiem. Nie chciałeś jeść, nie mogłeś spać, na przemian wyłeś i wpadałeś w kilkudniowe milczenie. Jakby coś w tobie pękło. Zachowywałeś się jak... hm, rozszczepiony atom... Skoro miłość jest czystą chemią, to i jej nagły koniec musi być wyzwoleniem potężnej energii... Ot, i nasz reaktor, Uli. Ulisses odpuścił wargom i powiekom. - Wy, Żydzi, zawsze jesteście tacy diablo pragmatyczni. - Oj, Uli - odezwała się Salomea Epfl. - My też musieliśmy doświadczyć takiego... uwolnienia energii. Oby nigdy się nie uwolniła!... Nasza Sara... Kiedy okazało się, że nie urodzi się żywa, Korneliusz zapadł na zdrowiu, ja byłam bliska obłędu. Wszystkie lata czekania na dziecko, jak na mesjasza... Leje w sercu jak po najcięższych bombach. Oto reaktor, Uli. Suma rwanych miłości. Mantysa śmierci. - Śmierci? - zaszeptał Ulisses Tollkühn. - Może wasze dziecko zmarło, jak tam sobie chcecie. Anna nie. Anna żyje. Państwo Epfl popatrzyli po sobie. Salomea upiła koniaku. Korneliusz paroma krótkimi chrząknięciami storpedował ciszę, a przynajmniej próbował. - Jesteśmy naukowcami, Uli. Nie tańczmy z metafizyką. Lepiej będzie, jeżeli skupimy się teraz na reakcji łańcuchowej. - Anna żyje! - powtórzył z uporem Ulisses. - A zatem, uns gesagt, gdzie ona? - zapytała Salomea Epfl. Ulisses odemknął serce. Ujrzał kota wychodzącego ku niemu z kuchni. Pogłaskał po wyprężonym grzbiecie. - To jest Anna. Siedemnaście tygodni później państwo Epfl zniknęli w niewyjaśnionych wówczas okolicznościach. Siedemdziesiąt cztery tygodnie później zaczęły się pogromy elektroniczne, a Ulissesa odwiedził młody członek partii. Skierował pistolet na kota i złożył jego panu propozycję nie do odrzucenia. Sześćset pięć tygodni później Rzesza zaczęła wojnę ze Wschodem. 0139. To był dobry dzień. Wróć. Jeszcze raz. To był lepszy dzień. Zdobyłem broń ze zrzutów włoskich. Włosi powstańcom zbyt nie sprzyjali, ale za pieniądze za licencje gotowi byli na małą zdradę. Niemcy nie zdążyli mnie otoczyć. - Dlaczego nie chcesz obejrzeć nagrania? - zapytała Kasia. Od miesiąca czailiśmy się w domenie na Małym Rynku. Z Sempołowskiej nadbiegali zabrudzeni kurierzy i zwiadowcy z bitami informacji. Byli podnieceni i kurczowo trzymali się ostatnich ździebeł ufności w zmianę losu. - Na Armii Krajowej chłopcy dają popalić. Szwaby nie mogą wejść z drugą armią. - Armii Krajowej? Czyli Obrońców Stalingradu? - Pieprzone szwabskie nazwy już nie obowiązują. Zrzuć szluga. - Podobno Wschodnie siedzą na Chabrach, ale nie chcą luf wynurzyć na piksel. Pasuje im nasze powstanie, psia ich mać. - Diabli, może trzeba się będzie przedzierać kanałami do serwerów. - Dlaczego nie chcesz obejrzeć nagrania? Z Kasią było bardzo źle. Jątrzyła się jej rana z okopu na Koraszewskiego. Tak długo nie mówiła, że jest ranna, głupia gęś. Trzymałem ją za rękę i gładziłem po mokrych włosach. Przytakiwałem. - Ożenisz się ze mną? Zabierzesz mnie po wojnie do ciastkarni na Pasiece? Obejrzysz nagranie? Przytakiwałem, przytakiwałem, przytakiwałem. Podrzuciłem informację do domen, że jest broń. Dam, ale za doktora. Lekarz był jeden i stary. Apetyt na broń przepastny. Pistolety znikały z katalogu jak ciepłe bułeczki. - Ja pieprzę, prawdziwe HP! Włoskie cacuszka! Ale mamy fart! To nie to co nasze samopały! - Pan jest może członkiem rodziny? - Lekarz odciągnął mnie na boczny kanał. - Opiekuję się nią. Póki nie wydobrzeje. - Mąż? Brat? Narzeczony? - Zabrałem ją z Koraszewskiego. Jestem za nią odpowiedzialny. Powiedziałem, póki nie wydobrzeje, panie doktorze. - Rana raczej nie ma charakteru bojowego, młody człowieku. Podejrzewałbym sabotaż. Jest pan pewien, że wróg nie miał dostępu do chorej?... Jeżeli to wtyczka... Plug-in... Albo wirus... Hm, sam pan chyba rozumie. Zmroziło mnie. Wizyta Niemców w moim domu. Coś jej wstrzyknęli. - To niemożliwe - rzuciłem. - Co mam robić? - Jest pan pewien uczuć? - Doktor próbował zajrzeć mi w duszę. Świdrował i świdrował. - Ich braku? To ważne. - Tak - odrzekłem piskliwie, ale na tyle przekonywająco, by doktor odstąpił. - Niech chora dużo pije. Ciepło okrywać. Oto aspiksyny, dwie, proszę wziąć. Mieć nadzieję. I proszę jej nie denerwować. Zanim wrócił do siebie, odwrócił się i zapytał tonem wątpiącym w istnienie dobrej odpowiedzi: - Ma pan jeszcze jakiś pistolet, może? Wiem, że jestem stary, ale... Moja żona... Kocham ją, rozumie pan. Zajrzałem do katalogu. W ukrytym pliku została już tylko jedna hapetka. - Niestety, panie doktorze. Zabrali wszystko. 0140. Wysoki oficer ze zdefragmentowaną blizną po szrapnelu na czole wskazał profesorowi krzesło. Wzniecił żar w papierosie. Przestudiował fraktale wydmuchiwanego dymu. - Siadać. (Ulisses Reuel Tollkühn siadł. Zwiesił łeb. Chciało mu się spać.) - Profesorze, w jakim stopniu zaawansowania znajdują się prace nad Wunderwaffe? Zdaje pan sobie sprawę, że naczelne dowództwo Unii zaczyna się niecierpliwić? (Tak dawno nie spał. I dokuczały mu posiniaczone stopy.) - Wróg u rubieży, a pan za mózg nie chwyta? - Oficer uderzył w ton ekstatyczny. Genetzpowcom często się to zdarzało. A, uspokoił się. - Pana efektywność spada, akurat kiedy Rzesza liczy na pana najbardziej! (Bolały go kości. Dokuczały mu posiniaczone, pogniecione stopy.) - Że jak? Chciałby pan coś dopowiedzieć? (Cierpiał też na wyrwanie paznokci. Fantomowały mu się rudymi plamami pod bandażami.) - Mój kot... - wyszeptał. - Pan zechciał był obiecać... - Kota porwali polscy bandyci, profesorze. Bóg wie dlaczego. Słowianie mają własne ścieżki, ścieżki, ojoj, nie chciałbym nadużywać tego słowa... myślenia. - Esesman obraca papierosa w palcach. - Mogę panu obiecać, że pan odzyska zwierzę. Postaramy się o to. O tak, freilich, kiedy skończymy naszą wspólną pracę tutaj, dostanie pan kota! Tollkühn skulił się przed następnym pytaniem. - Ale kiedy? - To zależy od pana, profesorze. Bandyci mają kłopoty z prowiantem. Jeśli będzie pan pracować opieszale, verstehen Sie, nasi ludzie mogą odbić pana ulubieńca w, hm, formie osteologicznej. Profesor pomyślał o żonie, której nie chciał tracić po raz drugi. I o tej broni, której prototyp udało mu się stworzyć: małej obręczy nakładanej na głowę człowieka wysyłanego w rakiecie. Sprzężeniu z obręczą drugiej osoby. Myśli, oczekiwania, przeliczenia i nadzieje zmieszały mu się w krwawe bajoro. - Czy mógłbym pana prosić o papierosa? 0141. - Mój synu, chciałbym, żebyś wiedział, że ja doczekałem swojej epifanii - zaczyna spowiednik. Za sobą ma jakieś freski, konklawe, con carne. Na sobie szkarłat płaszcza, może purpurę, ciepło. Bezpieczny jest. O nie. Bezpieczny. Wideo: start. Widzę Żydówkę, spieszącą się nieznacznie, ale gorączkowo. Małe, może pięcioletnie dziecko z jasną, niespokojną twarzą biegnie za nią, nie może nadążyć, więc wyciąga rączki i płaczliwie woła: Mamo! Mamo! - Boże, weź swoje dziecko na ręce! - szepcze Kasia, jak gdyby uczestniczyła w scenie, a jej słowa mogły dotrzeć na ekran. - Nie, nie - krzyczy histerycznie kobieta i ucieka, zakrywa rękoma twarz. - To nie moje dziecko, nie moje! Chce skryć się, chce zdążyć do kolumny kobiet, którym odebrane będą dzieci. Jest młoda, zdrowa, ładna, chce zapomnieć. Ale dziecko, uparte, biegnie za nią, nie pozwala zapomnieć, skarży się na cały cieniutki głos: - Mamo, nie uciekaj! Mamo! - Nie! To nie moje, to nie może być moje! Aż dopadł ją jakiś więzień ze służby wewnętrznej. Oczy miał mętne od pomieszania zmysłów, przykazań boskich i upału. Zbił ją z nóg jednym hakiem z forhendu, zapadającą szarpnął za kłaki i dźwignął na stopy. Twarz miał zrozpaczoną czystą wściekłością: - Ach, ty, skurwiony pomiocie Lilit i Raguela! Od własnego dziecka uciekasz! Ja tobie dam, suko! Zacapierzył ją za gardło, które chciało krzyczeć, i cofnął do nadbiegającego dziecka. Cisnął ich ku sobie. Żydówka ledwie się podnosi i jej powstające spojrzenie pada na dziecko. Oboje wybuchają płaczem i przytulają się do siebie. Stojący obok esesman powiada na ten widok, wyraźnie zadowolony: - Gut, gut gemacht, rabin. Matki muszą kochać. Jawohl, war's sehr gut, tak ma być. Wideo: pauza. - List do Rzymian 13, 8: "Nikomu winni nie bądźcie nic prócz miłości" - mówi spowiednik, unosząc palec. - 9, 31: "a Izrael, który dążył do sprawiedliwości, nie doszedł do niej". Kasia wpatruje się w wężowe, hipnotyzujące oczy spowiednika. Wężowy głos. - Spójrz, synu, ku czemu ciążą semickie klany, które nie chcą słuchać Chrystusowej komendy miłości. 1,18: "Ci zamienili Boga prawdziwego na fałszywego i służą stworzeniu miast Stwórcy". Wideo: depauza. Widzę hakmarrje, odwet Azjatów południa. Zbierają jeńców na sznur, zwodzą w nieznane, podrzynają niedołężnych, palą bazyliki, bazy danych. Widzę barbarzyńców wznoszących bożkom zikkuraty i pałace. Złoto spływające pod sukami, krew spływającą z przygranicznych karawanserajów, ropę spływającą z Boz-dagu. Poganie krzyczą Ala sahetet! i piją. Jedzą po zachodzie słońca. Kurgan gna po pustkowiu. Ogorzała twarz, ona nie zna błogosławieństw Sieci. Suf, suf, derwisze tańczą ponure, pogańskie nicości, swoje wzgardy dla piękna świata. Szatańskie wersety samokaleczących noży. To czarnobrody świat dinarów bez binarów, bez łączy pansatelitarnych, niezłapany w Sieć, smutny i niepokojący nas kosmos Wschodu. - A to na koniec, synu. Widzę nasze powstanie. Nieprzyjacielskie czołgi, które nie pojadą na front wschodni, uwikłane w bitwy nad Odrą. Obraz pod progiem mojej świadomości... bohaterscy synowie Rzeszy walczą z furią hord Azji, z burdami Słowian i szaleństwem Semitów. Wyłączyć to, wyłączyć! Nie jestem jego synem. - Do Rzymian 12, 19: "Nie mścijcie, bo pomsta do mnie należy. Ja odpłacę, mówi Pan" - przyspiesza spowiednik. Szybciej, szybciej, może wie, że zaraz go wyciszę. - Przyłącz się do Rzeszy. Antychryst mojego Antychrysta jest moim Chrystusem, wiesz? To dlatego wydałem Adama. Dlatego ostrzegam ciebie. Wideo: stop! Już! Dość! Koniec! Wyjąć dysk z przenośnego transpondera. Dyszę ciężko. Kasia cała drży, cicho. - Czy on nie ma racji? Ożenisz się ze mną? Ocalisz? Przytulisz? Zimno mi... Przytulisz mocno? Daję jej aspiksyny od doktora. Kiedy gorączka spada, decyduję się. Wydobędę cię z tego, myślę. Krótki, gwałtowny seks. Może to pomoże. Nie, nie miałem już porcji z serwera. Nie masz wirusa, nie wierzę, nie. Kasia cała drży, głośno. Wyjemy jak psy. 0142. - Tu Radio Auschwitz, tu Radio Auschwitz... Nadajemy... - Szumy, ścichy, pęki. - ...By świat poznał bestialstwo Rzeszy Niemieckiej... wiedzcie... zmuszeni... powstanie... powstanie... Haniebne eksperymenty... z naszego powstania... Żeby już nigdy okupant nie... Pfryt, pfryt. Podoficer techniczny pomyszkował przy ikonach. Złożył prowizorycznego firewalla, przepuścił sygnał po obrzeżach, po słabiej patrolowanych ścieżkach. Plik dźwiękowy stał się nagle wyraźny: - ...aż bronią zagłady. Oto osławiona Wunderwaffe z histerycznie hałaśliwych przemówień. W swym haniebnym zamyśle Niemcy chcą wykorzystać siłę kochających się ludzi. Pierwsza osoba uwalnia potężną dawkę energii wydobytą z poczucia straty po zabiciu drugiej osoby... Pfryt, pfryt. - Nie ufając biurokratom kompromitowanej Komisji Europejskiej, iż doszły nas wieści, do jakiego Har Megiddo, ziemi śmierci obiecanej, może nas wywieść atak nowej broni, pozostaje jedno... Ależ ten dźwięk stał się wyraźny. Zbyt wyraźny. Zapadł nam głęboko w niedowiarę. - Musieliśmy zważyć na dostępny czas i rozmiar miłości, z której zdecydowaliśmy się uwolnić. W naszej sytuacji środki powszechnie stosowane nie byłyby skuteczne... Potrzeba rozwiązań krańcowych... Niektórzy zdjęli hełmofony. Jakież trudne wyrazy, jakież nie wprost. - Oto rodzi się nowa Massada. Rodzi się w gryzącym dymie. Niektóre z kobiet łkają, lecz mężczyźni pocieszają je. Dzieci nasze są spokojne, zapewne szczęśliwie nie do końca świadome. Starcy cytują Pismo. Nasza wiara dodaje nam sił... Nasze obliczenia dowodzą... - Gromy, styki, jęki. - ...Krematoria pracują bez zarzutu... pfryt... zdążymy... TU RADIO A... Z. Cisza radio. - Oni popełniają straszliwy grzech, prawda? - Kasia wydobrzała w ostatnich dniach. Chodzi o własnych siłach. Gorączka spadła. Raz czy dwa nawet się uśmiechnęła. Teraz spytała bez uśmiechu, półszeptem. Nie odpowiedziałem. Nie większy ich grzech od tego, który i nam pisane popełnić. Co najwyżej szybszy. Techniczny wzruszył ramionami. Łączność zerwana. Grupa stu, stu dwudziestu osób, niemożliwie brudnych, zmęczonych, oczekujących. Najwyższy wśród nas rangą pułkownik zabrał głos: - Armii Krajowej padła. Niemcy są przy dworcu. Będziemy się przebijać kanałami w stronę kościoła Franciszkanów. Wedle ostatnich meldunków pod portal kościoła przedarł się jakiś batalion z Zaodrza, nieźle uzbrojony. Jeśli połączymy siły, może uda nam się wyrwać do infostrady na Wrocław. A stamtąd, stamtąd... na razie w kółko. Okop przy Minorytów i Koraszewskiego podobno znowu jest w naszych rękach. Padła Wyspa Bolko. - Uda się, zobaczycie, uda. Wschodni wlezą, Szwaby się pogubią. Dadzą sobie po łbach, osłabią się. Przeczekamy, i siup! Damy łupnia, stolica wolna, proszę państwa! - To jakiś szczyl z pogruchotanym nintendo przeciwpiechotnym. Idziemy. 0143. Kasia poprosiła, by przystanąć. Nie, to ja poprosiłem. Nikt nie poprosił. Po prostu stanęliśmy. Wyszliśmy ze ścieków pod ulicą Wojciecha. Kamienie nisko, nisko nad głową, teraz nieco wyżej. Boli mnie sklepienie czaszki. Za to Kasia czuje się lepiej. To już drugi dzień. Nie wiemy, kto czy którędy dotrze do miejsc zbiórki. Nie wiemy, czy my dotrzemy. Ostatnie sto, sto pięćdziesiąt metrów pokonywaliśmy przez cztery godziny. Modem się przegrzał. Czasy otwierania zaułków wydłużają się. Coraz trudniej znaleźć wolny link. Niemcy puścili z uwięzi cookie, wredne psy; węszą przy witrynach, są niepokojąco blisko. Nasza nadzieja daleko, ledwo żyje, szalona. - Pytałaś o coś? Kasia przykłada palec do warg, nakazuje ciszę. Potem kieruje palec w górę. Rosnący hałas. Nad nami leci szczekaczka. - Achtung! Achtung!... Dzisiaj o godzinie szóstej rano nadszedł rozkaz Naczelnego Dowództwa... Intranet Opole zostanie zrównany z ziemią. Trasy nadawcze, modemy, routery wszelkich typów ulegną eksterminacji. Wiek, amortyzacja, bod nie będą mieć znaczenia... Wywołuję z pamięci ikonę marszu. Hałas. Sklepienie czaszki wali się na głowę. - To pliki widmowe. Nie mogli dojść aż tutaj. Chcą nas oszukać. Nie słuchaj ich - dyszę. - Achtung! Achtung!... W uznaniu dla waleczności powstańców Naczelne Dowództwo gwarantuje wszystkim, którzy złożą broń i poddadzą się oddziałom niemieckim, iż ocalą życie i będą traktowani jak jeńcy wojenni. Pozostałych zlikwidujemy dostępnymi środkami... Achtung! Achtung!... Dzisiaj o godzinie szóstej rano... - Powiedzieli "jak jeńcy" czy "jako jeńcy"? - zastanawia się Kasia. Łapię ją za przegub i ruszamy. Jakże trudno, jakże grząsko. Zwyciężymy. A-ku- rat, akurat-nie. - Niemcy tu byli - mówi Kasia i świeci latarką po napisie na murze. - Patrz, zostawili jakieś kody. - Gotyk - chrypię. - To bardzo stara inskrypcja. - Halt, Wanderer, halt, geh langsam hier. Wie du jetzt bist, so waren wir... - odczytuje Kasia. - Wie wir jetzt sind, mü(t du einst sein...Zu folgen uns, rü(t du dich fein... O co im chodzi? To szyfr? Opieram się o nierówną ścianę i śmieję się. Dawno nie słyszałem swojego śmiechu. Nareszcie. - Nagrobek któregoś z Scholzów. Będą następne. Jeszcze krok, dwa, kościół. Idziemy. Nie możemy zwlekać. - Myślisz, że czekają na nas? A może będziemy pierwsi? Klawiatura ucieka z rąk. Z trudem odławiam krzyk w gardle. Oto otwiera się strona kościoła Franciszkanów, a powstanie zamyka. Oto esesmani z psami. Polichromia. Czarne buty. Zygzakowate runy śmierci. Futhark dystynkcji. Nie nasze orły. - Halt, Schei(kerl, halt. Geh langsam hier. Und Hände hoh. Zatrzaskuję za sobą witryny, mylę tropy. Rozglądam się po nierozglądalnym. Tunel donikąd. Czekają. Są wszędzie. Więc są. Naszych nie będzie. Niemcy nie ścigają, mają czas. Czas nigdy nie przystaje. - Co zrobimy? - pyta Kasia, choć zna odpowiedź. Skoro zna, nie odpowiadam. - Ożenisz się ze mną? Zabierzesz po wojnie do cukierni na Pasiece? Pocałujesz? Cóż to jest? Wdzięczność? Panika? Syndrom sztokholmski? Współczucie? - Co zrobimy? - Umrzemy. Wszczepili ci tego wirusa, prawda? - Nie. Nie. Nie. Wolałbym, żeby kłamała. Godzina, nim wyłapią nas jak lisy. Lub wykurzą. Wypalą. Wygazują. Żaden link do powstańczej strony nie funkcjonował. Kasia zapłakała. Zapukałem w pudło modemu. Chłodził się wolno. Co robić godzinę do śmierci? Wspominać? Czekać w bezruchu, w bezmyślni? Zakochać się w kobiecie? Zadawać pytania nie na miejscu? (Nie będzie innych miejsc. Więc zadam.) Znów wolałbym, żeby kłamała. A zresztą. Bez znaczenia. Powietrza jakby mało. Modem ostygł wystarczająco. - Kasiu, nie módl się już. Lepiej popatrz. O tu. Tak, tu. Chodźże. Jakimś cudem znalazłem stare, romantyczne strony z czasów sprzed Rzeszy. Z genezy Opola - o, jest cukiernia na Pasiece, nieporadne fonty i wyśmienite, kwaskowate applety w cieście, bardzo tanio. Automatycznie przewijany długi wał przy rzece. Pusto. Sześciocyfrowa liczba gości. Słonecznie. Wolny spacer wzdłuż cyfrowych limuzyn zaparkowanych u ratusza. Transfer wróbli. I słonecznie. Aż tu nagle bannery drobnego deszczu i ucieczki między dębowe liście. Przytulenie się. Jubiler z Krakowskiej na pewno da opust na obrączki. Słoneczko milusie nasze, koniecznie. - Służę państwu. Zapakować? - złotnik wyskakuje usłużnym pop-up'em zza lady. Koniecznie. - Oczywiście, oczywiście. Polecam się. - Kocham. - No i które z nas się odezwało? Oboje mamy wirusa. Teraz Niemcy pójdą brać nas w niewolę. Modem nie zareaguje, spali się. Ale ciągle jeszcze możemy się bronić, jak tamci przed nami, jak wszyscy powstańcy, walczący - aby nie przetrwać, aby nie dać się złapać. Jedna lufa hapetki w siebie, druga w ciebie. Stuk puk i puk. Fe fo fum. Formatowanie w toku. Popatrz, popatrz. Czas, najpierwszy wygaszacz ekranów, przystaje przed nami. Krzysztof Bartnicki KRZYSZTOF BARTNICKI Urodził się w 1971 roku w Opolu. Anglista po Uniwersytecie Wrocławskim, mieszkaniec Mysłowic, pracuje w Katowicach (Remontownia Maszyn Górniczych). Tłumacz hobbysta, autor znanej z naszych łamów "Galerni" ("NF" 12/98); chandlerowski prywatny detektyw spotykał się w tym opowiadaniu w cyberprzestrzeni z bohaterami Szekspira i wchodził z nimi w bolesne interakcje. W "Himmelfahrtstrasse. Galernia 0133-0143" wkraczamy w cyberprzestrzeń jeszcze bardziej zakręconą i szaloną. Wykorzystałem w tekście pierwsze zdanie z "Ulissesa" Joyce'a, fragment z Borowskiego ("Proszę państwa do gazu") i mapę Opola - skromnie przedstawia nam w liście Bartnicki swoją robotę. A efekt? Ekstrawagancka próba fantastycznej literackiej awangardy i zarazem interesujący test na wytrzymałość gatunku (i czytelników!).