POPPY Z. BRITE jego usta będą smakować piołunem - ZA KOSZTOWNOŚCI i przyjemności grobowców - powiedział mój przyjaciel Louis, wznosząc ku mnie w pijackim błogosławieństwie puchar z absyntem. - Za cmentarne lilie - odparłem - i zblakłe kości spoczywające w grobowcach. Pociągnąłem głęboko z własnego kielicha. Aromat absyntu przepalił mi gardło - trochę pieprzu, trochę lukru, trochę zgnilizny. To było jedno z naszych najwspanialszych znalezisk: ponad pięćdziesiąt butelek dzisiaj zakazanego trunku, zamurowanych w krypcie pewnej nowoorleańskiej rodziny. Przenoszenie ich było męczące, ale kiedy już nauczyliśmy się doceniać smak piołunu, mieliśmy zapewnione długie, nieustające pijaństwo. Z krypty zabraliśmy także czaszkę głowy rodu, spoczywającą teraz w wyściełanej aksamitem wnęce naszego muzeum. Albowiem wraz z Louisem byliśmy marzycielami, mrocznymi i niespokojnymi duchami. Poznaliśmy się na drugim roku college'u, rychło stwierdzając, że łączy nas jedna, wielce ważna cecha: niezadowolenie ze wszystkiego. Piliśmy czystą whisky by stwierdzić, że jest zbyt słaba. Przyjmowaliśmy niezwykłe narkotyki, lecz przynosiły nam one tylko wizje pustki, bezmyślności, powolnego rozkładu. Książki, które czytaliśmy, nie miały blasku. Artyści, sprzedający na ulicach swoje barwne rysunki, w naszych oczach byli nędznymi wyrobnikami. Muzyka, której słuchaliśmy, nigdy nie była dość głośna, dość surowa, by nas poruszyć. Byliśmy zaiste ponad to, jak sobie powiadaliśmy. Biorąc pod uwagę wrażenie, jakie zdołał wywrzeć na nas świat, równie dobrze zamiast oczu moglibyśmy mieć w głowach trupie, czarne otwory. Był czas, kiedy wydawało się nam, że znajdziemy ocalenie w magii muzyki. Studiowaliśmy nagrania dziwacznych, bezimiennych dysonansów, chodziliśmy na występy nieznanych zespołów w kiepsko oświetlonych, plugawych lokalach. Muzyka nie uratowała nas jednak. Był czas, gdy naszą uwagę zwróciły sprawy ciała. Badaliśmy wilgotny, tajemniczy teren między nogami każdej dziewczyny, która nas zechciała, czasami osobno, kiedy indziej razem w łóżku z jedną lub kilkoma dziewczętami. Krępowaliśmy ich nadgarstki i kostki czarną koronką, zwilżaliśmy i penetrowaliśmy każdy otwór ich ciał, zawstydzając je ich własną rozkoszą. Pamiętam Felicię, fiołkowowłosą piękność, którą do szalonego, rozszlochanego orgazmu doprowadził szorstki język zbłąkanego psa. Obserwowaliśmy ją spod przeciwległej ściany pokoju, otumanieni narkotykami i niewzruszeni. Kiedy wyczerpaliśmy możliwości oferowane przez kobiety, zwróciliśmy się ku tym, które dawała nasza płeć, tęskniąc za androgyniczną krzywizną młodzieńczego policzka, za wdzierającym się w nasze usta gorącem wytrysku. W końcu zwróciliśmy się ku sobie nawzajem, poszukując progów udręki i ekstazy, których nikt inny nie pomógł nam osiągnąć. Na prośbę Louisa pozwoliłem moim paznokciom wyrosnąć, po czym spiłowałem je w szpilki. Gdy darłem nimi jego plecy, w pozostawianych zaognionych śladach perliły się kropelki krwi. Uwielbiał leżeć bez ruchu, udając, że mi się poddaje, gdy zlizywałem słoną krew. Potem przewracał mnie, atakując ustami, a jego język jak gdyby wypalał ognisty szlak w mojej skórze. Jednak seks także nas nie ocalił. Zamknęliśmy się w naszym pokoju, nie spotykając się z nikim przez całe dnie. W końcu ukryliśmy się w odosobnieniu, w rodzinnej posiadłości Louisa nieopodal Baton Rouge. Oboje jego rodzice nie żyli - napomykał coś o wspólnym samobójstwie, a może o morderstwie i samobójstwie? Louis, jedyne dziecko, odziedziczył dom przodków i fortunę. Dwór na plantacji, zbudowany na skraju rozległych bagnisk, niczym nagrobek wypiętrzał się z mroku, nawet w letnie popołudnie. Zacieniały go korony prehistorycznie wielkich dębów, których konary były jak czarne ręce, obwieszone brodami hiszpańskiego mchu. Ten rósł wszędzie, przywodząc mi na myśl kruche, siwe włosy, wijąc się niczym zjawa w wilgotnych powiewach ciągnących od mokradeł. Miałem wrażenie, że gdyby mu na to pozwolić, mógłby wyrosnąć nawet na ozdobnych framugach okien i żłobkowanych kolumnach domu. Poza nami nikt tu nie mieszkał. Powietrze uderzało do głowy, niosąc ciężki zapach magnolii i bagiennych wyziewów. Nocą siadaliśmy na werandzie i rozpijaliśmy kolejne butelki wina z rodzinnej piwniczki, obserwując w rosnącym zamroczeniu wędrujące nad mokradłami błędne ogniki. Gdy Louis się nudził, humor dopisywał mu najbardziej, więc roześmiałem się, kiedy po raz pierwszy zaproponował okradanie grobów. Nie przypuszczałem, że może mówić serio. - Cóż mielibyśmy począć ze stosem zeschłych ludzkich szczątków? Zemleć je na eliksiry voodoo? Już bardziej podobał mi się twój pomysł, by zwiększyć naszą odporność na różne trucizny. Louis gwałtownie zwrócił ku mnie swą wyrazistą twarz. Jego oczy były boleśnie czułe na światło, więc nawet w mroku nosił okulary przeciwsłoneczne i nie mogłem odgadnąć ich wyrazu. Swoje blond włosy ścinał dość krótko, więc zjeżyły się w splątanych kosmykach, gdy nerwowo przeczesał je dłonią. - Nie, Howard. Pomyśl, nasza własna kolekcja śmierci. Katalog bólu, ludzkich słabości, tylko dla nas. Zaprezentowany na tle spokojnego piękna. Pomyśl, jak by to było, przechadzać się pośród takich zbiorów, medytować i zastanawiać się nad przelotnością własnego istnienia. Pomyśl, uprawiać miłość w kostnicy! Musimy tylko zebrać elementy, a z nich powstanie całość, do której i my będziemy pasować. (Louis uwielbiał tajemnicze gry słów, jak też anagramy i palindromy. Kusiły go wszelkie zagadki. Może właśnie to leżało u podstaw jego pragnienia, by zajrzeć w niezgłębioną źrenicę śmierci i zawładnąć nią. Być może postrzegał śmiertelność ciała jako olbrzymią układankę lub krzyżówkę, którą można jednak rozwiązać, a tym samym pokonać. Louis niewątpliwie chciał żyć wiecznie, choć nie wiedziałby na pewno, co począć, mając tyle czasu do dyspozycji.) Wkrótce, by osłodzić smak wina, wydobył fajkę z haszyszem i owej nocy nie mówiliśmy już o okradaniu grobów. Myśl o tym nie opuszczała mnie jednak przez kolejne leniwe tygodnie. Domniemywałem, że odór świeżo rozkopanego grobu musi być na swój sposób równie kuszący, co zapach przywiewany znad bagnisk czy najbardziej intymny pot dziewczęcia. Czyżbyśmy naprawdę mogli stworzyć kolekcję znalezionych w grobach skarbów, która sprawiłaby przyjemność oczom i ukoiła nasze rozpalone dusze? Pieszczoty języka Louisa nabrały miękkości. Czasami, miast tulić się do mnie w czarnej, satynowej pościeli naszego łoża, spał na porwanym kocu w jednym z podziemnych pokoi dworu. Te zaś zbudowano w nieokreślonym, lecz zawsze intrygującym celu - jak twierdził Louis, odbywały się tu spotkania abolicjonistów, weekendy wolnej miłości, a nawet czarna msza, żarliwa, lecz absolutnie niekompetentna, okraszona obecnością westalki i fallicznymi świecami. Właśnie tam mieliśmy założyć nasze muzeum. Ostatecznie zgodziłem się z Louisem, że tylko łupienie grobów może wyrwać nas ze szponów najbardziej dławiącego znużenia, jakiego zdarzało się nam doświadczać. Krajało mi się serce, gdy patrzyłem na jego udręczony sen, bladość zapadniętych policzków, delikatne cienie wokół oczu, jak gdyby były podbite. Poza tym pomysł okradania zmarłych zaczął mnie kusić. Czy w ostatecznym upadku nie odnajdziemy drogi do ostatecznego ocalenia? Naszą pierwszą, upiorną zdobyczą była głowa matki Louisa, przegniła jak dynia, którą pozostawiono na polu, na wpół strzaskana dwiema kulami z antycznego rewolweru z czasów wojny secesyjnej. Zabraliśmy ją z rodzinnej krypty w świetle księżyca w pełni. Gdy skradaliśmy się z powrotem do dworu, błędne ogniki migotały jak latarnie morskie na jakimś niedostępnym wybrzeżu. Wlokłem za sobą kilof i łopatę. Louis niósł swoje rozkładające się trofeum pod pachą. Kiedy zeszliśmy do muzeum, zapaliłem trzy świece, nasączone zapachami jesieni (o tej porze roku umarli rodzice Louisa), podczas gdy on umieścił głowę w alkowie, którą dla niej przygotowaliśmy. Zdawało mi się, że w jego zachowaniu dostrzegam pewną czułość. - Oby obdarzyła nas rodzinnym błogosławieństwem - mruknął, nieświadomie wycierając w klapę kurtki parę strzępków rozmiękłego ciała, które przylepiły mu się do palców. Wyposażanie pomieszczeń muzeum zapewniło nam wiele szczęśliwych chwil przy polerowaniu intarsjowanych kinkietów, usuwaniu kurzu, który pokrył aksamitną tapetę, paleniu kadzidełek na zmianę z kawałkami tkaniny, nasączonymi naszą własną krwią - wszystko po to, by nadać pomieszczeniom godny kostnicy aromat, rozpalający nas do gorączki. Na nasze wyprawy zapuszczaliśmy się do odległych miejsc, ale zawsze powracaliśmy do domu ze skrzyniami wypełnionymi rzeczami, których posiadanie nie było przeznaczone żadnemu spośród ludzi. Usłyszeliśmy, że w jednym z odległych miast zmarło dziewczę o fiołkowych oczach. Siedem dni później mieliśmy je w zdobionym, kryształowym słoju, zatopione w formalinie. Z dna starożytnych trumien wyskrobywaliśmy kostny pył i kryształy saletry. Kradliśmy ledwie tknięte rozkładem głowy i dłonie dzieci, świeżo złożonych do grobu, o delikatnych paluszkach i wargach jak płatki kwiatów. Mieliśmy w naszych zbiorach bibeloty i bezcenne klejnoty rodowe, modlitewniki stoczone przez robactwo i pokryte pleśnią całuny. Myślałem, że Louis nie mówi poważnie o uprawianiu miłości w kostnicy, ale nie wiedziałem wtedy, jak wiele rozkoszy potrafi dać, używając kości udowej zwilżonej olejkiem różanym. Tej nocy, o której mówię - wtedy, gdy wznieśliśmy toast na cześć grobów i ich skarbów - mieliśmy właśnie za sobą naszą najwspanialszą zdobycz. Na późniejsze godziny zaplanowaliśmy uczczenie jej szaleństwem w jednym z nocnych klubów miasta. Z naszej ostatniej podróży powróciliśmy bez tradycyjnego bagażu worków i skrzyń, tylko z jednym jedynym pudełeczkiem, pieczołowicie owiniętym i ukrytym w kieszeni na piersi Louisa. Skrywało ono przedmiot, którego istnienia mogliśmy się wcześniej tylko domyślać. Dzięki na wpół zrozumiałemu mamrotaniu starego ślepca, którego spoiliśmy tanimi trunkami w barze nowoorleańskiej Quartier Latin, udało się nam znaleźć trop wiodący do pewnego amuletu, fetysza, na murzyński cmentarz w południowej krainie rozlewisk. Fetysz ten miał rzekomo obdarzać niezwykłą urodą, przyciągać do łoża każdego, kogo kochamy, a ściągać na głowy wrogów ohydną, bolesną śmierć. Miał też (i to chyba kusiło Louisa najbardziej) sprawiać, by moc każdego, kto posłużyłby się nim mniej zręcznie od jego właściciela, powiększona dziesięciokrotnie, zwracała się przeciwko niemu samemu. Gdy przybyliśmy na cmentarz, unosiła się nad nim gęsta mgła, otulając nasze stopy, gromadząc się wokół nagrobków z kamienia i drewna, tu i ówdzie znienacka znikając, by odsłonić poskręcany korzeń czy kępę sczerniałej trawy i znów je zakryć. Przy świetle księżyca w ostatniej kwadrze szliśmy ścieżką, zarośniętą wybujałymi chwastami. Groby były przyozdobione zawiłymi mozaikami z tłuczonego szkła, monet, kapsli butelek i polakierowanych na srebrno lub złoto muszli ostryg. Niektóre otoczono szpalerami pustych butelek, wetkniętych szyjkami w ziemię. Dostrzegłem samotnego gipsowego świątka, którego twarz zmyły lata deszczu i wiatru. Kopniakami przewracałem wkopane do połowy w ziemię, pordzewiałe puszki po konserwach, w których niegdyś stały kwiaty. Teraz zawierały tylko zeschłe łodyżki i cuchnącą deszczówkę, albo zupełnie nic. W mroku unosił się tylko zapach dzikich lilii. W jednym narożniku cmentarza ziemia zdawała się czarniejsza niż gdzie indziej. Grób, którego szukaliśmy, był oznaczony tylko krzyżem ze zwęglonego, poskręcanego drewna. Mieliśmy już wprawę w gwałceniu spokoju zmarłych - wkrótce odsłoniliśmy trumnę. Deski wypaczyły się przez lata spędzone pod wilgotną, złowonną ziemią. Louis podważył szpadlem wieko i przy słabym, wodnistym świetle księżyca zapatrzyliśmy się na to, co odsłonił. Niemal nic nie wiedzieliśmy o tym, kto leżał w tej trumnie. Niektórzy powiadali, że spoczywa w niej straszliwie zniekształcona wiedźma - starucha. Według innych była to młoda dziewczyna, o twarzy cudownej i chłodnej jak blask księżyca na wodzie, a duszy okrutniejszej niż sam Los. Jeszcze inni twierdzili, że to wcale nie ciało kobiety, ale białego kapłana voodoo, który władał niegdyś tymi rozlewiskami. Jego rysy przenikało spokojne, nieziemskie piękno, jak mówiono, a władał on wieloma fetyszami, które rozdawał z najlepszym z błogosławieństw... albo najgorszą z klątw. Właśnie ta wersja spodobała się nam najbardziej - przemawiała do nas kapryśność czarnoksiężnika jak też jego uroda. To, co leżało w trumnie, nie miało już w sobie nic pięknego - przynajmniej nie było to piękno, które mógłby docenić zdrowy umysł. Nas zauroczyła skóra, przejrzysta niczym pergamin, obciągnięta na długich kościach, które wyglądały jak wyrzeźbione z kłów słoni. Delikatne, kruche dłonie złożone na zapadniętej piersi, aksamitnie czarne jaskinie oczu, pasma bezbarwnych włosów, które wciąż przywierały do śnieżnobiałej kopuły czaszki - dla nas to właśnie była poezja śmierci. Louis skierował światło latarki na wyschnięte ścięgna szyi. Tam, na sczerniałym ze starości srebrnym łańcuszku spoczywał przedmiot, którego szukaliśmy. Nie była to żadna prymitywna lalka z wosku czy kawałek korzenia. Louis i ja spojrzeliśmy sobie w oczy, ogarnięci zachwytem na widok piękna tej rzeczy. Potem, jakby we śnie, pochylił się i złapał amulet. Oto była przynależna nam nagroda, nasz łup z grobu maga. - I JAK WYGLĄDAM? - zapytał mnie Louis, gdy się ubierał. Nigdy nie musiałem się martwić o własną garderobę. Takiego wieczora jak dzisiejszy, kiedy przygotowywaliśmy się do wyjścia w miasto, mogłem założyć dokładnie to samo, co na noc rozkopywania mogił - czerń, bez żadnych ozdób; wtedy, na tle nocy, widać tylko dłonie i twarz. Na szczególnie uroczyste okazje, takie jak ta, lekko podmalowywałem oczy węglem. Brak koloru czynił mnie nieomal niewidzialnym. Gdy szedłem ze skulonymi ramionami i opuszczoną głową, nie dostrzegał mnie nikt poza Louisem. - Nie garb się tak, Howard - powiedział zirytowany Louis, gdy ominąłem lustro. - Obróć się i spójrz na mnie. Czyż nie wyglądam wspaniale w mej biżuterii czarnoksiężnika? Louis nawet ubierając się w czerń chciał, by go zauważono. Dziś wyglądał wspaniale w obcisłych spodniach z fioletowego jedwabiu w piórkowy deseń i srebrzystej marynarce, która zdawała się rozszczepiać każdy promień światła. Wydobył z pudełeczka nasz łup i zapiął łańcuszek na szyi. Gdy podszedłem, by przyjrzeć się amuletowi z bliska, poczułem zapach Louisa: gęsty, jakby mięsisty, niczym krew, która zbyt długo stała w zakorkowanej buteleczce. Na tle rzeźbionej wklęsłości jego gardła dziwaczny przedmiot na łańcuszku wydawał się na swój obcy sposób piękniejszy niż kiedykolwiek. Czyżbym zaniedbał opisania owego magicznego obiektu, fetysza voodoo wydobytego z rozkopanej mogiły? Nigdy go nie zapomnę. Wypolerowany odłamek kości (albo ząb, ale cóż za kieł mógłby być tak długi, tak szpiczasty i wyszlifowany, żeby nadal przypominać wyglądem LUDZKI ZĄB?) opasany miedzianą obrączką. Osadzony w metalu pojedynczy rubin jarzył się na tle grynszpanu jak kropla posoki. Wyryty w kości wyjątkowo precyzyjnie i podkreślony poprzez wtarcie jakiejś czarno-czerwonej substancji widniał zawiły veve - jeden z symboli, używanych przez wyznawców voodoo do przywoływania straszliwych bogów z ich panteonu. Kogokolwiek pochowano w tym samotnym grobie na rozlewiskach, nie był to byle amator bagiennej magii. Każdy krzyż i wir veve został perfekcyjnie odtworzony. Wydawało mi się, że amulet wciąż jeszcze roztacza słabą woń grobu - mroczny odór, jak dawno zgniłe ziemniaki. Każda mogiła ma swój własny zapach, podobnie jak każde ciało. - Jesteś pewien, że powinieneś go nosić? - zapytałem. - Jutro złożymy go w muzeum - odparł - pod wiecznie płonącą szkarłatną świecą. Dziś jego moc należy do mnie. KLUB ZNAJDOWAŁ SIĘ w dzielnicy, która wyglądem sugerowała, że wypatroszył ją od środka jęzor świętego płomienia. Mrok ulic przerywały tylko z rzadka zygzaki umieszczonych wysoko neonów, reklamy tanich hoteli i knajp otwartych całą noc. Ze szczelin i ścieżek pomiędzy budynkami śledziły nas ciemne oczy, znikające tylko wtedy, gdy Louis kierował swą dłoń ku wewnętrznej kieszeni marynarki. Nosił tam sztylecik, którym potrafił zadać nie tylko rozkosz. Prześlizgnęliśmy się przez drzwi na końcu zaułka i wąskimi schodami zeszliśmy do klubu. Klatkę schodową nachalnie oświetlała niebieska żarówka. W jej świetle twarz Louisa, ukryta za okularami, wyglądała na zapadniętą, trupią maskę. Gdy weszliśmy, zdzieliło nas sprzężenie z mikrofonów, a ponad nie wybijało się jeszcze wycie gitary. Wnętrze klubu było łaciatą rozmigotaną mozaiką światła i ciemności. Ściany i sufit pokrywało graffiti, przypominające ożywiony kłąb drutu kolczastego. Widziałem wijące się w stroboskopowym świetle znaki kapel, wyszczerzone trupie czaszki, krucyfiksy zdobione tłuczonym szkłem i wypisane na czarno bluźnierstwa. Louis przyniósł mi z baru drinka. Pociągnąłem mały łyk; wciąż jeszcze byłem pijany absyntem. Nie dało się rozmawiać, więc popatrzyłem po otaczającym nas towarzystwie. Byli cisi, zapatrzeni w scenę zapamiętale, niczym odurzeni (nie wątpię, że wielu z nich było na prochach - pamiętam, jak kiedyś odwiedziłem taki klub po dawce halucynogennych grzybów i zafascynowany patrzyłem, jak ze strun gitary na scenę spływają miękko wnętrzności). W większości byli młodsi ode mnie i Louisa, na swój dziwny sposób piękni w ciuchach ze sklepów z używaną odzieżą - skóry, siatkowe podkoszulki i pończochy, tania, teatralna biżuteria, blade lica, farbowane włosy. Może weźmiemy jednego z nich ze sobą do domu? Robiliśmy już tak wcześniej. Louis nazywał ich "rozkosznymi dziećmi rynsztoka". Kątem oka uchwyciłem szczególnie piękne oblicze, o wyrazistych kościach i trudnej do określenia płci. Gdy się obróciłem w jego stronę, znikło. Poszedłem do toalety. Przy jednym z pisuarów stało dwóch chłopców; żywo rozmawiali. Stanąłem przy umywalce, opłukując dłonie; obserwowałem ich w lustrze i próbowałem podsłuchać rozmowę. Cieniutkie pęknięcie szkła sprawiało, że odbicie wyższego z nich zdawało się mieć oczy pod dziwnym kątem. - Casper i Alyssa znaleźli ją dziś - powiedział - w jakimś starym magazynie nad rzeką. Podobno jej skóra zszarzała, kumasz? I jakby zwiotczała, jak gdyby coś wyssało z niej większość mięsa. - Ale jazda! - odezwał się ten drugi. Jego pomalowane na czarno wargi ledwie drgnęły. - Miała raptem piętnaście lat, wiesz? - Wyższy zapiął swoje wystrzępione spodnie. - Tak czy inaczej była głupią cipą. Odwrócili się od pisuaru i zaczęli mówić o zespole, jak się domyśliłem, Ritual Sacrifice, którego nazwę nagryzmolono w wielu miejscach na ścianach klubu. Wychodząc zerknęli w lustro i przez chwilę wzrok wyższego z nich spotkał się z moim. Nos godny posępnego wodza Indian, powieki podkreślone czernią i srebrem; spodobałby się Louisowi, pomyślałem. Jednak noc wciąż była młoda, przed nami jeszcze wiele drinków. Gdy zespół zrobił sobie przerwę, znów podeszliśmy do baru. Louis przecisnął się obok chudego, ciemnowłosego chłopca o obnażonym torsie; wokół szyi miał uwiązany strzęp koronki.Gdy się obrócił, poznałem, że to właśnie tę obupłciową, uderzającą twarz dostrzegłem wcześniej. Jego uroda była niemal drapieżna, ale ukryta pod warstewką spokojnej elegancji, niczym rozsądek kryjący szaleństwo. Skóra barwy kości słoniowej napinała się na kościach policzkowych ostrych jak brzytwy. Oczy były jak gorące jamy mroku. - Podoba mi się twój amulet - chłopiec odezwał się do Louisa. - Jest bardzo niezwykły. - Mam w domu drugi taki - usłyszał w odpowiedzi. - Naprawdę? Chciałbym je razem ujrzeć. - Chłopak zawiesił głos, pozwalając, żeby Louis zamówił dla nas po naparstku wódki, po czym dodał: - Myślałem, że jest tylko jeden taki. Louis wyprostował się jak naciągnięty sznur korali. Wiedziałem, że za okularami jego źrenice zwęziły się do drobnych punkcików - gdy się denerwuje, światło drażni go jeszcze bardziej niż zwykle. Jednak nawet drżeniem głosu nie zdradził swego zdenerwowania, gdy zapytał: - A cóż ty o tym wiesz? Chłopiec wzruszył ramionami, tak kościstymi, że jego ruch był zarazem bezczelny i obezwładniająco czarujący. - To voodoo - odparł. - Wiem, czym jest voodoo. A ty? Aluzja zabolała, ale Louis tylko leciutko odsłonił zęby - może się uśmiechnął? - Jestem przynajmniej zorientowany we wszelkich rodzajach magii - odpowiedział. Chłopiec podsunął się do Louisa tak, że ich biodra niemal się stykały, i uniósł amulet trzymając go między kciukiem i palcem wskazującym. Wydaje mi się, że dostrzegłem, jak długim paznokciem muska szyję Louisa, ale nie jestem pewien. - Mógłbym ci wyjaśnić znaczenie tego veve - powiedział - jeśli jesteś pewien, że chcesz je znać. - To symbol mocy. Całej mocy mego serca. - Louis mówił zimno, spokojnie, ale zauważyłem, że kącikiem języka szybko zwilżył wargi. Zaczynał mieć już dość tego chłopca, a jednocześnie pożądał go. - Nie - zaprzeczył chłopiec tak cicho, że omal umknęły mi jego słowa. W jego głosie prawie czuło się smutek. - Widzisz, ten krzyż w środku jest odwrócony, a okrążająca go linia symbolizuje węża. Taki przedmiot może uwięzić twoją duszę. Zamiast nagrody w postaci wiecznego życia... możesz być na nie skazany. - Skazany na życie wieczne? - Louis pozwolił sobie na zimny uśmieszek. - Co masz na myśli? - Koncert znów się zaczyna. Znajdź mnie po wszystkim i powiem ci. Możemy się napić... i opowiesz mi wszystko, co wiesz o voodoo. Chłopiec odrzucił głowę w tył i zaczął się śmiać. Dopiero wtedy zauważyłem, że brakuje mu kła w górnej szczęce. DALSZĄ CZĘŚĆ NOCY pamiętam tylko jako wir księżyca i neonu, kostek lodu, kłębiącego się błękitnego dymu i rozkosznego pijaństwa. Chłopiec pił wraz z nami jeden kieliszek absyntu po drugim, najwyraźniej napawając się jego goryczą. Żaden z naszych wcześniejszych gości nie lubił tego smaku. - Skąd go masz? - zapytał. - Przysłano go z Francji - odparł Louis po długiej chwili milczenia. Uśmiech chłopca, gdyby nie ta jedna luka, układałby się w wyraźny, ostry półksiężyc. - Jeszcze jeden? - zapytał Louis i uzupełnił zawartość naszych kieliszków. Gdy znów oprzytomniałem, byłem w objęciach chłopca. Nie rozumiałem słów, które szepcze. Być może była to jakaś inkantacja, jeśli można wyśpiewywać magię do muzyki rozkoszy. Para dłoni otuliła moją twarz, prowadząc moje wargi nad bladym pergaminem skóry młodzieńca. Może były to dłonie Louisa. Nie wiem - byłem świadom tylko chłopca, delikatnych poruszeń kości pod jego skórą, jego śliny o smaku piołunu. Nie pamiętam, kiedy wreszcie odwrócił się ode mnie i zaczął darzyć swą miłością Louisa. Żałuję, że tego nie widziałem, że nie ujrzałem, jak oczy mojego przyjaciela wypełnia żądza, jak rozkosz wstrząsa jego ciałem. Albowiem, jak się okazało, chłopiec ukochał go o wiele dokładniej, niż to uczynił ze mną. Gdy się obudziłem, basowy łoskot pulsu w czaszce przyćmił wszelkie inne doznania. Stopniowo jednak uświadomiłem sobie, że leżę w splątanej, jedwabnej pościeli, a na mą twarz padają palące promienie słońca. Jednak dopiero gdy całkiem oprzytomniałem, dostrzegłem, cóż takiego tuliłem do siebie przez całą noc jak kochanka. Przez moment wokół niezgrabnie tasowały się dwie rzeczywistości i omal nie zlały się ze sobą. Byłem w łożu Louisa, rozpoznałem dotyk pościeli, unoszący się z niej zapach jedwabiu i potu. Jednak to, co trzymałem w objęciach, musiało być jedną z tych mumii, które wywlekaliśmy z mogił i wybieraliśmy ich części do naszego muzeum. Już po chwili rozpoznałem wszakże w tej ruinie znajome rysy: ostry podbródek, szlachetnie sklepione czoło. Coś wysuszyło Louisa, pozbawiając go każdej kropli wilgoci - i żywotności. Jego skóra trzeszczała i łuszczyła się pod moimi palcami. Suche, bezbarwne włosy przywierały do moich warg. Amulet, który miał na szyi także tej nocy w łóżku, znikł. Po chłopcu nie pozostał nawet ślad - przynajmniej tak myślałem, póki u stóp łoża nie dostrzegłem niemal przejrzystego obiektu. Przypominał kłąb pajęczyn albo wilgotny, niematerialny woal. Podniosłem go i strzepnąłem, ale nie dostrzegałem jego rysów, póki nie spojrzałem pod światło. To coś miało kształt zbliżony do ludzkiego ciała, członki niknące w niemal niewidzialnych strzępach. Gdy trzymana przeze mnie rzecz wydymała się w powiewach, zauważyłem na niej część twarzy - ostrą krzywiznę, pozostawioną przez kość policzkową, dziurę tam, gdzie było oko - niczym odcisk twarzy na płachcie gazy. Zniosłem kruche szczątki Louisa na dół, do muzeum. Układając go obok niszy, przeznaczonej dla jego matki, włożyłem mu między złożone dłonie płonące kadzidełko i wsparłem jego wysuszoną jak bibuła czaszkę na poduszce z czarnego jedwabiu. Tego by sobie życzył. Chłopiec nie wrócił po mnie, choć co noc zostawiam otwarte okno. Wracałem też do tamtego klubu, gdzie popijałem wódkę i obserwowałem gości. Widziałem wiele pięknych twarzy, wiele potwornie zniszczonych, ale jednej brakowało. Myślę, że wiem, gdzie go znaleźć. Może wciąż jeszcze mnie pożąda - muszę się tego dowiedzieć. Znów wybiorę się na to opuszczone cmentarzysko na rozlewiskach. Jeszcze raz - tym razem sam - odnajdę nieoznakowaną mogiłę i wbiję w nią szpadel. Gdy otworzę trumnę (wiem o tym, jestem tego pewien!) znajdę nie spleśniałe truchło, które widzieliśmy z Louisem, ale chłodne piękno odnowionej młodości. Tej, którą wysączył z Louisa. Twarz istoty okaże się śmiertelną maską spokoju. Amulet (wiem o tym, jestem tego pewien!) znów będzie wisiał na jego szyi. Śmierć to ostateczny, bolesny wstrząs albo nicość, którą płacimy za wszystko. Czyż może ona nie być najsłodszym z doznań, jedynym zbawieniem, jakie jest nam dane... jedyną chwilą, gdy tak naprawdę znamy siebie samych? Mroczne jeziora jego oczu otworzą się dla mnie, spokojne, tak głębokie, że można w nich utonąć. Wyciągnie do mnie ręce, zapraszając, bym spoczął wraz z nim na miękkim leżu wśród robactwa. Przy pierwszym pocałunku jego usta będą smakować piołunem. Potem będę już tylko czuł swój własny smak - mojej krwi, mojego życia, które wyciekają z ciała do ciała. Poczuję to samo co Louis - kurczenie się tkanek, wysychanie wszystkich soków żywotnych. Marność nad marnościami. Liczą się tylko skarby i przyjemności grobu - jego dłonie, wargi, język. Przełożył Tomasz Gałązka POPPY Z. BRITE Urodziła się w 1967 r. w Nowym Orleanie. Najwybitniejsza przedstawicielka dwudziestowiecznej postpunkowej literatury i stylu życia w USA. Jest kultową autorką trzech wysoko cenionych przez krytykę i czytelników powieści: "Lost Souls" (1992, nowoczesne wampiry w pogoni za seksem, narkotykami i alkoholem plus neogotycka fascynacja glam metalem i death rockiem), "Drawing Blood" (1993, duchy i "paranoiczna intymność szaleństwa i halucynacji") i niefantastycznej "Exquisite Corpse" (1996, seryjni mordercy a la wydany w Polsce Dennis Cooper) oraz najlepszej powieści w cyklu bardzo swobodnych nowelizacji podstawowych elementów filmów i komiksów "Kruk": "The Crow: The Lazarus Heart" (1998). Wydała ponadto dwa zbiory opowiadań: "Swamp Foetus" (1993, inny tytuł: "Wormwood"), "Are You Loathsome Tonight?" (1998, inny tytuł: "Self-Made Man"), dwie antologie o wampirach: "Love in Vein: Twenty Original Tales of Vampire Erotica" (1994) i "Love in Vein II" (1996), obie razem z Martinem H. Greenbergiem, oraz kontrowersyjną biografię "Courtney Love: The Real Story" (1997). Opowiadanie "Jego usta będą smakować piołunem" pochodzi z antologii "Borderlands" (1990, red. Thomas F. Monteleone) i weszło w skład pierwszego zbioru Brite. (MSN) 1