ELIZABETH H. BOYER jeden wielki Kłopot - TY NAJMARNIEJSZA IMITACJO UCZNIA, jaką zdarzyło mi się spotkać! - ryknął meistari. Mrugał rozpaczliwie, starając się zobaczyć cokolwiek poprzez unoszącą się wokół niego chmurę płatków sadzy. - Imbecyl! Omal nas wszystkich nie spopieliłeś! Przysięgam, że nie będę znosił dalszych osiemdziesięciu dziewięciu lat twojej obecności w tej szkole! Sprzedam twój kontrakt pierwszemu wędrownemu handlarzowi, jakiego zobaczę, i pozbędę się ciebie, Agnarze Henstromssonie! Agnarr kichnął i zaczął porządkować osmalone tygle. Rozsypywał przy tym jeszcze więcej ich zawartości. Piecyk wciąż dymił smrodliwie, a złowrogie pomarańczowe płomyczki usiłowały jeszcze choć raz liznąć płaszcz meistariego. - Nie mam pojęcia, co mogło pójść źle - rzekł zafrasowany młodzieniec. - Może któreś słowo wypowiedziałem w niewłaściwej kolejności. Albo może te trollowe kości były jeszcze trochę wilgotne... - To nie żadna drobna pomyłka! - parsknął czarodziej, a pozostali uczniowie zachichotali z wyższością i wymienili porozumiewawcze mrugnięcia, kuksańce i rozradowane miny. - To jest absolutna niekompetencja! Całkowity brak magicznych uzdolnień! Mam dosyć wysadzania mnie w powietrze i regularnego podpalania! Nigdy z ciebie nie zrobię specjalisty od magii ognia, Agnarze! Przeklinam dzień, w którym moje spojrzenie padło na ciebie na targu pracy. Przywódca twojego klanu musiał nie posiadać się z radości, że udało mu się ciebie pozbyć i na dokładkę otrzymać tak niesłychaną cenę! Nigdy bym się nie spodziewał, że zostanę oszukany przez klan Galdur! Agnarr wyprostował się z oburzeniem na taką obrazę klanu znanego z tego, że pochodziła z niego większość, i to najlepszych, czarodziejów królestwa Alfar. - Nie zostaliście oszukany, meistari - rzekł z godnością i zsunął z głowy strzępy osmalonego kaptura. - Urodziłem się z talentami czarodzieja i zamierzam nim zostać. Pozwólcie mi, meistari, jeszcze raz dokonać tego eksperymentu. Do trzech razy sztuka, teraz z pewnością mi się uda. - Na szczątki mojej brody, nie! - ryknął Bjarnadr. Z gniewu oczy wyszły mu na wierzch. - Miałeś już swoją szansę, a nawet dwie, i nie dostaniesz ich więcej! Jesteś do niczego! Wynoś się stąd! Nie chcę cię więcej widzieć! Umywam ręce od twojej, wstyd powiedzieć, kariery! Agnarr szybko zmierzył wzrokiem odległość do drzwi i wyniośle spojrzał na Bjarnadra. - Bardzo dobrze. Myślę jednak, meistari, że o wiele za wcześnie dajecie za wygraną. Któregoś dnia pożałujecie, bo wtedy będę lepszym czarodziejem od was. Zamierzam zostać członkiem Gildii Czarodziejów Ognia i walczyć z Dokkalfarem, a nie wykładać nudne, bezużyteczne bzdury bandzie tępych, zarozumiałych uczniów! Prawie udało mu się dopaść drzwi zanim syczący płomienny pocisk dosięgnął go i podpalił mu portki. Bjarnadr ryczał coś za nim, ale on był już w połowie drogi do poidła dla koni, gdzie zamierzał ugasić płonącą odzież. Nie usłyszał więc wszystkiego. Przypuszczał tylko, że była mowa jeszcze o o tym, że jego obecność nie jest już dłużej pożądana u Bjarnadra oraz jakie to fatalne skutki dla niefortunnego ucznia mógłby przynieść jego powrót do szkoły. Młodzieniec westchnął i wygrzebał się z poidła. Znów został wyrzucony, a poza tym będzie musiał pozszywać dziury wypalone w portkach. Wyrzucanie Agnarra osiągnęło rangę stałego rytuału, który niesłychanie radował pozostałych uczniów, szczególnie tych młodszych. Ale to tylko rozpuszczeni smarkacze, wyposażeni w dary i talenty, na które nie zasłużyli. Natomiast on, Agnarr, musi desperacko walczyć, by opanować najprostsze ogniowe zaklęcie. Co gorsza, dokładniejsze oględziny wykazały, że jego portki nie zniosą już następnych ataków Bjarnadra. Nie było już co zszywać, tak że jedyną możliwością pozostawała wizyta na łące, gdzie suszyło się pranie, i kradzież innej pary, należącej do któregoś z uczniów. Jaśniejsza strona sytuacji objawiła się Agnarrowi, gdy już naciągał kradzione portki. Oto uzyskał pełną swobodę w samym środku dnia, mógł cieszyć się słońcem, podczas gdy pozostałych siedmiu uczniów siedziało z nosami w nudnych zaklęciach i śmierdzących eksperymentach. Czekały go wspaniałe wakacje do czasu, gdy ognisty temperament Bjarnadra nieco ostygnie. Zwykle trwało to zaledwie dzień lub dwa, dopóki meistari nie odzyskiwał choć trochę opanowania i nie osiągał odpowiedniego nastroju, by spróbować jeszcze raz. Ostatecznie Agnarr pochodził z klanu Galdur, klanu czarodziejów. Gdzieś wewnątrz tego niepozornego i nieudolnego osobnika krył się wspaniały talent, który należało odkryć i wyszkolić. Tymczasem Agnarr zamierzał zniknąć i nie ujawniać się do czasu, gdy będzie mógł dopaść któregoś z uczniów i wypytać go o stan ducha Bjarnadra. Trochę niepokoił fakt, że po każdym wyrzuceniu go wymieniony duch potrzebował więcej czasu na odzyskanie równowagi. Zapowiedział sobie surowo, że następnym razem będzie musiał starać się wykonywać dokładniej to, co nakazuje meistari, nawet jeśli te czynności wydadzą mu się bardzo śmieszne i zupełnie elementarne. Żadnych uproszczonych rozwiązań! Za każdym razem jego klęska rodziła się z takich właśnie uproszczeń. Zaczynał pracować nad zaklęciem: wymawiał właściwe słowa, wykonywał odpowiednie gesty, posługiwał się niezbędnymi magicznymi przyborami, aż nagle w jego głowie pojawiał się jakiś niezwykle błyskotliwy pomysł. Czasem było to genialne uproszczenie, kiedy indziej prześmieszny żart, który można było wykonać stosując leciutkie zniekształcenie formuły zaklęcia. Biorąc pod uwagę dziedzictwo klanu Galdur i ogromny uśpiony talent, nie miał wyboru: musiał poddać się natchnieniu. Raz czy drugi rzeczywiście dochrapał się spektakularnego sukcesu. Wyczarowywał cudowne istoty pochodzące z żywiołów wiatru, ognia, ziemi i wody. Albo rzucał błyskotliwe i dowcipne zaklęcie przemiany na któregoś ze współuczniów i wszyscy tarzali się ze śmiechu. Niestety, niepowodzenia zdarzały się o wiele za często i jak to niepowodzenia, były absolutnie oszałamiająco straszliwe, przez co zaćmiewały wszelkie sukcesy, jakie zdarzyły się w życiu Agnarra. Bjarnadr za ich przyczyną zwątpił w przyszłość pechowego ucznia jako czarodzieja. W tych ciężkich chwilach Agnarr opuszczał zrujnowaną, omszałą twierdzę Bjarnadra, gdzie mieściła się szkoła magii. Przemieszkiwał w gospodzie Finna, jakieś osiem kilometrów po drugiej stronie Geltafell. Stary Finn zawsze chętnie przyjmował jeszcze jedną parę rąk do roboty i zapędzał go do ścinania sierpem trawy na siano, wykopywania ziemniaków, naprawiania ciągle rozsypujących się kamiennych murków lub innych niezliczonych prac, niezbędnych przy hodowli owiec, stworzeń kłopotliwych i głupich. Co prawda, dziś młody Finn uniósł jedną czarną brew i mruknął: - Znowu cię wyrzucili? To już piąty raz, nie? - Nie liczyłem - odmruknął Agnarr. Udawał, że bardzo mu pilno do oczyszczania owiec z kleszczy. - Lepiej się pohamuj, chłopcze, bo przez resztę życia będziesz wyskubywał kleszcze z owczych brzuchów - upomniał go młody Finn z błyskiem w oku. - A to byłaby wielka szkoda, prawda? Agnarr zaczął się zastanawiać się, czy nie powinien znaleźć sobie jakiegoś innego schronienia, gdzie mógłby przeczekać zły humor Bjarnadra. Pod wieczór, podczas długich godzin zmroku, jak to na północy, gdy trolle ryczały i chrząkały na kamienistych zboczach Geltafell, na podwórze gospody wtoczył się wóz ciągnięty przez ogromnego, czarnego i włochatego wołu o krętych i groźnie wyglądających rogach. Agnarr wyszedł niechętnie, by zaprowadzić bestię do stajni, podczas gdy obaj Finnowie niezbyt ufnie witali podróżnika. Był wysoki, chudy, owinięty obszernym płaszczem z nasuniętym nisko kapturem, lecz pomimo tej tajemniczości Agnarr wyczuł emanującą od nowo przybyłego magiczną siłę. Być może wzajemnie. Tamten spojrzał na niego bystro i rzekł: - Uważaj z tym wołem, bo może cię porządnie ubóść. Kopie też zresztą jak istny żywiołak. Przybysz obficie skorzystał z jadła i napojów podanych przez żonę Finna, ogrzał się trochę przy ogniu, po czym oświadczył, że woli spać w swoim wozie, wygodnym i chroniącym przed kaprysami pogody. Agnarr poczuł potężną ochotę, by towarzyszyć mu pod pretekstem sprawdzenia, czy stajnia jest porządnie zamknięta na noc. Obcy, gdy już oddalił się od domu, przystanął i czekał, aż chłopak się zbliży. - Cóż? Czego sobie życzysz? - zapytał. - Strasznie ci się pali do czegoś, prawda? Chciałbyś pierścienia nekromanty, żeby go włożyć pod język trupa, by ci przepowiedział przyszłość? Pałeczek runicznych z wyrytym na nich niemal każdym zaklęciem, jakie sobie potrafisz wyobrazić: do wzywania burzy, trolli, olbrzymów lub do znajdowania skarbów? Tajemnych imion żywiołów i wszystkich stworzeń świata, płaszczy niewidzialności, mieczy potęgi, pasów siły, butów, które zaniosą cię wszędzie jednym krokiem - wszystko to czeka na ciebie w moim wozie. A magiczne napoje, ekstrakty, wywary, likwory... Podczas tego wyliczania Agnarr cały czas kręcił przecząco głową, aż w końcu przybysz urwał w pół zdania i zapytał: - O co chodzi? Nie masz pieniędzy? No cóż, to dobranoc! - Nie, nie, to nie to - zaprotestował szybko Agnarr. - Po prostu nie mam jeszcze wystarczającej wiedzy, żeby posługiwać się tymi przedmiotami. Jestem tylko uczniem. Niezupełnie ulubionym uczniem meistari Bjarnadra. - Aha, nie jesteś dobry w tym, co robisz, tak? I myślisz, że mam w wozie coś, co mogłoby ci pomóc? - Obcy potarł podbródek, a jego oczy lśniły w mroku. - Może i mam. Chodź ze mną, a zobaczymy, czy uda nam się dojść do porozumienia. Wnętrze wozu przypominało Agnarrowi zakazany dla uczniów magazyn Bjarnadra, dokąd zaledwie parę razy udało mu się zapuścić zafascynowane spojrzenie. Ścianki wozu pokrywały półki obstawione kuszącymi puzderkami, które były zapieczętowane kawałkami barwionego wosku i sznurkiem. Stały tam również dokładnie zakorkowane buteleczki z ciemnego szkła, słoje z runicznymi etykietami, haftowane woreczki i sakiewki, pęczki ziół, suszone jaszczurki, węże, nietoperze, a także klatki z żywymi stworzeniami, które spoglądały przez kraty błyszczącymi, pełnymi podejrzliwości oczami. Zwyczajnie wyglądał tylko wielki rudobiały kot, przelewający się przez brzegi koszyka. Spał zwinięty w kłębek. Jedna biała łapa zakrywała mordkę. Same zapachy bijące z wnętrza wozu sprawiły, że Agnarr poczuł zawrót głowy. Wciągnął z uniesieniem znajome wonie. Jego duszę rozpalał zachwyt. Wiedział, że oto znalazł się w świecie, do którego przynależy. - Powinno to być coś małego i nierzucającego się w oczy - dumał na głos handlarz. Przebiegał spojrzeniem swoje towary. - Myślę, że potrzebujesz chowańca. - Dla podkreślenia tego słowa uniósł jeden nieprzyjemnie wyglądający, suchy palec. - Oczywiście! Dokładnie tak! Chowaniec znałby wszystkie zaklęcia i mógłby pomagać mi w ich rzucaniu, a meistari nigdy by nie zauważył różnicy! Najlepszy byłby szczur. Mógłbym trzymać go w kieszeni. Agnarr zajrzał do klatki, gdzie duży czarny szczur wyszczerzył na niego zęby i nagłym ruchem spróbował ugryźć go w palec. - Nie, stary Rotta nie jest odpowiedni dla ciebie. Zbyt jesteś niedoświadczony. Chowaniec może cię opanować, jeżeli nie będziesz uważał, a wtedy ty zostaniesz jego sługą. Zobaczmy... a może ten mały świerszcz? Sądzę, że potrafiłbyś nad nim zapanować. Świerszcz chowańcem? Mysz, zięba ani jaszczurka też Agnarrowi nie pasowały do tej roli. Choć przy tej ostatniej zawahał się. - Nie masz czegoś większego? - zapytał. - Zresztą te wszystkie stworzenia są aż za... milutkie. - Nie będziesz umiał zapanować nad czymś większym - rzekł handlarz. - Jesteś w magii zupełnym nowicjuszem i możesz dostać się we władzę znacznie gorszego pana niż stary Bjarnadr. Agnarr słuchając patrzył właśnie na kota. Jedno zielone oko otworzyło się nagle i wpatrzyło w niego z rosnącym zainteresowaniem. Kot rozwinął się z kłębka, wstał i ziewnął rozdzierająco, obnażając pożółkłe kły w straszliwym grymasie. Potem siadł z rozmachem i sennie przyglądał się chłopakowi zmrużonymi oczami. Wreszcie nastroszył do przodu wąsy. Zaczął hurgotliwie mruczeć i wielkimi białymi łapami ugniatać dno kosza. Agnarr sięgnął, podrapał pieszczotliwie szeroki, poznaczony bojowymi bliznami łeb kocura, a wtedy mruczenie stało się dwa razy głośniejsze. - O nie! Nawet nie myśl o starym Skuggim - rzekł handlarz, zanim młodzieniec zdążył się odezwać. - Jest zbyt silny jak na twoje możliwości. Powiedziałbym prawie, że zbyt silny jak na czyjekolwiek możliwości. Mnie toleruje tylko dlatego, że karmię go dobrze i pozwalam mu robić dokładnie to, na co ma ochotę. - Skuggi? Nie pasuje mu to imię. Żaden z niego cień - orzekł Agnarr. - Jest wielkości dwóch kocurów w jednej skórze. - Nie obrażaj go. Słyszy i rozumie każde słowo, jakie wypowiadasz, a urazę zachowuje po wieczne czasy. Zapomnij o nim. Potrafi być przykry i wredny, prawda, Skuggi? Kocur uśmiechnął się i otarł bokobrodami o ramię Agnarra. Nadal mruczał, co brzmiało jak grzmot niosący się po górach. Gdy młody czarodziej odwrócił się z żalem, Skuggi zeskoczył z półki z głośnym tupnięciem i poszedł za nim, co krok ocierając się o jego kostki. Kiedy Agnarr usiadł, kot wskoczył mu na kolana i rozłożył się jak u siebie, wbijając lekko pazury, gdy tylko chłopak poruszył się. Rozleniwione spojrzenie zielonych oczu tchnęło łagodnością. - Myślę, że mnie polubił - rzekł Agnarr. - Dlaczego nie mogę go mieć? Nic mi nie zrobi, jestem tego pewien. - Odmawiam przyjęcia odpowiedzialności za to, co mogłoby się stać. Straciłbym zaufanie wszystkich czarodziejów, z którymi handluję. Po prostu nie mogę ci pozwolić go wziąć. Sięgnął, by zabrać Skuggiego z kolan Agnarra, ale kocur cofnął uszy i wydał przeciągły, ostrzegawczy pomruk, a potem zasyczał groźnie. Zdawało się, że zrobił się znacznie cięższy. Postanowił nie dać się podnieść. Agnarr przygładził na pół zjeżone futro, a kot znowu zaczął dźwięcznie mruczeć, choć czujnie obserwował handlarza. - Zamierzam go wziąć. Ile za niego chcesz? Handlarz westchnął rozpaczliwie i przycisnął palce do skroni. - Nie mogę przyjąć pieniędzy za Skuggiego bez poważnych konsekwencji. Czy to ci coś mówi o jego wartości? Weź go, jeżeli się odważysz, ale pewnego dnia, o ile dożyjesz, być może zażądam przysługi w zamian. Teraz zaś poproszę cię tylko o pewną rękojmię zobowiązania. Kosmyk twoich włosów dla przypieczętowania naszej transakcji. To dało się zrobić szybko i łatwo. Agnarr ledwie hamował niecierpliwość, chcąc zaraz wrócić do Bjarnadrshol i pochwalić się nabytkiem. Zaraz z samego rana, raz przynajmniej zdążywszy ze wszystkimi zajęciami przed śniadaniem, wmaszerował do komnaty o poczerniałych od sadzy ścianach, która służyła jako jadalnia, sala wykładowa i sypialnia dla uczniów. Skuggi kroczył za nim powiewając ogonem i z aprobatą węsząc zapachy jedzenia. Pozostali uczniowie porzucili zwykłą błahą paplaninę i gapili się, gdy Agnarr zajmował swoje miejsce. Skuggi usiadł z oczekującą miną na stole, obok niego. Nikt nie powiedział ani słowa, gdy Agnarr zawłaszczał kiełbaski i owsiankę Hrify dla kocura. - Ho, Agnarze - odezwał się ostrożnie Hrifa. Jako uczeń o statusie zaledwie o jeden stopień wyższym niż Agnarr zawsze uważał go za zagrożenie dla swojej pozycji. - Co wyprawiasz z tym kotem? - Jemy śniadanie, głupku - odparł chłopak. - Sam w sobie fakt to niezwykły, a więc podejrzany - rzekł Hrifa. - Czy mamy do czynienia z twoją kolejną, paskudnie nieudaną próbą rzucenia jakiegoś zaklęcia, czy może chodzi o jeszcze jeden absurdalny dowcip? Agnarr westchnął niecierpliwie. - Nie twój interes, ale chyba nie zrobi różnicy, jeśli powiem wam, nędznym robakom. To chowaniec. Oczy obecnych zaokrągliły się ze zdumienia, noże znieruchomiały z nadzianymi na nie kiełbaskami. Hrifa zazdrośnie zmarszczył czoło i zapytał: - Skąd go masz? Nie wydaje mi się, żeby to było w porządku. Meistari nigdy się nie zgodzi. Nowicjuszom nie pozwala się na posiadanie chowańców. A jak niby za niego zapłaciłeś? Słyszałem, że są upiornie drogie. Praktycznie trzeba by oddać duszę w zastaw jakiemuś czarnoksiężnikowi albo żywiołakowi. Tyle że nie wyobrażam sobie, komu mogłaby przydać się twoja dusza. - Wydajesz się zapominać - odparł Agnarr tonem pełnym znudzenia - że urodziłem się w klanie Galdur. To najlepsze pochodzenie. - Galdur nie jest prawdziwym klanem - parsknął Hrifa. - To tylko ród. Nie jest niczym tak nadzwyczajnym, jak chciałbyś wierzyć. Mają tam tyle samo pastuchów i farbiarzy, co w każdym innym podklanie. - Być może, ale mają za to zdecydowanie o wiele więcej czarodziejów - odpalił Agnarr. -Tych najlepszych. Mam nadzieję, wręcz spodziewam się zostać jednym z nich pewnego dnia. Hrifa łypnął na niego gniewnie. - Oddaj mi śniadanie. Żaden z niego chowaniec. Znając ciebie należy przypuszczać, że to kolejny dowcip. - Weź je sobie, jeśli się odważysz - zachęcił go Agnarr. Hrifa wyciągnął rękę, ale Skuggi oparł szponiastą łapę na brzegu talerza. Zaburczał z cicha, obserwując Hrifę kątem oka. Ten cofnął rękę dość gwałtownie, a pozostali uczniowie zaśmiali się drwiąco. Popadłszy w szczodrobliwy nastrój, Agnarr oddał Hrifie część własnego śniadania, zresztą raczej niewielką. Gdy jedzenie zniknęło już w żołądkach, do sali wpadł Bjarnadr. Od progu już wydawał rozporządzenia, udzielał zarówno nagan, jak również pochwał, które brzmiały dość niepokojąco. Niejedna chłopięca głowa zarobiła przy tym kuksańca. Zatrzymał się raptownie, gdy jego spojrzenie padło na Agnarra i Skuggiego. - Co to jest? - Kot, meistari - odparł Agnarr z szacunkiem. Bjarnadr założył ręce za plecami. - Kot, powiadasz? Dziękuję za informację, Agnarze. Uczniowie parsknęli stłumionym chichotem. Skuggi był zajęty myciem swych nieskazitelnie białych łap i nie zniżył się do bodaj zerknięcia na Bjarnadra. - Jest chowańcem - rzekł Agnarr tak niedbale, jak tylko potrafił. - Rzeczywiście! A skądżeś go wziął? - Z gospody Finna. Od wędrownego handlarza magią. - Rozumiem. A czym to mu zapłaciłeś? Nie zauważyłem, żebyś był aż tak zamożny. Uczniowie wymienili spojrzenia i zaczęli trącać jeden drugiego w bok. Agnarr zignorował ich. - Ugodziliśmy się, że zapłacę mu później, jeśli dam mu niewielką rękojmię. Chciał tylko kosmyka moich włosów. Bjarnadr odetchnął głęboko i wzniósł oczy w stronę sufitu. Okazując niezwykłe opanowanie, przemówił łagodnie: - Nie przyszło ci do głowy, że oddawszy cząstkę swojej istoty temu obcemu, pozwoliłeś mu uzyskać kontrolę nad sobą w stopniu zależnym od jego umiejętności? Być może pewnego dnia sprzeda ten kosmyk któremuś z twoich licznych wrogów. Jak już będziesz prawdziwym czarodziejem. Wówczas wrogowie będą w stanie wyrządzić ci ogromną krzywdę. - Wyglądał na uczciwego - odparł Agnarr. - I raczej naiwnego, skoro powierzył byle uczniowi tak cennego chowańca - ciągnął Bjarnadr. - A powiedział ci jego imię? Jak ono brzmi: Butek, Łapek, czy Paskacz? - Nie mogę wam zdradzić jego imienia, meistari - rzekł chłopak. - Tylko ja mogę je znać. - To chowaniec zdradza ci swoje prawdziwe imię, nie zaś dowiadujesz się go od wędrownego handlarza. Agnarze, ten szarlatan sprzedał ci zwyczajnego kocura, a w zamian dostał coś, co może zadecydować o całej twojej przyszłości jako czarodzieja. Zrobił z ciebie kompletnego głupca, on i ta śmieszna, tłusta, łakoma, kosmata bestia. Zakończył grzmiącym kichnięciem i otarł zaczerwienione oczy, a uczniowie pohukiwali z radości. Hrifa szczerzył zęby w złośliwej uciesze, niewątpliwie przemyśliwując, gdzie by tu dopaść Agnarra i jak zemścić się na nim. Agnarr zerknął z ukosa na Skuggiego, który wciąż się szorował. - On cię słyszy i doskonale rozumie - rzekł. - Lepiej go nie obrażaj. Bjarnadr znów kichnął. - To tylko futrzaste utrapienie. Jest tłusty i głupi. Skuggi rozpoczął mycie tylnej nogi, najwyraźniej nie zwracając uwagi na otoczenie. Uczniowie dorzucali więcej epitetów od siebie. Żadnego efektu. Kocur ignorował wszystkich z doskonałą obojętnością. Do duszy Agnarra zakradła się drobna wątpliwość. - No popatrz tylko, nic nie zrozumiał - oznajmił Bjarnadr tryumfalnie. - Zostałeś okpiony. Teraz szczerze zalecam ci pozbycie się go. Na domiar wszystkiego obecność kota pobudza mnie do kichania. Nastąpiły dwa kolejne gwałtowne kichnięcia. - Przypuśćmy, że jednak jest chowańcem. Jak należałoby się zabrać do odkrycia jego imienia? - upierał się Agnarr. - Imiona wszystkich rzeczy i stworzeń znajdują się gdzieś na nich samych - odparł Bjarnadr. Dygotał od tłumionego kichania. - Możesz odkryć jego prawdziwe imię, jeżeli będziesz go pilnie obserwował. I jeśli rzeczywiście jakieś ma. Ale teraz wracajmy do naszych doświadczeń. - Kichnął i oddalił się, wycierając nos i patrząc groźnie na Skuggiego. - Dzisiaj będziemy przyzywać pomniejszego ogniołaka, jak również utrzymywać nad nim władzę, stojąc bezpiecznie każdy w swoim runicznym kręgu. Mam nadzieję, że wszyscy wystarczająco zapoznaliście się z odpowiednią procedurą. Przy kolejnym kichnięciu kaptur omal nie spadł mu z głowy. Agnarr łypnął podejrzliwie na Skuggiego. Wydawało mu się, że przy każdym kichnięciu kocur pomrukuje cichutko. Z całą pewnością wyglądał, jakby przypadłość Bjarnadra niesłychanie go bawiła. Otarł się podbródkiem o dłoń Agnarra i zaczął mruczeć. Po śniadaniu i myciu zwinął się w kłębek na stole, na płaszczu chłopaka, wśród magicznych akcesoriów i zasnął, wyczerpany ogromem odpowiedzialności. OKAZAŁO SIĘ, że pechowy dzień może stać się jeszcze gorszy. Agnarr nakreślił na podłodze wokół siebie runiczny krąg, wyrecytował odpowiednie słowa, ale ogniołak i tak go dopadł, wytarmosił i podpalił mu ubranie. Bjarnadr przepędził stwora, reszta uczniów uśmiała się do rozpuku, a Skuggi obserwował zajście z bezpiecznego miejsca na belce pod sufitem. Wśród harmideru Agnarr usłyszał nieznany głos, który wychrypiał jakieś słowa. Nagle ognisty żywiołak powrócił. Wielka, rycząca kula płomieni zaskoczyła wszystkich, nie wyłączając Bjarnadra. Uczniowie umykali przerażeni. Mistrz stał, ciskał piorunami i wykrzykiwał zaklęcia. Do chwili, kiedy ogniołak został przepędzony, cała sala poczerniała od ognia. Lekcje zostały odwołane aż do końca dnia, żeby można było posprzątać, a Bjarnadr był w fatalnym humorze. Parskał dymem i krążył po zamku, rozglądając się za Agnarrem. - Czy to twoje pojęcie o dowcipie? - ryczał. - Ogniołak to nie igraszka! Ktoś mógł zostać ciężko poparzony! Agnarze, wiem, że to twoja wina! Młodzieniec rozsądnie zabrał Skuggiego i ukrył się na szczycie opuszczonej wieży. Stara forteca była dostatecznie wielka, by mógł obrać sobie tam kilka tajnych kryjówek. Zaszywał się w fortecy, by umknąć przed gniewem Bjarnadra lub głupawymi zaczepkami innych uczniów. Rzucił się ze stęknięciem na prowizoryczne posłanie z zatęchłego siana. Skuggi natychmiast urządził sobie materac z jego brzucha. Obrócił się kilka razy w kółko, po czym usadowił się i mruczał, wysuwając miarowo pazury. - Czemu nie mówisz do mnie? - Chłopak potarmosił uszy kocura, żeby go rozbudzić. - Gdybyś mi pomógł, nie wyczarowałbym tego żywiołaka. Zresztą był on jednym z moich lepszych osiągnięć. Szkoda, że nie spodziewałem się go. No już, Skuggi, czy jakie tam jest twoje prawdziwe imię; potrzebuję pomocy, bo inaczej zostanę stąd wykopany na dobre. Kocur liznął pocieszająco rękę Agnarra, po czym wstał, by udreptać sobie jeszcze wygodniejsze miejsce na jego brzuchu. Zwinął się w ciasny kłębek i zasnął. Zdecydowanie odmawiał odpowiedzi na pytania młodego czarodzieja, pomrukiwał tylko sennie. Ciepły strumień słonecznego światła sprawił, że i Agnarr poczuł się zbyt leniwie, by kłopotać się czymkolwiek. On też zasnął, a Skuggi spoczywał na nim jak duży kamień. Gdy chłopak obudził się zgłodniały około południa, kocur leżał przy nim wyciągnięty w słońcu na całą długość. Spał na grzbiecie, ukazując biały brzuch poznaczony rudymi plamkami. Układały się one w fascynujący wzór cętek i prążków. Agnarr przesunął dłonią po futrzastym brzuchu, a Skuggi przeciągnął się rozkosznie, aż plamki wydały się jeszcze bardziej podobne do runicznego napisu. Uczeń przypomniał sobie nagle, co meistari mówił o imionach, które można odnaleźć na takim stworzeniu, więc spróbował rozciągnąć jeszcze trochę kota, by przyjrzeć się dokładniej deseniowi. Jednak Skuggi poczuł się dotknięty takim brakiem szacunku. Wykręcał się i z oburzeniem kopał tylnymi nogami. Uznał, że naruszono jego godność, zaczął więc szorować się od wąsów aż po czubek ogona tak gwałtownie, jakby uważał, że elegancja jego przyrodzonego ubioru została nieodwracalnie zniszczona. Agnarr patrzył i uśmiechał się. Gratulował sobie w duchu. Wrodzony instynkt magii podpowiadał mu, że ma rację; że prawdziwe imię Skuggiego wypisane jest na jego brzuchu. Był niemal pewien, iż rozpoznał przynajmniej dwie środkowe runy. DNI, KTÓRE NASTĄPIŁY, nie były łatwe dla młodego czarodzieja. Bjarnadr odzyskał humor, gdy tylko sala została uporządkowana, ale nie na długo. W porze posiłku Agnarr spróbował prostego zaklęcia przywołującego, by przysunąć sobie chleb, ale bochenek wyleciał w powietrze i spadł z pluskiem do czyjejś zupy. Potem zawirował nóż, tworząc w powietrzu złowrogi lśniący krąg, i poleciał prosto ku szczytowi stołu, w stronę Bjarnadra. Czarodziej strącił go w locie celną błyskawicą, lecz nie wydawał się ubawiony. Agnarr został odesłany na tydzień do kuchennych obowiązków. Kara zwiększała czas jego zajęć o dodatkowe dwie godziny po lekcjach, do tego wypadała akurat w porze bezpośrednio po posiłku, kiedy to zwykle każdego popołudnia oddawał się trawieniu. Skuggi wiernie towarzyszył mu na wygnaniu, spuszczał lanie wszystkim zwyczajnym kotom i ucztował wśród resztek dań. Pod koniec tygodnia był już tak gruby, że runy na jego brzuchu rozsunęły się znacznie. Nieszczęścia zdawały się sypać na Agnarra. Proste zaklęcia, które już kiedyś opanował, eksplodowały mu w twarz, a inne, o jakich nigdy nawet nie śnił, same wytryskiwały z końców jego palców. A zawsze powodowały najpaskudniejsze niepożądane skutki. Bjarnadr panował nad swoim temperamentem z najwyższym możliwym wysiłkiem, ale i tak katastrofy kosztowały go już dwa płaszcze, całkiem nową szatę, kaptur i rękawy. Krążył wokół Agnarra i obserwował go, co tylko wzmagało kłopoty chłopaka z panowaniem nad własną magią. Ataki kichania ogarniały czarodzieja w najmniej odpowiednich chwilach, kiedy wyjaśniał jakąś nad wyraz skomplikowaną koncepcję, beształ ucznia lub budował zaklęcie, a wtedy cały efekt trafiał szlag. Nieobliczalny talent młodzieńca atakował mistrza wówczas, gdy ten był czymś zajęty, i zaskakiwał go kompletnie. Nawet Agnarr był przerażony niebezpiecznymi skutkami własnej magii, lecz choć z całej siły próbował wykonywać wszystko jak należy, zawsze coś szło nie tak. Czasem myślał o pasemku włosów, które przehandlował tak beztrosko, i zastanawiał się, w czyim znalazło się posiadaniu. Ostatnią kroplą, jaka przepełniła czarę, było zaklęcie przemiany, które czasowo przekształciło Bjarnadra w chudego czarnego kozła. Na szczęście nie było trwałe, ale rozśmieszyło uczniów do łez i doprowadziło czarodzieja do furii. - To ten przeklęty kocur! - ryczał. - Odkąd go tu sprowadziłeś, nic się nie udaje! Jeśli jeszcze raz zobaczę tę bestię, zostaną z was obu takie resztki, że nawet nie będzie co oddać szmaciarzowi! - Ale on mi pomaga - protestował Agnarr. - Muszę tylko trochę popracować nad udoskonaleniem swoich zdolności... - Ja ci udoskonalę głowę za pomocą laski! - Bjarnadr wymachiwał groźnie wymienionym przedmiotem. Wokół niego buchały kłęby czarnego dymu. Agnarr pochwycił Skuggiego i czmychnął do swej kryjówki na wieży. Kocur wrzeszczał i kopał, czując się ogromnie spostponowany. - Skuggi, nie wiem, co się z nami stanie, jeśli nie powiesz mi swojego imienia. - Chłopak łypnął wściekle na kota, który wyciągnął się w słońcu, żeby uciąć sobie drzemkę. - Chyba nazywasz się Kłopot, jeden wielki Kłopot, a ja to pewnie jestem od dziś Pył albo Proch, bo tyle po mnie zostanie, kiedy Bjarnadr ze mną skończy. Młodzieniec przechylił się przez okienny parapet, by zerknąć w dół, na pokryty mchem dach głównego budynku. Gdyby miał zostać odesłany w niełasce do swojego klanu, byłoby to gorsze niż odsprzedanie jego kontraktu jakiemuś zwyczajnemu handlarzowi. Ponuro wyobrażał sobie, jak terminuje u drwala, cieśli, rzeźnika lub kowala. - Rozchmurz się, nie będzie tak źle - odezwał się głos za jego plecami. Agnarr odwrócił się gwałtownie. Rozwścieczyło go, że został wytropiony w ulubionej kryjówce. Zobaczył tylko na pół uśpionego Skuggiego, który obserwował go jednym przymrużonym okiem. Chłopak rzucił się do drzwi i wyjrzał, posądzając któregoś z młodszych uczniów o dowcipy. Wąskie, kręte schody były pogrążone w mroku i zupełnie puste. - To ty, Skuggi? - zapytał. Kot zaczął mruczeć i ułożył się jeszcze wygodniej. - Odgadłem twoje tajemne imię! Nazywasz się Kłopot, prawda? W starym języku brzmi to Trufl. Powinienem był dawno się domyślić, po tym, jak plątałeś moje zaklęcia i robiłeś dowcipy Bjarnadrowi. Piękne dzięki za zrujnowanie mi życia. Niezły z ciebie chowaniec! Skuggi otworzył oboje oczu i usiadł z pewnym wysiłkiem. Jego mowa była nieco piskliwa, odrobinę ochrypła, jak miauczenie. - To nie moja wina, staruszku. Załatwił to czarnoksiężnik, od którego mnie kupiłeś. Słyszałeś, jak sądzę, o Morcie Trupożercy, choćby na wykładach? O jednym z najpotężniejszych czarnoksiężników Dokkalfaru? Agnarr rozdziawił usta ze zdumienia. - To był Mort Trupożerca? Wyglądał jak zwyczajny wędrowny handlarz. - To z dawien dawna wróg Bjarnadra. To on kierował twoimi zaklęciami tak, żeby szkodziły meistariemu. Owszem, wykorzystywał mnie. Ciebie zresztą też, dzięki hojnemu darowi, kosmykowi włosów. Jeśli go nie powstrzymasz, zabije twego mistrza albo przemieni go na długi czas. - W jaki sposób możesz mi to wszystko mówić? Czy Mort cię nie słyszy? - Już nie. Teraz, gdy odkryłeś moje prawdziwe imię, jestem wolny od niego i mam obowiązek ci pomagać. Nie będzie zadowolony, że znasz moje imię. Nigdy się nie spodziewał, że uda ci się je odgadnąć. Szczerze mówiąc, ja też. - Nie spodziewałeś się, co? Ostatecznie pochodzę z klanu Galdur. - Agnarr przybrał urażoną minę. Wciąż gratulował sobie nieoczekiwanego powodzenia. - Jak myślisz, co on teraz zrobi? - dodał nerwowo. - Och, z całą pewnością coś paskudnego. Ale nie martw się, pomogę ci. Zaraz potem jak zdrzemnę się trochę. - Zdrzemniesz!? Skuggi, nie teraz! A może powinienem powiedzieć Trufl? - Dobra, dobra. Porozmawiajmy. Niewiele więcej możemy robić, dopóki Bjarnadr nie ochłonie. AGNARR UNIKAŁ MEISTARIEGO przez resztę dnia, ale ten w południe wciąż jeszcze pałał gniewem. Młodzieniec zaglądał ostrożnie do głównej sali i nadstawiał ucha. Nadal buchały stamtąd kłęby czarnego dymu i gniewne wrzaski, dawały się też słyszeć odgłosy uderzeń i bolesne okrzyki uczniów. Wszystko to nie wróżyło dobrze. Agnarr ćwiczył więc poznane dotąd zaklęcia, a także parę nowych, podsuniętych przez Skuggiego. Wszystkie wychodziły idealnie. Kocur siedział skulony obok młodego czarodzieja, a gdy zawodziła pamięć, podpowiadał mu brakujące słowa i surowo zabraniał wszelakich uproszczeń czy też zbytniej zamaszystości w rytualnych gestach. - Najpierw naucz się podstaw - upominał go. - Wtedy będziesz dokładnie wiedział, gdzie co możesz zaokrąglić. Jesteś straszliwie nieporządny, jeśli chodzi o wzywanie żywiołaków. Musisz się poprawić, bo są one najcenniejszymi sprzymierzeńcami czarodzieja. Przedstawię cię Skotvopnowi, to taki sympatyczny malutki żywiołak, który szuka protektora. Jest młody i niedoświadczony jak ty, ale bardzo chętny do współpracy. Te stare, zapleśniałe elementale, które wywołuje Bjarnadr, są używane tak często przez tak wielu czarodziejów, że bardzo łatwo się irytują. NASTĘPNEGO DNIA nastrój Bjarnadra poprawił się cokolwiek, więc Agnarr wślizgnął się cichaczem do sali. Omal nie pękał z niecierpliwości. Całkiem nonszalancko, korzystając z podpowiedzi Skuggiego, wezwał Skotvopna. Żywiołak płonął jasnym, przejrzystym płomieniem. W niczym nie przypominał ponurych, czerwonych kul ognistych przywoływanych przez meistariego. Chętnie pozwalał się kształtować wedle woli chłopaka, od potężnych błyskawicowych uderzeń aż po deszcze drobnych płonących strzałek. Gdy Agnarr wyczerpał skromny zapas znanych sobie poleceń, Skotvopn posłusznie unosił się jaśniejącą kolumną nad piecykiem, dopóki młodzieniec go nie odesłał. Nie miały miejsca żadne podstępne eksplozje ani ataki, żadne zabłąkane iskry nie wypalały dziur w szacie lub brodzie mistrza. Agnarr z trudem opanowywał chęć wznoszenia okrzyków i podskakiwania w miejscu z radości. Zachowywał się skromnie i z godnością, pomimo że pozostali uczniowie gapili się w podziwie, a Bjarnadr pohukiwał i zacierał ręce z zadowolenia. Twarz Hrify przypominała naładowaną rozczarowaniem chmurę gradową. Najwyraźniej przeczuwał, że wkrótce nieuchronnie spadnie na jakże mało znaczące drugie miejsce po Agnarrze. MŁODY CZARODZIEJ pławił się w promieniach aprobaty mistrza i z zachwytem przyjmował wszelkie dodatkowe rady, jakich udzielał on tak wyróżniającemu się uczniowi. Czemuż dotąd nie odkrył przyjemności płynących z bycia faworyzowanym studentem? Obecna satysfakcja dalece przewyższała złośliwą radość czerpaną z płatania psikusów. Pewnego wieczoru został wcześniej zwolniony z lekcji w nagrodę za świetne wyniki. Wrócił więc do swojej wieży, by wyprosić od Skuggiego kilka bardziej zaawansowanych zaklęć, gdy czujne uszy chowańca wychwyciły turkot kół i stukot kopyt zbliżających się do Bjarnadrshol. Kocur wskoczył na parapet okna i węszył w nocnym powietrzu. Futro zjeżyło mu się jak grzebień od uszu do końca ogona. - Za mną, szybko! - syknął. Jego oczy zaświeciły z nagła. - Przysięgnij, że zrobisz dokładnie tak, jak ci powiem! Do tej pory Agnarr nauczył się już nie kwestionować poleceń Skuggiego. - Przysięgam - mruknął. Zastanowił się przy tym, kto tu właściwie kim rządzi, uczeń chowańcem, czy na odwrót. Niezauważeni przemknęli do głównej sali, gdzie Bjarnadr witał gościa, wielce znakomitego czarodzieja Godvildra, który kilka razy do roku odwiedzał szkołę. Był on sławny i bardzo potężny, lecz również życzliwy dla zwyczajnych uczniów. Do każdego z nich zwracał się zawsze po imieniu i obdarowywał smakołykami. Agnarr ustawił się na końcu kolejki. Ślinka mu ciekła. W szkole nigdy nie dostawali ciastek, a te były nadziewane owocami i ociekały słodkim syropem. Odebrał swoje, a wtedy Skuggi przewinął mu się wokół kostek. Miauczał prosząco, ale jego pan wyraźnie słyszał słowa: - Rzuć mu je w twarz! Gdybyś odgryzł bodaj kęs, zaśniesz twardo na dwa dni! Agnarr czuł się okropnie, ale cisnął ciastkiem w dobrotliwego czarodzieja. Wszystkim obecnym zaparło dech z przerażenia. Bjarnadr zgromił go wściekłym spojrzeniem, a z uszu zaczął sączyć mu się dym. - To nasz Agnarr - przepraszał sztywno. - Przechodzi właśnie trudny okres. Obawiam się, że będzie z nim jeszcze gorzej. - Uniósł znacząco jedną nadpaloną brew. - Nie wiem, co mnie napadło - rzekł słabo młodzieniec. - Czasami moja moc robi się taka wielka, że trudno mi nad nią zapanować. Godvildr przyjrzał mu się łagodnie i strzepnął okruchy z podbródka. - Nic nie szkodzi - rzekł poczciwie. - Ja też kiedyś byłem młody. Psoty zdarzają się wówczas jako rzecz naturalna. Przy stole kocur jak zwykle przycupnął pod blatem na kolanach Agnarra i zręcznym pazurem ściągał dla siebie z talerza wybrane kąski. - Skuggi! - mruczał chłopak. - Rujnujesz mi całe życie tymi psikusami! Nie zmuszaj mnie, żebym zmalował coś więcej! - Cii! - odparł chowaniec. - Zapowiada się ciekawie. Rób tylko, co ci każę, a nic złego się nie stanie. Przysiągłeś, że będziesz posłuszny. - Musiałem chyba zwariować - warknął Agnarr. - Czemu mam obrażać biednego starego Godvildra? Przyniesiono z kuchni dzban miodu. - Agnarrze! - syknął kocur. - Nie pozwól go pić Bjarnadrowi! Jest zatruty! Źle skierowane zaklęcie przywołujące wyrwało czarodziejowi kubek z dłoni i rozlało jego zawartość na szatę. Meistari obdarzył ucznia płonącym spojrzeniem. Jego wargi poruszyły się, ale Skuggi pospiesznie podpowiedział Agnarrowi właściwe słowa, które odwróciły zaklęcie, cokolwiek miało ono spowodować. Uwolniona energia trafiła w stojący przed Godvildrem półmisek pieczonego ptactwa, które buchnęło płomieniem i zwęgliło się. - Ten twój Agnarr to młodzian pełen temperamentu - zauważył Godvildr z pobłażliwym śmiechem. Sięgnął, by nalać drugi kubek miodu. Skuggi szepnął, jego pan wypowiedział zaklęcie i z dzbana posypał się strumyczek drobnego piasku. W sali zapanowała ciężka cisza. Wszyscy wpatrywali się w Agnarra. Uczniowie z przerażeniem i zachwytem, Bjarnadr zaś z gniewem. Godvildr tylko uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową. - Musi jakoś się wyładować - rzekł. Zawołano o nowy dzban, ale ten miód chowaniec pozwolił nalewać i pić. Zgodnie z zapowiedzią kota pozostali uczniowie zapadli w sen zaraz po tym, jak zjedli na deser otrzymane ciastka. Tylko Agnarr i Skuggi pozostali w towarzystwie dwóch czarodziejów, którzy rozsiedli się przy ogniu, by w spokoju wypalić fajki. Godvildr oparł o ścianę laskę, która była pokryta rzeźbionymi runami i zwieńczona rubinową kulą. - Wynoś się do łóżka, Agnarze - rozkazał Bjarnadr. - I koniecznie zabierz ze sobą tego nędznego kocura. Zamierzam rozprawić się z wami jutro. - Chyba zostanę jeszcze trochę - rzekł Agnarr i siadł na stołku naprzeciw Godvildra. Skuggi przycupnął obok, nie spuszczając czujnego oka z obu czarodziejów. - Pozwól chłopcu zostać - powiedział Godvildr z rozbawieniem. - Podoba mi się jego nieposkromiony duch. Być może napotkałeś równego sobie, Bjarnadrze. - To da się łatwo naprawić - burknął meistari. Podwinął rękawy i wyjął z sakiewki u pasa długą fajkę. - Jutro, za pomocą leszczynowej rózgi. - Piękny kot - ciągnął Godvildr. Podał Bjarnadrowi własny kapciuch. - Kiedyś też miałem takiego. Był z niego świetny kompan, lecz bardzo źle skończył. Obawiam się, że kotom często się to zdarza. Spróbuj tych liści, Bjarnadrze. Najlepsze, jakie mogą ci się trafić. Skuggi rozmruczał się głośno i otarł podbródek o zaciśnięte pięści chłopaka. - Fajka - burknął. - Pozbądź się jej. Agnarr posłusznie spalił fajkę, zanim Bjarnadr zdążył pociągnąć bodaj odrobinę dymu. Osmalił przy tym twarz czarodzieja i obsypał mu odzienie palącymi się skrami i gorącymi okruchami gliny. Bjarnadr poderwał się z nieartykułowanym rykiem wściekłości i gwałtownie strzepnął z siebie szczątki ukochanej fajki. Agnarr zrozumiał, że jego los został przypieczętowany. Miał właśnie umknąć ratując życie, gdy potknął się o Skuggiego i rozciągnął się jak długi. - Dobra robota, kocurze! - Bjarnadr chwycił chłopaka za kołnierz i potrząsał nim gwałtownie, a Skuggi wrzeszczał. - Mam cię, Agnarze! Nie będziesz już wyczyniał psikusów! - Teraz, Agnarze! - krzyknął chowaniec. Podskoczył, by odtrącić laskę Godvildra poza zasięg ręki jej właściciela. Donośny wrzask powiedział Agnarrowi wszystko. Z przerażenia zaparło mu dech. Odwrócił się, by stawić czoło Godvildrowi. Odezwał się potężnym głosem z głębin swojej mocy: - Fara af stad, birtu! Wiem, że twoje imię brzmi Mort Trupożerca! Rozkazuję ci teraz przybrać prawdziwą postać! Pełen cierpliwości uśmiech Godvildra przemienił się w kwaśny grymas. Buchnął dym i powiało lodowatym zimnem. Postać starego czarodzieja rozpłynęła się, ujawniając Morta Trupożercę w postrzępionej czarnej szacie, obwieszonego amuletami i symbolami profesji nekromanty. Uchylił się, opędzając przed niewidzialnymi strzałkami mocy, które wyzwoliło zaklęcie Agnarra. Nie spuszczał oka z Bjarnadra i jego ucznia, a jednocześnie usiłował odnaleźć laskę. - Przeklęty kocur! - Parskał z wściekłości, gdy strzałki żądliły go w tysiącach miejsc jednocześnie. Próbował namacać laskę, lecz Skuggi skoczył i odturlał ją na bok. - Niech cię szlag, Bjarnadrze! - Gott kvold, zjadaczu draugów! - ryknął Agnarr. Mort ze straszliwym wrzaskiem stanął w płomieniach. Bjarnadr dopiero teraz wykrzykiwał słowa zaklęcia. Wzniósł własną laskę i poraził Morta z taką siłą, że cisnął nim o ścianę. Czarnoksiężnik rzucał się konwulsyjnie i kurczył, aż wreszcie rozpłynął się w kałużę czarnej mazi. Pozostały po nim tylko płaszcz, laska i amulety. Jednym z nich było pasmo włosów Agnarra, przewiązane barwnymi nićmi. Bjarnadr ostrożnie uniósł magiczne przedmioty końcem laski i pchnął je do ognia, gdzie spłonęły pryskając wściekle iskrami. - Taki jest więc koniec kosmyka twoich włosów - burknął meistari szorstko. - Myślałem, że to kolejny z twoich wybryków, aż zrobiło się niemal za późno na obronę. Uratowałeś mnie; mogłem stać się kolejnym trofeum Morta. A może to też był przypadek? Agnarr wzruszył ramionami. Wciąż zasychało mu w gardle, gdy spoglądał na kałużę pozostałą po Morcie Trupożercy. Chowaniec przycupnął u jego stóp. Strzegł go pilnie, choć zielone oczy mrużyły się do drzemki. - Skuggi powiedział mi, co robić. To on was uratował, meistari. Mort przysłał go tu, by wam szkodzić, ale poznałem jego prawdziwe imię i opanowałem go. W pewnym sensie. Bjarnadr zamrugał oczami i parsknął. Pod warstwą sadzy pojawił się szeroki uśmiech. Uścisnął przyjaźnie ramię chłopaka. - Cóż, pewnie tak. Skoro powiadasz, że jest twoim chowańcem, zrobię wszystko, żeby w to uwierzyć. Zdumiewa mnie, że przejrzałeś czar Morta, a ja nie. Od początku jednak wiedziałem, że zrobię z ciebie prawdziwego czarodzieja; wystarczy odrobina wysiłku i cierpliwości. Nigdy w ciebie nie wątpiłem, chłopcze, ani na chwilę. Och, może raz czy dwa. Sądzę, że już czas, byś przeszedł do bardziej interesujących zaklęć i przeprowadził się do własnych pokoi, z dala od tych pospolitych, głupio paplających tępaków. I oczywiście możesz dostawać z kuchni, co tylko zechcesz. Widzę, że w najbliższym czasie będzie potrzebny mi asystent. Zdolny młodzieniec, obdarzony wielkim talentem magicznym. Ale stawiam jeden warunek: żadnych więcej tajemniczych wypadków. Agnarr zerknął na Skuggiego, który mrugnął okiem i powiedział: - Co? Chciałby nam zepsuć zabawę? Chłopak zmarszczył brwi i rzekł stanowczo: - Oczywiście. Teraz już panuję nad swoimi umiejętnościami. Odtąd żadnych wypadków, meistari. Nie macie więc nic przeciwko Skuggiemu? - Oczywiście, że nie, mój chłopcze! Twój kot jest wszędzie mile widziany! - oznajmił czarodziej. Pochylił się, by poklepać kocura po grzbiecie niczym psa. Ten nieprzemyślany gest przypłacił potężnym kichnięciem. - Może uda mu się czegoś dokonać w sprawie myszy grasujących w spiżarni. A teraz chodź, musimy poważnie porozmawiać o twojej przyszłości, skoro właśnie awansowałeś z ucznia na asystenta. AGNARR wkrótce zajął godną zazdrości pozycję asystenta mistrza. Na tym wysokim stanowisku do jego obowiązków należało wyznaczanie osób do wykonywania codziennych, żmudnych zajęć (jego to naturalnie nie dotyczyło), wynajdywanie sposobów sprawdzania umiejętności uczniów, rozdzielanie kar dla leniwych, zasiadanie przy posiłkach po prawicy meistariego oraz inne całkiem przyjemne zajęcia. Dzięki swoim umiejętnościom o niebo przewyższył Hrifę, którego życie zmieniło się w nieustające pasmo rozczarowań i gryzącej zawiści. Skuggi nigdy już nie doradzał młodemu czarodziejowi, by rzucał ciastkiem w twarz Godvildra. Jego cętki i prążki oddaliły się od siebie jeszcze bardziej, przez co zapisany runami brzuch stał się kompletnie nieczytelny. Przełożyła Izabela Miksza ELIZABETH H. BOYER Pisarka amerykańska, wydała jedenaście powieści w cyklu Alfar w latach 1980-1995, począwszy od "The Sword and the Satchel", a skończywszy na "Keeper of Cats". Są to przygodowe, lekkie czytadła high fantasy typu quest, dziejące się w świecie elfów światła i elfów ciemności, zbudowanym z elementów mitologii i folkloru Skandynawii. W Polsce mogliśmy poznać tylko jedno z jej nielicznych opowiadań - "Dziedzictwo martwo urodzonej" (1989, w antologii pod red. Andre Norton "Czworo ze Świata Czarownic"). Opowiadanie "Jeden wielki Kłopot" pochodzi z antologii Andre Norton i Martina H. Greenberga "Catfantastic" (DAW Books 1989). MSN