Miasto Złotego Gryfa część 1 Autor - T.J.Alien HTML : Argail ROZDZIAŁ 1 Wielkie, betonowe miasto ogarniał mrok. Kontury wyrastających z szarej płaszczyzny budynków powoli traciły swoją ostrość, zlewając się z coraz ciemniejszym tłem. Gdzieniegdzie nieśmiało zapalały się błękitne, bliźniaczo podobne do siebie światełka, rozmyte nieco przez podwójne szyby kwadratowych okien. Namalowane na murach napisy ginęły w ciemnościach, zatracając wszelkie znaczenie. Noc-królowa zbrodniarzy, stręczycieli i prostytutek zamykała brudny świat w swych żelaznych objęciach, rozsiewając w labiryncie ciasnych ulic feromon strachu. Pozbawione swoich kolorowych, tandetnych wystrojów stragany przypominały sterczące żałośnie szkielety prehistorycznych gadów. Od czasu do czasu wzdłuż ścian budynków przemykały sylwetki spóźnionych przechodniów, pośpiesznie zmierzających do swoich mieszkań, a betonowe klocki zdawały się wyciągać w ich stronę niewidzialne szpony, szepcząc: "Biada wam, biada...". Miasto błyskawicznie pustoszało. Wkrótce pogrążyło się w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie żółtymi ognikami z rzadka porozstawianych ulicznych latarni, oraz błękitną poświatą szyb, za którymi jarzyły się kineskopy tysięcy telewizorów. Abel szedł samym środkiem ulicy, zaciskając spoconą dłoń na rękojeści ciężkiego rewolweru. Bał się, mimo iż w magazynku niezawodnej broni prężyło się do skoku pięć dwunastomilimetrowych, śmiercionośnych pocisków. Wystarczyło jedynie wykonać szybki ruch, a potem zacisnąć wskazujący palec na języku spustowym. Zupełnie prosta, nie wymagająca ani odrobiny myślenia czynność... Abel był przygotowany do oddania strzału. Robił to dziesiątki, a może setki razy... Nie pamiętał dokładnie. Nie był w stanie zliczyć rozszarpanych ołowianymi kulami ciał, rozłupanych czaszek i zdeformowanych kończyn. Wszystko to było dla niego czymś zwyczajnym, lecz nie naturalnym, fragmentem rzeczywistości, w której przyszło mu żyć i walczyć o przetrwanie, z którą jednak nigdy nie mógł się pogodzić. W mrocznym mieście obowiązywała jedna zasada: zabij nim zabiją ciebie! Abel przestrzegał tej zasady z konsekwencją, na jaką tylko było stać zwyczajnego, pełnego uczuć i nadziei człowieka. Stary rewolwer wielokrotnie ratował mu życie. Abel żywił w stosunku do tego stalowego przedmiotu całą gamę uczuć. Kochał swoją broń, pieścił ją i dbał o jej sprawność, równocześnie z trudem powstrzymując się przed wyrzuceniem jej do pierwszej napotkanej ściekowej studzienki. Wstręt do zabijania toczył w nim walkę z chłodnym rozsądkiem nakazującym pozbycie się wszelkich skrupułów. Jednocześnie Abel zdawał sobie sprawę, iż rewolwer nie mógłby zapewnić mu szans zwycięstwa w starciu z bandytą uzbrojonym w nowoczesną broń, będącą w stanie zamienić ludzkie ciało w stertę dymiącego popiołu. Wielokrotnie zastanawiał się skąd ci okrutni ludzie biorą tak doskonałą broń. Odpowiedź mogła być tylko jedna: przemyt zza Bariery. Ale przecież tam od wielu lat panował pokój, więc po co ktokolwiek miałby produkować tego rodzaju przedmioty?... A zresztą któż mógł wiedzieć na pewno co dzieje się za Barierą? Nie miało to zresztą większego znaczenia dla Abla, który tak czy inaczej musiał zaufać swojemu pięciostrzałowemu zabytkowi. Po prostu nie miał innego wyjścia. Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe, kiedy mijał kolejne zaułki betonowego labiryntu. Odgłos własnego tętna utrudniał mu łowienie szmerów dochodzących z mrocznych zakamarków. Na wszelki wypadek zachowywał jednakową odległość od każdej z otaczających go ścian. Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Już niedaleko - powtarzał w myślach - Tylko do placu. Już niedaleko... Tłumił w sobie lęk i kroczył dalej, bo tam, w centrum odrażającego miejskiego molocha, czekała na niego o n a. Widział przed sobą jej twarz, wyobrażał sobie dotyk jej chłodnych dłoni, zapach kasztanowych włosów i smak miękkich ust. To wszystko było takie bliskie i tak nęcące... Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał oświetloną sylwetkę stwora będącego symbolem Rajskiej Republiki. Potężny, szczerzący kły, dzierżący w swych szponach insygnia królewskiej władzy, złoty gryf spoczywał na wysokim cokole, rzucając przechodniom dumne spojrzenia. Statua wyraźnie górowała wzrostem nad okolicznymi zabudowaniami. Zajmowała zaszczytne miejsce w centralnym punkcie obszernego placu, będącego na co dzień królestwem handlarzy. Teraz plac świecił pustkami, ale dumny gryf ciągle chełpił się swoją potęgą, rozkładając skrzydła, jak gdyby chciał poderwać się do lotu i nigdy już nie powrócić... Niestety, musiał tutaj pozostać. Był przecież tylko biedną, wypolerowaną bryłą metalu, która mimo iż posiadała koronę, berło i obusieczny miecz, nie była w stanie nikomu pomóc, ani zaszkodzić. Taki już był smutny los samotnego gryfa... Abel nie miał zamiaru podziwiać dumnych kształtów stalowego potwora. Wpatrywał się w ciemność, usiłując dostrzec drobną sylwetkę Anny. Czuł narastający niepokój zmieszany z wściekłością. Tak, był wściekły na nią, na Annę. Dlaczego zawsze wybierała tak dziwne miejsca spotkań i dlaczego zawsze po zmierzchu? Czemu skazywała go na niebezpieczne spacery? Czyżby podniecało ją uczucie strachu? A może miał to być jakiś rodzaj próby? Abel nie znał Anny zbyt dobrze. Widywali się często, nawet bardzo często, a jednak dziewczyna wciąż stanowiła dla niego zagadkę. W gruncie rzeczy nie wiedział o niej prawie nic. Jedno musiał przyznać: miała szczęście, ogromne szczęście. Ich wieczornych spotkań nie zakłócił nigdy żaden napad bandy złodziei, ani nawet atak samotnego, zdesperowanego bandyty. Abel czuł się bezpieczny, kiedy Anna była przy nim. Nie mógł zrozumieć tego uczucia. Dziewczyna była słaba, drobna i delikatna. Nie miała w sobie nic ze sprężystej, muskularnej łowczyni nagród. Nie przypominała również żadnej z uzbrojonych po zęby, odzianych w wymyślne stroje, szukających mocnych wrażeń nocnych dziewcząt o kamiennych twarzach. Była po prostu kobietą. To on, Abel powinien był pełnić rolę strażnika ich wspólnego bezpieczeństwa. A jednak przy niej nie czuł się siłaczem. Byli sobie równi. Abel kochał Annę i żałował, że oboje nie urodzili się w nieznanym, wolnym świecie za nieprzenikalną Barierą, gdzie ludzie nie musieli się bać i gdzie istniało słowo "przyszłość", które tutaj było tylko pustym frazesem. Ich życie nie miało przyszłości. Zawsze istniała tylko teraźniejszość: brudna, bezbarwna, pogrążona w smutku, przepojona bezsilnym buntem i wiecznym rozczarowaniem. Abel nie miał niczego, co mógłby podarować dziewczynie, oprócz kilku słów, uczucia i dotyku. Nie mógł opowiadać jej o wspólnych chwilach szczęścia, jakie mogliby przeżyć, bo w Rajskiej Republice szczęście było zakazane w imię czegoś, czego nikt nie rozumiał, a co nosiło nazwę słuszności wyższej. Nie mogli snuć marzeń, bo każda śmielsza myśl stawała się źródłem bólu. Po cóż marzyć, skoro marzenia nigdy nie mogą się stać rzeczywistością? A jednak cieszyli się z odrobiny prawdziwej wolności, jaką dawały im spotkania. Byli wtedy tylko oni dwoje. Mieli na własność cząstkę świata, do której nie mogła się zakraść siła pragnąca zawładnąć duszami wszystkich ludzkich istot. Każdy uścisk, każdy pocałunek, czy choćby wymiana czułych spojrzeń były ciosem wymierzonym w jedną z twarzy, codziennie szczerzących zęby ze szklanego ekranu. Całując dziewczynę, Abel często usiłował wyobrazić sobie jedną z tych twarzy. Widział płomienie ogarniające zapadnięte policzki, zamieniające w popiół siwą, capią brodę, wpełzające do oczodołów, a potem do wnętrza pozbawionej owłosienia czaszki... Czuł się wtedy szczęśliwy. Szalały w nim miłość, lęk, nienawiść i pożądanie. A potem znowu powracał żal... A jednak warto było ryzykować życie dla tych kilku chwil, włócząc się po ulicach złego miasta. Podstawa cokołu, na którym spoczywał złoty gryf tonęła w ciemnościach, mimo iż samą rzeźbę oświetlały cztery potężne reflektory. Właśnie tutaj najczęściej dochodziło do spotkań pomiędzy nimi. Bandyci omijali to miejsce, ponieważ wokół cokołu było zbyt jasno. Abel przywarł plecami do chłodnego granitu, ocierając pot z czoła. Najgorsze było już za nim. Mógł sobie teraz pozwolić na krótką chwilę odprężenia. Nie spuszczał jednak dłoni z rękojeści rewolweru. Był ostrożny, jak zwykle. Swojej ostrożności zawdzięczał przecież życie. Anna pojawiła się nagle, w zupełnie nieoczekiwany sposób. Po prostu, stanęła obok niego, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Abel odruchowo sięgnął po broń i uniósł ją na wysokość oczu. - Nie strzelaj, to ja - usłyszał znajomy głos. Odetchnął z ulgą. Nie musiał już martwić się o dziewczynę. Od tej chwili gdyby ktoś zechciał zrobić jej krzywdę, musiałby najpierw pokonać jego. Obejmując ją ramionami, przywarł wargami do jej ciepłych ust. Odwzajemniła uścisk i pocałunek. - Dokąd pójdziemy? - zapytał po chwili, umieszczając rewolwer w kieszeni kurtki. Anna wzruszyła ramionami. - Nie wiem - westchnęła. - To przecież wszystko jedno. I tak ostatecznie wylądujemy gdzieś, gdzie jest łóżko i nie ma widzów... - Czyżbyś miała coś przeciwko takim miejscom? - Abel spojrzał na nią podejrzliwie. - No, nie, oczywiście, że nie... Może na początek pójdziemy do Rogera? - Znowu?! - Dlaczego nie? To całkiem przyjemne miejsce. A poza tym kto inny nakarmi nas za darmo? - Mogę zapłacić... - Nie unoś się. Nie do twarzy ci z tym. - Skoro tak uważasz... W takim razie chodźmy. A swoją drogą, jak ty to robisz, że dostrzegam cię dopiero wtedy, kiedy jesteś dwa metry ode mnie? Anna uśmiechnęła się zagadkowo. - Są różne sposoby zapewniania sobie bezpieczeństwa - stwierdziła po chwili. - Jedni noszą przy sobie rewolwery, a innych po prostu nie widać... Ruszyli mroczną ulicą, tuląc się do siebie. Miasto wydawało im się teraz nieco mniej odrażające. Byli razem i nie bali się niczego. Co chwilę spoglądali na aksamitne niebo, usiane setkami srebrzystych punkcików, marząc, by wielka, wszechpotężna siła odmieniła ich los. Być razem, we dwoje, na zawsze... Czerń nieba uśmiechała się do nich, ale nie było w tym uśmiechu nic prócz cynizmu i obojętności. Knajpa Rogera była jak zwykle mocno zatłoczona. W powietrzu snuły się leniwie gęste obłoki papierosowego dymu, a w ogólnej wrzawie dominowały męskie głosy, o brzmieniach mocno zniekształconych przez nadmiar spożytego alkoholu. Pierwszą osobą, która zwróciła uwagę Abla była szczupła dziewczyna, odziana w czarny kombinezon nabijany złotymi ćwiekami. Na szyi zawieszony miała stalowy łańcuch, a do szerokiego, ściśle opinającego jej rozłożyste biodra pasa przymocowana była długa kabura, z której wystawała rękojeść półautomatycznego karabinka. Była to broń, którą zwykle posługiwali się łowcy nagród, a jednak dziewczyna nie przypominała reprezentantki tego niezbyt popularnego zawodu. Była zbyt młoda i zbyt ładna, a jej długie, jasne, rozpuszczone włosy zupełnie nie pasowały do stroju. Nieznajoma stała przy jednym z wysokich, podłużnych stołów i uśmiechając się rozmawiała z jakimś wystrojonym w biały garnitur, tęgim młodzieńcem. Abel i Anna podeszli do baru i zajęli miejsca na okrągłych taboretach. Roger, numer ewidencyjny: sześć, sześć, pięć, cztery, dwa, dwa, zero, jeden, jeden, uwijał się za ladą, ledwo nadążając realizować liczne zamówienia klientów. Większość jego klienteli stanowili kupcy, drobni złodzieje, lub inne płotki aparatu przestępczego. Abel był tutaj tolerowany jako dobry znajomy gospodarza, a ponadto jako postać niezwykle oryginalna, inna od wszystkich pozostałych. Anna natomiast była nietykalna. Stali bywalcy lokalu przestrzegali tej zasady, nie chcąc zadzierać z Rogerem, który potrafił być bardzo nieprzyjemny dla tych, którzy mu się nie podobali. Nim podszedł do nich gospodarz, usłyszeli suchy kaszel osobnika siedzącego obok Anny. Był to Willy, postać o tyle charakterystyczna, że nikt nie był w stanie określić jego wieku i nikt nie pamiętał jego numeru ewidencyjnego. Po prostu: szara eminencja bez osobowości. - Znowu was tu przyniosło - stwierdził raczej, niż zapytał Willy. - Czy naprawdę tak bardzo lubicie tę spelunę? Abel wzruszył ramionami. - Coś trzeba robić z wolnym czasem - odpowiedziała wymijająco Anna, nie zaszczycając spojrzeniem swojego rozmówcy. Willy był brzydki, wręcz odrażający, a w dodatku ciężko chory. Swoje ostatnie lata, miesiące, a może już tylko tygodnie postanowił spędzić w tanich barach, systematycznie przepijając pieniądze, które zgromadził w trakcie swojej kupieckiej kariery. - Aha - Willy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Postawić wam? Wiecie, lubię was, a więc... Anna skrzywiła się, ale Abel natychmiast dał Willyemu potwierdzający znak. - I tak dostalibyśmy to, czego chcemy - syknęła Anna z wyrzutem. - Czy to nie wszystko jedno na czyj koszt pijemy? - spytał Abel, uśmiechając się. - Nie lubię tego typa - mruknęła, wzruszając ramionami. Po chwili podszedł do nich Roger. - Jak się macie?! - zawołał. - Co pijecie? To, co zwykle? Abel skinął głową. - Dzisiaj ja im stawiam - wtrącił Willy. - Proszę, proszę! - odezwał się ktoś stojący za ich plecami. - Willy ma gest! Kto by pomyślał... Był to Adam, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna o pryszczatej, zawsze zaczerwienionej twarzy. Adam trudnił się głównie przemytem drobnych towarów i rozprowadzaniem ich w centrum miasta. Oficjalnie uchodził za drobnego złodziejaszka, ale żaden ze złodziei nie widział go podczas włamania lub rabunku. Za to wszyscy przemytnicy znali go doskonale. Adam był dobry we wszystkim, co robił, również w opróżnianiu puszek wypełnionych wszelkiego rodzaju alkoholizowanymi napojami. Jedną z nich trzymał właśnie w swojej potężnej dłoni. - Odpieprz się - warknął ze złością Willy. - Chyba nawet wiem dlaczego - kontynuował Adam, nie zwracając uwagi na wypowiedziane pod jego adresem słowa. - Masz ochotę na tę damę, stary świntuchu. Właściwie rozumiem cię doskonale. Gdybym wiedział, że wykorkuję za tydzień lub dwa, też chciałbym przed śmiercią popieścić jakieś miłe ciałko. Problem polega na tym, że ta pani nie odwzajemnia twojej ochoty i nie należy do takich, które dają z litości! Zgromadzony w knajpie tłum ryknął śmiechem. - Odpieprz się! - powtórzył nieco głośniej Willy. - Uważaj Anno, to prawdziwy uwodziciel - powiedział Adam. Willy gwałtownie zerwał się ze swojego stołka. - Jeszcze słowo i... - nie dokończył. Jego zniszczonym, wątłym ciałem wstrząsnął kolejny atak kaszlu. - I co? - Adam rzucił mu pełne politowania spojrzenie. - Lepiej usiądź i napij się. To ci dobrze zrobi. - Odpłacę ci za wszystko - zacharczał z wysiłkiem Willy. - Już niedługo wszystko się wyjaśni. Widziałem dzisiaj ICH. Adam wybuchnął śmiechem, Roger natomiast popatrzył na Willyego z wyraźnym zainteresowaniem. - Gdzie ICH widziałeś? - zapytał, polerując trzymaną w dłoni szklankę kawałkiem białej szmaty. - W południowej dzielnicy. Dziś rano, przed świtem. Przeleciały dwa pojazdy, oświetlone na niebiesko. - Na niebiesko... - powtórzył Roger, popadając w zadumę. Abel już dawno przestał zwracać uwagę na wieści rozgłaszane przez Willyego, który słynął z niezłomnej wiary w upragniony cud. Roger był chyba jego jedynym wiernym słuchaczem. - Co jest, do cholery?! - zawołał jakiś ubrany na czarno bandyta. - Gdzie jest barman?! - Daj mu spokój - doradził Adam - Nasz Roger ma dzisiaj obrońcę, którego nie należy lekceważyć. Bandyta zbliżył się do lady. Na jego piersi lśnił srebrny znaczek z dwoma szklanymi oczkami i czterema nacięciami, co oznaczało, iż jego właściciel posiada drugi stopień zawodowej specjalizacji i zabił czterech ludzi. - Obrońcę? - powtórzył ze zdziwieniem. - Kto to taki? - Chyba jesteś tu nowy - zauważył Adam. - Jak możesz nie znać naszego myśliciela? - dodał, klepiąc Abla po ramieniu. Bandyta przyjrzał się uważnie najpierw Ablowi, a potem Annie. - Barman, daj trzy piwa - rzucił, niedbałym gestem ciskając kilka monet na blat szynkwasu. - Jesteś prawdziwym Twórcą? - spytał po chwili. Abel skinął głową. Nie miał zamiaru nawiązywać rozmowy z nieznanym osobnikiem, nie mógł jednak pozwolić sobie na całkowite zignorowanie jego pytania. Bójka lub strzelanina wewnątrz baru nie były tym, czego pragnął najbardziej. - Napijesz się ze mną? - zapytał bandyta, stawiając przed Ablem puszkę z piwem. - Nie pijam z nieznajomymi - odpowiedział chłodno Abel. Tymczasem na twarzy Anny pojawił się wyraz niepokoju. - Możemy się poznać - stwierdził bandyta. - Nazywam się Andreas, numer... Tego właśnie nigdy nie pamiętam. A ty? Jak masz na imię? - Chodźmy stąd - szepnęła Anna, szarpiąc Abla za rękaw. - Zaczekaj - mruknął Abel. Powoli odwrócił twarz w stronę Andreasa. Uśmiech zaczął znikać z twarzy bandyty. - Nie lubisz mnie - stwierdził Andreas. - Nie lubisz, prawda? - Zgadza się - odpowiedział Abel. - Nie lubię cię. I byłbym wdzięczny gdybyś sobie stąd poszedł. To powiedziawszy, niedbałym, lecz zdecydowanym ruchem ramienia, odsunął od siebie puszkę. - Obrażasz mnie - zauważył Andreas. - Tak, obrażam cię - przyznał Abel. - Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno? Spływaj stąd! Andreas wyprostował się i zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Abel był pewien, że jego ubranie zaopatrzone jest w co najmniej kilka nie rzucających się w oczy kieszeni zawierających najprzeróżniejsze rodzaje broni. Nie mógł dopuścić, by bandyta zdążył użyć którejś z nich. - Przeproś mnie - zażądał Andreas. Abel pokręcił głową przecząco, nie spuszczając wzroku z jego dłoni. - Uspokójcie się - zaproponował Adam. - To nie ma sensu. - On mnie obraził - po raz kolejny stwierdził Andreas. - No i co z tego?! - zawołał Adam ze zdenerwowaniem. - Niech ci się nie wydaje, że masz nad nim przewagę tylko dlatego, że jesteś zawodowym rabusiem! Widziałem jak ten facet radził sobie z ośmioma takimi jak ty! A poza tym nie zapominaj, że nasz Roger trzyma pod ladą coś, za pomocą czego odstrzeli ci dupę jeżeli tylko spróbujesz rozrabiać. Andreas obrzucił Abla pełnym nienawiści spojrzeniem. Jego ręka powoli, lecz konsekwentnie wędrowała w stronę jednej z kieszeni. Abel błyskawicznie przeanalizował swoje szanse w ewentualnym starciu. Od napastnika dzieliła go niewielka odległość. Andreas był w zasięgu ciosu. Zresztą na sięganie po rewolwer było już za późno... - Andreas! - zabrzmiał niespodziewanie wysoki, dźwięczny głos. Ręka bandyty zamarła w bezruchu. Najwyraźniej osoba, do której ów głos należał, cieszyła się u niego nie byle jaką charyzmą. Była to blondynka w stroju z błyszczącej, syntetycznej skóry, na którą Abel zwrócił poprzednio uwagę. Dziewczyna podeszła sprężystym krokiem do Andreasa i zacisnęła dłoń na jego ramieniu. - Idziemy - powiedziała ze spokojem, rzucając Ablowi spojrzenie pełne zaciekawienia. Andreas najwyraźniej nie miał ochoty sprzeciwiać się jej woli. - Spotkamy się jeszcze - wycedził przez zęby. - Wierzę - odpowiedział Abel. Andreas i blondynka powoli oddalili się i zniknęli w rozbawionym tłumie. - Mam coś dla was - wyszeptał Adam, pochylając się w taki sposób, aby tylko Abel i Anna mogli go usłyszeć. - To co zwykle? - upewnił się Abel. - Tak, to co zwykle. - W takim razie chodźmy na zaplecze - Abel powstał, rzucając Annie porozumiewawcze spojrzenie. - Roger, zaopiekuj się nią - dodał, oddalając się od lady. Roger ze zrozumieniem pokiwał głową. - Idźcie do magazynu - powiedział. - Tylko zaraz wracajcie. Mam mnóstwo klientów. Po chwili Abel i Adam znaleźli się w dość ciasnym pomieszczeniu, wypełnionym stosami pudeł i puszek. Abel starannie zamknął drzwi, po czym wydobył z kieszeni zwitek banknotów. - Mam tylko sześćset - zakomunikował. - To moje dwumiesięczne oszczędności. - Dobra, dobra, - mruknął Adam - najpierw obejrzyj towar. Abel zważył w dłoni kolorowe opakowanie zawierające kilka czerwonych pigułek. - To dla mnie, czy dla niej? - zapytał. - Tym razem dla ciebie. Po jednej pigułce masz spokój przez dziesięć dni. Tylko uważaj, żeby nie zobaczył tego ktoś nieodpowiedni. Za coś takiego Jego Świetlistość wtrąciłby cię do mokrego lochu na co najmniej dwadzieścia długich lat. Ach, właśnie, słyszałeś jego dzisiejsze przemówienie? Abel zaprzeczył ruchem głowy. - Nie oglądam telewizji - stwierdził. - Nie oglądasz? - Adam popatrzył na niego ze zdumieniem. - Udało ci się wyłączyć telewizor? - Powiedzmy, że się zepsuł, a awaria jest na tyle nieznaczna, że nie zgłosili się jeszcze technicy z centrali. - Doskonale - ucieszył się Adam. - W takim razie mam dla ciebie propozycję. Jeżeli mój telewizor przestanie działać, to dostaniesz ode mnie powiedzmy... pięć tysięcy. - Pięć tysięcy?! - powtórzył Abel podniesionym głosem - To przecież majątek! - Jak dla kogo. No więc jak? Zgoda? Nad czym się tu zastanawiać? - Zgoda, niech będzie - mruknął Abel po chwili. - A więc spotkamy się w moim mieszkaniu, pojutrze, o dziewiątej. Czy to ci odpowiada? Abel skinął głową. - A co takiego powiedział dzisiaj Jego Świetlistość? - zapytał, chowając pigułki do kieszeni. Adam spoważniał. Pryszcze na jego twarzy stały się nagle wyraźniejsze, a czoło pokryła sieć drobnych, pionowych zmarszczek. - Oni coś knują. - stwierdził. - Kto, rycerze? - A któżby? Boję się, że tym razem zaplanowali coś grubszego i bardzo perfidnego. Radzę ci, uważaj na siebie, a przede wszystkim na Annę. O ile wiem, Izba Zakapturzonych przygotowuje nową ustawę. Oczywiście wiadomo kto im to zlecił... - Co to za ustawa? - Myślę, że zaczną skracać o głowę za kilka drobiazgów. Przede wszystkim za to co przed chwilą schowałeś do kieszeni... - Niemożliwe - stwierdził Abel, czując nagły przypływ wściekłości. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż jego słowa nie zmienią rzeczywistości. W zniewolonym mieście możliwe było absolutnie wszystko, co mogło jeszcze bardziej ograniczyć wolność obywateli. - Zobaczymy - westchnął Adam. - Ja cię wcale nie straszę. Moje podejrzenie ma swoje podstawy. Już ja dobrze znam tych łotrów, zbyt dobrze... Abel przymknął oczy, usiłując zapanować nad bezsilną złością. Wciąż widział przed sobą znienawidzoną twarz Wielkiego Mistrza Zakonu, Pierwszego Rycerza Rajskiej Republiki, człowieka, który postanowił zawładnąć duszami poniżonego społeczeństwa. Abel natomiast chciał być wolny i był wolny, chociaż kolejne ograniczenia coraz bardziej niweczyły sens jego życia. Głównym powodem jego wściekłości nie były własne rozczarowania, lecz tysiące niewinnych, ślepo podporządkowanych głoszonej przez Zakon idei, uciśnionych jednostek, którym wciąż wmawiano i udowadniano, że nic nie znaczą... - Wiesz co? - odezwał się Adam. - Czasami staję przed Symbolem, rozmyślam nad tym światem i ciągle nie wiem dlaczego Inteligencja Wszechświata nie zrobi z tym wszystkim porządku. - A może nie chce? - Abel uśmiechnął się ironicznie. - Jak to nie chce? Jak może nie chcieć? Przecież Świetlisty i tamci inni, to samo zło, czyste zło... Gdyby tak usunąć winnych... - Winnych czego? - przerwał mu Abel. - Wina, to rzecz względna, podobnie zresztą jak wszystko inne, łącznie z nakazami i nakazami Inteligencji. Bariery, które nam narzuciła są bardzo ogólne, a szczegółowe przepisy ustanawiają ludzie. Problem polega na tym, że ci, którzy je ustanawiają, sami najczęściej je łamią, chociaż prawie nigdy nie można im tego udowodnić. Wiesz co według mnie jest prawdziwą wolnością? Możliwość własnej interpretacji przepisów wytyczonych przez tak zwaną Inteligencję. Jak ci się to podoba? Adam pokręcił głową z udaną dezaprobatą. - Zasłużyłeś na co najmniej dziesięć lat lochu - stwierdził z przekonaniem. - Gdyby było tak, jak mówisz, zakonnicy stali by się niepotrzebni... Wracajmy już. Podyskutujemy innym razem, choćby jutro. Kiedy znaleźli się na sali, cały zgromadzony tłum wpatrywał się w zajmujący połowę jednej ze ścian ekran telewizora, na którym widniała pomarszczona, wykrzywiona grymasem złości twarz Wielkiego Mistrza. " ...Należy się nad tym zastanowić" - mówił starzec. - "Problem łamania zasad moralności stał się jednym z najbardziej palących i jemu właśnie poświęcona zostanie zasadnicza część uwagi naszych wybitnych polityków. W najbliższych dniach Izba Zakapturzonych wystąpi z projektem nowych praw dotyczących wszelkich poczynań mających związek z kopulacją. Mmmmmmmm... Projekt zostanie zatwierdzony przez Izbę Jawnych w przyszły czwartek. Nie pytajcie mnie dlaczego nie pyta się was o zdanie. Wyjaśniałem to już wielokrotnie. ... Są wśród was światli i mądrzy mężowie i takoż niewiasty, rozumiejący o co w tym wszystkim chodzi i w ogóle... Ale są też wichrzyciele, którym nie wolno pozwolić wichrzyć!!! Mmmmmm... Tak w ogóle, w większości n i e d o r o ś l i ś c i e do stanowienia o sobie. Nie posiedliście Mądrości..." - Chodźmy stąd - warknął Abel przez zaciśnięte do bólu zęby. Po chwili znaleźli się na ciemnej ulicy. - Nienawidzisz go - zauważyła dziewczyna. - A ty? - zapytał Abel. - Czy jesteś w stanie darzyć go szacunkiem? - Szacunkiem nie. Ale staram się być obojętna. Tak jest o wiele lepiej. - Jesteś dzisiaj jakaś dziwna, inna niż zwykle. Anna opuściła głowę. - Wieczór jest inny - westchnęła. - Wszystko jest inne... - Ale dlaczego? Wzruszyła ramionami. - Nie pytaj - jej głos był tak cichy, że ledwo słyszalny. - Nie pytaj o nic... Niespodziewany szmer nie pozwolił Ablowi zadać kolejnego pytania. Jego dłoń automatycznie sięgnęła do kieszeni i wyszarpnęła z niej rewolwer. - Spokojnie, spokojnie, nie tak ostro - rozległ się czyjś przytłumiony głos. - Pokaż się! - zażądał Abel. Zza rogu budynku, obok którego stali, wychyliła się wystraszona twarz. Następnie ujrzeli całego jej właściciela. Był to niski, przygarbiony, osobnik o długich, siwych włosach. - Może chcecie państwo zobaczyć mały spektakl? - zapytał nieśmiało. - Jesteś naganiaczem? - spytał Abel, wciąż mierząc do niego z rewolweru. - Jakie to brzydkie słowo, a fe... I po co panu ta spluwa. Ja jestem zupełnie nieszkodliwy. Niech pan zachowa swoje kule dla grubszej zwierzyny. Abel powoli schował rewolwer do kieszeni. - Masz ochotę tam iść? - zapytał, spoglądając na Annę. Ku jego zdumieniu dziewczyna skinęła głową. - Zapraszam, zapraszam, - zachęcał nieznajomy - tylko pięćdziesiąt od łebka. Mamy też specjalny napój dla zakochanych i pokoiki do wynajęcia. No więc jak? Państwo jesteście tacy młodzi... Na pewno też zakochani i... - Prowadź! - przerwał mu Abel. Mężczyzna ruszył w kierunku najbliższej bramy prowadzącej do wnętrza betonowego bunkra. Przez dłuższą chwilę błądzili w labiryncie mrocznych, wąskich korytarzy, aż w pewnym momencie naganiacz zatrzymał się i pochylił nad wiekiem ściekowej studzienki. Zastukał weń kilka razy, zapewne przekazując komuś zaszyfrowaną informację. Po chwili wieko uniosło się. W pastelowym świetle dochodzącym z otworu Abel ujrzał kilka pierwszych stopni metalowej drabinki. W okrągłej dziurze pojawiła się czyjaś głowa. Był to długowłosy, brodaty typ, którego wygląd jednoznacznie kojarzył się z pełnioną przez niego funkcją. Jednym słowem: stuprocentowy goryl. - Proszę, proszę - przemówił tubalnym basem. - Nasz drogi Jack sprowadził gości. Świetnie. No, proszę państwa, należność inkasujemy tutaj, w tym miejscu. Setkę poproszę. - wyciągnął w ich stronę rozcapierzoną, ogromną dłoń. - Po zakończeniu spektaklu Jack odprowadzi was na ulicę. Chyba, że zdecydujecie się zostać tutaj na całą noc, he he he... Abel sięgnął do kieszeni, ale Anna była szybsza. W jej dłoni pojawiło się kilka banknotów. Abel popatrzył na nią z wyrzutem. - Pozwól, niech to będzie mój wieczór - poprosiła łagodnie. Goryl z wyraźnym zadowoleniem zainkasował należność. Po filigranowej drabince zeszli na dół, do wyczyszczonego i wysuszonego, zapewne nie funkcjonującego od lat kanału. Goryl pociągnął za wystający z nagiej ściany, nie zwracający niczyjej uwagi kawałek drutu. Skrzypnęły zamaskowane w sprytny sposób drzwiczki, odsłaniając przed nimi zupełnie inny świat. Znaleźli się w pogrążonej w nastrojowym półmroku komnacie, pośrodku której wystawało z podłogi koliste, wyłożone szarą tkaniną podwyższenie. Dookoła niego rozstawione były rzędy aksamitnych krzeseł, których dużą część zajmowali już widzowie. Większość gości lokalu stanowiły męsko - damskie pary w najprzeróżniejszym wieku. Najwidoczniej spektakl, na który zostali zaproszeni nie był przeznaczony dla homoseksualistów. Przyniosło to Ablowi pewną ulgę, był bowiem przygotowany na każdą ewentualność. Usiadł obok Anny i położył dłoń na jej dłoni. - Czy na pewno chcesz to obejrzeć? - spytał z niedowierzaniem w głosie, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. - Przecież nigdy nie chciałaś... - To było kiedyś - stwierdziła w odpowiedzi. - Dzisiaj jest inaczej. Wszystko jest inne. Abel chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie zdążył, bowiem na okrągłej scenie pojawił się spocony, wystrojony w granatowy garnitur, łysawy grubas. Światła zgasły i przez moment sala tonęła w całkowitej ciemności, ale już w następnej chwili podest oświetlony został przez trzy przymocowane do sufitu, punktowe reflektory. Nadszedł czas rozpoczęcia widowiska. - Proszę państwa - przemówił grubas. - Mam zaszczyt powitać państwa w naszym superkopulatorium. Spektakl, który będziemy mieli przyjemność państwu przedstawić, składa się z kilku części. Nie będę dokładnie omawiał treści dzisiejszego przedstawienia, aby móc sprawić państwu kilka miłych niespodzianek. Zdradzę jedynie, że ujrzą państwo widowisko w najlepszym gatunku, w wykonaniu wysokiej klasy profesjonalistów. Pozwólcie państwo przedstawić sobie pierwszą parę naszych aktorów. Oto Julia... Rozległy się oklaski, a w oświetlonym kręgu pojawiła się wysoka, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Miała na sobie tylko krótką, przeźroczystą spódniczkę, skąpy biustonosz i sandały na wysokich obcasach. Według wstępnej oceny Abla, była dość ładna. Miała smukłą sylwetkę, długie nogi i gęstą grzywę falujących, ciemnych włosów. Wykonała kila ukłonów w stronę zgromadzonej publiczności, zwracając uwagę na wyeksponowanie swoich pośladków, a następnie stanęła w wyzywającej pozie. - A oto partner Julii, Aron. - rozległ się głos prezentera. Na scenę wkroczył rozebrany do naga, najwyżej osiemnastoletni młodzieniec, który nawet na najbardziej niedoświadczonym widzu nie zrobiłby wrażenia profesjonalisty. - Proszę państwa - mówił dalej grubas. - Julia i Aron zaprezentują się państwu po raz pierwszy. Trenują ze sobą dopiero od dwóch miesięcy, ale zapewniam państwa, że doszli do wyników, jakimi nie może się poszczycić większość par. Zresztą zobaczcie państwo sami - grubas ukłonił się i zniknął ze sceny, pozostawiając gości sam na sam z roznegliżowaną parą, która natychmiast przystąpiła do wstępnej gry miłosnej. Płynąca z ukrytych głośników muzyka stawała się coraz głośniejsza i coraz bardziej rytmiczna. Widzowie klaskali i wznosili zachęcające okrzyki... Abel dyskretnie obserwował Annę, nie był jednak w stanie wyczytać jej myśli z wyrazu twarzy. Nie mógł nawet stwierdzić czy podniecało ją całe to rynsztokowe przedstawienie. Siedziała spokojnie, wpatrując się w aktorów i nie mówiąc ani słowa. Teatralny okrzyk kochanków zakończył pierwszy akt spektaklu. Podnieśli się ze sceny, skłonili publiczności i przytuleni do siebie zniknęli w mroku. Lukę w programie natychmiast wypełnił tęgi prezenter. - To jeszcze nie koniec, drodzy państwo! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć odgłos oklasków - Aron i Julia pokażą się jeszcze państwu, ale, ze zrozumiałych względów, nieco później. Teraz zapraszam państwa do obejrzenia kolejnego punktu naszego widowiska. Zobaczycie państwo uwodzicielski taniec pięknej Anitry! - Chodźmy stąd - powiedział Abel zaciskając dłoń na ramieniu Anny. - Mam tego dosyć. Dziewczyna nie zaprotestowała. Wkrótce znaleźli się na cichej i mrocznej ulicy, żegnani przez siwego Jacka. - Czy musieliśmy tam pójść? - zapytał Abel po chwili. Anna nie odpowiedziała od razu. Szła z pochyloną głową, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Abel nie wymuszał odpowiedzi. Jak zwykle, starał się być dla niej delikatny. - Dokąd chcesz iść? - zapytał znowu. - Do ciebie - odpowiedziała natychmiast. - Do mnie? - zdziwił się. - Przecież nigdy nie chciałaś. Bałaś się, że... - Czy to ci nie odpowiada? - Anna uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła jego dłoń. Mimo tego Abel nadal wyczuwał w jej głosie jakąś nienaturalną nutę. - Co się stało? - Nie pytaj, proszę cię, nie pytaj. Nie myśl o tym. Zapomnijmy dzisiaj o wszystkim, proszę cię. Chcę być teraz z tobą, mieć ciebie i czuć ciebie. Wszystko inne jest nieważne... Ostatnie słowa dziewczyny zagłuszył narastający świst. - Prędko, pod ścianę! - zawołał Abel, ciągnąc Annę za ramię. Przywarli plecami do chłodnego muru. Jasny krąg światła przesunął się tuż obok nich. Nad ich głowami majestatycznie przepłynęły dwa wrzecionowate cienie, świszcząc przeraźliwie i wzbijając w powietrze tumany kurzu. Gorący podmuch z dysz silników zapierał im dech w piersiach i uniemożliwiał wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Potężne reflektory uważnie penetrowały teren w poszukiwaniu samotnych, podejrzanych przechodniów. Na szczęście Abel i Anna nie zostali zauważeni. Po chwili rakietoplany zaczęły się oddalać, a odgłos silników stał się nieco cichszy. - Kto to był? - spytała Anna, usiłując przywrócić swojej fryzurze dawny wygląd. - Na pewno nie zwyczajny patrol - stwierdził z przekonaniem Abel. - Dlaczego? - Oni nie latają tak nisko. To musieli być zakonnicy. - Zakonnicy? A kogóż oni mogą szukać? - Nie wiem dokładnie, ale mam pewne podejrzenia. - A zatem kogo według ciebie szukają? - Takich jak my. - Chyba żartujesz... Abel rozejrzał się uważnie po okolicy. Ulica była pusta i cicha. - Możemy iść dalej - powiedział. Objął dziewczynę i ruszyli przed siebie. Znowu poczuł bliskość Anny i zapomniał o wszelkich kłopotach. Czuł docierające do koniuszków palców błogie ciepło i narastające podniecenie. Milczał, bo nie potrafił znaleźć słów odzwierciedlających stan, w jakim znajdowały się jego ciało i umysł. Po chwili nawet szara, mroczna ulica wydała mu się piękna, tym bardziej, iż zza przepływających szybko chmur po raz kolejny wychylił się fragment księżycowej tarczy i zaczął oświetlać im drogę. Abel nie pamiętał już, że jest tylko pogrążonym w nędzy Twórcą, którego nigdy nie będzie stać na wykupienie sobie prawa zawarcia małżeńskiego związku, pionkiem przytłamszonym przez tych, którzy w imię jakiejś niejasnej, wciąż zmieniającej swoje oblicze idei, uzurpowali sobie prawo decydowania o życiu i śmierci innych. Był teraz tylko spragnionym ciepła i miłości chłopcem, czule obejmującym swoją dziewczynę... Uczucie szczęścia nie trwało zbyt długo. Czujność Abla nie została jeszcze całkowicie przytępiona, toteż w porę dostrzegł cienie skradających się postaci. Pośpiesznie uwolnił ramię i odwrócił się gwałtownie. Anna natychmiast zrobiła to samo. Ujrzeli przed sobą czterech ubranych w czarne kombinezony napastników. - To łachmaniarz - odezwał się jeden z nich. - Że też tylko tacy chodzą dzisiaj po ulicach... - Ale dupeczka jest niezła - stwierdził z optymizmem drugi. - Rzadko się takie spotyka. Bandyta, który zabierał głos jako pierwszy, postąpił dwa kroki do przodu, dając tym samym do zrozumienia swoim ofiarom, iż jest przywódcą gangu. Pozostali pogrążyli się w oczekiwaniu, przyjmując postawy świadczące, iż gotowi są zacząć mordować kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Abel położył dłoń na kolbie rewolweru. Chłód metalu uspokoił go nieco. Przywódca tymczasem wyciągnął z kieszeni sprężynowy nóż i wysunął jego ostrze. - Spieprzaj! - warknął groźnie. - Nie jesteś nam potrzebny. Abel ujął dłoń Anny. - Dziewczyna zostaje! - zawołał bandyta, wymachując śmiercionośnym sztućcem. Abel poczuł niemałą ulgę stwierdziwszy, że bronią napotkanych złoczyńców są noże. Tym razem miał wyraźną przewagę nad napastnikami, czekał więc spokojnie na dalszy rozwój wydarzeń. - Spieprzaj! - powtórzył przywódca, przyjmując postawę atakującego komandosa. Stał tak jeszcze przez kilka sekund, a potem ruszył... W tym krótkim momencie przypominał dzikie zwierzę zdecydowane dopaść i zamordować swoją ofiarę, zwierzę głęboko przekonane o swojej przewadze, z góry znające wynik potyczki. Czynił to zapewne już wielokrotnie, zawsze wychodząc zwycięsko ze starć z bezbronnymi ofiarami, tym razem jednak spotkało go rozczarowanie. Huknął strzał. Na twarzy bandyty pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. Przystanął i opuścił głowę, jak gdyby chciał ocenić średnicę dziury, która nagle pojawiła się w jego klatce piersiowej. Wypływający z jego rozwartych ust, szeroki strumień krwi zabarwił aksamitną czerń kombinezonu. Najprawdopodobniej był już martwy, kiedy jego ciało z głuchym mlaśnięciem upadło na beton chodnika, Abel w każdym razie był tego prawie pewien. Dymiącą jeszcze broń skierował w stronę trzech pozostałych przy życiu bandytów, którzy otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, jak na komendę ruszyli do przodu, aby pomścić towarzysza. Odgłosy dwóch, szybko następujących po sobie wystrzałów zlały się w jeden basowy łoskot. Na placu boju pozostał już tylko jeden napastnik, który najwyraźniej stracił całą pewność siebie, bowiem odwrócił się i zaczął uciekać. Lufa rewolweru bezlitośnie powędrowała za nim. Pocisk dopadł go w chwili, gdy co sił w nogach przemykał wzdłuż ściany najbliższego budynku. Czarna postać osunęła się na ziemię z chrzęstem zdrapujących tynk paznokci. Na szarym murze pozostała wielka, czerwona plama. Anna stała nieruchomo, niczym manekin. Nie płakała, chociaż Abel był na jej płacz przygotowany. Nie stawiała oporu, kiedy delikatnie pociągnął ją za rękę. Pozwoliła się prowadzić jak zaprogramowana, ślepo posłuszna woli swojego właściciela lalka. Abel nie chciał, by kiedykolwiek musiała oglądać walkę na śmierć i życie. Na pewno widziała już niejednego trupa, ale widzieć martwe ciała, to nie to samo, co być świadkiem ich śmierci. Nagłej, brutalnej, bezlitosnej śmierci... Abel obejrzał się za siebie, by po raz ostatni obrzucić spojrzeniem krwawe pobojowisko. Plama na ścianie budynku do złudzenia przypominała wielką, pąsową różę... * * * Poczuł prawdziwą ulgę dopiero wtedy, gdy zatrzasnęły się za nimi obite stalową blachą drzwi mieszkania. Anna przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. Przez kilkadziesiąt minut przebywała w miniaturowym pomieszczeniu spełniającym funkcję łazienki i ubikacji. Abel zdawał sobie sprawę, iż w żaden sposób nie jest w stanie jej pomóc, wykorzystał więc czas, starając się uporządkować swój pokoik. Nie było to łatwe. Skromne umeblowanie zajmowało wprawdzie tylko część pomieszczenia, ale za to wszędzie poniewierały się stosy papierów: zapisanych drobnym maczkiem kartek, zwojów kalki, rysunków wykonanych na grubym kartonie, oraz innych dowodów twórczej pracy właściciela mieszkania. Abel zaczął przenosić je z miejsca na miejsce, usiłując znaleźć najkorzystniejszy wariant ich rozmieszczenia. Kiedy wreszcie uznał, że nic więcej nie da się zrobić, usiadł na skrzypiącym tapczanie i obrzucił swoje dzieło krytycznym spojrzeniem. Skrzywił się i pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie podjął dalszych wysiłków. Gdyby wiedział wcześniej, że Anna zechce złożyć mu wizytę... Zwykle bała się ryzyka związanego z ewentualnym wykryciem ich nielegalnego związku przez któregoś z agentów tajnych służb rządowych, toteż najczęściej kochali się w wynajętym za niewielką opłatą pokoiku, w jednym z podziemnych domów miłości. Abel wstał, podszedł do biurka i wydobywszy z kieszeni rewolwer, opróżnił jego magazynek. Powoli, z namaszczeniem ustawił łuski zużytych nabojów tak, by tworzyły regularny czworobok. Obok nich położył broń i kilka zapasowych sztuk amunicji. Czterech następnych - pomyślał, przypominając sobie odgłos upadających na chodnik ciał. - Dlaczego nie czuję rozpaczy? ...Napastnik raz jeszcze osunął się po murze, pozostawiając krwawą plamę... Dlaczego nie chce mi się rzygać? ...Dziura w plecach pokonanego miała średnicę dłoni. Trup był nienaturalnie wygięty - widocznie kula strzaskała kręgosłup... Dlaczego tak musi być? Dlaczego ten świat jest taki cholernie zły?... Drgnął, usłyszawszy cichy szelest. Obok niego stała Anna. Była blada, a jej oczy nosiły jeszcze wyraźne ślady płaczu. Drżącą ręką podniosła z blatu biurka jeden z nabojów i zaczęła mu się uważnie przyglądać. - Spiłowany - stwierdziła raczej, niż spytała matowym, pozbawionym zwykłej dźwięczności głosem. Abel skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Pokryte cienkim, mosiężnym płaszczem ołowiane czubki pocisków były porysowane i mocno spłaszczone. - Dlaczego? - spytała po chwili. Abel położył dłonie na jej ramionach. - Proszę, połóż się - powiedział cicho. - Musisz odpocząć. Dziewczyna niespodziewanie przywarła do niego całym ciałem. - Kochaj mnie - szepnęła. - Proszę, kochaj mnie. Abel odwzajemnił uścisk, prosząc w duchu Inteligencję Wszechświata, by nie kazała Annie zmienić zdania. - Kochaj mnie - usłyszał raz jeszcze. Spiłowany nabój z głuchym łoskotem upadł na podłogę... Obnażone ciało Anny było urzekająco piękne i podniecające. Jego miękkość i naturalne ciepło sprawiły, iż w umyśle Abla zapłonął żar niweczący wszelką samokontrolę. - Kocham cię, kocham... - powtarzał, zachłannie sycąc wzrok widokiem jej twarzy. Żar stawał się coraz potężniejszy, aż wreszcie splecionymi ciałami kochanków wstrząsnął gwałtowny paroksyzm rozkoszy. Przez dłuższy czas leżeli obok siebie, nie wymawiając ani słowa. Wreszcie ciszę przerwała Anna. - Czy teraz możesz mi odpowiedzieć? - spytała. - Odpowiedzieć? - zdziwił się Abel. - A o co pytałaś? - Chciałam wiedzieć dlaczego spiłowałeś naboje. - Czy musimy rozmawiać właśnie o tym? - Chcę wiedzieć! - w głosie dziewczyny zabrzmiała twarda nuta stanowczości. Abel westchnął ciężko. - W porządku - mruknął. - Chciałem mieć pewność, rozumiesz? - Nie bardzo... - No właśnie. Posłuchaj. Kiedy strzelasz do bandyty, musisz mieć pewność, że zginie. Inaczej zapamięta cię i zemści się na tobie. Pragnienie odwetu jest częścią ich natury. - A twojej nie? - Mówimy teraz o nich. Gdyby któremuś z tamtych czterech udało się uciec, jutro mielibyśmy na karku jego pięćdziesięciu kumpli. - Więc dlatego zastrzeliłeś tego ostatniego? - Owszem, właśnie dlatego. Czy masz mi to za złe? - Ależ nie - Anna uśmiechnęła się. - Ty przecież mogłeś odejść. Im chodziło o mnie. Zrobiłeś to dla mnie, prawda? Abel wzruszył ramionami. - Zawsze tak robię. Tak trzeba. Niestety, tak trzeba. Wiesz, całe to wydarzenie ma tylko jedną dobrą stronę: przestaniesz umawiać się ze mną o tak późnej porze. Następnym razem spotkamy się w ciągu dnia i niech diabli wezmą wszystkich tajniaków. - Nie będzie następnego razu - wyszeptała Anna po chwili milczenia. - Dzisiaj widzimy się po raz ostatni. - Kiepski żart - zauważył Abel obojętnym tonem, mimo iż jego wnętrznościami targnął nagły przypływ niepokoju. Anna usiadła na brzegu tapczanu i popatrzyła na poniewierające się wszędzie stosy kartek. - Kim ty właściwie jesteś? - spytała. - Dlaczego robisz to wszystko? - Dlaczego robię co? - No, te rysunki i w ogóle... Przecież nikt ci za to nie zapłaci. Abel z dezaprobatą pokręcił głową. - Nie mówmy o tym - zaproponował. - Dlaczego o to pytasz? Przecież nigdy nie rozmawialiśmy na takie tematy. Rzeczywiście, nigdy nie rozmawiali o rzeczach, które były częścią codziennej szarzyzny. Nie rozmawiali też o sobie samych, bo każda z takich rozmów musiałaby prowadzić do rozważań związanych z przyszłością. A Anna i Abel nie mieli przed sobą przyszłości. Zawsze istniała dla nich tylko obecna chwila i robili wszystko, by ta chwila stała się jak najpiękniejsza. - Chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie i o tych dziwnych celach, które sobie stawiasz - powiedziała Anna, kładąc głowę na splecionych dłoniach - Chyba już nigdy nie spotkam kogoś takiego jak ty... - Tak złego, czy tak dobrego? - Dobrze wiesz co mam na myśli. Więc jak, opowiesz mi o sobie? - Po co? Wiesz tyle, ile powinnaś. - Nieprawda. Zadałam ci pytanie... - Tak, słyszałem! Pytałaś dlaczego leżą tutaj te kartki i przy okazji od razu zauważyłaś, że nikt mi za te rysunki nie zapłaci. Rozumujesz dokładnie tak samo, jak oni wszyscy... Tak samo jak tysiące tych biednych, zniewolonych istot, którym ktoś sprytny wmawia, że wciąż jeszcze są ludźmi. Te kartki, kochanie są prawdziwym dziełem mojego życia i zarazem dowodem istnienia czegoś takiego, jak wolna myśl. Czy ty to rozumiesz? Ja jestem wolny, naprawdę wolny... - A więc uważasz się za kogoś lepszego od całej reszty? - Nie, głuptasie, nie o to chodzi. Zrozum, dzięki tym rysunkom potrafię BYĆ. JESTEM, chociaż nic nie mam. Żyję w biedzie, ale tylko dlatego, że w naszym świecie władzę sprawują ci, dla których to co robię nie ma żadnej wartości. Nie podoba im się, że w ogóle myślę. Znacznie łatwiej steruje się takimi, dla których "mieć" oznacza "być". Tych właśnie jest najwięcej. Siedzą teraz w swoich izdebkach, wpatrują się w szklane ekrany i wydaje im się, że żyją. Ale tak naprawdę, życie przepływa obok nich. Myślą, że uda im się upodobnić do wymarzonego wzorca, jakim jest legendarny człowiek zza Bariery, jeżeli tylko uda im się wejść w posiadanie kilku nic nie znaczących przedmiotów, jak na przykład odtwarzacz wizyjny. Ci, którzy już posiedli te rzeczy uważają się za wyższą sferę, nie zdając sobie nawet sprawy jacy są maleńcy. Ich prymitywne umysły funkcjonują w oparciu o głęboko utrwalone schematy, nie mogąc przełamać barier... Anna poderwała się i usiadła na brzegu tapczanu. Jej oczy płonęły. - A ja?! - zawołała. - Czy też jestem kimś takim... To wstrętne, co powiedziałeś! Słyszysz?! Wstrętne! Abel delikatnie pogładził jej długie, lśniące włosy. - Chciałbym wierzyć, że jesteś inna - szepnął. - Możesz być inna. Musisz tylko bardzo tego chcieć. To, jaka będziesz, zależy wyłącznie od ciebie. Ja też mogłem być taki jak oni... Anna popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Tak, tak, byłem taki. Marzyłem o tworzeniu, ale zazdrościłem innym ich wątpliwego bogactwa. Mały, mizerny, drobny człowieczek. Nie miałbym zupełnie nic, gdybym nie dostał od pewnej osoby tego mieszkania i rewolweru... Widzisz, ja po prostu nie mogę robić niczego innego, niż to, co robię. Chyba, że dla ciebie, rozumiesz? - Próbuję - dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku. - Mów dalej. Abel wzruszył ramionami. - To już właściwie wszystko - stwierdził. - Wiesz już dlaczego jestem taki, jaki jestem. Staram się być prawdziwym Twórcą i nie słucham kłamstw tych, którzy występują w szklanym okienku. A wiesz co sprawia mi największą przykrość? Świadomość, że nie jestem w stanie pomóc żadnemu z tych biednych, umęczonych ludzi. Nie mogę ich zmienić. Oni mnie nie wysłuchają i nie będą chcieli zrozumieć. - A czy już próbowałeś? - Owszem. Ci, których usiłowałem zmienić uznali mnie za pomylonego. Cóż, może mają rację. Anna pokręciła głową przecząco. Na jej twarzy nie było już śladów wyrazu złości. - Nie jesteś szaleńcem - powiedziała z przekonaniem. - Jesteś tylko inny, trochę inny... - Inny?! A może ja jestem taki, jak miliardy ludzi za Barierą, miliardy wolnych ludzi! Może to właśnie Rajska Republika jest zbiorowiskiem odmieńców! Czy nie przyszło ci to do głowy?! Wzruszyła ramionami, a następnie kocim ruchem rozciągnęła się na tapczanie i wtuliła policzek w poduszkę. - Któż wie jak jest za Barierą - westchnęła. - Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tamtego świata. - A ja potrafię - stwierdził Abel. - Chcesz? Opowiem ci bajkę o Annie i Ablu, którzy żyli długo i szczęśliwie w pięknym i wolnym kraju... - Opowiedz. Przez dłuższą chwilę koncentrował się by ujrzeć w myślach wizerunek odmiennej, lepszej rzeczywistości, a potem zaczął mówić. Początkowo sprawiało mu to pewną trudność, ale już po chwili zdania zaczęły układać się same i płynąć z jego ust cichym, nieprzerwanym strumieniem. Anna przymknęła oczy, a Abel mówił i mówił, całkowicie tracąc poczucie upływu czasu. Kiedy skończył, dziewczyna spała. Troskliwie otulił ją kocem i położył się obok niej. Ciągle jeszcze dźwięczały mu w uszach jej złowieszcze, zwiastujące rozstanie słowa. Nie mógł o nich zapomnieć, chociaż usiłował wmówić sobie, że był to tylko żart. - Przecież jest nam dobrze - wyszeptał. - Nie odchodź, proszę cię. Nie teraz... Słowa te przyniosły mu spokój i pozwoliły zapaść w głęboki sen. W nierealnych marzeniach raz jeszcze ujrzał swoją wymarzoną krainę i poczuł się szczęśliwy, a kiedy otworzył oczy, Anny już nie było... Nad rozpoczynającym swe poranne funkcjonowanie miastem, jak zwykle kołysały się kłęby ciężkich, ołowianosinych chmur. W pokoju panował jeszcze półmrok. Abel zerwał się na równe nogi, pośpiesznie wciągnął na siebie części garderoby, a następnie zapalił światło. Uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Próbował wyobrazić sobie, że Anna wyszła tylko na chwilę, że zaraz pojawi się znowu i powita go swoim ciepłym uśmiechem, a pomieszane bezładnie strony świata powrócą na swoje miejsca. Ale w podświadomości czaiły się ból i bezsilna złość. Słyszał tylko kilka słów powtarzanych bezlitośnie przez wewnętrzny głos: "Nie ma, nie ma, nie ma..." Abel podszedł do stołu i drżącą dłonią podniósł niewielki kawałek papieru. Był to list napisany kobiecą ręką, którego treść składała się z kilku zaledwie zdań. Abel poczuł, że uginają się pod nim kolana. Czuł teraz tylko wściekłość i rozpacz. "Nie ma, nie ma..." - powtarzało łomoczące serce. "Odeszła, odeszła..." - odpowiadał głuszy szum gorącej niczym płynny ołów krwi. Myśl zawarta w liście wyrażona została w sposób jednoznaczny: Kochany To jest mój pierwszy i ostatni list do Ciebie. Jest już za późno, żeby wyobrażać sobie jak mogłoby być. Teraz nie mam już wyboru. Muszę odejść tam, skąd nie ma powrotu. Wybacz i zapomnij. Twoja Anna Abel zacisnął pięści, podejmując próbę walki z samym sobą, a raczej z tym drugim Ablem, kochającym i zawiedzionym. Poczucie bezsilności sprawiało mu ból, który paraliżował całe jego ciało. Przestał być chłodnym, racjonalnie myślącym Twórcą. Był teraz małym, słabym, bliskim stanu obłąkania człowieczkiem. Tak dumny ze swojej wiedzy i logiki umysł stał się nagle strzępem poranionej, inteligentnej tkanki, przesyconej jedną tylko myślą: "Nie ma Anny..." Złudzenie bezpieczeństwa i nadzieja na szczęście odeszły, a ich miejsce zajęła samotność, jedyna wierna towarzyszka jego życia. Kilka ostatnich tygodni stało się już tylko wspomnieniem... Osunął się na kolana i oparł głowę o brzeg tapczanu. - Odeszłaś - wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby. - Bezmyślna idiotko. Właśnie teraz, kiedy najbardziej cię potrzebowałem. Proszę, wróć... Zacisnął powieki, wyobrażając sobie, że Anna nadal przebywa we wnętrzu ciasnego pokoiku. Po chwili był już niemal pewien, że kiedy spojrzy w stronę biurka, zobaczy stojącą obok niego dziewczynę. Wydawało mu się nawet, że czuje jej zapach, że wystarczy wyciągnąć rękę, by poczuć pod palcami aksamitną gładź jej włosów. Nie miał pojęcia jak długo trwał ten stan półświadomości. Bał się powrócić do czterech ścian, sufitu i podłogi, które tworzyły rzeczywistość. Kiedy wreszcie to zrobił, przez okno wpadały do pokoju nieśmiało przebijające się przez warstwę chmur, słoneczne promienie. Biurko stało na swoim miejscu, ale Anny przy nim nie było. Tylko cztery, pozbawione tępych łbów, mosiężne łuski pobłyskiwały złowrogo. ROZDZIAŁ 2 Apartament Wielkiego Mistrza ani trochę nie przypominał innych. Niemal w całości wypełniony był drogimi, aczkolwiek nie zawsze użytecznymi przedmiotami, wzbudzającymi zachwyt i zazdrość tych, którzy dostąpili zaszczytu prywatnej audiencji u najważniejszej w mieście osoby. Mieszkanie składało się z dwunastu pokoi, z których każdy otrzymał inny, niepowtarzalny wystrój. Sypialnia była największym z pomieszczeń. Znaczną jej część zajmowało potężne, owalne łoże, obok którego znajdował się barek zawierający kilkadziesiąt butelek wypełnionych wyszukanymi trunkami. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy szaf, których zawartość stanowiły najbardziej osobiste części garderoby dostojnika, oraz tajemnicze przedmioty, których nie wolno było oglądać nawet osobistej służbie. Na blacie niskiego stołu spoczywało kilkanaście złotych statuetek, oraz wielki, wsparty na trzech odnóżach, błyszczący zegar, który znalazł się w tym miejscu wyłącznie ze względu na niebagatelną wartość muzealną, jaką niewątpliwie posiadał. Aksamitne zasłony stanowiły jedynie ozdobę okien, ponieważ dzienne oświetlenie sypialni regulowały zdalnie sterowane, samoprzyciemniające się szyby okien. Ważnym szczegółem wyposażenia wnętrza był pękaty, na ogół nieruchomo stojący w kącie, niewielki robot - osobisty sługa właściciela mieszkania. Robot nosił wdzięczne imię "Atari", co potwierdzał czerwono-biały napis na plakietce znamionowej przytwierdzonej do jego korpusu. Kapłan przez długi czas zastanawiał się jak nazwać swojego pupila. Do głowy przychodziły mu dziesiątki pomysłów, które jednak gdzieś ulatywały, nim dostojnik zdążył podjąć decyzję. Po kilku dniach bezowocnego wysiłku intelektualnego, Pierwszy Rycerz zdecydował, że imię "Atari" jest bardzo oryginalne i w dodatku łatwe do wymówienia, co również miało swoje znaczenie. Atari spełniał bardzo różnorodne funkcje, z których najważniejszą było serwowanie drinków znudzonemu kapłanowi. Oprócz tego robot włączał i wyłączał ściankę wizyjną, sprzątał, recytował wiersze, śpiewał kołysanki, oraz wypełniał wszelkie inne, typowe i nietypowe polecenia swego właściciela. Przede wszystkim jednak Atari był znakomitym strażnikiem, wyposażonym przez swoich konstruktorów w kilkanaście rodzajów broni. Pierwszy Kapłan leżał na owalnym łożu, wsłuchując się w ciszę nastającego dnia. Nie miał ochoty wstać, ani nawet otworzyć ust, by wydać jakikolwiek rozkaz swojemu elektronicznemu lokajowi. Każda czynność wiązała się ze zbyt dużym wysiłkiem. Kiedy w sypialni zrobiło się zupełnie jasno, postanowił ruszyć nogą. Serwomechanizm zadziałał posłusznie, wydając cichy warkot. Zza chmur wyjrzało słońce, a jego światło złośliwie dotarło do źrenic Wielkiego Mistrza. Tego było już za wiele. - Atari - wymamrotał Pierwszy Rycerz. Pękaty robot ocknął się ze swej zwykłej zadumy. - Słucham, panie - zaskrzeczał zwyczajnym, roboczym głosem. - Ciemniej - rozległ się głos pana. - Jest za jasno. Atari uruchomił gąsienicowe odnóża i podjechał do stołu, na którym spoczywał uniwersalny sterownik. Natężenie światła zmalało. Półmrok przyniósł starcowi ulgę. - Panie, przyleciał pełnomocnik Kriga - nieśmiało odezwał się robot. Pierwszy Kapłan westchnął ciężko i usiadł na posłaniu. - Czego chce? - zapytał, przecierając oczy. - Brak informacji - padła natychmiastowa odpowiedź. - Dobrze już, dobrze. Poinformuj go, że będę gotowy za pół godziny. - Tak jest. - Atari! - Słucham, panie. - Mała dawka rozruchowa - wysapał kapłan, bezsilnie opadając na poduszki. - Tak jest! Robot zbliżył się do posłania poleceniodawcy. W jednym z manipulatorów trzymał błyszczącą, pneumatyczną strzykawkę. Operacja była bardzo nieprzyjemna, wręcz bolesna, ale Pierwszy Kapłan zniósł ją po męsku. Pozostało jedynie poczekać, aż niezawodny środek zacznie działać. Po chwili kapłan poczuł, że krew w jego żyłach zaczyna krążyć nieco intensywniej. Miłe ciepło rozchodziło się po całym ciele. Po kilku kolejnych minutach Jego Świetlistość był już tym samym co zwykle, energicznym mężczyzną w sile wieku. Podniósł się z łoża i wykonał kilka skłonów. Z zadowoleniem stwierdził, że jego organizm funkcjonuje poprawnie. - Jaki dzień dzisiaj mamy? - zapytał, uśmiechając się do siebie. - Czwartek, dwudziesty drugi kwietnia, dwa tysiące sto sześćdziesiątego szóstego roku. Słońce wzeszło o godzinie... - Zamknij się, idioto! - serwomechanizm prawego ramienia zaskowyczał ostrzegawczo. Ruch okazał się zbyt gwałtowny. - Tak jest! - warknął robot, nie obrażając się. Jego elektroniczny mózg w ogóle nie znał uczuć, toteż nie był w stanie mieć swojemu panu za złe czegokolwiek. Ta cecha lokaja była z punktu widzenia jego użytkownika bardzo praktyczna i pożyteczna, albowiem uniemożliwiała powstawanie jakichkolwiek konfliktów pomiędzy panem, a sługą. - Która godzina? - padło kolejne pytanie. - Szósta dziesięć - odpowiedział Atari. Kapłan pokręcił głową z dezaprobatą. Zwykle, nie mogąc spać, znajdował całkowicie osobiste sposoby spędzania wolnego czasu. Niestety, tym razem musiał wstać i stawić czoła niecodziennym okolicznościom. Wizyta pełnomocnika Kriga nie była wydarzeniem, które mógłby zlekceważyć. - Daj mi drinka - mruknął, przystępując do zakładania bielizny. - Alkohol nie jest wskazany - zauważył Atari - Narkotyk może... - Dobra, dobra, - uciszył go kapłan - nie gadaj, tylko dawaj drinka. - Tak jest! Złoty płyn zmieszany z wodą nie smakował mu tego ranka tak samo jak zwykle. Wiedział co jest tego powodem: wizyta... Na samą myśl, iż będzie musiał się poniżyć przed jednym z zarozumialców zza Bariery, robiło mu się nieswojo. - Kto tym razem przyleciał? - zapytał, stwierdzając równocześnie, że nie bardzo ma ochotę znać odpowiedź na to pytanie. - Terry Pickok - bezlitośnie zazgrzytał robot. Whisky straciła cały swój smak. kapłan poczuł nieprzyjemny ciężar w żołądku. - Niech go diabli... - wymamrotał z irytacją. - Niech ich wszystkich szlag... Nie dokończył zdania, uświadamiając sobie, iż zawarł w nim nie byle jakie bluźnierstwo. Agenci Kriga musieli istnieć, tak samo jak inni ludzie zza Bariery, by on sam mógł być Wielkim Mistrzem i Pierwszym Rycerzem. Niezbyt częste wizyty mieszkańców Tamtej Strony nie były ostatecznie zbyt wysoką ceną za absolutną władzę nad Rajską Republiką. Osłoniwszy większą część pomarszczonego ciała, Pierwszy Rycerz udał się do łazienki. Ze wstrętem popatrzył na szczerozłotą wannę. - Brrr... - otrząsnął się. - Woda... Co by było gdyby dostała się do wnętrza którejś z protez, albo, co gorsze, do mikrokomputera... Wolał nie wyobrażać sobie ogromu tragedii, jaka mogłaby go spotkać, gdyby zanurzył się w niesympatycznej, przeźroczystej cieczy. Odrzucając nieprzyjemne myśli, wszedł do wnętrza niewielkiej, oszklonej kabiny. Strumień orzeźwiającego, czyszczącego gazu poprawił mu nieco humor. Po chwili czysty i pachnący powrócił do sypialni, by dokończyć porannego drinka. - Zawołaj Jana - rozkazał. - Jan już czeka w garderobie - oświadczył Atari. Jan był zupełnie zwyczajnym człowiekiem i nie posiadał nawet małej części zalet, jakimi obdarzony był jego elektroniczny kolega. Jedyną jego funkcją było ubieranie i rozbieranie swojego pana. Pierwszy Kapłan korzystał z usług żywego lokaja bardziej ze snobizmu niż z rzeczywistej potrzeby. Jan, niewielki, chudy, zawsze wystraszony osobnik, zaspokajał jego pragnienie posiadania prawdziwego, żywego niewolnika. Garderoba, jako pomieszczenie leżące na uboczu, urządzona została w stylu znacznie bardziej konserwatywnym niż sypialnia. Nie było tutaj ani jednego mebla, który można byłoby określić mianem nowoczesnego. Komody, szafy, fotele i inne sprzęty wykonane były z mocnego, dębowego drewna. Nie posiadały zbyt wielu ozdób. Będąc człowiekiem szalenie praktycznym, Jego Świetlistość doszedł do wniosku, iż nie ma sensu przyozdabiać pomieszczenia, które najczęściej oglądają zwyczajni lokaje. Jan, jak zwykle, taktownie milczał, pomagając swemu panu przywdziać ciężkie, kolorowe szaty. Kapłan również nie odzywał się, toteż skomplikowana operacja przebiegała w całkowitym milczeniu. Po upływie dalszych kilkunastu minut, Wielki Mistrz był gotów do podjęcia ważnego gościa. W ostatniej chwili Jan posmarował oblicze swojego pana złotym, błyszczącym kremem, a następnie Jego Świetlistość udał się na miejsce spotkania. Sala audiencyjna była najszykowniejszym ze wszystkich pomieszczeń. Centralną jej część zajmował złoty, okrągły stół, symbolizujący skromność kapłana, polegającą na niewywyższaniu się ponad innych. Krzesła również były złote. Wymagały tego kanony estetyczne, jakimi kierowali się dekoratorzy. Obok stołu, na niewielkim, marmurowym cokole, spoczywała figura Złotego Gryfa, ponad którą zawieszono otoczone aureolą z pęków złotych promieni, Oko Inteligencji, ozdobione błękitną szarfą. Pierwszy Kapłan usiadł przy stole z miną skazańca, któremu jest już wszystko jedno. Po chwili do wnętrza sali wszedł energicznym krokiem wysłannik Kriga, eskortowany przez czujnego robota. Terry Pickok był wysokim, młodym mężczyzną o pogodnej twarzy i jasnych włosach. Jego kremowy, doskonale skrojony garnitur lśnił czystością i wydawał się szczytem elegancji. Ciekawe buty - pomyślał kapłan, przyglądając się obuwiu gościa. - Nie skrzypią w czasie chodzenia. Będę musiał sobie takie sprawić... - Witaj, Julio! - rzucił przybysz, uśmiechając się. - Jesteś chory? Minę masz nie najweselszą. - Witaj, Terry - mruknął kapłan, przyozdabiając twarz służbowym grymasem wyrażającym życzliwość. - Co cię sprowadza? Pickok usiadł, nie czekając na zaproszenie. Bezczelnie oparł łokcie na blacie stołu i obrzucił gospodarza podejrzliwym spojrzeniem. - Co jest? - mruknął. - Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Julio Pierwszy odruchowo wzruszył ramionami. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytał, usiłując zatuszować niezręczny gest. - Ja nie s ą d z ę - odparł Pickok. - Pytam tylko. - Ależ cieszę się, przyjacielu - fałszywie zapewnił go dostojnik. - Oczywiście, że się cieszę. Jaki miałeś lot? - Nic rewelacyjnego. Poszumiałem sobie trochę nad miastem. - Po co? - Tak sobie, dla rozrywki. - Niepotrzebnie - odważnie stwierdził kapłan. - Dlaczego? - Pickok spoważniał. - Nie ma sensu się afiszować. Doprowadzicie w końcu do nieszczęścia. - Bzdura - zauważył Pickok. - Nie latam przecież grawilotem, tylko zwykłą, staroświecką patrolówką, w dodatku przyozdobioną waszymi barwami. Wszyscy, którzy mnie widzieli, myśleli, że mają do czynienia z twoimi ludźmi. - W takim razie kto dwa dni temu przefrunął nad jedną z peryferyjnych dzielnic miasta? To były dwa nowoczesne grawiplany osobowe z niebieskimi promiennikami. Moi poddani myślą, że to jacyś Obcy i czekają na Cud, a co za tym idzie, zaczynają mieć N a d z i e j ę! A to, jak ci zapewne wiadomo, nie sprzyja utrzymaniu porządku. Pickok podrapał się po skroni, popadając w krótkotrwałą zadumę. - To musieli być jacyś turyści - stwierdził po chwili. - Znajdziemy ich i ukarzemy. - Gówno im zrobicie... - mruknął Julio pod nosem. - Słucham? - Mówiłem, że nic im nie zrobicie. Nie w waszym świecie. Tutaj, to co innego... - Nie martw się o nas, Julio. Martw się o siebie. Mam dla ciebie smutne wieści. - O co chodzi? - zaniepokoił się kapłan. - O to, że kilkanaście kamer nagle przestało działać. - Niemożliwe! - Julio poderwał się z krzesła. - Spokojnie dziadku, spokojnie - Pickok łagodnym ruchem dłoni zachęcił go do przyjęcia poprzedniej pozycji. Kapłan nerwowo zacisnął w dłoni purpurową połę swojej szaty. Stan podniecenia nie trwał zbyt długo. Wszyty pod skórą, na karku dostojnika mikrokomputer wielkości pastylki, natychmiast wysłał do mózgu sygnał neutralizujący nadmiar stresu. Starzec opadł na krzesło i westchnął ciężko. - Przecież sami zainstalowaliście system kontroli - zauważył. - To nie moja wina, że coś się zepsuło. - Zgadza się, nie twoja, - przyznał Pickok - ale nasza również nie. - A zatem wszystkiemu winne są krasnoludki... Z twarzy agenta Kriga zniknął wyraz cynicznej łagodności. Jego miejsce zajęły bruzdy irytacji. - Nie mędrkuj, starcze - rozległo się suche, ostrzegawcze warknięcie. - Nie jestem tutaj po to, żeby wysłuchiwać twoich płaskich dowcipów. - Nie żartowałem - stwierdził kapłan. - Nie mam pojęcia o zasadach funkcjonowania tych waszych wymyślnych urządzeń. Sam mówiłeś, że są niezawodne... - Bo są! Chyba, że dobierze się do nich ktoś sprytny. Kapłan wzruszył ramionami. Ciągle tłumił w sobie złość. Czuł się upokorzony i zdezorientowany. - Nic nie rozumiem - wysapał, spoglądając spode łba na swojego rozmówcę. - Wcale się nie dziwię - prychnął pogardliwie Pickok. - Gdybyś zbyt wiele rozumiał, nie zajmowałbyś tak odpowiedzialnego stanowiska. Pozwól, że ci wytłumaczę o co mi chodzi - głos agenta stał się sztucznie ugrzeczniony, wręcz przymilny. Julio czuł, że nienawidzi coraz bardziej tego lalusiowatego drania. Gdyby tylko mógł stać się trochę młodszy, trochę sprawniejszy, energiczniejszy... - Twierdzę, mój drogi Julio, - kontynuował Pickok - że nie powiedziałeś nam całej prawdy o tym mieście. - A pytaliście mnie o coś? - Owszem, pytaliśmy. Twoja rola tutaj polega przede wszystkim na ciągłym udzielaniu odpowiedzi na nasze pytania. My, to znaczy ludzie żyjący po "tamtej stronie", uważamy wasze społeczeństwo za pewien symbol. Czy wiesz co to jest symbol? Myślę, że wiesz. Wy przecież kochacie się w różnego rodzaju symbolach. Czy byłbyś zadowolony gdyby ktoś nagle zapragnął dać po paszczy twojemu złotemu gryfowi? - Nadal nic nie rozumiem - nieśmiało odezwał się Julio. Wypowiedział te słowa z prawdziwym wstrętem, ale przecież musiał mieć pewność, że będzie mógł ściśle wypełnić przekazane mu polecenia, a nie mógłby tego zrobić nie rozumiejąc ich sensu. - W umysłach większości z was, złoty gryf utożsamiany jest z honorem, poczuciem godności, pięknem, tradycjami i wielkością narodu - stwierdził Pickok, rzucając kapłanowi twarde, a jednocześnie pełne politowania spojrzenie. - Dla nas, natomiast, jest on symbolem ludzkiej nędzy, poniżenia, głupoty i braku logiki. Robimy na tym świetny interes, jak ci zapewne wiadomo. Zawarliśmy z tobą pewien układ, a każdy układ nakłada na każdą ze stron określone obowiązki. My dotrzymujemy swoich obietnic, a ty? Zastanów się nad sobą. Masz absolutną władzę, fizyczną sprawność i tak przez ciebie upragnioną potencję... W zamian za to wszystko miałeś posterować wydarzeniami w taki sposób, by ta szara społeczność odpowiadała nakreślonemu przez nas wzorcowi. To chyba zrozumiałeś, prawda? A może mówię za szybko? Kapłan bez słowa przyjął kolejną falę upokorzenia, kiwając głową potakująco. - A jednak wśród tych ciemnych marionetek znalazł się ktoś, kto posiada umysł tak jasny, jak umysły naszych wyspecjalizowanych konstruktorów - dokończył Pickok. - Ach, teraz rozumiem - mruknął kapłan. - Upierasz się więc, że nie było awarii, lecz... - Właśnie! Nie było awarii. - I uważasz, że twoje kamery zepsuł ktoś z naszych, czy tak? Pickok uśmiechnął się z udanym zadowoleniem. - Może jednak nie jesteś aż tak ograniczony - mruknął. - Jestem pełen uznania. Julio postanowił nie dostrzegać kolejnych docinków pełnomocnika Kriga. W gruncie rzeczy poczuł nawet pewną ulgę, mając przed sobą pełny obraz sytuacji. Najbardziej nie cierpiał wszelkiego rodzaju niejasności i niedomówień. W jego umyśle tliły się jeszcze resztki dawnej precyzji, która nie tolerowała braku danych. Teraz miał do rozwiązania konkretny problem i wiedział w jaki sposób pokierować dalszym przebiegiem konwersacji. Pickok przestał być groźny. - Cieszę się - mruknął Julio. - Ale od razu muszę cię zmartwić. Wygląda na to, że jesteś w błędzie. To, co sugerujesz, jest zupełnie niemożliwe. Może jakieś trzydzieści, czterdzieści lat temu znalazłby się ktoś taki, ale teraz?.. Przy tej izolacji?.. Przecież prawdziwych naukowców zniszczyliśmy w pierwszej kolejności. A przynajmniej dołożyliśmy wszelkich starań... - Może za słabo się starałeś, Julio - wycedził Pickok. - Wiem co mówię. Mnie też początkowo wydawało się to niemożliwe, ale sprawdziliśmy wszelkie możliwości i doszliśmy do tego właśnie, jedynego wniosku. Jest ktoś, kto zna się na kamerach i wie do czego one służą. Czy zdajesz sobie sprawę z zagrożenia? - Jakiego zagrożenia? - Jak to jakiego? Uszkodzenie kamer dowodzi, że twoje panowanie nad duszami i ciałami tych nieszczęsnych stworzeń, jest bardzo iluzoryczne. Znalazł się ktoś, kto myśli samodzielnie i nie stereotypowo, rozumiesz? - A może po prostu ten ktoś po prostu rozbija kamery, rzucając w nie po pijanemu czymś ciężkim... Do tego przecież nie byłby potrzebny geniusz. - Nic z tego - Pickok pokręcił głową. - Opisane przez ciebie zachowanie również byłoby niebezpieczne, ponieważ świadczyłoby o skłonnościach do czynnego sprzeciwu. Ale nie, to nie jest to. Te uszkodzenia są na tyle nietypowe, że nie zarejestrował ich komputer kontrolujący sprawność kamer. To oznacza, że kombinacja sygnałów zwrotnych jest prawidłowa, a jednak kamery nie przekazują obrazu. Zorientowaliśmy się, że nie działają dopiero wtedy, gdy otrzymaliśmy informacje od widzów. - Co zatem proponujesz? Pickok wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad najwłaściwszą odpowiedzią. - Musimy mieć tego człowieka - powiedział w końcu. - Mamy go zabić? - Nie! W żadnym razie! Na razie musisz ustalić kto to jest i sprowadzić go tutaj. Jest cenny, a cennych osobników nie wolno tak po prostu unicestwiać. Damy mu szansę. Pokażemy go naszym widzom... Zresztą kiedy już będziesz go miał, otrzymasz od nas dodatkowe instrukcje. - Macie jego adres? - Mamy szesnaście adresów. Pod jednym z nich mieszka sprawca naszych kłopotów. Oczywiście jeżeli założymy, że uszkodził również kamerę we własnym mieszkaniu. A jeżeli nawet tego nie zrobił, to i tak masz wystarczająco wyraźny ślad. Kiedy będziesz coś miał, natychmiast daj nam znać. Pamiętaj, że na razie masz go tylko tu sprowadzić. Jeżeli stanie mu się krzywda, odpowiesz za to głową. - Od kiedy to moja głowa przedstawia dla ciebie jakąś wartość? Pickok zatrzymał się, a następnie podszedł do stołu i oparł obie dłonie na jego blacie, wpatrując się w pozbawioną wyrazu, pozłacaną twarz kapłana. - Julio, ja nie żartuję - powiedział, ostrzegawczo kręcąc głową. - Sprawa jest bardzo poważna. Pamiętaj, nikt nie jest niezastąpiony... Kapłan głośno przełknął ślinę. - Będę pamiętał - wychrypiał bezbarwnym głosem. - To już lepiej - na twarz Pickoka powrócił uśmiech. - A teraz, mój staruszku, mam dla ciebie kilka miłych niespodzianek. Wysłannik Kriga sięgnął dłonią do przepastnej kieszeni marynarki, skąd wydobył niewielki kawałek błyszczącej folii. Podał ją kapłanowi, który z uwagą począł studiować utrwaloną na niej informację. - Trzy miliony - mruknął z wyraźnym zadowoleniem. - Za co to? - Twój udział w zyskach ze sprzedaży środków antykoncepcyjnych na terenie Rajskiej Republiki. Wpłynęły wczoraj na twoje konto. Rozchmurz się dziadku. Interes idzie lepiej niż przypuszczaliśmy. Ponadto przywiozłem ze sobą coś, z czego na pewno się ucieszysz. - Co to takiego? - zainteresował się Julio. - Hmmm. Właściwie nie wymagasz jeszcze poważniejszej reperacji, ale mam dla ciebie mały prezent - Pickok wydobył z kieszeni prostokątne pudełko. - To jest to, o co prosiłeś. W oczach kapłana pojawił się błysk radości. - Pokaż! - zażądał. Pickok powoli, z namaszczeniem uniósł wieczko pudełka. W jego wnętrzu spoczywał podłużny, walcowaty, złoty przedmiot, któremu towarzyszyło kilka niewielkich, czarnych kostek. - To zestaw skonstruowany specjalnie dla ciebie, na koszt firmy - uśmiech wysłannika Kriga stał się jeszcze bardziej promienny. - Przyleciał ze mną chirurg. Zamontujemy ci ten przyrządzik jeszcze dzisiaj, choćby zaraz. Kapłan uśmiechnął się. - Doskonale - mruknął. - Ale najpierw muszę się pojawić na obradach Izby Jawnych. - Coś ważnego? - Owszem. Ja również mam dla ciebie miłą niespodziankę. Przygotowujemy niezwykle spektakularne widowisko. Twoi widzowie na pewno będą zadowoleni. - Co to takiego? - Zobaczysz. Pickok wsunął ręce do kieszeni i usiadł na krześle. - Rób jak uważasz - powiedział. - Tylko nie przesadzaj. - Nie przesadzać? To śmieszne. Udowodnię ci, że mogę zrobić z tymi istotami to, co uważam za stosowne. I nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Kapłan wstał i podszedł do ściany, naprzeciwko której siedział Pickok. Jednym ruchem dłoni włączył olbrzymi ekran, na którym ukazało się wnętrze sali obrad Izby Jawnych. Na mównicy stał właśnie jakiś niski, gruby i mocno spocony członek parlamentu. Mówiąc, wymachiwał groźnie rękami. "To nieetyczne, Dostojna Izbo!" - krzyczał, ocierając chusteczką pot z wysokiego czoła - "To hańba!". "Hańba, hańba, hańba!!!" - odpowiedziało mu kilkanaście głosów z sali. "Godność narodu wymaga," - kontynuował mówca - "byśmy zgodnie stwierdzili, że koń króla Pirysa nie był koniem, lecz klaczą, a zatem król musi siedzieć na klaczy, a nie na koniu, jak niesłusznie sugeruje artysta! To hańba!!!" "Hańba!!! Hańba!!! Hańba!!!" - O co chodzi? - zapytał Pickok z zainteresowaniem. - O pomnik - odpowiedział Julio. - O pomnik jednego z naszych królów. Ten król używał klaczy, a koń z pomnika... No cóż, nawet dziecko zorientowałoby się że to ogier.... Izba rozstrzyga właśnie czy zostawić pomnik taki jaki jest, czy zamówić nowy. Dyskusja trwa już od czterech dni. - A czy ten koń ma jakieś znaczenie? - Oczywiście, że nie, ale musiałem ich czymś zająć. Mam dzisiaj do przeforsowania ważną ustawę, a to najłatwiej zrobić wtedy, kiedy myśli tych kretynów pochłonięte są czymś zupełnie innym. Gdyby byli w stanie myśleć, na pewno zaczęliby pytać, a ja nie zamierzam z nimi dyskutować. Poczekaj tu na mnie. Zajmie się tobą mój Atari. - Robot? Ach, właśnie. Jak on się spisuje? - Doskonale. To na prawdę wspaniały wynalazek. No, nie gniewaj się, ale muszę już iść. To nie potrwa długo. Będziesz wszystko widział na ekranie. Kapłan ruszył w stronę drzwi, które otworzyły się przed nim usłużnie. Przemaszerował przez obszerny hall, w którym jak zwykle czaił się uzbrojony wartownik. - Witaj, o panie - powiedział, zginając grzbiet w głębokim ukłonie. - Chodź ze mną - polecił kapłan. - Przydasz mi się. - Tak jest, o panie - goryl ukłonił się po raz drugi. Wielki Mistrz opuściwszy swój apartament, znalazł się w olbrzymiej, ozdobionej drewnem i złotem klatce schodowej. Dostojnym krokiem zszedł na niższą kondygnację, która zajmowana była przez innych, mniej ważnych kapłanów. Skierował się w stronę oszklonych drzwi, prowadzących na taras, spełniający funkcję lądowiska. Kiedy znalazł się na jego płycie, natychmiast otoczyło go kilkanaście odzianych w czarne, jednoczęściowe kombinezony postaci. Każdy z mężczyzn miał około dwóch metrów wzrostu. Wszyscy, bez wyjątku, uzbrojeni byli w miotacze, przeźroczyste tarcze przyozdobione emblematem Zakonu oraz krótkie miecze. Pośrodku tarasu stał lekki, czerwony śmigłowiec, na którego burtach złociły się kapłańskie emblematy. Julio wgramolił się do jego kabiny, a następnie usadowił w głębokim fotelu. Miejsce obok niego zajął goryl. Jeden z ubranych na czarno strażników zatrzasnął drzwi. Rozległ się cichy łopot wirnika połączony z narastającym piskiem turbiny. - Dokąd lecimy, o panie? - zapytał pilot. - Nie poinformowano cię jeszcze? - pytanie kapłana było podchwytliwe, ponieważ zgodnie z ustalonymi przez niego samego regułami, nikt z obsługi środków transportu nie miał prawa znać przedwcześnie celu podróży. - Oczywiście, że nie - odparł pilot. - Leć na północny parking. Pilot zwiększył obroty silnika. Po chwili maszyna oderwała się od płyty lądowiska i zaczęła nabierać wysokości. Wielki Mistrz spojrzał przez okno. W dole, pod nimi złociła się dumna sylwetka pałacu kapłańskiego, dookoła którego rozpościerał się równo przystrzyżony trawnik, przyozdobiony kępami krzewów i drzew. Pałacowy ogród był olbrzymi, ale śmigłowiec leciał dość szybko, toteż po chwili miejsce zielonej płaszczyzny zajęła kolorowa dzielnica wykwintnych willi. Domostwa dostojników państwowych miały bardzo różne kształty, przeważały jednak budowle, które swoją architekturą przypominały nieco pałac kapłański. Wśród nich bielił się wysoki budynek telewizji, a obok niego potężny parking dla setek pojazdów. Ze względu na dość wczesną porę, wszędzie było jeszcze pusto. - Hołota - pomyślał kapłan. - Zwierzęta wylegujące się w swoich barłogach. Trzeba będzie kiedyś zrobić z tym porządek. Śmigłowiec tymczasem zaczął podchodzić do lądowania. - Ostatnie lądowisko przed murem, o panie - zameldował pilot. Niewielki wstrząs wyrwał Wielkiego Mistrza z zamyślenia. Obroty wirnika zmniejszyły się gwałtownie. Szczęknął zamek otwieranych drzwi i do wnętrza kabiny zajrzała twarz szefa Korpusu Usłużnego, Ariela, numer ewidencyjny: zero, zero, dwa, trzy, dwa. - Witaj, o panie - rzekł Ariel. - Limuzyna już czeka na Waszą Świetlistość. Goryl pierwszy opuścił śmigłowiec. Zeskoczył na beton lądowiska i rozejrzał się uważnie, przestrzegając reguł, które wpojono mu w trakcie specjalnego przeszkolenia. - Nie ma niebezpieczeństwa, o panie - stwierdził. - Nie dziwię się - westchnął kapłan, wstając z fotela. Nieopodal miejsca, w którym wylądował śmigłowiec, czekał już długi, czarny pojazd. Przy jego otwartych drzwiach stał już zgięty w ukłonie Ariel. Wielki Mistrz usadowił się na tylnym siedzeniu limuzyny, a w następnej chwili drzwi zostały zatrzaśnięte. Goryl zajął miejsce obok kierowcy, ciągle rozglądając się na wszystkie strony. - Dość tego przedstawienia! - zbeształ go kapłan. - Ruszajmy, szkoda czasu. Zapiszczały opony. Limuzyna zaczęła gwałtownie przyśpieszać. Błyskawicznie pokonała kilkusetmetrowy odcinek gładkiej, betonowej trasy dzielącej lądowisko od muru. Szara, jednolita ściana miała około dwustu metrów wysokości. Przed maską samochodu rozwarła się nagle niewidzialna dotychczas brama. Oczom pasażerów ukazał się szeroki, brunatny pas zaoranej ziemi. Gładkiemu betonowi ustąpił miejsca bity, wyboisty trakt. Natychmiast dały znać o sobie niewygody podróży. Kapłan raz po raz podrygiwał na swoim siedzeniu, przeklinając w duchu bezwzględne reguły, ustanowione przez ludzi Kriga. Mieszkańcy miasta nie mogli ujrzeć kapłańskiego śmigłowca. Musieli być przekonani, iż czarna limuzyna jest wszystkim, na co może sobie pozwolić Wielki Mistrz. - Najwyższy czas, by Wasza Świetlistość zaczął podróżować lepszym samochodem - nieśmiało odezwał się goryl. - Wyboje nie byłyby wtedy groźne. Kapłan westchnął ciężko. Jak tu wytłumaczyć tak prymitywnemu osobnikowi dlaczego mieszkańcy miasta nie mogą ujrzeć Pierwszego Rycerza Zakonu podróżującego czymś innym niż staroświecka limuzyna?.. Jak powiedzieć bezgranicznie oddanemu słudze, że jego wielki i nieomylny pan ma również swojego pana... - Wiesz co, Karl? - mruknął, gładząc białe futro kołnierza. - Lubię cię. Jesteś durniem, ale lubię cię. A wiesz dlaczego? Goryl wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, o panie. - Ja też nie mam pojęcia - stwierdził Julio po chwili. - Może właśnie dlatego, że jesteś durniem... Majaczące w oddali, ponure, bezbarwne klocki miejskich budynków, rosły z każdą chwilą. Wkrótce limuzyna mknęła już ulicą miasta. Wciąż jeszcze było bardzo wcześnie, toteż Pierwszy Rycerz nie dostrzegł zbyt wielu przechodniów. Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż między budynkami czai się niejedna banda rzezimieszków, ale tych mógł się nie obawiać. Karoseria samochodu mogła stawić czoła nawet najsilniejszej wiązce promieni ręcznego miotacza, oraz kulom dowolnego kalibru. Pałac Najwyższych Zgromadzeń był wbrew swojej szumnej nazwie zupełnie zwyczajnym, staroświeckim budynkiem, o kształcie prostopadłościanu. Miano pałacu zawdzięczał jedynie swym rozmiarom. Wielkość jego wnętrz była doprawdy imponująca. Limuzyna skręciła gwałtownie i wjechała w jedną z bram. Znaleźli się w szerokim korytarzu, prowadzącym do podziemi gmachu. Minąwszy kilkanaście uzbrojonych, policyjnych patroli, wjechali do obszernego, jasno oświetlonego garażu. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił kierowca, zatrzymując pojazd. Kapłan zaczekał, aż jeden z członków Korpusu otworzy drzwi i wykona zapraszający gest. Następnie bez pośpiechu opuścił wnętrze kabiny. - Idziemy prosto do sali obrad - poinformował otaczający go tłumek. Goryl Karl stanął na czele niewielkiego pochodu. Droga do wielkiej sali wiodła poprzez sieć wąskich, nieprzytulnych korytarzy. Pierwszy Kapłan nie lubił tego miejsca. Naprawdę bezpieczny czuł się wyłącznie w swoim pałacu, który opuszczał tylko w razie absolutnej konieczności. Po chwili znaleźli się na sali obrad. Było tu duszno i gorąco, a w powietrzu unosiła się nieprzyjemna mieszanina zapachów potu i siarkowodoru. Najwyraźniej urządzenia wentylacyjne nie wykonywały należycie swojego zadania, zresztą zgodnie z zaleceniami kapłana. Julio, pokonując wstręt, wspiął się na mównicę. Goryl Karl stanął tuż obok niego. - Drodzy Poddani - zaczął kapłan. - Mmmmmmm... Bądźcie pozdrowieni, a dusze wasze niech zaznają rozkoszy wszelakich tutaj i w zaświatach. Na sali rozległy się gromkie brawa. Członkowie parlamentu jak na komendę powstali ze swoich miejsc, jeden przez drugiego wiwatując na cześć Wielkiego Mistrza. Kilka osób padło na kolana, a niektórzy wznieśli dłonie w geście symbolizującym pojednanie człowieka z Wszechwładną Inteligencją Wszechświata. W oczach większości zgromadzonych zabłysły łzy szczęścia. - Prowadź nas, prowadź, o panie! - rozległo się z tłumu. - Bądź z nami, o dobry pasterzu! Świeć na firmamencie i miej w swej opiece Rajską Republikę! - Niech żyje Jego Świetlistość! - Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! Julio przybrał pełną skromności postawę, czekając cierpliwie, aż fala ekstazy nieco opadnie. W końcu uciszył tłum łagodnym, lecz zdecydowanym ruchem dłoni. - Jestem z wami! - kontynuował. - Przybyłem tutaj, aby dać wam światło i szczęście! Pokażę wam słuszną drogę i wyprowadzę was z ciemności! Sala ponownie zawrzała. Coraz więcej zgromadzonych padało na kolana, podnosząc ręce w teatralnym geście. - To ja jestem waszym światłem! - zawołał Julio, a jego wzmocniony przez aparaturę głos zagłuszył ryk tłumu. - Jestem z wami, bo lud pozbawiony pasterza błądzi! Mmmmmm... Słuchajcie mnie, bo ja jestem prawdą! - Bądź pozdrowiony, o panie! Świeć nam, świeć, o Świetlisty!!! Julio uśmiechnął się z zadowoleniem. Jak dotąd, wszystko przebiegało po jego myśli. Otumaniony tłum stracił wszelki rozsądek. Kolejny, ostateczny ruch był już tylko formalnością. - Gaz - rozkazał cicho, zasłaniając dłonią mikrofon. - Wpuścić gaz. Goryl Karl zszedł ze swojego posterunku i zniknął za kurtyną zasłaniającą najbliższy otwór wejściowy. Po chwili podłoga delikatnie zadrżała. Uruchomione zostały napędy potężnych dmuchaw, tłoczących do wnętrza sali specjalną, oszołamiającą mieszaninę gazów. Tłum falował monotonnie, wznosząc coraz głośniejsze okrzyki. Kapłan dyskretnie wydobył z kieszeni buteleczkę z preparatem neutralizującym działanie gazu. - Zapewne zastanawiacie się co mnie tutaj sprowadza! - zawołał do mikrofonu - Mmmmmm... Wiedzcie, że ujrzałem we śnie wielkie, złote oko i usłyszałem głos nakazujący przekazanie wam wielkiego posłania! Musicie dziś uchwalić ustawę, która stanie się początkiem nowego porządku i nowego prawa w świecie ludzi! Wyczerpany tłum ostygł nieco, oszołomiony potężną dawką gazu. Niektórzy ze zgromadzonych zataczali się, ten i ów upadł na ziemię, nie mogąc utrzymać równowagi. Na sali natychmiast pojawiły się służby porządkowe i przystąpiły do wynoszenia omdlałych. - Musimy definitywnie zniszczyć zło, jakim jest oszukiwanie natury, a co za tym idzie, również Wszechwładnej Inteligencji Wszechświata - głos kapłana stał się nieco spokojniejszy. - Izba Zakapturzonych, która jako pierwsza poznała moją wizję, proponuje, aby od tej chwili stosowanie wszelkich środków zapobiegających zapłodnieniu niewiasty przez mężczyznę, karane było poprzez spalenie winnych kobiet na stosie ofiarnym. Oczyszczający ogień wymaże ich winy i otworzy przed nimi bramy krainy Cielesnego Niebytu. Ponadto takoż na stosie spalone zostaną wszystkie kobiety próbujące spędzać płód. Uformowane zostaną specjalne oddziały zakonne, których prawem będzie dokonywanie rewizji w domach podejrzanych o używanie lub posiadanie zakazanych środków. Nakazujemy równocześnie, aby w czasie trwania aktu miłosnego, oboje partnerzy mieli na sobie koszule z białej tkaniny. Każda kobieta, której udowodnione zostanie bezwstydne kopulowanie bez białej koszuli, spalona zostanie na stosie ofiarnym. Każdy mężczyzna, któremu zostanie udowodnione kopulowanie bez białej koszuli, pozbawiony zostanie męskości, a na jego czole wypalony będzie znak symbolizujący bezwstydnego Szatana. Wszyscy, którzy uprawiać będą pozamałżeńską miłość cielesną, spaleni będą na stosie ofiarnym! Mmmmmmm... Czy ktoś ze zgromadzonych sprzeciwia się treści ustawy? Tłum nie zareagował. W szklanych oczach zgromadzonych dostrzec można było wyłącznie zmęczenie i obojętność. - Nie widzę - stwierdził Julio z zadowoleniem. - Ustawa przeszła. Oddaję głos Przewodniczącemu Izby. Kapłan opuścił mównicę, ustępując miejsca niskiemu, grubemu, śmiertelnie znużonemu jegomościowi. Był to Wielce Szanowny Przewodniczący Izby Jawnych, Amadeusz, numer ewidencyjny: jeden, dwa, zero, zero, sześć, trzy, dwa. Przewodniczący oparł drżącą dłoń na podstawce mikrofonu. - Wobec braku sprzeciwu, - wykrztusił z wysiłkiem - ustawa numer cztery, dwa, dwa, łamane przez sześćdziesiąt sześć, zaczyna obowiązywać od dnia dzisiejszego, z mocą od godziny zero, zero zero. Czy są pytania? Julio nie był zainteresowany obserwacją dalszego przebiegu obrad. Był pewien, że żadnych pytań nie będzie. Żaden z członków parlamentu nie był w tej chwili zdolny do logicznego myślenia. - Byłeś wspaniały, o panie - stwierdził Karl, gdy kapłan wyszedł z sali obrad. - To miło, że tak uważasz... Wyłączcie dmuchawy... Albo nie, dajcie im trochę tlenu, niech oprzytomnieją. Wracamy, Karl. Po chwili znajdowali się już w wygodnej, bezpiecznej i przytulnej kabinie samochodu. - Jedziemy! - rozkazał Julio. - Jestem wykończony... Przez całą niemal drogę, gadatliwy zazwyczaj goryl, zachowywał całkowite milczenie. Ponadto wyglądał na zamyślonego, co nie było w jego przypadku typowym obrazem. - Co cię gryzie, Karl? - zapytał Julio z zaciekawieniem. - Chciałbym, panie... - westchnął nieśmiało goryl. - Chciałbym wiedzieć czy... No, czy ten zakaz z tymi koszulami... Hm mmm, no... Czy ja też mam pieprzyć w koszuli, o panie? Kapłan nie mógł powstrzymać nagłego wybuchu śmiechu. Goryl patrzył na niego ze zdumieniem, nie mogąc dociec co może oznaczać ten nagły przypływ wesołości u zazwyczaj śmiertelnie poważnego pana. - J esteś durniem, Karl - wykrztusił Julio po dłuższej chwili, kiedy udało mu się nieco wyrównać oddech. - Jakim ty jesteś wzorcowym, fantastycznym durniem... No, co tak patrzysz? Przestań się zamartwiać. Możesz pieprzyć jak i kiedy ci się podoba, byle nie w godzinach pracy. - To znaczy, że ten zakaz... - Zakaz obowiązuje większość! Ale wybitnie zasłużone, lub wybitnie durne jednostki mogą otrzymać dyspensę. Właśnie ją otrzymałeś. - Otrzymałem co? - Karl wybałuszył oczy. - Otrzymałeś moje zezwolenie na kopulowanie w każdej pozycji, w każdym stroju i przy użyciu wszelkich dostępnych pomocy. Rozumiemy się? - Tak jest, o panie! - ucieszył się goryl. Kiedy znaleźli się za murem, kapłan stwierdził, że jego humor pomimo nieoczekiwanej wizyty Pickoka jest o wiele lepszy niż zazwyczaj. Był dumny z własnej zdolności postępowania z tłumem. Cieszył się również z faktu, iż Krig będzie musiał docenić jego geniusz, kiedy pozna jego plany... Samochód zatrzymał się tuż obok oczekującego śmigłowca. Julio pośpiesznie przesiadł się do jego wnętrza, popędzając goryla. Wkrótce wznieśli się w powietrze. Ciekawe co powie Pickok - myślał kapłan, usiłując wyobrazić sobie minę wysłannika Kriga w chwili, gdy poznał treść nowego zarządzenia. Na pewno był mocno zaskoczony, może nawet wściekły, ale Julio nie bał się jego gniewu. Był pewien, że będzie umiał logicznie uzasadnić swoje decyzje i udowodnić ich słuszność. Równocześnie odczuwał niemałą satysfakcję na myśl o wściekłości Pickoka. Dobrze mu tak - myślał, uśmiechając się do siebie. - Niech się dowie z kim ma do czynienia. Niech wie jak bardzo przerasta go ten, którego uważa za swojego podwładnego. Bezczelny smarkacz... Śmigłowiec zbliżał się do platformy pałacowego lądowiska. Czarni wartownicy ustawili się w taki sposób, by wskazać pilotowi punkt przyziemienia, oraz sposób ustawienia maszyny. Samo lądowanie nie było zbyt przyjemne ze względu na dość częste, porywiste podmuchy wiatru. Wstrząs towarzyszący zetknięciu podwozia z płytą tarasu był nieco silniejszy niż zazwyczaj. Julio poczuł się przez moment nieswojo, mimowolnie wyobrażając sobie katastrofę śmigłowca. Nie, to nie było możliwe - odgonił natrętne, nieprzyjemne myśli - gdyby istniało jakiekolwiek niebezpieczeństwo, pilot nie lądowałby na tarasie, lecz skierował maszynę na jedno z absolutnie bezpiecznych, osłoniętych lądowisk w głębi pałacowego ogrodu. Pomimo optymistycznego głosu rozsądku, Julio poczuł niemałą ulgę, opuściwszy kabinę śmigłowca. Dlaczego Krig uparł się, by osobistym statkiem powietrznym Pierwszego Rycerza był zwykły śmigłowiec? Dlaczego nie dano mu do dyspozycji śmigacza grawitacyjnego, lub choćby rakietoplanu, równocześnie dając komuś takiemu jak policja najnowocześniejsze środki? Dlaczego nie pozwolono mu używać lepszego samochodu, kiedy udawał się za mur? Dlaczego na każdym kroku ci zza Bariery musieli go upokarzać?... Kiedy Julio ponownie znalazł się w pokoju audiencyjnym, Pickok spokojnie siedział na swoim krześle, paląc długie cygaro. W powietrzu unosiły się kłęby gryzącego, błękitnego dymu - klimatyzacja apartamentu nie uwzględniała niestety obecności palaczy. - Wróciłem - powiedział kapłan. Pickok zmierzył go lodowatym spojrzeniem. - Widzę - mruknął, nie wyciągając cygara z ust. - Mam nadzieję, że potrafisz udowodnić słuszność i celowość swojego postępowania. Usiądź, Julio. Czeka nas długa rozmowa. - Nie tak długa jak sądzisz - kapłan zajął miejsce na złoconym krześle. - Atari, popraw wentylację! Nie ma czym oddychać... - Co chciałeś przez to powiedzieć? - Pickok ostrzegawczo uniósł brwi. - Tylko to, że wszystkie moje decyzje były przemyślane i logiczne. - Ale nie uzgodnione z nami! - Nie było takiej potrzeby! - W takim razie słucham. Mów, Julio, mów... Kapłan nerwowo zatarł ręce. - Zacznijmy od efektu w postaci płonącego stosu... - Właśnie. Czy ty naprawdę chcesz zrealizować tę groźbę? - Oczywiście. Obydwaj wiemy w jaki sposób to miasto zarabia na siebie - Julio mówił szybko, nie dając dojść Pickokowi do słowa. - Od czasu do czasu widzowie muszą zobaczyć coś absolutnie niekonwencjonalnego, coś mrożącego krew w żyłach. Jeżeli zamierzasz zaprotestować, to pozwól, że najpierw przytoczę kilka danych. Według moich najświeższych informacji nasza oglądalność spadła w ciągu trzech ostatnich lat o blisko czternaście procent, w tym o sześć procent w ciągu ostatniego roku. Są to dane w najwyższym stopniu niepokojące. Stos będzie widowiskiem, które przyciągnie uwagę niemal wszystkich widzów, nawet tych, którzy dotychczas w ogóle nie przyglądali się miastu. Planuję kilka małych spektakli, a następnie przedstawienie kulminacyjne. Egzekucja nie pochłonie zbyt wielu ofiar, ale będzie trwała co najmniej kilka godzin. W tym czasie, dzięki reklamom, Sieć zarobi tyle, ile w ciągu ostatnich trzech kwartałów. - Widzę, że wszystko dokładnie obliczyłeś - Pickok pokiwał głową z uznaniem - A co z trupami? - Sprzątaniem zajmą się automaty, które zakupimy za gotówkę pochodzącą z budżetu miasta. Towarzystwo może, a nawet powinno być pośrednikiem w tej transakcji. Nie wykluczam również prywatnego pośrednictwa... Pickok uśmiechnął się w sposób prawie niedostrzegalny. Julio wiedział, że ma już w kieszeni groźnego i cynicznego wysłannika Kriga. - Nie obliczałem jeszcze kosztów zakupu, - kontynuował - ale według wstępnych oszacowań nie powinny być zbyt wysokie w porównaniu z zyskiem z tytułu spektaklu. Tak, czy inaczej, ostatecznie miasto będzie bogatsze. - Bardzo sprytnie - mruknął Pickok. - A straty wynikające ze spadku podaży środków antykoncepcyjnych? - Nie będzie żadnego znaczącego spadku. - Jak to?! - Zaraz ci wytłumaczę. Karę za używanie antykoncepcji wprowadziłem po to, by zebrać trochę ofiar. Poza tym umocnię swoją władzę. - W jaki sposób? Julio rozparł się wygodniej na swoim krześle. - Już dawno udowodniono, że związek uczuciowy pomiędzy kobietą i mężczyzną, poparty współżyciem, wytwarza pomiędzy nimi określoną, specyficzną więź. Wyobrażasz sobie? Dwie dusze, nad którymi nie mam władzy. Mogę ich uwięzić, zabić lub torturować, ale to będzie tylko zemsta na ich ciałach. Do ich małego, prywatnego świata nie ma wstępu absolutnie nikt, oprócz nich samych, rozumiesz? Takiego związku opartego na pozytywnym uczuciu i orgazmie nie jest w stanie zniszczyć żaden zakaz, z wyjątkiem takiego, który wyzwoli obawę o życie partnera. Wielu będzie się bało kopulować bez antykoncepcji, bo to w sposób naturalny wiąże się z ciążą, a dołożyliśmy przecież wszelkich starań, by wychowywanie dzieci w tym mieście stało się prawdziwym koszmarem. Dodatkowe obawy wyzwoli perspektywa kary za usuwanie płodu i współżycie bez zgody Zakonu. Zmniejszy się zatem ilość kopulacji, a co za tym idzie wiele ze związków, o których mówiłem, po prostu umrze śmiercią naturalną, a przynajmniej osłabnie. Kara za stosunki pozamałżeńskie spowoduje, że wielu wykupi zezwolenia na zawarcie związku, przez co znowu zgarniemy sporo gotówki. Wszystko to pozwoli nam zwiększyć kontrolę nad umysłami obywateli miasta, a na tym i wam powinno zależeć. Nie twierdzę wcale, że te wszystkie zakazy będą trwały wiecznie. Zaraz po transmisji z uroczystości całopalenia ofiar, złagodzę nieco przepisy. Wygłodniałe społeczeństwo rzuci się na środki antykoncepcyjne, dzięki czemu obrót powinien się zwiększyć ponad dwukrotnie, a potem powrócić do zwykłej normy. Z moich obliczeń wynika, że sumaryczny bilans będzie porównywalny z bilansami z lat poprzednich. W ostatecznym efekcie naszych poczynań uzyskamy spory zysk, a przy tym zwiększymy miejską populację o kilka procent, bo niektórzy będą kopulować tak, czy inaczej. - W koszulach? - kolejne pytanie Pickoka przesycone było cynizmem. Kapłan jednak nie dał się zaskoczyć. - Ze sprzedaży specjalnych koszul uzyskamy przynajmniej drugie tyle, co ze sprzedaży antykoncepcji. Wydam dodatkowe, szczegółowe przepisy, które będą nakładały na każdego obywatela obowiązek zakupu koszuli w określonym punkcie sprzedaży. Do was należy jak najszybsze uruchomienie produkcji tych fatałaszków. Czy masz jeszcze jakieś pytania? Uspokojony Pickok zaklaskał w dłonie. - Brawo Dziadku! - zawołał. - Chyba jednak nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. Cóż, wydaje mi się, że zasłużyłeś na prezent. Proponuję zejść do gabinetu zabiegowego. Co ty na to? Julio westchnął ciężko, rozkładając ręce. - Przyjemności wymagają poświęceń - stwierdził. - Chodźmy. Pomieszczenie noszące skromną nazwę gabinetu zabiegowego było olbrzymią, sterylną halą, wypełnioną wszelkiego rodzaju aparaturą medyczną. Na Julia czekał już zespół lekarzy, któremu przewodniczył sam Jonatan Wilson, wybitny chirurg, pojawiający się na terenie Rajskiej Republiki tylko w razie absolutnej konieczności. Wilson nie był związany z Towarzystwem i nie interesowały go powiązania pomiędzy Krigiem a Pierwszym Rycerzem. Był po prostu najemnikiem, doskonałym profesjonalistą, któremu bardzo dobrze płacono za wykonywanie zabiegów w kapłańskim pałacu. Wilson był dyskretny i elastyczny. Potrafił być miły i usłużny, a zarazem szczery i wymagający. Umiał również milczeć, chociaż w istocie nie miał innego wyjścia. Ręce Towarzystwa potrafiły być długie i bezlitosne... - Niech Wasza Świetlistość rozbierze się - zażądał. Kapłan bez słowa przystąpił do zrzucania z siebie elementów niezbyt wygodnego stroju. Po chwili stał przed lekarzami nagi jak niemowlę. Czuł się mocno skrępowany, ponieważ wśród lekarzy znajdowały się dwie kobiety. Zacisnął zęby i przybrał kamienną, obojętną minę. - Proszę się tutaj położyć - poleciła jedna z lekarek. Julio posłusznie wyciągnął się na długiej, białej leżance. Po chwili wraz z nią został wsunięty do przeźroczystej rury tomografu. - Zobaczymy co tutaj mamy - mruknął Wilson, spoglądając na monitor. - No cóż, wygląda na to, że diagnoza postawiona przez minisondę osobistą była zgodna z prawdą. W zasadzie Wasza Świetlistość nie wymaga jeszcze poważniejszych napraw. Organizm jest całkowicie sprawny. Może tylko ten lewy staw biodrowy... No, ale cóż, wiek robi swoje. Pierwszy Kapłan ze złością zazgrzytał zębami. - Bez urazy, Wasza Świetlistość - mruknął Wilson z zakłopotaniem. - Nie miałem na myśli niczego złego. Faktem jest jednak, że Wasza Świetlistość ma już sto siedem lat i... - Nie wysilaj się, lekarzu! - warknął Julio. - Mam sto osiem lat! Chirurg wzruszył ramionami. - Nigdy nie byłem zbyt mocny w rachunkach - stwierdził pojednawczo. - No, Wasza Świetlistość, myślę, że ten staw na razie zostawimy w spokoju. Za rok, albo dwa zamontujemy Waszej Świetlistości dwie kompletne nogi. O ile wiem, nasi konstruktorzy-genetycy pracują właśnie nad klonem zupełnie nowego modelu. Jeżeli zaś chodzi o... hmmm... pewną intymną część ciała Waszej Świetlistości, to rzeczywiście, nie jest ona w najlepszym stanie. Bioprzeszczep wprawdzie przyjął się, ale części biologiczne są jednak dość zawodne. Narząd, który zamontujemy jest urządzeniem najnowszej generacji, wyposażonym w sześć tysięcy sensorów termiczno-dotykowych. Jego sterowanie odbywa się za pośrednictwem czterech układów mikroprocesorowych, symulujących system naturalny. Umieścimy je pod skórą na karku, obok mikrokomputera. - Nie gadaj tyle, lekarzu - zniecierpliwił się Julio. - Do roboty. - Tak jest, do roboty. Leżanka wraz z pacjentem opuściła wnętrze rury. Po chwili jeden z lekarzy przystawił drapieżnie wygięty dziób strzykawki do ramienia kapłana. - Niech Wasza Świetlistość oddycha głęboko - polecił Wilson. Pierwszy Kapłan rozluźnił mięśnie i rozpoczął w myślach odliczanie. Świat powoli zaczynał wirować, stracić swoją ostrość, a po chwili jego miejsce zajęła nieprzenikniona ciemność. Chirurg przystąpił do operacji. W zasadzie jego rola ograniczała się do wydawania poleceń robotowi operacyjnemu, ale i to zajęcie było bardzo męczące. Na czole Wilsona perliły się krople potu, które co kilkanaście sekund ocierał białą chusteczką. Operacja była niezwykle żmudna i trwała ponad dwie godziny. W końcu wszystkie montowane elementy znalazły się na swoich miejscach. - Zasklepić rany! - rozkazał Wilson. Jedno z licznych ramion robota wyposażone było w instrument przypominający nieco strzykawkę. Był to rozpylacz substancji przyśpieszającej krzepnięcie krwi. Kiedy spryskane zostały wszystkie miejsca, w których dokonano przecięć, miejsce rozpylacza zajął emiter bioenergetyczny. Rany na ciele kapłana zaczęły zanikać, a po kilku minutach pozostały po nich ledwo dostrzegalne blizny. - Budzimy go - westchnął Wilson z wyraźną ulgą. - Czy to coś na pewno będzie działać? - spytała nieśmiało jedna z kobiet. - Oczywiście, że tak. To model seryjny, tyle, że pozłacany. Proces przywracania kapłanowi przytomności trwał nieco dłużej niż się tego początkowo spodziewano. Wysłużony organizm starca nie chciał reagować w sposób typowy dla większości pacjentów. Dopiero kolejny wstrząs bioenergetyczny przywołał go do rzeczywistości. - Czy już po wszystkim? - zapytał. - Tak, Wasza Świetlistość, już po wszystkim - odpowiedział Wilson, wykonując głęboki ukłon. - Czy mogę już wstać? - Ależ oczywiście. Tylko powoli. Pierwszy Kapłan uniósł głowę i wciągnąwszy brzuch, obrzucił badawczym spojrzeniem swoje intymne miejsce. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Złoty instrument wyglądał doprawdy imponująco. - Pomóc Waszej Świetlistości? - usłużnie zapytał Wilson. - Zamilcz, lekarzu! - padła natychmiastowa odpowiedź. Julio z trudem zwlókł się z leżanki. Był jeszcze mocno otumaniony, a w dodatku odczuwał ból głowy i lekkie mdłości. Wiele wysiłku kosztowało go założenie kapłańskich szat. Kiedy skończył, obok niego ni stąd ni zowąd pojawił się Pickok. - Chodź, Julio! - zawołał wesoło. - Wracamy! - Dokąd? - spytał kapłan niezbyt przytomnie. - Do twojego apartamentu, oczywiście. Kapłan bez słowa podążył za wysłannikiem Kriga. Kiedy znaleźli się w sali audiencyjnej, ku swojemu zaskoczeniu ujrzał siedzącą na jednym z krzeseł młodą, ciemnowłosą, dość skąpo odzianą dziewczynę. Na widok przybyłych, nieznajoma powstała i uśmiechnęła się. Był to bardzo wyzywający uśmiech, nie mający nic wspólnego z tak zwaną skromnością. - To jeszcze jeden prezent, Julio - oznajmił Pickok. - Zdaje się, że lubisz brunetki. Kapłan wzruszył ramionami. - Mam dość własnych - prychnął pogardliwie. Pickok z dezaprobatą pokręcił głową. - Źle mnie zrozumiałeś, Julio. Przedstawiam ci piękną panią Susan Rainolds, specjalną wysłanniczkę firmy SEXTOP LTD, która jest producentem twojego nowego atrybutu. Pani Rainolds jest specjalistką kontroli jakości i pozostanie tutaj przez najbliższy tydzień, by sprawdzić poprawność działania zamontowanego urządzenia. Nie masz wyboru, Julio. Musisz być dla niej miły i wykonywać jej polecenia. W przeciwnym wypadku firma nie udzieli ci gwarancji. Rozumiemy się? Pierwszy Kapłan odruchowo skinął głową. - To świetnie - ucieszył się Pickok. - W takim razie zostawię was samych. Już późno, a chciałbym wystartować zaraz po zapadnięciu ciemności. Bywaj Julio i pamiętaj o swoim zadaniu. Czekamy na twoje raporty. Nim Kapłan zdążył wyrazić sprzeciw, Pickok opuścił salę. Julio wysłał w ślad za nim rozpaczliwe spojrzenie, ale drzwi bezlitośnie zamknęły się z cichym trzaskiem. Susan Rainolds przysiadła na brzegu stołu i zapaliła papierosa. - No i co, staruszku? - mruknęła ciepłym głosem. - Nie zaprosisz mnie do swojej sypialni? Julio obrzucił badawczym spojrzeniem swój nowy "prezent". Dziewczyna była wysoka, perfekcyjnie zbudowana i wyzywająca. Miała na sobie jedynie krótką, skórzaną sukienkę z głębokim dekoltem, oraz czarne buty z wysokimi obcasami. Na jej pełnych piersiach błyszczał złoty naszyjnik wysadzany diamentami. Długie, falujące, gęste włosy opadały jej na ramiona w pozornym nieładzie. - Po co tu przyszłaś? - spytał Julio drewnianym głosem. Dziewczyna uśmiechnęła się po raz wtóry. - Słyszałeś przecież. Jestem specjalistą kontroli jakości w firmie SEXTOP LTD. Przybyłam tu służbowo. - Nie wyglądasz na specjalistę - stwierdził Julio. - Nie sądzę by szanująca się firma zatrudniała takie siksy. - Nie daj się zwieść pozorom - zaprotestowała Susan. - Jestem bardzo doświadczoną kobietą. - W takim razie musiałaś zacząć zbierać doświadczenia już w przedszkolu. - Mylisz się, skarbie. Do czternastego roku życia byłam dziewicą. Nie wierzysz? - Dlaczego nie? Ale to się kłóci z tym, co powiedziałaś poprzednio. Susan roześmiała się cicho. - Jesteś pocieszny, staruszku. Dowiedz się zatem, że mam już pięćdziesiąt pięć lat. - Oczywiście - prychnął kapłan. - A ja tysiąc dwieście... - Nie kpij. Przeszłam złożoną kurację odmładzającą. Większość mojego ciała to klon oryginału. Organicznie jestem osiemnastolatką. - W takim razie musisz zarabiać majątek. O ile wiem, takie kuracje są bardzo drogie. Sam przeszedłem trzy. - Zarabiam dużo, ale nie aż tyle. Za moją kurację zapłaciła firma. Jestem wybitną specjalistką, nie chcieli więc ze mnie rezygnować. Wyobrażasz sobie jaka muszę być dobra, mój słodki dziadziu? Założę się, że nigdy nie miałeś w łóżku prawdziwej wybitnej specjalistki. No to co, zaczynamy? Nie mając innego wyjścia, Julio powiódł dziewczynę do swojej luksusowej sypialni. Ujrzawszy olbrzymie, pokryte różową pościelą, owalne łoże, Susan wydała cichy okrzyk. - Ale bajer! - zawołała. - Nieźle sobie żyjesz, staruszku. Byłam przygotowana na zimną, wilgotną celę i stary siennik. - Nie rozumiem... - na twarzy Wielkiego Mistrza pojawił się wyraz lekkiego zakłopotania. - Jak to? - zdziwiła się. - Przecież jesteś kapłanem. O ile mi wiadomo, prawdziwi kapłani ślubują ubóstwo i żyją w ubóstwie. Nie wiedziałeś o tym? - Jestem Wielkim Mistrzem Zakonu - chłodno zauważył Julio. - Naczelnik tak potężnej instytucji nie może sypiać ze szczurami. - Tak, tak, rozumiem, Wielki Mistrzu. A swoją drogą teraz już wiem dlaczego tylu młodych, dobrze zapowiadających się przystojniaków wstępuje do twojego Zakonu. Dopiero mając na sobie te śmieszne ubranka mogą sobie do woli używać, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności... - Milcz! - Julio spiorunował ją wzrokiem. - Co ty możesz wiedzieć? A w ogóle, mamy drugą połowę dwudziestego drugiego wieku i... - Dobrze już, dobrze - przerwała mu Susan, kładąc się na łożu i przyjmując ponętną pozycję. - Nie płacą mi za dyskusje z tobą. Na co jeszcze czekasz? Zrzucaj z siebie te złote ciuchy. - Wiesz co, nie wyglądasz na przedstawicielkę wielkiej firmy - powiedział Julio, przystępując do pozbywania się krępującej ruchy odzieży. - Raczej na lafiryndę. - Nie gadaj tyle, koteczku - mruknęła, nieznacznie rozchylając opalone uda. Julio chciał jeszcze coś powiedzieć, ale po krótkim namyśle porzucił ten zamiar, czując gwałtowny przypływ fali pożądania. Drżącymi dłońmi zerwał z siebie ostatnie elementy ubioru, a następnie rzucił się na dziewczynę z zapałem dwudziestolatka. Susan objęła ramionami jego białe, pomarszczone, porośnięte czarnym zarostem ramiona i wydała z siebie cichy jęk, który w uszach Julia mógł z powodzeniem uchodzić za jęk rozkoszy. Susan była bowiem nie byle jaką profesjonalistką. - A masz... a masz... a masz... dziwko... - stękał Julio, sapiąc z wysiłku. - Nie... nie... nie... nie jestem... dziwką... - Taaak... taaak... taaaaaak... lafiryndo... Oooooooo taaak... Trzymający tacę z drinkami robot Atari, po cichu wycofał się do swojego kąta, a następnie taktownie wyłączył skanery. Tu jest rozdział Trzeci , tu poprzedni