Wojtkowiak Zbysław Nauki pomocnicze historii najnowszej. źródłoznawstwo. źródła narracyjne. Część pierwsza: Pamiętnik, tekst literacki, Poznań 2001 S P I S T R E Ś C I OD AUTORA I - WPROWADZENIE CZYLI ZWYCZAJOWA ASEKURACJA AUTORA wybrana literatura II - MIEJSCE HISTORII NOWOŻYTNEJ W SCHEMACIE PERIODYZACJI DZIEJÓW II-1; Zasady periodyzacji II-2; Podział między Średniowieczem a Czasami Nowożytnymi II-3; Historia Współczesna w obrębie Historii Nowożytnej II-4; Specyfika badań historii najnowszej II-5; Merytoryczna zawad uprawiania historii współczesnej wybrana literatura III - MIEJSCE NAUK POMOCNICZYCH HISTORII NOWOŻYTNEJ I NAJNOWSZEJ W WARSZTACIE BADAWCZYM HISTORYKA III-1; Zakres przedmiotowy III-2; Elementarz warsztatowy wybrana literatura IV - MEMUARYSTYKA CZYLI PAMIĘTNIK JAKO ŹRÓDŁO HISTORYCZNE IV-1; Dotychczasowa refleksja źródłoznawcza IV-2; Próba typologii gatunku IV-3; Specyfika gatunku IV-4; Mnemotechnika pamiętnikarza IV-5; Krytyka zewnętrzna pamiętnika IV-5a; Autentyczność tekstu wspomnieniowego IV-5b; Autentyczność narracji wspomnieniowej IV-6; Wędrująca anegdota IV-7; Roztrząsanie schematu krytycznego IV-8; Weryfikacja wiarygodności pamiętnika IV-9; Próba konkluzji wybrana literatura V - BELETRYSTYKA CZYLI FIKCJA LITERACKA JAKO ŹRÓDŁO HISTORYCZNE V-1; Wprowadzające motto V-2; Fantazja jako wytwór nie tylko wyobraźni V-3; Sygnał nadany tytułem V-4; Fikcja czy autopsja ? V-5; Korzenie anegdoty V-6; Zapożyczenie czy plagiat ? V-7; Opowiadanie historyczne V-8; „Klucz" powieściowy V-9; „Klucz" nierozpoznany V-10; Biografia literacka V-11; Reportaż literacki V-12; Czy fikcji literackiej należna jest krytyka rezerwowana dla źródła? Wybrana literatura OD AUTORA Poniższy tekst powstawał przez lat wiele, pierwotnie będąc materiałem w prowadzonych zajęciach z „Nauk Pomocniczych Historii Nowożytnej i Najnowszej". Te zresztą zmieniały w tym okresie nie tylko swoją nazwę, ale i formułę dydaktyczną. Wcześniej (lata siedemdziesiąte) będąc „ćwiczeniami", następnie „proseminarium", zaś ostatnio „konwersatorium". Zamysł opracowania kompendium, krystalizował się przez czas niejaki i w pierwotnej formie był zrealizowany w latach 1996-1998. Długotrwałość wynikała zaś tak z opieszałości autora, jak i z jego modestii .Otóż powracając wielokrotnie do tych samych zagadnień, operując częstokroć tymi samymi przykładami na tyle się z nimi oswoił, iż zdawały się dojmująco banalnymi. I choć wrażenie takie nadal w nas pokutuje, zdecydowano się jednak na osąd ogółu. Choćby dlatego, że co rusz napotykamy diametralnie odmienne - w naszym mniemaniu mylne - pojmowanie problemów tu poruszanych. Tak w sferze metodologii przedmiotu „Nauk Pomocniczych", jak w interpretacji wykorzystywanych i tu właśnie powoływanych źródeł. Nadto poglądy odnalezione w literaturze, a spotykane też w publicystyce i życiu ... politycznym, skłaniają do zadufanego wyłożenia własnych racji. Właśnie ostatnio, w publicznej dyspucie o zadaniach Instytutu Pamięci Narodowej, o kompetencjach Sądu Lustracyjnego, poruszane są zagadnienia stricte źródłoznawcze ! W tym podstawowa kwestia - pojmowanie autentyczności i wiarygodności materiału. Dla nas - źródła historycznego. Oczywiście niniejsze uwagi nijak się mają do otaczającej nas „burzy" i żadną miarą nie pretendują by w niej uczestniczyć. Tym nie mniej wysłuchiwane „ refleksje" prominentnych polityków i dziennikarzy; choćby o „faktach medialnych", „braku konkretnych dowodów przy ogólnym wrażeniu", o „znajomości treści dokumentu" jaki nie istnieje, a istnieć „musiał"- daje impuls. Z pewnością nie do udziału w tej dyspucie, ale do sprowokowania adeptów badających dzieje najnowsze - ku przemyśleniom. Do refleksji nad możliwościami rozpoznania i otaczającej rzeczywistości i nieodległej przeszłości. Książeczka niniejsza powstawała sukcesywnie, co widoczne choćby w rozsianych odsyłaczach chronologicznych - o bieżących wydarzeniach - i w przypisach, przywołujących aktualne głosy o tekstach przez nas już wcześniej wywołanych. Jeżeli nasunie się podejrzenie mistyfikacji, tekst poniższy winien być poddany krytyce autentyczności - choćby i metodami tu proponowanymi. Nie tylko względy „techniczne" i finansowe sprawiły, że zamierzona całość udostępniana będzie sukcesywnie - na raty. Niniejszym prezentujemy część pierwszą, gdzie obok wprowadzenia, autor przedstawia swoje rozumienie przedmiotu dyskursy - o źródłoznawstwie dziejów nowożytnych i najnowszych. Dalej zaś dywaguje nad konkretnymi już kategoriami źródłowymi. Tutaj, nad literaturą wspomnieniową i artystyczną kreacją literacka. W części drugiej, jaka winna ukazać się w drugiej połowie roku niniejszego (AD 2001), prezentowane będą uwagi o epistolografii i prasie codziennej, oczywiście również rozpatrywanych jako źródło historyczne. Będzie to prosta kontynuacja wydania niniejszego, co przejawi się choćby w ciągłości numeracji akapitów. Dlatego tutaj niekiedy wywołujących tekst jaki, jeszcze światła nie ujrzał. Wespół z Oficyną Wydawniczą zdecydowano też, że wbrew zastrzeżeniom wyłożonym niżej - we „Wprowadzeniu" {I, IX}- wypada podjąć próbę naświetlenia spraw źródłoznawczych, wobec wytworów i wynalazków czasów najnowszych. Roztrząsanie walorów fotografii, filmu, fonografii, a także imponderabiliów życia społecznego w XIX-XX stuleciu, będą jednak zredagowane i udostępnione w zależności od odbioru (wcale nie akceptacji !) dwóch pierwszych części. Bezwzględnie, całość mają zwieńczyć indeksy - osobowy i rzeczowy. Poznań, luty 2001 I - W P R O W A D Z E N I E, CZYLI ZWYCZAJOWA ASEKURACJA AUTORA [ pareant qui ante nos nostra dixerunt, Aelius Donatus ] I. Prezentując tekst niniejszy, jesteśmy winni czytelnikowi kilka wyjaśnień. I to nie tylko w asekuracyjnych celach. Podejmujemy zadanie, na pozornie już przetartym gruncie. Wreszcie bowiem dysponujemy polskimi skryptami, choćby w tytułach sugerującymi analogiczną jak tu problematykę. Jednak porównanie tamtych - choćby w "spisach treści" - z próbą tu podjętą, ujawnia odmienne pojmowanie przedmiotu dyskursu. Zasadność naszego wykładu staramy się więc wykazać w tekście, głównie w części II i III. Odmienność, wynika przede wszystkim z własnych, osobistych doświadczeń dydaktycznych wielu już lat, oraz z równie długich kontaktów autora ze środowiskiem profesjonalnych historyków - nowożytników. Właśnie te doznania wpłynęły na kształt niniejszego wywodu, którego autor z czasem coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu; o niezbędności sformułowania nowego zestawu zagadnień - związanych z warsztatem badawczym historyka dziejów najnowszych. I to niemal ab ovo ! Dlatego jesteśmy przeświadczeni o niezbędności właśnie e d u k a c y j n e j - przywołania e l e m e n t a r z a warsztatowego. Choćby po to, aby ustalić płaszczyznę porozumienia terminologicznego - między autorem i ewentualnym czytelnikiem {III-2}. Pozwoli to jednoznacznie nakreślić zakres penetracji na obszarze "Nauk Pomocniczych Historii Nowożytnej i Najnowszej". Naraża to już na wstępie na zarzuty "wyważania otwartych drzwi"; " prawienia komunałów" i oczywiście "infantylizacji wykładu akademickiego". Podejmujemy to ryzyko ! Przekonani bowiem jesteśmy o konieczności objaśnienia pojęć i zagadnień tylko z pozoru oczywistych. Wcale też nie pragniemy zasłaniać się banalnym, bo stereotypowym twierdzeniem o celowej próbie wywołania "twórczej dyskusji w środowisku". Dlatego dywagacje kwitnących dziś nurtów; post modernizmu i ponowoczesności - pozostawiamy metodologom i filozofom nauki. A także - należnej przecież historykowi - ocenie przyszłych badaczy - nie tylko kultury. Tutaj formuła wywodu odbiegać będzie od obecnie coraz to powszechniejszej quasi scientyzacji języka narracji; właśnie w tekstach humanistycznych. Zresztą nie tylko w tych teoretyzująco metodologicznych. Nie nadużywając modelowania terminologii w naszej perswazji dydaktycznej, z premedytacją powracamy do wzoru wyłożonego niegdyś przez Stanisława Kościałkowskiego. Pamiętać wypada, że Jego "Historyka" - onegdaj (rok 1954) jakże " niesłuszna" - właśnie od końca lat pięćdziesiątych stanowiła podstawę edukacyjną zajęć uniwersyteckich. Takich, jakie poruszały problematykę warsztatu badawczego historyka. I to na zajęciach, prowadzonych w uczelniach działających w Polsce Ludowej ! Jak się wydaje, nie decydowała o tym kontestacja ówczesnych -„słusznych" przecie wykładowców. Chyba również nie niedostatek - zresztą rzeczywisty - krajowych odpowiedników takiej książki. Jej bezsporną zaletą była klarowność wykładu, podpartego przykładami zaczerpniętymi z własnych doświadczeń badawczych i dydaktycznych Autora. Przypomnienie tej właśnie narracji, wynika nie tylko z osobistego sentymentu. II. Posiłkowanie się "egzemplami", jest odwieczną tradycją nauczania uniwersyteckiego. Teraz i na tym miejscu, niezbędne są tedy pewne wyjaśnienia. Wszystkie przywoływane niżej przykłady, zostały dobrane z premedytacją. Z marginesu zagadnień historiograficznych. Nie jest bowiem naszym zadaniem wyjaśnianie faktów - problemów historycznych, a tym bardziej polemika merytoryczna. Stosując hierarchizację (Gerard Labuda) uznajemy, że niniejsze wywody koncentrować się winny na: 1 - faktach źródłowych; 2 - faktach historiograficznych. Z reguły nie będziemy wchodzić w sferę "faktów historycznych", a więc w próby ustalania: "jak to naprawdę było ?" Takie wątpliwości sygnalizujemy tylko - i to wyłącznie - wobec źródłoznawczych pytań o w i a r y g o d n o ś ć wykorzystywanego przekazu. Sprawa "faktu historycznego" będzie jedynie markowaną, dla rozjaśnienia wykładu o sugerowanych tu mechanizmach skierowanych na ustalanie „faktów źródłowych" i "historiograficznych". W ujęciu skryptowym, tych „historycznych faktów" nie sposób zresztą rozstrzygnąć. W naszym rozumieniu, w wykładzie unikać więc winniśmy dyskursu merytorycznego nad faktami stricte historycznymi. W tu przytaczanych przykładach - "konkretnych zagadnieniach" i w generaliach. Choćby dlatego, że taka dyskusja wymaga niezbędnego, rzeczowego i rozbudowanego argumentowania. Wykazywanego przynajmniej przypisami. Te zaś w ujęciach skryptowych są z reguły pomijane. Pewne ustępstwa wydają się jednak niezbędne. A to ze względu na tematykę niniejszych roztrząsań. Mają mówić one głównie o p r a c y nad ź r ó d ł e m historycznym. A podstawowym elementem takowej, jest s k r u p u l a t n e trzymanie się t r e ś c i przekazu. Dlatego t e k s t y ź r ó d e ł tu wywoływanych, opatrzono odsyłaczami do podstawy, z jakiej je przytoczono. I tylko w tych momentach przypisy będą stosowane. Poglądy innych, mogą być niekiedy markowane odsyłaczami, z reguły jednak wynikać winny z selektywnie przedstawionej literatury przedmiotu. Ona zaś, nie odzwierciedla w pełni podstawy erudycyjnej niniejszych wywodów. Z kilku powodów. III. Zakład Źródłoznawstwa i Nauk Pomocniczych Historii, Instytutu Historii Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu od lat zbiera materiały; właśnie dla opracowania stosownej bibliografii. Niestety, stan obecny nadal jest wysoce niezadowalający. Wynika to też z niejakich "rozterek", co do pojmowania samego tematu, tu: ustalenia zakresu chronologicznego, a przede wszystkim przedmiotowego "Nauk Pomocniczych Historii Najnowszej - Współczesnej". Wątpliwości w tej kwestii przedstawiamy w niniejszym tekście, będącym propozycją do dyskusji. Tym nie mniej, nie możemy obecnie oferować czytelnikowi bibliografii, podobnej tej, jaką prezentują choćby ostatnie wydania podręcznika profesora Józefa Szymańskiego. Słabym tylko usprawiedliwieniem, będzie odwołanie się do zadań jakie temu tekstowi przypisujemy. A takowym ma być zasygnalizowanie s p e c y f i k i bazy ź r ó d ł o w e j. A nadto - sugestia ewentualnych możliwości jej wykorzystywania. Choćby na etapie pisania pracy magisterskiej. IV. Skrypt niniejszy jest bowiem ofertą składaną studentom, głównie kierunków historycznych, którzy właśnie rozpoczynają swoją pracę badawczą nad dziejami ostatniego półtora stulecia. Jako że zadania te podejmowane są w końcowym przecież etapie studiów, przyjąć wypada, że domniemywany lektor przeszedł już był odpowiedni cykl edukacyjny. A więc winien być zorientowany w dorobku metodyczno-warsztatowym badaczy dziejów dawniejszych. Pragmatyka wykładu - wprowadzającego dopiero w zrąb zagadnień dotąd nie usystematyzowanych - nakazuje raczej sygnalizowanie sprawy, niźli szczegółowe prezentowanie problemów. Dlatego tutaj nie kusimy się o wyjaśnianie kwestii historycznych. Poprzestając - jak wspomniano - na konstatacjach z etapu "faktów źródłowych". To zaś jednoznacznie likuje nas poza grupą postmodernistów - choćby w pojmowaniu natury „źródła historycznego„ - jeżeli nie w ogóle w ujmowaniu istoty rozpoznania przeszłości. V. Podobnie rzecz ma się w wyłożeniu elementarza metodycznego, jaki bodaj już został przyswojony na innych, bardziej specjalistycznych zajęciach. Skrypt akademicki bywa w tej komfortowej sytuacji, że nie tyle upraszcza, co uogólnia konstrukcje innych. Ci na swoim miejscu, szczegółowo wywodzą własne racje. Dlatego całą, uświadamianą przecież złożoność problematyki, z pełną premedytacją tutaj upraszczamy. Naturalnie w e d u k a c y j n y m celu niniejszego wywodu. Choćby też dlatego, by w sferze terminologii jasnym było - w jakim rozumieniu występują dalej poszczególne pojęcia. Uzurpujemy sobie tedy prawo do swoistej modyfikacji (weryfikacji ?) i dobierania wygodne dla nas wywody specjalistów. Tutaj właśnie, w ustaleniach dotyczących p o d s t a w o w y c h pojęć związanych i ze źródłoznawstwem i metodologią pracy historyka. Siłą rzeczy upraszczając ! Preferujemy bowiem propozycje najbardziej instruktywne w wymowie d y d a k t y c z n e j. Nie wchodząc w zawiłości nurtujące profesjonalistów, na użytek niniejszego sugerujemy stosowanie terminologii zaczerpniętej z różnych "szkół metodologicznych". Eklektyzm taki okazuje się jednak funkcjonalny właśnie dla celów edukacyjno - wykładowych. VI. Butnie zaś mniemamy, że cześć II i III - przyjęta zgodnie z intencjami autora - będzie t y l k o wprowadzeniem do właściwego wykładu. Tam, kolejno nakreślone jest nasze rozumienie specyfiki p r a c y n a d ź r ó d ł a m i, charakterystycznymi w badaniach dziejów najnowszych. Opierając się na dobranych przykładach, niżej sygnalizujemy nie tyle możliwości interpretacji źródeł, co nieporównywalne z innymi n i e b e z p i e c z e ń s t w a. Właśnie trudności - ukryte w niedostrzeganiu rozmaitych sfer informacyjnych, kodowanych w źródle narracyjnym. VII Z powyższego nie wynika odmienność pojmowania samego pojęcia ź r ó d ł o z n a w s t w a. W rozumieniu, jakie przed laty sugerowano w programowym artykule Brygidy Kno: Są dwa sposoby widzenia źródeł historycznych. Pierwszy zdąża do gromadzenia i ustalania faktów historycznych na podstawie źródeł, o drugim można powiedzieć, że samo źródło rozpatruje on jako fakt historyczny. Ujmując rzecz najbardziej lapidarnie, pierwszy punkt widzenia można by nazwać f a k t o g r a f i c z n y m i p o ś r e d n i m, dla drugiego uciera się dziś określenie ź r ó d ł o z n a w c z y (podkr. ZW). Wówczas - rok 1958 - źródłoznawstwo widziano więc jako: najwszechstronniejszą analizę źródła pod względem jego formy zawartości historycznej, jego kompozycji, jego genezy, jego powiązań z bieżącą chwilą. VIII. Jak się zdaje, koresponduje to z niżej prowadzonym wywodem. Ale też z trójwymiarowym pojmowaniem informacji, jakie wynosimy z przeszłości zawartej w źródle{por. wyżej II}. Pochylając się nad źródłem wykorzystywanym przez "historyka współczesności", wypada zastanowić się nad możliwościami informacyjnymi tegoż źródła. Tak, aby optymalnie wyzyskać tkwiące w nim dane. Niezbędne w odcyfrowaniu już "faktów historycznych". Dlatego "źródłoznawstwo" jest tutaj traktowane l i t e r a l n i e, jako sposób; na możliwie pełne wyłuskanie z materiału źródłowego d a n y c h, niezbędnych historykowi w dociekaniu badanej przeszłości {por: III-1,10}. IX. W zamyśle pierwotnym było paralelne przeprowadzenie wykładu, gdzie obok refleksji nad metodyką pracy nad źródłem znamionującym warsztat badawczy „nowożytnika", zamierzano przedstawić użyteczność dla tegoż warsztatu - kanonu nauk pomocniczych, jakie wypracowali mediewiści. Niestety, autora tej drugiej części już nie stało. Nie rezygnując z takiego przedsięwzięcia - którego zamysł markujemy w rozdziale III - poprzestajemy obecnie na zarysowaniu naszego widzenia źródłoznawstwa w badaniach "historii współczesnej". Właśnie dlatego tekst ten jest propozycją do dyskusji metodycznej, a szczytnym jego spełnieniem byłaby przydatność w konkretnej pracy badawczej nad historią najnowszą. Jak wspomniano, wszystko to jest kierowane do adeptów badań historycznych, co będzie usprawiedliwieniem kolejnego zaniechania. Otóż ograniczono się do prezentacji źródeł narracyjnych. P o m i n i ę t o zaś te kategorie, jakie będąc wytworem czasów najnowszych - z pewnością są źródłami historycznymi dla historii współczesnej. Mowa o fotografii, filmie, zapisie dźwięku. Dotyczy to też wizualnych imponderabiliach otaczającej nas rzeczywistości. Choćby reklamy handlowej i wytworów propagandy politycznej. Ich analiza odsłania zapoznane dotąd sfery życia społecznego. Już teraz ukazuje nowe horyzonty penetracji badawczej. Jednakże. Te kategorie źródłowe - przynajmniej w obecnych i nie tylko polskich warunkach - mało bywają wykorzystywane b a d a w c z o w dociekaniach nad przeszłością. Nie tylko na etapie pisania prac magisterski, chociaż tam w szczególności. Rezerwując sobie głos w tej materii na innym już miejscu, przywołajmy kolejny argument nakazujący zaniechanie dywagacji nad tymi źródłami. Rozprawianie o specyfice niektórych kategorii źródeł współczesności, wymaga odrębnej formy wywodu. Nie osiągalnej dla obecnego poziomu wydawniczego. Dotyczy to zwłaszcza dywagacji nad filmem i zapisem dźwięku. Bowiem dostępna tu postać zwerbalizowana, zaciemniała by istotę zagadnienia. Innym utrudnieniom będzie rozpatrywanie ulotnych wytworów naszej codzienności. Choćby reklam handlowych. Niezbędne w takim wykładzie byłoby operowanie przykładem. To zaś jest sprzeczne z ... obowiązującym dziś prawem. Poczytana być bowiem może za krypto reklamę; już to odżywek dla psów i kotów, bądź szamponów, proszków do prania, czy łakoci dla dzieci. Pozostajemy więc, przy typowych kategoriach "źródeł pisanych". Bowiem i wokół nich refleksja metodyczna wydaje się nadal nie wystarczająca. Co wykładamy na właściwym miejscu. Tu zaś sygnalizujemy tylko, że w dostępnych opracowaniach główną uwaga skupiano wprawdzie na dociekaniach metodycznych o prasie, listach, pamiętnikach. Wszelako traktowanych w aspekcie historycznego rozwoju gatunków. Powoduje to, że adept - i nie tylko - skazany na takie źródło, nierzadko staje przed nim bezradny. X. Materią naszych dociekań są wydarzenia zaszłe w najbliższym n a m odcinku czasowym Dziejów. Twórcą tych wydarzeń jest człowiek - będący przedmiotem i podmiotem D z i e j ó w. A nierzadko, jako współtwórca tychże, jest żywą w y k ł a d n i ą h i s t o r i i - dzieje te o p i s u j ą c e j. W badaniach tej przeszłości wykorzystujemy tedy jego dzieło. Dlatego w produktach rzeczywistości - przeszłej i obecnej - szukać należy autora tych wytworów - właśnie człowieka, którego tropimy po śladach, jakie uda się odnaleźć i zinterpretować. A ślad takowy jest najwyraźniejszy, kiedy praca człowieka zdominowana jest intelektem. W każdym razie, historycy najlepiej są przygotowani do odbioru przekazów werbalnych, a więc opowieści naszych poprzedników. Tedy w narracji szukać wypada najpełniejszego, bo nam dostępnego opisu przeszłej rzeczywistości. Dlatego dociekania nad możnością rozpoznania zanikłej już przeszłości, rozpoczynamy, pochylając się nad wytworami człowieka w jakich zawarta jest jego autorefleksja - nad sobą i nad otaczającym go światem. Literatura wspomnieniowa celowo otwiera nasze uwagi. Wszak w tych przekazach szukać wolno p e ł n e g o c z ł o w i e k a - jako twórcę i odbiorcę rzeczywistości. Przecież i dla naszych przodków „ pamiętnik" oznaczał "człeka który wiele pamięta" .Ze swej natury pamiętnik będąc zapisem osobistego postrzegania, winien więc oddawać indywidualny pogląd na o b s e r w o w a n ą i t w o r z o n ą rzeczywistość. W autorelacji szukać wolno możliwie kompletnego wizerunku c z ł o w i e k a - jako twórcę i odbiorcę tejże rzeczywistości. Podstawowym detalem wyznaczającym specyfikę narracji wspomnieniowej jest - przynajmniej w założeniu - a u t o p s j a autora. Ona ustala charakter gatunku, ale nie tylko tej kategorii. Przecież autor jest obecny w każdym swoim dziele, dlatego elementów refleksji osobistej doszukiwać się wolno w innych formach przekazu narracyjnego. I w tym kierunku podążać będą dociekania nad sferą informacyjną doszły do nas przekazów z przeszłości. Przekonani jesteśmy tedy, że spostrzeżenia nad autentycznością i wiarygodnością tekstu wspomnieniowego, mają odniesienia do spraw, związanych wykorzystaniem innych źródeł narracyjnych. I przy nich odwoływać się można do dywagacji snutych wokół pamiętnikarstwa. XI. Mniemać wypada, że przynajmniej część zagadnień niżej poruszanych, zainspiruje do przemyśleń w trakcie dociekań magisterskich. Przemyśleń dotyczących specyfiki wykorzystywanego właśnie materiału źródłowego. Jeżeli tak, zadania stawiane przed tym tekstem, autor uważać będzie za spełnione. W Y B R A N A L I T E R A T U R A M. B l o c h, Pochwała historii czyli o zawodzie historyka, PWN, Warszawa 1960. K. B o b o w s k i, K. B u r s k i, B. T u r o ń, Encyklopedia nauk pomocniczych historii nowożytnej i najnowszej, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1973, 1975. I. I h n a t o w i c z, Dorobek nauk pomocniczych historii XIX-XX w. w Polsce w świetle nowych potrzeb [w:] Studia Źródłoznawcze, T. VIII (1963), s 1-14. I. I h n a t o w i c z, Nauki pomocnicze historii XIX i XX wieku, PWN, Warszawa 1990. I. I h n a t o w i c z, Vademecum do badań nad historią XIX i XX wieku, T I-II, PWN, Warszawa 1967, 1971. St. K o ś c i a ł k o w s k i, Historyka. Wstęp do studiów historycznych, Londyn 1951. B. K dłoznawcze wczoraj i dziś [w:] Studia Źródłoznawcze, t. XXIV (1972), s 85-96. B. K cnicze w wykładzie uniwersyteckim [w:] Problemy dydaktyczne Nauk Pomocniczych Historii, t. I; ( Aneks ), Katowice 1973, s 99-118. Ch. L a n g l o i s, Ch. S e i g n o n o s, Wstęp do badań historycznych, Lwów 1912. J. L e l e w e l, Pisma metodologiczne [w:] Dzieła, t. II(1) (Historyka, artykuły, otwarcia kursów, rozbiory, Dzieje historii, jej badań i sztuki), opr. N. A s s o r o d o b a j, Warszawa 1964. A. M a l e w s k i, J. T o p o l s k i, Studia z metodologii historii, PWN, Warszawa 1960. J. M a t e r n i c k i, Wielokształtność historii. Rozważania o kulturze historycznej i badaniach historiograficznych, PWN, Warszawa 1990 J. M a t u s z e w s k i, Terminologia rozpraw metodologicznych [w:] Historyka, t. II (1969), 139-144. B. M i ś k i e w i c z, Wstęp do badań historycznych, PWN, Warszawa 1978. B. M i ś k i e w i c z, Wprowadzenie do badań historycznych, Polski dom Wydawniczy Maciej Bombicki, Poznań 1993. W. M o s z c z y ń s k a, Metodologii historii zarys krytyczny, PWN, Warszawa 1968. S P t a s z y c k i, Encyklopedia nauk pomocniczych historii i literatury polskiej, Lublin 1921. J. S e r c z y k, Podstawy badań historycznych, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu im. M. Kopernika, Toruń 1963. M. H. S e r e j s k i, Przeszłość a teraźniejszość. Szkice i studia historiograficzne, Ossolineum 1965. J. S z y m a ń s k i, Dzielić czy integrować nauki pomocnicze historii [w:] Historika, t. IX(1979), s 3-16. J. S z y m a ń s k i, Nauki pomocnicze historii, PWN, Warszawa 1983. A. Ś w i e ż a w s k i, Warsztat naukowy historyka. Wstęp do badań historycznych, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 1978. J. T o p o l s k i, Metodologia Historii, PWN, Warszawa 1982. J. T o p o l s k i, Wprowadzenie do historii, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1998. Tradycje i perspektywy nauk pomocniczych historii w Polsce. Materiały z sympozjum w Uniwersytecie Jagiellońskim dnia 21-22 października 1993 roku profesorowi Zbigniewowi Perzanowskiemu przypisane, red: M. R o k o s z, Wydawnictwo UJ, Kraków 1995. aaa II - MIEJSCE HISTORII NOWOŻYTNEJ I NAJNOWSZEJ W SCHEMACIE PERIODYZACJI DZIEJÓW [Mąż roztropny wystrzega się dawania wiary każdemu poduszczeniu, źle bowiem jest i każdemu wierzyć i nikomu, gdy to drugie jest bezpieczniejsze, to tamto szlachetniejsze, Mistrz Wincenty Kadłubek] II-1 [ zasady periodyzacji ] II-1,1; Podejmując zagadnienie, wypada nakreślić chronologiczny obszar naszej penetracji. Nie tylko dla zadość uczynienia wymogom akademickiej skrupulatności. Jak bowiem sądzimy, sprawa wiąże się, z dotąd nie uświadamianą do końca - choć co rusz podnoszoną - specyfiką warsztatu badawczego nowożytnika. Sama kwestia periodyzacji, dla historyka nie stanowi istotniejszego problemu. Przynajmniej badawczo. Zajmujemy się przecież człowiekiem, grupą ludzką, społeczeństwem (jak by to nie określać) w działaniu - a więc w czasie i przestrzeni. Także we wszystkich przejawach tej działalności. Zaś przedmiot dociekań jest oczywiście warunkowany czasami, kiedy wypadło mu działać. Jednak dla historyka - ta ludzka aktywność - jest obiektem poznawania niezależnie i od okresu w jakim się ją rozpoznaje i dla czasów, w jakich obiekt ten funkcjonuje. A więc wówczas, gdy dzisiejszy badacz analizuje: środowisko Perypatyków; kulturę artystyczną mieszkańców średniowiecznej Florencji; życie naukowe renesansowego Wilna; rozwój teatru w okresie stanisławowskim; aktywność kulturalną mieszkańców Zielonej Góry po 1945 roku. Zagadnienia te n i e r ó ż n i ą się przecież niczym w p r z e d m i o c i e dociekań, jakim jest aktywność społeczności. W pewnym wycinku jej życia. Tak jest przynajmniej w ujęciu modelowym. Odmienność postawy badawczej wynika bodaj t y l k o z charakteru i zasobności materiału źródłowego. Jedynie wymogi edukacyjne wykładu o działalności ludzkiej w przeszłości sprawiają, że czas i przestrzeń - w jakich postrzegamy obiekt naszych dociekań - dzielimy i na okresy i na mniejsze obszary. Zasady tych podziałów usiłujemy uzasadniać, racjonalizując zgodnie z hierarchią wyznawanych wartości. A więc także z obowiązującymi doraźnie regułami. Kryteria takie widoczne są przejrzyście, właśnie w próbach periodyzacji dziejów. II-1,2; Podręczniki i ujęcia monograficzne mówiące o historii konkretnych państw lub regionów, umieszczają przedmiot dociekań - człowieka - w wyodrębnionym obszarze działania. Ale też w wydzielonych odcinkach czasowych; w " Średniowieczu", lub „feudalizmie"; "epoce kapitalizmu", lub "dobie rozbiorów", itp. Dla czasów mniej nam odległych, przedziały ulegają dalszemu różniczkowaniu. Choćby na etapy "przed" i "po" Zjazdach partyjnych, czy też innych epizodach - jakoby przełomowych. Wyznacznikiem bywają też kadencje gremiów ustawodawczych i urzędujących przywódców. Ale i wydarzenia z obszaru nauki, techniki, nawet meteorologii (klęski elementarne). Cezury nie zawsze są do końca argumentowane, co częściowo wynika z przekonania o ich oczywistości. Kryteria najwyraźniej bywają efektem próby racjonalnego (?) łączenia wyszukanych przesłanek obiektywnych, z doraźnymi potrzebami dydaktycznymi. I nie zawsze należy to wiązać z koniunkturalnym (choćby politycznie) wpasowywaniem się w obowiązujące normy kulturowe, czy "systemy reżimowe". II-1,3; Przypomnieć wypada, jeszcze inną, do niedawna rozpowszechnioną dyrektywę metodologiczną. Właśnie w niej znajdujemy próbę racjonalnego rozwikłania " dylematu periodyzacyjnego". Bowiem wyróżnik był tam - wcale nie pozornie - zdecydowanie bardziej zobiektywizowanym. Wynikał bowiem z akcentowania przemian w obszarze tzw. "bazy". Uwzględniając sposoby zawiadywania "środkami produkcji", dzieje ludzkości rozkładają się wówczas na "epoki". Wyznaczającym zaś, podstawowym probierzem ma być - dominujący w danej epoce - społeczny stosunek do tychże środków produkcji. Wydzielone epoki "wspólnoty pierwotnej", "niewolnictwa", "feudalizmu", " kapitalizmu", "socjalizmu", "komunizmu" wynikały z wcale racjonalnych przesłanek. W każdym razie zdawało się już, że kryteria periodyzacji opierać się będą na rzeczowych, zobiektywizowanych badawczo wyróżnikach. Wyłuskanie tych wyróżników z e ź r ó d e ł okazywało się jednak trudniejsze. Zaś niedomogi metodologiczne, a przede wszystkim uwarunkowania polityczne i kunktatorstwo "quasi naukowe" badaczy - owocowały nie najlepszymi efektami. Problem jednak nie tyle w samych - obecnie jakoby uwłaczających - konotacjach etycznych i ideologicznych. Chyba również nie w dyskredytujących tamtą historiografię usiłowaniach wykazania choćby "przesłanek systemu kapitalistycznego w Rosji" - już w XVI wieku, bądź w „udowadnianiu" istnienia społeczeństwa socjalistycznego w ZSRR - od 1936 roku. Nie mające przecież związku z prawidłowym wywodem naukowym, takie elaboraty "tamtej epoki" nie mogą przysłaniać samej propozycji historiozoficznej. Operowała ona przecie wyznacznikami, mającymi znamiona o b i e k t y w n i e w e r y f i k o w a l n y c h. Z kolei, dopuszczając zrozumiałą - choć nie do końca - a synchroniczność rozwoju poszczególnych państw (regionów), umożliwiała wyjaśnienie przyczyn tak "opóźnień", jak "przyspieszeń". Przyznać też wypada, że proponowany schemat chronologiczny był w zasadzie skorelowany z siatką, nałożoną według kryteriów kulturowo - politycznych. {-SCHEMAT I-} Wulgaryzacja dyrektywy metodologicznej, przynajmniej na jakiś czas usunęła tę propozycję z wykładów szkolnych i akademickich. Co nie oznacza całkowitej jej nieprzydatności. Należy tylko, odrzuciwszy wcześniejsze uwarunkowania (także pojęciowe), bez namiętnie rozpatrzyć kryteria - kwalifikatory "epok materializmu historycznego". Powróćmy tedy do kulturowo-politycznych wyznaczników periodyzacji dziejów, szukając w nich przekonywujących zasad podziałów tychże. II-2 [ Przedział między Średniowieczem a Czasami Nowożytnymi ] II-2,1; Zastanawia już samo wyznaczanie momentu przejścia od " Średniowiecza" w "Czasy Nowożytne". Obok wielokroć akcentowanego roku 1492 ( najpowszechniej uzasadnianego "odkryciem Ameryki"), spotykamy choćby rok 1450 ( Gutenberg), 1453 (upadek Konstantynopola), 1505 (Konstytucja Nihil Novi), nawet 1517 (tezy Lutra). Jest zrozumiałe, że każdą z tych propozycji opatrzyć można niezmiernie silnymi argumentami. Przemawiającymi za jej zasadnością, ale i zarzutami wykazującymi „słuszność" zupełnie innych dat. Jednakże nawet dla antagonistów jest oczywiste, że nie sposób założyć, by przedmiot ich dociekań - społeczność europejska XV wieku umówiła się, by 31 grudnia któregoś tam roku - zakończyć okres "mrocznego Średniowiecza " i wejść w "jaśniejszą Erę Nowożytną". Trywialna oczywistość takiego "rozumowania", inaczej będzie się rysowała, kiedy przejdziemy do cezur czasów nam bliższych {zob. II-3, 2-3}. Pozostając przy przełomie "Średniowiecza w Odrodzenie", wspomnijmy dwie klasyczne pozycje historiografii; o "Jesieni Średniowiecza" i o "Kulturze Odrodzenia we Włoszech". Ten sam przedmiot (kultura intelektualna i artystyczna XIV-XV stulecia), autorzy rozpoznawali niemal równocześnie. Odmienne tytuły sygnalizowały różnicę - właśnie kryteriów - przyjmowanych przez Johana Huizinge i Jacoba Burckhardta. II-2,2; "Przełom epok", to oczywiście proces rozłożony w czasie. Nie sposób tedy bezceremonialnie wskazać na to jedno - jedyne wydarzenie, mające rzekomo przełom ten wyznaczyć. Tym mógł być wynalazek (?) druku, ale i upadek Bizancjum; początek podboju Nowego Świata, także reformy ustrojowe. A również początki Reformacji. Te woluntarystyczne przecież kryteria, wynikają z rozpatrywania sfery kulturowo-politycznej egzystencji społecznej. Tej, jaką materializm historyczny mianował "nadbudową". Jednak nawet przy różnym wyznaczaniu momentu „przełom Średniowiecze // Odrodzenie", bodaj że dostrzegamy prawidłowości. Nie ulega bowiem wątpliwości: społeczność Europy z drugiej połowy XVI wieku była czymś zupełnie odmiennym, od społeczeństwa z połowy poprzedniego stulecia. Nie tylko z naturalnych, bo biologicznych powodów. To właśnie konsekwencje wydarzeń, sugerowanych podawanymi datami, wytworzyły ową społeczność o wykształcających się strukturach stanowych, stającą przed nowymi perspektywami i zagrożeniami. Do tego bogatszą materialnie i kulturowo od antenatów sprzed stulecia. II-2,3; Gdyby się jednak upierać -przynajmniej dla edukacyjnej jasności- nad m o m e n t e m d e c y d u j ą c y m proces taki s y m b o l i z u j ą c y ? Jaka jest argumentacja, opowiadających się za którąkolwiek z tych dat ? Pytamy, gdyż jest to nie bez znaczenia dla poniższych uwag. Jako „korytarz z Średniowiecza w Erę Nowożytną" najpowszechniej podawany jest rok 1492. Najczęściej też, argumentowane jest "odkryciem Ameryki". Jak by bez znaczenia był fakt, że sam "odkrywca" zmarł najgłębiej przekonany, iż dopłynął nową drogą do Indii. Zaś kwestia kulistości ziemi - przynajmniej elitom naukowym - była od dawna wiadoma. I już przed stuleciami, nadspodziewanie dokładnie wyliczono obwód tejże kuli. Najwyraźniej, wybór oceniającego, wynika z jego aktualnej (dzisiejszej) świadomości - o znaczeniu dokonań Kolumba. Chociaż nie licuje to z "powagą naukową skryptu akademickiego", dopuścić wolno wyniki domniemanego sondażu, prowadzonego w początkach 1493 roku; między mieszkańcami Kastylii, Małopolski i Lombardii bądź Piemontu. Z dużym prawdopodobieństwem wolno dopuścić, że indagowani wówczas o najważniejsze wydarzenie właśnie minionego 1492 roku - odpowiedzieli by: zdobycie Grenady; śmierć króla Kazimierza; śmierć Lorenza d'Medici. Niemal też pewne, że odpowiedzi takich, udzieliła by tylko co bardziej oświecona część „respondentów". Europejska społeczność żydowska, akcentowała by bodaj wygnanie swych współwyznawców z półwyspu Pirenejskiego. Jakie zaś miejsce zajmował by wyczyn genueńskiego Żyda w służbie Izabeli Kastylijskiej ? Sprawa zupełnie nieodgadniona. Nie jest wykluczone bowiem, że w ogóle by go tam zabrakło. II-2,4; Co zrozumiałe, wobec tempa obiegu ówczesnej informacji. Ale nie tylko dlatego. Dla mieszkańca choćby ówczesnych wielkopolskich Pyzdr, znaczenie wydarzeń bez wątpienia określała jego prywatna ocena, a więc - znów dopuśćmy: śmierć bliskiej osoby; utrata dobytku w wyniku grabieży; pożar części rodzinnego miasta; wyjazd i udana transakcja na jarmarku poznańskim; wybór brata do ławy miejskiej; wiadomość o pogrzebie wojewodę poznańskiego Macieja z Bnina, wreszcie: zgon władcy Kazimierza Jagiellończyka ale i etc., itd., itp. U domniemanego "respondenta", hierarchia taka wynikała z osobistego, doraźnego stosunku do wymienionych zdarzeń. Tych, jakich był doświadczył i innych, o jakich skądinąd się dowiadywał. Dopiero perspektywa czasu pozwalała na odmienne już porządkowanie informacji. Stworzona tym sposobem - inna stratyfikacja - kształtowana była nie tylko osobistą oceną. Także bezwolną akceptacją poglądów innych, tzw. ogółu. Głos opinii, może zupełnie inaczej hierarchizować wypadki wcześniej bagatelizowane, bądź wręcz nie uświadamiane. Co więcej, nierzadko właśnie te wcześniej nie rozpoznane fakty, później umieszczane bywają, na wcale wysokim miejscu w hierarchii wydarzeń {por.IV-5,18}. II-2,5; Jesteśmy wszyscy w takiej właśnie sytuacji, co pozwala na niejaką dowolność w kreowaniu cezur czasowych. Korzystajmy więc z tego. Choćby na użytek niniejszego wykładu, roboczo zaakcentujmy jedną z wymienionych wyżej dat. Dla interesującej nas problematyki źródłoznawczej (i z pewnością nie tylko), wymowne jest proponowanie "Gutenberga". Właśnie jako rubieży Średniowiecza. Druk bowiem - bez większej przesady - jest dla ludzkości wynalazkiem na miarę opanowania konstrukcji koła ! Pismo utrwalając myśl - informację, umożliwia przekazywać ją osobom postronnym. Znane było oczywiście od zarania cywilizacji. Jednak niemal jako sacrum ! W średniowiecznej Europie (może poza częścią Rusi), znajomość pisania i czytania dana była tylko nielicznej elicie intelektualnej. Obieg informacji praktycznie zamykał się więc w tym tylko kręgu. Upowszechnienie druku, to początek lawinowego narastania sfery informacyjnej. O konsekwencjach do dziś odczuwalnych, choć nie zawsze uświadamianych. Już techniczna możliwość multiplikacji identycznego tekstu, otwierała nowe horyzonty. Ale też stawiała nowe wymogi. Autor musiał odtąd zdawać sobie sprawę z konsekwencji zwielokrotnienia kręgu odbiorców swego trudu. Wcześniej czytelnik był dlań mniej lub bardziej rozpoznanym. Teraz stawał się anonimową, wielu set osobową ( przynajmniej), nie rozpoznawalną masą. Zmuszało to do moderacji języka, zaś nade wszystko, do przyjęcia takich konwencji wykładu, by treść była przez tego - nieznanego czytelnika - zrozumiana. A intencje przekazu właściwie odebrane. Nie zgłębiamy tu procesu komunikacji masowej, chociaż zjawisko to, właśnie z upowszechnieniem druku narastać zaczęło. Nie ulega jednak wątpliwości. Rozpowszechnienie druku, będące przejawem i rezultatem upowszechniania umiejętności czytania i pisania, usytuowało społeczność w zupełnie innym miejscu kulturowym, niźli tym przejętym od przodków. Ludzie potrafią większą ilość informacji odebrać i dalej przekazywać. Samo nakręcająca się spirala informacyjna, wywołuje pogłębioną r e f l e k s j ę nad sobą i otoczeniem; nad przeszłością i przyszłością. II-2,6; W tym miejscu dotykamy kwestii dla źródłoznawstwa elementarnej. Druk wywołał brzemienne w skutkach zjawiska kulturowe (czyż wyobrażalny jest Luter, bez Gutenberga ?). Nade wszystko zaś, człowiek posiadłszy już sztukę czytania i pisania, daje temu wyraz - pozostawiając świadectwa tej sztuki, a więc ź r ó d ł a historyczne. Właśnie od „Odrodzenia" notujemy lawinowy napływ źródeł p i s a n y c h. Obok kategorii spotykanych od dawna (pamiętniki, listy) przetwarzane są stare formy (narracja literacka już w językach narodowych), ale i pojawiają się kategorie całkowicie nowe: choćby czasopiśmiennictwo i jego już najnowsze, techniczne przetworzenia. Upowszechnienie tych form intelektualnej działalności człowieka, rozpoczęło się właśnie w okresie eufemistycznie nazywanym "Czasami Nowożytnymi". Miano takie nie będzie tedy bez pokrycia, gdy jako kryterium przyjmiemy właśnie fenomen druku. Ze wszystkimi jego konsekwencjami. II-3 [ Historia Współczesna w obrębie Historii Nowożytnej ] II-3,1; Przydługi wywód w tak oczywistej sprawie, jest wprowadzeniem do postawienia kolejnego - bodaj ważniejszego - pytania. O granice określające początek tego, co nazywać będziemy "historią najnowszą" ? Zrozumiałe jest jej traktowanie, jako wycinka dziejów nowożytnych - przedziału czasowo nam najbliższego. Jeżeli właśnie człowiek - badacz-historyk, wyznacza terminus ad quo dla dziejów najnowszych, to jakim sposobem określać wypadnie termin a quem ? Propozycje, jakie w tej materii znajdujemy w podręcznikach, jeszcze bardziej są rozbieżne. Zastanawiać winny sugerowane cezury, wyznaczające ramy chronologiczne "historii najnowszej". Nie tyle przez zrozumiałe usiłowania powiązań rzeczowości kryteriów, z doraźnymi potrzebami polityczno - ideologicznymi. Intryguje też notowana w podręcznikach mobilność tej rubieży. II-3,2; Jeszcze w końcu lat czterdziestych, dowiadywaliśmy się, że "Czasy Nowożytne" poczęły się "od Rewolucji Francuskiej" (to dzieje powszechne), lub od "III rozbioru Polski" (to dzieje ojczyste). Sugerowały to podręczniki szkolne, wskazując jakby kompromisowo na "Kongres Wiedeński", jako wyznacznik chronologiczny dla obu tych płaszczyzn dziejowych. W latach następnych, granicę przesuwano już na "Rewolucję Październikową", lub "zakończenie I wojny światowej". Później spotykaliśmy cezurę "II wojny światowej", zaś ostatnio akcentuje się wydarzenia sprzed lat zaledwie piętnastu, dziesięciu, siedmiu. Widoczne "pełzanie" rubieży chronologicznej jest znamienne. Wcale też nie musi wynikać, z jakiegoś tam koniunkturalizmu. Niejednokrotnie deklarujący jedną z dat, bywa głęboko przekonany o przełomowym znaczeniu wydarzeń przez się wskazanych. Przyznajmy, że każde z tu przywołanych, było przecież niebagatelnym momentem w dziejach społeczności. Nie tylko polskiej, europejskiej. Żywiąc takie przeświadczenia, mimowolnie upodabniamy się do domniemanego mieszkańca XV-to wiecznych Pyzdr. Tak jak on, wartościujemy wypadki według skali, danej nam w chwili - kiedy ocenę wystawiamy. Zaś ta skala, po niejakim czasie może ulegać wcale gwałtownym przewartościowaniom. II-3,3; Bynajmniej nie doraźne zmiany postaw politycznych wywołują te przetasowania. Dla mieszkańca Pyzdr - już w latach trzydziestych naszego wieku - przełomowym w skali makro mogło być "zakończenie I wojny światowej", lub "Powstanie Wielkopolskie". W kolejnych dziesięcioleciach, wskazywał by on zapewne już rok 1939 bądź 1945. Daty te, w latach pięćdziesiątych, sugerował by bodaj jego syn, inaczej jednak to akcentując: może "wyzwoleniem Wielkopolski przez Armię Czerwoną", „ zakończeniem II wojny". Przypuszczalnie "Hiroszimą", "Poczdamem", nawet "Manifestem Lipcowym". Tego syn z kolei, akceptując po części ojcowskie rubieże, punkt ciężkości lokuje na roku 1956 (XX Zjazd KPZR, "wypadki poznańskie", "Październik" w Polsce i na Węgrzech, może "konflikt sueski"). Natomiast przy końcu stulecia, dla ich potomka, gradacja wydarzeń przełomowych, rysować się będzie zgoła inaczej. Choćby dlatego, że te akcentowane przez pradziada, dziadka, ojca są dlań równie zamierzchłymi, co niemal... bitwa grunwaldzka. I jest to w pełni zrozumiałe. II-3,4; Percepcja chronologiczna nie jest nam dana naturalnie, a wynika z aprobaty kwantyfikacji, obowiązującej wśród kształtującego nas środowiska. To tylko sztucznie narzucana quasi uczoność, nakazuje porządkowanie faktów. Także w siatce chronologicznej. Właśnie dzięki szkolnym naukom "wiemy", że bitwę o Głogów toczono przed bitwą legnicką, obie zaś były pokaźnie w c z e ś n i e j s z e od bitwy pod Lenino; że koronację Stefana Batorego p o p r z e d z a ł a ucieczka Walezego; a wydarzenia Poznańskiego Czerwca b y ł y w c z e ś n i e j, niż tragiczny grudzień na Wybrzeżu. Porządkowanie wynika też z wartościowania wydarzeń. Oblężenie Głogowa bardziej wiążemy z najazdem wojsk Henryka V, niźli z walkami radzieckiego I Frontu Ukraińskiego. Gdy walki o Kołobrzeg utożsamiane będą ze zmaganiami w roku 1945, a nie z niespodziewanym zwinięciem oblężenia przez Szwedów w 1754. I odnosi się to do wszystkich „ faktów". Tych, jakich byliśmy współtwórcami i odleglejszych, do jakich szukamy odniesień. Zrozumiałe tedy, że kolejne pokolenia mogą dezawuować jedne, zaś sakralizować inne „fakty historyczne". Dla polskiego dwudziesto paro latka końca wieku, "stan wojenny" jest przecież słabo zarysowaną mozaiką epizodów z życia rodzinnego. Sprawy te nie są jednak historią dla jego rodziców, którzy wcześniej byli uczestnikami, lub "tylko" obserwatorami wypadków z lat 1976, 1970, 1968. Dla nich z kolei, nie doznaną przeszłością będą doświadczenia wojenne ojców; z obozu jenieckiego, konspiracji w AK, lub AL, spod Tobruku, czy walk o Kołobrzeg. Zupełnie zaś zamierzchłymi dlań, to przeżycie dziadów spod Verdun, powstania wielkopolskiego, budowy portu gdyńskiego. W kręgu cztero pokoleniowej rodziny inaczej postrzegane więc bywa „c o j e s t h i s t o r i ą" ? Gdzie każdy ma własne jej wyobrażenie. I swoją rację po temu ! Czyż właśnie taka wizja - odbiór - dziejów, nie powinna kreślić zakresu chronologicznego "Historii Współczesnej" ? Będzie ona wtedy przesuwała się, wraz z narastaniem nowych pokoleń, nowych doświadczeń, nowego wartościowania. II-3,5; C z ł o w i e k jest p r z e d m i o t e m i p o d m i o t e m D Z I E J Ó W jakich naukowe zbadanie czyni "HISTORIĘ". Tedy ż y c i e c z ł o w i e k a traktować wypada, jako w y z n a c z n i k historii współczesnej. Tutaj "życie człowieka" pojmowane jest nie tyle indywidualnym żywotem jednostki, co losem pokoleniowym. Ten z kolei, choć wspólny całej populacji, odmienny bywa w szczegółach osobistych. Świadome życie jednostki jest - samo przez się - źródłem historycznym. Przecież właśnie Człowiek jest i wytworem i współtwórcą i obserwatorem ("kronikarzem" !) przeżywanej rzeczywistości {zob.III- 2,2}. Za Protagorasem z Abdery powtórzmy uczenie ?????????????????????? . Uznanie losów ludzkich - pokoleniowych właśnie - jako rubieży "historii współczesnej; dziejów najnowszych", rozjaśnia wątpliwości wyżej notowane. Konsekwencją tego winna być pokorniejsza postawa badacza, dzieje te rozpatrującego. II-4 [ specyfika badania historii najnowszej ] II-4,1; Sugerowaliśmy wyżej {II-1,1} brak zasadniczego rozdźwięku w metodach badawczych nad przeszłością odleglejszą i bliższą nam w czasie. Tym nie mniej, to właśnie historycy dziejów najnowszych wcale nierzadko podkreślają odrębność swego trudu, akcentując kłopoty nie znane choćby mediewistom Utyskiwania te nie zawsze przekonują, niekiedy świadcząc o nie najlepszej orientacji w istocie naukowych dociekań nad przeszłością. Najczęściej zaś badaczowi historii współczesnej doskwierają dwie dolegliwości. Jedną kategorią takowych szykan będą udręki "źródłowo-materiałowe", drugą "męczeńsko- posłannicze". Cudzysłowy niezbędne, skoro nie do końca aprobujemy zasadność tych biadoleń. Reasumuje je zawodzenia w rodzaju: Powiedziałbym, że pisanie historii Polski to zadanie heroiczne, gdyby nie fakt, że właśnie heroizm to klątwa, która wisi nad polskim historykiem. Polskość to pewna forma obsesji, której nie sposób wyeliminować. II-4,2; Wyżej {II-2,5,6} wzmiankowano już, jak to dzięki "Gutenbergowi" lawinowo narastać zaczęła ilość źródeł właśnie; świadectw o najróżniejszych przejawach ludzkiej aktywności. Ta nawała, przytłaczająca badacza dziejów najnowszych, jakoby jest wyróżnikiem jego nie pomniejszego trudu. Konstatacja ta, tylko z pozoru jest zasadna - w swej pozornej oczywistości. Rzeczywiście bowiem, ilość wyprodukowanego materiału - więc i potencjalnych źródeł - przekracza możliwości jego spenetrowania. Tym bardziej rzeczowego zanalizowania. Już nawet nie przez jednostkę, ale całe zespoły badawczo- naukowe. Tedy „Nowożytnik" jest w sytuacji innej od mediewisty, któremu źródeł nagminnie brakuje. Ilościowy wyróżnik nie może jednak stanowić argumentu; o rzeczywistej odrębności warsztatowej. Tym bardziej, że obserwujemy swoistą ambiwalencję w postawie historyka współczesności. II-4,3; Dalej notujemy bowiem utyskiwanie nad b r a k i e m możności sięgnięcia do źródeł niezbędnych, a jednak dla historyka nieosiągalnych. Ma to niewątpliwie miejsce; w wypadku archiwaliów objętych regułą karencji. Pomińmy wcale nierzadkie przypadki, kiedy oczekuje się na materiały, jakie rzekomo "tam muszą być". Niejednokrotnie te nadzieje nie są spełniane, z najróżniejszych zresztą względów. Dotyczy to tak instytucji archiwalnych Moskwy i Warszawy, jak Londynu i Watykanu. Wymarzonego dokumentu może bowiem nie stawać, jako że tam po prostu go nie ma. Również z najróżniejszych powodów. Akta z czasem mogły sczeznąć, bądź ich nigdy... nie było, gdyż takowych nie sporządzono. Zaś te powstałe, przez nas pożądane dokumenty - właśnie tam (do wskazywanej instytucji) nie trafiły. Również z rozmaitych powodów, choćby bałaganiarstwa urzędniczego. Zrozumiałym utrudnieniem jest brak dostępu do zachowanych dokumentów objętych karencją archiwalną. Jej długość bywa różnie wyznaczana w poszczególnych państwach i instytucjach. Historykowi - właśnie jako ś w i a d o m e m u badaczowi - nie przystoi jednak zbytnie utyskiwanie nad takową dolegliwością. Wdzięczny za przechowanie domniemanie cennego materiału, pozostawać może w nadziei jego wykorzystania przez naukowych następców. W tejże sprawie, "ku pogodzie ducha" należy przywoływać doświadczenia z nieodległej przeszłości. Raz, kiedy wspomnimy losy polskich archiwaliów - odzyskanych po traktacie ryskim, a zgorzałych później, w powstańczej Warszawie. Bądź, gdy obecnie próżno oczekując na niezbędne "na teraz" akta z Moskwy, przypomnimy sytuację z końca lat 60-tych. Wówczas identyczne oczekiwania - jednak wobec brytyjskiego Foreing Office - nonszalancko zbyto londyńskim "never, non comments". Wreszcie najświeższe (= jesień 1999), gdy w sześćdziesiąt lat od wybuchu II wojny światowej, strona obecnych już ponownych sojuszników politycznych „nie może odnaleźć" materiałów archiwalnych legendarnej „Enigmy" ! I nadal oczekuje udostępnienia „pełnej dokumentacji, całkowicie wyjaśniającej" tragedię gibraltarska 1943 roku. II-4,4; W opozycji do tak wykładanych bolączek wynikających z "nadmiaru // niedostatku" źródeł, w tej grupie utrudnień "źródłowo-materiałowych" spotykamy jeszcze inne utyskiwanie. Właśnie przez nowożytników podnoszone. Rozwój technik lat ostatnich powoduje z a n i k tworzenia przynajmniej niektórych kategorii ź r ó d e ł pisanych. Już telefon i komputer pozwala zaniechać notowania tradycyjne - na p i ś m i e. Utrwalanie różnych najróżniejszych poczynań człowieka. Komunikacja telefoniczna, systemy faxowe, teraz internet nie pozostawiają z reguły śladu po międzyludzkim porozumieniu. Dlatego dla potomnych niedostępne będą wyniki doraźnych operacji komputerowych. W najróżniejszych instytucjach, przedsiębiorstwach, domach prywatnych. Akurat teraz, niepohamowany (?) rozwój komunikacji internetowej sugeruje zanik dotychczasowych form. Nie tylko listów, ale i dokumentów urzędowych, co skłania do kasandrycznych przepowiedni. Właśnie o nieuchronnym zaniku dotychczasowych form komunikacji miedzy ludzkiej. Wydaje się tedy, że stan ten usprawiedliwia żal metodyczno-warsztatowy, wyrażany przez badaczy dziejów najnowszych. Małostkowo znów zauważmy; że takowe niedogodności dokuczać będą głównie naszym naukowym następcom. Nie ulega zaś wątpliwości. Problem przynajmniej w aspekcie technicznym istnieje. Jesteśmy zaś na początku okresu, w jakim notowanie rzeczywistości, ulega technicznym przekształceniom. W pewnej mierze kwestię wiązać wolno z teoriami Georga Mc Luhana. Jako że w innym miejscu będzie ona podjęta - choć w odmiennym aspekcie - tu odnotujmy tylko ten wieszczony od lat kilkunastu "koniec ery Gutenberga". Notowany właśnie na gruncie produkcji źródeł, do jakich wykorzystania przygotowali się dotąd historycy. II-4,5; Należy jednak nadmienić: tak wyłożony zbiór utrudnień źródłowo - warsztatowych, nie może być traktowany jako istotny wyróżnik s p e c y f i k i badawczej dziejów najnowszych. W swej istocie przecie, sprawa jest tu rozpatrywana w aspekcie arytmetyczno-administracyjnym. Akcentuje bowiem wyłącznie uwarunkowania w dostępie do wykorzystanych materiałów źródłowych. Z pewnością zaś problemy takie nie są wyłącznością poczynań badacza dziejów najnowszych. Tym nie mniej, istniejące utrudnienia administracyjne, choć w innym charakterze, przywoływane bywają - w „argumentowaniu" osobliwych ponoć dolegliwości, ciążących na pracy badawczej. Właśnie w przedziale "historii współczesnej". II-5 [ merytoryczna zawada uprawiania historii współczesnej ] II-5,1; W dywagacjach tych nagminnie spotykamy konstatacje: "Studia nad dziejami najnowszymi skażone są bezprzykładnym naciskiem czynników poza naukowych: administracyjnych, politycznych, personalnych". W pierwszym odruchu skłonni jesteśmy to akceptować. W tym widząc rzeczywistą specyfikę trudu takowych badań. Dostrzegamy bowiem uwarunkowania w jakich przychodzi w roku 1998 rozpoznanie choćby: - losów polskich oficerów i urzędników w ZSRR po 1939 roku; - postawy aliantów na konferencji jałtańskiej; - przejęcia władzy w ZSRR po śmierci Stalina; - okoliczności wprowadzenia stanu wojennego w 1981 roku. Wydaje się oczywiste, że dociekający tych spraw narażony jest na utrudnienia, nieznane dywagującym o "powstaniu Listopadowym", o "unii brzeskiej", czy " koronacji Przemysła II". Właściwie jednak dlaczego tak powszechnie aprobowana jest ta, rzekoma oczywistość ? II-5,2; Poza wspomnianymi wyżej przeszkodami w zdobywaniu materiałów archiwalnych, składamy to na karb czynników zewnętrznych. Takowymi mają być: 1- doraźna presja najróżniejszych czynników, wpływających na wyniki - konkluzje dociekań; 2- osobiste zaangażowanie emocjonalne wobec podjętego tematu; 3- niemożność oceny, wobec "braku zakończenia" rozpatrywanych wydarzeń. Wszystkie te czynniki odgrywają niewątpliwą rolę w postępowaniu badawczym. Czyż są one jednak domeną tylko badającego "dzieje najnowsze" ? Podobne sprawy wpływają przecież także na dociekania historyka czasów odleglejszych. Zważmy postawę dzisiejszego badacza "Wielkiej Wojny z Zakonem 1409 - 1411". Co nie zawsze bywa dostrzegane, nie obce są mu również rzeczone przeszkody. Opinia (przynajmniej polska) oczekuje od niego jednoznacznie negatywnej oceny poczynań - właśnie Krzyżaków. On sam bywa zaangażowany emocjonalnie wydarzenia opisywane, będąc nadto świadom, że nadal egzystuje pogrobowiec Zakonu. Przykład wydaje się wydumany, przez co też mało przekonywujący, w porównaniu z utrapieniami gnębiącymi badacza "wydarzeń grudniowych 1981 roku" w Polsce. Na niego bowiem, wymienione czynniki podobno oddziaływać mają niepomiernie silniej. W takim wnioskowaniu, mimowolnie akcentujemy decydujące znaczenie dwóch pierwszych - wyżej wymienionych - presji. Pierwszą jest współczesna obecność osób, środowiska, instytucji, jakie tworzyły badane wydarzenia. Wszystkie one mają jakoby silnie - pośrednio lub bezpośrednio - oddziaływać na badacza. Drugą presją, ma być niemożność historyka w wyzwoleniu się z osobistych doświadczeń, skłaniających do mimowolnego subiektywizmu. II-5,3; Wnioskowaniu takiemu nie sposób odmówić słuszności; jednak t y l k o przy potocznym widzeniu dociekań nad historią ! Powszechnym jest przecież mniemanie, o nieuniknionym rzekomo zdeterminowaniu - emocjonalnym i politycznym - wszelkiego pisania o przeszłości w ogóle. Historii najnowszej w szczególności. Ma się to przejawiać w naciskach na badacza; instytucjonalnych, administracyjnych. Te zaś mają f o r m o w a ć wizję dziejów przez niego opisywanych. Co więcej, sam badający nie tylko tym wpływom n i e u c h r o n n i e ulega, ale widząc to, samorzutnie p o d p o r z ą d k o w u j e swe dociekania. W sposób, jaki oczekuje odbiorca. Ten z kolei, swoje wyobrażenia narzuca historykowi rozmaitymi sposobami. W takiej sytuacji, tenże historyk pisze - ś w i a d o m i e ! - ad usum Delphini. Potwierdzeniem trafności takich mniemań, ma być przywoływana historiografia tzw. "okresu zniewolenia", konsekwentnie wywodząca w tonacji apoteozy " oczywistą słuszność dziejową" rządzącej właśnie klasy, warstwy politycznej. Atoli zajmujemy się tu "tylko" n a u k ą historyczną, a więc zobiektywizowanym, nie relatywnym kreowaniem jakiejś tam przeszłości. Przywołane "wypracowania", do drugiej grupy należące, będą świadectwem - właśnie źródłem historycznym - konformizmu autorów. Z nauką historyczną nie mają zaś wiele wspólnego. Problem niewątpliwie istnieje, gdy widzimy doraźne uwarunkowania, w jakich dokonuje się dzisiejsze rozpoznanie "Dziejów Współczesnych". Tu przypomnieć wypada, że nie jest to przypadłość czasów ostatnich, w jakich przede wszystkim widzi się tak nie godną wulgaryzację nauki historycznej. Podobne wątpliwości nurtowały przecie dziejopisów Średniowiecza. W XII wieku proboszcz z Bosau, a autor „Kroniki Słowian" Helmold ubolewa, że „nigdy nie brakło wśród pisarzy takich, którzy z obawy utraty majątku i udręk cielesnych nie śmieli publicznie głosić o nikczemności książąt" im współczesnych. W tymże czasie wtóruje mu Kosman z Pragi deklarując, że o współczesnych „aby nie podpaść w zarzut pochlebstwa, albo obwinienie o umniejszenie czynów" lepiej nie pisać, przyjmując zasadę „Chwal cnoty księcia, ale po jego śmierci". Reasumuje to jakby XVI-to wieczny Maciej Stryjkowski w swej "Kronice która przedtem światła nie widziała" (1582). Zamierzał tam wywieść dzieje Litwy, Żmudzi i Rusi od zarania po czasy sobie współczesne. Na kartach co rusz to zapowiadał, lecz doszedłszy do panowania ostatnich Jagiellonów staje się niezmiernie lakoniczny. Zbywając cały ten okres ogólnikami, przejmująco szczerze usprawiedliwia się czytelnikowi: "żywych ludzi sprawy o świeżej pamięci rzeczy, nie bardzo bezpieczne bywają na światło wydawane" ! A w tym wyrazistym oświadczeniu nie był odosobniony. II-5,4; Utyskiwania XVI-to wiecznego kronikarza - co rusz, choć nieświadomie - powtarzane są przez dzisiejszych badaczy historii najnowszej. Nie mają jednak większej siły przekonywania. A już na pewno nie w ujęciu m o d e l o w y m. Tam przyjąć wolno wyzwolenie historyka od wszelakich nacisków zewnętrznych. Bowiem w postępowaniu b a d a w c z y m , bez względu na tzw. "etap polityczny" i rozpatrywany przedmiot, obowiązywać winna maksyma: sine irae et studio ! ##Modelowo wolno założyć sytuację, gdy analogiczne warunki dane będą historykowi 1 - wielkiej wojny z Zakonem 1410 - 1411 roku; 2 - wojna w Zatoce Perskiej 1991 roku. Cóż rzeczywiście różni ich pracę badawczą ? W założeniu będą dostępne wszelkie istniejące źródła. Te zaś są oni władni właściwie zinterpretować. Zgodnie z wymogami metodycznymi, koniecznymi w badaniach historycznych. Jednak przy tym zważmy, co jest powinnością historyka jaka "upoważnia" go do " prawidłowej rekonstrukcji" wydarzeń - z jakiejkolwiek przeszłości ? 1 - opierając się na wymowie źródeł odtwarza on "siatkę faktograficzną" = >Fakt<; 2 - aby to wykonać, winien znać przyczyny -"genezę" badanych wydarzeń = [G] 3 - aby je prawidłowo ocenić (umieścić na właściwym miejscu dziejowym) winien znać konsekwencje - "reperkusje" tymi wydarzeniami wywołane = [R]. Zakładając rzeczony układ modelowy, zauważmy sytuację badających równolegle, dwa różnoczasowe zdarzenia polityczne i społeczne: "Bitwę Grunwaldzką " (= I) i "Pustynna Burza" (= II). {-SCHEMAT 2-} II-5,5; Ułomność dokonań historyka współczesności ujawniona jest w j e g o b e z s i l e. Wobec rozpoznania konsekwencji, wywołanych badanym przez się zjawiskiem. Niemoc ta nie wynika tylko niemożności uwolnienia się od subiektywizmu. Tego osobistego, jaki płynie z indywidualnych doświadczeń i tego środowiskowego, jaki modeluje poglądy badającego. Wszystko to nie jest przecież obce mediewiście, badającemu „sprawy Grunwaldu". Przynajmniej w modelu, proces ten nie zakończył się do chwili obecnej. Nie sposób też oczekiwać - jak się dość powszechnie spodziewa - " zakończenia" jakiegokolwiek zjawiska dziejowego. Co jakoby miało by umożliwiać "obiektywną ocenę przeszłości". Mniemanie o tyle fałszywe, że tak założonego "punktu krańcowego" nie sposób dociec (z pewnością, tylko ... „koniec świata" !?) Ocena wydarzeń - zwłaszcza kalendarzowo nam najbliższych - wynika z nie uświadamianego zadufania. Łatwo bowiem w 1997 roku ironizować nad hasłami sprzed lat, choćby "nieśmiertelnych ideach Wielkiego Października". Równie łatwo w 1967 roku było kategorycznie twierdzić o decydującym fakcie " utworzenia światowego obozu socjalistycznego po II wojnie". Apodyktyczność tych werdyktów wynikała wówczas - poza względami ideologicznymi - nie tylko z konformizmu badacza. Przecie obecnie podobne mniemanie pobrzmiewa w " błyskotliwej" konstatacji o "krótkim (bo trwającym od 1914 do 1989 roku) wieku XX". Obie są po prostu objawem sporej chełpliwości - sit et nunc. Takiej przecie, jak uchwały soborów średniowiecznych, zakazujących na przyszłość stosowania kuszy, gdyż jak wieszczono i najpewniej wierzono, jej użycie w kolejnych wojnach, musi doprowadzić do całkowitej zagłady chrześcijaństwa. Nasza „pobłażliwość" wobec ówczesnego rozeznania, wynika z d z i s i e j s z e j perspektywy. A przecież jest to analogia z obecnymi mniemaniami; o konsekwencjach przyszłej, na razie szczęśliwie nie doszłej katastrofie nuklearnej. Apokaliptyczne przyrównanie winno sugerować powściągliwość w pobłażliwym ferowaniu ocen. Naszych antenatów, ale i naszych własnych i innych, nam współczesnych. II-5,6; Przewaga badacza „Grunwaldu", nad dociekającym sytuacje w Zatoce Perskiej, na tym t y l k o polega. Przypomnijmy jednak - wyłącznie w założonym modelu ! Nacisk zewnętrzny, niekiedy wręcz fizyczny, doskwierać może przecież badaczom odległej przeszłości, czego dowodzą „intelektualne zmagania" archeologów i historyków „minionego okresu"- dających stalinowską wykładnię przyczyn ominięcia formacji niewolniczej w basenie słowiańskim. A obecnie ? W końcu XX stulecia znamienici badacze z jednego kraju, bojkotują k o n f e r e n c j ę n a u k o w ą na wiadomość, że przybyć tam mają uczeni z innego państwa. A obie grupy różnią się poglądami na genezę organizmu państwowego, jaki przestał istnieć przed z górą dwoma wiekami ! Lecz presja wcale nie musi wynikać z uwarunkowań politycznych, czy kunktatorstwa naukowego. Z bardzo ludzkich, osobistych wręcz powodów mediewista bywa zaangażowany emocjonalnie w badaną problematykę. Zaś jego dociekania budzić mogą najżywsze emocje otoczenia, czego dowodzi reakcja " plemienia kadłubkowego" na "Szkice Historyczne XI wieku" Tadeusza Wojciechowskiego. Równie dobitni, jest to widoczne w do dzisiaj w przywoływanym "casusie grunwaldzkim" {por. III-2,3}. Chociaż dzisiejszy badacz j u ż w i e, jako że jest świadom 1 - jak realizowano postanowienia pierwszego pokoju toruńskiego; 2 - zna przyczyny, przebieg i zakończenie Wojny Trzynastoletniej; 3 - rozpoznaje konsekwencje sekularyzacji Prus; 4 - rozpoznaje stosunki Rzeczypospolitej z Królestwem Prus; 5 - rozpoznaje postawę II Rzeszy wobec problemu polskiego; 6 - zna stosunek Bractwa Zakonnego do rozbiorów Polski. Badacz ten zna również wiele innych zjawisk, jakie nastąpiły p o Grunwaldzie i co z wydarzeniem tym m o ż n a wiązać. Jeśli w połowie XX wieku przywoływano doświadczenia „Grunwaldu", to w końcu stulecia potrafimy (?) i te fakty umieszczać we "właściwym"(?) kontekście. I konsekwencji drugiego pokoju toruńskiego i hołdu 1525 roku, a i wymowy płaszcza zakonnego dla kanclerza Konrada Adenauera. Wszystko to widzimy w wymiarze bodaj właściwszym, niż jest to dane badaczom II wojny światowej, czy egzegetom "rewanżyzmu zachodnio niemieckiego". W latach 60-tych XX wieku, niby jasno rysowały się dla nich stosunki PRL-NRD-NRF, a wobec tego i zagadnienie rewizjonizmu zachodnio niemieckiego. W tym świetle i z takim zrozumieniem umieszczać było wolno historykowi i „factum chlaminae" Adenauera. W ćwierćwiecze później nie wypada wokół tego ironizować, skoro j u ż w i e m y (?), jak dalej następowały wydarzenia. II-5,7; Uświadomienie tej - przyrodzonej przecie - ułomności badacza "historii współczesnej", skłaniać powinno ku pokorze we wnioskowaniu. Metodycznie zaś obliguje do doskonalenia warsztatu badawczego, by maksymalnie rekompensować przydane "trudności obiektywne". Jednym z elementów tego warsztatu, winna być najskrupulatniejsza praca nad źródłem historycznym. W Y B R A N A L I T E R A T U R A T. B u k s i ń s k i, Problemy obiektywności wiedzy historycznej, PWN, Warszawa - Poznań 1979. J. C h a ł a s i ń s k i, Historia i socjologia [w:] Przegląd Socjologiczny, t. IX (1947), s 302-308. B. C y w i ń s k i, Zatruta humanistyka. Ideologiczne deformacje w nauczaniu szkolnym PRL, Warszawa 1980. F. E n g e l s, O upadku feudalizmu i początkach rozwoju burżuazji, Książka i Wiedza, Warszawa 1949. M. H e l l e r, Kamienie milowe 70-letniej historii Związku Sowieckiego [w:] Zeszyty Historyczne, nr 83 (1988), s 3-73. Historia najnowsza jako przedmiot badań i nauczania, red: J. M a t e r n i c k i, PWN, Warszawa 1990. I. I h n a t o w i c z, Człowiek - informacja - społeczeństwo, PWN, Warszawa 1989. H. J ę d r u s z c z a k, Kultura jako przedmiot badań historycznych. Refleksja metodologiczna [w:] Pamiętnik XII Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, cz. I, Katowice, 1979, s 66-74. Z.K. [ = A. F r i s z k e ], Historia najnowsza i historycy [w:] Zeszyty Historyczne, nr 56 (1981), s 93-114. J. K a r p i ń s k i, Lekcja anatomii (makrosocjologia i sowietologia) [w:] Zeszyty Historyczne, nr 95 (1991), s 3-19. W. K u l a, Rozważania o historii, PWN, Warszawa 1958. J. L e w a n d o w s k i, Funkcje specyficzne historycyzmu w krajach systemu sowieckiego [w:] Zeszyty Historyczne, nr 23 (1973), s 3-17. S. P i e k a r c z y k, Historia i czas - uwagi w związku z tendencjami w naukach społecznych [w:] Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, t. II, Warszawa 1968, s 172-188. M. P i ł k a, Deformacja w wykładzie historii w podręcznikach dla szkół średnich [w:] Zeszyty Historyczne, nr 61 (1982), s 3-31. J. T o p o l s k i, Jak się pisze i rozumie historię. Tajemnice narracji historycznej, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 1996. J. T o p o l s k i, Świat bez historii, PWN, Warszawa 1972. III - MIEJSCE NAUK POMOCNICZYCH HISTORII NOWOŻYTNEJ I NAJNOWSZEJ W WARSZTACIE BADAWCZYM HISTORYKA [ indocti discant, et ament meminisse perit ] III-1 [ zakres przedmiotowy ] III-1,1; Przedmiot tak nazwany, zajmuje w dociekaniach specjalistów miejsce szczególne. Zrozumiała dominacja problematyki nowożytnej w pracach dzisiejszych badaczy, skłaniać winna do doskonalenia niezbędnego warsztatu badawczego. A tym samym do uprawiania dyscypliny zwanej "Naukami Pomocniczymi Historii". Tymczasem w tej materii - zresztą nie tylko w Polsce - brakuje obszerniejszych rozważań. Kwestia poruszana jest głównie w sferze edukacyjnej, jako przedmiot w obowiązujących programach studiów humanistycznych. Problem jest otwarty, jako że nie bardzo wiadomo; cóż dla dziejów najnowszych będzie "naukami pomocniczymi" ? Można kwestię rozpatrywać przez opracowywania tabel-przeliczników, ułatwiających rozpoznanie w metrologii lub chronologii dziejów najnowszych. Można też ustalać walory obowiązujących ówcześnie walut, funkcjonujących honorów i odznaczeń. Można także, obok kalendariów, przygotowywać katalogi personalne (urzędnicy, dygnitarze XIX-XX wieku, składy gabinetów), bądź instytucjonalne (urzędy państwowe, gremia ustawodawcze). Przedsięwzięcia takie są oczywiście niezmiernie pożyteczne i wdzięcznie witane przez odbiorców. Jednak "badawczo" wydają się jałowe, jako samodzielne dyscypliny naukowe. Te znamionować winna jednoznaczna odrębność przedmiotu dociekań, a nade wszystko - dysponowanie wyspecjalizowanymi metodami badawczymi. III-1,2; Przedmiotowo biorąc, nieodzownym byłoby wyznaczenie takiego zasięgu danej dyscypliny, aby wyraźniej rysowała się jej samodzielność przedmiotowa. Oczywiście, jeżeli takowa istnieje. Zastanawiać się jednak wypada nad zasadnością "utylizacji" doświadczeń mediewistów A więc nad możliwością stosowania wypracowanego już kanonu nauk pomocniczych, przygotowanego onegdaj dla badań nad "Średniowieczem" i w części (po koniec wieku XVIII) "Czasami Nowożytnymi". W miarę dydaktycznych potrzeb, pełny obraz tych dyscyplin, wyłożony był w podręcznikach Władysława Semkowicza, Aleksandra Gieysztora, Józefa Szymańskiego. Jednakowoż. Czy proponowany tam schemat warsztatowy będzie przydatny w badaniach nad XIX- XX stuleciem ? Tylko z pozoru pytanie zdaje się być retorycznym. III-1,3; Ze zrozumiałych względów, niektóre "klasyczne nauki pomocnicze", na pewno nie wejdą w orbitę zainteresowań nowożytnika. Takimi będzie przecież papirologia, kodykologia i paleografia. Chociaż właśnie ta ostatnia ma odpowiednik w warsztacie badacza dziejów najnowszych. Już jako n e o g r a f i a - dyscyplina zajmująca się pismem odręcznym XVI-XX wieku. Doszukiwać się wolno i innych paraleli. Choćby w przyrównaniu dyplomatyki średniowiecznej z nowożytną a r c h i w i s t y k ą. Obie zajmują się podobnym w zasadzie przedmiotem - kancelarią, jej funkcją i wytworami. Przesunięcie akcentów wynika bardziej z rozpoznawalnych przemian na przestrzeni stuleci, niźli rzeczywiście odmiennej materii dociekań. Sprawa przetransponowania na grunt badawczy dziejów najnowszych, pozostałych, „wzorcowych" nauk pomocniczych, również zdaje się być godne zastanowienia. Spełniać one winny reguły samodzielności, czego nie staje opracowaniom tabelaryczno - leksykalnym. Wyłącznie w takiej postaci, niepodobna ich kwalifikować w kategoriach "N A U K I". Tym nie mniej, kiedy uważniej zważymy potrzebę zbadania dzisiejszych kontekstów - w jakich funkcjonują "nauki pomocnicze historii współczesnej" - bardziej wyraziście rysować się będzie samodzielność niektórych. Przynajmniej wtedy, gdy swój przedmiot prezentują one w przejrzystym przełożeniu - choćby terminologii źródeł. III-1,4; Bez wątpienia, przydatnym to będzie w m e t r o l o g i i ułatwiającej orientację w systemach pomiaru odległości, masy, powierzchni. Przecież dla XIX-XX stulecia rozeznanie tej kwestii będzie nieodzowna badaczom, wcale nie wyłącznie dziejów gospodarczych. Mniej wyraźnie rysuje się konieczność refleksji nad c h r o n o l o g i ą nowożytną. Jednak nie tylko profan głowi się niekiedy, nad zasadnością świętowania rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej w dniu 7 listopada. A ostatnie - z grudnia 1999 i grudnia 2000 roku - dywagacje końcu wieku ?! Przecie nawet specjaliście kłopot sprawia ustalanie dnia tygodnia sprzed dziesięcioleci; wówczas kiedy dysponuje tylko datą dzienną. Podobnie jak jest z lokalizowaniem najróżniejszych świąt z nieodległej nawet przeszłości. Z „wędrownymi" datami uroczystości państwowych, wynikającymi z onegdajszego klimatu politycznego; choćby "odzyskanie niepodległości". Ale i datowaniem najróżniejszych rocznic - " Zwycięstwa nad Faszyzmem" okazjonalnych "dni lasu", "kolejarza", a nawet „Lotnictwa" czy "Wojska Polskiego". Przykłady zdają się banalne. Gdyby nie uważniejsza lektura biogramów w opracowaniach naukowych (por: Polski Słownik Biograficzny). Nieraz spotykamy tam rozmaite daty właśnie z życia postaci przełomu XIX i XX wieku. A dane te opracowywane były przecież przez "kompetentnych" badaczy. III-1,5; Przyznajemy jednak, że "dylematy" podobne jeszcze nie upełnomocniają, by tego rodzaju dociekania awansować do rangi samodzielnej dyscypliny naukowej. Bardziej złożoną zdaje się kwestia przełożenia dla czasów najnowszych, doświadczeń pozostałych "klasycznych" nauk pomocniczych: heraldyki, genealogii, sfragistyki, numizmatyki, bibliologii wreszcie. Sama rzeczywistość nas otaczająca, sit et nunc wskazuje, że tymi zagadnieniami winni zająć się kompetentni specjaliści. Nie zaś domorośli "heraldycy" = działacze samorządowi; "genealogowie" = politycy; "numizmatycy" = publicyści. I to wcale nie dla obrony gabinetowej czystości nauki przed profanami. Owszem. Aspekt ten powinien być uwzględniony, chociaż on właśnie ma najmniejszą siłę oddziaływania. Przynajmniej w naszej rzeczywistości. III-1,6; Przypomnijmy choćby na przykładzie h e r a l d y k i żałosne w swym dyletantyzmie dysputy sprzed niewielu laty - wokół herbu Rzeczypospolitej Polskiej. Również najnowsze perturbacje - polityczne przecież ! - z herbami niezależnych Republik Białoruskiej i Litewskiej. Ale i wrzawę wokół herbów miast polskich. I to tak w dwudziestoleciu międzywojennym, jak w latach pięćdziesiątych, także ostatnio. Chodziło zaś i chodzi nadal "tylko" o przywracanie dawnej symboliki, bądź przeciwnie, o wykoncypowanie innej. Albo też, nadawanie nowych znaczeń znakom już zastałym. Cóż tedy mówić o herbach świeżo mianowanych ośrodków, rozpisujących konkursy otwarte na godło akurat powołanego miasta ? Teraz "regionu - województwa". Ta wywoływana, domorosła twórczość, z pewnością daleka będzie od heraldyczno - historycznej poprawności. Pozostanie zaś trwałym (?) śladem - właśnie źródłem ! - lokalnej tramtadocji, indolencji historycznej, plastycznego bezguścia wreszcie. Z pewnością zaś, właśnie heraldyczne dociekania należne są herbom dopiero powstających organizmów państwowych. Choćby tworzonych państw afrykańskich z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX stulecia. Symbolika, kolorystyka, późniejsze transformacje, kryją mało chyba przez nas rozpoznawalne znaki. Mówiące o tradycji, aspiracjach, przemianach tych społeczności. Rzeczowa analiza ikonograficzno - heraldyczna rzuci wówczas sporo nowego światła na te słabo rozpoznane zagadnienia. Podobnie jest z przemianami heraldyki państwowej na terenach byłego Związku Radzieckiego, Jugosławii czy Czechosłowacji. Argumentowane wywody w tej materii, byłoby z wdzięcznością przyjęte przez czytelników, dla których symbolika heraldyczna zakryta jest przecież szczelną zasłoną. To zaś prowadzić może do braku zrozumienia bliższych i dalszych sąsiadów. Ze wszelkimi tego konsekwencjami. III-1,7; Zbliżone znaczenie będzie miała współczesna b i b l i o l o g i a, właśnie jako nauka o książce; jej powstawaniu i funkcjonowaniu w społeczeństwie współczesnym. Nie tylko w aktualnych dziś sporach o transformacji polskiego rynku wydawniczego, czy losach bibliotek publicznych. Zagadnienia te, choć związane z bibliologią, są fragmentem dociekań nad "polityką kulturalną". Właściwe badania stricte bibliologiczne dzisiejszej rzeczywistości wydają się jak najbardziej potrzebne. Choćby w śledzeniu losów książnic prywatnych i instytucjonalnych w okresie ostatniego półwiecza. Nie tylko w aspekcie strat kultury europejskiej w "epoce przełomów" - polskie zbiory ziemiańskie; biblioteki polskie i niemieckie po wojnach światowych; rynek wydawniczy w "okresie zniewolenia" etc. Akurat ostatnimi laty jesteśmy świadkami i współ winowajcami zatraty ź r ó d ł o w e g o dokumentowania zjawisk, o jakich apodyktycznie się wypowiadamy. Mimo że tego nie potrafimy do końca argumentować. Stosowne badania bibliologiczne mogły by być w tym pomocne, przynajmniej w jakimś tam stopniu. Jakże niepowtarzalną szansę dawała badaczom operacja kasacji (!?), przekazywanie (?!), rozkradania wręcz (?!) zbiorów bibliotecznych po zanikłych instytucjach społeczno - politycznych. W ciągu kilku ostatnich, najbliższych nam lat zlikwidowano zespoły książkowe, wokół jakich narosło i pokutuje do dziś wiele mitów. Rzecz nie tylko w konstatowaniu braku spodziewanych tytułów. W bibliotekach Komitetów PZPR różnego stopnia, nie stawało klasyków marksizmu - leninizmu, także dzieł przeszłych już " nieśmiertelnych twórców" doktryny, bądź produkcji propagandowej minionych epok. Tłumaczyć to jeszcze wolno procederem melioracji księgozbiorów, choć i ten mechanizm winien być rzeczowo rozpoznany. Zaprzepaszczono jednak i inne szansę. Zachowana dokumentacja (spisy biblio biorców, metryczki wypożyczeń), pozwalała przecież na dowodne wykazanie zainteresowań politycznych, kulturalnych i intelektualnych. Tych korzystających. Skład klientów biblioteki Wojewódzkiego Ośrodka Propagandy Partyjnej przy Komitetach PZPR ujawniał przecież ich preferencje (zaczytane egzemplarze "Złego" Leopolda Tyrmanda, powieści Jacka Londona, ale i dzieł Szekspira z jednej strony i dziewiczo nietknięte pozycje literatury społeczno-politycznej z drugiej). Analiza wniosła by więcej wiedzy o poziomie intelektualnym członków Komitetu, niźli dywagacje bez pokrycia - właśnie źródłowego. Z kolei, przebadanie dedykacji na książkach bibliotek komitetowych sporo mówi o skrywanym dziś, bezwzględnym ówczesnym serwilizmie wielu autorów, obecnie gorliwych "odkrywaczy" najróżniejszych "kolorowych plam". Jednak nie dla demaskatorskich celów taką - stricte bibliologiczną przecież - analizę należało prowadzić. Kompetentne badania egzemplarzy książek z bibliotek naukowych - choćby i uniwersyteckich - ukazać mogą sposoby recepcji ich zawartości. Zaczytanie jednych, dewastacja innych, notatki nie dorso, porysowane fotografie - ilustracje, zadziwiające podkreślenia. Wszystko to świadczyć może nie tylko o kulturze czytelniczej. Również o poziomie intelektualnym przyszłych elit. Kwestionariusz problemów związanych z współczesną bibliologią można rozszerzać, w czym widzimy zasadność jej obecności, jeżeli nie w kanonie "nauk pomocniczych historii najnowszej", to przynajmniej "kulturoznawstwa". III-1,8; Jeszcze inny interes, nie tylko naukowy, widzieć wolno w prowadzeniu kompetentnych badań g e n e a l o g i c z n y c h. Nawet w na poły snobistycznym, modnym obecnie doszukiwaniu się szlacheckich antenatów. To przecież właśnie ostatnie półwiecze jest - nie tylko w Polsce - okresem ogromnego przemieszczenia ludności. Tak dosłownego, bo terytorialnego, jak i w stratyfikacjach społecznych. Co rusz też, ujawniana jest niezbędność rozpoznania tego zagadnienia. I to wcale nie dla doraźnych, koniunkturalnych i odpychających w istocie dociekaniach, choćby o "narodowym pochodzeniu wiadomych ludzi". Bez kompleksowych badań nad genealogią jednostek, rodzin, grup społecznych nie zrozumiemy, ani fenomenu "awansu społecznego", ani genezy obecnej „inteligencji", ani rzeczywistej stratyfikacji współczesnego społeczeństwa. Dopiero wyniki dociekań - właśnie genealogicznych - mogą objaśnić problemy; rzeczywiste bądź urojone. A takowe co rusz wyciągane są dla politycznych celów. Już to o "chłopskich korzeniach współczesnej inteligencji polskiej", już o funkcjonowaniu "nomenklatury". Także o proweniencji, przemieszczeniach i fluktuacji najróżniejszych elit ostatniego półwiecza. Historyczno - socjologiczne rozpoznanie mechanizmu mobilności społecznej w Polsce, wyjaśnić winno sporo tych zagadnień. W konsekwencji zaś, to badania genealogiczne rozwiewać będą wiele wątpliwości " nurtujące" doraźnie publicystów i polityków (politykierów ?). Dlatego właśnie, nawet działania merkantylnych "Biur Genealogicznych" nie wypada zbywać li tylko pobłażaniem. Jeżeli oczywiście swe zadania wykonują zgodnie z kanonami metodologicznymi genealogii, traktowanej jako dyscyplina naukowa. III-1,9; Podobne uwagi zgłaszać wolno wobec pozostałych nauk pomocniczych historii, wysublimowanych przez mediewistów Do tego stopnia, że z czasem nabrały znamion samodzielności. Tym nie mniej przyznajemy. Obecnie jeszcze nie dość wyraźnie rysuje się nieodzowność uprawiania tychże dyscyplin. Właśnie na gruncie dziejów najnowszych i nawet w sugerowanych wyżej zakresach. W Polsce zagadnienia te podejmuje jedynie i to konsekwentnie, osamotniony Ireneusz Ihnatowicz. Dla ogromnej rzeszy badaczy najbliższej nam przeszłości, problematyka ta niestety nadal pozostaje bardziej marginesem, niźli meritum dociekań. Czyżby więc - badaczowi dziejów najnowszych - w samej istocie zbędne zdawały się "nauki pomocnicze historii współczesnej" ? Wnioskowanie z pewnością pochopne, chociaż znikome zainteresowanie tymi kwestiami, jest co najmniej zastanawiające. Tym bardziej, kiedy z jednej strony odnotowujemy szczególne utyskiwania "nowożytników" , z drugiej dostrzeżemy specyfikę ich warsztatu badawczego. III-1,10; Wyżej {II-2,5} sygnalizowano już, jak dla dziejów nowożytnych i nade wszystko najnowszych, zmienia się radykalnie się baza źródłowa. Tak w kategoriach samych źródeł, jak i w ich obfitości. Sądzić by tedy należało, że właśnie m e t o d y c z n a r e f l e k s j a badacza, na t a k i e źródła skazanego, szczególnie na nie powinna być s k i e r o w a n a. Nie potwierdza tego jednak rzeczywistość odzwierciedlana w polskiej historiografii. Nie żywiąc złudzeń, co do możliwości wypełnienia tej niewątpliwej luki, sygnalizujemy tylko fragment tego właśnie zespołu zagadnień. Zastanowienia wymaga kwestia krytycznej refleksji nad kategoriami narracyjnych źródeł pisanych. Te bowiem nagminnie spotykamy w bazie dowodowej rozpraw, mówiących o dziejach najnowszych. Brak takiej refleksji jest szczególnie dotkliwy i ... widoczny w wynikach naukowych wielu monografii. Źródłoznawstwo historii najnowszej rozumiemy tedy jako zespół p y t a ń w o b e c wykorzystywanych dotychczas przekazów. Pytań, umożliwiających odpowiedź przydatną w „odtwarzaniu" najbliższej nam w czasie przeszłości. Zapytania, oraz sposoby ich rozwikłania, formułować wypada zgodnie z kanonem krytyki źródła. Na gruncie historiografii polskiej, jak dotąd nie sformułowano jeszcze takiego postulatu edukacyjnego. Zresztą odrobinę inaczej był on już konstruowany przed laty, ale przez mediewistę (Brygida K {por. Wprowadzenie, VII}. Jak się zdaje, zagadnienie to jest w ogóle obce historykom-praktykom, badającym dzieje najnowsze. Przynajmniej zasygnalizowanie, bądź przypomnienie wydaje się tedy potrzebne. Nade wszystko adeptom podejmującym dopiero trud rozwikłania zagadek historii współczesnej. III- 2 [ elementarz warsztatowy ] III-2,1; W tej sytuacji wypada też przypomnieć choćby podstawowe pojęcia związane z pracą wokół źródła historycznego. Mimo niejakich "zagrożeń" {zob. Wprowadzenie, V} z tego wynikających, należy tego dokonać. Przynajmniej dla orientacyjnego wyznaczenia płaszczyzn porozumienia - między autorem i czytelnikiem niniejszego. Zestawmy tedy pojęcia spotykane w warsztacie historyka pracującego nad źródłem. Świadomi uproszczeń, nieomal trywializacji - odnotujmy pojęcia, jakie występować będą niżej. Z pełnym przeświadczeniem większej złożoności zagadnienia. Ale i ze świadomością narastającego ostatnio przemieszania terminologicznego w wykładzie akademickim. Fala quasi scientyzacji narracji naukowej powoduje bowiem zaciemnienie porozumienia na linii nadawca - odbiorca. III-2,2; Tedy tutaj, jako roboczą, traktować będziemy definicję źródła historycznego, zaproponowaną onegdaj przez Gerarda Labudę. Dlatego Źródłem historycznym nazwiemy wszystkie pozostałości psychofizyczne i społeczne, które będąc wytworem pracy ludzkiej, a zarazem uczestnicząc w rozwoju życia społeczeństwa, nabierają przez to zdolności odbijania tego rozwoju. Jak widać, z pełnego tekstu pierwotnego wypreparowało się tylko część. Proceder wydaje się uzasadnionym, gdyż przedtem uzupełniano tę definicję, mówiąc o charakterze źródła "umożliwiającym naukowe odtworzenie rozwoju społecznego". W tym miejscu i dzisiaj zaciera to przejrzystość wykładu. Jeszcze w 1958 roku była to - choć nie do końca - zwyczajowa epoce inkrustacja stylistyczna. Powiązany z proponowaną tam k l a s y f i k a c j ą, zwrot ten pozwalał zaniechać wtrętu o p r z y c z y n a c h p o w s t a w a n i a ź r ó d ł a. A czynnik ten nazbyt często jest akcentowany w innych definicjach. Jednakże b a ł a m u t n i e, skoro dopiero analiza tego - konkretnego źródła - upoważniać może wnioskowanie, o celu j e g o sporządzenia. Propozycja Labudy pozostaje aktualną z innego jeszcze powodu. W związku z sugerowaną klasyfikacją na 1 - źródła ergotechniczne; 2 - źródła socjotechniczne; 3 - źródła psychotechniczne, jest to definicja o t w a r t a. Wskazuje bowiem, że źródłem historycznym jest k a ż d y wytwór przeszłej rzeczywistości. Może jednak tę rzeczywistość odzwierciedlać tylko w tej sferze (sferach), z jakiej wynikało p o w s t a w a n i e tegoż źródła, Wypada tylko (!?) odszukać stosowny "klucz", by elementy tejże rzeczywistości ze źródła wydobyć. Z tego zaś wysuwać należy kolejną dyrektywę, moderującą nieco zakusy badacza. Źródło dostarcza t y l k o tych informacji, jakie w nim m o g ą b y ć notowane - zgodnie ze sferą działalności człowieka, jaka t o właśnie k o n k r e t n e źródło w y t w o r z y ł a. Kwalifikator "życia społecznego" w znacznym stopniu przesądził o późniejszych modyfikacjach definicji Gerarda Labudy. Źródłu historycznemu przydawano więc wyróżnik "stanów przyrodniczych", rozszerzając już jego pojmowanie na "wszelkie źródła poznawania historycznego - wszelkie informacje o przeszłości" (J. Topolski). Jak wynika - przynajmniej z doświadczeń dydaktycznych - wywołuje to kolejne nieporozumienia. Bodaj wbrew intencjom autora, sugestia Topolskiego najczęściej odbierana jest e k s t e n s y w n i e ! Dlatego źródłem h i s t o r y c z n y m jest dla mniej zorientowanych "wszystko to, co informuje" ! Błędne pojmowanie istoty definicji, owocuje - zresztą nie tylko u adeptów - równie wadliwym wnioskowaniem. Wydaje się zaś, że literalne przyjęcie sformułowania Gerarda Labudy, pozwala takowych nieporozumień uniknąć. Proponowana przezeń definicja, swą otwartością, uwzględnia przecież, sugerowaną u innych i "efektywność" i "potencjalność" źródła. Także "pośredniość" i "bezpośredniość". Tutaj, na wystarczającym poziomie heurezy akademickiej, akceptacja definicja Labudy wydaje się instruktywne. Co bowiem istotne w procesie edukacyjnym, jej przyjęcie nie zaciemnia obrazu, nagminnie spotykanego w dywagacjach - także profesjonalistów. Niejednokrotnie bowiem, widzimy tam przemieszanie i przemienne stosowanie takich pojęć jak: źródło historyczne; źródło informacji; kanał informacyjny. Zgodnie z przyjętą propozycją, sprawa zdaje się bardziej przejrzystą. Przynajmniej na oczekiwanej tu płaszczyźnie porozumienia: autor- czytelnik. Ilustruje to uproszczony przykład. III-2,3; Swoistym polskim fenomenem, jest powszechna społecznie świadomość, że "bitwę pod Grunwaldem stoczono15 lipca1410 roku". Znajomość tej daty, zdecydowanie przytłacza inne wydarzenia, te z bliższej i odleglejszej przeszłości. Przyczyn takiej właśnie erudycji trudno dociec. Tu nie one są najistotniejsze. Ważniejszą jest inna kwestia. Otóż pytani o podstawy swej wiedzy, respondenci z reguły powołują się właśnie na ź r ó d ł a. Wyszczególniając, zależnie od wykształcenia i okoliczności indagacji, w rozmaitych kontekstach: kronikę Długosza; podręczniki szkolne; monografie historyczne (powiedzmy: S. M. Kuczyńskiego, Wielka wojna z Zakonem 1409-1411). "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza; obraz Matejki; film Aleksandra Forda; Nie trzeba chyba wyjaśniać, że sporo tych odpowiedzi dawano na wyrost. Jako żywo, znajomość i "Annales" i "Banderiae Pruthenorum" nie jest rozpowszechniona. Chyba tak, jak i dzisiejsze oczytanie w dziełach Henryka Sienkiewicza. Prędzej już w literaturze stricte naukowej. Tym nie mniej i taka domniemana quasi erudycja nie jest tu dla nas najistotniejszą. Zastanawia natomiast, że wszelkie tak powoływane przekazy uznawane są za "źródła historyczne". Zgodnie z przyjętą definicją, wszyscy tak mniemający mają racje, ale t y l k o w n i e u ś w i a d a m i a n e j sobie części. Pominąwszy Długosza - o czym niżej - wymieniane przekazy są źródłami historycznymi, ale n i e w odniesieniu do f a k t u h i s t o r y c z n e g o; jakim był "Grunwald 1410". O b r a z Jana Matejki j e s t źródłem historycznym; o talencie malarskim Mistrza; jego orientacji w dziedzinie historii sztuki; a i poglądów historiozoficznych, przekazywanych odbiorcy w całym matejkowskim cyklu ikonograficznym. Ale też źródłem do... układów towarzyskich i społeczno - politycznych Galicji, w okresie powstawania dzieła. Także o owoczesnych sympatiach czy antypatiach malarza i jego małżonki ( sportretowanie współczesnych, jako bohaterów bitwy). P o w i e ś ć Henryka Sienkiewicza j e s t źródłem historycznym; o talencie pisarskim; ale i jego postawie politycznej na przełomie XIX-XX wieku i ... odniesieniach polsko - niemieckich w tym czasie. To te czynniki, oprawione geniuszem literackim autora zaowocowały, że następnym pokoleniom Polaków, jako oczywistość jawi się identyfikacja Krzyżak = Niemiec. Powieść "Krzyżacy" to również źródło historyczne - o erudycji naukowej Sienkiewicza jako historyka (doskonała znajomość Długosza i innych źródeł XV wieku) i ... lingwisty. To przecież ówcześni językoznawcy dopatrywali się w gwarze podhalańskiej największej ilości elementów archaicznej polszczyzny. Tedy i Maćko z Bogdańca mówił podobnie współczesnemu Sienkiewiczowi bacy spod Poronina. F i l m f a b u l a r n y reżyserowany przez Aleksandra Forda j e s t źródłem historycznym; o możliwościach przełożenia materii literackiej na język obrazu; o kondycji kinematografii polskiej lat 50-tych; o układach - nawet grzecznościowych - tam panujących; o talencie ówczesnych scenografów, kostiumologów i oczywiście aktorów. Jest jednak źródłem historycznym o stosunku propagandy PRL-u wobec... ówczesnej NRF ! To tylko w filmie rycerze zakonni wznoszą okrzyk "Heil, Heil !" - na wieść, że przeciwnik wstępuje w pole. Nie donosił o tym Długosz, nie pisze Sienkiewicz. Jednak w 450 lat po Grunwaldzie, ponownie zadziałała asocjacja propagandowa - narzucona onegdaj, właśnie przez powieściopisarza. Teraz już Krzyżak = Niemiec = hitlerowiec ! Co po części zrozumiałe, wobec do dziś pokutujących przekonań, stereotyp ten pieczołowicie kultywujących. Intrygującym źródłem historycznym są p o d r ę c z n i k i szkolne i uniwersyteckie. Ukazują bowiem owoczesny poziom historiografii naukowej; przygotowanie naukowe autorów; ale też doraźne trendy polityczne. Przecież 15 lipca 1410 roku stoczono bitwę pod Grunwaldem tylko w podręcznikach polskich, bowiem w litewskich wrzała ona pod Żalgiris, pod Dombrowną w białoruskich, pod Tanenbergiem w niemieckich. M o n o g r a f i e stricte n a u k o w e, to również ź r ó d ł o historyczne mówiące o erudycji autora i współczesnym mu stanie badań. Lecz także o poglądach politycznych i postawach etycznych środowiska. Rzecz nawet nie w zrozumiałym zaangażowaniu emocjonalnym naukowców. Signum temporis jest wyraźne, kiedy w radzieckiej dysertacji naukowej z końca lat czterdziestych, znajdujemy konstatacje; jak pod Grunwaldem pułki ruskie: smoleńskie, nowogródzkie, grodzieńskie (sic!), wspomagane oddziałami Polaków, Czechów i Litwinów, odparły Teutońską nawałę (W. T. Paszuto) ! III-2,4; Zgodnie z przyjętą definicją źródła historycznego, w powyższych przykładach widzimy źródła informacji - kanały informacyjne, ilustrujące " doraźny" wizerunek przeszłej rzeczywistości - tu bitwy grunwaldzkiej. Jednak wszystkie te przekazy, wszakże nie będąc wytworem tegoż wydarzenia przecież n i e spełniają w y m o g ó w stawianych źródłu historycznemu. Akurat według sugestii Gerarda Labudy. Czy takowym będzie "Kronika" Długosza, urodzonego wszak pięć lat po wypadkach opisywanych pół wieku później ? Jako taka, przynajmniej formalnie winna być wyeliminowana z pocztu "źródeł grunwaldzkich". Przywołać tu jednak należy nasze dywagacje {II-4,5} o cezurach chronologicznych "historii współczesnej". Akceptując sugerowany tam terminus a quem wyznaczany świadomym życiem człowieka w społeczności w jakiej działa, sprawa się chyba rozjaśnia. Jan Długosz nie był świadkiem wydarzeń, kształtowało go jednak ś r o d o w i s k o, dla którego "Grunwald" nie był żadną historią. Jedni w samej bitwie brali udział (choćby ojciec kronikarza, czy kardynał Oleśnicki), inni funkcjonowali w warunkach przez "Grunwald" i pierwszy pokój toruński wytworzonych. Nadto sam kronikarz opisywał i z autopsji heraldycznie analizował trofea pobitewne. Dlatego też, w percepcji Jana Długosza, sytuacja przezeń relacjonowana, mieściła się w ramach j e g o " historii współczesnej". Przez to właśnie j e g o "Annales" noszą d l a n a s znamiona ź r ó d ł a h i s t o r y c z n e g o - dla wydarzeń grunwaldzkich. III-2, 5; Przykład "długoszowo - grunwaldzki" ilustrować może kolejne zagadnienia; kwestię krytyki zewnętrznej i wewnętrznej źródła h i s t o r y c z n e g o. Znowu z premedytacją pomijamy szczegółowe dociekania specjalistów, niejednokrotnie zaciemniające obraz u mniej przygotowanego odbiorcy. Tutaj poprzestaniemy na zaaprobowaniu stereotypowego schematu: 1- poprzez krytykę zewnętrzną źródła ustalamy jego a u t e n t y c z n o ś ć; 2- poprzez krytykę wewnętrzną źródła ustalamy jego w i a r y g o d n o ś ć. Banalizując dalej. A u t e n t y c z n y m będzie dla nas to źródło historyczne, które jest tym za co się podaje. W i a r y g o d n y m zaś ten przekaz, jaki dostarcza informacji zgodnych (niesprzecznych) z odtwarzaną przez się rzeczywistością. Elementy te, nie pozostają oczywiście w b e z p o ś r e d n i m ze sobą związku. Źródło autentyczne m o ż e być niewiarygodnym, z kolei źródło nieautentyczne (choćby falsyfikat) zawierać m o ż e informacje prawdziwe, będąc przez to swoiście "wiarygodnym". Zrozumiałe to do zażenowania dla mediewistów analizujących dokumenty (choćby donacyjne). Mniej jednak oczywiste dla dzisiejszych publicystów, polityków, a nawet historyków. Ujawniają to dysputy, już to o "dokumentach katyńskich"; o "aktach stanu wojennego", o "teczkach współpracowników tajnych służb". I wielu, wielu innych. Znów przywołując Długosza, z jego „grunwaldzką historią współczesną". Przecie "Annales" bez wątpienia są źródłem autentycznym, będąc kroniką napisaną przez zdeklarowanego autora, w oznaczonym miejscu i czasie. Jak jednak dobrze wiadomo, właśnie w inkryminowanym "grunwaldzkim ustępie", jest to źródło dalece niewiarygodne. Z rozpoznanych powodów, kronikarz z premedytacją z d e f o r m o w a ł obraz bitwy; chcąc umniejszyć rolę Jagiełły, wykreował Zyndrama z Maszkowic. Wnioskowanie takie jest możliwe, po dokonaniu zabiegów wokół "Annales"; poddanych krytyce zewnętrznej i wewnętrznej. Przypomnijmy tedy i procedury z tym związane. III-2,6; Autentyczność źródła wykazujemy przez prawidłowe oznaczenie procesu jego (źródła) p o w s t a w a n i a - w czasie i przestrzeni. Na krytykę zewnętrzną składa się więc nieodzowność ustalenia: 1 - autorstwa źródła; 2 - czasu powstania źródła; 3 - miejsca sporządzenia źródła. Rozpoznanie w s z y s t k i c h tych elementów pozwala na stwierdzenie; czy analizowany tekst jest tym, za co się podaje, a więc że "pamiętnik" Wincentego Witosa, jest narracją sporządzoną w ustalonych latach emigracji przez byłego premiera; "list" Fryderyka Chopina do Delfiny Potockiej, jest tekstem napisanym przez kompozytora, w określonym przezeń dniu i kierowanym do takiej że adresatki; konspiracyjna "gazetka podziemna", jest organem konkretnej grupy, wydanym w określonym momencie, przez podaną komórkę organizacyjną. Bądź odwrotnie. Przekazy nie są autentycznymi, jako że po rozpoznaniu powyższych kwestii (autor, czas i miejsce powstania), konstatujemy ich nie aktualność, bądź brak korelacji z deklarowanymi danymi. Nader istotnym jest również, by autentyczność źródła rozpatrywać właśnie według proponowanego schematu krytyki zewnętrznej. Ta bowiem autentyczność nazbyt często - choćby w skryptowych ujęciach (B. Miśkiewicz) - ograniczana bywa do refleksji nad „stroną materiałową"; "materialną" informacji. Przeto w konsekwencji a u t e n t y c z n o ś ć zawężana jest w tych mylących mniemaniach, do rozpatrywania o r y g i n a ł u źródła. Jakby kopia, odpis nie powinny podlegać takim że dociekaniom. Nie tyle ogranicza to, co zaciemnia sprawę autentyczności źródła historycznego. Należy to bowiem rozpatrywać wielopłaszczyznowo. Konstatacja autentyzmu źródła, skoro jest wytworem zdeklarowanego autora i powstałym w oznaczonym miejscu i czasie n i e w y c z e r p u j e z a g a d n i e n i a. Zwłaszcza wobec pisanych przekazów narracyjnych. Bowiem takowym wypada zadawać kolejne pytania: czy "pamiętnik" Wincentego Witosa, jest t y l k o jego relacją wspomnieniową, czy też z niejaką p r e m e d y t a c j ą zredagowanym tekstem publicystyczno - politycznym?; czy "list" Fryderyka Chopina, jest t y l k o jego intymnym zapisem, odzwierciedlającym osobiste odczucia, czy też c e l o w ą k r e a c j ą artysty, epatującego nie tylko adresatkę, ale i domniemanych, postronnych czytelników ? czy „notatka prasowa" jest t y l k o odzwierciedleniem wydarzeń notowanych przez autora, czy wyrachowanie kierowanym z a b i e g i e m dezinformacyjnym ? III-2,7; Pytania te związane są właśnie z szeroko rozumianą autentycznością przekazu źródłowego. Proponujemy tedy prowadzenie krytyki zewnętrznej źródła narracyjnego, w dwóch przynajmniej płaszczyznach; 1 - ustalenia autentyczności t e k s t u, a więc ustalenie relacji, między dostępnym nam tekstem a pierwowzorem; 2 - ustalenia autentyczności t r e ś c i, a więc ustalenie relacji, między zamysłem autora a zrealizowanym przez niego obrazem. III-2,8; Wszystko to zaś skierowane będzie ku wykazywaniu innej kwestii, bodaj że bardziej absorbujących historyka. Z reguły dąży on bowiem do " rekonstruowania" - w oparciu o źródła - "stanu faktycznego" badanej przeszłości. Zatem głównie frapuje go w i a r y g o d n o ś ć przekazu źródłowego. Ta zaś sprawia wrażenie jeszcze trudniejszej w wykazaniu. Jakże bowiem oceniać zgodność relacji nam dostępnej, ze stanem faktycznym z odległej przeszłości ? Skryptowe recepty nie do końca winny przekonywać. Z reguły ograniczają się bowiem do postulatu "bezwzględnej konieczności weryfikacji jednego źródła z i n n y m i przekazami". Wydaje się to jednak dyrektywą mylącą - już w założeniu! {por. V-11,3}. Przecież zgodność kilkunastu nawet przekazów nie przesądza prawdziwości samej relacji. Z kolei, rozbieżność między wieloma, a jednym - odosobnionym w wymowie źródłem - nie sposób rozstrzygać w kategoriach "większości głosów". Jakże też rozwikłać dylemat, gdy informacje dwóch przekazów wzajemnie się wykluczają ? Co czynić dalej, skoro dysponujemy tylko jednym, jedynym źródłem? W takiej sytuacji przecież niemożliwą byłaby weryfikacja jego wiarygodności. Dylematów tych nie sposób rozwiązywać, nazbyt często stosowaną "metodą chciejstwa". Nierzadko bowiem, oceniający sprawia wrażenie, że w swym przekonaniu "wie jak to rzeczywiście było". Brak potwierdzenia źródłowego, składa na karb... niewiarygodności tych, dostępnych mu źródeł {IV-8,15}. Postawa taka znamionuje dzisiaj wielu "ekspertów" najróżniejszych komisji rozpoznających najnowsze dzieje Polski. I w takim właśnie duchu wypowiadają się oni apodyktycznie o w i a r y g o d n o ś c i zespołów archiwalnych i świadków historii. III-2,9; Związaną z takowymi założeniami, jest weryfikacja wiarygodności oparta na tzw. "prawdomówności autora". Nie rzadko bowiem, dyrektywą bywa postulat "niezbędnego sprawdzenia wiarygodności źródła" - w innych ustępach przekazu niźli te, jakie są przez nas rozpatrywane. Konstatacja, że t a m źródło jest wiarygodne, upoważnia rzekomo do mniemania, że i t u t a j - w interesującym nas fragmencie - jest to źródło prawdomówne. Wnioskowanie powszechne, nie tylko w prywatnych mniemaniach o prawdomówności kogokolwiek (przysłowiowe słowo Zawiszy). Zauważmy jednak. Świadomość takiego właśnie rozumowania, z premedytacją wykorzystywana jest w procesie komunikacji masowej. Nie zawsze to sobie uświadamiamy, ale ten to mechanizm jest stosowany i w propagandzie politycznej i w reklamie handlowej. Jednak sama sugestia jest metodycznie f a ł s z y w a ! Przecież prawdomówność kogokolwiek w pewnym ustępie jego relacji - i w jakiejkolwiek kwestii - nie dowodzi jego prawdomówności. Choćby i tegoż „świadka",„autorytetu",„augura" - zeznającego już w innych okolicznościach. I nawet w tejże sprawie się wypowiadającego. Świadoma tego jest mądrość ludowa, bodaj od Ezopa przetwarzająca opowieść o pastuszku okłamującym gromadę; o rzekomej napaści watahy wilków na stado przezeń wypasane. Skonstatowawszy kilkukrotne fantazjowanie nudzącego się pastucha, gromada więcej nie daje mu wiary. Właśnie wówczas, kiedy wilki rzeczywiście na owce napadły ! Konkluzja powinna być przyjmowana - w ocenie jakiejkolwiek relacji. Także przy weryfikacji źródeł historycznych. W przekazach narracyjnych notorycznie przecież spotykamy sytuację, kiedy z reguły wiarygodny - bo zweryfikowany innymi źródłami - kronikarz, w niektórych partiach swego dzieła bywa już ewidentnie niewiarygodny. Tak jak Jan Długosz, ze swymi interpolacjami opisu bitwy grunwaldzkiej {por: III-2, 5} III-2,10; Wątpliwości w tej materii, skłaniają do przywołania a k s j o m a t u psychologicznego, nieodzownego w wnioskowaniu o wiarygodności każdej informacji. Nie tylko odnotowanej pismem. Zakładamy p r a w d o m ó w n o ś ć k a ż d e g o wówczas, kiedy b r a k u j e m o t y w a c j i, by relację swą miał m o d e l o w a ć (scil: zakłamać). Założenie to jest bodaj najbardziej kłopotliwym elementem pracy nad źródłami wszelakiej informacji. Ale chronić winno przed trywializacją w wyciąganiu wniosków - ze źródeł płynących. Zważać jednak należy na niebezpieczeństwa kryjące się za pytaniem "cui prodest ?". Nagminne przecież było i jest stawianie tego retorycznie, a w istocie demagogicznie: "komu to służy ?" I najczęściej, za taką "wątpliwością" kryje się sugerowana odpowiedź - dla pytającego mająca być "oczywistością". Zaś ta odpowiedź, rozwikłanie wątpliwości pytającego, wynika z apodyktycznie wyłożonych motywów, jakoby powodujących przedmiot "pytania". W propagandzie jest to do dzisiaj obłudna metoda dowodzenia, będąca jawnym nadużyciem - także etycznym. Tym nie mniej wątpliwość "cui prodest quo adest" bywa d y r e k t y w ą metodyczną. Właśnie dla historyka, gdy wiąże krytykę wewnętrzną źródła ( wiarygodność) z krytyką zewnętrzną (autentyczność). Ta ostatnia, przez identyfikację - nie tylko personalną - i twórcy i okoliczności powstania przekazu, ujawniać winna motywację, dla jakich to właśnie źródło sporządzono. A dotyczy to i "factum św. Stanisława" z kroniki Galla i „ironii listu" Jana III Sobieskiego do Marysieńki, czy wspominek o "nastroju bohatera, bojowca PPS" w jakimś tam momencie i „dobrze poinformowanego źródła" w sprawozdaniu w ważnej kwestii. Ale również "notatki operacyjnej" służb specjalnych; "enuncjacji prasowej" z decyzjach ważnego gremium; bądź treści "teczek" i najróżniejszych "kolorowanych ksiąg". Rekonstruując okoliczności powstania źródła upewniamy się we właściwej jego identyfikacji. "Autor" nie musi oznaczać wskazania k o n k r e t n e j osoby, równie ważnym jest rozpoznanie samego ś r o d o w i s k a, w jakim źródło powstało. Z kolei "miejsce" nie musi określać konkretnej lokalizacji topograficznej, ale choćby kulturowy k r ą g, jaki to źródło formował. Analogicznie jest z " czasem" wyznaczającym przecież tylko p r z e d z i a ł y c h r o n o l o g i c z n e, z jakich źródło wynikało. Dopiero rozpoznanie tych czynników prowadzi do wnioskowania o motywach sporządzenia źródła, to zaś rzutuje na konkluzje o jego wiarygodności. Jak zaś zaznaczono, wymaga to procedury odwołującej się do aksjomatu psychologicznego. Tymi drogami - pochylając się źródłem historycznym - żmudnie dochodzimy w badaniu przeszłości do konstatacji „ jak to naprawdę było! ". I ten obraz, jaki potrafimy argumentować przez źródeł przywołanie, jest naszą wizją, dyskursywną rekonstrukcją naszego intelektu. Bo przecież w realnie, przeszłości nie sposób zrekonstruować. Efekt pracy badawczej to „Historia", jaka jest naukowo argumentowaną wizją „Dziejów" W Y B R A N A L I T E R A T U R A C. B o b i ń s k a, Historyk - fakt - metoda, PWN, Warszawa 1964. T. B u k s i ń s k i, Interpretacja źródeł historycznych pisanych, PWN, Warszawa Poznań 1992. H. C h a m e r s k a, Nowe tendencje w dokumentacji i informacji z zakresu nauk społecznych [w:] Dzieje Najnowsze, nr.2 (1972), s 129-140. M. C z u b a l s k i, A. K r u k o w s k i, Kryminalistyczne metody badań źródeł historycznych [w:] Studia Źródłoznawcze, T. XVII (1972), s 9-32. Z. D r o z d o w i c z, J. T o p o l s k i, W. W r z o s e k, Swoistość poznania historycznego, Wyd. UAM, Poznań 1990. J. G i e d y m i n, Semantyczne problemy klasyfikacji źródeł historycznych. W związku z artykułem Gerarda Labudy ... [w:] Studia Źródłoznawcze, t. III (1958), s 185-197. K. G ó r s k i, Neografia gotycka. Podręcznik pisma neogotyckiego XVI-XX wieku, PWN, Warszawa 1978. I. I h n a t o w i c z, Cybernetyka a badania historyczne [w:] Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, T. II, Warszawa 1968, s 285-300. I. I h n a t o w i c z, Dorobek nauk pomocniczych historii XIX-XX wieku w świetle nowych potrzeb [w:] Studia Źródłoznawcze, t. VIII (1963), s 1-14. I. I h n a t o w i c z, Wpływ nowszych źródeł na kształtowanie się metod badawczych historii [w:] Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, cz. I, Katowice 1979, s 83-90. I. I h n a t o w i c z, Zakres i zadania nauk pomocniczych historii nowożytnej najnowszej [w:] Pamiętnik VIII Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, T. IX, Warszawa 1960, s 99- 117, 117-146. I. I h n a t o w i c z, Źródła do historii XIX - XX wieku [w:] Studia Źródłoznawcze, T. XIX (1974), s 1-13. B. J e w s i e w i c k i, Uwagi o stosowaniu maszyn cyfrowych w badaniach historycznych [w:] Kwartalnik Historii Kultury Materialnej, T. XIII (1965), s 727-737. K. K e r s t e n, Historyk twórcą źródeł [w:] Kwartalnik Historyczny, nr 2 (1971), s 313- 330. T. K l e m p s k i, Polaków z historią kłopoty [w:] Zeszyty Historyczne, nr 53, s 10-23. M. K o p o c z y ń s k i, J. M a t u s z e w s k i, O możliwościach i nieodzownej potrzebie zastosowania w naukach historycznych maszyny zwanej komputerem [w:] Tradycje i perspektywy nauk pomocniczych historii w Polsce, red: M. Rokosz, Kraków 1995, s 253- 267. B. K dłoznawcze wczoraj i dziś [w:] Studia Źródłoznawcze, t. XXIV (1972), s 65-96. G. L a b u d a, Próba nowej systematyki i nowej interpretacji źródeł historycznych [w:] Studia Źródłoznawcze, t. I (1957), s 3-52. Cz. M a d a j c z y k, Źródła w historii najnowszej [w:] Studia Źródłoznawcze, t. XVII (1972), s 1-8. J. M a t u s z e w s k i, O próbie nowej systematyki źródeł historycznych [w:] Studia Metodologiczne, nr 4 (1968), s 17-48. J. M a t u s z e w s k i, Terminologia rozpraw metodologicznych [w:] Historyka, t. II (1969), s 139-144. K. M o s z y ń s k i, O sposobach badania kultury materialnej Prasłowian, Ossolineum 1962. S. P a ń k o w, Archiwa, PWN, Warszawa 1975. Problemy odbioru i odbiorcy, red: T. B u j n i c k i J. S ł a w i ń s k i, Ossolineum 1977. W. S e m k o w i c z, Rozwój nauk pomocniczych historii, Universitas, Kraków 1999. J. T o p o l s k i, Rozważania o teorii źródeł historycznych [w:] W kręgu historii historiografii i polityki, Łódź 1997, s 9-19. J. T o p o l s k i, Teoria wiedzy historycznej, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1983. J. T o p o l s k i, Wprowadzenie do historii, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1998. I. T u r n a u, Źródła ikonograficzne do nowożytnej produkcji i konsumpcji Próba klasyfikacji [w] Kwartalnik Historii Kultury Materialnej, nr.1 (1966), s 49-64. H. W a j s, Archiwa i nowoczesna technika [w:] Tradycje i perspektywy nauk pomocniczych historii w Polsce, red: M. Rokosz, Kraków 1995, s 301-307. W. W r z o s e k, Destrukcja w tradycyjnej wizji poznania historycznego [w:] W kręgu historii historiografii i polityki, Łódź 1997, s 20-26. IV - M E M U A R Y S T Y K A, CZYLI PAMIĘTNIK JAKO ŹRÓDŁO HISTORYCZNE [autobiografię można sobie stworzyć, odtworzyć nigdy - J. Andrzejewski] IV-1 [ dotychczasowa refleksja źródłoznawcza ] IV-1,1; Literatura wspomnieniowa otwiera nasze uwagi nie tylko dla tego, że jest powszechnie obecna w aparacie dowodowym rozpraw historyka-nowożytnika. Nie dlatego też, że właśnie z tą kategorią wiąże się najwięcej chyba refleksji źródłoznawczych, jakie spotykamy w literaturze przedmiotu. Ze swej istoty pamiętnik jest zapisem osobistego postrzegania, winien więc oddawać indywidualny pogląd na rzeczywistość. W relacji pamiętnikarskiej znajdować wolno tedy pełnego c z ł o w i e k a jako twórcę i odbiorcę rzeczywistości. Właśnie w polszczyźnie XVII stulecia „pamiętnik" oznaczał "człeka który wiele pamięta". Podstawowym czynnikiem wyznaczającym specyfikę narracji wspomnieniowej jest - przynajmniej w założeniu - a u t o p s ja autora. Ona to wyznaczać powinna charakter gatunku, ale nie do końca. Elementów refleksji osobistej doszukujemy się bowiem w innych formach przekazu narracyjnego. Cechą szczególnie uderzającą dla formuły źródłowej pamiętnika, jest możliwość n i e o s i ą g a l n a badaczom innych epok. Mowa o sposobności s k o n f r o n t o w a n i a relacji - z osobiście uzyskanymi wyjaśnieniami a u t o r a. Z uściśleniami, sprostowaniami samego t w ó r c y ź r ó d ł a. Do takiej szansy nierzadko wzdychają młodzi historycy na początku swych poczynań badawczych. Później zaś, tylko sporadycznie zeń korzystają. Zabieg krytyczny z reguły ogranicza się do konstatacji o s u b i e k t y w n y m charakterze relacji wspomnieniowej. Więcej, podnosi się niejednokrotnie, iż jej wykorzystanie jest możliwe t y l k o po wnikliwej konfrontacji z innymi, w domyśle; "bardziej obiektywnymi" źródłami. Założenie takie - poza innymi czynnikami j e s t jednak zaprzeczeniem rzeczowej refleksji źródłoznawczej. Przypisuje bowiem źródłu domniemywane cechy, jakie dopiero w i n n y b y ć w y k a z a n e. W trakcie krytyki tegoż zabytku. Równie jałowe wydają się obiekcje o konieczności ostrożnego posługiwania się tym materiałem. Takie postępowanie należne jest przecież k a ż d e j kategorii źródłowej. Przynajmniej w procesie poznania naukowego. IV-1,2; Jak się zdaje, te i podobne "refleksje" w znacznej mierze wynikają z pozornej oczywistości; pamiętnik jako relacja odautorska, m u s i (?) b y ć w znacznym stopniu nasycona czynnikiem subiektywnym. Dlatego też, w powszechnym przekonaniu walorem pamiętnika traktowanego jako źródło historyczne jest " chwytanie codzienności na gorąco", ustalanie "szerszego tła opisywanych wydarzeń", "realiów obyczajowych", "klimatu epoki". W konsekwencji, choć deklaratywnie podnoszone są walory źródła, to umniejsza się jego znaczenie w praktyce badawczej. I to apriorycznie. Nagminnie spotykamy twierdzenia, że pamiętnik nie może być całkowicie obiektywnym i dokładnym źródłem, historyk m u s i odwoływać się do bardziej wiarygodnych i dokładnych materiałów, jako że pamiętniki zajmują ważne miejsce w zespole materiałów źródłowych, ale nie najważniejsze, nie jedyne i k o n i e c z n i e m u s z ą b y ć kontrolowane z i n n y m i źródłami. Idzie się nawet dalej w tych bagatelizujących, a niekiedy wręcz schizofrenicznych konstatacjach: Wspomnienia są wspomnieniami i nie można ich traktować w myśl wymagań, jakie stosuje się do badań historycznych (wszystkie podkr. ZW). Swoiście negowane są więc walory tej kategorii źródłowej, co w refleksji warsztatowej historyków-nowożytników jest znamienne. A przecież to właśnie pamiętniki notorycznie występują w materiale dowodowym monografii, przez tychże historyków pisanych. Odnotowujemy tedy swoistą ambiwalencję badaczy, posiłkujących się źródłem, jakiego pełnej wartości do końca nie uznają. W konsekwencji, ten niewątpliwie wydumany dylemat, kwitowany jest b a ł a m u t n ą tezą, że badacz "w i n i e n b e z w z g l ę d n i e k o n t r o l o w a ć dane relacji wspomnieniowej, z materiałem w a k t a c h". IV-1,3; Akcentowanie subiektywizmu relacji wspomnieniowej i konieczności jej weryfikacji, wynikało z oczywistego zresztą przekonania - o niezbędności wykazania wiarygodności przekazu. Z a s a d a intersubiektywnego sprawdzenia źródła dotyczy jednak w s z y s k i c h kategorii źródłowych, bez względu na ich proweniencje. Chyba więc nie ona pozostaje jedyną dyrektywą metodyczną, podczas analizy pamiętnika. Z kolei, to nie domniemany subiektywizm może być uznawany za cechę szczególną tego źródła. Jaka bowiem kategoria źródeł wyzbyta jest czynnika subiektywnego? Pokornie przyjmijmy do wiadomości: Nie sposób apodyktycznie przypisywać źródłu właściwości, jaka d o p i e r o p o w i n n y być w y k a z a n a w postępowaniu krytycznym. IV-1,4; Mniej wyraźnie stawiana jest przez tychże historyków potrzeba przeprowadzenia krytyki autentyczności pamiętnika. Nie nazwana z imienia, legła ona u podstaw dość burzliwej dyskusji, toczonej w początkach lat siedemdziesiątych - głównie między socjologami i historykami. Wydawany ówcześnie kwartalnik "Pamiętnikarstwo Polskie" miał wyraźną - zgodną z duchem epoki - orientację ideologiczną. Z tego wynikały też określone „dyrektywy" metodologiczne. Przywołując doświadczenia polskiej socjologii dwudziestolecia międzywojennego, w półwiecze później preferowano literaturę wspomnieniową, stymulowaną ogłaszanymi już to ankietami, już konkursami. Apodyktycznie uznano bowiem, że właśnie tak wywołane wspomnienie " przekształca perspektywę widzenia procesu dziejowego" i "jest najbardziej autentycznym i pełnym wyrazem osobowości jednostkowej konkretnego, historycznego człowieka". Zastrzeżenia - zgłaszane nie tylko przez historyków - co do niebezpieczeństw płynących ze zbyt ekstensywnego pobudzania twórczości wspomnieniowej, spotykał stanowczy odpór. Wątpliwości co do walorów nadmiernie mnożącego się pamiętnikarstwa konkursowego, nazywano "krucjatą anty pamiętnikarską", podobno będącą najostrzejszym przejawem recydywy negatywizmu wobec szczerości i przydatności zapisów pamiętnikarskich. To zaś, ponoć jaskrawo obnażało ogrom stanowych uprzedzeń wobec robotniczej aktywności obywatelsko-pamiętnikarskiej ze strony sporej części inteligencji, mającej społeczną i kulturową genealogię szlachecką. Pomińmy - zgodną z atmosferą epoki - retorykę takich poglądów, choć przecie głosy te nosiły wszelkie cechy donosu politycznego. Mimo wszystko, zastanawiać winna ocena walorów pamiętnika, uznawanego za przekaz źródłowy. Podkreślano przecież jego walory uznając, że zarzuty subiektywizmu wysuwane wobec metody dokumentów pamiętnikarskich z pozycji dogmatycznych, obalane są w wielu szkicach i studiach, rozwijających dialektyczną koncepcje ontologiczną rzeczywistości społecznej. Za tym bełkotem kryła się teza znamienna dla historyka: z b ę d n e jest w ogóle prowadzenie krytyki autentyczności i wiarygodności ! Wynikało to z równie apodyktycznego twierdzenia: Rozwiązywanie nazwisk autorów i osób występujących w pamiętnikach wydaje się nie tylko niewykonalna, co po prostu niekonieczne, a nawet zbędne. Bowiem w pamiętniku nie szukamy opisu konkretnego f a k t u czy z d a r z e n i a, l e c z zjawisk bardziej masowych, u c h w y c e n i a p r o c e s u i uczestnictwa w nim s z e r s z e j grupy społecznej. IV-1,5; Nie wchodzimy tu w dość łatwą obecnie polemikę z takimi " przesłankami metodologicznymi". Zauważmy tylko, iż nie do końca były one obce historykom. Rozbieżność stanowisk spowodowana była nie tylko odmiennością metod i przedmiotu badań w obu dyscyplinach. I to wcale nie z powodu ówczesnego glajszaltowania humanistyki. Złożoność problemu wynikała i wynika bodaj nadal, z podstawowej w tej dyspucie kwestii. Nie do końca - jak sądzimy - uświadamianego zagadnienia: czym że ostatecznie jest przekaz wspomnieniowy ? IV- 2 [ próba typologii gatunku ] IV-2,1; Banalność powyższego pytania, osłabiona być winna przypomnieniem, że na gruncie polszczyzny spotykamy takie określenia jak „pamiętnik", „dziennik", „wspomnienie", „autobiografia", „życiorys", „relacja świadka", „kronika rodzinna". Te pojęcia stosowane są niejednokrotnie przemiennie i to nie tylko w mowie potocznej. Zresztą niektóre terminy spotykamy w innych jeszcze konotacjach znaczeniowych {por.IV-1,1}. Jeszcze w XVIII Stanisław Staszic widział, jak "po górach, po cyplach widać było ruiny starych zamczysk, p a m i ę t n i k ó w czasu feudalnego, czyli szlachectwa". A nawet dzisiaj "pamiętnik" występuje jako pensjonarski "sztambuch", „dziennikiem" zaś nagminnie nazywamy " czasopismo". Miana te, w sposób oczywisty dają się wyraziście wyłączyć z interesującej nas grupy źródłowej. Nadto okazuje się, że nie bez pewnej słuszności, do tejże sfery włączyć wypada taką kategorię jak "epistolografia" {zob. VI} i - co bardziej zrozumiałe - "ankiety personalne". IV-2,2; Precyzyjne wyznaczenie zakresu określonych kategorii "literatury wspomnieniowej" wydawać się może zbytecznym dążeniem do akademickiego perfekcjonizmu. Bowiem oczywistą jest jej wspólna cecha: o d a u t o r s k a relacja w s p o m n i e n i o w a. Taką znajdujemy jednak w dziełach, jakim nie zawsze przypisywano znamiona pamiętnika. Rozmaite przekazy narracyjne - choćby literatura piękna - nasycone są elementami autopsji, podawanymi w różnych konwencjach stylistycznych {V-8;V-10}. Zresztą ta właśnie tendencja jest tropiona w całym nurcie uwag niniejszych. Relacja osobista jest widoczna już w "Dziejach" Herodota, gdzie autor z własnych doświadczeń - dochodzi do ustaleń o chronologii dziejów najdawniejszego Egiptu. Również historiografia staropolska (Maciej Stryjkowski, Wespazjan Kochowski, Szymon Starowolski) nasycona jest ustępami ewidentnie autobiograficznymi. Tym nie mniej, przekazanie li t y l k o osobistych (prywatnych) dokonań nie było g ł ó w n y m zamiarem tych dzieł. Dopiero kiedy elementy autobiografii dominują, a autor jest podmiotem i przedmiotem narracji, wolno mówić o "literaturze wspomnieniowej - pamiętnikarstwie" sensu strictori IV-2,3; Różnorodność form podawczych tej literatury, skłaniać powinna do precyzyjnego oznaczenia charakteru poszczególnych jej typów. Tym bardziej, że więcej intuicyjnie niźli rzeczowo, z rozmaitymi gatunkami wiążą historycy swe oczekiwania. Także określone postulaty badawcze. Zaakcentowanie właściwości różniących p a m i ę t n i k od d z i e n n i k a umożliwia wnioskowanie o walorach ale i mankamentach obu formuł. Szkopuł w tym, że wyznaczanie cech szczególnych nie jest dość precyzyjne. Widać to wyraźnie przy lekturze dociekań, nie tylko historyków, starających się sprawę rozwikłać: Pamiętnik jest pisany w formie wspomnienia, zazwyczaj pod koniec życia, lub też po epoce wielkich przemian; Pamiętnik to opowiadanie o wydarzeniach przeszłych ich uczestnika, lub świadka. Forma podawcza w literaturze na usługach epiki; Pamiętnik to utwór literacki obejmujący opisy wydarzeń oparte na bezpośredniej obserwacji autora, jego wspomnieniach i przeżyciach. Pamiętnik to relacja prozą o wydarzeniach których autor był uczestnikiem bądź świadkiem, opowiada o faktach z pewnej perspektywy czasowej, czym różni się od dziennika, nie kładzie nacisku na świat intymny opowiadającego. Zdarzenia relacjonowane są chronologicznie. To tylko niektóre z prób zdefiniowania pojęcia, prób jak się okazuje dojmująco tautologicznych. Jako takie, nie do końca będą użytecznymi, gdyby uznać je za punkt wyjścia w dociekaniach metodycznych, pozwalających na mniemanie o walorach poznawczych gatunku. IV-2,4; W tej sytuacji, przydatne historykowi winny być propozycje literaturoznawców. Analiza tekstów wspomnieniowych przeprowadzana jest tam według odmiennych kryteriów. Jednym z wyróżników będzie stosunek autora do przedmiotu narracji, drugim, struktura wewnętrzna tejże. Przyjmując pierwszy probierz, dostrzegamy przynajmniej dwa rodzaje sytuacji, odnotowywanych w relacjach wspomnieniowych: 1- wydarzenia będące w polu bezpośredniej obserwacji autora-pamiętnikarza: relacja a u t o r s k a: ; 2 - relacja z wydarzeń, o jakich autor - pamiętnikarz dowiedział się skądinąd: relacja w t ó r n a: . Z kolei, rozpatrując strukturę samej relacji pamiętnikarskiej, dostrzegamy trzy metody kompozycji wspomnień: 1- metodę relacji uteraźniejszonej; sprawozdanie d o r a ź n e - 2 - metodę relacji retrospektywnej; sprawozdanie e x p o s t - 3 - metodę relacji różnoczasowej; wykorzystanie e l e m e n t ó w sprawozdań doraźnych w s p o r z ą d z a n i u sprawozdań ex post - . W proponowanym schemacie ulokować wolno poszczególne typy literatury wspomnieniowej. "Dziennik", jako na bieżąco sporządzaną relację - dotyczącą bezpośrednio autora - fiksować wolno sygnaturą: Ra-Sd, gdy "kronika domowa" obejmująca także informacje z drugiej ręki, opatrzona będzie sygnaturą: Ra-Rw- Sd. Z kolei spisana po latach "autobiografia" przynależy sygnaturze: Ra-Se, gdy równie retrospektywny, ale uzupełniany informacjami wtórnymi "pamiętnik", opatrzymy sygnaturą: Ra-Rw-Se. Konsekwentnie - "wspomnienie", będące wycinkiem pamiętnika we wskazanym temacie, opatrzyli byśmy sygnaturą: Ra-Se- Sr, gdy "relację" wspomnieniową o osobach trzecich sygnaturą: Ra-Rw-Se. Mimo niewątpliwego schematyzmu takiej klasyfikacji, może być ona przydatna historykowi w dociekaniach nad krytyką literatury wspomnieniowej {por: IV-8, 8 -13}, uznawanej za źródło historyczne. Tym bardziej, gdy wprowadzimy jeszcze jeden element porządkujący tę kategorię. IV-2,5; Dla ustalenia elementów autentyczności i wiarygodności przekazu źródłowego, nie od rzeczy też jest skonstatowanie m o t y w ó w, jakimi kierował się autor spisując swą relację. Dla opublikowanych już - choć nie tyko dla nich - " pamiętników", wydaje się to bodaj kluczowe. Najogólniej wyróżnić należy dwa rodzaje przyczyn, dla jakich wspomnienia są sporządzane. Pierwszą nazwać wolno motywacją o s o b i s t ą , kiedy spisanie wspomnień wypływało właśnie z osobistej, indywidualnej, "prywatnej" chęci autora do utrwalenia wydarzeń, jakich bywał świadom. Drugiej dopatrujemy się w relacjach sporządzonych z inspiracji zewnętrznej; na zamówienie już to instytucji ( konkursy pamiętnikarskie), już to ankietera. Wówczas mówimy o motywacji s t y m u l o w a n e j . Przy pierwszej z tak rozróżnionych, dostrzegamy przynajmniej dwa rodzaje mechanizmów, pobudzających aktywność piszącego. Jednym będzie potrzeba notowanie swych przeżyć i przemyśleń, bez wyraźnie uświadomionego zamiaru upowszechniania tegoż - tzw. pamiętnik i n t y m n y . Innym będzie próba upowszechnienia swych dokonań, dokumentacja własnych racji, wreszcie polemika z najróżniejszymi przeciwnikami. Owoc takiej nazwalibyśmy pamiętnikiem k i e r o w a n y m . W takim podziale, "dziennik" zaliczony być winien do kategorii Moi, gdy "pamiętnik" do kategorii Mok, zaś "autobiografia", lub "relacja" do grupy Ms. V-2,6; Tryb warunkowy, w jakim szeregujemy tak wyróżniane gatunki, wynika z nie dość precyzyjnego ich zdefiniowania. Mimo wielu niejasności, pojęciom w rodzaju: pamiętnik, dziennik, relacja, wspomnienie, autobiografia, przypisuje się jednak takie znaczenie, jakie tu zamarkowano. Wbrew wykładniom leksykalnym, gdzie jak wspomniano niejednokrotnie natrafiamy właśnie na pleonazmy. Ta "niejasność słownikowa" niejednokrotnie prowadzi do przemiennego stosowania nazw poszczególnych gatunków literatury wspomnieniowej. Zasklepienie ich w zamkniętych ramach semantycznych, nie wydaje się jednak konieczne. Dopiero bowiem analiza k o n k r e t n e g o przekazu ujawnić winna jego wewnętrzną strukturę, a także przyczyny sporządzenia. Efektem zaś może być zakwalifikowanie tego, konkretnego już źródła, w wyżej proponowany schemat, a więc skonstatowanie z jakiego typu przekazem ma do czynienia historyk. V-2,7; Mimo oczywistego formalizmu, proponowana klasyfikacja zdaje się być aprobowaną, także w przywoływanych uwagach badaczy. Właśnie akceptacja podobnych podziałów, wywołuje odmienność ocen poszczególnych gatunków literatury pamiętnikarskiej. To natomiast związane jest z odmiennościami przedmiotu badawczego. Dla historyka relacja typu: Moi-Ra-Sd (sporządzany na bieżąco dziennik, którego autor nie zamierza publikować), ma większą wartość, niż przekaz Ms-Rw- Se ( sporządzone na konkurs wspomnienie o wydarzeniach sprzed lat). W pierwszym domyśla się bowiem spontanicznego rejestrowania faktów i nastrojów, w drugim podejrzewa skażenie niepamięcią, deformację spowodowaną późniejszymi doświadczeniami, wreszcie chęć pisania „na zamówienie". To uproszczone wnioskowanie niewiele ma jednak wspólnego z rzeczową oceną walorów pamiętnika. Celem powyższych klasyfikacji nie jest bowiem arbitralne wyznaczenie przymiotów poszczególnych gatunków literatury pamiętnikarskiej. W zależności od przedmiotu badań, ta sama relacja będzie miała przecież różną wartość, nie tylko dla historyka i socjologa. Nawet sami historycy interesować się będą rozmaitymi warstwami tego samego przekazu. Badacz dziejów II wojny światowej w pamiętnikach Churchilla szukać może faktografii, jeżeli analizuje militarny jej przebieg, bądź uwarunkowania polityczne. Historyk dyplomacji wynajdywać będzie w tychże pamiętnikach inne już szczegóły. Poglądy autora interesować będą badacza doktryn politycznych. Zaś politolog roztrząsający zimną wojnę dociekać powinien, na jakiej podstawie dzieło uhonorowane zostało literackim Noblem ? Wszystko to jest oczywiste, gdyż wynika z samej definicji źródła historycznego {zob. III-2,2}. Zwróćmy przy tym uwagę, że właśnie w relacji wspomnieniowej zawarte są aż cztery warstwy informacyjne. Pamiętniki: 1 - opisując wydarzenia, informują o stanie faktycznym; 2 - przekazują autorską ocenę tych wydarzeń; 3 - odsłaniają postawę autora wobec tych wydarzeń; 4 - uzewnętrzniają mentalność subiektywną autora. Zrozumiałe tedy, że w zależności od badanej sfery życia społecznego, odmienne warstwy informacyjne pamiętnika absorbować będą historyka i kultury i obyczajów, badacza dziejów politycznych, socjologa wreszcie. IV- 3 [ specyfika gatunku ] IV-3,1; Jak się zdaje, historyka interesuje nade wszystko pierwsza z wyżej wymienionych warstw informacyjnych pamiętnika. Przekornie, przypuszczenie to rozmija się z tenorem przytaczanych wyżej opinii, odżegnujących się od możliwości odtwarzania faktografii na podstawie pamiętników. Oponenci przyznać jednak winni, że szeroko rozumiany stan faktyczny obejmuje przez nich preferowane "nastroje i atmosferę". Co ważniejsze, nawet pobieżna lektura monografii traktujących o dziejach najnowszych uwidacznia, iż pamiętnik nagminnie wykorzystywany jest tam, właśnie jako dokumentacja " stanów faktycznych". Natrafiamy zresztą, na kolejną wątpliwość, kierowaną wobec tego źródła. IV-3,2; Skonstatujmy wstępnie. Zgłaszany postulat n i e z b ę d n e g o weryfikowania informacji zawartej w pamiętniku, z danymi innego przekazu - jest b ł ę d n y m. Z założenia ! Nie tylko dlatego, że każdemu mediewiście wiadoma jest ewentualność dysponowania tylko jednym - jedynym przekazem źródłowym, informującym o interesującym go fakcie. Przypominaliśmy o tym wyżej {zob. III-2,8}. Pamiętnik zaś, to w samym zamyśle przekaz o s o b i s t y c h odczuć, poglądów i spostrzeżeń pamiętnikarza. Jako taki, tylko "t e n" pamiętnik zawierać może informacje "t e m u ż" właśnie autorowi z n a n e. Dotyczy to nie tylko osobistych, intymnych sfer życia. We wspomnieniach odzwierciedlone zostają również zjawiska z wielkiej i największej sceny politycznej. IV-3,3; Cóż byśmy wiedzieli o strukturach, decyzjach dowódców, w ogóle o całej polskiej działalności konspiracyjnej w latach okupacji hitlerowskiej ? Gdyby nie było relacji ex post, spisanych przez świadków wydarzeń ? Skazani byśmy byli wyłącznie na "obiektywny" (?) materiał dokumentowy, sporządzony przez... służby specjalne okupanta ! I oczywiście na najróżniejsze domniemania. Analogicznie. Jaka była by nasza wiedza o strukturach podziemnej „Solidarności" ? Gdyby nie późniejsze relacje działaczy tychże struktur ? W obu przypadkach, zasady konspiracji nie pozwalały przecież na tak oczekiwaną "obiektywną dokumentację aktową". Protokoły z zebrań KOR-u ?; pisemne dyspozycje personalne związane z wykonaniem zamachu na Kutschere ?; rachunki zakupu papieru-woskówek na druk "Czasu Kultury" ?; spisy adresowe „Żegoty" o konspiracyjnym lokowaniu ocalałych Żydów? Znawcy dziejów okupacji hitlerowskiej (Władysław Bartoszewski, Edward Serwański) otwarcie i najsłuszniej przyznają, że bez wspomnień nie byłoby możliwe zrekonstruowanie działalności "Polskiego Państwa Podziemnego". Niejedno kroć też, dopiero po latach, właśnie dzięki wspomnieniom odtwarzamy obraz przeszłej rzeczywistości, jaki doraźnie rysował się zupełnie inaczej. I to późniejsza konfrontacja kilku relacji, tworzy całkiem odmienny wizerunek przeszłości. IV-3,4; Sugestywnym będzie przykład, właśnie z działalności podziemia polskiego. W swych wspomnieniach, żołnierz elitarnego oddziału AK opisuje jedną z akcji, jaka była dlań mało wówczas znaczącym epizodem. Zdarzeniem jednak dramatycznym, bo zakończonym śmiercią chłopca - nieznanego mu Polaka. Lektura tych wspomnień uświadamia zaś czytelnikowi, że on właśnie jest bohaterem relacji żołnierza Kedywu. Wczesnym latem 1944 roku stanęli na przeciw sobie. Nieświadomi, że jako żołnierze, są po tej samej stronie barykady. Obaj przez lata żyli w przeświadczeniu, że w tragiczny poranek przyszło im zmierzyć się z wrogiem. Dopiero napisane, przeczytane i właściwie z r o z u m i a n e wspomnienia pierwszego, wyzwoliły refleksje u drugiego. To zaś nakreśliło zupełnie odmienny obraz fragmentu okupacyjnej rzeczywistości ). Dramatyczna opowieść jest właściwą ilustracją problemu specyfiki pamiętnika jako źródła historycznego. Niejednokrotnie t a m i t y l k o t a m właśnie, zawarte będą dane, jakich próżno szukać w innych przekazach. IV-3,5; Efekty spotkań wielkich tego świata znamy (?) z oświadczeń po konferencyjnych, tekstów podpisanych protokołów, aktów dyplomatycznych itp. Jednak drogi. jakimi do ustaleń tych dochodzono, są niewiadome. Przecież za zamkniętymi drzwiami sal gdzie obradowano; na spotkaniu "w cztery oczy", nie włączano magnetofonów, nie było stenotypistów. A właśnie t a m i w ó w c z a s decydowano o sprawach, jakim po czasie, specjaliści nadali "obrobiony" już, protokolarny kształt. Uzewnętrzniony w postaci wywiadów, enuncjacji i - dopiero później - dokumentów. Do teraz trwa dyskusja o przebiegu obrad najwyższych gremiów partyjnych w okresie poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego w Polsce. Duża część dokumentów wówczas sporządzanych, dzisiaj jest niedostępna - zniszczone, zakamuflowane ? Skazani tedy jesteśmy na późniejsze relacje uczestników wydarzeń. Taka sytuacja poznawcza dotyczyć będzie najróżniejszych wydarzeń politycznych XIX-XX wieku. Przebiegu obrad rosyjskiego Rządu Tymczasowego w marcu 1917 roku, ale i okoliczności zamachu na papieża Jana Pawła II w maju 1981 roku. Pertraktacji w „Magdalence" w 1989 roku czy „unieważnienie ZSRR" w Białowieży roku 1990. Również sytuacji, kiedy w Jałcie zaakceptowano stanowisko Stalina w kwestii polskiej, bądź tej gdy w roku 1807 na Niemnie, rosyjski Aleksander I z francuskim Napoleonem I "domówili się" o Księstwie Warszawskim. I oczywiście o bezmiarze innych spraw, intrygujących nie tylko historyka. IV-3, 6; Zagadnienie jest zresztą zrozumiałe w swej prostocie. Tej nie uświadamiają sobie bodaj tylko dziennikarze, politycy i ci wszyscy, jacy - choćby w tu markowanych sprawach - szukają doraźnych racji; już to historycznych, już politycznych. Badaczom-historykom ich wywody służyć tylko mogą, jako pomoc dydaktyczna na lekcjach "o nieprawidłowym interpretowaniu źródeł historycznych". Właśnie dla historyka dokonanie krytyki wiarygodności relacji winno być elementarną oczywistością. Pozostaje tylko (?) kwestią, jak takową krytykę przeprowadzić ? Zastanówmy się tedy, wychodząc z instruktywnych, jak się zdaje, przykładów. IV-3,7; W dniu 1 kwietnia 1945 w Kwaterze Głównej Armii Radzieckiej odbyła się narada. Jej przedmiotem była przygotowywana operacja berlińska, co miało zakończyć działania wojenne w Europie. Efekty tej narady owocowały późniejszymi dyrektywami i rozkazami, jakie znamy w postaci zachowanych dokumentów. Przesłanki tam zawartych decyzji ustalono jednak w trakcie rzeczonej narady. Historyka ciekawić winien właśnie moment podejmowania ważkich decyzji. Dlatego stara się „odtworzyć" konkretną sytuację. Trudno dopuścić, by na takiej odprawie był protokolant - stenotypista, a jej przebieg był notowany w jakikolwiek inny sposób. Nie pozwalała na to sytuacja i atmosfera, nie tylko "lat stalinowskich". Tam zaś zapadały decyzje brzemienne w skutkach; nie tylko dla setek tysięcy żołnierzy, oczekujących na ostateczny szturm Berlina. Historyk skazany jest więc tu na „rekonstrukcję wydarzeń", nie wspierany wymową "obiektywnych" dokumentów. Dysponujemy jednak relacjami uczestników. I rzeczywiście zdają oni swoje sprawozdanie. Także o tym, w jaki sposób wyznaczono dowódcę wojsk, mających zdobywać stolicę III Rzeszy. I oto co w tej materii zapisali po latach uczestnicy - obserwatorzy wydarzenia. Dla nich, bodaj niezmiernie ważnego: ŻUKOW: Naczelny dowódca nie zgodził się z niektórymi odcinkami rozgraniczenia między wojskami 1 Frontu Białoruskiego i 1 Frontu Ukraińskiego, zaznaczonej na mapie Sztaby Generalnego. Przekreślił on linię na odcinku od Nysy Łużyckiej do Poczdamu i wrysował nową, biegnącą tylko do miejscowości L kilometrów na południowy wschód od Berlina), po czym powiedział do marszałka Koniewa: >W razie stawiania przez nie-przyjaciela zaciętego oporu na wschodnich podejściach do Berlina i ewentualnego zahamowania natarcia 1 Frontu Białoruskiego, 1 Front Ukraiński ma być gotów do wykonania uderzenia armiami pancernymi na Berlin od południa< ). KONIEW: Stalin zatwierdzając skład zgrupowań i kierunki uderzeń, zaczął ołówkiem ciągnąć na mapie linię rozgraniczenia między 1 Frontem Białoruskim i 1 Frontem Ukraińskim. W projekcie dyrektyw linia ta przebiegała przez L południe od Berlina. Stalin nagle zatrzymał ołówek na mieście L mniej więcej 80 kilometrów na południowy wschód od Berlina. Nic przy tym nie powiedział , ale sądzę, że również marszałek Żukow dostrzegł w tym określony sens ). SZTEMIENKO: Stalin poszedł na kompromis: nie zrezygnował całkowicie ze swej idei, lecz nie odrzucił zupełnie uwag i propozycji I. Koniewa popartych przez Sztab Generalny. Na mapie przedstawiającej zamiar operacji Naczelny Dowódca w milczeniu przekreślił tę cześć linii rozgraniczenia, która odcinała I Front Ukraiński od Berlina, doprowadził ją do miejscowości L stolicy) i urwał. >Kto się pierwszy wedrze, ten niech bierze Berlin< - powiedział Stalin (wszystkie podkreśl. ZW.) ). Zestawienie tych relacji jest potrzebne właśnie dla ilustracji naszego wykładu. Mowa przecież o ważnym dla całej trójki momencie, kiedy Stalin decydował o niebagatelnej dla nich sprawie. Nie podobna by nie śledzili pilnie jego poczynań i słów. Dlaczego tedy, tak różne oddanie poczynań Naczelnego Dowódcy ? Co przekreślił Stalin na mapie sztabowej, co i do kogo powiedział ? IV-3,8; Innego rodzaju pytania zadać winien dzisiejszy badacz dziejów mniej odległych. W czerwcu 1990 roku snuto w Poznaniu wspominki, nie tylko o wydarzeniach czerwca 1956. Także o okolicznościach, w jakich w roku 1981 doszło do wydania - inspirowanej przez NSZZ Solidarność - monografii o " Poznańskim czarnym czwartku" . Jednym z weteranów był Aleksander Ziemkowski i to on pobudzał rzeczoną publikację. Po dziesięciu latach wspominał okoliczności, kiedy rzecz musiała być sfinalizowana raptem w kilka miesięcy: Redakcję monografii zaproponowałem prof. J. Maciejewskiemu - - - Odmówił. Miał na pewno dostateczne swoje racje, bo był to człowiek szlachetny. Zwróciłem się zatem do prof. Brygidy Kj głos w istotny sposób zaważył na treści i formie tych obu >Znaków Poznańskiego Czerwca<. Dalej wyszczególnione są zasługi profesor Kwywaniu rzeczonego dzieła. Jednakowoż w tydzień później, opublikowano list tejże, gdzie czytamy między innymi: Z niemałym zdziwieniem przeczytałam wywody - - - o moich zasługach - - - Owszem, p. Ziemkowski - - - składał mi propozycję - - - Ja jednak odmówiłam, motywując, że jako historyk zajmowałam się dotąd średniowieczem i nie zrobiłabym tego dobrze. Radziłam więc p. Ziemkowskiemu, aby zwrócił się do nowożytników. W powstawaniu książki nie uczestniczyłam (wszystkie podkr. ZW) ). IV-3,9; W powyższych przykładach, przynajmniej domniemywać wolno istnienie kolejnych relacji osobistych. Jakie rzecz całą by mogły naświetlać. Oczekiwania takie nie mogą być jednak postulatem badawczym. Tym bardziej, że te domniemywane, inne przekazy, samego zagadnienia z pewnością by nie rozstrzygały. Mogłyby one nie tylko potwierdzać jedną z powyższych (z czego przecież i tak niewiele by wynikało), ale i wprowadzać własną wizję wydarzeń. Dylematów innego typu dostarcza kolejny przykład. IV-3,10; Badacza kwestii odbudowy państwa polskiego po I wojnie światowej, zastanawiać winna kwestia; czy w pierwszych dniach pracy rosyjskiego Rządu Tymczasowego, podnoszono tam problem polski ? Związane to będzie z kolejnym pytaniem: czy tenże Rząd był świadom ustaleń konferencji sojuszniczej, jaka zakończyła się w Piotrogrodzie kilka dni wcześniej ? Historykowi jest wiadome, że odpowiedzi nie sposób szukać w stenogramach posiedzeń nowo powstałego gabinetu. Takowych bowiem jeszcze nie sporządzano. Wątpliwość rozwiewać więc mogą tylko później spisane relacje uczestników. I rzeczywiście. Paweł Milukow- minister spraw zagranicznych Rządu Tymczasowego, w latach trzydziestych stwierdzał: Winieniem jeszcze zwrócić uwagę, że tajny układ, na mocy którego Francja pozostawiała do wyłącznej dyspozycji Rosji określenie jej granic zachodnich, nie był n a m jeszcze (w marcu 1917 roku - ZW) znany ). Wcześniej, w tym samym duchu wypowiadał się Piotr Rodiczew, minister pracy tegoż gabinetu, dla którego manifest polski wydano "sua sponte", co potwierdzać miał były premier Grigorij książę Lwow ). Kwestia wydawać się może wyjaśnioną. Gdyby nie twierdzenie Aleksandra Kiereńskiego, ministra sprawiedliwości w gabinecie księcia Lwowa. Twierdzi zaś on kategorycznie: Quelqu'un d'entre nous vint rappeler a Milioukov un incident significatif. Celuici s'etait produit peu auparavant, pendant la deuxieme seance du Cabinet, qui se tenait encore dans l'edifice de la Douma. On nous avait communique alors un telegramme du 22 fevrier, dans lequel le gouvernement francais donnait son accort a l'annexion, par la Russie, des provinces autrichiennes et allemandes de la Pologne, en compensation d'un consentement donne par la qouvernement tsarist a l'annexion par la France de la rive gauche du Rhin. Nous avions decide d'ignorer cette proposition et d'entrer immediatement en pourparlers avec les representants de la nation polonaise, dans le dessein de retablir l'independance de leur pays (wszystkie podkr. ZW) ). Trzej (czterej ?) świadkowie wydarzeń, dają więc diametralnie odmienny obraz wydarzenia. Jakiego jednak ? IV-3,11; Sugerowane przykładami wątpliwości, rozstrzygnąć winna krytyka wewnętrzna źródła. Ta jednak - choćby w tych sytuacjach - wykazuje bezradność. Przynajmniej pozornie. Tak się może zdawać, wobec nie dopełnienia czynności związanych z krytyką zewnętrzną wykorzystanych źródeł. Przykładami tymi właśnie ilustrujemy specyfikę tego gatunku: jakim jest brak możliwości skonfrontowania jego informacji, z i n n y m i źródłami. Podobne "dylematy poznawcze" napotykamy nagminnie w relacjach pamiętnikarskich. One też wcale nierzadko są interpretowane opacznie. Jakby nie dostrzegano, że rozbieżności tego rodzaju, wcale nie są wyłącznością twórczości wspomnieniowej. Jest to bowiem - jak się zdaje - immanentna cecha każdej relacji osobistej. IV-3,12; Notoryczny jest przecież proceder, kiedy w postępowaniu sądowym, w konkretnej sprawie, świadkowie dają odmienny wizerunek wydarzeń. Składamy to - niemal wyłącznie - na karb działania z premedytacją. W odczuciu powszechnym, interesujący sędziów obraz tkwić p o w i n i e n w świadomości świadka. Ten zaś, z sobie wiadomych powodów - wizerunek taki jakoby c e l o w o deformuje. Czy jest tak rzeczywiście ? Nie tylko w postępowaniu sądowym ? Przecież właśnie tam nieraz ujawniano, że każda sytuacja postrzegana może być rozmaicie przez różnych obserwatorów. Co chyba zrozumiałe. Każdy indywidualnie notuje otaczające go realia, gdyż wynika to tak z osobistej wrażliwości, jak i wyznawanej hierarchii ważności. Artystyczno - poetycki obraz tego zjawiska dawał znakomity japoński ... film fabularny - Rashamon; o zabójstwie mówią cztery osoby, w tym ofiara. I każdy przedstawia inny przebieg zdarzenia ! Zrozumiałe, że wizja ta nie może być dyrektywą w dociekaniach naukowych. Jak jednak sądzimy - choćby w celach edukacyjnych - obraz ten powinien stawać przed oczyma. Wówczas, kiedy zastanawiamy się nad specyfiką każdej relacji osobistej. Wskazówką podobną, jak sentencja innego wielkiego humanisty: Nikt nie widzi wszystkiego, każdy przechodzi obok mnóstwa rzeczy, których nigdy nie zauważy, ponieważ umysł od razu je odpiera, zdążając ku temu, co go zajmuje (J. Parandowski). IV-3,13; Wracając do samego przekazu wspomnieniowego. Jego pierwiastkowym nośnikiem winna być pamięć ludzka. W potocznym rozumieniu funkcjonowanie tejże kwitujemy jako "dobrą" lub "zawodną". Wprowadzamy też pojęcia "sklerozy" i "stanu demencji", mające tłumaczyć zapominanie - ongiś " niezapomnianych wrażeń". Anomalie te, mają rzekomo wyłączność na deformowanie - w jakimś tam stopniu - obrazu rzeczywistości. Obrazu wpierw zapamiętanego przez wspominających, później zwerbalizowanego w ich pamiętnikach. W rzeczywistości sprawa jest bardziej skomplikowaną i - co ważne - do dziś nie rozstrzygniętą przez specjalistów. Zagadnienie funkcjonowania pamięci ludzkiej jest bowiem przedmiotem badań psychologów i psychiatrów. Co dla nas istotne, najróżniejsze szkoły naukowe najróżniej określają pojęcia: 1 - pamięci deklaratywnej; 2 - pamięci proceduralnej; 3 - pamięci operacyjnej. "Nasza świadomość kroczy po wąskiej ścieżce pomiędzy faktami, a konfabulacjami. Przypisujemy sobie czyny, wrażenia, sytuacje, które nigdy nie były naszym udziałem" - twierdzi wręcz psycholog (E. Loftus). Konstatacja będąca jakby w opozycji z sentencją Jana Parandowskiego {IV-3,12}. Jednak psycholog wykazuje d o ś w i a d c z a l n i e swoje racje, kiedy poddana eksperymentowi grupa, po niejakim -niewielkim!- czasie i d e n t y f i k u j e się z f a k t a m i - wydarzeniami właśnie - jakim niewiele wcześniej kategorycznie z a p r z e c z a ł a ! Rezultatem tych dociekań jest wprowadzone przez psychologów pojęcie " inflacji wyobraźni", objawianej w identyfikacji z wydarzeniem, w jakim wcale nie braliśmy udziału. Z jakim to zjawiskiem spotyka się uważniejszy czytelnik - każdej relacji wspomnieniowych {por.IV-5,18}. Ale też używa tego mniej samokrytyczny lektor, który bezceremonialnie, bo apriorycznie pomawia pamiętnikarza o " koloryzowanie". Nagminnie bowiem „inflacja pamięci" odbierana jest jako wyrachowana konfabulacja wspominającego. IV-3,14; Kwestia w znacznym stopniu związana jest z wnioskowaniem źródłoznawczym. Na razie zatrzymajmy się nad procederem wspomnieniowym, z pozoru przeczącym tejże "inflacji wyobraźni". Niejednokrotnie w różnych relacjach tego samego autora, znajdujemy ustępy nie tylko zbieżne w podawaniu faktów, ale przekazywane niemal w identycznej narracji {por:V-6,1-4}. Nasuwa się wówczas pytanie: czy napotykamy na auto zapożyczenie, czy też jest to efekt - nazwijmy to - "płyty pamięci" ? Pierwsze rozumielibyśmy jako mechaniczne sięganie do wcześniej spisanych, własnych wspomnień. Drugie, to chyba nie zawsze uświadamiane powielanie tej samej wersji opowieści. W postaci raz już zakodowanej pamięciowo. Co istotne, psychologicznie uprawomocniony jest właśnie ten drugi mechanizm notowania obrazów z przeszłości. Jednak w naszym postępowaniu badawczym, dopiero powinniśmy tego d o w i e ś ć. Udaje się to, gdy "kalkowanie" takie spotykamy w tekstach tworzonych przez znanych z lekkości pióra literatów. Chyba na pewno był takowym Antoni Słonimski, a w jego twórczości wynajdujemy zastanawiające ustępy. Pisze bowiem w roku 1934: Istniały wtedy wokół nas mundury prawdziwe, ale były one koloru khaki, niewidoczne, a raczej niedostrzegalne. Tylko chłopcy bez ambicji biegali za wojskiem idącym z muzyką czy za oddziałem kozaków. Myśmy z bratem wiedzieli, że na to wojsko nie wypada patrzeć. Trudno by nam było pewnie wytłumaczyć, gdyby się nas kto spytał, dlaczego te piszczałki i bębny wcale się nie liczą, ale czuliśmy się w posiadaniu jakiegoś sekretu, który nas wywyższał. Rozkosz ta okupiona była wyrzeczeniem, jak wiele moralnych rozkoszy ). W roku 1957: Istniały oczywiście wtedy i mundury prawdziwe, ale były one dla nas koloru khaki, niewidoczne, a raczej niedostrzegalne. Tylko chłopcy bez ambicji biegali za wojskiem idącym z muzyką, czy za oddziałem kozaków. My z bratem wiedzieliśmy, że na te wojsko nie wypada patrzyć. Trudno by nam zapewne było wytłumaczyć, gdyby się nas kto spytał, dlaczego te piszczałki i bębny wcale się nie liczą, ale czuliśmy się w posiadaniu jakiegoś ważnego sekretu i fakt ten dawał nam poczucie zrozumiałej wyższości. Rozkosz ta jednoznaczna była z wyrzeczeniem, jak wiele rozkoszy moralnych ). W roku 1975: Krążyły co prawda w owych czasach po ulicach Warszawy patrole wojsk prawdziwych, ale były one dla nas koloru >khaki<, niewidoczne, a raczej niedostrzegalne. Tylko chłopcy bez ambicji biegali za tym wojskiem. Te bębny i piszczałki nie docierały do naszych uszu. Czuliśmy się w posiadaniu jakiegoś ważnego sekretu i fakt ten dawał nam poczucie wyższości. Rozkosz ta polegała na wyrzeczeniu, jak wiele rozkoszy moralnych ). Na przestrzeni czterdziestolecia przewija się więc anegdota, podawana w niemal identycznej postaci. A czyni to autor znany z niezmiernej biegłości pióra. Wobec bądź co bądź błahej sytuacji. Czyżby korzystał z prawa do mechanicznego auto zapożyczania ? Wydaje się mało prawdopodobnym, aby Słonimski w 1957 roku szukał w bibliotekach "Wiadomości Literackich" wydanych w roku 1934 i odpisywał z nich własny tekst. Bardziej możliwym jest inny mechanizm sporządzania zapisu pamiętnikarskiego. IV-3,15; Przywoływane wspomnienia przelewane są na papier, w formie wynikającej z erudycji piszącego. Ta zaś, stylizację narracji podporządkowuje przyjętej konwencji. Wówczas obraz przeżyć raz utrwalony, może być z czasem kopiowany niemal mechanicznie. I to w znacznych odstępach czasu. Mechanizm taki nazwaliśmy "p ł y t ą pamięci", która jak się zdaje, jest do wykazania w wielu tekstach narracyjnych. Nie tylko wspomnieniowych. Nie jest też wyłącznością profesjonalnych pisarzy, chociaż to głównie im przypisywał Aleksander Wat właściwość; "jak literat opowiada, zwłaszcza literat gaduła, to zostają zdania, sformułowania słowne", pozwalające wielokroć powtarzać literalnie rzeczoną opowieść. Dane jest to chyba wszystkim. Gdy raz opowiedziana anegdota zyskuje aprobatę słuchaczy, może być powtarzana w tej samej - formalnej postaci. Tylko niekiedy - już po czasie - gawędziarz zaczyna się zastanawiać nad pierwotną (scil " prawdziwą") wersją swej opowieści {por.IV-4,14-16}. W każdym razie, funkcjonowanie "płyty pamięci" tłumaczyć może - choć nie do końca - wiele niespodziewanych figur stylistycznych i informacji faktograficznych, napotykanych w relacjach wspomnieniowych. IV- 4 [ mnemotechnika pamiętnikarza ] IV-4,1; Jak wyżej wspomniano, dociekania specjalistów nie do końca są zgodne, co do mechanizmów funkcjonowania ludzkiej pamięci. Jednak to ona jest (ex definitione) trzonem narracji wspomnieniowej. Czy wolno tedy historykowi weryfikować wiarygodność tejże relacji ? „Sprawdzać" ją w oparciu o jakże niepewne przesłanki, podsuwane przez psychologów ? Niezbędność wykazania wiarogodności wykorzystanego materiału skłania do refleksji - już na konkretnych przykładach - nad działaniem pamięci. Tej, jaka zostaje odnotowana w przekazie wspomnieniowym. A więc dokonać oceny, na ile spotykana informacja pamiętnikarska rzeczywiście mogła być zakodowana w pamięci ? I to w tej postaci, w jakiej pamiętnikarz tę informację werbalizował. Co też ważne, czy zapamiętał właśnie w takiej formie, jaka podana została czytelnikowi ? IV-4,2; Przeprowadźmy więc próbkę rozbioru mnemotechnicznego tekstu wspomnieniowego: [1]: Generał-gubernatora Besselera ujrzałem pół roku później, 5 listopada 1916 roku, w dniu ogłoszenia na Zamku znanego aktu dwóch cesarzy. [2]: Besseler jechał na tę uroczystość otwartym powozem, poprzedzony półszwadronem kawalerii niemieckiej w galowych mundurach. [3]: Drugi taki półszwadron jechał za powozem. [4]: W uprzęży szły dwa piękne siwki króla belgijskiego Alberta (później widywałem je w powozie Piłsudskiego, któremu król Albert podarował zagarnięte przez Besselera konie). Relacja ta - sporządzona w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ) - jest dla nas w szczególnie instruktywna. Choćby ze względu na osobę snującą opowieść. Jest nim urodzony w 1907 roku profesor Janusz Pajewski. Jego przywołanie jest nie od rzeczy, a to z trojga powodów; do których wrócimy pod koniec niniejszego {por: IV-9,2}. IV-4,3; W każdym razie, jest to relacja siedemdziesięciolatka o wydarzeniach, których był świadom, jako dziewięcioletni chłopiec. Uderza zaś szczegółowość opisu tego przeżycia. Czytelnika zastanawiać winno; na ile dziecko onegdaj rozpoznawać mogło detale, przytoczone w późniejszym sprawozdaniu ? Na ile zaś, sprawozdanie to wynikało z erudycji uznanego znawcy, nie tylko historii I wojny światowej ? Czytelnik zadaje tedy pytania: ad 1: dlaczego moment pierwszego ujrzenia generał - gubernatora nie przypadł choćby na 4 lutego 1916, 23 grudnia 1916, czy 17 stycznia 1917 roku ? Ale akurat w dniu tak ważnym, nie tyle dla szarego ówczesnego warszawiaka, co właśnie dla późniejszego badacza historii. Choć podejrzenie kontaminacji nasuwa się natrętnie, nie sposób czytelnikowi dojść do sedna i apriorycznie odrzucić autentyczności tej informacji wspomnieniowej. Chociaż ? ad 2: Na ile dziewięcioletnie dziecko rozeznane być mogło w barwach wojsk okupacyjnych (mundury galowe, czy polowe; kawaleria, dragoni, może kirasjerzy ?) i składach poszczególnych formacji (półszwadron, szwadron) ? Spróbujmy jednak zagadnąć dzisiejszego dziesięciolatka o marki i parametry obecnych samochodów. Sądzić wolno, że jego rówieśnik w wojennej Warszawie 1916 roku, mógł również mieć niezgorszą orientacje. W tu "kwestionowanej" sprawie. ad 4: Skąd chłopak wiedział, że to właśnie generał von Besseler ? ad 4a: a konie w pojeździe są siwkami belgijskiego króla ? Co ciekawe, przy rozeznaniu ówczesnej sytuacji, ta ostatnia wątpliwość wydaje się najbardziej ... nieuzasadniona. Chociaż właśnie ona sprawia wrażenie informacji, ex post przejętej do wywodu wspomnieniowego. Otóż, niemal rówieśnik pamiętnikarza, bo urodzony w 1909 roku Jerzy Andrzejewski, w spisanych w okresie 1944 / 45 notkach zapewnia: Pamiętam także, że niemiecki generał - gubernator von Besseler jeździł po mieście w powozie zaprzężonym w przepiękne białe araby, ukradzione królowi Albertowi w Belgii (podkr. ZW) ). Nie wchodząc w kwestię pełnej autentyczności i tego przekazu, zauważalna jest w opiniach równolatków zgodność proweniencji zaprzęgu von Besselera. Zaznaczmy również, że trzydzieści lat później, w innym miejscu, tenże Jerzy Andrzejewski w podobnej sprawie zajmuje - właśnie jako wspominający - bardziej powściągliwą postawę {zob. IV-4,16}. Wracając do zaprzęgu generał-gubernatora. Nieco starsza od obu tu przywołanych, bo urodzona w 1893 roku warszawianka, po półwieczu także "pamiętała", że Hans Beseler (sic!) Zamieszkiwał w Belwederze. Jeździł powozem zaprzężonym w parę mleczno białych koni, zrabowanych królowi Belgów, Albertowi (podkr. ZW) ). Wolno mniemać, iż w relacjach tych odzwierciedla się vox populi "warszawki" lat 1915-1918, dla której zaprzęg generał - gubernatora Hansa von Besselera jednoznacznie się kojarzył z ... kradzieżą, Belgami i ich królem. I to bez względu na nie najgorzej zapisanego w opiniach "sprawcę". A tym bardziej na znajomość zasobów jego stajni. Wobec tego, trudno powątpiewać w autentyczność tego fragmentu relacji Janusza Pajewskiego. Gdyby nie dwa kolejne pytania. Pierwsze, wynikające z sygnalizowanego już zagadnieniem percepcji czasu: dlaczegóż dziewięcioletnie dziecko zapamiętywać by miało właśnie dzień 5 listopada 1916 roku ? Czy sprawił to widok generała ? Jeżeli oglądanego po raz pierwszy, to identyfikacji dokonać chyba musiała osoba trzecia. Czy jednak wrażenie z tego właśnie wydarzenia było tak silne, by dziewięciolatek mógł dokładnie zapamiętać datę dzienną ? IV-4,4; Przywołajmy tu anegdotę ze wspomnień innego historyka. Urodzony w 1906 roku Stanisław Estreicher, także pamięta dni poprzedzające "wybuch Polski". Jako krakowianin odnotował inne wydarzenie. Kiedy pewnego ranka szkołę zastał zamkniętą, utartym zwyczajem pobiegł z kolegami na Wawel. Tam zaś nieoczekiwanie dostąpili zaszczytu rozkołysania dzwonu Zygmunta, a później na Rynku, byli świadkami zaciągnięcia warty przez wojsko polskie. Gdy hejnał na wieży Mariackiej grał godzinę dwunastą - - - Tłumy wyły. W tej chwili - - - odwróciłem się i z przerażeniem dojrzałem ojca stojącego z panem Bobrzyńskim - - - zacząłem bąkać zdyszany: >Byłem na Wawelu. Dzwoniłem w Zygmunta<. Niespodziewanie ta wymówka zrobiła na nich wrażenie - - - Śmiejąc się wziął mnie ojciec za kark i bijąc tak silnie, że czułem to boleśnie, powiedział: > Starym krakowskim zwyczajem biję ci w skórę na Rynku, nie dlatego żeś poszedł za szkołę, ale żebyś pamiętał ten dzień<. Dzień był 31 października 1918 roku (podkr. ZW) ). Se non evero, a bene travatto. Urokliwa opowieść przekonuje nas do możliwości zapamiętania konkretnej, dokładnej daty, związanej z bardzo osobistym doznaniem sprzed półwiecza. Zrozumiałe, że nie do końca będzie to argumentem przy roztrząsaniu autentyczności wspomnień Pajewskiego {por.IV-6,6-8; IV-9,2}. Wobec nich bowiem, zgłosić wolno jedno jeszcze zastrzeżenie. Wydaje się mało prawdopodobnym, by 5 listopada 1916 roku, dziewięcioletni Januszek już w i e d z i a ł, że Besseler właśnie jedzie n a podpisanie aktu, nie zaś że z e ń - bądź z jakiejkolwiek i n n e j przejażdżki - w r a c a. W tym miejscu najprawdopodobniej zadziałała uczona erudycja wspominającego. IV-4,5; Powrócić tu wypada do istotnej kwestii dat, jakimi operuje każdy pamiętnikarz. Datacja ta, w zasadzie przyjmowane jest z pełnym zaufaniem. W monografiach naukowych nagminnie przywołuje się tedy - za pamiętnikami właśnie - dokładny czas wydarzeń, podejmowanych decyzji, spotkań bohaterów itp. Jeżeli wykorzystywany jest sporządzany na bieżąco dziennik, sprawa nie budzi większych wątpliwości. Czyż jednak z podobną beztroską zawierzać wolno datacji podawanej w pamiętniku sporządzonym po latach ? Jak wygląda percepcja upływu czasu w świadomości człowieka ? Przecież tylko w kiepskich powieściach kryminalnych, prowadzący śledztwo oczekuje dokładnej odpowiedzi - po zadaniu pytania: "gdzie przebywał podejrzany cztery i pół roku wcześniej, o godzinie 17.40" ? Zastanówmy się. Na takie dictum, bodaj 97% (dopuśćmy) „normalnej" populacji nie jest w stanie odpowiedzieć. W pozostałych zaś, mieściłby się sprawca występku (choć do końca i to nie jest pewne). Ale także osoby, które przed z górą czterema laty, zbiegiem okoliczności właśnie straciły kogoś bliskiego, bądź przeciwnie, poznały interesującą osobę. Również i takie, którym w tym czasie ukradziono kupiony właśnie wymarzony samochód, bądź poddano operacji przeszczepu nerki. Słowem ci, którym ten k o n k r e t n y dzień - moment, kojarzy się z wydarzeniem ważnym, wysoko lokowanym w hierarchii wartości przez n i c h wyznawanych. IV-4,6; W praktyce nasza orientacja w siatce chronologicznej bliższej, a nade wszystko odleglejszej przeszłości, opiera się właśnie na takich, indywidualnie odbieranych wyróżnikach. Niejednokrotnie bywają one związane z pozornie drobnymi, ulotnymi doznaniami. Kazimierz Brandys w "Listach do pani Z" pisze o nieoczekiwanym refleksie świetlnym witraża kościółka w holenderskim miasteczku. To przywołało lawinę wspomnieniową, o szczegółach niespodziewanie zapamiętanych. Obraz ten nie wydaje się li tylko figurą stylistyczną w eseju literata. Podobne asocjacje odnotowują inni (J. Parandowski, Z. Herbert, A. Rudnicki). Z takimi skojarzeniami stykamy się bodaj wszyscy, oczywiście gdy stać nas na refleksję nad własną pamięcią. Zakodowane jakimś sposobem wydarzenie, nieoczekiwanie lokowane bywa w czasie. Pozwala to, po wielu nawet latach, przywołując to zdarzenie "przypomnieć sobie", kiedy miało miejsce ? A wokół tego wyróżnika chronologicznego, lokalizujemy - również w czasie - inne wypadki, jakie miały miejsce, dwa dni wcześniej, w następny czwartek, chyba zaraz po tym, we wrześniu tego roku itp. Dlatego też, wcale nie śmiesznie brzmi opowieść "Chłopca z Salskich Stepów", którego rodzinna, zapadła stanica kozacka zaczęła liczyć czas od momentu, gdy jego matka przyleciała tam samolotem {por: V-10, 9}. IV-4,7; Wszystko to winniśmy mieć na względzie, natrafiając w relacjach wspomnieniowych, na bardzo precyzyjnie podawaną datację. Wielokroć będzie ona właściwą - wiarygodną. Jednak niezbędna jest refleksja; na ile jest to a u t e n t y c z n a datacja p a m i ę t n i k a r s k a ? To znaczy wynikająca z zasobów pamięci autora. Czy być może, przyjęto takową później i jest po prawdzie erudycyjną i n t e r p o l a c j ą w siatce pamięciowej wspominającego. Sprawa jest związana właśnie z krytyką z e w n ę t r z n ą samej relacji pamiętnikarskiej, do czego powrócimy niżej. IV-4,8; Podobne wątpliwości wynikają wobec kolejnej kwestii związanej z lekturą wspomnień. Mowa o wypowiedziach osób trzecich, jakie gęsto " cytowane" są w pamiętniku. Znów czytelnik odbiera to l i t e r a l n i e. Badaczom zaś, nagminnie służą one dla dokumentacji poglądu interlokutorów pamiętnikarza. I tutaj naszej uwadze umyka pytanie; o możliwość - właśnie prawdopodobieństwo w i e r n e g o zapamiętania wysłuchanego onegdaj zdania. Nawet przy założeniu ważności persony, ważką kwestię wypowiadającej w "dziejowej" chwili. Tak jak złota myśl Józefa Piłsudskiego w trakcie wawelskich egzekwii Juliusza Słowackiego. Powszechnie jest przyjęte, że wypowiedział wtedy maksymę: "W imieniu rządu Rzeczypospolitej polecam panom odnieść trumnę do krypty królewskiej, by królom był równy". Kiedy inny świadek p r z y t a c z a formułę: "bo królom był równy" ). Różnica wcale istotna, choćby dla wykazania emocji Komendanta wobec ukochanego przezeń poety. Ale nie tylko. Przecie Wieszcz zgodnie z zapewnieniami tegoż Piłsudskiego, miał być ostatnim cywilem złożonym w kryptach wawelskich. A jednak. Nawet gdy wypowiedzi są wyłącznym przedmiotem zainteresowań słuchacza - jak w wywiadach prasowych, sprawozdaniach sejmowych itp. - wolno mieć przecież wątpliwości, co do ich wiernego oddawania {zob.VII}. Cóż tedy mniemać o rozbudowanych oracjach, po nie małym czasie "wiernie" przytaczanych w pamiętniku. Odnalezione rozbieżności składamy na karb już to mankamentów pamięci wspominającego, już to na jego premedytację. Gdy jednak nie potrafimy wyszukanej wypowiedzi skonfrontować, bywamy skłonni zaaprobować tę - właśnie odnalezioną. Już jako literalne oddanie słów onegdaj padających, a teraz wpisanych w pamiętnik. Przywołajmy tedy humorystycznie bezsensowny dylemat filozoficzny niezrównanego Franca Fiszera: Czy chaotyczne kombinacje efemerycznych pryncypów, są w stanie zdeterminować neutralną cywitatywę absolutnego relatywizmu immanentno - transcendentalnej solipsystycznej jaźni ? ). Pytanie zadano wspominającemu i on wiernie (?) je przytoczył. W pamiętniku, po latach ! Bynajmniej nie jesteśmy skłonni arbitralnie odrzucić możliwość precyzyjnego oddawania wątpliwości ontologicznych Fiszera. Nawet wówczas, kiedy tenże - innego wspominkarza pytał: Czy chaotyczne kombinacje efemerycznych pryncypów, są w stanie zdeterminować neutralną cywitatywę absolutu dobrego i złego, czy nie są w stanie? Bo od tego ostatecznie wszystko zależy. Niezwykłość dylematu i inne powody mogły jeszcze skłonić indagowanych, do literalnego spamiętania kwestii. Uwiecznionej na gorąco - na piśmie, bądź w pamięciowej konotacji. Zakładając niezależność obu relacji, byłoby to przykładem " wędrującej anegdoty", gdy niewątpliwy ekscentryk szokował audytorium {por: IV- 8,2}. Dopuszczając zaś współzależność tych relacji, w tekstach tych widzielibyśmy celowe przetworzenie jakiejś tam refleksji bohatera. Takową - niewątpliwie w nawiązaniu do powyższych - będzie też "treść" depeszy nadanej przez tegoż Fiszera, jaką " wiernie" cytuje („z pamięci") inny pamiętnik: Czy abrakadabryczne elukubracje immanentnej negacji transcendentalizują nicość samą w sobie ). IV-4,9; Celowe przetworzenia domniemanych "cytatów", wynikać mogą z charakteru pisanego tekstu. One też, nagminnie są spotykane w trakcie uważniejszej lektury pamiętników {por: IV-5b,8}. Przetworzeń dokonuje też sam wspominający. Choćby Melchior Wańkowicz, który zapamiętał: W 1939 roku na dwa miesiące przed wojną - - - Po Muzeum Wojskowym w Kownie oprowadzał nas student doskonale mówiący po polsku. Stanąwszy przed kopią Grunwaldu Matejki, tłumaczył: >Podczas gdy dzielny Wielki Książe Litewski Witold rwie się do bitwy, tchórzliwy król polski Jagiełło schował się w namiocie i odprawia mszę po mszy, co aż zmusiło Krzyżaków do przysłania mu urągliwie, dwu mieczy, aby go zmusić do boju< - - - Wówczas wziąłem na bok zapalczywego kogucika i powiedziałem mu: >Synku drogi, taka pogadanka nadaje się dla garnizonu w Rakiszkach, ale niech pan pamięta, że mówi pan do dziennikarzy, którzy znają historię swego kraju ). W innym miejscu obrońca prawdy grunwaldzkiej wspomina: na dwa miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej - - - wycieczka polskich pisarzy i dziennikarzy zwiedzała muzeum w Kownie. Oprowadzający młodzian, przed obrazem wyobrażającym dyslokację wojsk pod Grunwaldem (sic ! - ZW) wypalił taką oto orację: >Oto dzielny Witold, wódz Litwinów, prowadzi szyki do boju, a Jagiełło w namiocie trzęsie się ze strachu i odprawia mszę za mszą<. - Drogi Panie - przerwałem - przecież to nie jest pogadanka dla garnizonu w Rakiszkach (wszystkie podkr. - ZW podkr. ZW) ). Wspominający autor odmiennie więc opisuje obiekt dyskursu - jako żywo, drugi mało przylega do naszej wizji matejkowskiego „Grunwaldu" - i rozmaicie " cytuje" nie tylko osobę wysłuchiwaną, ale i samego siebie. I mniej nas tu interesują inne szczegóły, choć wszystko związane jest ze specyfiką narracji pamiętnikarskiej. Błahe przykłady ilustrować mają intrygującą kwestię adekwatności cytat, nagminnie spotykanych w literaturze wspomnieniowej. Pochopnie później wykorzystywanych. Nierzadko zaś, rozbieżności podobne nawet i zauważone - są bagatelizowane. A to przez konstatacje o "nie istotnych szczególikach", jakie rzekomo nie mogą ważyć, gdyż wypowiedź i tak oddaje nastrój i intencje mówcy. Zrozumiałe jednak, że w dociekaniach naukowych taka postawa nie ma siły dyrektywy metodycznej. Nie odwołując się do niemieckiego porzekadła o diable tkwiącym w szczegółach, przypomnijmy twierdzenie Fryderyka Schleiermachera: "Szczegół można zrozumieć jedynie na tle całości, a wyjaśnienie szczegółu z góry zakłada wyjaśnienie całości". IV-4,10; Inną kwestią, związaną z funkcjonowaniem pamięci u wspominających, jest co raz zauważana rozbieżność opisu - dawanego w kilku miejscach, przez tego samego autora. Niekiedy wynika to z celowych zamierzeń autora {IV-5b,8}który konwencji pisanego tekstu, podporządkowuje precyzję faktografii w opisie przeżyć własnych. Niekiedy jednak odnalezione odmianki bardziej zadziwiają. Zastanawiać może relacja z wydarzenia, jakie zdaniem czytelnika, " niewątpliwie" dobrze zapadło w pamięci wspominającego. Choćby moment ucieczki z więzienia. Przypadek taki spotykamy, kiedy swe przeżycia relacjonował Piotr Kropotkin. Dysponujemy dwoma jego sprawozdaniami. Te zaś różnią nie tylko stylistycznie. Przywołajmy na wstępie dwa tłumaczenia tego samego tekstu, zredagowanego przez Siergieja Stiepniaka - Krawczyńskiego. Opisano tam perturbacje w organizowaniu ucieczki Kropotkina, kiedy kłopoty wynikły z pozornych drobiazgów ): [R-1:] W samej rzeczy pokazało się jednak, że było to istotnem głupstwem [R-2:] W rzeczywistości była to czysta bzdura [R-1:] Dziwnym zbiegiem okoliczności nasi nie mogli znaleźć czerwonego balonika, ani w >Gościnnym dworze<, ani też w żadnym z sklepów zabawek, które oblecieli przed południem [R-2:] Dziwnym zrządzeniem losu, nasi nie mogli nigdzie dostać czerwonego balonika, ani na targu ani w żadnym sklepie zabawkarskim, które oblecieli tego rana [R-1:] Wszędzie były tylko baloniki białe lub niebieskie, których nasi brać nie chcieli - zupełnie słusznie dlatego, że przy sygnałach nie należy dopuszczać najmniejszych zmian, chociażby i najbłahszych [R-2:] Wszędzie były tylko białe i niebieskie, których nie chcieli brać i słusznie, bo w umówionych znakach nie wolno wprowadzać żadnych, choćby najdrobniejszych zmian [R-1:] Pobiegli naprędce do magazynu wyrobów gumowych, kupili czerwoną piłkę i napełnili ją gazem własnego wyrobu [R-2:] Pobiegli wreszcie do sklepu wyrobów gumowych i kupili tam czerwony pęcherz, który napełnili gazem [R-1:] Sporządzony tym sposobem balonik okazał się do tego stopnia nędznym, że kiedy nasz posterunek puścił sznurek, piłka zamiast tego, aby wzbić się pod obłoki, podniosła się wszystkiego na kilka arszynów w górę i upadła na ziemię, nie dosięgnąwszy nawet daszka szpitalnego muru [R-2:] Lecz sporządzony tym sposobem balonik, okazał się tak kiepski, że gdy wartownik puścił sznurek, balon zamiast poszybować w chmury, wzniósł się w górę zaledwie o kilka arszynów i nie osiągnął nawet szczytu muru szpitalnego [R-1:] Nasz posterunek, wściekły, schwycił piłkę i próbował ją rzucić w górę ręką, ale ten eksperyment nie udał się już zupełnie [R-2:] Rozwścieczony wartownik próbował wyrzucić go w górę wprost ręką, ale mu się to jeszcze bardziej nie udało (wszystkie podkr. - ZW). IV-4,11; Nie zmyli tu relacja pisana w pierwszej osobie. Sam sprawozdawca informuje, że było to "pewnego wieczoru w połowie stycznia 1880 roku w Genewie", gdy na spotkaniu towarzyskim, Piotr Kropotkin był namawiany do tej opowieści. Początkowo się wzdragał twierdząc, że "tyle razy opisywał już swoją ucieczkę, iż stało się to nudne jak flaki z olejem". Jednak uległ i otrzymaliśmy relację spisaną przez uczestnika biesiady, kronikarza ruchu narodnickiego. Przytaczany tekst, choć podany przez osobę trzecią, jest więc opowiadaniem właściwego bohatera. Rozbieżności, to bez wątpienia "owoc kunsztu" translatorskiego. Tutaj powinny mniej nas zajmować {zob.IV-5,14}. Istotniejszym będzie ich skonfrontowanie z tekstem samego Kropotkina, w wersji przezeń firmowanej. Odpowiedni fragment, już autoryzowanych pamiętników, przedstawia się następująco: Tego dnia stała się rzecz nieprawdopodobna. Przy Gościnnym Dworze w Petersburgu sprzedają zwykle setki dziecinnych baloników. Ale tego dnia nie było ani jednego. Towarzysze nie mogli nigdzie znaleźć balonika. Wreszcie znaleźli jeden u jakiegoś dziecka, ale balon był stary i nie chciał się wznieść. Wtedy towarzysze pobiegli do magazynu optycznego, kupili przyrząd do wytwarzania wodoru i napełnili nim balon, ale mimo to z uporem nie chciał się wznieść; wodór nie był wysuszony. Czas upływał. Wówczas jakaś pani przywiązała balonik do swej parasolki i trzymając ją wysoko ponad głową, zaczęła chodzić po trotuarze (wszystkie podkr. Z W) wzdłuż ogrodzenia naszego podwórza. Ale ja nic nie widziałem, ogrodzenie było za wysokie, a pani - bardzo małego wzrostu ). IV-4,12; Różnice między relacjami są zastanawiające. Rzecz znowu nie w odmiennych lekcjach "Rosji podziemnej". Wolno mniemać, że i tam opowiadanie Kropotkina podano w miarę wiernie, chociaż na formę raportu mógł wpłynąć redagujący go Stiepniak - Krawczyński. Opis wydarzenia byłby wówczas skażony stylistycznie. Aliści przytoczony fragment wspomnień samego Kropotkina, także jest relacją wtórną. On sam nie mógł przecież odnotowywać wszystkich trudności, pojawiających się w przygotowywanej akcji; zakup pęcherza - piłki czy uzyskanie balonika od dziecka ? „technika" napełnienia balonu - piłki - pęcherza ! podrzucanie tegoż przez wartownika-posterunek, czy parada małej pani ?. Doszedł był do tego później, po opowieściach swoich towarzyszy. I ubrał własną retoryką. Zdawać by się tedy mogło, że jesteśmy tu przy naszej "kliszy pamięci". Jednak szczególnej. Przytoczono przecież zarzekania Kropotkina, który sam podkreślał wielokrotne relacjonowanie tego wydarzenia. Jak się okazuje, nie została ono tak mocno utrwalone, by powielać je w postaci jednorodnej. Chyba, że znaczną część odnotowanych odmianek, złożymy na karb mniej lub bardziej udanych tłumaczeń i poczynań redaktorskich. Wydaje się to zresztą prawdopodobne, jednak ostatecznie nie rozstrzyga kwestii r o z b i e ż n o ś c i f a k t o g r a f i c z n y c h opowiadania. IV-4,13; Jednak zgłosić wypada zastrzeżenie wobec czytelniczego mniemania o "niezapomnianym wrażeniu", jakoby zachowanym w pamięci bohatera. Nie sposób bowiem kategorycznie wykluczyć, że wyszukiwanie racjonalnych przesłanek w funkcjonowaniu pamięci wspominającego, wynika t y l k o z naszych, mylących imaginacji lektora {por:IV-4,13}. Racjonalizacja doznawanych przeżyć, następuje na pewno w trakcie ich przelewania na papier - na etapie kompozycji powstającego pamiętnika. Późniejsze doświadczenia piszącego nie tylko porządkują faktografię wspomnieniową, ale są z pewnością wzbogacane erudycją nabytą skądinąd {zob.IV-7,2-3}. Dotyczyć to może i powyższego przykładu. Również dlatego, że fałszywymi bywają nasze - właśnie czytelnicze - mniemania o hierarchii wartościującej autobiograficzną kanwę pamiętnika. Autor swoje doznania, mógł bowiem zupełnie inaczej lokować na szali osobistych przeżyć. Inaczej, niźli to czyni odbiorca jego wspomnień. Choćby nasze wyobrażenia przy lekturze Kropotkina. Ucieczkę uznajemy za ważki moment jego biografii. Tak bowiem odbieramy fakt pobytu - bądź co bądź księcia (!) - w więzieniu. Tym bardziej, nieudaną zeń ucieczkę. Wnioskowanie takie mocno będzie osłabione rozterkami dręczącymi Aleksandra Wata. Ten po latach nie może się doliczyć - w "Dzienniku bez samogłosek" - ileż to razy w swym życiu odsiadywał więzienie ? Zastanawia się zaś nad tym nie profesjonalny kryminalista, ale wyrafinowany mózgowiec, subtelny mistrz pióra. Jeżeli nie natrafiamy tu na - wcale prawdopodobną - kokieterię pisarza, to wnosić tylko wypada o zawodności czytelniczych wyobrażeń. Właśnie o wartościach wyznawanych przez autora w j e g o przekazie wspomnieniowym. Doniosłość wydarzenia będzie tam inaczej hierarchizowana, niźli nam, właśnie czytelnikom się to zdaje. Co winno być uwzględniane w ocenach "poglądów" piszącego pamiętniki. IV-4,14; Kierując się własną hierarchią, czytelnik nazbyt często dopatruje się wiarygodności, w opisach wydarzeń ekstremalnych. Te jakoby winny być szczególnie dobrze zapamiętywane. Tym bardziej, kiedy sam wspominający niedwuznacznie to sugeruje. Tak ocenianym wydarzeniem, bywa uczestnictwo w egzekwiach osób bliskich duchowo bądź towarzysko. I rzeczywiście, są one często wspominane, a nagminnie określane "niezapomnianym wrażeniem". Beznamiętna konfrontacja takich zapisów prowadzi do zastanawiających wniosków. Jerzy Putrament wypisywał ze swego dziennika: 9. XII. Pogrzeb Gałczyńskiego. Trochę bladego słońca, mało ludzi, dużo samochodów. Dali mu mieszkanie w podrzędnej dzielnicy, order (średni) na grób - - - Przemawiali - Iwaszkiewicz i ... Ładosz. (podkr. ZW) Głupio się poczułem, szybciej poszedłem do domu ). Także Jerzy Andrzejewski, po latach wielokroć cofa się myślą do uczestnictwa w pogrzebie poety. Wpierw (w 1976) notuje: pogrzeb Gałczyńskiego z początkiem grudnia roku 1953 był rozdzierająco smutny. Zimowy dzień - - - wilgotny, mglisty, chyba chwilami mżył drobny deszcz - - - Ludzi było mało, grono przyjaciół - - - Sfery oficjalne reprezentował ówczesny wiceminister kultury i sztuki Jan Wilczek i on, oraz w imieniu przyjaciół Stanisław Ryszard Dobrowolski przemawiali (podkr. ZW). Później zaś (w 1978), że był to jeden z najsmutniejszych pogrzebów jakie pamiętam, może najsmutniejszy. Dzień był zimowy: bez deszczu, lecz szary wilgotny - - - Ludzi nie było wielu - - - W imieniu czynników oficjalnych przemawiał nad grobem Jan Wilczek, podówczas wiceminister kultury i sztuki; ze strony przyjaciół chyba Stanisław Ryszard Dobrowolski (podkr. ZW) ). IV-4,15; Rozbieżność szczegółów w różnoczasowych sprawozdaniach "kolegów (?) po piórze" nie budziłaby zdziwienia, gdyby złożyć ją tylko na karb zawodnej pamięci. I to bez wątpienia wchodzi w rachubę. Jednakowoż istotniejszymi wydają się dwie inne kwestie. Pierwszą jest wyraźnie widoczna mnemotechnika wspominających. Drugą - z tym związaną - jest ustalenie, z jakiego rodzaju relacją mamy do czynienia. Spotykamy bowiem ewidentną nonszalancją pamiętnikarzy, przedkładających egzaltowaną formę, nad precyzję wspomnienia {por: IV-8, 19}.W tym miejscu akcentujemy sam aspekt mnemotechniczny. U Jerzego Andrzejewskiego nie sposób nie zauważyć wielu płaszczyzn sprawozdania z pogrzebu. Wydarzenia jakie miało wywrzeć tak smutne wrażenie. Zauważmy; 1 - Relacja pierwsza opublikowana została w połowie 1976 roku, druga w grudniu 1978 roku; 2 - W czerwcu 1976 roku "w związku z niedawną notatką" autor otrzymał i opublikował list od Jarosława Iwaszkiewicza: Drogi Jerzy ! Zapomniałeś. Ostatni stałem na warcie - - - Potem przemawiał nie tylko Dobrowolski, ale i ja w imieniu ZLP. Tekst mowy zachował się. Śmieliście się, bo mówiłem > łódeczka< żywota, a wy to interpretowaliście jako > wódeczka<. Nie pamiętasz ? (podkr. ZW) ). 3 - Chyba obaj zbyt dobrze nie spamiętali ! W 1979 roku Andrzejewski kolejny raz wraca do osobiście przeżywanych (?) egzekwii. Teraz jednak za sprawą listu do redakcji, nawiązującego do drugiej z tu przytoczonych wspominek. Czytelnik wypominał, zaś wspominający sumitował się: Przeoczyłem przemówienie Jarosława Iwaszkiewicza. Niestety, nie po raz pierwszy pamięć mnie tak bardzo zawodzi. W tym przypadku - - - dzięki mojemu niedopamiętaniu, piękny i mądry tekst Iwaszkiewicza po raz pierwszy, jak sądzę, ukazał się w druku. Również pomyliłem się, że przemawiał St. R. Dobrowolski. Nie przemawiał, zapewniał mnie o tym w rozmowie telefonicznej. Mało tego. W imieniu Ministerstwa Kultury i Sztuki nie przemawiał wiceminister Jan Wilczek, lecz minister Włodzimierz Sokorski (podkr. ZW) ). IV-4,16; Otóż Andrzejewski "przeoczył" przemówienie jakie on że orator - Jarosław Iwaszkiewicz "przypominał" mu przed dwoma laty, listem przytaczanym przez ... Jerzego Andrzejewskiego. Na tych samych łamach. Napomknijmy też, że mowa Iwaszkiewicza wcześniej była już opublikowana; w książce z roku 1961 - poświęconej pamięci Gałczyńskiego ). Nie pisał tam Andrzejewski, lecz czyżby tylko dlatego "nie znał" jej zawartości. I dopiero po 18-tu (!) latach z innego źródła, odkrywał ten "piękny i mądry tekst" ? Czy wszystko to złożyć wypadnie na karb zawodnej pamięci, nad którą wspominający co rusz ubolewa ? Wolno by wówczas mniemać - o nienajlepszej erudycji (sic!) pisarza. Nie tylko bowiem nie zna wzmiankowanego tomu o Gałczyńskim, ale i opublikowanych już wspomnień Putramenta. To zaś wydaje się niemal niewyobrażalne. Dla czytelnika ówczesnego i dzisiejszego. Z drugiej strony, czyż nie należało by widzieć w tym premedytacji piszącego? Ufając w szczerość autora jego wszystkie "przepomnienia" dowodzić mogą naszej tezy o funkcjonowaniu "płyty pamięci" {zob. IV-3,14-15}. Tak właśnie interpretować wolno, przeinaczania notowane w relacjach z pogrzebu. Przeistaczanie faktów, jakie nie były uprzednio zakodowane w pamięci. Na etapie komponowania wspomnień, informacje te mogły po prostu umykać. Upomnienie innych współczesnych, doraźnie modyfikowały osobistą relację. Jednak przypomnienia te nie pozostawiały trwałego śladu w intymnym wizerunku przeszłości. Powracając do tego obrazu, wspominający ponownie wywoływał własny, ułomny pejzaż wydarzeń. IV-4,17; Zauważamy, że uwagi nad takim mechanizmem zapamiętywania, wcale nierzadko pojawiają się w periodycznie publikowanych "Dziennikach literackich" Andrzejewskiego. Jeśli nie jest to przejaw pewnej minoderii autora - a wykluczyć tego nie sposób - właśnie jego autorefleksja winna pointować nasze domniemania. Otóż pisarz gęsto zastanawia się, właśnie nad możliwościami zapamiętywania obrazu sprzed lat. Przywołajmy tu okolicznościową notkę, drukowaną - co ważne - w peerelowskiej Warszawie w listopadzie 1978 roku: w listopadzie 1918 roku miałem lat zaledwie dziewięć, więc nie mogłem pojąć tego wszystkiego, co się działo - - - Oglądałem przejazd Piłsudskiego do Belwederu. Jak wiele - - - mogło przeniknąć do świadomości dziewięcioletniego chłopca - pojęcia nie mam i nigdy na to pytanie nie odpowiem. Nieomal do pozawczoraj byłem pewien, że ów przejazd Piłsudskiego musiał mieć miejsce w dzień jego powrotu z Magdeburga. Skoro mi jednak historycy przypomnieli - - - muszę dojść do przekonania, że manifestacja, której byłem świadkiem, musiała się wydarzyć innego dnia ). Przyjmując "skruchę" Andrzejewskiego, w jego wspomnieniowej autorefleksji widzimy potwierdzenie naszych dociekań; nad mechanizmami fiksowania wydarzeń - w ludzkiej pamięci. IV- 5 [ krytyka zewnętrzna pamiętnika ] IV-5,1; Wyżej przytaczaliśmy żywione ongiś przekonanie o zbędnej refleksji nad autentycznością przekazu pamiętnikarskiego {IV-1,4}. Nie tylko obecnie, polemika z podobnym doktrynerstwem jest ewidentną stratą czasu. Konieczność dokonania krytyki zewnętrznej źródła, wynika z kanonu metod stosowanych przez historyka. I dlatego, wobec każdej kategorii źródłowej będzie ona nieodzowna. Nawet najbardziej sceptycznie nastawieni, zgodzą się chyba z niezbędnością prowadzenia krytyki zewnętrznej pamiętników rękopiśmiennych. Nie tylko nadzieje na "nowego Paska" wywołują penetrację zasobów bibliotecznych i archiwalnych, gdzie zachowano szczęśliwie, zapoznane dotąd teksty. Choćby i z XVIII-XIX stulecia. Wobec nich oczywista jest niezbędność identyfikacji autora, wyznaczenie czasu i miejsca spisania zabytku. A więc ustalenie elementów związanych z krytyką zewnętrzną, wykazującą właśnie autentyczność odkrytego rękopisu. Wobec opublikowanej literatury wspomnieniowej, pozornie dokonano już tych ustaleń, co wydawcy wyłożyli czytelnikowi. Jednak ta właśnie forma źródła, najczęściej przecież wykorzystywanego, domaga się pilnie, uważniejszego spojrzenia na jego autentyczność. IV-5,2; Potrzeba taka wyłania się w sposób zrozumiały, gdy co raz pojawiają się już to "pamiętniki", już „wspomnienia", czy "dzienniki", a to Benito Mussoliniego, a to Adolfa Hitlera. Równie głośne co nieudolne falsyfikaty, dowodzą prawdopodobieństwa obecności a p o k r y f i c z n e j literatury wspomnieniowej. Jej produkcja wynika głównie z potrzeb merkantylnych, ale też politycznych i ... ideowych. Siłą rzeczy jednak, pojawiające się "wspomnienia" głośnych postaci z przeszłości, wywołując zainteresowanie, powodują uwagę badaczy. Tym samym budzą tak pożądaną refleksję nad autentycznością przekazu. Jednak te właśnie okoliczności sprawiają, że dyskusja wokół wielu podobnych przekazów, wykracza poza ramy merytorycznej dysputy. IV-5,3; W końcu lat siedemdziesiątych, sąd w Frankfurcie nad Menem " rozstrzygał" wątpliwości wobec autentyczności głośnych "Dzienników" Anny Frank. Niejaki Heinz Roth w wielu publikacjach starał się wykazać, że "Dziennik" był po wojnie sfabrykowany; przez amerykańskiego dziennikarza współdziałającego z ojcem dziewczyny. Nie wchodzimy tu w meritum sprawy. Nie sposób jednak nie napomknąć, że w roku 1995 prasa polska za agencjami, odnotowała śmierć 95 letniego Alberta Hacketta, informując już bez komentarzy: "Dramatopisarz i scenarzysta. Sławę przyniosła mu książka >Dziennik Anny Frank<, którą napisał razem z żoną" ). Wcześniejszy osąd różnych gremiów, zdawał się przesądzać sprawę. Historyka nie może jednak kontentować werdykt urzędu, a tym bardziej dziennikarza. Nawet gdyby wyrok sądowy, tak jak Rothowi zakazywał propagowania " insynuacji zmierzających do negowania zbrodni hitlerowskich". Uznajemy, że tak jak niemiarodajne są apodyktyczne głosy prasowe, tak i zdanie sędziego nie ma mocy rozwikłania dylematu stricte źródłoznawczego {por: IV-5, 9}. I dotyczy to wszelkich dywagacji, dziś głównie skupionych na ocenie - wartościowaniu nieodległej przeszłości. Ewidentny czynnik polityczno-moralny(?) powszechnie przeważa tam racje merytoryczne. W naszym przykładzie zastanawia, że jak dotąd rzeczowej dyskusji nad autentycznością "Dziennika" Anny Frank nie przeprowadzano. Podobnie jak nad wieloma innymi przekazami, sporządzonymi po wojnie przez ocalałych z pożogi - nie tylko Żydów. Analogiczna sytuacja dotyczy tekstów innej proweniencji. Dla naszego wykładu, niemal modelowym przykładem w tej materii będzie "spór" (?) wokół pamiętników Nikity Siergiejewicza Chruszczowa. IV-5,4; W końcu lat sześćdziesiątych zachodnie periodyki drukowały fragmenty reminiscencje byłego przywódcy ZSRR. Następnie ukazały się wydania książkowe. Tekst był dla czytelnika równie frapujący, co bulwersujący. Zresztą nie tylko dla admiratorów "pierwszego państwa sprawiedliwości społecznej". W ówczesnej sytuacji politycznej, sprawa miała oczywisty wydźwięk propagandowy. A to nadawało tenor całej wrzawie wokół a u t e n t y c z n o ś c i wspomnień Chruszczowa. Zarzuty radzieckie, iż jest to prowokacja odpierano przywoływaniem tekstu, jaki kompromitował tamtejsze elity polityczne. Jakoby dlatego właśnie, zaprzeczać m u s i a n o jego prawdziwości. Opublikowane oświadczenie samego Chruszczowa, który o d ż e g n y w a ł się od imputowanego mu pamiętnika - kwitowano twierdzeniem o p r z y m u s z e n i u autora do takich wypowiedzi. Podstawy rękopiśmiennej nie sposób było poddać analizie grafologicznej, bo rękopisu ... nie było ! Pamiętnik rejestrowany na taśmach magnetofonowych, dopiero na Zachodzie miał być wyczytanym. I dopiero tam przepisany i przetłumaczony. Kolejna sugestia radziecka, by same taśmy poddać analizie, odpierane były odwołaniem do praw autora i zastrzeżeń depozytariusza. Przydługi wywód dzisiaj i na tym miejscu jest niezbędny. Obrazuje uwarunkowania politycznego sporu wokół przekazu. Ten okazać się mógł ważnym źródłem dla dziejów wieku XX. Prócz insynuacji, inwektyw i zacietrzewienia, strony "polemiki" niczego nie przedstawiły, by merytorycznie uzasadnić swoje racje. Do teraz nie przeprowadzono rzeczowej krytyki zewnętrznej pamiętników Chruszczowa ! A tylko ona wykazywać mogła by jego autentyczność. Dlatego tak ćwierć wieku temu, jak i obecnie, publicyści i historycy czerpią z tych pamiętników ad libitum wszystko to, co jest im doraźnie potrzebne. Zależnie od założeń właśnie pisanych elaboratów. Nierzadko też po latach zaledwie kilku, temat przedstawiając a' rebours. I tutaj nie przesądzamy sprawy. Nie sposób jednak nie odnotować; to onegdajsi, gorliwi przeciwnicy autentyczności tego tekstu (choćby Roj Miedwiediew), dzisiaj nagminnie go przywołują. Dopiero teraz (!) odkrywając "białe plamy" w najnowszych dziejach ZSRR. W zmienionej sytuacji, stronom dawnego sporu w równie małym stopniu zależy na rzeczowej analizie tego przekazu źródłowego. Widać zaś jego koniunkturalne wykorzystywanie, w najróżniejszych konfiguracjach politycznych. I w trzydzieści lat po tym „ źródłoznawczym zamieszaniu", sam tekst wydany jest w Rosji - bez nurtujących nas tutaj skrupułów. IV-5,5; Wątpliwości związane z pamiętnikiem, czy też rzekomym " pamiętnikiem" Nikity Chruszczowa, niepotrzebnie uwikłane są w dylematy nie tyle polityki, co publicystyki quasi historycznej. Tym nie mniej, ilustrują wyraziście nieodzowność dokonania krytyki zewnętrznej - jakiegokolwiek przekazu wspomnieniowego. Sprawy tego rodzaju są przynajmniej zauważane, gdyż dotyczą nowo odkrywanych pamiętników osób prominentnych w przeszłości. Co zrozumiałe. Jednak podejrzenie fałszerstwa dotyczyć może tekstów firmowanych przez osoby zgoła nieznane. Przed laty dość głośno było w Polsce o "Memorialium Commercatoris", utworze nieznanego skądinąd, niejakiego Zbychgniewa Stefańskiego z Włocławka. Udostępnione fragmenty sugerowały relację polskiego emigranta do Ameryki Północnej, który z grupą ziomków przypłynął tam już w 1608 roku. Opisując losy kolonistów, a wśród nich wielu Polaków, Stefański okazywał się prekursorem nowoczesnego osadnictwa na kontynencie amerykańskim, a nawet współtwórcą tamtejszych, swoistych związków zawodowych. Okoliczności odnalezienia unikatowego pierwodruku i jego zaginięcie, zaś nade wszystko sensacyjna treść wzbudzała niejakie wątpliwości. Właśnie co do autentyczności tego pamiętnika. Pobieżna analiza filologów i historyków nie wykazała jednak rażących anachronizmów w treści zabytku. Sprawa bodaj do teraz pozostaje w zawieszeniu i nie wiedzieć, czy dysponujemy dokumentowym potwierdzeniem naszej obecności na kontynencie amerykańskim na 12 lat przed " Mayflower'? Czy też, dostarczono nam wytwór tęsknot i kompleksów amerykańskiej Polonii, gwałtownie potrzebującej dowartościowania ? IV-5,6; Problem fałszerstw pamiętnikarskich nasuwa się sam przez się, przy refleksji nad autentycznością przekazów wspomnieniowych. Wydaje się przy tym najprostszy w rozwikłaniu. Dotyczy bowiem głównie tekstów, z założenia mających bulwersować - swą proweniencją i treścią. A takowe siłą rzeczy, obok zainteresowania wzbudzają podejrzliwość. Mniej - jeżeli w ogóle - zwracano uwagę na autentyczność większości publikowanych już pamiętników. Takim zaś, analogiczna uwaga również jest należna. I to w wszystkich aspektach krytyki źródła. A to ma wykazać: na ile opublikowany już pamiętnik j e s t tym, za co się podaje ? IV-5,7; Jak dotąd, niemal nie dostrzegany jest problem autorstwa pamiętnika, firmowanego przez wybitną osobistość, choćby ze świata wielkiej polityki. Tak jak prezydenci USA, którzy po szczęśliwie zakończonym urzędowaniu, z reguły publikują swoje wspomnienia. Wiadomo przy tym, że ich przygotowanie intelektualne i zajęcia jakim się poświęcają, nie ułatwiają intensywnej pracy literacko-redaktorskiej. Zresztą, na stronach tytułowych tych „wspomnień", z reguły znajdujemy informację: kto rzeczony „pamiętnik" ... napisał. Rozpowszechniona jest bowiem - nie tylko w krajach anglosaskich - instytucja ghostwriter'a. "Pióro-Duch", to fachowiec z literackim przygotowaniem. Niekiedy historyk, nierzadko publicysta-dziennikarz opracowujący dostarczony materiał. Do postaci, w jakiej można go już opublikować. Nie sposób mówić tu o fałszerstwie, skoro owoc tej pracy, bez wątpienia jest autoryzowany. Zrąb faktów, opinie tytułowego bohatera - autora, tzw. "atmosfera" wspomnień, są bodaj zgodne z wyobrażeniami osoby pamiętnik ten firmującej. Tym nie mniej, badacz postawić winien pytanie, gdzie w takowym tekście k o ń c z y się pamiętnikarz, a z a c z y n a właśnie ghostwriter ? A sprawa jest równie istotną, co niezmiernie złożoną. Egzaltacja Mary Lewton spisującej "Pamiętniki" Ignacego Jana Paderewskiego rzuca przy lekturze nie zamierzony z pewnością cień na "mistrza". Identycznie jak w "Pamiętnikach" Ludwika Solskiego, spisywanych przez Alfreda Woycickiego. Nieodparcie nasuwa się wątpliwość; jak dalece teksty te odzwierciedlają poglądy samego "autora" (mistrza), na ile zaś, jest to efekt większej lub mniejszej biegłości literackiej "spisującego" ? Gdzie kończy się niewątpliwa kreatywność własna bohatera, zaczyna zaś ckliwość piszącego ? Na ile też, tytułowy autor uległ obrazowi, przedłożonemu przez piszącego. Uległ na tyle, że gotów był zaaprobować wykreowany tam portret własny ? IV-5,8; Z pewnością nie są to problemy wydumane. Spotykamy bowiem pamiętniki, jakich lektura natrętnie nasuwa domniemanie o - oględnie mówiąc - koloryzowaniu własnych dokonań autora. Może to zaś być efektem powyższego podejrzenia. Wtedy, kiedy spornemu dla nas dziełu, ostateczny kształt nadawał właśnie ghostwriter. Zbliżony proceder wspomnieniowy notujemy ostatnio, spotykając w prasie ogłoszenia - apele typu: Chciałbym napisać wspomnienie o XXX (tu podane personalia bohatera > wspomnień<) w dziesiątą (piętnastą, trzydziestą itp.) rocznicę (czegoś tam). Proszę o kontakt osoby, które mogą mi opowiedzieć o XXX. Czekam (tu adres, telefon). Historyk winien się zastanowić na kwalifikacją formalną tekstu, opartego na efektach tego zawołania. Jest to wywołanie relacji wspomnieniowej, jaka przetworzona będzie przez ogłoszeniodawcę. Być może wsparte jego autopsją, na pewno erudycją, przybiera wówczas kształt quasi wspomnieniowy. Proces powstawania takiego „pamiętnika" wolno zgodnie z naszą typologią {zob.IV-2,4-5} zobrazować schematem: Ms-Ra-Se(1) + Ms-Ra-Se(n) + Ms-Ra+Se+Sr(a) = Ms-Ra-Rw-Sr(d) gdzie (1+ n) = wywołane ogłoszeniem wspomnienia na zadany temat; (a) = wspomnienia własne ogłoszeniodawcy; (d) = efekt literackiego przetworzenia - „wspomnienia o XXX". Nie przesądzając kwestii podnieśmy, że i tu krytyka zewnętrzna wspomagać będzie ustalanie wiarygodności tego swoistego "przekazu wspomnieniowego". IV-5,9; Sprawa się bardziej komplikuje, gdy ghostwriter pozostaje anonimowym. A bywało tak i bywa, szczególnie w twórczości wspomnieniowej mężów stanu wschodnio-europejskiej areny politycznej. Przed niewielu przecie laty, szeroko propagowano memuarystyczną trylogię Leonida Ilicza Breżniewa. Uwieńczoną nawet literacką Nagrodą Leninowską. Powszechne jednak było najgłębsze przekonanie; nie jest to oryginalne dzieło radzieckiego przywódcy ! Miał się za tym kryć nie ujawniony autor - literat. Domniemanie wynikało bardziej z emocji, niż udokumentowanego rozbioru krytycznego dzieła. Więcej, wyrok ferowano bodaj nie znając jego treści. A jest on swoiście ciekawy; literacko (sic!) i faktograficznie. Bez względu na obecne oceny wartościujące, tekst domaga się rzeczowej krytyki zewnętrznej. Właśnie dzisiaj. Niewątpliwie będzie ważnym źródłem historycznym do dziejów polityczno-gospodarczych ZSRR. Mówiąc zarazem o bezceremonialnym zadufaniu jego elit rządzących. Na gruncie polskim, w podobnej sprawie znów rozstrzygać mają wyroki sądowe. W latach sześćdziesiątych głośno było o wspomnieniowych "Barwach walki" Mieczysława Moczara, jakie nie tylko wielokroć wznawiano, zekranizowano, ale i wprowadzono do kanonu lektur szkolnych. I znów tzw. "opinia" była najgłębiej przekonana, że "oczywiście" nie jest to oryginalne dzieło wpływowego Ministra Spraw Wewnętrznych. Kuluarowo wymieniano nawet nazwiska znanych literatów, zarzekając że "bez wątpienia" właśnie oni są faktycznymi autorami "Barw walki". Jednym z takich miał być Wojciech Żukrowski. W zmienionej atmosferze politycznej, rzecz ponownie wypłynęła. Jednak nie za sprawą historyków, którzy uprzednio korzystali z dzieła Moczara w swoich wywodach o ludowej partyzantce czasów okupacji. Ledwie co (? !) w snutych (choć zredagowanych przez "polskiego ghostwriter'a" Janusza Rolickiego) reminiscencjach Edwarda Gierka o "Przerwanej dekadzie", znaleziono ustęp stwierdzający, że to Żukrowski był rzeczywistym autorem pamiętników Moczara. Literat poczuł się obrażony i sprawę skierował do sądu, zarzucając Gierkowi "uwłaczające pomówienie". Sprawozdania z sali sądowej są rozbrajające w bezczelnym wręcz cynizmie zeznających. Niewiele też wskazuje, by rozpoczęty w 1993 roku przewód miał się zakończyć. I to zadowalającym strony werdyktem. Nie wchodząc w ocenę kwalifikacji zespołu sędziowskiego, stwierdźmy ponownie; ocenę merytoryczną wypada pozostawić wyłącznie kompetentnym badaczom. To ich zadaniem winno być dokonanie krytyki autentyczności "Barw walki" Moczara. Bowiem to nie wyrok sądowy jest w mocy {zob.III-2,6, por:IV-5,3} decydować o „prawdziwości" jakiegokolwiek tekstu. Przywołane przykłady w oczywisty sposób dowodzą niezbędności refleksji, właśnie nad autentycznością materiału pamiętnikarskiego. Przynajmniej wówczas, kiedy pojawiają się podejrzenia, że za firmującym je "autorem" kryć się może nie ujawniony z imienia ghostwriter. Bezwzględnie zaś, politycznie beznamiętna krytyka należna jest i "Barwom walki" i "Lewym czerwonym". Ale także "Drogom nadziei" i tam, gdzie kreślono jak "Przekroczyć próg nadziei". Bowiem doraźna racje polityczno - propagandowe, w żadnym razie nie mogą osądzać o a u t e n t y c z n o ś c i pamiętnika. Ktokolwiek by go nie firmował! IV-5,10; Jeszcze mniej dostrzegany jest inny aspekt autentyczności wykorzystywanego brzmienia pamiętnikarskiego. Z reguły posługujemy się opublikowanym już tekstem. Mniej zastanawiamy się wówczas; w jakim on pozostaje stosunku - wobec rękopiśmiennego pierwowzoru. Refleksja pojawia się dopiero, gdy analiza innych badaczy wykazuje rozbieżności. Właśnie między podstawą rękopiśmienną, a dostępną nam edycją (tak jak w pamiętnikach Jana Kilińskiego, czy Bolesława Limanowskiego). Jednakowoż przyznajemy. To niezmiernie ważne postępowanie krytyczne, nie zawsze jest możliwe w dokonaniu. Przynajmniej na etapie pracy magisterskiej. Tym bardziej konieczna jest ś w i a d o m o ś ć możliwych m a n k a m e n t ó w wykorzystywanego t e k s t u; w pamiętniku podanym nam drukiem. Ułomności wynikłych z n i e w ł a ś c i w e g o oddania t r e ś c i, znajdującej się w podstawie edycji. W autorskim rękopisie, czy maszynopisie. IV-5,11; Dotyczy to już spraw najprostszych, jak "mechaniczne" błędy druku. W podawanych tam datach, nazwach osobowych i miejscowych, także w przeinaczeniach samej treści. Trywialność tej uwagi jest osłabiana twierdzeniem, że nie raz dopatrywać się będziemy "chochlików" tam, gdzie ich w istocie nie ma. Przykładem, przytoczone wyżej {IV-3,7} rozmaite lokowanie miejscowości Larzy umieszcza ją 60 kilometrów od Berlina, gdy trzeci wskazuje na odległość 80-cio kilometrową. Fakt łatwy do zweryfikowania i najprościej byłoby złożyć to na karb błędu w "sztuce drukarskiej". Tak jednak nie jest. Polscy tłumacze (?), wydawcy (?), drukarze (?) tu właśnie poszli dokładnie za tekstem rosyjskiego pierwodruku. Być może, dostrzegali nawet rozbieżność w tym szczególe, jednak swoiście pojmowana akrybia nie pozwoliła ingerować w tekst tłumaczonej podstawy. Nie wykluczone zaś, że tam właśnie dał o sobie znać rzeczony "drukarski chochlik". W każdym razie, drugie rosyjskie wydanie wspomnień Koniewa podaje już 60-cio kilometrową - a więc "prawidłową" - odległość dzielącą Lwiedzieć jednak; co czy kto korekty tej dokonał. Możliwa bowiem jest mechaniczna poprawka wcześniejszego błędu druku, ale i odautorska reperacja. Pamiętnikarz reagujący na głosy innych {por:IV-4,14-15}, wyłapuje swoje "omyłki" i może je korygować. W kolejnych edycji "własnych" wspomnień. I to jest kolejnym przyczynkiem do sprawy „autentyczności" takich „wspomnień". Daje temu wyraz Witold Zechenter, w swym obszernym pamiętnikach, gdzie kilkakrotnie odnosi się do innych wspominkarzy. Kiedy w opowieści o obozowej niedoli, znajdujemy znamienne - właśnie odautorskie - sprostowanie: długo nie mogłem się dowiedzieć, jak się to miasteczko nazywa po czesku, dopiero jeden z Czytelników pierwszego wydania tej książki wspomnień, prof. Wincenty Podlacha z Gliwic, podał mi jego czeską nazwę: Momoń ). Uwypuklono tu wspomaganie własnej pamięci - informacjami postronnymi. A dotyczy to wydarzeń, jakie w wyobraźni czytelnika "musiały być zapamiętane". Odnotowana rzetelność pamiętnikarza pozwala mniemać, że podejrzewany choć nie ujawniany proceder taki, bywa częstym w każdej "twórczości wspomnieniowej" {por:IV-9,2}. Te pozornie zbyt daleko idące dywagacje nad bądź co bądź błahostkami - ilustrować winny złożoność a u t e n t y c z n o ś c i wykorzystywanego wspomnieniowego t e k s t u. Autentyczności rozumianej literalnie. W dociekaniu; na ile rzeczony tekst, jest tym, za co się podaje. Zaś powinna być to z definicji: a u t o p s y j n a narracja samego a u t o r a, nie skażona interpolacjami zewnętrznymi. Mimowolnymi bądź celowymi. IV-5,12; Refleksja taka wydaje się nieodzowna, kiedy porównujemy bliskoczesną edycję tego samego pamiętnika i zauważamy odmianki tekstu. Jak w pamiętniku Konstantina Miereckowa, gdzie znajdujemy ustęp: Po przeprowadzeniu kontroli wojsk odbyło się posiedzenie Rad Wojennych armii - - - W koniecznych wypadkach trzeba było niektórych ludzi usunąć z zajmowanych stanowisk - - - W drogę udałem się na >Willysie<, częściowo maszerując (podkr. ZW) razem z wojskami ). W wydanym wyborze fragmentów wspomnień dowódców, w odpowiednim miejscu tegoż pamiętnika, znajdujemy następujący passus: Zaraz po dokonaniu kontroli odbyły się posiedzenia rad wojennych armii - - - Niektórych ludzi trzeba było w koniecznych wypadkach usunąć z zajmowanych stanowisk - - - W drogę udałem się willysem, częściowo posuwając się (podkr. ZW) razem z wojskiem ). Zauważone odmianki są oczywiście nie istotne dla meritum wykładu, ale warte zasygnalizowania. Tym bardziej, że wydawcy drugiego cytatu, odwołują się do edycji przytaczanej tu wyżej. Mamy więc do czynienia z niewątpliwymi zabiegami redakcyjnymi; samowolnie modyfikującymi brzmienie źródła - z sobie wiadomych przyczyn. Jest to przecież ingerencja wpływająca wyraziście na podany nam kształt przekazu, co nakazuje znowuż zastanowić się nad jego autentycznością. IV-5,13; Podobne zabiegi redakcyjne są nagminne w książkowych edycjach pamiętnikarskich. Edycja "La dernier rapport. Politique polonaise 1926-1939" Józefa Becka z 1951 roku liczy 361 stron druku. Wydane w Warszawie w 1955 roku "Pamiętniki Józefa Becka" zajmują stron 175, zaś "Ostatni raport" z 1987 roku stron 239. W pierwszej polskiej edycji wydawcy przynajmniej zaznaczyli, iż udostępniają "wybór". I choć nie wyjaśniają kryteriów tegoż, mimowolnie nakazali ostrożne posiłkowanie się tym przekazem. W drugiej, sugerowane jest pełne oddanie pierwowzoru. Z czego więc w końcu wynikają te rozbieżności ? Nie tylko instytucjonalna cenzura okrawa teksty przygotowywane do druku. Spowodowane to bywa względami politycznymi, społecznymi, kulturowymi, obyczajowymi. Propagandowymi wreszcie. Ostatnie zaważyły niewątpliwie na kształcie obu polskich wersji pamiętników Becka. Chwalebnie jednak zasygnalizowano tam interwencje wydawcy w tekst pierwotny. Takowych informacji nie ma w wielu innych edycjach, gdzie również podejrzewać wolno podobny proceder. Instytut Wydawniczy PAX publikował całą serię pamiętników dyplomatów, w jakimś stopniu powiązanych z Polską okresu międzywojennego. Tłumaczem i edytorem był Stanisław Zabiełło, który nie kwapił się z informacją; na ile ingeruje w tekst pierwowzoru. A było tak z pewnością, co sugerują porównania objętości choćby "La Pologne de Pilsudski" Jouel'a Laroche'a, z wydaną w kraju PAX- owską edycją jego "Polski lat 1926-1935". IV-5,14; Wypomniana wyżej różnica w objętości „tej samej" (?) pozycji, na pewno nie wynikała z lakoniczności języka polskiego. Tym nie mniej i ten problem należy mieć na uwadze, przy rozpatrywaniu autentyczności wykorzystywanego p r z e k ł a d u wspomnień. Niejedno kroć bowiem, wiadomości czerpane są właśnie z tłumaczonej już wersji. Czytelnik zaś nie zawsze się zastanawia - nad adekwatnością translacji. Wyżej {zob.IV-4,8} cytowane były dwie wersje tłumaczenia tego samego tekstu wspomnieniowego. Rozbieżność frapować może nie tylko filologów. Otrzymaliśmy tam przecież, jakby dwie odmienne relacje. Z tego samego wydarzenia. Oparcie się na jakiejkolwiek, wywoływało by też zupełnie odmienne wnioskowanie. Choćby o indolencji rosyjskich rewolucjonistów, usiłujących piłkę przerobić na balonik, nie wiedzieć też jakim sposobem i jakim gazem napełniony. Na poły ironizująca konstatacja, taką nie będzie, skoro zważymy obecne praktyki wielu, nie tylko publicystów. Ze wszech sił starających się "dokumentować" nicość onegdaj wychwalanych przez się wartości. Nie ulega wątpliwości. Refleksja nad jakością tłumaczenia wykorzystywanego źródła, jest elementarną powinnością badacza. Winniśmy zastanowić się także nad s e m a n t y c z n ą sferą narracji. Wieloznaczność francuskiego „indepedence" powodować może, że tej samej osobie przypisać wolno będzie akceptację zasady "niepodległości", bądź "niezależności". A różnica to wcale istotna przy dalszym wnioskowaniu. Widzimy to w wywodach naszych historyków, którzy niedawno jeszcze rosyjskie "???????????????" i „????????????" chcieli rozumieć, właśnie jako "niepodległość". By tym sposobem argumentować pro polskie nastawienie frakcji bolszewickiej, już od roku 1903 ! IV-5,15; Wszystkie powyższe uwagi zdają się być banalnymi w swej oczywistości. Jednakowoż artykułujemy je tutaj nie tylko ze skrupulatności, wymaganej w akademickim wykładzie. Lektura wielu monografii - wykorzystujących w bazie dowodowej "pamiętnik jako źródło historyczne"- uwidacznia, że te na pozór wyraziste cechy, w wielu wypadkach bywają w ogóle nie dostrzegane. Zwróćmy zaś uwagę, że poruszane kwestie są - przynajmniej teoretycznie - łatwe w wychwyceniu. Przy prawidłowym postępowaniu krytycznym. O wiele trudniej, przeprowadzać krytykę zewnętrzną samej narracji wspomnieniowej. Analiza taka winna bowiem wykazać te ustępy tekstu, jakie rzeczywiście są owocem a u t o p s j i pamiętnikarza. A właśnie ta sprawa nie jest postrzegana przez badaczy zestawiających faktografię. W oparciu o literaturę pamiętnikarską. IV-5,16; W retrospektywnych zapisach wspomnieniowych, co rusz zauważamy wspomaganie pamięci piszącego. Informacjami zaczerpniętymi skądinąd. Nierzadko pamiętnikarz, dla potwierdzenia swego wywodu, przywołuje dokumenty osobiste, opublikowane wcześniej relacje innych osób, nawet poglądy publicystów i literatury naukowej. Niekiedy staję się to całym programem "tworzonych wspomnień". Chociaż dla wielu nie jest to kwestią do końca uświadomiona. Tylko niektórych kronikarzy stać na autorefleksję {por:IV-5a,8} i wówczas lojalnie deklarują oni "swój program" spisywania wspomnień: Jak wiadomo, wspomnienia, pamiętniki itp. materiały - to bardzo trudny rodzaj źródeł, szczególnie jeśli autor powoduje się tylko na swą pamięć. Dlatego uważam za wskazane poinformować tych, którzy zechcą przeczytać te moje Wspomnienie, że przy odtwarzaniu faktów - - - liczę nie tyle na swą pamięć (chociaż to czynnik oczywiście ważny i nie unikniony), co przede wszystkim, (podkr. ZW) na niektóre zachowane materiały, które pozwalają mi nie tylko przypomnieć sobie fakty - - - ale mogą w pewnym sensie je dokumentować. Pisze tak profesjonalny historyk, swym "wspomnieniom" nadający formę „monografii na temat". Skrupulatnie wymienia więc podstawę źródłową tejże monografii, gdzie jego osobiste wspomnienia "mało się liczą" (sic !). Napotykamy tu oczywiste przemieszanie pojęć. "Pamiętniki" tak piszącego, programowo przecież "wspomnieniami" nie są, boć wspominający sam uznaje swe pisanie za "okruch informacji dla dziejów historiografii (sic !?) w Polsce" ). Przytaczanie nieznanych dotąd dokumentów, będących w posiadaniu faktografa, ma niewątpliwy walor poznawczy. Teksty już znane będą mniej interesujące. Lecz umieszczanie jednych i drugich w pamiętniku, nasuwa kolejny dylemat związany z kwestią autentyczności relacji wspomnieniowej. Należy bowiem postawić pytanie: na ile dokumentacja taka w s p o m a g a wywody pamiętnikarza, na ile zaś nimi k i e r u j e ? Jest bowiem wielce prawdopodobne, że to właśnie wymowie przytaczanych racji osób trzecich, pamiętnikarz podporządkować może wspomnienia własne. Po czasie, piszący nawet nieświadomie uzależnia się od poznanych ex post interpretacji wydarzeń, w jakich rzeczywiście uczestniczył. Wówczas jednak miał zupełnie inne do nich odniesienie. IV-5,17; I w tym miejscu nasza "źródłoznawcza" ocena walorów pamiętnika znacznie różni się od podstawy wielu innych. Dość powszechnie bowiem, czytelnik wcale nie oczekuje od pamiętnikarza obrazu przeszłości, jaki pozostawał w j e g o (wspominającego) pamięci. Wcale nierzadko pragniemy wyszukać w relacji wspomnieniowej informacje o stosunku autora do wydarzeń jakich był świadkiem, a jakie budzą n a s z e - czytelnicze - zainteresowanie. Już to przez swą niezwykłość, już przez odmienne naświetlenia konkretnego faktu u innych wspominających. Wreszcie przez odmienne oceny „kontrowersyjnych", postronnych bohaterów pamiętnika. Z takim podejściem, odbiorca wspomnień uznaje je mimowolnie (?) - za przewodnik (podręcznik?) po przeszłości, bądź leksykon wyjaśniający meandry tych wydarzeń. Znamienna jest w takim odbiorze negatywna ocena wielu pamiętników. Tych, w jakich autor nie ustosunkowuje się do innych, jemu współczesnych relacji. Także wówczas, gdy pamiętnikarz nie uwzględnia poglądów literatury, mówiącej o wypadkach jakich był świadkiem. Przecie nie sposób nie zgodzić się ze stwierdzeniem: Trudno zarzucać pamiętnikarzowi, błędy, czy nieznajomość niektórych ważnych, lub mniej ważnych faktów. I tym bardziej trudno mieć pretensje do autora, że mimo wszystko zachował niektóre iluzje z młodzieńczych lat. Wszelako ta, wyrwana z kontekstu konkluzja, ma intencje wyraźnie ironiczną. Negatywnie oceniającą omawiany właśnie pamiętnik. Równie przewrotnie, przyjmijmy ją jednak literalnie. Nagminnie bowiem, taka właśnie - tu tylko pozornie wyrozumiale aprobowana -"nieznajomość ważnych faktów", "zachowanie iluzji", "pominięcia" uznawana jest za istotny m a n k a m e n t wspomnień. Los ten spotkał choćby pamiętniki Józefa Hallera, któremu z różnych stron zarzucano apodyktyczność. Stary generał miał rzekomo strofować podwładnego, kiedy ten - p o m a g a j ą c w spisywaniu wspomnień - n i e był w y s ł u c h i w a n y. Wytykano też generałowi - ignorowanie sugestii „pomocnika", który pozwalał sobie przypominać a u t o r o w i - fakty "warte u w z g l ę d n i e n i a". Nie wchodząc w ocenę tej konkretnej relacji, tu mniemamy, że wytykane uchybienia są jej "pamiętnikarską z a l e t ą". Właśnie przez zachowanie czystości f o r m u ł y wykładu. Takową wysoko umieszczamy r o z p a t r u j ą c autentyczność wspomnień Józefa Hallera. Inkryminowana postawa generała - pamiętnikarza taką autentyczność zapewniała zgoła w większej mierze, niźli inne quasi erudycyjne wypracowania pamiętnikarskie. Tam więcej znajdziemy wypisów z poznanej literatury, niż refleksji i wspomnień; właśnie o s o b i s t y c h. Rzecz nawet nie do końca, w selekcji faktów umieszczanych w pamiętniku. Takowa jest dobrym prawem wspominającego. Zważmy jednak, że później nabyta erudycja, zmienia bez wątpienia hierarchię wydarzeń. Nie raz nakazuje ona akcentować takie, jakim w momencie zaistnienia przypisywano zupełnie inną rangę {por.II-2, 3-4}. IV-5,18; Lektura wspomnień weteranów Powstania Wielkopolskiego nasuwa wniosek, o powszechnym wówczas odebraniu impulsu, jakim miał być przyjazd Ignacego Paderewskiego do Poznania. Wolno jednak mniemać, że w grudniowych dniach 1918 roku, młodzi mieszkańcy miasteczek i wsi wielkopolskich, jeżeli już słyszeli coś o tej wizycie, to niezmiernie mało prawdopodobne, by właściwie oceniali i jej bohatera i znaczenie tego wydarzenia. Później nabyta erudycja modeluje więc obraz wspomnień. Jest to wyraźne, choćby w reminiscencjach weteranów II wojny światowej. Ówcześni żołnierze niższych rang, po latach dywagują o decyzjach zapadających na najwyższych nawet szczeblach. Bez wątpienia zaś, w konkretnej sytuacji wojennej, mieli rozeznanie co najwyżej swego odcinka; plutonu, kompanii, może batalionu. Informacje, jakie doszły do nich później, umieszczały ten wycinek w szerszym kontekście. I z takim właśnie widzeniem własnych dokonań, pamiętnikarz zaczął się identyfikować. IV-5,19; Takie samo wspomaganie i sterowanie pamięcią ma miejsce, kiedy dostarczona nam wersja opiera się na osobistych notatkach, w rodzaju bieżących zapisek dziennikowych. Nie zawsze jednak jest to ujawniane w ostatecznej redakcji tekstu gotowanego do wydania. Z kolei, wyraźne odwoływanie się do posiadanego "dziennika", bywa przyjmowane z wyrzutem. Jako oszukańczy zabieg, mający pozornie uwierzytelnić wykład dziejopisa. Pomówienia te spotykają choćby wspomnieniowe "Pół Wieku" Jerzego Putramenta. Tam wielokroć wynajdujemy cytowane, wcześniejsze zapiski autora. Teraz doraźnie wykorzystywane w odpowiednim miejscu przeredagowanego tekstu. Zarzut wobec tej metody wspomnieniowej, nie jest zresztą dokumentowany przez oceniających. A właśnie oczekiwać by należało rzetelnego "rozbioru krytycznego" pamiętnika Putramenta. Innymi razy, właśnie pamiętnikom opartym na wcześniej pisanych notkach, skłonni jednak jesteśmy przypisywać wcale wysoką rangę (w naszym schemacie: Ra-Sr-Sd). Uznajemy je bowiem bezdyskusyjnie, za późniejsze przetworzenie doraźnych, na gorąco notowanych informacji. Problem jednak w tym, jak dalece to przetworzenie się posunęło ? Nie tyle w stylistyce i ornamentyce literackiej, co w doborze faktów, odpowiadających wyobrażeniom wspominającego. Już w trakcie komponowania pamiętnika {por.IV- 7; 1-2}. Nieodzowne wydaje się wówczas pytanie: na ile pamiętnikarz wiedziony późniejszym doświadczeniem, moderował przy pisaniu swe wcześniejsze sądy ? W praktyce domyślać się wolno, że opracowując swe notatki, piszący nosi się z myślą ich rozpowszechnienia. Wówczas dokonuje - zgodnie z proponowanym schematem - transformacji przekazu Mo w przekaz Moi, a nawet Ms {IV-2, 4-5}. To zaś będzie związane z problemem autentyczności relacji wspomnieniowej. Studiujący winien w tym przypadku uświadamiać sobie; jaką warstwę informacyjną tekstu interpretuje ? Czy ma do czynienia z nurtem stricte a u t o p s y j n y m narracji, czy też z w y t w o r e m później nabytej e r u d y c j i piszącego? Udostępniony drukiem pamiętnik, tylko uzurpować bowiem może swą formą, że jest zapisem z autopsji wspomnieniowej. IV-5,20; Wydzielenie tych warstw narracji nie jest oczywiście proste, jednakowoż niezbędne dla właściwego zrozumieniu informacji zakodowanych w pamiętniku. Po części pomóc w tym winno rozpatrywanie autentyczności pamiętnika w dwóch przynajmniej aspektach. Tak jak sugerowano wyżej {III-2,7} właśnie przy pamiętnika widzimy potrzebę wykazania autentyczności i tekstu i treści przekazu. Dlatego interpretacja tego źródła zasadzać się powinna na odpowiedziach: 1-czy dostarczony t e k s t jest tym za co się podaje; a więc k r y t y k a f o r m y przekazu - ; 2-czy podana n a r r a c j a wspomnieniowa, jest tym za co się podaje; a więc k r y t y k a t r e ś c i przekazu - . Jak się zdaje, odpowiedź na te pytania ułatwi wnioskowanie, również w kwestii wiarygodności konkretnego źródła memuarystycznego. IV- 5a [ autentyczność tekstu wspomnieniowego ] IV-5a,1; Czytając konkretny tekst mianujący się już to "wspomnieniem" już "pamiętnikiem", niekiedy jest oczywiste, że natrafiliśmy na kamuflaż literacki. " Pamiątki Soplicy" sporządzone przez Henryka Rzewuskiego, "Dzienniki Delfiny Potockiej" Klementyny z Tańskich - Hoffmanowej, czy napisany przez Henryka Sienkiewicza tekst pt. "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela" nie pozostawiają wątpliwości. Fabule nadano stylizację memuarystyczną. Już to dla potrzeb artystycznych, już publicystyczno - politycznych. Rozszyfrowanie takiego zabiegu z reguły nie sprawia trudności. Sami autorzy przecież swój zamysł wyraźnie sygnalizują. Jednak sprawa się komplikuje, gdy wymienimy choćby "Wspomnienia niebieskiego mundurka" Wiktora Gomulickiego, „Bezgrzeszne lata" Kornela Makuszyńskiego, "Ze wspomnień Samowara" Benedykta Hertza, bądź "Moskwę-Pietuszki" Wieniedikta Jerofiejewa. Te ostatnie określane są wprawdzie przez autora mianem "poematu", jednak bohater z nazwiska i "podejmowanych zajęć" identyfikowany jest z autorem właśnie ). Do podobnych wątpliwości czytelniczych, dołącza literatura "z kluczem", bądź bez takowego ! Choćby "Zapiski oficera armii czerwonej" Sergiusza Piaseckiego. Apokryficzny przecież dziennik z 1939-1940 roku, sporządzono jako wyrazisty paszkwil polityczny. Atoli oparty o niewątpliwe rozeznanie problematyki i - jak zapewnia autor - o relacje autentycznych "krasnoarmiejców" okupujących Wilno. Tu beletryzacja rzeczywistości jest oczywistą. Wiemy zaś, że właśnie w literaturze "z kluczem", znaczącą grupę stanowią przetworzone, ubrane w maskujący szatę teksty. Na poły autobiograficzne {zob.V-8,}. IV-5a,2; Zważmy przy tym. Prawdziwe trudności w ustaleniu autentyczności wspomnienia, zaczynają się przy lekturze tekstów, uzurpujących bycie właściwym pamiętnikiem. I rzecz nie tylko w utworach apokryficznych. W Polsce lat 1945-1975 ogłoszono 1043 konkursy na pamiętniki ! Choćby tych, wzywających kobiety do ich pisania było aż 50 ! A wywołano je tylko w latach 1958-1975. Odzew nie jest policzony, w każdym razie nie opublikowano; ile to prac było owocem tej inicjatywy ? Tak ciesząca socjologów lawina sprowokowanych relacji, nie zwalnia od refleksji nad motywacją wywołującą tę erupcję piśmienniczą. Z pewnością, zdecydowaną większość konkursowiczów krzywdzi pomówienie o chęć zdobycia nagrody. Materialnej, bo gratyfikacja ambicjonalna (będę drukowanym) odgrywać mogła wcale znaczącą rolę. Jakże jednak rozumieć uczestnictwo w konkursie na wspomnienia o Powstaniu Wielkopolskim lat 1918- 1919 " pamiętnikarki" urodzonej w roku ... 1916 ? Jak tłumaczyć nadsyłane quasi eseje rodzaju: "ja co prawda w wydarzeniach nie brałem udziału, ale mam o tym swoje zdanie" ? Ba, znajdujemy też utwory rymowane, a i one były nawet nagradzane. Jak wiersz (?) napisany w odzewie na konkurs pod hasłem "Moja rodzina, praca, a VII Zjazd PZPR". Tam w zakończeniu czytamy: My Wam rękę podamy, my z Wami - przyjaciele ! My wesprzemy Was sercem, by wśród cyfr i dociekań Zza spraw wielkich i małych zawsze dostrzec - człowieka. Gdy kraj dźwigać będziemy na postępu wyżynę Pomożemy Wam pracą, odpowiemy Wam czynem ! ). IV-5a,3; Ironizowanie, jakże łatwe obecnie, nie zwalnia od refleksji nad taką właśnie twórczością {zob.IV-8,15, V-2,6-7; VII}. Nasze domysły, sympatie i uprzedzenia, nie przesądzają jeszcze o walorach takich „wspomnień -pamiętników" wywoływanych ankietami i konkursami. Nawet zarzuty o "profesjonalnych pamiętnikarzach" nie do końca przekonywają Prawda. Dawał się zauważyć udział tej samej osoby w kilku, różno tematycznych konkursach "na wspomnienie". Zważmy jednak. Pamiętnikarz, jako przedwojenny nauczyciel brał udział w konspiracji antyhitlerowskiej na Polesiu, później był pedagogiem osiadłym na Ziemiach Odzyskanych, gdzie organizował harcerstwo i współtworzył muzeum regionalne w Sulechowie ? Ma on chyba prawo wspominać - właśnie te sfery swej działalności. Rozpisawszy je na części, mógł tedy odpowiadać na ogłoszone konkursy pamiętnikarskie o: 1 - żołnierzach podziemia na Kresach Wschodnich; 2 - początkach osadnictwa Ziem Zachodnich; 3 - pracy nauczycieli przed i po wojnie; 4 - organizacjach młodzieżowych; 5 - integracji kulturowej społeczności zielonogórskiej po 1945. Walory tych relacji przesądzi wyłącznie ich i n d y w i d u a l n a, rzeczowa krytyka. Jej zadaniem będzie wykazanie; w jakim stopniu są to autentyczne wspomnienia uczestnika wydarzeń, w jakim zaś będą to kompilacyjne wypracowania "na zadany temat". Właśnie ostatnio wywoływanie relacji wspomnieniowych nabiera jeszcze innego charakteru. Prasa otwiera swe łamy zapraszając: Czekamy na pożegnania. Jeśli chcą Państwo okolicznościowym tekstem pożegnać swoich bliskich, znajomych, wspomnieć ich po latach, napisać o zasługach, prawości, drodze życia - nieodpłatnie udostępnimy swoje łamy. Znajdujemy więc, narzucenie swoistego "programu wspomnieniowego". Redakcja jednoznacznie sugeruje skreślenie bodaj pozytywnego obrazu bohatera pożegnania. Efekt zaś, zbliżony będzie już to do formuły rozbudowanego nekrologu gazetowego {por. VII}, bądź do zaprogramowanego reportażu {por.V- 11}, a nawet biografii literackiej {V-10}. IV-5a,4; Te ostatnie, jako celowe kreacje literackie, wcale nie są wykluczone wśród prac nadsyłanych na konkursy. Choć ich odgraniczenia należało by oczekiwać, w oficjalnych werdyktach niemal o tym się nie wspomina. Budziły pewno zrozumiałe zażenowanie jurorów. Ale milczeniu temu sprzyjać mogła i prezentowana już, ówczesna postawa metodyczna socjologów. Nie widzieli oni przecież konieczności analizowania "autentyczności pamiętnika". Aliści obdarzanie nie tylko komitetów konkursowych płodami pracy grafomanów i mitomanów, wydaje się oczywiste. A przekonanie to wypływa nie tylko z intuicji. Na przełomie roku 1984-1985, redakcja warszawskiej "Polityki" zarzucana była listami czytelników, prostujących błędy dostrzeżone w opublikowanych tam wspomnieniach niejakiej "Kaliny". Te zaś nadesłano na apel o relację "z sierpnia 1980". Zyskały też przychylne noty jurorów. Jednakowoż wydrukowane fragmenty wywołały wspomnianą burzę. Tym bardziej więc, zadziwia historyka konkluzja od redakcyjna: W tej sytuacji - wobec przekonywujących świadectw, że pamiętnik jest mistyfikacją - podzielamy opinię i postulaty naszych korespondentów. Po czym ujawniono z imienia "winowajczynię" zamieszania ). Zaś czytelnicze zarzuty dotyczyły głównie błędów faktograficznych i braku wzmianek o faktach znanych korespondentowi, a nie uwzględnionych przez "Kalinę". Dyskutowano tedy wokół w i a r y g o d n o ś c i przekazu, wnioskując jednak o jego a u t e n t y c z n o ś c i. Choć zagadnienia te są ze sobą powiązane, to przecież nie warunkują się wzajemnie. Tym bardziej, że uznaliśmy {IV-3,12}, iż w swojej relacji, wspominający ma prawo dokonywać s e l e k c j i f a k t ó w ze swojego przecież życiorysu. I nie pozwala to na apodyktyczne posądzania go nierzetelność. A już z pewnością, nie świadczy o nieprawdziwości (!?) jego sprawozdania. Tego zaś, w żadnym razie nie wolno weryfikować zasadą "większości głosów". IV-5a,5; Wszystkie podobne wątpliwości wynikają bardziej z przyjętych apriorycznie założeń, niż z analizy poznawanego przekazu. Jednak krytyczna refleksja w trakcie lektury, nasuwa wątpliwości, co do "autentyczności" niejednego przeczytanego pamiętnika. Domyślamy się już niebagatelnego wpływu ghostwriter'a na kształt wspomnień. Nasze domysły, niespodziewanie zyskują mocy, kiedy natrafimy na deklarację "współautora" pamiętnika. Takim jest Max Gallo, współpracujący z Martinem Gray'em, w sporządzeniu jego książkowego bestsellera "Wszystkim których kochałem". Max Gallo przyznaje, że dotąd napisał kilka książek, albowiem "umie operować słowem, zna historię tamtego okresu". Dalej odsłania kulisy pracy nad "pamiętnikami" Gray'a: Przez wiele miesięcy widywaliśmy się codziennie - - - Wypytywałem go, nagrywałem jego słowa, s p r a w d z a ł e m, wsłuchiwałem się w jego głos i chwile milczenia - - - Przedstawiłem t y l k o n a j w a ż n i e j s z e; rekonstruowałem, konfrontowałem, komponowałem dekoracje starałem się odtworzyć atmosferę (wszystkie podkr. ZW.) - - - stopniowo wtopiłem się w życie Martina, wszedłem w jego skórę ). IV-5a,6; Wyrazista deklaracja twórców książki, potwierdza słuszność akcentowanej przez nas konieczności dokonywania krytyki zewnętrznej tekstu wspomnieniowego. Max Gallo - chyba mimowolnie - podważa przecież samą autentyczność treści książki Martina Gray'a. Co w końcu było owocem autopsji i pamięci tego ostatniego, co zaś uzupełnieniem, wynikającym z jego późniejszej erudycji ? Co z kolei było dziełem samego Maxa Gallo'a? Cóż w relacji Martina było dlań "najważniejsze", co zaś sam " rekonstruował", co z czym lub kim "konfrontował" ? Na czym że w końcu polegała jego "kompozycja dekoracji" ? Lektura książki, będącej owocem pracy obu - wspominającego i redagującego - nasuwa podejrzenia, że mamy do czynienia z kompilacją. Bodaj że adresowaną do określonego czytelnika. Wnosimy tak, nie tylko spotykając wątki znane z innych pamiętników i opracowań. Nie tylko wobec niezmiernego spiętrzenie niesłychanych dokonań bohatera. Tu wchodzimy bowiem w zakres trudnej i kłopotliwej krytyki wiarygodności {zob. IV-8,5-6}. Mianowicie sama forma prezentacji fabuły, sprokurowanej przez autorski tandem Gray - Gallo, natrętnie nasuwa domniemanie, że tekst ten stylizowany być mógł dla opracowywanego scenariusza, bodaj czy nie filmowego; zjazdy z okien na prześcieradłach; walka z uzbrojonym wrogiem na skraju dachu; ukrywanie się w szufladzie. Nie mówiąc już, o podbojach miłosnych młodocianego bohatera. Toż to scenopis filmu, telewizyjnego serialu sensacyjnego. Nie przesądzając o wiarygodności, idźmy za wyznaniem "doświadczonego w pisaniu" Maxa Gallo'a. Tu właśnie szukać wypada wspomnianego „ustawiania dekoracji". Co się wykłada prościej, jako otulanie - właśnie przez tegoż Gallo'a - atrakcyjnym welonem w ł a ś c i w e j narracji wspomnieniowej Gray'a. Wspólne ich dzieło - będąc adresowanym do bodaj rozpoznanego kręgu odbiorców - przybrało kształt mający ułatwić pokupność. Nie tylko w rozumieniu handlowym. Wszystko to jednak, winno być dopiero w y k a z a n e. Poprzez szczegółowy rozbiór krytyczny ich w s p ó l n e j opowieści "Wszystkim których kochałem". Zaś czytelnik winien jest współautorom wdzięczność. Właśnie za lojalne uprzedzenie o wielowarstwowości oferowanego tekstu. IV-5a,7; W większości pamiętników brak tak jasnego wyłożenia mechanizmów, jakie przekazy te modelowały. Dobrze, jeżeli w ogóle jest ujawniona obecność "ghostwriter'a". Wówczas uwaga czytelnika, siłą rzeczy się nasila. Właśnie przy dociekaniu autentyczności rozpatrywanego tekstu. Atoli nie oznacza to, by aspekt ten mógł być poniechany wobec przekazów, w jakich pierwotnie nie podejrzewano ingerencji postronnych współautorów. Wspominaliśmy już o nierzadkim u wspominkarza procederze posiłkowania się dostępnym mu materiałem źródłowym. Rozlicznymi pamiętnikami, publicystyką, nawet monografiami naukowymi. I tu ponownie powstaje pytanie: na ile materiały te w s p o m a g a j ą p a m i ę ć piszącego, na ile zaś takową m o d e l u j ą ? Dotyczy to właśnie t e k s t u wspomnieniowego, gdzie stylistyka na pewno ulega konwencji literackiej, z jaką piszący zapoznawał się w trakcie spisywania swych doznań. Niewątpliwie wpływa to na a u t e n t y c z n o ś ć jego narracji. A sprawa ta nierzadko umyka uwadze samego piszącego. Bowiem tylko zawodowe wyczulenie historyka - wspominkarza pozwala niekiedy, na taką autorefleksję {por IV-5,16}. IV-5a,8; Ewenementem w tej materii są wynurzenia, a bez mała modelowy "program pamiętnikarski". Kreślony w książce profesora Ryszarda Kiersnowskiego (mediewistę !). Jego uwagi o specyfice właśnie komponowanych wspomnień osobistych; są tu przytoczone "ku nauce": Mam dziś [1990 ] sześćdziesiąt pięć lat i piszę z pamięci o wydarzeniach sprzed lat czterdziestu sześciu. Takie wyznaczniki czasu zazwyczaj wystarczają historykowi, by ocenić bardzo sceptycznie wartość wspomnień. Mówią oni nie tylko o zatarciu się w pamięci większości szczegółów czy nawet całych połaci przeszłości, ale i o przekształceniu się tych wspomnień, które się zachowały, w rodzaj klisz fotograficznych, utrwalonych w ujęciu zdeformowanym przez to, co działo się później, przez późniejszą świadomość i wizję wydarzeń, a także przez samo opowiadanie, czy opowieść innej osoby. I oczywiście historycy są świadomi, nierzadko do przesady, skłonności pamiętnikarzy do zniekształcania czy choćby zabarwiania przekazywanego obrazu wedle preferencji, zgodnie z miłością własną autora, czy choćby ze względów estetycznych - - - Pamięć istotnie nie jest kompletna, zachowała to, co wywarło największe wrażenie, odcisnęło się w niej najmocniej, co dla mnie było wtedy najważniejsze, a co nie zawsze jest ważne z dzisiejszego punktu widzenia. Nierzadko pamięć wręcz płata figla, zatrzymuje na swym sicie okruchy, a przepuszcza bryły. Przez kilka lat po wojnie pamiętałem imiona i pseuda większości ludzi, z którymi się zetknąłem, nazwy miejscowości, w których byłem, nawet umiałem wyliczyć dzień po dniu wszystkie trasy i postoje w ciągu ostatnich dwóch i pół miesiąca wojny - - - w rezultacie część zapamiętanych wydarzeń jest pozbawiona określeń czasowych, konkretów, miejsca i osób, ale nie zmienia to autentyczności faktów. A jak jest z tendencją, z celowym doborem materiałów i zabarwieniem ? Jeżeli w swym osądzie nie ulegam złudzeniu, to zasadą porządkującą te wspomnienia jest autentyzm, wierność ówczesnemu sposobowi widzenia świata, odtworzenie jako jedynej tej tendencji, która nas, mnie, wtedy urabiała - - - Unikam też, jak umiem, wszelkich ocen a posteriori, o które coraz łatwiej. Piszę to, co pamiętam ). Wcale nie przydługi cytat jest esencją wywodów tu i niżej snutych. Winien też być dyrektywą, tak dla spisujących pamiętniki, jak i dla czytelników - badaczy z tychże tekstów korzystających. IV- 5b [ autentyczność narracji wspomnieniowej ] IV-5b,1; W roztrząsaniu autentyczności, w dotychczasowych dociekaniach widzieliśmy akcentowanie a u t e n t y z m u otrzymanego tekstu. Zatem obiekcje skupiały się wokół pozycji wspomnieniowych pisanych kilkakroć przez tego samego autora. Przy nich narasta wątpliwość co do szczerości piszącego. Jak się wydaje, wątpliwość nie do końca uzasadniona. Nawet wówczas, kiedy w później spisanych tekstach znajdujemy więcej informacji szczegółowych, niźli w tych publikowanych wcześniej, a więc „na gorąco" - „za świeżej pamięci". Wbrew powszechnemu mniemaniu, nie muszą one być bardziej w i a r y g o d n e. To jednak tylko uzupełnienie do zasad krytyki wewnętrznej pamiętnika i asumpt do roztrząsań kwestii funkcjonowania pamięci ludzkiej. Tu przyjmujemy założenie, że wielokrotne przeredagowanie wspomnień - nie przesądza jeszcze sprawy autentyczności. Przekonuje o tym uważniejsza (k r y t y c z n a) lektura i tutaj przywoływanych autorów kilku pamiętników. Choćby Aleksandra Kiereńskiego, który ostatnią wersję swych wspomnień nasyca wielością szczegółów nieobecnych we wcześniejszych wariantach {por. IV-8,13}. Podobnie jest z twórczością memuarystyczną Henryka Voglera, kiedy ironizowano, że „napisał 3-tomową autobiografię - - - bo widocznie nie miał lustra, aby się przyjrzeć sobie dokładnie" ). Zaś obaj wspominający bodaj mogli mieć dostateczne powody, by w różnych czasach przelewać na papier różne epizody swego żywota. Tym nie mniej lektura każdego pamiętnika winna być powiązana z refleksją nad prawdziwością kreślonego tam obrazu. Lektura zdecydowanej większości tekstów wspomnieniowych nie nasuwa nam wątpliwości. W znaczących partiach narracja n i e j e s t ani a u t e n t y c z n a, ani w i a r y g o d n a. Stanowczość tezy budzić może opór tym większy, że sygnalizowane zagadnienie jest niemal nie dostrzegane w dociekaniach badaczy. Upieramy się jednak przy tym twierdzeniu. Nasza nieugiętość jest spowodowana wyżej wyłożonym wyobrażeniem „ autentyczności" i „wiarygodności" źródła historycznego. Także rozumieniem jego „istoty". A to wszystko w kontekście naszych mniemań o specyfice przekazu wspomnieniowego. IV-5b,2; Nie sięgając do szczegółowej analizy, odwołajmy się do wiedzy poza źródłowej. Przeczytajmy bardzo uważnie - przynajmniej cytowane w pamiętnikach rozmowy. Nie mężów stanu, dyplomatów, lecz żołnierzy w okopach, konspiratorów omawiających akcję, domowników utyskujących nad bolączkami codzienności. Język tych drugich rzadko przylega do naszych wyobrażeń o naturalnej mowie potocznej. Nawet gdyby te "wyobrażenia" były mylące, a pamiętniki rejestrowały rzeczywiste dialogi, jedno przynajmniej dowodzić winno sztuczności tych "rozmów"; niemal całkowity brak wulgarności, a tym bardziej obscenizmów. Nawet dosadniejszych przekleństw. Nie sposób zaś dopuszczać, by na co dzień takowe były zupełnie nie używane. W tamże opisywanym świecie. Notowany puryzm języka, skłania do wniosku o koturnowości mowy. Tej, jaką posługują się osoby „na kartach wspomnień". Wszystko to znajdziemy w przekazach, bez względu na przypisywane im motywy sporządzenia {zob.IV-2,5}. Co zrozumiałe, jeżeli cenzurę traktować będziemy nie tylko instytucjonalnie. Oprócz takiej, działa przecież prywatna kontrola osobista, odautorska. Ona to samorzutnie moderuje język pisany. Ten zaś wyraźnie się różni się od tego, jaki potocznie używany jest w mowie. IV-5b,3; Świadomość tej dyferencji, niedostatecznie dociera przy naszych ocenach autentyczności wspomnień. Zagadnienie wydaje się istotnym, także w kwestii wiarygodności pamiętnika. Przyjęcie niezwykłej sobie konwencji językowej, narzuca pamiętnikarzowi nie tylko s t y l narracji, ale wpływać m o ż e na jej t r e ś ć. Zadziwienie czytelników pierwszej części pamiętników bezrobotnego Stanisława Wojciechowskiego, wynikało ze spontaniczności języka, w jakim autor przelewał na papier swe niedole. W części drugiej wspomnień, pisanych po uniesieniach recenzentów nad pierwszą, autor wyraźnie pisał już "właściwie". Powszechnie i słusznie bodaj, odebrano to jako sztuczność. Ta jest nieobca i innym piszącym, głównie w odpowiedzi na apele konkursowe. Przecież dla nich, pisanie pamiętnika niejednokrotnie bywa pierwszą w życiu próbą literacką. Czy wrażeń własnych nie nagina się wówczas - do wymogów wyimaginowanej poprawności językowej ? Nie tylko przy cytowaniu rozmów toczonych "w życiu". Wszakże język o p i s u j ą c y rzeczywistość, niejednokrotnie może tę rzeczywistość m o d e l o w a ć. Wykrzywiając ją nawet, niekiedy wbrew intencjom gawędziarza. Wymowne w tej materii, wydaje się porównanie sposobu prowadzenia narracji wspomnieniowej przez dzieci, które znalazły się w podobnie ekstremalnej sytuacji. IV-5b,4; Choćby w wyładzonym stylistycznie, niemal literackim "Dzienniku" Anny Frank i jakże chropowatym "Pamiętniku Dawidka Rubinowicza". Czy różnice wynikają wyłącznie z odmienności wykształcenia i środowisk, w jakich dzieci wyrastały? Pytanie wzmocnić wolno porównaniem pamiętnika Dawidka z "Latami dzieciństwa" Jona'a Oberski'ego, autora - tak jak Anna Frank - wywodzącego się z Holandii. Ten przeżył szczęśliwie wojnę, pisał zaś jako naukowiec w Instytucie Fizyki Jądrowej. Wówczas wspominał swą "obozową gehennę", kiedy "gładził rękaw piżamy ojca, leżącego na białym prześcieradle" ). Nie wracając do wątpliwości zgłaszanych wobec autentyczności dziennika Anny Frank {IV-5,2}, zauważamy większą bodaj siłę oddziaływania właśnie narracji Dawidka z Krajna. Jej nieporadność wywołuje nie tylko wzruszenie, ale budzi wiarę w autentyczność. Odczytujemy bowiem spontaniczne notatki dwunastolatka, bez wątpienia pisane "bez adresata". A tym bardziej z myślą o ich rozpowszechnieniu. I nie tylko swą konstrukcją ten "pamiętnik" (będący w rzeczywistości bieżącym "dziennikiem") z dramatycznym niedokończeniem, wrażenie takie potęguje. Właśnie język, ze słownictwem i składnią z wypracowań szkolnych, wywołuje poczucie autentyczności tej n a r r a c j i. Takie właśnie wrażenie pozostaje po lekturze tego dramatycznego w wymowie, a nie wiedzieć dlaczego - zapomnianego pamiętnika ). IV-5b,5; Przekonanie wynika jednak z subiektywnych odczuć czytelnika, nie jest więc miarodajne w rzeczowym dociekaniu autentyczności przekazu. Sprawy nie rozstrzygną chyba analizy językoznawcze, ani dywagacje pedagogów i psychologów. Nieodparcie nasuwa się jednak domniemanie - zaaprobowana konwencja „Dzienników" Anny Frank, stała się kanonem pisania dzienników. Przez dzieci w równie ekstremalnych sytuacjach, lecz wydawanych przez merkantylne oficyny. W celach czysto handlowych. Tak jak „dziennik" Zlaty Filipowicz z Sarajewa, napisany przez dziewczynkę w ogarniętym wojną domową mieście, jaki to tekst z serbo - chorwackiego przygotowali polscy studenci dla tłumaczenia na francuski ). Dopatrując się sztuczności języka wielu pamiętników, nie bardzo bowiem potrafimy wykazać właściwy stopień autentyczności w tym względzie. Interesującą, choć właśnie nie wiedzieć na ile "autentyczną", była propozycja Mirona Białoszewskiego w jego "Pamiętniku z powstania warszawskiego". Nie tylko jako zamysł eksperymentatora; poety, dramaturga. Nade wszystko, jako próba oddania pismem mowy potocznej. IV-5b,6; Podejrzenie, że przyjęcie "stosownej" konwencji językowej rzutuje na treść samej relacji, wzmaga się w trakcie lektury wspomnień ludzi o niezwyczajnych profesjach. Choćby z tzw. "marginesu". Jakże bowiem dociec intrygującego nas zagadnienia w "Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy" Sergiusza Piaseckiego? Miało to być odkrycie, także artystyczne i literackie. Właśnie przez nadspodziewanie dojrzałą ekspresyjnie formułę podawczą tekstu. Niewątpliwy talent pisarski, przysłonił entuzjastom podstawowe pytanie: na ile jest to niekłamana relacja wspomnieniowa Piaseckiego, na ile zaś jego a u t o k r e a c j a l i t e r a c k a ? Tego ostatniego wrażenia trudno się wyzbyć, choć deklaracji samego autora nie wolno bagatelizować. Sądu zaś, nie sposób argumentować "wrażeniem". Chociaż? ! Umieszczona tam opowieść; o obrabowaniu "międzynarodowego ekspresu", notowana była nawet w monografiach o rewolucji rosyjskiej. Po latach okazała się jednak rabunkiem - napaścią na ... wąskotorową "ciuchcię" pod białoruską Lidą. I nie rzecz tu w dociekaniu wiarygodności tej anegdoty. Przynajmniej roboczo dopuśćmy, że "samorodny talent literacki", w tym miejscu Sergiusz Piasecki - sam dla siebie zostaje ... ghostwriter'em. Ze wszystkimi tego konsekwencjami, a więc i z programem spisania pamiętnika. Takim, jaki odsłaniał Max Gallo {IV-5a,5-6}. Konsekwencja tego założenia będzie brzemienna w wnioskowaniu o autentyczności, co rzutować może na krytyczne rozpoznanie w i a r y g o d n o ś c i "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy". To jednak po części sprawdzić można niemal empirycznie. Otóż obecnie, dzisiejsi (AD 1997) białoruscy czytelnicy książki, potrafią w terenie odnaleźć dokładne tropy, jakimi przemykali bohaterowie Sergiusza Piaseckiego! IV-5b,7; Jeżeli podejrzenie "koloryzowania" godzi się wobec tekstów Piaseckiego dokumentować, to w przypadku "Dzienników złodzieja" Jean'a Geneta, staje się ono nieomal oczywistością. Spotykamy bowiem, przesycony najwyraźniej zaprogramowanym nihilizmem, demonstracyjnie perwersyjny tekst. Wyzywająco skierowano do określonego adresata. Ten zaś, z dobrodziejstwem całego inwentarza "kupuje" taką twórczość. To przecież właśnie J. P. Sartre, A. Malraux i J. Cocteau afirmowali "Dziennik". Nie tylko jako dzieło literackie. Miało ono być przekonywującym świadectwem rzeczywistości przez nich samych wykoncypowanej ! Tym sposobem, Genet okazywał się argumentem potwierdzającym słuszność założeń doktrynalnych, choćby komunizującego egzystencjalizmu. Podejrzewać wolno, że opublikowanie "Saint-Genet comedien et martyr" Sartre'a, "autorytetem" autora-filozofa, moralisty (?), miało s a n k c j o n o w a ć właśnie autentyczność dzieła Geneta. Dokonano więc soliptycznej „krytyki autentyczności" tekstu wspomnieniowego. "Krytyki" nie mogącej w żadnym razie satysfakcjonować badacza. Bez względu na jego orientacje; polityczne, literackie, czy erotyczne. Casus ten, choć drastyczny, jest instruktywnym przykładem wpływu auto kreacji pamiętnikarza na jego wspomnieniowy zapis. I znów nie mowa tu o walorach stricte literackich, lecz o wartościach poznawczych. Dla historyka, dociekającego autentyczności i wiarygodności źródła. IV-5b,8; Zależność treści przekazu od formy jaką mu nadano, widoczna jest również w mniej prowokacyjnych zapisach. Jakoby wspomnieniowych. Bowiem niejednokrotnie napotkamy na raport modelowany do wymogów konwencji pisarskiej, założonej dla konkretnego tekstu. Melchior Wańkowicz co rusz wspominał swoje życiowe perypetie. W różnych też miejscach przytaczał na dodatek, całkiem nowe, odmienne szczegóły. Tak jest w relacji z własnych dokonań w roli korespondenta wojennego: W czasie wojny wybuchł - - - bunt więźniów w polskim więzieniu wojskowym - - - Mowy nie było o dostaniu się do środka. Dowiedziawszy się, że z ramienia sądu wojskowego akcją (pacyfikacyjną - ZW) kieruje prokurator Sobotkowski, ucieszyłem się - był to znajomy z Warszawy prawnik - - - Ukazał mi blade oblicze - - - i nazdumiał się, jak mogę nawet przypuszczać... Zezłościłem się i zakomunikowałem, że nie tylko mogę przypuszczać, ale że niebawem uścisnę mu dłoń - - - Pojechałem do komendy placu dowiedzieć się, kto dowodzi wojskową obsadą. Okazało się, że podpułkownik Melik Somchjanc - - - uczestnik bitwy pod Monte Cassino. Pojechałem więc znowu pod więzienną bramę; - Proszę prosić podpułkownika Somchjanca. - Panie pułkowniku, z rozkazu dowódcy Korpusu, w celu zweryfikowania zajścia z dowódcą 3 kompanii. Zajście to bardzo bolesne - - - Sprawa drażliwa, wiem, że dla Somchjanca ważna - - - - Tak jest !... Otworzyć bramę. Kiedy wszedłem do lokalu sztabowego, uniosła się, błyskając oczami, oburzona postać prokuratora: - Och - odpowiedziałem - ja wcale nie w sprawie buntu w więzieniu. A czy jest jaki bunt? - dziwię się bezczelnie. - - - Wieczorem jadłem obiad z Sobotkowskim - - - powiedziałem: Ale z prasą - lepiej nie zaczynać (wszystkie podkr. ZW) ). Później, te samo wydarzenie relacjonowane jest już w odmiennej wersji: W czasie kampanii włoskiej dowiedziałem się o buncie więźniów w polskim więzieniu wojskowym - - - Pojechałem na miejsce - - - Poprosiłem prokuratora. Ujrzawszy go, nabrałem dobrej nadziei: był to mjr Sobotkowski, znajomy jeszcze z Warszawy. Major był w stanie dużego podniecenia - - - Toteż wyraził skrajne zdumienie, że mogłem nawet spodziewać się wpuszczenia obręb więzienia. Przeprosiłem go i kazałem ruszać. W drodze powiedziałem kierowcy, że ma okrążyć blok i znów podjechać. Tym razem za-żądałem dowódcy całej akcji. Niebawem za kratą bramy ukazał się mjr Melik Somchjanc - - - teraz oniemiał, kiedy rąbnąłem, że przyjechałem z rozkazu dowódcy, aby naświetlić rolę Somchjanca na wzgórzu 593. Kazał mnie wpuścić - - - Wszedłszy do pomieszczeń komendantury, nie bez satysfakcji ujrzałem powstającego prokuratora: - Jak to ? Przecież... - Och niech pan prokurator nie robi sobie subiekcji i nie odrywa od swego zadania. Ja tylko z rozkazu dowódcy mam ściągnąć zeznanie (?!) od majora Somchjanca. Wieczorem w kasynie - - - podszedłem do niego (mjr Sobotkowskiego - ZW) i nawracając do przedwojennych cywilnych przyjaźni, powiedziałem: - Widzi pan prokurator: łatwiej dać sobie radę z paruset kryminalistami, niż z jednym korespondentem (podkr. ZW) ). IV-5b,9; Zastanawiają rozbieżności w obu relacjach. Nie tyle w zamianie stopni wojskowych, także nie w didaskaliach fabuły. Nawet nie w przytaczanych wypowiedziach własnych autora{por.IV-4, 8-9}. Przede wszystkim, Wańkowicz w różny sposób uzasadnia powody, dla jakich to major, bądź podpułkownik Somchjanc osobiście miał być zainteresowany wpuszczeniem go do objętego buntem więzienia. Korespondent raz ma rozgryźć okoliczności niesubordynacji oddziału, jakim dowodził onegdaj Somchjanc. Drugim razem, tenże Melchior Wańkowicz pragnie wyjaśnić rolę tegoż Somchjanca w bitwie pod Monte Cassino. Jak się zdaje, nie mamy tu do czynienia ze wspomnieniami sensu strictori, lecz z przeredagowaniem anegdoty. Bezwzględnie dla doraźnych potrzeb wydawanego tekstu. Mniemamy więc, że właśnie tu celowo podporządkowano narrację wspomnieniową (autopsję autora) - wymaganiom zamierzonej treści. IV- 6 [ wędrująca anegdota ] IV-6,1; Zagadnieniem autentyczności pamiętnika, łączy się z kwestią postrzegania pozornej, czy rzeczywistej współzależności pewnych relacji. W rozlicznych przekazach u różnych autorów, nierzadko zauważamy powtarzające się dykteryjki. Nasuwa to domniemanie, o powiązaniach rzeczonych ustępów. A nawet o plagiacie. Podejrzenia mogą być jednak nieuzasadnione. A to wobec znanego uważniejszym czytelnikom zjawiska "wędrującej anegdoty". Pojawia się takowa w rozmaitych konstelacjach, bez wyraźnego wskazania, by była efektem zamierzonego zapożyczenia. Fenomen ten notujemy w każdej twórczości. Jakże przecie jest wyraźny w muzyce klasycznej, gdzie u kompozytora na przestrzeni lat wielu - powtarza się ten sam temat, a wykluczamy mechaniczne jego powtarzanie. Bywa też odwrotnie, kiedy podobny temat przewija się u kilku kompozytorów i znów odrzucamy wyrafinowane zapożyczenia. Zjawisko nie obcy też prozie fabularnej, w jakiej szukać wolno elementów autopsji autora. Dlaczego więc miałby być nieobecny w "literaturze faktu" ? VI-6,2; Kwestia proweniencji anegdoty, przewijającej się w rozmaitych relacjach sprawia wrażenie nierozwiązywalnej. Przynajmniej dla historyka, chcącego dojść pierwowzoru. Opowiastka odnosić się może do tej samej postaci widzianej w r ó ż n y m c z a s i e przez r o z m a i t e o s o b y ale w takiej samej sytuacji. Innym razem, sytuacja może być wiązaną z i d e n t y c z n y m i wydarzeniami, chociaż w innych konfiguracjach personalnych i czasowych. Przykładem pierwszego typu takich gawęd, będą facecje, związane z legendarnymi postaciami polskiej bohemy międzywojnia: Fryderykiem Jarosy'em i Francem Fiszerem. Choćby i ten drugi; uwikłany jest w licznych anegdotach, gdzie rozmaici autorzy, jakoby z autopsji lokują Franca w identycznej sytuacji {por.IV-4,8; V-8,22}. Atoli równocześnie, autorzy ci sami podnoszą niepowtarzalność anegdot, tworzonych przez tegoż właśnie Fiszera. IV-6,3; Przykładem drugim, będzie opowieść Juliana Stryjkowskiego w pierwszej, para biograficznej części wspomnień okupacyjnych. Tam opisuje on perturbacje z przygotowywanym spektaklem w teatrze polskim we Lwowie 1941 roku. Początkowe trudności przełamano, kiedy niespodziewanie wielki aktor, znany z romantycznych kreacji przed wojną, zgodził się zagrać Stalina. Sama premiera była triumfem klaskał sekretarz obwodowego komitetu partii Hryszczuk - - - obok nich siedziała Wanda Wasilewska w czerni, autor sztuki, dramaturg odznaczony orderem Lenina i generał NKWD. Po premierze odbył się bankiet: Wznoszono toasty na cześć towarzysza Stalina. Wygłaszano krótkie i dowcipne przemówienia - - - Wasilewska dotrzymywała kroku w piciu - - - Wśród ogólnej wesołości podniósł się aktor, który grał Stalina. Kiwał się całym korpusem. Podniósł kielich z wódką i zawołał: Niech żyje Józef Piłsudski ! Jeszcze Polska nie zginęła! Dyrektor pośpiesznie wziął śpiewającego aktora pod rękę i wyprowadził z sali - - - Wanda Wasilewska pierwsza wstała od stołu. Była wściekła. Wychodząc rzuciła polskiemu dyrektorowi: Skurwesyny ! Sekretarz Hryszczuk - - - podziękował za >istinno choroszyj prijom<. Generał NKWD cały czas stał tuż przy nim, trzymał rękę w kieszeni i uśmiechał się ). Opowieść inkrustowana jest autentycznymi postaciami imiennie wymienianymi. Nawet "znanego aktora" utożsamić wolno ze Stanisławem Węgierką (?), a wystawiane dzieło, było najprawdopodobniej "Tragedią optymistyczną" Wsiewołoda Wiszniewskiego. Z kolei "wzniesiony toast", wygląda na wymysł anegdotyczny autora, korzystającego z licentium para dokumentu wspomnieniowego. IV-6,4; Zbliżoną opowieść spotykamy u Jerzego Putramenta. Jednak umieszczono ją w 1944 roku i to w Moskwie. Tam interlokutor pamiętnikarza relacjonuje: A wiesz, co było z X ? To taka znana aktorka operetkowa. Wiesz, był bankiet, całe ZPP, ze strony radzieckiej taki generał, taki generał. Zaczynają się toasty. Nagle zrywa się X, donośnym głosem woła: a teraz zdrowie naszego kochanego, wielkiego Marszałka Józefa ... Wszyscy wstają, dotąd tor był jeden, tutaj zwrotnica, pomyliła się: Piłsudskiego ! Ludzie skamienieli, mój sąsiad, generał radziecki taki a taki, syczy mi w ucho: prowokatorka czy idiotka ? Przyciskam rękę do serca, przysięgam że idiotka ). IV-6,5; Przykładem innym i szczególnym, są twierdzenia - opinie - przekonania, jakich prawdziwość nietrudno weryfikować. Co pozornie podsuwa łatwiejsze ustalenie wiarygodności konkretnej relacji. Czy jest tak rzeczywiście ? W swym kontrowersyjnym, pełnym emocji eseju, traktującym o kondycji "pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego", Artur Sandauer zarzuca Julianowi Stryjkowskiemu, między innymi indolencje doktrynalną. Ten bowiem w powieści "Przybysz z Narbony" pisze, że dla zmówienia modlitwy za umarłych " kadysz" - potrzeba co najmniej dziesięciu ludzi. Otóż zdaniem Sandauera jest to "wyssane z palca", gdyż nie modlitwa pośmiertna, lecz zwykłe nabożeństwo wymaga obecności dziesięciu osób (tzw. minjan ) ). Jednakowoż opowiadanie "Dziesiąty" Szolema Alejchema rozpoczyna zdanie: Było nas tylko dziewięciu Żydów w wagonie. Brakowało dziesiątego. Bez dziesiątego nie odmówisz modlitwy za umarłych ). Podobnie Hanna Krall spostrzegła człowieka, rozpytującego na cmentarzu: czy nagabywana osoba jest Żydem ? Gdyż, jak konstatuje autorka: "Musi mieć dziesięciu Żydów, żeby zmówić kadysz nad trumną" ). Aleksander Wat pisze jeszcze inaczej: nakazany mi został kadysz za ojca - - - To można zrobić tylko w święto i to kiedy jest dziesięciu Żydów. To się nazywa minian. Dziesięciu Żydów razem stanowi gminę, która się może razem modlić ). „Problem" nie polega na rozsądzaniu; kto z powyższych ma „rację dogmatyczną"? Tłumacz Biblii i krytyk literacki (Sandauer), czy powieściopisarz, ongi uczeń gimnazjum klasycznego w Samborze, przyswajający wówczas język hebrajski (Stryjkowski). Tego z kolei wspomaga piewca folkloru żydowskiego (Alejchem), a wtóruje mu dziennikarka, zapoznana „ze sprawą", nie tylko przez pochodzenie (Krall). Dalsze zamieszanie wprowadza intelektualista - konwertyta, co rusz epatujący swą humanistyczną erudycją (Wat). Tu pytanie dla nas tym istotniejsze, że wszyscy ci autorzy pochodzenia żydowskiego, w swych tekstach do obyczaju żydowskiego się odwołujący, wykazują słabą znajomość tejże tradycji. Ta zaś, w opisach na poły wspomnieniowych jest oczekiwana, jako refleks - właśnie a u t o p s j i autora. Zamiast tego, znajdujemy ewidentny wykwit quasi erudycji, bezkrytycznie powielającej - słabo zapamiętany, lub zrozumiany schemat. Rzecz łatwa przecież w rozstrzygnięciu, wskazuje na funkcjonowanie " wędrującą anegdotę". Taką zaś, spotykamy notorycznie w trakcie lektury wspominek. IV-6,6; Profesor Janusz Pajewski dokładnie lokalizuje swe spotkanie z generałem Lucjanem Żeligowskim, jakie miało miejsce w styczniu 1939 roku, w podwarszawskim Mądralinie. Relacja jest wyzbyta ironii, owszem, wyczuwamy w niej sympatie żywioną wobec charakterystycznej postaci polskiego międzywojnia. Istotne, że sympatii ujawnionej po latach, przez profesjonalnego badacza epoki. Wśród innych epizodów, znajdujemy i taki dialog: Wie Pan, ja rozwiązałem Mickiewiczowskie 44 - zwrócił się niespodziewanie do mnie - wiem, co to jest. - No co takiego - zdumiony nieco i zaskoczony starałem się by pytanie wypadło jak najpoważniej. Żeligowski tymczasem zrobił dużą pauzę, minie nadał uroczysty, dumny wyraz - - - powoli wyrecytował: - W tysiąc dziewiencet czterdziestym czwartym roku połączy się sławianstwo. - Trochę mnie zatkało. - A jak pan generał do tego doszedł - nie dawałem spokoju. - Anu bardzo prosto. Mickiewicz chciał tego, gorąco. Wiedział, że to za jego życia nie nastąpi, nu tak w sto lat później - tysiąc dziewienset czterdzieści cztery. U tych, którzy słyszeli to proroctwo, w kącikach pojawiły się dyskretne, grzecznością maskowane uśmieszki. Jak się zdaje, grymas taki nie skaził oblicza Pajewskiego, skoro daje on (w latach siedemdziesiątych i to w książce publikowanej w Warszawie) wykład o zadziwiającym profetyzmie generała Żeligowskiego ). IV-6,7; Rzecz się tu komplikuje, wobec gawędy Melchiora Wańkowicza, który wspomina swoje kontakty z Żeligowskim. Przypominał więc Antoniego Bogusławskiego, jaki wiosną 1940 roku w Londynie biesiadował z generałem. Wówczas miała miejsce następująca wymiana zdań: Nu, jak pan myślisz ? Wywiesi nasz rząd sztandar słowiański czy nie wywiesi? - Nie zdaje mi się, panie generale ... - Nu, tak ja wywieszę. I na pana liczę. A widząc, że się ta perspektywa nie uśmiecha rozmówcy: - Tyleż zgadywali, co znaczy te czterdzieści i cztery. Ot, a ja i rozkąsił tego Mickiewicza... - ? - To znaczy, że w 1944 roku sławianstwo zwycięży. - Ale tam jest jeszcze: >Z matki obcej: krew jego dawne bohatery ... < - Cóż pan chce ? Poeta ... Musiał naplątać ). IV-6,8; Znamienne zdaje się pointowanie obu doniesień. To wańkowiczowskie podlega regułom gawędy, jakiej zamiarem jest przede wszystkim rozbawienie odbiorcy, by w skondensowanej postaci, przekazać zamierzony obraz; dowcip sytuacyjny, charakterystykę bohatera. Lucjan Żeligowski nadawał się do tego jak mało kto. Zauważmy. Wańkowicz w formie relatio refero urywa historiozoficzny wywód generała, zaś Pajewski przypomina jego akces do PKWN- u, przez co sugeruje konsekwencje polityczną rozmówcy. Tym nie mniej, meritum dykteryjki pozostaje takie samo. Nasuwa się więc pytanie - o wywodzeniu się tego przekazu. Najsłuszniejsze wydaje się odrzucenie założenia bezpośredniej zależności obu tekstów. Trudno dopuść wspomaganie wspomnień Pajewskiego - snutych w połowie lat siedemdziesiątych (wydanie I:1983) - wcześniejszymi o dwudziestolecie (wydanie I:1961) felietonowymi gawędami Wańkowicza. Pozostaje tedy szukanie innych możliwości. Jedną będzie mniemanie o korzystaniu z wcześniej utrwalonego pismem (w druku ?) opisu dywagacji mickiewiczowskich generała Żeligowskiego. Nie jest to do końca wykluczone, jeżeli przyjmiemy wersję o wiarygodności jego wywodu. W innych opowieściach o Żeligowskim, powtarzane jest - w równie ironizującym tonie - jego zaangażowanie w produkcję lnu na Wileńszczyźnie. Załóżmy więc - prawdopodobne chyba u niewątpliwego oryginała - częste powracanie do nurtujących go "problemów". I to w najrozmaitszych okolicznościach. Tedy swą egzegezę "Dziadów" prezentować mógł wielu osobom. Jeżeli takowa odnotowana była w nieznanej nam postaci i miejscu, to niezależnie trafić mogła i do wiadomych nam przekazów. I tam poddana być mogła obróbce, zgodnej z tenorem tekstu, w jakim zamierzono ją umieścić. Takiego przeredagowanie nie podobna wykluczyć, skoro podobne zabiegi znajdujemy w innych przykładach {zob. IV-5b, 8}. Przyjęcie tego mniemania podważa jednak a u t e n t y c z n o ś ć w s p o m n i e n i o w ą obu cytowanych relacji. Przynajmniej przez Pajewskiego jest ona deklarowana, jako podana z autopsji. Tej nie sposób negować. Nie jest tu wykluczona niezależność informacji, więc i autentyczność obu doniesień. Co wynika z powyższych wywodów. Sugerujemy bowiem możliwość wielokrotnego powracania do tej samej tematyki, nurtującej niejednego narratora. IV-6,9; Przykładem "wędrującej anegdoty" ulegającej innej transformacji, jest fragment pogodnych wspomnień Jerzego Zaruby. Niemniej jednak, w pewnym miejscu opowieść w konkluzji przyjmuje nie uświadamiany chyba, wykrzywiony i tragiczny wymiar: Opowiadano mi, że w początkowym okresie w getcie warszawskim były luksusowe lokale restauracyjne, zaopatrzone w najwyszukańsze potrawy i wina - - - Otóż był w getcie znany żebrak - - -siłą wdzierał się - - - i na środku sali krzyczał >Precz z Hitlerem<. Przerażona publiczność, kelnerzy i właściciele sadzali go czym prędzej do stołu, wlewali w niego najdroższe wina i karmili go najwspanialszą gęsiną. Potem już go tak znali, że nie potrzebował nawet krzyczeć, przychodził, siadał do stołu, jadł, pił i wychodził z czkawką zadowolenia. Umarł podobno z przejedzenia ). Zdaje się, że jest to żartobliwy refleks poczynań znanej w getcie postaci niejakiego Rubinszteina. Nagminnie wymieniany we wspomnieniach mieszkańców warszawskiej "dzielnicy zamkniętej" rzeczywiście prowokował. Bodaj też "okrzykiem cytowanym" przez Zarube. I innymi, w najróżniejszych sytuacjach. Zaginął zaś w odmiennych okolicznościach, niż te z niefrasobliwej facecji znanego karykaturzysty. Tu transpozycja wydarzenia przybrała formę nieprzewidzianą. Karykaturalnie (nomen omen) wykoślawiając tragedię. Zakładając nieświadomość pamiętnikarza, przyznajemy przecie, że opowiastka ta mieści się w k o n w e n c j i jego wspomnień. Za nieświadomością autora przemawiała by nadto zaznaczana forma relatio refero (opowiadano mi). IV-6,10; Natomiast przejrzyście rysuje się proweniencja innej facecji, znów znalezionej w zapisie "osobistych przeżyć" Wańkowicza. Wspominając swe przedwojenne peregrynacje po Polsce i "hoteliki żydowskie na kresach", pisze że W Stolinie oblegała przybysza chmara pośredników zachwalających hotel >Roma<, hotel >Metropol< itd. Ten który gościa zdobył poprzedzał go pokrzykując: - Ydże sze, ydże sze - man gajt, man gajt. To cob uni w ta pora nie wylewali nocniki ). Na podobną opowieść natknął się Jan Kruszewski, kiedy leciwa babka relacjonowała mu przeżycia z pierwszych dni po swym ślubie. Nowożeńcy wyjechali do Pińska na przystani powitał nas tak zwany myszures - - - zaznaczył, że odprowadzi nas do najlepszego hotelu. Bez pytania wziął walizkę i ruszył przodem. Szedł kilka kroków przed nami, a nie za nami, jak zwykli byli czynić tragarze. Kiedy weszliśmy w pierwszą ciemną uliczkę usłyszałam powtarzany przez naszego przewodnika śpiewny okrzyk: >Idże sze !< Kiedy zdziwiona, zapytałam o przyczynę takiej manifestacji, myszures odpowiedział, że bez tego ostrzeżenia groziło nam wylanie na głowę pomyj, których przy uproszczonej kanalizacji mieszkańcy - - - wyzbywają się, chlustając nimi wprost na ulicę ). IV-6,11; Identycznych przygód doznawać mieli najróżniejsi wędrowcy po polskich kresach wschodnich. I byłaby do niezła sytuacja źródłowa, do wyciągania wniosków o stanie higienicznym tamtejszych miasteczek. Gdyby nie świadomość, że takież perypetie nadarzały się i były skwapliwie notowane - znacznie wcześniej. I to w metropoliach całej Europy. Później zaś, umieszczano je - już w charakterze facecji - w żydowskich miasteczkach - "na wschodzie", zależnie od orientacji geograficznej gawędziarza. Więcej, nawet w scenerii warszawskich Nalewek, gdy pamiętnikarz wspominał: Czystość ? Z dzieciństwa pamiętam anegdotę o stróżu nocnym, który wracając nad ranem do domu musiał przez cały czas wołać >Me gajt! Sze idże<. O tej porze bowiem wylewano przez okna kubły z pomyjami i inne naczynia prosto na ulicę ). W tym też kształcie weszła ona do kanony dowcipów żydowskich. Tam zaś (Horacy Safrin) lokowano ją w Chełmnie, przysłowiowym siedlisku mało rozgarniętych Żydów: W Chełmnie nie było w owych czasach ani elektryczności, ani gazu, ani kanalizacji. Ulice miasta tonęły - - - w czarnych jak smoła ciemnościach, a pomyje i nieczystości, których tu nie nazwę, wylewano wprost przez okno do rynsztoków, nie zważając na ogół przechodniów. Słynący z polotu i wyobraźni Żydzi chełmscy - - - wracając późną porą do domu, powtarzali chóralnie: Idzie się! Idzie się! Idzie się ) Sądzimy więc, że spotykamy tu typowy przykład "wędrującej anegdoty", wkomponowywanej w relacje wspomnieniowe, nie zawsze wynikające z bezpośredniej obserwacji pamiętnikarza. Zależnie od konwencji stylistycznej przyjętej w narracji i od biegłości piszącego, anegdotę mniej lub bardziej stylizowano. Dając do zrozumienia jej rzekomą autentyczność. Przyrównajmy choćby "okrzyki wydawane" u Wańkowicza, Kruszewskiego, Singera i ... Safrina. IV-6,12; W nurcie tych dywagacji, umieszczać można niezliczoną ilość powtarzających się „faktów", wynajdowanych w rozmaitych tekstach narracyjnych. Wnioskowanie o stopniu zależności i proweniencji jest jednak niezmiernie trudne. Sprawę dla historyka komplikuje notowanie analogicznych "wydarzeń" już to w tekstach stricte źródłowych - jak "pamiętnik", już to quasi źródłowych - jak "opowiadanie literackie". Nierzadko zaś wnioskowanie bywa z gruntu fałszywe. Niżej wskazujemy na niewytłumaczalny (?) związek "fikcji literackiej" z faktografią znalezioną w relacji pamiętnikarskiej. Kiedy pisarz "wymyśla" ośmioletniego chłopca żydowskiego, który "chce być Niemcem". A przecież analogiczny przypadek notuje kronikarz. Co więcej, ten lokalizuje tak marzącego malca w konkretnej czasoprzestrzeni:„maj 1940, warszawski punkt dla uchodźców" {zob.V-5,4}. Inny pamiętnikarz pisze: "Słyszałem na Wroniej żydowskie dziecko, które krzyczało: Jestem Niemcem, jestem Niemcem" ). I mniej tu ważne będzie podejrzewanie tego ostatniego o konfabulacje {por. IV-5a,5,6}. Nie sposób nam bowiem t u i t e r a z wykluczyć, że w gehennie getta, wiele żydowskich dzieci wyrażało podobne "życzenie". Zaś doszukiwanie się w odnalezionym materiale elementów wzajemnych zapożyczeń - przynajmniej w tym przypadku - pobrzmiewa trywialnie. A należy mieć to na względzie. Wobec innych, mniej dramatycznie wyglądających dla n a s współzależności. W anegdotach, jakie wynajdujemy w źródłach. Nade wszystko zaś wówczas, gdy apodyktycznie wnioskujemy o "nieprawdopodobieństwie wydarzenia" opisanego w źródle. Nasza wyobraźnia nie jest bowiem argumentem w żałosnym racjonalizowaniu rzeczywistości. I przeszłej i obecnej. IV-7 [ próba ustalenia schematu krytycznego] IV-7,1; Sygnalizowane wyżej zjawiska, notowane przy uważniejszej lekturze pamiętnika, skłaniają do schematycznego nakreślenia mechanizmu powstawania relacji wspomnieniowej. Wykorzystywanym przez nas owocem pracy pamiętnikarza, jest z reguły opublikowany już przekaz - utwór uformowany z wielu czynników w trzech etapach: 1 - autopsyjnym; 2 - kompozycyjnym; 3 - wydawniczym. Mając na uwadze - i aprobując (?) - uwagi zgłaszane wyżej, zaproponować wolno następujący schemat p r o c e s u memuarystycznego, uwieńczonego wykorzystywanym przez historyka tekstem drukowanym: {-SCHEMAT 3-} IV-7,2; Elementem nośnym, determinującym charakter relacji jest p a m i ę ć autora, uczestnika wydarzeń . Jako ich twórca i obserwator , kreuje on dla s i e b i e obraz przeżytej rzeczywistości . Określmy to etapem autopsji w powstawaniu osobistego obrazu przeszłości. Na obraz ten składa się autopsja pamiętnikarza < Relacja autopsyjna = Ra>, oraz informacje innych uczestników wydarzenia < Relacja wtórna = Rw >. Już na etapie kompozycyjnym, w trakcie przelewania wspomnień na papier , autor znajduje się jednak pod nieuniknioną presją własnej erudycji; auto cenzura kształtuje formę i styl przekazu -<1>; świadomość historyczna narzuca wartościowanie -<2>; pamięć wzbogacane jest informacjami z lektur -<3>. Z reguły z słabszym udziałem autora - na etapie wydawniczym - efekt jego pracy podlega obróbce edytorskiej - redakcyjnej, translatorskiej <4>, jakie kształtują ostateczną formę publikowanego pamiętnika < W3 >. IV-7,3; Nawet tak uproszczony model ilustruje, jak zdeformowany bywa obraz rzeczywistości w wydrukowanym już przekazie. Na każdym etapie tworzenia, obraz ten kształtują liczne czynniki, z których każdy wprowadza "szumy" w kanale informacji autopsyjnej. Jeżeli nałożymy na ten model, schemat klasyfikacyjny przekazu wspomnieniowego {zob.IV-2,4-5}, wyraźniej zarysują się cechy szczególne tej kategorii źródłowej. W relacji u t e r a ź n i e j s z o n e j < Sprawozdanie doraźne = Sd >, synchronizują się etapy autopsyjny i kompozycyjny. Te zaś oddalają się w czasie w relacji r e t r o s p e k t y w n e j < Sprawozdanie ex post = Se >. Biorąc pod uwagę motywację widzimy, że przekaz kształtowany będzie większą ilością czynników zewnętrznych, niźli przekaz , gdzie na etapie kompozycji forma i styl mają dla autora drugorzędne znaczenie. W przekazie domyślać się wolno auto kreacji, ta zaś przy kompozycji pamiętnika wpływać nawet może na obraz rysowany z autopsji. W zależności od typy relacji, zmienia się ilość czynników zakłócających nurt informacyjny wspomnień. IV-7,4; Przyjęcie proponowanego schematu narzuca odpowiednią procedurę krytyki pamiętnika traktowanego jako źródło historyczne. Schemat ukazuje, że analiza winna uwzględniać w s z y s t k i e etapy jego powstawania. Ustalenie autorstwa na etapie autopsyjnym jest niezbędne - choćby dla wykazaniu k o m p e t e n c j i piszącego; na etapie kompozycyjnym ujawnić winno inspiracje czynników p o s t r o n n y c h, jakiej autor mógł uledz. W obu przypadkach, refleksja nad autorstwem będzie nieodzowna, nawet przy niewątpliwie autentycznych przekazach. W ten tylko bowiem sposób dotrzemy do podstawowej - pierwotnej, bo autopsyjnej - warstwy relacji wspomnieniowej. Na etapie wydawniczym krytyka zewnętrzna wychwycić winna z kolei, jaki wpływ na kształt przekazu miały zabiegi r e d a k t o r s k i e, ewentualnie t r a n s l a t o r s k i e, oraz c e n z u r a instytucjonalna. Również pozostałe elementy krytyki zewnętrznej (czas i miejsce powstania źródła) winny być rozpatrywane dla poszczególnych etapów. Ustalenie chronologii ujawni porę, w jakiej te wydarzenia były odnotowane, oraz o d s t ę p czasu - od zaistniałych wypadków po moment opublikowania. Nie od rzeczy będzie też rozpatrzenie miejsca powstawania, redagowania autorskiego i przygotowywania do druku konkretnej relacji wspomnieniowej. Pozornie nazbyt złożone zabiegi wydają się nieodzowne w pracy badawczej, w znacznym bowiem stopniu wpływać będą na dociekania wiarygodności przekazy pamiętnikarskiego. IV-8 [ weryfikacja wiarygodności pamiętnika ] IV-8,1; Wyżej {IV-3,2-5} za jedną z cech szczególnych pamiętnika, uznaliśmy nie weryfikalność wielu zawartych w nim informacji. Przeprowadzenie krytyki wewnętrznej jest jednakże nieodzowne, bowiem tylko ono wykazać może wiarygodność informacji pamiętnikarskiej. A postępowanie w tym kierunku, będzie miało ścisły związek z wnioskami, jakie wyciągnąć należy po przeprowadzeniu krytyki zewnętrznej. I to sugerowanymi etapami {por.IV-7,4}. IV-8,2; Zauważmy na wstępie, że mimo żywionych oporów, historykowi nie wolno bagatelizować, a tym bardziej nie przyjmować do wiadomości deklaracji samego pamiętnikarza. Ten zaś nagminnie zarzeka się, że "pisze wyłącznie, by dać świadectwo prawdzie". Oświadczenia takiego nie podobna apodyktycznie odrzucać. I to nie tylko gwoli elementarnej lojalności, należnej twórcy źródła jakie d o p i e r o b ę d z i e poddane krytyce. Nie zorientowanemu w meritum sprawy czytelnikowi, nie wypada własnych wyobrażeń, kategorycznie przedkładać nad te - jakie wyraża inna osoba. Odwoływania do "zdrowego rozsądku", już do "niemożliwości", " nieprawdopodobieństw", "absurdalności twierdzeń" jest quasi argumentem. Dopuszczalnym w potocznym rozumowaniu. Nie może być jednak wytyczną w dociekaniach naukowych. Pouczającymi w tej materii są doświadczenia mediewistów Analizując średniowieczne zabytki narracyjne, co rusz natrafiają oni na "mirabilia"; opisy zjawisk niezwykłych, wydarzeń nadprzyrodzonych. Do niedawna traktowane były one jako wytwór ciemniejszej strony intelektu twórców tych "nieprawdopodobnych wymysłów". Jednak badania ostatniego półwiecza wykazały realną geologiczną możliwość, by wskazywana rzeka, przez pewien czas "płynęła wspak". Podobnie biologiczno - meteorologiczne uwarunkowania "czerwonego śniegu" nad Kaliszem, bądź genetyczne prawdopodobieństwo urodzenia "cielaka o czterech głowach". IV-8,3; Identycznie jest z informacjami źródłowymi dla czasów nam bliższych i współczesności. Beznamiętnie zapoznajmy się z tenorem uchwał i rozporządzeń najróżniejszych instytucji. Kwitujemy je wzruszeniem ramion, choć przyszli historycy będą się głowić nad ich autentycznością i wiarygodnością; choćby sejmowej ustawy o psich rasach w Polsce AD 1998. Także „ prawdopodobieństwie" wielu dziesięciu milionowej „omyłki" w bilansie Ministerstwa, co wytykane publicznie przez ekspertów, nie jest przyjmowana do wiadomości przez ministra AD 2000. Tego wreszcie przekonuje własna siostra, „szeregowa" nauczycielka. Bądź uzasadnienia dymisji ministra, tłumaczonej okupowaniem jego komnaty przez posła tej samej opcji politycznej. Nas - dzisiejszych - równie zadziwiać mogą świadectwo z nieodległej nawet przeszłości. Tuż po zakończeniu II wojny, znamienne były w Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii czy Szwecji reakcje na wspomnienia Żydów z lat okupacji. Przeżytych w Warszawie, Łodzi, Lubartowie, Lublinie. Ocalałych z pożogi opowiadających, otaczało współczucie, ale i niedowierzanie. Czy być może oni nie „przyczerniają" swych opisów? Słuchacze mogli jeszcze akceptować opowiadanie o ulicznych łapankach, o głodzie, "szmalcownikach", o obozach. Rozumieli to jednak w sposób szczególny. Aprobaty nie zyskiwało już napomknienie, jak to w getcie trudno było o kąpiel. We własnym, warszawskim mieszkaniu ! Jakże to ? Nie można się było zwyczajnie wykąpać? Obraz kreślony we wspomnieniach, odbiorca przyjmował według własnych doświadczeń i wyobrażeń. W nich "obóz", "głód", " wywózka" były umieszczane w sferze daleko posuniętej abstrakcji. Nie możliwej do przełożenia na konkretną sytuację. Taką, w jakiej mieszkańcom Chicago, czy Upsali dane było żyć w latach 1939 -1945. Podobnie przecież, za mało prawdopodobne w tejże materii i w tymże czasie, uznały władze brytyjskie i amerykańskie - raporty Jana Karskiego dostarczone z Polski. Postawa poniekąd zrozumiała, tak jak i ta - w anegdotycznym utyskiwaniu Paryżanina, który po wojnie opisywał warszawiakowi swą okupacyjną "gehennę", wynikającą z faktu, że "Radia Wolnych Francuzów" słuchać mógł t y l k o przy ś c i s z o n y m odbiorniku. Podejrzewał bowiem sąsiada o kolaboracje! IV-8,4; W tych przypadkach, niemożliwa okazywała się do przełożenia - a więc i zrozumienia - sfera doświadczeń innych. Winno to moderować nasze oceny wiarygodności wielu informacji wynajdowanych w relacjach wspomnieniowych. Jest jednak zrozumiałe, że sceptycyzm czytelnika budzi wiele obrazów nakreślonych w niejednym pamiętniku. A to właśnie poprzez nagromadzenie tam wzmianek, wydawać się mogło nieprawdopodobnych. Podejrzewamy choćby, że to nie osobisty "heroizm" autora, ale mimowolna adaptacja powszechnych wyobrażeń o "warszawskiej zaradności" (czy nie zwykłego cwaniactwa ?), kształtowała autoportret we wspomnieniowym "Boso ale w ostrogach", a szczególnie w "Pięciu latach kacetu", jakie wyszły spod pióra Stanisława Grzesiuka. Tego jednak t y l k o się domyślamy ! Na poły wspomnieniową publicystykę Stanisława Strumph-Wojtkiewicza wielokroć spotykały nader zjadliwe oceny. Tak współuczestników opisywanych przezeń wydarzeń, jak i badaczy - historyków. Melchior Wańkowicz, w którego pisarstwie również wyczuwamy niemało fantazjowania, omówienia tych książek tytułował z dużą zjadliwością "Czaruś w grobowcu Szujskich"; "Polski M chausen". Ten drugi nagłówek - będący przecież wartościującą konstatacją - koresponduje z recenzją Olgierda Terleckiego, zatytułowaną równie ironicznie: "Ku rozweseleniu serc". Wytyka ona Strumph-Wojtkiewiczowi: Mogliśmy - - - przeczytać (w jego książkach "Wbrew rozkazowi" i "Siła złego" - ZW) jak to w lipcu 1940 r. uratował Sikorskiego przed zamachem senatorów, jak to pośredniczył pomiędzy wracającym z Moskwy ambasadorem Crippsem i Sikorskim, jak to proponował Sikorskiemu powrót sił polskich do Związku Radzieckiego już po ich stamtąd wyprowadzeniu, jak to w czasie wizyty u córki Sikorskiego - - - był świadkiem telefonu do niej od Churchilla, przestrzegającego przed podróżą - - - na Bliski Wschód - - - Specjalnością Stanisława Strumph - Wojtkiewicza, wyróżniającą go wśród pisarzy polskich jest tworzenie o samym sobie różnych legend możliwie wspaniałych ). IV-8,5; Niejednokrotnie podobne wątpliwości rodzą się w trakcie lektury innych wspomnień. Znane szeroko na Zachodzie i tu już przywoływane pamiętniki Martina Gray'a, nieodparcie budzą; już to podziw, już wątpliwości, już ... irytację. A to właśnie, przez niezwykłość dokonań bohatera. Czternastoletniego żydowskiego chłopaka, wojna zastaje w Warszawie. W getcie - utrzymując rodzinę - staje się potentatem w przemycaniu żywności. Zapewnia zresztą, że nie bacząc na profity, czynił to głównie z przyczyn humanitarno - opozycyjnych. Zostaje nie kwestionowanym przywódcą bandy "ze strony aryjskiej". Kompani wpierw próbują go szantażować, ulegają jednak osobowości Marcina i współpracują w przerzutach żywności. Na skalę masową (s49-50: „przewoziłem tony zboża, cukru", s82). Bohater przyłapany - ucieka z Pawiaka, a był tam w czasie wizytacji Himmlera (s34). Później więziony kilkakroć, bywa już to "odbity" przez kolegów z bandy (s69-70), już skatowanego ratuje polski lewicowy ruch oporu (s87-88). Jako organizator nielegalnych dostaw żywności, jest człowiekiem bardzo zamożnym. Wspomaga przeto sierociniec ... Korczaka (s56, 61) i biedaków, ciesząc się w getcie niezmierną popularnością (s48, 61n). Równocześnie nawiązuje kontakt z Żegotą (s73-75). Nadto pomaga materialnie znajomym i instytucjom charytatywnym. Tak szeroko zakrojoną działalność w getcie i poza nim, ułatwiają stosowne dokumenty; kenkarty, kilka paszportów, legitymacja volksdeutscha itp.(s63). Jest bodaj ostatnim rozmawiającym i błagającym Korczaka o przyjęcie pomocy w ucieczce, gdy ten prowadził swój sierociniec na Umschlagplatz (s97). W czasie "wielkiej akcji", w lipcu i sierpniu 1942 roku wielokroć umyka: "chwytano mnie i uciekałem; czasem wymykałem się dwukrotnie tego samego dnia" (s93). Ucieka też z transportu do Treblinki (s.99), by później dobrowolnie przyłączyć się do takiegoż (s111). Trafia tam wiedziony ciekawością. Dobrowolnie skierowuje się do "sonderkomanda" grabiącego i palącego zwłoki, co odnotowawszy... ucieka z obozu (s122-139). Następnie w Zambrowie, a później Białymstoku publicznie uświadamia Żydów o czekających ich losie, jednak nie zrozumiany wraca do Warszawy. Wszelako wcześniej organizuje odbicie polskich "cichociemnych" z więzienia w Pińsku (s171). We wszystkim służy mu sztylet (s163, 165) i zachowana jeszcze z Treblinki (!) znaczna gotówka: "mam dużo pieniędzy, więcej niż będzie pan miał kiedykolwiek okazję zobaczyć" (s166). Bierze udział w powstaniu w getcie warszawskim, by 19 kwietnia, w samo południe ... zniszczyć dwa czołgi (s184). Po akademii 1-szo majowej w bunkrze, czci święto robotnicze atakując w biały dzień oddział SS (s188-189). Jest świadkiem samobójczej śmierci Mordechaja Anielewicza (s191). Po opuszczeniu getta, dzięki kompanom z bandy szmuglerów - ci są już członkami PPR i AL - kieruje się do oddziału partyzanckiego Armii Ludowej (sic !-w 1943), dowodzonego przez Grzegorza Korczyńskiego i Mieczysława Moczara. Dla nich to, partyzant Marcin- Mietek "jest bezcenny" (s 200). Dowódca Armii Ludowej "generał Rola" osobiście mianuje go porucznikiem (s207-208). Zyskuje żołnierską sprawność, co ułatwia w 1944 roku wstąpienie do Armii Czerwonej. Oddelegowany do ... NKWD, wpierw tropi konfidentów na tyłach, by później ochotniczo udać się na front. Niespełna dwudziestolatek zdobywa Berlin i już jako kapitan NKWD niemal aresztuje samego Martina Bormana (s233). Tylko niefrasobliwość i pijaństwo radzieckich przełożonych, pozwoliły uciec zbrodniarzowi. W trakcie niespełna rocznej służby, młody enkawudzista otrzymuje najwyższe bojowe odznaczenia radzieckie (co dokumentuje fotografią); Order Czerwonej Gwiazdy, Wojny Ojczyźnianej i Aleksandra Newskiego. To koniec, jednak tylko wojennych dokonań bohatera. Po dezercji z szeregów NKWD na Zachód, nie oszczędzono mu równie frapujących, co tragicznych doświadczeń. IV-8,6; Ta niesłychanie barwna autobiografia wzbudzać chyba może obiekcje. Właśnie co do prawdomówności autora. Wykazanie tu fałszu jest niezmiernie trudne, chociaż nie niemożliwe. Pomocnym byłby z pewnością - właśnie skrupulatny rozbiór krytyczny tekstu. Ten bowiem, nawet pobieżnie rozpatrywany, nacechowany jest zastanawiającymi korelacjami. Nie tylko z faktami znanymi z opracowań monograficznych. Nade wszystko - co właśnie winno uderzać - z pamiętnikami napisanymi przez innych; ocalałych mieszkańców getta; bohaterów partyzantki; żołnierzy armii radzieckiej. Nie przesądzamy sprawy. To winno wynikać z rzeczowej analizy samej a u t e n t y c z n o ś c i przekazu. Tym bardziej, że jak wspominano, współtwórcą dzieła był ghostwriter - Max Gallo, mający bodaj niebagatelny wpływ na treść relacji Martina Gray'a. Choć niepodobna w tym miejscu wykazywać współudziału Gallo'a w tworzeniu tkanki faktograficznej pamiętnika Gray'a, to domyślać się wolno ręki pierwszego z nich w ukształtowaniu samej narracji "Wszystkim których kochałem" {por.IV-5a, 5-6}. Choćby w ozdobnikach stylistycznych, będących ewidentnie quasi literackimi "wydumaniami". Literalnie nie sposób poważnie traktować wzmianek, kiedy „ wspominane" są doznania bohatera opisującego wzdęte truchło konia, tuż po wybuchu bomby; bohater widzący żółtą błyskawicę oddanego doń strzału; w trakcie więziennej inspekcji zjedzone płócienne opaski; cios bagnetem w oko po czym oprawca zostaje zaduszony gołymi rękoma itp., Całość pachnie retoryką powieści przygodowej, bądź scenariuszem filmu sensacyjnego. Mamy też prawo podejrzewać kształtowanie narracji, według wyobrażeń potencjalnego odbiorcy, słabo znającego realia okupacyjnej Polski. Wszystko zaś okraszono anegdotami spotykanymi nagminnie. W innych, spopularyzowanych już wspomnieniach. Pamiętnik ten inkrustowany jest znanymi (?) narratorowi, ale też i potencjalnemu odbiorcy, autentycznymi i głośnymi bohaterami (Korczak, Moczar, Rubinsztein, Frenkensztein, Borman). W literaturze przedmiotu występują oni notorycznie. Jeszcze raz dobitnie podkreślmy, że domniemania te dopiero powinny być uzasadniane. Zaś dociekanie wiarygodności przekazu - wyzbyte emocji. Tutaj, obraz sprokurowany przez spółkę „autor" - „ghostwriter", przywołano jako casus szczególnie instruktywny. Lektura innych pamiętników skłania do postulowania analogicznych poczynań krytycznych. Pozostaje "tylko" pytanie: jak wiarygodność konkretnych wspomnień wykazać ? IV-8,7; Przyjęliśmy już do wiadomości, że niejednokrotnie brak możliwości weryfikacji wspomnień z materiałem dokumentowym. Co więcej, konfrontacja kilku relacji z tego samego wydarzenia, prowadzi do dalszego zagmatwania obrazu przeszłości. Wyżej przywołane, rozbieżne opisy pamiętnikarskie, takie właśnie wrażenie potęgują. Znalezienie kolejnych wspomnień o naradzie z 1 kwietnia 1945 roku, kwestii by dla nas nie rozwiązywało. Albowiem nie wykluczone, że domniemanie kolejny pamiętnikarz, przytaczał by jeszcze inną "orację" Józefa Stalina, "nakazując mu" nakreślenie na mapie sztabowej, jeszcze czegoś innego {por.IV-3,7}. Z kolei, odnalezienie innych sprawozdań z przygotowywania książki o " poznańskim Czerwcu" {por.IV-3,8} i obradach rosyjskiego Rządu Tymczasowego {por.IV-3,10}, w interesującej kwestii mogło by tylko prezentować j e d n ą z dwóch możliwych wersji. A to i tak nie przesądziło by do końca p r a w d z i w o ś c i którejkolwiek. Jak już kilkakroć stwierdzaliśmy; niepodobna faktów historycznych wykazywać systemem "większości ważnych głosów źródłowych". IV-8,8; Nie znaczy to jednak, by historyk stawał bezradnym, wobec tak rozbieżnej wymowy materiału pamiętnikarskiego. Wiarygodność tegoż należy tylko wywodzić zgodnie z kanonem krytyki wewnętrznej źródła. Prowadzonej na wszystkich już wskazanych etapach powstawania relacji wspomnieniowej {IV-7}. Nierzadko bowiem refleksja krytyczna ogranicza się tylko do etapu autopsyjnego, gdy zastanawiamy się nad kompetencjami autora. To istotna kwestia, jednak nie powinna przesłaniać osoby tegoż autora, już jako "piszącego pamiętnikarza". To zaś narzuca niezbędne przeprowadzenia krytyki zewnętrznej; na etapie kompozycji. Zapominając o tym, zakładamy milcząco; niezmienność wiedzy i poglądów człowieka, na przestrzeni całego jego żywota. A przecież to niemal niemożliwe. Owszem, właśnie publikowane pamiętniki wyraźnie ilustrują zmienność zapatrywań i przekonań. Wybrane przykłady wydają się dobitnym świadectwem. IV-8,9; Dostrzeżone rozbieżności opisu zachowań Stalina w trakcie narady są znaczące. Krytyka wiarygodności etapu autopsyjnego - w sprawie i kompetencji i bezstronności wspominającego - wysoko plasować winna relację Sztemienki. Jako zastępca szefa Sztabu Generalnego, był on niewątpliwie kompetentny, aby wypowiadać się tej materii. Jako taki, wydaje się również najmniej zaangażowany emocjonalnie. To zaś - chyba na pewno - było udziałem i Grigorija Żukowa i Iwana Koniewa. Wątpliwe jednak, by konstatacja taka wyczerpywała wszystkie znamiona prawidła cui prodest? Musiało by to prowadzić do wnioskowania; właśnie o... bezstronności Siergieja Sztemienki. Zgoła inaczej sprawa się rysuje, gdy rozpatrujemy wiarygodność na etapie kompozycyjnym pamiętnika. Konfrontacja przytoczonych relacji sprawia wrażenie, że nie tyle wspominają one wydarzenia z 1kwietnia 1945 roku, co kreślą na nowo sylwetkę Józefa Stalina. I to właśnie, w całkowicie zmienionej atmosferze psychologicznej i politycznej. W każdym z tych "wspomnień" - w tej konkretnej sytuacji - Stalin to przecież zupełnie inna persona. Przez Żukowa rysowany jest, jako odpowiedzialny strateg - dowódca mający własne preferencje, ale potrafiący je modyfikować. Zgodnie z wyłożonymi mu, rzeczowymi racjami. Diametralnie inaczej prezentuje się Stalin w raporcie Sztemienki, gdzie znajdujemy cechy wręcz maniakalne. Przecież tam głównodowodzący inicjuje niemal zawody - wyścig kilkuset tysięcy żołnierzy ! Tylko po to, by zaspokoić próżność swych pupilów i chyba własne, aberacyjne skłonności ? Takie wnioskowania będą upełnomocnione w publicystyce. W zależności od emocji piszącego, dowolnie wykorzystującego, tylko j e d n ą z tych relacji. Jak to zresztą obecnie nagminnie się czyni. IV-8,10; Wiarygodności przekazu nadal nie przesądzi li tylko nasze domniemywanie. O intencjach autorów. Wspomagać w tym powinna krytyka zewnętrzna, prowadzona dla etapów - kompozycyjnego i wydawniczego pamiętnika. Oczywiście, wszystko będzie wzbogacone erudycją, wynikającą z szerszego rozpoznania badanej sytuacji. Dopiero bowiem znając cały kontekst, wyznaczymy nie tylko chronologię publikacji pamiętników Żukowa, Koniewa i Sztemienki (rosyjskie pierwodruki: 1969, 1966, 1968). Jest to jedynie pierwszy, najprostszy krok w rozpatrzeniu możliwości wzajemnego oddziaływania relacji. Okazuje się wtedy, że Sztemienko wypowiadał się drukiem - w tej sprawie - już w 1965 roku. A i to nadal nie wyczerpuje wszystkich wariantów, innego jeszcze rozmieszczenia dat komponowania relacji. Do takiego wniosku upoważnia niewątpliwa osobista znajomość autorów. Obracających się na zbliżonych orbitach, już powojennej władzy ZSRR. Zaś kontakty te pozwalają na domysły, że mogli mieć rozpoznane wzajemne poglądy, onegdaj i ówcześnie wyrażane. Niezbędna więc będzie weryfikacja a u t o r s t w a pamiętnika, na etapie kompozycyjnym i wydawniczym. Należy w niej wykazać: kim byli - po dwudziestu latach - uczestnicy narady z 1945 roku? W jakim okresie swoje wspomnienia przelewali na papier, w jakim zaś przygotowywano je do publikacji ? Sprawa niebagatelna, skoro rozpoznamy koleje powojennych karier, przebiegających w złożonej sytuacji politycznej Związku Radzieckiego. Znajomość kontekstu, rzuca już inne światło na wiarygodność wspomnień. Znamienna rozbieżność w "przytaczanych słowach" Stalina, wydaje się kluczem przy ustalaniu: na jaki typ relacji natrafiliśmy ? Przyjąć bowiem wolno, że odnotowana sprzeczność wcale nie była spowodowana "ułomną" pamięcią autorów. Wyrażała bardziej postawę piszącego wobec osoby Stalina, ale i ex post, odzwierciedlała sytuację "okresu błędów i wypaczeń". Była wreszcie refleksem pozycji autora w czasach "chruszczowowskiej odwilży". Właśnie wówczas, euforyczny obraz wszechwiedzącego ongiś generalissimusa, zastępowano wizerunkiem satrapy, rysując wręcz obraz kabotyna. A przecież pisać i p u b l i k o w a ć w Moskwie o nim mieli ludzie, właśnie przez Stalina wyniesieni bardzo wysoko. Na nich zaś - głównie na Grigoriju Żukowie - spoczywało wówczas odium " stalinowca". IV-8,11; Mając to wszystko na uwadze, inaczej już rysuje się kwestia w i a r y g o d n o ś c i rozpatrywanych ustępów pamiętnikarskich. Wolno je uznać za " relacje kierowane", do tego "wywoływane"; a więc zgodnie z naszą propozycją, będą to przekazy typu: Mok - Ms {zob.IV-2,5}. Istotna jest supozycja o wywołaniu rzeczonych wspomnień. Wydaje się bowiem, że w tym właśnie ustępie, pamiętnikarze pobudzeni zostali opinią nieobecnego na naradzie, niższego w roku 1945 rangą generała Wasilija Czujkowa. Ten bowiem, na fali "antystalinowskiej odwilży", już w połowie lat sześćdziesiątych, drukiem oskarżył Naczelnego Wodza i jego protegowanych o kunktatorstwo i indolencję dowódczą. Również w sygnalizowanej sprawie; okoliczności zdobycia Berlina. Bez wątpienia, teza Czujkowa o możności zakończenia wojny w Europie już w lutym-marcu 1945 roku, wywołać musiała reakcję odpowiedzialnych za tą opieszałość. Dlatego na autopsję wspomnień Żukowa, Koniewa i Sztemienki, chyba na pewno nałożyła się próba obrony własnych, wcześniejszych poczynań. Ale też potrzeba wyraźnego określenia stosunku do Wodza - protektora. Na etapach kompozycyjnym i wydawniczym inaczej więc prezentuje się motywacja autorów, co nakazuje inne już akcentowanie - prawdopodobnej wiarygodności wspomnień radzieckich marszałków. To jednak pozostawmy dociekliwości specjalistów. IV-8,12; W podobnej sytuacji znajduje się badacz, usiłujący ustalić wiarygodność wspomnień członków rosyjskiego Rządu Tymczasowego {zob.IV- 3,10}. Znów domniemania o kompetencjach i emocjonalnym zaangażowaniu autorów, mogą być fałszywym tropem. Jeżeli ograniczą się li tylko do etapu autopsyjnego, bądź wydawniczego. I to przy rozpatrywaniu wyłącznie inkryminowanych fragmentów. Sytuację mamy odmienną od poprzedniej. Świadkowie podają dwie, wykluczające się wersje. My zaś jesteśmy świadomi, że alternatywy brak. Odpowiedzieć zaś winniśmy; czy w pierwszych dniach rewolucji lutowej 1917 roku, rosyjski gabinet znał czy nie znał postanowienia konferencji między sojuszniczej ? IV-8,13; Tylko jeden świadek potwierdza to kategorycznie. Pozostali, równie zdecydowanie temu zaprzeczają. Istotnym jest wskazanie, iż odmiennego, " negującego" zdania jest i ówczesny premier i jego minister spraw zagranicznych. Persony bez wątpienia kompetentne w rzeczonej sprawie. Co więcej, wobec prawdziwości wersji Kiereńskiego zgłosić wolno szereg, chyba istotnych zastrzeżeń. 1 - w ówczesnym gabinecie był "tylko" ministrem sprawiedliwości i dostał się tam na mocy kompromisu, reprezentując lewicę rewolucyjną. Był tedy w permanentnym konflikcie z pozostałymi członkami gabinetu. Czy dopuszczano go więc do wszystkich tajemnic, choćby i świeżo przejętych dokumentów - tak ważnego znaczenia ? 2 - interesującą nas informację znajdujemy dopiero w ostatniej wersji pamiętników Kiereńskiego, napisanych u schyłku życia, przez (ur. 1881) niemal 90 letniego starca. Poprzednio, w latach dwudziestych - a więc świeżo po wydarzeniach - również snuł i publikował wspomnienia. W nich nie znajdziemy jednak takiej informacji ). 3 - czyż w niezmiernie skomplikowanej sytuacji, dosłownie pierwszych godzin po dramatycznym przejęciu władzy, nowo powstały rząd miał czas i możliwości, by penetrować archiwa carskich ministerstw ? Tym nie mniej. Gdyby nawet jakimiś drogami do rzeczonych akt dotarł. Czy rewolucyjny Rząd miał sposobność ich analizy i podjęcia brzemiennych decyzji ? Niemal retoryczne pytania, nie najlepiej chyba świadczą o wiarygodności Kiereńskiego. Tym bardziej, gdy uświadamiamy sobie położenie, w jakim znalazł się, już po listopadzie 1917 roku, ostatni przed Leninem przywódca Rosji. Wyniesiony ongiś niezmiernie wysoko, po przewrocie bolszewickim popadł w pełną izolację. Także wśród kół rosyjskiej emigracji politycznej. Skoro zważymy konsekwencje, wynikające z przyjęcia jego wypowiedzi (o czym nie sposób tu rozwodzić), dopuścić wolno przypuszczenie, że pod koniec życia "odgrywał się" tym sposobem na dawnych przeciwnikach. Choćby i kolegach z pierwszego gabinetu rewolucyjnego. Swym głosem wyraźnie bowiem wykazywał - ich nieprzychylną postawę wobec kwestii polskiej. IV-8,14; Bowiem o to zagadnienie tam właśnie chodziło. Poprzez analizę tej sprawy, dojdziemy bodaj do sprawy wiarygodności wspominających. Rozpoznanie indywidualnych zapatrywań Pawła Milukowa, Grigorija Lwowa i Aleksandra Kiereńskiego na „zagadnienie polskie" - przed i w czasie wydarzeń 1917 roku - zmienia naszą ocenę prawdomówności pamiętnikarzy. Dostrzeżemy bowiem, że i Lwow i Milukow po latach mieli istotne powody, by rzeczoną kwestię przeinaczyć. A to zmienia zasadniczo nasze zapatrywanie na wiarygodność ich relacji. Tym bardziej, jeżeli sine ire et studio rozpatrzymy pozostałe wątpliwości, zgłaszane wobec wersji Kiereńskiego. Okaże się wtedy, że identycznym głosem występował on już w roku 1920, kiedy w Szwajcarii publicznie donosił o tychże dokumentach, jakie w marcu 1917 roku właśnie doń doszły. W innej relacji znajdziemy informację, czyniącą wielce możliwym wczesny napływ tychże tajnych dokumentów do rąk ministrów Rządu Tymczasowego. Przejęte być bowiem mogły, przez zrewoltowany tłum - w czasie i miejscu przez Kiereńskiego wskazanym. IV-8,15; Nie miejsce tu, by sprawę szczegółowo rozpatrywać. Chodzi zaś tylko o zobrazowanie, jakimi drogami weryfikować wypada wiarygodność przekazu wspomnieniowego. Jakie też niebezpieczeństwa grożą wnioskowaniom, opartym na mniemaniach, wynikających z rozpatrywania jednego tylko etapu - w procesie powstawania pamiętnika. Bądź też wtedy, kiedy wyrok ferujemy motywowani naszą wyobraźnią o możliwościach, bądź nieprawdopodobieństwach. Najdalej posuniętą „argumentacją" wynikłą z tego ostatniego założenia, jest podważanie wiarygodności - oparte na doraźnej potrzebie. Tej, w jakiej odbieramy relację, a obraz przeszłości dopasowujemy do aktualnych wymogów. Wyżej {IV- 4,8} za wątpliwą uznaliśmy sposobność literalnego oddawania ongiś wypowiadanych oracji, nawet tych, skierowanych wprost do pamiętnikarza. Zastrzeżenia te idą jednak za daleko, gdy apriorycznie odrzuca się jakikolwiek związek relacji świadka z opisywaną sytuacją, a więc i z wysłuchanym przezeń tekstem. Nawet gdy wypowiedziany został w nadzwyczajnych okolicznościach. Opublikowany na łamach „Naszego Dziennika" rymowany utwór któregoś z czytelników, wywołał gwałtowną reakcję innej czytelniczki: W numerze z dn.21 maja ukazał się wiersz Zbigniewa Wirskiego zaczynający się od słów >Bracie Jerzy<, a dalej: >nie biłeś oprawców, z nimi nie walczyłeś, tylko ostrzegałeś, o życie prosiłeś. Gdy zbójecką pałką bili Cię po głowie. Daremnie wołałeś „Dajcie żyć panowie". Ostatnie słowa w cudzysłowie, to znaczy, że traktowane są jako cytat. Pierwszy raz ta kalumnia padła z ust mordercy Pękali w zeznaniach w procesie toruńskim - - - Jakby mimochodem wspomniał on, że ksiądz Popiełuszko błagał o darowanie Mu życia - - - Potem to samo cytowane było przez prokuratora i sędziego. To oszczerstwo wymiarem swym przerasta wszystkie inne inwektywy, jakimi obrzucany jest ksiądz Jerzy do dziś, gdyż stanowi próbę odmówienia Mu świadomej, dobrowolnej ofiary z życia (wszystkie podkr. ZW) - - - wsączana jest w świadomość ludzi różnymi drogami - - - Jeżeli słowa księdza Jerzego: >Jestem gotów na wszystko< nie przekonują państwa, proszę zapoznać się - - - i tu przywołano monografię Krystyny Daszkiewicz. Ze sprostowaniem tym w pełni zgadza się Redakcja, pismem księdza prałata Teofila Boguckiego deklarując: „Jak najbardziej podzielam pani opinię. Od początku z tym nie mogłem się pogodzić - - - Powtarzanie w kazaniach i wierszach tych słów, szkodzi świętej sprawie (podkr. - ZW) " ). Oczywiście nie śmiemy rozwiązywać kwestii. Zwróćmy uwagę na aspekt czysto źródłoznawczy. Z jednej strony, tekst wiersza odbierany jest przez czytelnika jako pełnoprawne źródło - tu kanał informacyjny{por. V-2,6-7}. Więc postępuje się wobec niego, z aparatem krytyki wiarygodności. Analiza tekstu przywołuje jednak relacje świadka. I właśnie ona podawana jest w wątpliwość. Atoli opiera się to w y ł ą c z n i e na czytelniczym przeświadczeniu {por. III- 2,8}.Wynikłym z emocji i hierarchii wartości przez lektora wyznawanych. Wszelako, czy mogą one być przekonywującym argumentem ? Wnioskowanie wynikłe z naszej erudycji - "wiedzy poza źródłowej" - niejednokrotnie będzie w konflikcie z tenorem źródła. Rozstrzygnięcia nie dostarczą też świadectwa ex post składane przez wspominających. Wyraźnym tego przykładem wydaje się być wywody Profesora Pajewskiego, do jakich powrócimy {zob. IV-9,2}. Z analogicznym problemem spotykamy się, rozpatrując kolejny z przywołanych przykładów. IV-8,16; Ledwie po dziesięciu latach od opisywanych wydarzeń, dwie osoby twierdzą coś odmiennego; co dotyczy ich bezpośrednio {zob.V-3,8}. W jednym sprawozdaniu jest informacja o odmowie współpracy; danej przez profesora Maciejewskiego. Przypomnijmy tedy, że przedmiot sporu - książka "Poznański Czerwiec 1956", ukazała się pod redakcją Zofii Trojanowiczowej i ... Jarosława Maciejewskiego ! Niekonsekwencję złożyć wolno na mało precyzyjne sformułowania Aleksandra Ziemkowskiego. W swoim opisie okoliczności, mówił chyba o pierwszym etapie "pertraktacji" wokół zamyślonego przedsięwzięcia. Akcentuje tam jednak rolę profesor Brygidy Kecydowanie temu przeczy. Co spowodowało u niej tak diametralnie odmienne widzenie. Siebie i innych. I to w tak niewielkim odstępie czasowym ? Zdaje się bałamutnym wytłumaczenie: To fakt, że wspomnienia budują na ułomnej pamięci, ale dotyczy to wszystkich wspominających. List pani prof. B. Koliczności - - - pamięta ona inaczej. Trudno rozstrzygnąć, czyja pamięć jest mniej zawodna ). IV-8,17; To przecież trochę pomówienie - właśnie profesor K - - niepamięć. Czyżby w rachubę wchodzić miało wyrachowane zatajenie? To akurat zdaje się najmniej prawdopodobne. W połowie 1990 roku, kiedy poczęły rosnąć "szeregi młodych weteranów walki z komuną", trudno było by szukać powodów zapierania się tu imputowanych dokonań. Tym bardziej, że środowisko doskonale znało rolę, jaką w " Solidarności" dziesięć lat wcześniej i po 13 grudnia odegrali - właśnie profesorowie Brygida KMaciejewski. Ten ostatni niestety nie mógł już "dać świadectwa prawdzie", zmarł bowiem w roku 1986. Czy jednak jego świadectwo, przekonało by ostatecznie czytelnika? W tejże kwestii, opis rzeczywistości podany jest przez jej bohaterów. Gotowych poświadczyć swoje widzenie nieodległej przeszłości. Więc świadectwo kolejnego, nie uwierzytelniało by ostatecznie jakiejkolwiek wersji. Założenie - aksjomat psychologiczny {zob.III-2,9} wobec naszej, ułomnej erudycji na niewiele się tutaj zdaje. Tym bardziej, że wnioskowanie nie będzie tak przejrzyste, jak w innych przywołanych tu przykładach. Znów nie przesądzając sprawy, zwróćmy uwagę na wskazywane etapy powstawania wspomnień - tutaj w z a j e m n e j relacji: Ziemkowski - K etapu autopsji ich kompetencję nie ulegają wątpliwości, podobnie zdaje się być dla etapu kompozycji. Ale tylko się zdaje. Dopuścić bowiem wolno; 1 - w sferze autentyczności tekstu: przeinterpretowanie relacji wspomnieniowej Ziemkowskiego. Operując mało precyzyjnym skrótem myślowym, bodaj bez zamiaru sugerował on bezpośredni, osobisty udział kogoś, kto w rzeczywistości przypisywanych mu prac nie prowadził. 2 - w sferze autentyczności narracji: kontaminacja obu wspominających. Zagadnienia nie rozwiąże chyba, niewykluczone nawet nagabywanie bohaterów, którzy co najwyżej ubarwiać mogą własną - pierwotną wersję. Toteż nie do końca przekonują późniejsze, "doraźne" wyjaśnienia pamiętnikarzy {zob.IV-9,2}. Co jest zgodne z wyłożoną zasadą; indywidualnego postrzegania rzeczywistości, przez się ongiś przeżywanej {por.IV-3,12}. IV-8,18; Więcej, indagowany może z jakichś tam powodów przyjąć postawę zrezygnowanie akceptującą. P o t w i e r d z a j ą c wątpliwości pytającego, wobec wiarygodności własnej relacji. Tak przecież wielokrotnie czyni Marek Edelman, wypytywany o szczegóły przez Hannę Krall. Ta mówi o chorągwiach wywieszonych w getcie w pierwszych godzinach 19 kwietnia 1943 roku, czemu zaprzecza jeden z przywódców powstania. Redaktorka jednak się upiera, na co Edelman: Więc niech będzie - - - przecież to nie ma znaczenia - - - jeżeli były sztandary, to nie kto inny, tylko jego ludzie musieliby je powiesić, a oni nie wieszali sztandarów. Chętnie by je powiesili, gdyby mieli trochę czerwonej i białej tkaniny, ale jej nie mieli. - - - To niemożliwe. Przecież wszyscy ludzie je widzieli ! No skoro wszyscy ludzie widzieli - - -A zresztą jakie to ma znaczenie. Ważne jest, że ludzie widzieli ). Nie chcielibyśmy w tym widzieć lekceważenia, a tym bardziej cynizmu rozmówcy. Uczestnik wydarzeń żyje własnym ich obrazem, a próby reperacji tego widoku może zbywać sarkastycznym potakiwaniem. On wie, a pytający ? Jest to „postawa pamiętnikarska" równie uczciwa, jak diametralnie odmienne stanowisko - choćby Andrzejewskiego {zob. IV-4,14-17} - zgodliwie aprobujące poprawianie swych wyobrażeń. Kiedy dostarczono p r z e k o n y w u j ą c y c h (?) argumentów. Zauważmy jednak. Ten pierwszy w swej relacji prezentuje postawę „czysto wspomnieniową", gdy drugi skłania się ku kontaminacji. Ale tylko w uzewnętrznianiu swych wspomnień, bo intymny ich obraz może być niezmienny. IV-8,19; Rozbieżność informacji faktograficznej we wspomnieniach, wynikać też może ze zwykłej nonszalancji pamiętnikarza. Kiedy wspomnienia snute są okolicznościowo, to nierzadko ulegają egzaltacji, mimowolnie lekceważąc regułę beznamiętnego "przypominania sobie". Widać to już we wspominkach, jakie "na zawsze utkwić miały w pamięci" {por,IV-4,14-15}. Taki mechanizm tworzenia „legendy wspomnieniowej" jest dość wyraźny w najróżniejszych przekazach. W tym samym miejscu, na specjalnym spotkaniu, snuto opowieści o uczonym, którego darzono wielką estymą. A czynią to jego uczniowie i współpracownicy. Nawiązują też do niespodziewanych niedomagań Mistrza, jakie zaskoczyły wszystkich. A więc do zdarzenia, jakie winno dobrze "zapaść w pamięci". Zgodnie z zapewnieniami wspominkarzy o "niepowtarzalnej atmosferze spotkań z Mistrzem". I otóż, jeden wyjaśnia pozostałym, że Profesor zachorował i pod koniec sesji nie mógł opuszczać swego hotelowego pokoju. Odwiedziłem go wieczorem, drugi, że "Uczestnicząc w sesji Komisji, nabawił się zapalenia płuc. Umieszczono go w szpitalu Akademii Nauk, gdzie - - - postanowiłem Go odwiedzić". Kolejny zaś informuje: "był to początek grudnia, zimno, zachorował, zaziębił nerki i Rosjanie zatrzymali go w hotelu Akademii Nauk, dokąd dochodził lekarz, pielęgniarka " ). Przynajmniej dwaj zdecydowanie deklarują osobistą wizytację chorego. Gdzie jednak ? W hotelu moskiewskiego "Inturistu"; w szpitalu akademickim; czy też w hotelu Akademii Nauk ? Jaką zaś niemocą złożony był "niezapomniany Mistrz" ? Zapaleniem płuc, czy nerek ? Co wymowne, sprawozdania snuto wspólnie, na specjalnie zwołanym, rocznicowym spotkaniu. Wspominający nie skolacjonowali jednak swych relacji. Drukiem dali zaś rozbieżny obraz dramatycznego epizodu z życia osoby, o której pamięć „tak mocno tkwiła w ich świadomości". Stan faktyczny jest tu możliwy do odtworzenia. Same zaś relacje wraz z sytuacją w jakiej były prezentowane, ilustrują proces „tworzenia wspomnień". Bodaj u większości pamiętnikarzy. Tam nonszalancje autora przez egzaltację formy - przesłania precyzję treści. Proceder powszechny w osobistych sprawozdaniach z przeszłości. IV-8,20; Nasze zabiegi o ustalenie wiarygodności relacji wspomnieniowej, biegną - jak przy każdym źródle - ku k o n f r o n t a c j i z innymi przekazami. Atoli wobec podnoszonej już specyfiki tej formuły {zob. IV-3,11}najczęściej jesteśmy skazani na porównywanie z i n n y m i w s p o m i n k a m i. I właśnie tu pojawia się dylemat tautologii wywodzenia „prawdziwości" informacji pamiętnikarskiej. Nazbyt często poprzestajemy wówczas, kiedy udaje się znaleźć kilka relacji ze sobą współbrzmiących. Natenczas za mniej istotne przyjmujemy „drobne różnice", choćby w opowieściach pisarzy o początkach ich literackiej kariery. Jeden barwnie donosi: Michał Rusinek zdołał znaleźć i zmobilizować - - - wydawcę - amatora. Cud stworzenia na tym polegał, że przeciętny znajomek nie mający grosza przy duszy miał wydawać nasze książki - - - wymyślili reklamę iście amerykańską, rozsiewaną za pośrednictwem ulotek i prospektów. Lekkomyślny nad podziw wydawca zapowiadał w nich jako tom pierwszy swej >Biblioteki Premiowej< sensacyjną powieść Polewki pt. Człowiek który wygrał 40.000 dolarów - - - Godzi się upamiętnić nazwisko owego antreprenera - - - rzecz działa się w roku 1928. Nazywał się Wiśniowski i był na o dzień urzędnikiem administracyjnym i nie przypuszczam doprawdy, aby w pełni świadomości dał się uczynić naszym wydawcą. Wyjaśnia nieco sprawę fakt, że pertraktacje odbywały się u >Michalika<. Tak czy inaczej, wszyscy z naszej trójki - Michał, Adam i ja - wydaliśmy debiutanckie tomiki - - - Polewka debiutował wbrew zapowiedzi wydawcy, serią stylizowanych bajek pt. Serce z czerwonego korala - - - Po wydaniu naszych trzech tomów >Biblioteka Premiowa< zbankrutowała bez rozgłosu ). Drugi zaś podobnie, acz nie do końca: Nazywał się Adam Wiśniowski - - -pełnił urzędnicze funkcje - - - Miewał doskonałe pomysły - - - Straciłem go z oczu, gdy w roku 1927 wyjechałem do Francji. Dochodziły mnie jednak wieści - - - stał się wydawcą debiutujących pisarzy krakowskich, zakładając tzw. > Bibliotekę Premiową< - - - Ukazało się siedem tomików tej biblioteki. Pamiętam cztery tytuły z tej serii: jako numer 1 ukazała się powieść Michała Rusinka Bunt w krainie maszyn, jako numer 2 książka Adama Polewki Serce z czerwonego korala - - - następnie wyszła książka Anatola Krakowieckiego Spójrz na świat zezem, w końcu - jako ostatnia pozycja tej biblioteki, numer 7 - książka Tadeusza Kudlińskiego Pierwsza miłość panny Elo i inne nowele o sporcie ). Gotowi tu jesteśmy więc zaaprobować opowieść o krakowskiej bohemie, mimo dość istotnych różnic w obu relacjach. Dopiero pogłębiona refleksja prowadzi do wniosków o w s p ó ł z a l e ż n o ś c i obu opisów. Jeden z autorów, kiedy tworzył „własne pamiętniki" był świadom tekstu drugiego, sporządzonego przez konfratra. Odnotowana filiacja nakazuje inaczej oceniać i autentyczność i wiarygodność tej informacji. We wspominkarstwie, konstrukcja idem per idem funkcjonuje nagminnie. Tak w badawczym postępowaniu krytycznym, jak w samym procesie sporządzania "własnych wspomnień". Co wyraża - wyjęte z Andrzejewskiego - motto niniejszego rozdziału. IV-8,21; Spisując "w ł a s n e pamiętniki" [a], autor wspomaga s w o j ą pamięć wspomnieniami i n n y c h [b]. W kolejnej zaś wersji s w y c h wspominek [c] ich treść będzie już u w i a r y g o d n i a ł relacją - podjętą co dopiero z wykorzystanego przekazu - z c u d z e g o pamiętnika [b]. Tym samym tworzony jest s o l i p t y c z n y obraz przeszłej rzeczywistości {por. IV-9,2}. {-SCHEMAT 4-} I na tym zasadza się nasza niemoc badawcza w ustalaniu wiarygodności wspomnień. Jakichkolwiek i kogokolwiek. Bowiem to nie wykalkulowana autokreacja, bądź „perfidne zakłamanie" pamiętnikarza są największą zawadą w wykazaniu jego wiarogodności. Barierą zdaje się nie do przełamania jest pamięć wspominającego. Natenczas, gdy utożsamia się on - z przeszłością przez siebie skonstruowaną. Działa wówczas - znany psychologom mechanizm „inflacji pamięci" {por.IV-3,13}. A obrazu tego nie sposób zburzyć i niepodobna podważać konkretnym argumentem - tzw. „ dowodem". Jako że wskazano już: zapis pamięci zawiera elementy skądinąd nie weryfikowalne. Nasze krytyczne dociekania, nazbyt pochopnie zawierzają systemowi porównań. Między dostępnymi n a m przekazami. Natenczas z triumfem zauważamy konflikt w wywodach pamiętnikarzy, co arbitralnie składamy na karb premedytacji. Tak się bowiem zdaje czytelnikom, nie widzącym woli wspominkarza w „przekazywaniu prawdy", lecz jedynie żądzę wykreowania siebie samego, bądź spostponowania bliźniego swego. Przy konfrontacji tekstów, założenie to aż nazbyt często jest „potwierdzane". Przeświadczenia te tylko z pozoru wypełniają regułę beznamiętnej oceny wiarygodności pamiętnika. IV-8,22; Jakże jednak inaczej wyjaśniać zauważane niezgodności ? Wspominająca opisuje pierwsze spotkanie z osobą, którą opiekowała się później do końca, a która wywarła piętno na jej losach. Donosi więc z przekonaniem: Otóż któregoś dnia, w tydzień może dwa tygodnie po powrocie z Paryża, przy naszym stoliku ujrzałam zupełnie nowego, nigdy przedtem niewidzianego gościa - - - Kto to pytam cichutko Gronowskiego - kto to jest ten pan z czarną brodą i tym olbrzymim brzuchem. - Nie znasz ? Naprawdę nie znasz ? Czekaj zaraz was zaprezentuję - - - Panie Franciszku, to jest żona mojego przyjaciela - - - Powiedziałam coś w rodzaju: - Bardzo się cieszę, jestem niezmiernie szczęśliwa, bo ... Wtedy usłyszałam po raz pierwszy jego głos: - No i cóż, szanowna pani ! - zagrzmiał olbrzym. - Słyszałem już, żeś powróciła z Paryża? Rozumiem, cha, cha, cha ! Rozumiem ! - - - - Przepraszam, ja nie chciałam, ja tylko tak ... - Jak tylko tak, to niech będzie tak - Rozchmurzył marsa na czole (wszystkie podkr. ZW.) ). W ten właśnie sposób Czajka prezentowała swój pierwszy kontakt i długą (tu nie przytaczaną) rozmowę z legendarnym Fiszerem. Inny świadek tego (?) spotkania podaje zaś: Kawiarnia IPS-u - - - Czekałem na kogoś i obserwowałem Fiszera - - - gwarzącego z paroma skamandrytami - - -Przy innym stoliku bliżej mnie siedziała Bela Gelbard, późniejsza Czajka, z jakimś facetem i nie spuszczała oczu z Fiszera. Rozmawiali o nim. Kiedy towarzysze pożegnawszy Fiszera odeszli, Czajka powiedziała: - Błagam cię, zapoznaj mnie z Fiszerem. - Proszę bardzo. No to chodź. - - - Czajka długo widocznie czekała na tę chwilę - - -starała się pokazać w całej krasie swej wyszukanej elokwencji. Wysypywała obficie zasoby długo gromadzonej erudycji. Wyraźnie spieszyła się żeby odrobić stracony czas. Fiszer słuchał - - - po długim expose-wyładowaniu bez kropek i akapitów Czajka urwała dla nabrania tchu. Skorzystał z tego Fiszer - - - powiedział: - Niebywałe ... Pani jest fenomenalnie głupią kobietą. Trzeba przyznać, że Czajka nie zdawała się być obrażona. Śmiała się. Zachwyciło ją słowo >fenomenalnie<, na >głupią< nie zwróciła uwagi (wszystkie podkr. ZW ) ). Czytelnik konfrontując teksty, zdaje się bezradny. Otrzymuje dwa obrazki przecie „oddające rzeczywistość", w jakiej inaczej bohaterka jest ulokowana. Kogoś innego prosząca o pomoc i o czymś innym rozmawiająca z Fiszerem. Mimo całego powikłania tego co rzeczywistością nazywamy, nie upoważnia to przecież do aż tak biegunowego postrzegania tych samych wypadków. Czytelnik wnosi więc, że któryś ze wspominających „mija się z prawdą". Przez to zaś, tenże lektor daje się wprowadzać w somnambulizm krytyczny. A jest nim zamknięty krąg wywodzenia wiarygodności wg zasady „cui prodest", jako że faktyczna „korzyść" piszącego - n i e j e s t n a m z n a n a ! Wobec zapisu wspomnieniowego, wnioskowanie o interesowności pamiętnikarza często będzie bezużyteczne, gdyż wynika z naszej pochopnej oceny. W przewadze bowiem, nasz krytycyzm opiera się na naszej imaginacji. Refleksja krytyczna, pojawia się wówczas, kiedy czytelnik ma inne wyobrażenie rzeczywistości opisywanej przez wspominającego. Rozbieżnością obrazu obwinia zaś tego ostatniego. IV-8,23; A zarzuty takie notorycznie spotykamy, kiedy o głośnych i „ znanych" wydarzeniach - w pamiętniku mowa w odmiennym tonie. Powszechny jest obraz heroizmu obrońców Westerplatte. Wiersz Gałczyńskiego o bohaterach, którzy „prosto do nieba, czwórkami do nieba szli" był tak sugestywny, że nie przysłaniał go nawet racjonalizowany widok 15 poległych wówczas obrońców, maszerujących w takiej kolumnie. Poetycki obraz tworzony w niewoli, nie był potwierdzany nawet relacją Melchiora Wańkowicza, który przeprowadził ostatni wywiad z majorem Sucharskim. Właśnie rozmowa z przypadkowo spotkanym po wojnie dowódcą, zaowocowała r e p o r t a ż e m (!), jaki jest deklarowanym sprawozdaniem - w s p o m n i e n i e m majora Henryka Sucharskiego. Tedy Melchior Wańkowicz, jako „ ghostwritter" przekazał heroiczny wizerunek obrony Westerplatte. I we własnym mniemaniu stał się jedynym depozytariuszem „prawdziwego" obrazu tego bohaterstwa. Dawał temu wyraz i w odrębnej książeczce i szeregu artykułach, gdzie prostował nieścisłości ... filmu fabularnego. Zresztą widzenie Wańkowicza w zamyśle dalekie było od martyrologii, zaś moment kapitulacji i wymarsz ocalałych obrońców przedstawiono jako ich moralny triumf wymuszający rycerskość Niemców: czekają ustawieni w czwórki żołnierze załogi Westerplatte; mundury na nich nowe, buty wyglansowane, twarze pogolone - - - major Sucharski wysforował się na czoło - - -Ruszyli. Pustaciami, placami, po których biwakowały niemieckie wojska. Kiedy przechodzili, witała ich kolejna komenda A c h t u n g ! i wszyscy podrywali się na baczność. Salutowana przez zwycięzców zła załoga Westerplatte na długą niewolę" ). Tej podniosłej sceny, ale też wizji niezłomności i hartu ducha dowódcy, z pewnością nie rozproszy nieśmiała relacja innego uczestnika zmagań na Westerplatte: Nie mogliśmy nadawać szyfrem (major Sucharski w panice spalił szyfry) - - - teraz wracam do tego co nie jest białą plamą, lecz świadomym przemilczeniem postawy majora Sucharskiego począwszy od drugiego dnia obrony po nalocie lotniczym. Załamanie jego było kompletne i opierając się na tym ogólnie podanym terminie >brońcie się chociażby 12 godzin< zasugerował Dąbrowskiemu zamiar poddania Westerplatte ). I bodaj na niewiele się zda ta relacja, wobec n a s z y c h wyobrażeń o wrześniu 1939 roku na Westerplatte i o jego niezłomnym dowódcy. Wizji, jaka została przekazana nam wpierw przez poetę, następnie prze odautorską relację wspomnieniową przetworzoną w reportaż literacki. IV-9 [ próba konkluzji ] IV-9,1; Pamiętnik ze swej istoty jest narracją sugestywną, jako deklarowana relacja uczestnika wydarzeń. Przyjąć więc należy do wiadomości, że obraz kreślony przez wspominającego m o ż e być dlań tzw. „prawdą obiektywną". Historyk pochylając się nad takową, ma jedynie możliwość wykazania, jakie czynniki m o g ł y ten obraz deformować. Przeszłość bowiem b y ł a, zaś jej opis j e s t. A opis ten nieuchronnie będzie skażony. Wydarzenia r o z p o z n a j e m y zaś przez takie skażone relacje, co raz to zbliżając się do „prawdziwego obrazu" . Korzystając z relacji wspomnieniowej, z pokorą oczekiwać winniśmy podobnych niebezpieczeństw. Wynikają one z samej istoty relacji osobistej, w jakiej każdy sprawozdawca ma własny ogląd obserwowanej sytuacji. Zmiana wizji wynikać zaś m o ż e tak z wyrachowania piszącego (ulegającego doraźnej koniunkturze). Ale także ta metamorfoza obrazu przeszłości spowodowana bywa reparacją własnej pamięci. To ostatnie najczęściej sprowokowane jest konfrontacją z innymi relacjami. IV-9,2; Zastanawiała wyżej szczegółowość opisu wydarzenia sprzed półwiecza, obserwowanego przez świadka - ówcześnie dziewięcioletniego {IV-4, 2- 4}. Podniesiono nawet wątpliwości, co do autentyczności w s p o m n i e n i o w e j tekstu. Mógł on bowiem być wytworem erudycji - wiedzy ex post autora - profesjonalnego znawcy wydarzeń opisywanych. Wszelako nie do końca zapamiętanych w szczegółach. Tak wnioskowano przy lekturze pierwszej wersji wspomnień, gdy rezonerstwo czytelnika wynikało z jego „wiedzy poza źródłowej". Co jednak znamienne - nasze wątpliwości jakby się umacniały - kiedy notowano zmiany szczegółów w kolejnych redakcjach wspomnień bohatera. W czerwcu 1995 roku, w „Poznańskiej Telewizji Regionalnej" opowiadał on o dniu 5 listopada 1916 roku, gdy wraz ze stryjem (!) obserwował przejazd von Besselera, któremu towarzyszyły „dwa plutony dragonów pruskich" (!). W podobnym tonie i z takimi szczegółami „snuł swoje wspomnienia" dwa lata później - w marcu 1997 roku - podczas promocji pamiętników Marii Lubomirskiej, jakie obdarzył swą erudycją. W obu miejscach przywoływał te wydarzenia jako „świadek epoki"- doskonale pamiętający jej imponderabilia. Te zaś, nieco odmiennie wykładał we wspomnieniowej „Przeszłości z bliska". A wszakże, w tzw. „międzyczasie" był indagowany w rzeczonej sprawie „obrazu dnia 5 listopada", kiedy postawiono pytania - wątpliwości i tutaj wyłożone {zob. IV-4,3}. Czy właśnie reakcją na takowe molestowanie, nie mogło być modyfikowanie „pierwotnego" wariantu wspomnień ? Sam „retusz" winien zastanawiać. Albowiem okazuje się, że już w roku 1992, książkowa „wersja poprawiona" tych wspomnień, niemal w całości rozwiewała czytelnicze obiekcje. Jakie zgłoszono wobec poprzedniego „wersji". W zmienionym układzie i pod nietuzinkowym tytułem, odszukujemy intrygujące nas „wspomnienie". Już w wyodrębnionym rozdziale zatytułowanym „Siwki króla Alberta", autor donosi: Był chłodny, ale pogodny dzień polskiej jesieni, dzień 5 listopada 1916 roku. Zapowiedziano ogłoszenie na Zamku Królewskim manifestu cesarzy - - - Stałem z Ojcem na Krakowskim Przedmieściu i widziałem generała Besselera jadącego z Belwederu na Zamek. Powóz zaprzężony w siwe, rasowe, dorodne konie, w powozie generał gubernator w pikielhaubie. Powóz poprzedzało pół szwadronu kirasjerów pruskich w paradnych mundurach (podkr. ZW), za powozem znowu pół szwadronu kirasjerów ). Tu wyjaśniają się (?) niektóre wątpliwości. Te, dotyczące świadomości realiów epizodu 5 listopada 1916 roku u dziewięcioletniego obserwatora. Teraz już autor lokalizuje punkt swej obserwacji, informując, że towarzyszył mu ojciec - domyślny dla nas komentator zdarzenia, objaśniający didaskalia. Ale i tu „zmienia" się jednak rodzaj wojsk konwojujących von Besselera, a i inaczej objaśniona jest ówczesna pogoda. Nadal pozostaje pytanie o powody z m i a n y tego obrazu. Jeśli reperacji dokonano w pamięci, to co wywołało ten zabieg ? Może indagacje kogoś z odbiorców wcześniejszej redakcji ? Jeżeli tak, to czy zmodyfikowany obraz przeszłości wynika z „ odnowionej pamięci" (autopsji) wspominającego, czy z mechanicznej interpolacji pierwotnego tekstu. A więc zmianie wynikającej z bieżącej, „profesorskiej" erudycji. To drugie podważałoby a u t e n t y c z n o ś ć rzeczonego ustępu p a m i ę t n i k a r s k i e g o - przynajmniej w naszym rozumieniu. Według schematu, pamiętnikarz na etapie kompozycji przedstawiał teraz - wywołaną czynnikami zewnętrznymi <4> - wersję , znacząco modelowaną relacjami wtórnymi . Bezwzględnie jednak widzimy tu notowany już {IV-4,16) proces zapamiętywania i utrwalania pamięci, kiedy to ingerencja z zewnątrz może czasowo modyfikować obraz pierwotny. Później jednak, wspominający - w relacjach bardziej ulotnych, a więc chyba i w swym prywatnym spojrzeniu w przeszłość - powraca do wizerunku uprzednio zakodowanego. IV-9,3; Zauważona modyfikacja mogła być więc wywołana ex post, przez indagacje z zewnątrz. Czy przywołały one prawidłowy obraz rzeczywistości ? Rozsądzić nie sposób. Tak jak trudno rozstrzygnąć, czy znajomość innego opisu zmieniła by dotychczasowy obraz wydarzeń. Przytoczono relację z reprymendy jakiej doznał chłopak po tym, jak rozdzwonił wawelskiego Zygmunta. W podniosłym - choć wówczas nie uświadamianym jeszcze dniu {IV-4,4}. Tenże moment utkwił też w pamięci dojrzałego wówczas młodzieńca, który po latach donosił: Pierwsze z miast polskich, Kraków, wypędziło okupantów, stało się to zaś 31 października 1918 r. - - - może nawet najpiękniejszy dzień w mym życiu - - - W tej chwili widzę przed sobą dzień 11 października (sic !) w Krakowie. Spałem, gdy w czas rano - - - wpadł brat mój - - - Zdumiony jego nagłym przyjazdem, pytam, co się stało. Co się stało ? Polska się stała ! Nie rób głupiej miny - - Nie ma już Austrii, jest Polska - - - Ach, niech wróci jeszcze jeden taki dzień ! - - - z każdego okna wytrysnęła biało - czerwona chorągiew - - - Tej chwili czekały dzwony krakowskie. O godzinie dwunastej w południe wartę na odwachu przed ratuszem objęli żołnierze polscy - - - Krótka przemowa, słowa komendy i nad odwachem powiewa sztandar polski. Wtedy wybiła Panna Maryja, za nią inne zegary. Odezwał się hejnał. Potem było okropnie cicho i w tej ciszy płakaliśmy wszyscy z radości. W tę radość, w tę ciszę i w ten płacz serdeczny padły dźwięki >Zygmunta< . Padły jak kamień w wielką, czystą, bezbrzeżną wodę - - - >Zygmunt< grał Polsce wolność (podkr. ZW) ). Zmienia się tutaj atmosfera rynku krakowskiego, gdzie raz „tłumy wyją", raz jest „okropnie cicho", a u jednego dzwon Zygmunta bije, kiedy drugi - dzwonnik właśnie - jest już na Rynku, wśród krakowskiego tłumu. Ajuści jakiego „ wyjącego" czy „oniemiałego" ? Chyba i tutaj euforia przysłoniła rzeczowość relacji. I na tym poprzestajemy w naszej, czytelniczej refleksji nad wiarygodnością relacji wspomnieniowej. Pokornie wyrażając zgodę, by obraz „niezapomnianego dnia na krakowskim rynku" różnie był malowany w „pamięci" (!?) widzów-malarzy tego wizerunku. IV-9,4; Podobnie. Nie dysponując „materiałem porównawczym" skłonni jesteśmy zawierzać pamiętnikarzowi. Nawet wówczas, kiedy zadziwia nas niezmierną precyzją opisu dzieciństwa. Roztrząsanie wspomnień Janusza Pajewskiego, wpierw wywołane było słabo argumentowanym krytycyzmem czytelnika. Jednak początkowe wątpliwości zostały wzmocnione kolejnymi - odmiennymi - relacjami pamiętnikarza. Jeżeli jednak, taki porównawczy materiał nie jest nam znany, niejednokrotnie zawierzamy relacji. Czy pochopnie ? Niezwykle skrupulatnie (?), rozwlekle (?) potraktowaliśmy wyimek ze wspomnień Janusza Pajewskiego. W podobny sposób wypadało by roztrząsać wspominki innego kilkunasto latka. Kiedy w roku 1998, dzielił się wrażeniami z wycieczki gimnazjalnej z kwietnia roku 1934. Z Tarnopola przybyli do Warszawy, gdzie ich zakwaterowano na ul. Tatarskiej. W Warszawie chciałem bardzo zobaczyć Belweder, siedzibę Marszałka Piłsudskiego - - - choć program wycieczki tego nie przewidywał - - - wobec czego rano, gdy wszyscy spali wyskoczyłem przez okno i powędrowałem do Belwederu. W tej eskapadzie towarzyszył mi kolega z gimnazjum Julek Krzyworączka z Skałatu. - - - Tramwajami dojechaliśmy na miejsce. Było zimno i dął silny wiatr, a my byliśmy tylko w gimnazjalnych mundurkach i czapkach. Przeszliśmy kilka razy przed ogrodzeniem Belwederu i stanęliśmy koło jakiejś bramy, mając stale na oku wejście do pałacu. Julek pierwszy zobaczył Marszałka, który od wejścia zbliżał się w nasza stronę, udając się, jak nam później powiedział stróż, na codzienny poranny spacer. Szedł sam, bez żadnej ochrony i obstawy. Ubrany był w siwy płaszcz wojskowy, a na głowie miał sławną maciejówkę. Podpierał się laską. Gdy nadszedł, zdjęliśmy czapki z głów, a gdy nas minął, Julek nałożył czapkę, a ja nadal gapiłem się z czapką w rękach. Wtem Marszałek odwrócił się, podszedł do mnie (podkr. - ZW) i wskazując tarczę na rękawie - - - powiedział: >widzę, że nie jesteście ze szkół warszawskich< Zapytał mnie >skąd jesteś ?< Z Tarnopola Panie Marszałku - odpowiedziałem, mnąc w rękach czapkę. >O, to piękne miasto" - rzekł Marszałek - >Kochajcie je i szanujcie, a ty nałóż czapkę, bo zimno< Tak jest Panie Marszałku - odkrzyknąłem wkładając czapkę, stuknąwszy po żołniersku obcasami. Marszałek uśmiechnął się i poszedł dalej ). Wspominający, w didaskaliach dość silnie umocowuje swoje wspomnienie, a to nakazują wiarę w autentyczność i wiarygodność (prawdziwość) opisu spotkania chłopaka z historyczną postacią. Nawet w ich rozmowę. Uzbrojony w wiedzę poza źródłową czytelnik - weredyk zgłasza jednak uwagi. O zabezpieczeniu Belwederu i jego lokatora, o„stróżu belwederskim", wreszcie o samej możliwości spaceru Piłsudskiego w czasie, kiedy chorował. Wszystko to jednak nie ma siły argumentu i nasze „wyobrażenie" mimowolnie skazuje nas na jałowe krytykanctwo. W tym wypadku bowiem nie dysponujemy materiałem porównawczym, a nie decydujemy się na osobistą indagacje wspominającego. Natomiast wobec braku „materiału porównawczego" (choćby opowieści o tym wydarzeniu zdawanej w innym miejscu i czasie, bądź relacji Julka Krzyworączki) skłaniamy się ku wierze w p r a w d z i w o ś ć t e j relacji. Świadoma jest tego druga - „nadawcza" - strona , kiedy wspominkarz dostrzega ewentualność nie dawania mu wiary. Tedy swe refleksje argumentuje. Wspomnienia z dzieciństwa Przemysława Bystrzyckiego, nasycone są nadspodziewana ilością szczegółów i precyzją opisu detali. Choćby architektury Przemyśla, zakamarków domu rodzinnego, umeblowania, sprzętu gospodarstwa domowego itd. Znów może nasuwać się podejrzenie, że - pisarza przecież - unosi wyobraźnia. I mamy do czynienia z kreacją, właśnie literacką. Wszak on sam to zauważa, więc usprawiedliwia się, przepraszając: Może taki dokładny obraz nadużywa cudzej cierpliwości - czytelnik ma własną miarę, inną miarą rządzi się składane tutaj wyznanie - dla oswobodzenia przedmiotów z niebytu ). Nie usiłuje więc „argumentować" s w e g o obrazu, gdyż najwidoczniej - w najgłębszym przekonaniu - nie ma takiej potrzeby. Obraz przeszłości tkwi w pamięci i zbędne jest jego uzasadnianie. Zatem czytelnik tylko u f a ć m o ż e w nieposzlakowaną pamięć wspominającego. IV-9, 5; Wszystko to skłania ku pokorze przy rozpatrywaniu wiarygodności przekazy wspomnieniowego. Nasze deliberacje są możliwe - bo na pozór argumentowane - t y l k o wtedy, kiedy dysponujemy materiałem do konfrontacji. Kiedy porównujemy jedną relacje z innymi, bądź wyłapujemy odmianki w przeredagowanych tekstach tego samego autorstwa. W przeciwnym razie skazani jesteśmy na naszą, ułomną wiedzę poza źródłową. A ta pochopnie spychać może ku zarozumiałemu mentorstwu. W Y B R A N A L I T E R A T U R A K. A d a m c z y k, Dziennik jako wyzwanie. Lechoń, Gombrowicz, Herling-Grudziński, Parol, Kraków 1994; A. C i e ń s k i, Pamiętniki i autobiografie światowe, Ossolineum 1983; Dziennik - pamiętnik- notatnik literacki. Studia i szkice o piśmiennictwie polskim XX wieku, red. W. W ó j c i k, Katowice 1991; B. E n g e l k i n g, „Czas przestał dla mnie istnieć ...". Analiza doświadczenia czasu w sytuacji ostatecznej, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 1996. K. K e r s t e n, Relacja jako typ źródła historycznego [w:] Pamiętnik X Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, t. II, Warszawa 1988, s 316-329; B. K u b i s, Pamiętniki kobiet polskich i edukacyjne możliwości wykorzystania ich w procesie nauczania historii [w:] Rola i miejsce kobiet w edukacji i kulturze polskiej, t. I, Instytut Historii UAM, Poznań 1998, s.196-215; Z. L e n a r c z y k, Pamiętnik jako źródło badań politologicznych [w:] Przegląd Politologiczny, t. II, nr.2-3 (1997), s 105-120; J. L e o c i a k, Tekst wobec zagłady. O relacjach z getta warszawskiego, Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Wrocław 1997; R. L u b a s - B a r t o s z y ń s k a, Między autobiografią a literaturą, PWN, Warszawa 1993; Pół wieku pamiętnikarstwa, opr. S A d a m c z y k, S D y k s i n s k i, F. J a k u b c z a k, Warszawa 1971; S. S ł a b e k, Intelektualistów obraz własny w świetle dokumentów autobiograficznych 1944-1989, Książka i Wiedza, Warszawa 1997. J. S z c z e p a ń s k i, Zasady gromadzenia i naukowego użytkowania dokumentów pamiętnikarskich [w:] Pamiętnikarstwo Polskie, nr 4 (1978), s J. T r z y n a d l o w s k i, Struktura relacji pamiętnikarskiej [w:] Księga Pamiątkowa ku Czci Stanisława Pigonia, Kraków 1961, s 578-583; J. W i ś n i e w s k i, Angielska proza niefabularna o pierwszej wojnie światowej [w:] Acta Philologia, t. IX (1979), s 169-193. Z. W o j t k o w i a k, O klasyfikacji i interpretacji pamiętników (Uwagi i propozycje) [w:] Studia Źródłoznawcze, t. XXV (1980), s 163-177; Z. Z i e l i ń s k i, Rola historyka w gromadzeniu relacji świadków [w:] Archiwa Biblioteki i Muzea Kościelne, t. XXIII (1974), s 21-28. V - B E L E T R Y S T Y K A, CZYLI FIKCJA LITERACKA JAKO ŹRÓDŁO HISTORYCZNE [ Wie es eingentlich gewesen, Leopold Ranke ] V-1 [ wprowadzające motto ] V-1,1; Niżej sygnalizowane sprawy są niemal niedostrzegane w uwagach metodycznych badaczy dziejów najnowszych. Tym to dziwniejsze, że od nich właśnie wysłuchiwać można utyskiwania w rodzaju: „ach! jakaż to szkoda, że nie możemy wykorzystać Kadena - jako źródła!". Wątpliwość ta jest oczywiście jałowa metodycznie, skoro jakikolwiek owoc trudu ludzkiego uznajemy być źródłem historycznym. A że tak wypada, wskazywaliśmy wyżej {III-2,2}.Tutaj, narażając się specjalistom od egzegezy tekstów literackich, sygnalizujemy kwestię na poziomie " elementarza źródłoznawczego". V-1,2; Zamysł naszych dociekań najlepiej oddawać by mogło motto, jakim ten rozdział winien być opatrzony. Przywołano by wówczas opowiadanie "Poeta", napisane przed laty przez Karela Ćapka. Objętość tego dziełka i specyfika skryptu akademickiego, nie pozwalają na takowy zabieg. Pozostaje tedy sposób - ośmiewany właśnie w literaturze: "opowiedzenie własnymi słowami >Otella<„. Tematem noweli jest dochodzenie policyjne w sprawie wypadku samochodowego, w jakim zginęła kobieta. Policja przesłuchuje świadków, a wśród nich najmniej przydatnym zdaje się być student - poeta. Nie potrafi on rzeczowo odpowiadać na interesujące policję pytania. Przesłuchujący poleca w końcu, by spokojnie opisał wydarzenie. Po chwili policjant orientuje się, że świadek pisze ... wiersz ! Równie rozbawiony, co poirytowany, ironizując "dokonuje odczytania" dzieła. Zapewniany przez autora, że on "tak to widział". Wiersz jest " nowoczesny", a mowa w nim o dziewczynie z łabędzią szyją (a rzecz dotyczy starej pijaczki !); o biciu w bębny i czynele (w uśpionej, wieczornej Pradze czeskiej z początków XX wieku !); urokach Singapuru itp. Tym nie mniej okazuje się, że w w i e r s z u tym - policja przy pomocy autora - u s t a l a - nie tylko kolor i markę samochodu, ale i jego numery rejestracyjne ! Poetycka wizja zawierała więcej konkretów, niźli relacje bardziej racjonalistycznie nastawionych obserwatorów. V-1,3; Dykteryjka jest dla nas wprowadzeniem do niniejszych uwag, a to z paru względów. Zważmy bowiem, że opowiadanie Ćapka, odczytywano już w kilku konwencjach. Przed wielu laty telewizyjnej „Kobrze" posłużyło jako scenariusz widowiska kryminalnego, zaś radiowej "Powtórce z rozrywki" dało asumpt dla żartobliwego słuchowiska. Okazuje się jednak, że mamy tu do czynienia z specyficznym utworem - nieomal programowym. Karel Ćapek manifestował w nim przekonanie, że pozornie czysty, oderwany od rzeczywistości, skrajnie subiektywistyczny tekst, może być jakimś bardzo skomplikowanym odbiciem rzeczywistości "istniejącej obiektywnie". Co więcej, autor zakodował w tym opowiadanku realia sobie współczesne. Poetę-bohatera opowiadania nazywanego Jaroslavem Neradą - identyfikować wolno z twórcą czeskiej awangardy Vitozslavem Nezvalem, a egzegeza wiersza przeprowadzana przez „fikcyjnego" Nerede, jest niemal przepisana z manifestów poetyckich Nezvala. I dalej, aluzja kryje się już w samym nazwisku bohatera, które deskryptuje imię rzeczywiście istniejącego poety: Vitez-slav Ne-zval // Jareslav Ne-rad. A gdyby tak założyć, że podobne "zaszyfrowania rzeczywistości" tkwi w innych dziełach literackich? Właśnie w faktograficznej płaszczyźnie utworu {zob. V-2,4-7}. V- 2 [ fantazja jako wytwór nie tylko wyobraźni ] V-2,1; Sprawa jest na pozór oczywista. Utwór literacki, jako dzieło i talentu i intelektu - j e s t ź r ó d ł e m umożliwiającym odtwarzanie tegoż talentu i intelektu. Od „Rękopisu znalezionego w Saragossie" i libretta „Czarodziejskiego fletu", przez twórczość E. T. Hofmanna, obie „Alicje" C. W. Lewisa, "Opowieści z Narni" jego brata C. L. Lewisa, po jakże dziś popularnego Johna R. Tolkiena. Śledzić można wieloznaczność tej prozy - nie prozy. A to za sprawą dociekań grona egzegetów - pasjonatów, pogrupowanych w kręgi "tolkienistów" (tego od "Powrotu króla"), "antylewisowców" (od „Narni"), czy w innej kategorii -" bułhakologów" (oczywiście od "Mistrza i Małgorzaty"). Zrozumiałe chyba, że nie śmiemy tu wchodzić na podwórzec tych dociekliwych zapaleńców, a tym bardziej polemizować z ich wywodami. Ich ustalenia upewniają jednak w banalnej konstatacji; o a u t o r z e „ tkwiącym" w swym dziele. Także w takim, gdzie byśmy oczekiwali wyłącznie erupcji pomysłowości w fantazjowaniu. A więc i w poezji i w powieściach fantastycznych. Należy "tylko„ (!?) odszukać klucz, aby do informacji tam zawartych dotrzeć. V-2,2; W nawiązaniu - tak do wyżej wspomnianych westchnień "o Kadena", jak i powyższego motta - wypada rozważyć potrzebę przeprowadzenia krytyki przekazu literackiego. Traktowanego jako pełnoprawne źródło historyczne. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. To utylitarne podejście, przewrotnie wynika właśnie z pokory profana. Świadomego własnego u b ó s t w a m e t o d y c z n e g o. Niezbędnego w wydobywaniu z literatury pięknej, potrzebnych mu danych. Nasze uwagi - będące raczej postulatami badawczymi - koncentrujemy na czterech kategoriach twórczości literackiej. Z różnych względów i w rozmaitym stopniu, na nich to skupia się, bądź skupiona być winna uwaga profesjonalnego badacza - historyka. Do kategorii tych zaliczyliśmy: 1o powieści historyczne {zob.: V-7} ; 2o beletrystyczne opowieści "z kluczem" {zob.: V-8-9} ; 3o powieści biograficzne {zob.: V-10} ; 4o relacje reportażowe {zob.: V-11}. W tym miejscu nie widzimy potrzeby uzasadnianie takiego podziału i wstępnego nawet zdefiniowanie określonych gatunków. Dla uwag niniejszych zastrzegamy bowiem rolę tylko sondażową. Swoistej wskazówki - propozycji. Dopiero ona ma uświadomić adeptowi historii, jakie możliwości poznawcze mogą tkwić w tej zapoznanej dotąd kategorii źródeł. To z kolei powinno sugerować kierunki poszukiwań, także metodycznych. Prowadzonych już interdyscyplinarne - przez historyków, literaturoznawców, badaczy kultury masowej. V-2,3; Potrzeba takich dociekań ujawnia się wielokrotnie. Chociaż dla nowożytnika - utyskującego przecież na „zalew źródeł" - wynajdowanie nowych, wywołać tylko może wzruszenie ramion. Tym bardziej, że dla ilustracji - ale z premedytacją - przywołujemy tak błahe przykłady. Elementy autopsji spotykamy nagminnie w tzw. "fikcji literackiej". Rzecz w tym, że nie zawsze elementy to potrafimy wyłuskać. Z zadziwieniem pana Jourdana dowiadujemy się po czasie o realiach "Kubusia Puchatka" Alana Alexandra Milnee'a, ale też "Miłosnego wtajemniczenia" Oskara Miłosza. Wnosimy o tym dzięki wspomnieniom syna autora "Puchatków", bądź z lektury specjalistycznych studiów. Eksperci wykazać też potrafią, że życiorys autora może być zakodowany w elegijnej „Senilii" Iwana Turgieniewa i w "Obcym mieście" Tadeusza Rittnera. Zdumiony czytelnik odnajduje więc odpowiedniki Krzysia i Kłapouchego, Tygryska i Maleństwa - w realnym dzieciństwie pana Christhopera Milne'a. Z kolei w romansie rozgrywanym w XVIII wieku na Półwyspie Apenińskim, spotyka analogie dla losów sfery ziemiańskiej na ... wschodnich kresach Rzeczypospolitej - w końcu następnego stulecia ! „Odkrycia" te otwierają nieznane dotąd sfery poznania historycznego, jakie dawać może wyzyskanie f i k c j i l i t e r a c k i e j. Traktowanej jak pełnoprawne źródło historyczne. Wynika zaś z tego, że rozbiór krytyczny tekstu literackiego, przeprowadzany być powinien według z a s a d, stosowanych wobec każdego historycznego zabytku narracyjnego. V-2,4; Dotyczy to już utworów poetyckich. Rzecz zaś nie tyle w rozszyfrowywaniu realiów arcydzieł - choćby "Pana Tadeusza". Zagadnienie od zarania analizowane przez specjalistów, przynajmniej spierających się o stopień symbiozy kreślonego tam pejzażu litewsko - białoruskiego z krajobrazem Wielkopolski. W zbliżony sposób, jak egzegeci "Lalki" {por.V-9,6}, „mickiewiczolodzy" tropią realia„Ostatniego zajazdu na Litwie", który jest przecież "Historią szlachecką z roku 1812 i 1813 we dwunastu księgach". W efekcie wykazują konkrety; ? personalne(pierwowzory podkomorzego, sędziego, hrabiego); ? anegdotyczne(najazd Ignacego Uzłowskiego na białoruskie Czombrowo w 1817 roku); ? topograficzne(Tuhanowicze jako Soplicowo). Więcej. Analizują prawno - historyczną zasadność sporu Horeszków z Soplicami. I to w świetle reguł prawa, obowiązującego w roku 1812 na ziemiach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Pozornie i tutaj mamy do czynienia tylko z zabawą literacką. Nie do końca jednak. Historyka uderzać musi dysputa biesiadników karczmy soplicowskiej, gdy w sporach heraldycznych przywołują świadectwo XVI wiecznej kroniki. Przecież źródła "sensu strictori": Poraj, krzyknął Mickiewicz, z mitrą w polu złotym, Herb książęcy, Stryjkowski gęsto pisze o tym [ ks. IV, 351-352 ]. W tymże poemacie zadziwiać też powinno, tak znane otwarcie „Roku 1812-ego": O roku ów ! Kto ciebie widział w naszym kraju ! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A żołnierz rokiem wojny [ ks. XI, 1-3 ]. Faktografia poematu jest w obu ustępach nadspodziewanie precyzyjna, choć dla mniej zorientowanego czytelnika sprawia wrażenie poetyckiego wielosłowia. Tak jednak nie jest, skoro zważymy, że kronika żmudzkiego kanonika Macieja Stryjkowskiego - ponownie wydana w XVIII wieku przez Bohomolca - było lekturą obowiązkową w szkołach na ziemiach zaboru rosyjskiego. Zaś rok 1812 - zrozumiale kojarzący się weteranom z napoleońską wyprawą na Moskwę - dla ludu uzasadnienie był "latem urodzaju". Takie bowiem, właśnie na ziemiach Litwy i Białorusi potwierdzają źródła. Odczytywanie w ten sposób poematu Mickiewicza będzie przyczynkiem źródłowym do e r u d y c j i poety. Tę ukazują też same, odautorskie " Objaśnienia" i dla nas są one mniej interesujące. Jednak przebijające tam, osobiste rozeznania w realiach - choćby codzienności zaściankowej szlachty - sprawia, że dociekania egzegetów Wieszcza, naprowadzają na swoisty „klucz" tego arcydzieła. V-2,5; Bodaj wyraźniejszy jest "klucz" w poezji niższego lotu. Wyczytaną tam faktografię, skłonni jesteśmy składać na karb "poetyckiego pustosłowia". Zakładamy bowiem, jakoby obowiązującą twórcę: 1o - tendencję dydaktyczną 2o - założenie licentiae poetica. Jednakowoż powściągliwość w takowym koncypowaniu nakazuje uważniejsze wczytanie się przedłożone dzieła. Wówczas z poetyckiego tekstu, wyekcerptować zdołamy opisy r e a l n e j r z e c z y w i s t o ś c i. W jej najbardziej przyziemnych przejawach. Wczesne poczynania poetyckie Jerzego Putramenta okazują się więc najbliższe "przewodnikowemu opisowi Wilna". Przynajmniej dla grona czytelników z kresów się wywodzących. I dla kolegów po piórze. Takie właśnie - reportażowe wręcz relacje - notujemy jednak i u Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Gościa przecież w Wilnie przypadkowego. W jego „Elegiach wileńskich" jest uderzające: Na Ostrobramskiej 9 piekli się Klub Dyskutantów, mielą nazwiska: Marks, Sorel, Vilfredo, Pareto ... - - - U Sztrala (vis a vis Poczty) schodzą się profesoress; Dębiński, Iwo Jaworski, Manfred Kridl, Srebrny Ateńczyk; i nad stolikiem struchlałym, nad drżącą szklanką półczarnej przechodzą cytaty z >Fausta< - - - Żydzi z ulicy Gaona, ze Szklanej, z Mylnej, z Podwójnej żyją z NAPRAWY LALEK i ZALEWANIA KALOSZY ) Czaruje konkretność topografii, postaci, przedmiotu rozmów, treści szyldów. Te, nawet pisownią wyróżniono. A wszystko to w wierszu poety, któremu inwencji nie brakowało z pewnością. Czy wobec tego - w innych, mniej onirycznych dziełach - nie wolno szukać przekazu odzwierciedlającego „realną rzeczywistość" ? Tak, jak to sugerował już wywołany {V-1,2-3} Karel Ćapek. Wyraziście natrafiamy na potwierdzenie naszych domniemań, w zdało by się ewidentnych "wierszowanych wydumaniach", tworzonych w konwencji "socrealistycznej agitki". Tadeusz Mikulski wspominał pobyt Gałczyńskiego we Wrocławiu w 1952 roku. Spieszącym na spotkanie, uciekł tramwaj. Ale Gałczyński nie stropił się tym wcale. Bo zajechała właśnie nowa 16, którą prowadziła młoda motorowa, ładna dziewczyna, z jasnymi włosami - - - - Jaka piękna - krzyczał Gałczyński - jaka ludowa! Twarz jak kamień polny. Cała Polska z takiego kamienia. - - - Dziewczyna stała na przedniej platformie - - - Konstanty był już przy motorze. - Wiem wszystko - wołał do mnie za chwilę - Nazywa się Maria Kozierska. Jest z Warszawy. We Wrocławiu od jedenastu miesięcy. Ojciec miał knajpę na rogu Poznańskiej i Alei Jerozolimskich. Byłem w tej knajpie. Musiałem ją widzieć. - Za miesiąc czytałem w >Przekroju< poemat Gałczyńskiego >Piękne dziewczyny< - - - : Pracowite jak muzy: pielęgniarki, murarki, konduktorki - niechaj was moje rytmy, na cały świat rozsławią: i tę traktorzystkę na mazowieckich równinach podczas wiosennej orki; i tę motorową, jak kłos jeżdżącą na 16-ce we Wrocławiu (podkr. ZW) ). Jeżeli „motorową jak kłos" identyfikować będziemy z Marią Kozierską, córką warszawskiego knajpiarza z lokalu na rogu Poznańskiej, to przecie i " traktorzystka z mazowieckich równin" mogła mieć swój realny odpowiednik. V-2,6; Takowy bywa niekiedy zakamuflowany. Wierszem właśnie. Z całą premedytacją; by utrwalić pamięć w sposób niedostrzegalny dla postronnego czytelnika. Tak jak w poczynaniach poetyckich Ryszarda Kiersnowskiego. Tuż po wojnie, właśnie we wierszach zamykał on nie odległe doznania: próbując utrwalić w nich duże połacie przeżyć - - - Są to jakby kartki z notatnika o cechach dokumentu - - - I to jest także >podstawa źródłowa< mojej dzisiejszej relacji, podstawa mnie tylko znana i dostępna, gdy za poszczególnymi zwrotami czy słowami dostrzegam i przypominam sobie całe ciągi obrazów. Kryptogram wspomnieniowy przyszłego historyka nie do końca się jednak spełniał, skoro on sam przyznaje, że ziomkowie „biegli w piśmie" (Antoni Gołubiew, Wiesław Mach) rozpoznawali w jego poetyckiej imaginacji - najbardziej konkretne realia ). W każdym razie; deklaracja samego twórcy odsłaniała kodowanie autobiografii tam, gdzie postronnemu trudno by było się jej doszukiwać. I odwrotnie. Autor może niezmiernie dobitnie sugerować zapis autobiograficzny, zaś profanowi - czytelnikowi nie sposób się takowego doszukać. Tak jak w cyklu „Listy z podróży" Lothara Herbsta, gdzie poszczególne liryki konsekwentnie tytułowane są dokładnymi datami, następującymi co dni kilka w roku 1985. Zaś z treści wyczytujemy tylko impresje autora. Całkowicie wyzbyte konkretu - osobowego, topograficznego, nawet „rzeczowego". V-2,7; Niekiedy zaś, nawet profani odczytują przesłanie informacyjne poety, który swe dzieło jawnie traktuje jako autobiograficzne sprawozdanie. W świątecznym numerze „Rzeczypospolitej" roku 1998, Krzysztof Karasek zamieszcza swe „Pożegnania", gdzie wyznaje: Znałem wszystkich starych poetów drugiej połowy naszego wieku, widziałem jak pęka skóra ich drzew, jak opadają z nich liście - - - A teraz sam jestem stary. Jak te drzewa przy drodze, z których opadają liście i widziadła - - - - Byłem młodym poetą, podpatrywałem ich sposób umieranie. W piwnicy na Nowym Świecie, tam gdzie dziś jest knajpa >Pod Kuchcikiem< mógłby pomyśleć ktoś, że mam już ze sto lat, widziałem Staffa . Siedział przy lampce koniaku, - był rok pięćdziesiąty siódmy - w klika miesięcy później już nie żył, a ja nie zamieniłem z nim nawet słowa, choć on powiedział mi wszystko, co chciałem wiedzieć. Innym razem słyszałem Ważyka recytującego dopiero co napisany >Wagon<, natarczywa rytmika kół, dudnienie cywilizacji, która pomyliła mu się z heksametrem. Śmierć zastała go jednak w łóżku. Ale jeszcze przedtem, w radio, na Myśliwieckiej, kiedy zszedłem na portiernię - siedział oparty na lasce - zdążył zadać mi pytanie: Co to za zwierzę, które w młodości chodzi na czterech, kiedy dorośnie na dwóch, a na starość na trzech nogach ? Na sali pełnej ludzi, w środku miasta pękło serce Przybosia. Rozłożonymi rękami drapał powietrze jak zestrzelony ptak. W Warszawie, na szpitalnym łóżku gasło serce Bieńkowskiego. Był najmłodszy z nas, choć stuknęła mu już osiemdziesiątka - - - - O czwartej nad ranem, w samym centrum szalejącej nad Warszawą burzy umierał Herbert. Dzwonił telefon, nie dobiegłem. Wyszedłem na balkon, burza dogorywała, natura dopisywała swój >Epilog< (wszystkie podkr. - ZW) ). Ten artystyczny raport, usprawiedliwia poczynania nie koncesjonowanych poetów, kiedy relacjonują swoje przeżycia - właśnie w formie wierszowanej. Jeden opisuje prozą widok bombardowanego przez hitlerowców w 1939 roku eszelonu pod Opatowem. Jednak swą opowieść w pewnym momencie przetwarza, jeszcze raz t o s a m o opisując wierszem: Tam na Drygulcu, tuż koło toru Tam samoloty latały A nasze wojska, oraz rezerwa Bronić Ojczyzny jechały. W tym straszne huki i mocne błyski Szwaby bomby rzucają Radość ich podnieca, klaszczą z radości, Pociąg rozbity w całości. Dużo żołnierzy zabitych Dużo z rezerwy już kona Ksiądz z Wojciechowic ma dużo roboty Opatruje rannych, namaszcza skonanych (wszystkie podkr. - ZW) ). Inny, w podobnej formule opowiada o swej wycieczce, do nieznanego wcześniej Lwowa, a znajdujemy tam katalog obejrzanych zabytków i osobiste uwagi autora o historii miasta: Miasto wraz ze swoimi uczelniami, Z bojów słynne, także ze swoimi Orlętami. Z dziełami artystów, jak Kossak i Styka >Panoramę Racławicką< Polonia nam wytyka I gdzie się podziało to światowe dzieło ? Może Niemcy zabrali ? Walczył by i Jagiełło - - - - Zresztą o wspaniałej ludności i kulturze Lwowa Śpiewali Szczepcio, Toncio, nawet i niemowa. W ten jeden dzień zwiedzamy sami Lwów, Obiekty: Operę, Katedrę, Politechnikę i znów Nawracając w kółko jak najwięcej zobaczyć Pospiesznie według czasu, prawa nie przekroczyć Patrzymy czy jest kopiec >Unii Lubelskiej< Tylko mała górka z pracy nadludzkiej Dochodzimy spokojnie do A. Mickiewicza Dopiero tutaj serce tętno ogranicza Pomnik polskości, nieśmiertelny A. Mickiewicz Stoi wytrwale, waleczny jak hetman K. Chodkiewicz (wszystkie podkr. - ZW) ) Tutaj nie zwodzi nas ani specyficzna „poetyka" narracji, ani zawarte w niej zadziwiające błędy rzeczowe. Taka była ekspresja autora i taka była jego erudycja. Wolno przecież we frazie „o pospiesznym zwiedzaniu, by prawa nie przekroczyć" widzieć realia - atmosferę Lwowa AD 1998. Tedy krytykom literackim pozostawmy prawo do oceny walorów artystycznych utworu, zaś właśnie historykowi dajmy możliwość krytyki wiarygodności relacji „poetyckiej". K a ż d e j ! {IV-8,15} Bowiem wyrafinowanie formy nie jest przedmiotem naszych dociekań. Przynajmniej na tym etapie, w jakim tropimy faktografię zafiksowana w przekazie literackim. I jeżeli ostatni z tu przytoczonych b ę d z i e źródłem - o wrażliwości bodaj niewykształconego turysty, to pierwszy utwór daje informacji prawdopodobnie nieznane. Nie tylko mniej zorientowanym. Przecież informacja (z autopsji?) o aurze panującej w momencie śmierci Zbigniewa Herberta z pewnością umknęły materiałowi dokumentowemu. Odnotowana zaś została właśnie w artystycznie ukształtowanym przekazie poetyckim. To pozwala z nadzieją spoglądać na każdy utwór literacki, jako na potencjalne źródło informacji o intrygujących nas - historyków - sprawach. V-2,8; Taka postawa rzuca inne światło na wspominane wątpliwości nowożytników, co do zasadności uznawania "Kadena jako źródła". Szkopuł jednak, na ile czytelnikowi wolno rozszyfrowywać znaki dawane - bądź właśnie że nie - przez autora, literata ? Próby krytycznego rozbioru dzieła literackiego, z jednej bowiem strony sięgać mogą pod tekstów, o jakich się autorowi nie śniło. Gubić też jednak mogą istotę zamyślonego przez autora przesłania {por.V-9,11}. Jak zagadnienie jest złożone, świadczą dysputy uczonych literaturoznawców. Historykowi zastanawiać się tylko wypadnie nad realnością - k o n k r e t e m fantasmagorii literackiej. Tedy profanując „istotę materii", zasygnalizujmy nurtujące nas - historyków szukających faktów - problemy i wątpliwości. Pytania takie nasuwają się przy uważniejszej lekturze, gdy śledzimy intrygę wykoncypowaną przez literata. V- 3 [ sygnał nadany tytułem ] V-3,1; Wątpliwości zjawią się właściwie już przy tytule utworu. Zdawało by się, że zadaniem nagłówka jest w miarę możności atrakcyjna sygnalizacja meritum. Świadczyć o tym mają zmaganie wielu autorów, kilkakroć modyfikujących tytuł powstającego dzieła. Na czele z "Panem Tadeuszem" pierwotnie mającym być przecież "Żegotą". Sprawę komplikują jeszcze bardziej, znane dociekania o sens wielu innych, głośnych tytułów. Choćby „Wojna i Pokój" Lwa Tołstoja, uznana za nawiązanie do traktatu Pierre Proudhona "La Guerre et la Paix". Nie wynikająca zaś z treści samej epopei; gdzie wątek batalistyczną-polityczny (wojna) jest w opozycji z wątkiem społeczno-rodzinnym (pokój). A podobnie jest z „Zmartwychwstaniem" tegoż autora, jakie kojarzyć wolno z wieloznacznością staro rosyjskiego "???????????". Więcej, nawet „oczywiste" w swej wymowie tytuły kryć mogą podteksty, nie zawsze uświadamiane czytelnikowi, a tak jest i z "Biesami" i "Idiotą" Fiodora Dostojewskiego. Sprawa ta, to nie tylko przedmiot specjalistycznych dociekań literaturoznawców. Ale też zabawa intelektualna czytelników - amatorów. Komplikuje się zaś, kiedy mamy jednoznaczne wyjaśnienia samego autora. V-3,2; Tak jak przy "Lalce" Bolesława Prusa. Początkowo trudno dopuszczać, aby tytuł nawiązywał do epizodu z zabawką, ukradzioną rzekomo baronowej Krzeczkowskiej. A taka jest jednak wykładnia twórcy, przywołującego podobne wydarzenie z prasy wiedeńskiej. O czym miał wyczytać podczas pracy nad powieścią. Czy jednak temu eposowi nadane nagłówek będący rezultatem chwili - nastroju pisarza ? Przecież bardziej wiązać by to należało z główną bohaterką powieści, jej cechami charakteru, manierami, wreszcie pozycją społeczna. Deklaracja samego autora jest jednak kategoryczna. Czy jednak wiążąca czytelnika? Zakodowana, realna rzeczywistość "Lalki" {zob.V-9,6}, ale i sarkazm wielu jego dokonań (Kroniki}nie pozwala wykluczać mniemania, że i tym razem pan Aleksander Głowacki prowadzi z czytelnikami ... przekorną grę intelektualną. V-3,3; Bardziej zakamuflowaną, niż ta u Tadeusza Konwickiego "Bohiniu". Ta pełna jak najbardziej czytelnych podtekstów, symboliki i odwołań historyczno - politycznych powieść, ma równie przewrotny tytuł. Na co choć nie zwracano dotąd uwagi. Wywodzący się z Wileńszczyzny autor pamięta (być może) legendę, o zaginionym mieście Uhor w powiecie brasławskim, nad jeziorem bohińskim. Nawiązanie do tego podania ładnie by komponowało się z wymową książeczki. Jeżeli oczywiście nasz trop jest trafny. Łatwo bowiem i w tak prostej z pozoru sprawie błądzić innymi drogami, niźli tego życzył by sobie sam autor. On zresztą się w tej sprawie nie wypowiadał. V-3,4; Już rozszyfrowanie tytułów prowadzić więc może w nieoczekiwanie ślepe zaułki. Ustawicznie kokietujący erudycją i "zorganizowanym warsztatem twórczym" Melchior Wańkowicz, ze zwykłą sobie pewnością konstatuje: Tytuły Mackiewicza niemal z reguły zaniedbują informację. Jest w tym nieraz brak liczenia się z czytelnikiem. (Np. tytuł książki: >O jedenastej, mówi aktor, kończy się przedstawienie<) Niektóre tytuły są zwykłą sobiepańską dezynwolturą. Tytuł >Zielone Oczy< na książce o tematyce politycznej nie jest związany z jej treścią choćby w najdalszej alegorii (podkr. ZW). Po prostu Mackiewicz zapragnął w ten sposób uczcić zielone oczy pani, która mu się podobała ). Książka tu postponowana jest jednak felietonową historią II Wojny Światowej, gdzie w rozdziale mówiącym o hitlerowskim najeździe na Jugosławię czytamy: Było to najbardziej błyskawiczne ze wszystkich błyskawicznych zwycięstw Niemiec w pierwszej epoce tej straszliwej wojny. A przecież Jugosłowianie to wspaniali żołnierze, przywykli do patrzenia w zielone oczy śmierci (podkr. ZW) ). Więc wzmianka jednak jest. A sugestia Wańkowicza to nawet nie pomówienie. Wnosić by nawet wypadało o nie najlepszej erudycji humanistycznej (?) Pana Melchiora. Przecież Mackiewicz najwyraźniej nawiązuje do znanego od Średniowiecza archetypu „zielonych oczu ŚMIERCI", a wobec tematyki książki, alegoria wydaje się jak najbardziej na miejscu. Chyba też nie przypadkowo obwolutę zdobią "Ślepi i kulawi" z obrazu Petera Breugla starszego. Nie doczytanie tekstu i chyba motywy poza merytoryczne wywołały gafę (?). Nie jedyną zresztą, a dotyczącą tej książki Cata. Inny "mistrz pióra" bowiem, jeszcze inaczej odbierał pisarstwo Mackiewicza, równie apodyktycznie charakteryzując autora: Był zgorzkniały z powodu zaiste zdumiewającego. Już po powrocie do kraju, w kilka lat później napisał - znakomicie, jak zwykle - książkę >Zielone oczy<. W przejmujący sposób opisuje degrengoladę kolejnych emigracyjnych rządów, poczynając od - znienawidzonego przez siebie - Sikorskiego. Nędza tych kolejnych >rządów<, wystawianie ich do wiatru przez angielskich opiekunów, wewnętrzne waśnie, pustka - wszystko podane z ogromną siłą przekonywającą. Przekonywującą - bo nie szydzi, bo współczuje ... Sam tytuł wiele mówi: zielone oczy ... śmierci. W sumie - to historia obumierania władzy politycznej reakcyjnej emigracji powrześniowej (podkr. ZW) ). Notujemy tu odczytanie alegoryczności tytułu, chyba jednak nie ... treści książki. Przytoczone "streszczenie" przylega bowiem bardziej do "Londyniszczy" tegoż Cata - Mackiewicza, niż do utworu pod tytułem tak "rozszyfrowanego". V-3,5; Jeżeli literatom i to wspólnym znajomym, a do tego ziomkom, z trudem przychodzi odczytanie intencji kolegi, cóż mówić o czytelniku, słabiej przygotowanym erudycyjne ? Casus „Zielonych oczu" złożyć jeszcze można - już to na animozje osobiste (? Wańkowicz), już prezentyzm polityczny (? Putrament). W innych przypadkach skazani jesteśmy bądź na zadziwiające objaśnienia autora („Lalka"), bądź na wykładnię biegłych w piśmie ("Senilia"), w końcu zaś na własną, ułomną domyślność ("Bohin"). Ta ostatnia może przedwcześnie triumfować, jak choćby tutaj. W mentorskiej krytyce wykładni Wańkowicza. W jego wywód pozwalało wątpić n a s z e „ wczytanie się" w tekst "Zielonych oczu", obudowane n a s z ą erudycją A jednak ! Powściągliwość nakazuje - n a m właśnie - napomknienie, znalezione we wspomnieniowej książce Jadwigi Karbowskej: Dzięki Mackiewiczowi poznałam Krystyna hrabiego Ostrowskiego, jego żonę oraz małą Bibi. Ich starsza córka, Renata - Zielone oczy (tu w oryginale podkreślenie kursywą -ZW) - wędrowała gdzieś nadal po świecie ). Bliska - i jakże życzliwa - Catowi autorka, uwiarygodnia poniekąd supozycję wańkowiczowską, kolejny raz zmuszając czytelnika do moderowania swych wyobrażeń. O intencjach przyświecających artyście. V-3,6; Nie raz jednak, sam autor w swoim tekście podpowiada rozwiązanie tytułu pozornie niezrozumiałego. Tak jak Igor Newerly w zbeletryzowanej biografii Janusza Korczaka. Osobiste losy pozwoliły na splecenie opowieści o właściwym bohaterze, z wtrętami autobiograficznymi. Wszystko zaś opatrzono tytułem "Żywe wiązanie". Sens jasno zdaje się być wyłożony we fragmencie, gdy autor wspomina rozmowę z profesorem Pieniążkiem. Prowadzoną w okresie, kiedy nad książką pracował. W ogrodzie pisarza znany sadownik konsultuje pielęgnację jabłonki. Pańska Faworytka ma dwa konary rosnące równolegle z jednego pnia - powiedział profesor Pieniążek - To nie ma sensu, pierwsza wichura wyłamie. Niech pan zetnie jeden konar. - Połowę drzewka? Nigdy panie profesorze! - W takim razie trzeba zrobić żywe wiązanie. - Jak to się robi? - Zwyczajnie, gałązkę jednego konara wszczepi pan w drugi. Jak się zrośnie, to będzie trzymało w tym podwójnym kształcie - - - W tym brulionie od początku w sposób nie zamierzony samorzutnie rosną równolegle dwa wątki tematyczne; z jednej strony Korczak, jego osobowość, jego życie i twórczość, z drugiej przyjaciele - - - Licho wie, jak to się wiązało, pisałem poddając się impulsom i potrzebom i chyba tędy droga, serdeczne dzięki panie Szczepanie, żeś to wszystko uprzytomnił i nazwał po imieniu. Wiążmy dalej (podkr. ZW) ). V-3,7; Tak przejrzyste wyłożenie autorskich intencji, na szczęście nie jest w literaturze odosobnione. Jednak w wielu innych przypadkach, skazani jesteśmy na sygnalizowane wyżej domniemania. Tak jak wobec bestselleru lat ostatnich. Wielu zafascynowanych jest słusznie esejem Normana Daviesa "Boże Igrzysko". Właśnie egzegeza tytułu bywa w Polsce zadziwiająca. Cmokierzy dopatrują się tu najróżniejszych aluzji do obecnej sytuacji politycznej w kraju, sam „guru" wskazuje bodaj na Jana z Czarnolasu. Napomknijmy tedy i o wojewodzicu Krzysztofie Opalińskim, który w roku 1650 pisał: Nierządem Polska stoi - nieźle ktoś powiedział; Lecz drugi odpowiedział, że nierządem zginie ! Pan Bóg nas ma jak błaznów. I to prawdy blisko, Że między ludźmi Polak jest Boże igrzysko Kiedy by nas wszechmocna Boska nie trzymała Ręka, już byśmy dawno z rąk nieprzyjacielskich Nie uszli - - - ). To oczywiście tylko kolejna dygresja w naszym wywodzie. Ale przecież takie „problemy" i "wątpliwości" spotykać będziemy podczas lektury jakiegokolwiek utworu. Właśnie w najbardziej dla nas istotnej sprawie: rozszyfrowania przekazu literackiego, jako tekstu odzwierciedlającego realną rzeczywistość. V- 4 [ fikcja czy autopsja? ] V-4,1; Deklaracja autora sugerującego autopsję; a więc artystycznie przetworzone wspomnienie, niczego jeszcze nie przesądza. Możemy bowiem napotkać uzasadnioną konwencję literacką, ale także celowy kamuflaż. Dzięki przysługującej autorowi licentiae, wolno w opisywane realia wkomponowywać elementy fikcji. Zabiegi te trudne są do wyłowienia przy pobieżnej lekturze tekstu. I jest to nie tyle przejawem czytelniczej ignorancji, co triumfem zamysłu artysty. „Wielki Strach. To samo ale inaczej" Juliana Stryjkowskiego z 1990 z roku, jednoznacznie tego dowodzi. Tutaj sam autor część pierwszą lojalnie określa para biografią, zaś druga, to d e k l a r o w a n e wprost wspomnienie osobiste. W innych utworach trudniej o jednoznaczne odczytanie konwencji. V-4,2; Adolf Rudnicki znany był z wielokrotnego przekomponowywania swych, publikowanych już wcześniej prac. Tak było z "Autoportretem z dwoma kilogramami złota", wydanym pierwotnie w roku 1954. W edycji tej, samym tytułem sugerowano zapis autobiograficzny. Narracja prowadzone jest przecież w pierwszej osobie. Bohater - zwany Zenonem - opisuje swe przeżycia "w mieście Z". Nazajutrz po napaści hitlerowskiej na ZSRR, jest umówiony z niejakim Andrzejem Bednarzem; na godzinę siódmą wieczorem. Mieli wspólnie wyjechać na wschód, „na Przemyślany". Nie mający zegarka Zenon przyszedł kilka minut za późno i Andrzej ewakuował się sam. „Miasto Z" choćby przez szczegóły topograficzne, wolno identyfikować ze Lwowem, bohatera zaś z autorem opowiadania. Także przez jego inklinacje literackie; tuż przed tymi wydarzeniami przebywał w wiosce (ukraińskiej ?), by spokojnie zajmować się - zamówionym przez "Wydawnictwo" - tłumaczeniem poezji J. M. Rilkego ). Ten ustęp opowiadania koresponduje ze wspomnieniami Jerzego Putramenta. 23 czerwca 1941 roku spotkał on we lwowskim Klubie Literatów - właśnie Adolfa Rudnickiego, któremu zaproponował wspólny wyjazd, ucieczkę - na wschód; "na Przemyślany". Umówili się tedy o dziewiątej punkt tutaj, pod tym zegarem - - - nie ma Rudnickiego. Dziewiąta. Dwie po dziewiątej. Nie czekam dłużej, idę, jeszcze się oglądam - - - Do dziś dnia żałuję, że tych paru, tych kilku minut nie zostałem. Rudnicki - w pięć lat później - opowiedział, że nawalił mu samochód, że był dziesięć, czy piętnaście minut po dziewiątej ). V-4,3; "Rozwikłanie klucza" opowiadania Rudnickiego wydaje się uzasadnione i w Andrzeju Bednarzu widzieć by można było Jerzego Putramenta. Jednak wizja literacka bywa bardziej złożoną. Takowej identyfikacji nie sposób bowiem zaaprobować. Zgodnie z tenorem fabuły Rudnickiego, jego Andrzej był starszy od narratora Zenona o pięć lat. Uchodził wśród młodzieży za kogoś bardzo wybitnego. Pochodził z przedmieść, z rynsztoków praskich. Jego ojciec był magazynierem na kolei i klepał biedę (podkr. ZW). Przy szesnastu latach Andrzej ogłosił poemat, który uczynił chłopca sensacją środowiska. Z pewnością więc nie mógł być nim Putrament. Zresztą literacki Andrzej, po kilku miesiącach wrócił do "miasta Z", aby podjąć pracę konspiracyjną. Jak sądzimy, nie do końca przekreśla to kierunek poszukiwań. Tym bardziej, że w wizerunku Andrzeja dopatrujemy się elementów życiorysu samego autora - Adolfa Rudnickiego. Najprawdopodobniej, korzystając z prawa do kontaminacji, prezentuje on czytelnikowi mozaikę doznań własnych, losów znajomych, a wszystko wzbogaca elementami fikcyjnymi. V-4,4; Rozeznanie poszczególnych wątków wydaje się tedy niemożliwe. Nie bez znaczenia będzie jednak rozpoznanie losów tekstu i prześledzenie stosunku autora do swego dzieła. Stwierdzamy wówczas, że w ostatniej redakcji (z 1984 roku) - nowelę pozbawiono przytoczonego epizodu. Co jeszcze bardziej zastanawia, tenże Adolf Rudnicki w końcu lat pięćdziesiątych utyskiwał, nie mogąc (?) jakoby opublikować opowiadania tytułowego. Skądinąd zaś wiadomo, że tom "Żywe i martwe morze"- gdzie umieszczono interesujący nas "Autoportret" - był uhonorowany w roku 1955 Nagrodą Państwową II stopnia ! A było to wówczas wyróżnienie równie prestiżowe, co warunkowane „słuszną postawą społeczno-polityczną" pisarza. Później jednak autor dokonał zauważonej reparacji interesującego nas opowiadania. Wykreślając fragment, gdzie w postaci Bednarza wolno widzieć osobę Jerzego Putramenta. Ten z kolei - w trakcie tworzenia pierwszej wersji - był jakże wpływowym sekretarzem Związku Literatów Polskich. Natomiast potem znane już było jego wspomnieniowe "Pół wieku". Czy fakty te miały wpływ na postawę Rudnickiego, przeredagowującego ostatecznie swoje dzieło ? Odpowiedzieć winna dalsza "rozbiórka" jego opowiadania. V-4,5; Zabieg niezbędny przy rozczytywaniu tekstów literackich, w jakich doszukujemy się informacji autobiograficznych. Zaznaczmy jednak, że wnioskowania podobne mogą iść zbyt daleko. Aleksander Wat ironizował właśnie nad tym akapitem pamiętników Putramenta. Traktując autora za "z gruntu amoralnego" pisał: Putrament w swoich >Pamiętnikach< ubolewa, że Rudnickiemu nie udało się uciec z Lwowa, bo spóźnił się na spotkanie z nim. Co za szczęście dla Rudnickiego - pisarza i dla literatury ). Sarkazm może uzasadniony doświadczeniami osobistymi Wata, jednak idąc bezkrytycznie jego tropem, dywagować by należało nad powodami zabiegów reparacji tekstu, dokonanymi przez Rudnickiego. Dlaczegóż wykreślił tenże ustęp ? Czy kierował nim tylko koniunkturalizm" kawiarnianej polityki" lat sześćdziesiątych ? Wówczas to, Putrament nie był co prawda prezesem Związku, zajmował jednak znaczące miejsce w polskim świecie - nie tylko literackim. Czyż wykreślenie sygnalizować miało postawę ideową (?), etyczną (?) Rudnickiego, jego wręcz profetyzm polityczny ? Wszelakie domysły wydają się jałowe. Ukazują jednak bezradność czytelnika wobec wielu znaków dawanych mu - bądź tylko imaginowanych - przez fabularny przekaz literacki. V- 5 [ korzenie anegdoty ] V-5,1; Wątków podobnych domyślać się wolno w wielu narracjach. Nie raz też natrafiamy na fabułę sugerującą osobiste przeżycia autora. Choćby wówczas, kiedy opowiadanie prowadzone jest w pierwszej osobie. Nie musi przy tym być podany konkretny czas akcji, ani jej lokalizacja. O tym wnioskujemy dopiero po rozpoznaniu kontekstu. I tak w opowiadaniu Stanisława Wygodzkiego, bohater siedzi gdy „było ciemno, zupełnie ciemno, ulice opustoszały dawno, minęła godzina policyjna, nie wolno już było pokazać się poza domem". On zaś, w swoim pokoju zmaga się z głodem, rozpamiętując nad ostatnią kromką chleba. Miejsce akcji to "getto - dzielnica zamknięta„ z jakiej wyprowadzono już "trzysta tysięcy ludzi". Wnosić z tego wolno, że akcja toczy się w getcie warszawskim, późną jesienią 1942 roku (przed trzecią, styczniową akcją wysiedleńczą). Świadczy o tym choćby ilość już wywiezionych. Początkowa część opowiadania, obraca się wokół rozważań narratora o losach własnych, jego najbliższych, nade wszystko zaś, wokół trapiącego go głodu. Ciężar dramaturgiczny przesunięto, kiedy rozmyślania bohatera przerywa dochodzący z ulicy okrzyk: „Gibt a sztikele brojt". Dylematem jest: czy oddać ostatnią kromkę chleba, nie mając w najbliższym czasie nadziei na inny posiłek ? Roztrząsania tego niewątpliwego inteligenta - o czym świadczy tak forma snutych refleksji, jak i z bólem wspominana utracona spora biblioteka - są tym bardziej wstrząsające, kiedy konstatuje: To był głos dziecka rozpaczliwy, napięty, zdławiony klęską, lecz klęską bez lamentu. Wołający nie odchodził - - - po długim czekaniu wołanie rozległo się znów pod moim balkonem. Powiedziałem w ciszy: Odejdź, proszę cię mam tylko tę jedną kromkę, nic więcej. Odejdź !. Po dłuższej walce ze sobą, podejmuje decyzję: Wziąłem chleb, trzymałem go w ręku - - - Otworzyłem balkon. Deszcz od razu mnie zmoczył - - - Na mokrym bruku rysował się ciemny kształt dziecka - - - Nie wołał ku oknom, nie widział mnie. On krzyczał w ten bruk. Po zrzuceniu chleba, narrator orientuje się, że dziecko nie ma siły, by doczołgać się do zbyt daleko leżącej kromki. Wywiązuje się dialog w którym dziecko jest instruowane, w jaki sposób sięgnąć po chleb: Widziałem jego wysiłek, ale urwał się raptownie - - - - Nie ma - powiedział kamieniom bruku. - Musisz się przesunąć - Powiedziałem te słowa I wzrokiem trzymałem go na uwięzi, ponaglałem, przymuszałem do wysiłku. łudziłem się, że potrafi dźwignąć się i przesunąć o kilka centymetrów. - Nie ma - powtórzył. - Leży obok ciebie. Troszeczkę, na miłość boską, troszeczkę dalej - - - Płakałem, lecz mimo to potrafiłem mówić, płakałem i przyglądałem się tej ręce krążącej bezwolnie, powolutku, opornie, jakby spieszniejszy ruch narażał ją na ryzyko śmierci. A przecież tam leżał chleb! - Posuń się. - Przecież ja chcę. - Zrób, jak ci mówię. - Ja chcę, ja chcę. - mówił głosem zamierającym --- - Bądź dzielny - powtórzyłem. - Będę. - Rzuciłem ci ostatnią kromkę chleba, bądź dzielny - krzyknąłem. - Jestem dzielny. Już mam sześć lat (podkr. ZW) ). V-5,2; Opowiadanie to, można jak każde podobne, uznać za przejmujące artystycznie świadectwo "czasów pogardy". Ale też próbę talentu pisarskiego Stanisława Wygodzkiego. Nie zmyli sztafaż quasi autobiograficzny. Literacko dopuszczalny w przetworzeniu, bądź wykreowaniu rzeczywistości. Dociekliwość czytelnika skłania jednak do refleksji; właśnie nad wiarygodnością faktograficzną fabuły opowiadania. Przetworzenie własnych doświadczeń Wygodzkiego jest mało tu prawdopodobne. Choćby dlatego, że okupację spędził on poza Warszawą; w getcie będzińskim, w konspiracji, wreszcie w obozach koncentracyjnych. Z kolei nasza wiedza poza źródłowa nakazuje ostrożność w przyjęciu realności opisywanego wydarzenia. Dylematy bohatera, dopuszczalne w rzeczywistości okupacyjnej, wieńczy humanitarny choć daremny gest, zamknięty - w odpowiedzi dziecka - przejmującą pointą. Jak się zdaje, nasza wyobraźnia nie sięga obecnie po możliwie pełne " zrozumienie" czasów tu opisywanych. Dopuszczamy ledwie, że wielu głodowało, wiele dzieci żebrało i wielu z nich - osłabionych głodem - nie potrafiło wykorzystać ostatniej szansy. Z kolei równej "wartości" nasza wiedza poza źródłowa skłania do sceptycyzmu. Malec czołga się ulicami getta po godzinie policyjnej, tuż po tym, kiedy przechodził tam patrol notowany przez narratora. Ten zaś, zaraz po tym - głośno z dzieckiem konwersuje. Cały, ascetyczny dialog, zamknięty jest porażającym stwierdzeniem malca. Skłaniać to może do przypuszczeń o wspaniałym literacko, jednakże wyimaginowanym świecie Wygodzkiego. A przecież wniosek taki będzie bodaj fałszywy. V-5,3; Emanuel Ringelblum - kronikarz narodu żydowskiego w latach hitlerowskich - między innymi pozostawił "Kronikę", będącą na poły dziennikiem, na poły zbiorem not do późniejszego wykorzystania. Opisując gehennę głodującego getta warszawskiego, pod sierpniem 1941 roku notował: Specjalną kategorię żebraków stanowią żebrzący po godzinie dziewiątej wieczorem - - - Idą środkiem ulicy i proszą o chleb. Przeważnie dzieci. W otaczającej ciszy krzyk głodnych żebrzących dzieci sprawia żałosne wrażenie. I choćbyś był nie wiem jak twardy, w końcu rzucisz im kawałek chleba - - -Żebracy nie przejmują się godziną policyjną, a wołanie ich usłyszysz także późną nocą, około godziny jedenastej, a nawet dwunastej. Nie boją się nikogo i niczego. Nie zdarzyło się też, aby patrole strzelały do żebraków, mimo że chodzą po godzinie policyjnej bez przepustki. Takie żebrzące dzieci bardzo często umierają w nocy na chodnikach. Opowiedziano mi o tego rodzaju wstrząsającej scenie, przed domem przy Muranowskiej 24. Sześcioletnie żebrzące dziecko konało tam w deszczu całą noc i nie mogło doczołgać się do kawałka chleba, zrzuconego z balkonu (podkr. ZW) ). Zadziwiającą jest zbieżność faktograficzna obu przekazów: chleb rzucony w deszczu z balkonu, dziecku sześcioletniemu, które nie ma siły doczołgać się do daru. Nie rozstrzygając kwestii, przytoczmy jeszcze jedną, zastanawiającą korelację - odnalezioną w tych dwóch przekazach. V-5,4; W tomiku Stanisława Wygodzkiego znajdujemy też "Odwiedziny". Rzecz dzieje się tutaj w nie nazwanym obozie koncentracyjnym (?) i opowiedziana jest w formie rozmowy matki z synem. Ten sprawia początkowo wrażenie dojrzałego - choćby rzeczowością i oschłością wypowiedzi. Jego infantylizm, czy niedojrzałość spostrzegamy dopiero, kiedy pyta o powód swego uwięzienia: - Czy musiałem urodzić się Żydem ? - - - - Ale nie odpowiedziałaś mi jeszcze - przypomniał jej chłopiec. - Nie, nie musiałeś urodzić się Żydem. - Więc dlaczego ? - - - Powiedz ! - Bo my jesteśmy Żydami. - Kto >my< - Twój ojciec i ja - - - - Po czym oni poznają, że jesteśmy Żydami - - - Wy moglibyście zostać Żydami, ale ja bym się wypisał - - - po czym oni poznają. Pójdę do esesmana I powiem, że się wypisuję. - Nie rób tego. - Dlaczego ? - Bo to ci nic nie pomoże. - Skąd możesz wiedzieć ? Oni zrozumieją, ja im powiem, że nie chcę być Żydem. - Nie zostawisz mnie samej. - Właśnie, że zostawię. Po czym dziecko odchodzi wołane przez towarzyszy. Nie tylko deklaruje, że już nie wróci, ale nie pozwala się matce pocałować ("Już jestem dorosły. Powiedziałem ci"). Gdy zniknął sąsiadka zapytała: - Proszę pani, ile synek pani ma lat ? - Osiem (podkr. ZW) - odpowiedziała kobieta leżąca niżej i podciągnęła czarny koc na twarz ). I ten „wymysł literacki" Wygodzkiego, zadziwiająco koresponduje z relacją Ringelbluma. W dniach majowych 1940 roku notował on: W punkcie dla uchodźców postradało zmysły ośmioletnie dziecko. Krzyczało: >Chcę kraść, chcę rabować, chcę jeść, chcę być Niemcem< (podkr. ZW). Głód spowodował, że dziecko nie chciało być Żydem ). V-5,5; Jeżeli nie ułatwimy sobie zadania, składając te zadziwiające korelacje na karb przypadku, to zastanowić się należy nad "autentycznością fikcji literackiej". A choćby i prościej, nad ź r ó d ł a m i inspiracji fabuł tworzonych przez Wygodzkiego. Jak zaznaczono, praktycznie wykluczyć wolno mniemanie o autopsji autora. Równie mało prawdopodobne jest wykorzystanie zapisu Ringelbluma. Jego tekst we fragmentach ukazywał się co prawda już latach 1948 i 1952, w całości zaś opublikowany był w Jerozolimie w 1961-1962 roku. Jednak w języku oryginału; jidisz. Tego zaś Stanisław Wygodzki nie posiadł. Tym nie mniej, poszukiwania choćby i tym tropem nie wydają się bezzasadne {por.V-6,6}. W samej rzeczy jednak, rozwikłanie zagadnienia bywa też zdecydowanie prostsze. Odżegnywanie się od rzekomo ułatwiającego domniemania o " przypadkowości" - co wyżej czyniliśmy - może nazbyt komplikować odczytywanie realiów literackich. Tak podejrzane "przypadkowe zbieżności", bywają w tekstach narracyjnych wcale prawdopodobnymi. Choćby wówczas, kiedy świadomi jesteśmy zjawiska wędrującej anegdoty" {por. IV-6,12}. V- 6 [ zapożyczenie czy plagiat ? ] V-6,1; Janusz Meissner - znany literat, popularyzator idei lotnictwa i żeglarstwa - w roku 1947 opublikował w katowickiej oficynie „Awir" tom opowiadań pt. "Na afrykańskim szlaku". Jest tam i "Strafing", jak chce autor, opowieść " jednego z kolegów, który jest pilotem polskiego dywizjonu myśliwskiego". Ten na gorąco relacjonował swe dokonania, kiedy latem 1944 roku lotnictwo alianckie zdecydowanie już panowało w powietrzu: Ale - czas i nam postrzelać. Wybieram trzy nowe samochody ciężarowe. Celuję dokładnie, strzelam oszczędnie, żeby starczyło na inne. Po trzeciej serii palą się ! W chwilę później widzę wóz pancerny, który podjechał pod wysokie topole i stanął. Krążę nad nim, kombinując jak podejść, żeby nie zawadzić o drzewa. Wreszcie przymierzam się, strzelam, ale nie widzę skutku, bo muszę gwałtownie wyrwać w górę przed tymi topolami. Zawracam więc po raz drugi. Ale już inni zobaczyli moją ofiarę: pięć Spitfire'ów krąży wraz ze mną i raz po raz ktoś grzeje do przyczajonego wozu. Wykańcza go jakiś Amerykanin na Thunderbolt'cie, ja zaś lecę na poszukiwanie nowej zdobyczy. Zwabiły mnie Spitfire'y, atakujące czołg w szczerym polu. Doczekałem swojej kolejki i zaatakowałem płasko, bardzo nisko nad ziemią. Rykoszety skaczą na wszystkie strony, a czołg lezie dalej. Ale nadleciał Typhoon i rozbił go rakietami (podkr. ZW) przy pierwszym ataku: Tylko błysnęło, zadymiło się, buchnął płomień i po zabawie ). Autor wyraźnie zaznacza relatiae refero. Wolno jednak dopuszczać, że wiernie przytoczył opowiadanie podekscytowanego niedawną walką pilota. Snutą tuż po jego powrocie z lotu. Sugestywność relacji kazała też literatowi zachować styl i manierę interlokutora. I rzeczywiście. V-6,2; W roku 1957 w katowickim wydawnictwie "Śląsk" Tadeusz Schiele opublikował swe "Spitfire. Wspomnienia lotnika-myśliwca". Zapisuje tam swe bojowe dokonania: Dosyć przyglądania się. Trzeba się samemu zabrać do roboty. Szkoda amunicji na strzelanie do uszkodzonych lub rozbitych wozów. Trzeba coś sobie upatrzyć. Atakuję dwie zamaskowane lory ciężarowe. Strzelam oszczędnie i jak najstaranniej. Ku mojej radości już po trzecim ataku obie się palą. W minutę później spostrzegam samochód pancerny jadący na bocznej drodze. Przystanął pod wysokimi topolami. Jak tu się do niego dobrać, by samemu nie palnąć w drzewo. Oblatuję to miejsce kilka razy w koło, ponieważ przez moment straciłem go z oczu. Widocznie zachowanie moje było podejrzane, skoro kilka maszyn dołączyło do mnie i wszyscy krążymy jak sępy nad zwierzyną. Wybieram najbezpieczniejszy kierunek ataku i strzelam z płaskiego kąta lecąc zaledwie kilka metrów nad ziemią. Nie tyle rykoszety, co wysokie topole zmuszają mnie do strzelania z daleka. Wszystkie inne maszyny poszły za moim przykładem i po wyciągnięciu w górę po ataku musiałem czekać swojej kolejki. Nie atakowałem drugi raz, sądząc, że samochód dostał już za swoje. Zostało mi niewiele amunicji w działach, więc ujrzawszy samoloty atakujące duży czołg w otwartym polu, nie mogłem oprzeć się pokusie i wyczekawszy na swoją kolejkę, zaatakowałem. Rykoszety wylatywały wysoko w górę i na wszystkie strony. Czołg wolno poruszał się, najwidoczniej szukając schronienia. Nawet już się nie bronił. Wykończył go Typhoon rakietami (podkr. ZW) Jasny błysk, duże dymu, kurzu, nieco później płomień, wybuchająca amunicja i już po krzyku ). V-6,3; Uderzać musi wyjątkowa zbieżność obu tekstów. Nie tylko w realiach. Dopuszczać przecież wolno, że w trakcie tej wojny samoloty polskie, nie raz zwycięsko atakowały nieprzyjacielskie samochody, wozy pancerne chroniące się pod topolami, wreszcie czołgi w szczerym polu - zniszczony rakietami. Bardziej zastanawia konstrukcja i stylistyka obu tekstów. Pozwala ona mniemać o jakiejś tam ich współzależności. Pobieżne wnioskowanie, wynikające z momentu publikacji, skłaniało by do domysłu o wtórności relacji pamiętnikarza - wobec literackiego tekstu Meissnera. Co nie musi jeszcze oznaczać pomówienia Schielle'go o ... plagiat - dosłowny odpis dokonany z opowiadania Meissnera. Ten przecie przywołuje relację "kolegi lotnika", a takim mógł być właśnie rozpromieniony bitwą Tadeusz Schiele. Tuż po powrocie z bojowego lotu, na gorąco opowiadający Meissnerowi swoje wrażenia. Literat zaś, zafascynowany również retoryką opowieści, skrupulatnie ją notuje. I w takiej że postaci publikuje w roku 1947. Z kolei bohater t e g o opowiadania, po latach spisujący swe wspomnienia, natrafia na książkę „Na afrykańskim szlaku". Rozpoznając siebie, ma przecie prawo skopiować "swoją" opowieść z 1944 roku. Konstrukcja takiego dowodzenia jest równie prawdopodobna, co - jak się zdaje - nie trafna. V-6,4; Zupełnie inną zależność obu tekstów, rysuje wydana w 1946 roku w Hanowerze jednodniówka. Internowani tam polscy lotnicy, opublikowali niewielki tomik „Skrzydła". W nim znajdujemy relację pilota dywizjonu 308, porucznika Tadeusza Schielle'go, który wspomina niedawne przeżycia: Atakuję dwa zamaskowane samochody ciężarowe. Strzelam oszczędnie i jak najstaranniej. Ku mojej radości, już po trzecim ataku oba samochody się palą. W minutę później spostrzegam samochód pancerny, jadący po bocznej drodze. Przystanął pod wysokimi drzewami Jak tu się do niego dobrać, by samemu nie palnąć w drzewa ? Po okrążeniu wybieram najbezpieczniejszy kierunek ataku i strzelam pod płaskim kątem, lecąc zaledwie kilka metrów nad ziemią. Za mną zaatakowały inne Spitfire'y. Dostało mu się za swoje. Widząc, że inne Spitfire'y atakują duży czołg w otwartym polu, nie mogłem oprzeć się pokusie, by nie zaatakować. Rykoszety wylatywały wysoko w górę i na wszystkie strony. Czołg wolno się poruszał, najwidoczniej szukając schronienia. Nawet się nie bronił. Wykończył go Typhoon rakietami (podkr. ZW) - jasny błysk, dużo dymu, kurzu, nieco później płomień i eksplodująca amunicja ). V-6,5; Teraz zupełnie szczególnie wygląda opinia o stosunku t e k s t ó w: Meissner - Schielle. Równie możliwymi, co przypuszczane wyżej {V-6,3} - jeżeli nie bardziej prawdopodobnymi - są inne domniemania. Już to o odwołaniu się Schielle'go z 1957 roku do w ł a s n e g o tekstu z roku 1946, bądź też o zapożyczeniu przez Meissnera. Właśnie, anegdoty z hanowerskiej broszury „Skrzydła". Nie wykluczona również jest n i e z a l e ż n o ś ć obu przekazów firmowanych przez pilota-pamiętnikarza - Tadeusza Schielle'go. Właśnie jako bohatera wydarzeń w 1944 i wspominającego pisarza - w 1957 roku. A to poprzez funkcjonowanie, sugerowanego wyżej efektu "płyty pamięci" {zob. IV- 3,13-14}. Przecież autor mógł wracać kilkakroć do anegdoty, referując ją w niemal identycznej postaci stylistycznej. V-6,6; Nie przesądzając, konstatujemy możliwość wykazania prawdopodobnych filiacji, kiedy w fabule literackiej odnajdujemy „informacje o faktach". W podobnym kierunku zmierzać powinny dociekania o proweniencji fabuły opowiadań Wygodzkiego. Wprawdzie odrzucamy zarówno autopsję, jak i wykorzystanie tekstu oryginalnego „Kroniki" Ringelbluma. Jednak wymaga to udokumentowania. Tym bardziej, że nie jest wykluczony dostęp do jego tekstu - poprzez osoby trzecie. Opublikowanie fragmentów w roku 1948 i 1952, wzbudziła spory rezonans. Jeżeli wśród zainteresowanych było to tematem „na salonach" literackich, to nie jest wykluczone, że dramatyczne wątki „Kroniki" trafić mogły i do autora tomu "W deszczu". Poddane artystycznej obróbce, przybrały postać quasi wspomnień. A przecież dla literata, jest to zabieg całkowicie usprawiedliwiony. Być może i tu rozwiązanie będzie bardziej proste, skoro dopuścimy - prawdopodobną chyba - znajomość języka angielskiego, francuskiego, czy włoskiego. W tych bowiem publikowano (1958, 1959,1962) fragmenty "Kroniki" Ringelbluma. Wówczas zakładać dalej należy i o znajomości tychże wydań i - co więcej - o notowaniu tam stosownych ustępów. Tych, jakie Wygodzki mógłby wykorzystać. Świadomi ułomności takiego wywodu, pragniemy jedynie sugerować powściągliwość w bagatelizowaniu faktów - wydarzeń - realiów, jakie znajdujemy w beletrystyce. Lekceważeniu wynikłemu z założonej tezy "o pełnej fikcyjności sfery fabularnej literatury pięknej". Przykładów podobnych wiele można przytaczać. Co zrozumiałe, wobec materii z jakiej wyrasta twórczość literacka. Doświadczenia życiowe pisarza wzbogacone są jego erudycją, a nade wszystko talentem. Wszystko zaś jest przetwarzane artystycznie, dając czytelnikowi rys fabuły. Ta z kolei, nakazuje historykowi staranie, by z obrazu literackiego wyłuskać potrzebne informacje. V-6,7; W naszym zamyśle jest zatem swoista trywializacja przesłania artystycznego. Poprzez próbę wyekcerptowania zeń „faktów - wydarzeń, rzeczywiście zaistniałych". Abstrahując od walorów stricte artystycznych dzieła, historyk będzie więc przeprowadzał krytykę wiarygodności ... fikcji literackiej. Jakby nie brzmiało to paradoksalnie, krytyka ta jest niezbędna, skoro przyjmiemy jako oczywistość, że dzieło literackie jest źródłem historycznym. W konsekwencji, oznacza to nieodzowność przeprowadzenia krytyki tegoż. Zrozumiałe będą zastrzeżenia, zgłaszane przez literaturoznawców wobec takiej przesłanki metodycznej. Ale i oni postępują podobnie, choćby wobec interesujących nas, przedstawionych niżej nurtów literackich. Pierwszym jest „powieść historyczna", drugim zaś narracja "z kluczem". V- 7 [ opowiadanie historyczne ] V-7,1; Zasygnalizujmy na wstępie kwestię pierwszego z tych gatunków. Jak się zdaje, jest on najmniej ekscytujący historyka. Oczywiście w aspekcie nas tu interesującym. Łatwo bowiem występować profesjonaliście w roli przemądrzałego Zoila, skwapliwie wychwytującego potknięcia literata. Fabularyzowana opowieść historyczna, w samej swej istocie opiera się na zrębie rozpoznanych faktów historiograficznych, w jakich osnowę wpleciono fikcję. Ten wątek dzieła jest interesującym materiałem źródłowym, jednakże mówiącym o samym autorze. Jako taki winien być domeną dociekań literaturoznawców, bądź historyków kultury. Natomiast obraz faktograficzny w powieściach historycznych był i jest krytykowany pod kątem zgodności faktografii z ... fikcją literacką. I jest to właśnie wspaniałym polem dla „skrupulatnych perfekcjonistów". Ich dokonania niejednokrotnie skwitować wolno przypomnieniem opinii sprzed wielu już lat o "szczytach geniuszu przy Górce nauki" ! V-7,2; Ironiczne podsumowanie wielkiej polemiki wokół sienkiewiczowskiej „Trylogii", wydaje się tu jak najbardziej na miejscu. Właśnie to pisarstwo historyczne, już od czasów współczesnych autorowi (A. Świętochowski, W. Spasowicz, S. Brzozowski), przez dwudziestolecie międzywojenne (O. Górka), do dzisiaj (A. Kersten, M. Kosman), analizowane było przez profesjonalnych historyków. Jednak ten rodzaj dociekań nie wchodzi w zakres niniejszych uwag. Oczywiście, wolno roztrząsać drzewo rodowe Skrzetuskich; wyszukać XVII-to wiecznych odpowiedników Kmicica, Podpipięty, Bohuna. Podobnie, jak można zastanawiać się nad adekwatnością języka, jakim perorują bohaterowie Karola Bunscha, Antoniego Gołubiewa, sienkiewiczowskich "Krzyżaków". I dociekania te winny frapować miłośników tej literatury. Dla historyka jednak będą li tylko źródłem; o przygotowaniu erudycyjnym powieściopisarzy. Do tego rodzaju badań wypada też zaliczyć rozszyfrowywanie, inspirujących intelektualnie powieści gatunku historical fiction. Choćby dzieł Teodora Parnickiego, Waldemara Łysiaka i Umberto Ecco. Jednak nikt nie powinien uczyć się na nich "HISTORII" w wycinkach tam opisywanych. Chociaż zadufani profesjonaliści powinni chyba przyjąć do wiadomości, że zdecydowana większość społeczeństwa ma wyobrażenie o przeszłości Polski, wyniesione właśnie z lektury dzieł Kraszewskiego, Sienkiewicza, Bunscha, Gołubiewa. V-7,3; I to upoważnia tychże „profesjonałów" do prostowania błędów faktograficznych i anachronizmów historycznych. Jednak z właściwym umiarem, ze świadomością specyfiki tej literatury i próbą zrozumienia intencji autora. Także przygotowania erudycyjnego czytelnika, do jakiego literatura taka jest adresowana. Dlatego z wdzięcznością znajdujemy sprostowania do książek Józefa Hena (Jolanta Dworzaczkowa), czy Władysława Terleckiego (Stefan Kieniewicz). Ze zadziwieniem natomiast przyjmujemy polemikę archeologa, prostującego uchybienia autorów podejmujących zbeletryzowaną historię Polski; przed i wczesnopiastowskiej. Okres jakże słabo naświetlony źródłami pisanymi, jest - co zrozumiale - słabo rozpoznany w sferze społeczno-kulturowej. Apodyktyczne sądy - tu Halszki Szołdrskiej - są tym dziwniejsze, że ferują wyroki wobec literatów, korzystających z prawa dowolności. Nie wchodząc w kwestię walorów artystycznych takowej literatury uznać wypada, że wyciągano tam artylerię zbyt dużego kalibru. Tym bardziej, że w wielu poruszanych kwestiach nie ma naukowej zgody. Między historykami i archeologami. V-7,4; Ta kategoria literacka jest dla naszych uwag marginesem, choć trudno zaprzeczyć, iż dociekanie zgodności f a b u ł y historycznej z d o k u m e n t o w a n ą przeszłością budzi zainteresowanie. Właśnie źródłoznawcze. Kiedy to w dekoracjach historycznych znajdujemy odzwierciedlenie współczesności autora. Dotyczy to choćby twórczości Szekspira, w studiach o nim Jana Kota. W nich bowiem znajdowano takie właśnie aluzje. Tam i w podobnych utworach, spotykamy jednak tylko s z t a f a ż historyczny, jaki otula doraźne rozprawy z rzeczywistością. Nie są to zatem opowieści historyczne dosłownego znaczenia. Twórczość takową kwalifikujemy zaś do swoistej literatury „z kluczem". Precyzyjne wyznaczenie progów typologicznych w całym tym nurcie, wydaje się równie trudne, co dla historyka nie do końca potrzebne. Oczywiście, niezbędne wydaje się rozpoznanie celu, jaki przyświeca autorowi. Ten zaś ujawniony być winien po analizie dzieła. Bez względu na jego uprzednie zaszufladkowanie. Czy bowiem powieści Władysława Terleckiego w oprawie wydarzeń powstańczych XIX wieku, są powieściami historycznymi sensu strictori, czy też kamuflażem dla współczesnych nam - sit et nunc - rozrachunków z Rosją, Niemcami i ... Polakami? Dopiero precyzyjna analiza da odpowiedź historykowi, zastanawiającemu się nad wiarygodnością faktograficzną tych utworów. Refleksja taka nie będzie z kolei konieczna krytykom literackim, historykom literatury, wreszcie "szarym", choć co bardziej dociekliwym czytelnikom. V-7,5; Odbiór wizji literackiej często bywa opaczny - bo niezgodny z intencjami autora. Ale również z rzeczywistością historyczną przezeń opisywaną. Opowiadanie "Monolog o martwej mniszce" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego ogłoszono w dominikańskim periodyku "W drodze". Listy zbulwersowanych czytelników wywołały dyskusję redakcyjną. Karol Meissner OSB znamiennie to skondensował: Ten bardzo dobry od strony literackiej tekst porusza ciekawy i ważny temat, mianowicie życie świętych pokutników. Sam temat trudno uznać za skandalizujący - - - dla nas chrześcijan zagadnienie zostało w eseju Grudzińskiego przedstawione tak, jakby autor był człowiekiem nie wierzącym. Przejawia się to bowiem zafascynowaniem niezgodnością między przyjętymi przez opisywane osoby zasadami, a praktyką życia zakonnego - - - Tekst jednak budzi znacznie po ważniejsze zastrzeżenia merytoryczne - - - opisuje wprawdzie (choć pobieżnie) owe 13 lat na łożonej i p r z y j ę t e j (podkr. autora) kary, ale pomija wszystko to, co zapisano o dalszych latach życia mniszki, a przede wszystkim piśmiennictwo, które ona pozostawiła po sobie (podkr. ZW). Frapująca jest dla nas riposta pisarza, odsłaniająca nie tylko kulisy warsztatu. Gustaw Herling-Grudziński informuje bowiem, że kanwę zaczerpnął z "La monaca di Monza" pióra niejakiego Mario'e Mozzucchelli'ego, "historyka, jak się zdaje, katolickiego". Temu zaś, G. M. Montini - arcybiskup Mediolanu w 1957 roku - zezwalał na przestudiowanie w Archiwum Archidiecezjalnym „aktów procesu mniszki z Monzy". Literackie wykorzystanie obwarował zastrzeżeniem: "autor ma przedstawić do >lektury prewencyjnej< Archiwiście Archidiecezji, dokumenty jakie zamierza w książce wykorzystać". Tekst Muzzuccjelli' ego zawiera fotokopię listu tegoż archiwisty, dającego kościelne „imprimatur". I to jest legitymacją dla polskiego autora, jaka pozwala mu ironicznie przypomnieć, że arcybiskup Montini to późniejszy ... papież Paweł VI. Dla nas istotniejsze są wyjaśnienia Herlinga- Grudzińskiego wobec innych zarzutów: Nie opisałem trzynastu lat pokuty siostry Virginii Marii z bardzo prostego powodu: nie posiadamy na ten temat żadnych materiałów; jaka szkoda, że zamurowując ją żywcem, nie dano jej atramentu, pióra, papieru, by mogła zapisywać proces swojej skruchy; i jaka szkoda, że po zwolnieniu zamiast wspomnień czy rachunku sumienia spisywała nauki i reguły moralne (podkr. ZW). Dalej zaś, chyba przekonywująco wyjaśnia autor, dlaczego nie popuścił wodzy fantazji, aby "artystycznie" wypełnić tę lukę ). Oczekiwania odbiorców "prozy historycznej" Grudzińskiego, rozmijały się tedy z intencją autora i r e a l n ą podstawą jego fabuły. Ocena "fikcji literacko-historycznej" była zaś identyczna tej, jaka gdzie indziej postponowała relację wspomnieniową {por.IV-5,17}. Wszystko to koresponduje z naganianą przez nas postawą domniemywania czytelniczego; kiedy szukamy w oferowanym utworze jakiś tam podtekstów i niedomówień. Apodyktycznie ferując wyroki o zamysłach i predyspozycjach twórcy {V-9,12}. Wyjaśnienia autora wskazują, jak opowiadanie historyczne może być ugruntowane źródłowo. Co skłania ku pokorze. Nasze - czytelnicze mniemania o przesłankach przyświecających twórcy, niejednokrotnie będą li tylko zadufanymi „ fanaberiami". Nie tylko wobec kreatorów literatury historycznej. Wobec każdego utworu literackiego, w jakim dostrzegać pragniemy kodowanie realnej rzeczywistości. V-7,6; Analogiczne pytania o podstawę informacyjno-źródłową „opowiadań historycznych", nasuwają się wówczas, kiedy spotykamy deklarowany wprost para dokument. W 1986 roku ukazała się książka Władysława B. Pawlaka „ Urodzeni w Warszawie. Opowieść". Jej autor na wstępie wyjaśniał powody napisania. Sam przeżył getto, a później zetknął się z zadziwiającym nie pojmowaniem tej tragedii: Zrozumiałem wówczas, że nie wolno mi pozostawiać tego milczenia bez odzewu - - - Czynię to też zgodnie z przyrzeczeniem, które dałem w swoim czasie w getcie jego kronikarzowi doktorowi Emanuelowi Ringelblumowi, że dam świadectwo prawdzie. Jest to prawda subiektywna, ale niemniej rzetelna. Korzystałem z własnych zapisków i notatek, a głównymi postaciami uczyniłem Samuela Halewiego i Szymona Sierotę, którego wspomnienia posłużyły mi za kanwę opowieści. Pozostałe postacie są fikcyjne, ale wszystkie zdarzenia oparłem na faktach wziętych z życia. Przy pisaniu - - - korzystałem z wydatnej pomocy bibliotek i archiwaliów ). Otwarte przedstawienia własnego warsztatu u historyka budzi szacunek i ... zakłopotanie. Nie tylko utrudnia zakwalifikowanie typologiczne tych dzieł, ale jest również wskazówką co do refleksji o autentycznością i wiarygodności jakiegokolwiek tekstu literackiego. V-7,7; Ocena każdego dzieła nagminnie bywa modelowana wymogami chwili, ale wtedy doraźna racja przeważą kryteria merytoryczne. Najdobitniej jest to widoczne w postawach wobec twórczości okresu błędów i wypaczeń. Wszelkie dzieła „socrealizmu" są dziś arbitralnie bagatelizowane. Uznając nawet niejakie wartości literackie niektórych, negowane są ich walory poznawcze. Bowiem apodyktycznie przyjęto wobec nich założenie o zupełnym z a f a ł s z o w a n i u warstwy faktograficznej. Ta postawa daleka jest jednak od beznamiętnego i rzeczowego odbioru walorów i n f o r m a c y j n y c h tej literatury. Dotyczy to opowieści rozgrywanych współcześnie czytelnikowi. Niejednokrotnie bowiem, teksty te noszą znamiona „reportażu" {zob.V-11}, bądź „biografii literackiej" {zob. V-10}. Ale intencja przyświecające autorom sprzed półwiecza bywa odbierana dzisiaj co najwyżej z ironicznym niedowierzaniem. Tak jest przecież i z "Początkiem opowieści" Mariana Brandysa i z „Białą plamą" Janiny Broniewskiej. Tym nie mniej zauważyć winniśmy wyjaśnienia autorki: Książkę opatrzyłam podtytułem: >Opowieść dokumentarna< (tego jednak brak, przynajmniej w II wydaniu - ZW), ponieważ wszystkie zawarte w niej wydarzenia nie są fikcją literacką, lecz oparta została na autentycznej dokumentacji. Dotyczy ona działalności bandy Stanisława Grabowskiego vel >Wiarusa< w powiecie kolneńskim na Białostocczyźnie w latach 1951-1952. Materiały te uprzystępnili mi towarzysze z UB i KBW. Złożyły się na nie akta śledcze, rozmowy bezpośrednie z bandytami osadzonymi w więzieniu białostockim i >wizje lokalne< w terenie. Epizody bojowe zawdzięczam opowieściom uczestników (podkr. ZW) likwidacji bandy >Wiarusa<. Nazwiska i nazwy niektórych tylko wsi zostały zmienione ze zrozumiałych względów ). Zawarty tu opis - objaśnienie - dzisiaj w sferze dokumentacji może służyć diametralnie odmiennemu "oddawaniu prawdy". Właśnie o działalności "Wiarusa" ! Najpewniej będzie on o b e c n i e "bojownikiem o Wolną i Niepodległą"; jego "bandyci„ pokażą się "prawdziwymi patriotami". Zaś „relacje towarzyszy z UB i KBW" niewątpliwie będą „oczywistym i cynicznym bałamuctwem zaprzańców narodowych". Nie interesuje nas tutaj - takie „wykorzystywanie materiałów źródłowych". Postawa badacza nie pozwala jednak na bagatelizowanie deklaracji autorki. Analiza jej dzieła powinna ujawniać zespół przywoływanych przez nią ź r ó d e ł. Dokumentarnych i tych wywołanych pytaniami Janiny Broniewskiej. Jak na ironię, tytuł jej powieści jest obecnie aktualny u badaczy najnowszych dziejów Polski. Właśnie tych, jacy utyskują nad niedostatkiem źródeł „z premedytacją niszczonych i zatajanych". Postulowana tu sprawa jest więc nie do zbagatelizowania. A zauważamy, że identyczne - jak u Broniewskiej - zapewnienia, były niemal regułą w literaturze tak źle dziś postrzeganego "socrealizmu". Dzięki deklarowanemu tam - właśnie r e a l i z m o w i - jego twórcy nagminnie legitymowali swoje dzieła introdukcjami typu: W Krasnodarze w jednym z parków miejskich stoi pomnik z czarnego polerowanego granitu. Na cokole błyszczą złote litery: Bohaterowie Związku Radzieckiego Jewgienij i Gienadij Ignatowowie. Pod pomnik przychodzi często człowiek - - - Jest to ojciec Jewgienija i Gieni - - - siada na stopniach pomnika i opowiada o swych synach. Niektóre jego opowiadania zebrane zostały w niniejszej książce ); bądź: Historia tego krótkiego życia nie jest zmyślona. Bohaterkę tej książki znałam wówczas, gdy była jeszcze dzieckiem, później uczennicą, pionierką, komsomołką - - - Czego nie udało mi się samej zobaczyć w jej życiu, dopełniły opowiadania jej rodziców, nauczycieli, koleżanek, kierowników organizacji komsomolskiej, towarzyszy broni. Miałam również możność przeczytać jej listy, począwszy od pisanych na liniowanym papierze z zeszytów szkolnych z lat najmłodszych, aż do ostatnich, nakreślonych naprędce na stronicach notesu w przerwach między toczącymi się bojami ). Nie sposób lekceważyć tych enuncjacji - apodyktycznym twierdzeniem o " propagandowo perfidnym łgarstwie". Powinnością badacza jest w y k a z a n i e w i a r y g o d n o ś c i a u t o r ó w w i c h d e k l a r a c j a c h. Po czym, beznamiętne już rozpatrzenie i autentyczności i wiarygodności tak rozpoznanej bazy źródłowej. Z tego zaś wynikać może ocena walorów tej literatury jako informatora o faktografii prezentowanej tam przeszłości. V-8 [ „klucz" powieściowy ] V-8,1; Pojęcie literatury "z kluczem", jak każdy umowny termin literacki, nie jest do końca precyzyjne. Tak by przynajmniej wynikało z polskich materiałów leksykalnych. Raz bowiem jest to odmiana "powieści maskującej, przedstawiającej pod zmienionymi nazwami zdarzenia i osoby rzeczywiste, do której istnieje klucz, tj. możliwość rozszyfrowania". W innym miejscu, francuskie "roman a clef" definiowane jest jako "powieść, w której pierwowzorami bohaterów są znane z życia publicznego osoby". Tym samym, proponowana definicja odpowiada tamże występującym terminom : „powieści autobiograficznej" (bohaterem jest literacko przetworzona postać autora); „powieści - pamiętnika" (bohater opowiada ze swej dzisiejszej perspektywy o wydarzeniach, które stały się jego udziałem); „powieści reportażowej" (która poprzez fikcję ma odtwarzać fakty składające się na daną rzeczywistość społeczną, bądź polityczną); „powieści środowiskowej" (charakteryzuje się osadzeniem fabuły w konkretnym środowisku regionalnym bądź zawodowym). Wieloznaczności (por: spotykaną "typologię" pamiętników; IV-2,3) upoważniają do zaoferowanie określenia przydatnego z pozycji specyficznego czytelnika: b a d a c z a - h i s t o r y k a. A więc za powieść „z kluczem" - w pojęciu najwęższym - uznawać będziemy utwór literacki, w jakim realny bohater kamuflowany jest fikcyjnym nazwiskiem, ale znajduje się w sytuacjach, w jakich czytelnik rozpoznać może osoby istniejące rzeczywiście. Kamuflaż idzie dalej, kiedy miejsce, a nawet czas akcji, nie w pełni odpowiada tej - domniemanie realnej - rzeczywistości. Oczywiście typów tych nie sposób traktować modelowo, bowiem wariantów jest bezmiar. V-8,2; Przyczyn podobnych zabiegów literackich szukać wypada w najróżniejszych płaszczyznach procesu twórczego. Najczęściej wynikają z naturalnej chęci pisarza do "nie wiązania sobie rąk". Choćby cenzurą instytucjonalną, obyczajową, środowiskową. Zabieg taki pozwala bowiem twórcy na dużą swobodę. Jako że w siatkę faktografii autentycznej, wprowadzać mu wówczas wolno - elementy własnej imaginacji. V-8,3; Adolf Rudnicki zarzekał się po latach, że "nie ma słowa nieprawdy", w jego głośnych "Żołnierzach". Ale przypominał Karola Zamoyskiego. Ten pragnął opisać swe przeżycia z podchorążówki z Włodzimierza Wołyńskiego. Jako że nie miały one szans u cenzury Chwycił się tedy starego sposobu: wydarzenia przeniósł na inny teren, zmienił nazwiska, a całość wydał jako tłumaczenie z niemieckiego. Bodaj że przed wydaniem książkowym drukował to w >Robotniku< ). Książka miała charakter wspomnieniowy, ale jej wymienienie jest tu zasadne. Wynika bowiem z faktu, iż to właśnie powieści "z kluczem" nierzadko noszą znamiona relacji pamiętnikarskiej. Podobny chwyt stosowany bywa w relacjach quasi wspomnieniowych i w reportażach z jeszcze innych względów. V-8,4; Choćby wówczas, kiedy zamierzony jest paszkwil, nie tylko polityczny. Takich napotykamy nie mało. W końcu lat siedemdziesiątych nakładem "Czytelnika" wydano "Kanonierkę", opowieść o flotylli pińskiej w latach dwudziestych. Obok nazwisk zgoła nieznanych, występują tam autentyczne postacie - z drugiego planu politycznego II Rzeczypospolitej. W opisywanych wydarzeniach przemieszano fakty dobrze znane, z tymi prawdopodobnie wymyślonymi przez autora. Cała wymowa utworu, zgodna zaś była z wówczas "obowiązującą" oceną - polskiej międzywojennej rzeczywistości. Zaprezentowano więc negatywną rolę „władzy urzędniczej na kresach". Z tego względu ten imitowany dokument (reportaż?) zaliczamy do omawianej tu formacji - paszkwili politycznych. Kwalifikacja ta, z pewnością subiektywna, przypisywana być może wielu utworom {por.V-11,3}, a wynika nie tylko z relatywizmu czytelniczego. Także z opinii; już to decydentów politycznych, już opisywanego środowiska. Wobec dzieł podobnego nurtu, oba te czynniki odezwały się w latach osiemdziesiątych. Gwałtownie atakowano wówczas książeczkę przejrzyście odwołującą się do stosunków panujących w TVP poprzedniej kadencji. Tam tytułowy "Prezes" jednoznacznie był identyfikowany (przez czytelnika) z Maciejem Szczepańskim. Inni zaś bohaterowie, choć fiksowani rozmaitymi nazwiskami, równie łatwo utożsamiani byli z postaciami znanymi dobrze z małego ekranu. Tym tłumaczy się chyba gwałtowność protestów przeciwko temu utworowi. Przykładem podobnej, choć bardziej rzeczowej postawy, jest reakcja na powieść Lesława Bartelskiego "Rajski ogród". Znany i wpływowy krytyk literacki Ryszard Matuszewski, przeanalizował utwór, dochodząc do wniosku, że autor z całą świadomością identyfikował swoją bohaterkę z Nałkowską - - - zorientowany w życiu literackim czytelnik bez trudu wszystko tu rozszyfruje - - - zamiast Iżykowski - Czyżykowski, zamiast Jura Gorzechowski - Jano-Zabielski, zamiast Ejsmonda - Ermont, zamiast Zawieyskiego - Zamieniecki, zamiast Geni - Dziunia itd. itd. Konkluzją charakterystycznie zatytułowanych uwag (Czy to jest w porządku?) było stwierdzenie: jasne, że postać historyczna i literacka, którą autor wziął na swój pisarski warsztat, została przez niego zniekształcona i pokrzywdzona (podkr. ZW) z jakiejkolwiek by strony na to nie spojrzeć ). V-8,5; Nie wchodząc w zasadność tego werdyktu, zwróćmy uwagę, że wyraża on, zgłaszaną wyżej naszą opinię o przesłankach, jakimi kieruje się twórca literatury "z kluczem". Nie od rzeczy jest jednak podkreślenie miażdżąco krytycznej oceny, jaka jednak nie dotknęła innego para dokumentu wspomnieniowego - książki Bogusława Kaczyńskiego. Wieloletni sekretarz i towarzysz życia Zofii Nałkowskiej napisał „Pobojowisko", jakie pod rozmaitymi, obcojęzycznymi tytułami, wydawane były w czasach II Wojny Światowej. Ta jak najbardziej autobiograficzna „powieść z kluczem", do teraz traktowana jest jako pełnoprawne źródło o losach inteligencji polskiej, w tym także materiał do biografii Nałkowskiej. W okresie międzywojennym jeszcze dosadniejsze wyroki ferowano wobec dwóch powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego, a to "Generała Barcza" i "Mateusza Bigdy". Nota bene, ich autor sam został bohaterem kolejnej książki "z kluczem". Wydanej także przez Lesława Bartelskiego pt. "Krwawe skrzydła". Dla czytelników dwudziestolecia międzywojennego, tuż po ukazaniu się książek Kadena, nie ulegało wątpliwości. "Barcz" to Piłsudski, zaś "Bigda" to Witos. Autora stać było na ostre narysowanie, przynajmniej pierwszej z tych postaci. Z kilku powodów. Dla historyka najistotniejszym jest fakt, że Kaden był w latach jakie opisuje w powieści, bliskim współpracownikiem Komendanta. W takiej sytuacji, na nic nam się zdają zarzuty czytelników. Ówczesnych i dzisiejszych. Już to o "skrzywdzeniu", już o „kalaniu własnego gniazda", "kreciej robocie". I późniejsze; o „dawaniu pełniejszego obrazu". Określenia te ujawniały jedynie sympatie polityczne odbiorców - czytelników "Generała Barcza". Relacjonując "radość z odzyskanego śmietnika", pisarz pod fikcyjnymi nazwiskami, prezentował konkretne, łatwo rozpoznawalne postacie. Tym wkładał w usta kwestie znane choćby z wydawnictw źródłowych. Jednak obok takowych, jego bohaterowie wygłaszali też oracje skądinąd nieznane. Właśnie te "nie udokumentowane" wypowiedzi, bardzo dobrze mieściły się w atmosferze epoki. Co więcej, były zgodne z osobistym charakterami pierwowzorów. Dlatego też, nie od rzeczy było przypuszczenie, że tylko dosadność niektórych sformułowań spowodowała ich nieobecność w oficjalnej dokumentacji. Zaś w rzeczywistości 1918 roku słowa takie padały. I tym właśnie wywołany jest, kilkakroć już tu przypominany „syndrom Kadena"- u historyków-nowożytników. Kompleks wyrażany w pytaniu: Na ile te - nie weryfikowane innymi źródłami - oracje bohaterów, są w y m y s ł e m literata, na ile zaś ujawniają o r y g i n a l n e wypowiedzi a u t e n t y c z n y c h postaci?" V-8,6; Otóż na to, jak i na utyskujące: "ach ! dlaczegóż nie możemy wykorzystywać Kadena jako źródła ?", odpowiedzieć należy pytaniem:„a właściwie d l a c z e g o n i e ?" Jeżeli dzieło literackie j e s t źródłem historycznym, a takowym bez wątpienia j e s t - podlegać winno procedurze krytycznej n a l e ż n e j temu źródłu. A przecież wyobrazić sobie wolno, że powieść Kadena może być " rozebrana" z podobną akrybią, jak to zrobiono z dziełem niejakiego ... Jana Długosza. Potrzeba tylko (?) kompetentnych historyków, zainteresowanych takim przedsięwzięciem. Zaś nie mają jakiejkolwiek mocy zarzekania o "trudnościach i nie możliwościach". Nie mają, wobec postaci niejakiego ... Aleksandra Semkowicza - jeżeli już jesteśmy przy powyższej paraleli. Ten maksymalistyczny postulat, jest konsekwencją wielokroć przywoływanej zasady: Nieodzownym jest zastosowania t a k i c h samych p r o c e d u r krytycznych, w o b e c w s z y s t k i c h kategorii źródłowych ! Jak tego dokonać to już sprawa dociekliwości i uczciwości badawczej. Efektem tych zabiegów byłoby na pewno odkrycie takich sfer przeszłości, jakie - choć podejrzewane - są do teraz skrywane. I to właśnie w przekazach dotąd zapoznanych. V-8,7; Jest to bez wątpienia postulat na przyszłość. Nie ulega bowiem wątpliwości, że dokonanie "rozbioru krytycznego" dzieła literackiego, jest dla historyka zadaniem nie łatwym. Przynajmniej dla literatury współczesnej, nie mamy po temu wzorców. To jednak nie powinno oznaczać, iż zabiegi takie są niemożliwe, a tym bardziej, że wolno takowych poniechać. Zresztą zachęcająco wyglądają podobne poczynania, prowadzone przez literaturoznawców. Ich doświadczenia z pewnością będą przydatnymi w naszych dociekaniach. Historyka zaś interesuje przede wszystkim możliwość wypreparowania z tworzywa literackiego - siatki faktograficznej. Elementy tejże, historyk winien przeanalizować pod kątem wiarygodności faktograficznej. A przecież w powieściach "z kluczem", węzłowym jest też zagadnienie autentyczności odnalezionej tam anegdoty. V-8,8; W rozważaniach takich, dobrą ilustracją wydaje się „Droga do Urzędowa" Melchiora Wańkowicza. Choćby jako wytwór metody "reportażu- mozaiki", intensywnie propagowanej przez tego autora {V-11,2}. Już główny bohater Hauke jest tam ewidentną hybrydą, na której sylwetkę składają się; przede wszystkim sam Wańkowicz i legendarny Franz Fiszer. Inne figury, choć markowane wymyślonymi nazwiskami (kryptonimami) mają odpowiedników, mniej łatwych w identyfikacji. Obracają się zaś w okolicznościach, jakie winny interesować badacza polskich losów. Przez co dzieło Wańkowicza nabiera znamion rzeczywistego źródła historycznego, dotyczącego tejże problematyki. Na przykładzie jednej anegdoty, przyjrzyjmy się przetwarzaniu faktu, w przeredagowaną wizję literacką. Rzeczony Hauke trafia do redaktora Achillesa, ten zaś namawia go do współpracy w redagowaniu pisma. Zamykają numer, a brakuje i materiału i zdolnych współpracowników. W trakcie rozmowy, Achilles zleca podwładnemu "panu podchorążemu" napisanie felietonu: "na sto pięćdziesiąt wierszy". Temu brakuje tematu, ma więc opisać swój niedawny wyjazd służbowy "Jeepem przez pustynię". W wyznaczonym czasie felietonista zjawia się ze swym dziełem: Jadę, jadę piasek, gorąco, widzę na telegraficznym drucie trzy zielone ptaszki. Jadę dalej, piasek, nic nie ma na słupie siedzi pięć zielonych ptaszków Redaktor Achilles jest bezradny przecież ostatni czas dawać do składania. Chwycił pióro, dopisał: Dojeżdżamy wreszcie, nad nami unosi się siedem zielonych ptaszków. Przekreślił tytuł >Jeepem przez pustynię< i napisał zamaszyście: >Zielone ptaszki< ). Otóż Wańkowicz kilkakroć przypominał tę anegdotę. Kontekst jest identyczny, ale w zakończeniu notujemy zmiany. W publikowanych później fragmentach t e j ż e powieści, Achilles: Chwycił pióro, dopisał: Dojeżdżamy wreszcie, nad nami unosi się siedem zielonych ptaszków. Czyż nie jest tak w życiu ludzkim. Przekreślił tytuł >Jeepem przez pustynię< i napisał zamaszyście - >Zielone ptaszki< ). W innym tekście Wańkowicza, w odpowiednim miejscu, rzeczywiście istniejący redaktor - teraz już Rubel - poprawia nieszczęsny tekst: Chwycił pióro, dopisał: Dojeżdżamy nareszcie. Nad nami unosi się siedem zielonych ptaszków. Takie ptaszki widywał i Nabuchodonozor jeżdżąc tym szlakiem. Wieczne, nierozeznalne ludzkiego bytu.(wszystkie podkr. ZW) Przekreślił tytuł >Jeepem przez pustynię < i napisał zamaszyście - >Zielone ptaszki< ). Odmianki były by wytłumaczalne kreatywną pracą literacką Wańkowicza. Gdyby nie zauważony brak konsekwencji. Co więcej, w innym miejscu natrafiamy na nawiązanie do tego „wydarzenia". Już o sobie pan Melchior pisał: W >Tędy i owędy< opowiadam jak uratowałem niezdarny felieton początkującego dziennikarza; felieton już był na maszynie, już nic nie można było zrobić; dopisałem więc na końcu: >Tak i w życiu ludzkim< (podkr. ZW) ). W "Drodze do Urzędowa" anegdot spotykanych jako przetworzenie innych utworów własnych jest bez miary. I tak jak w tu przywołanej, nie sposób rozwikłać, jaki z wariantów uznawany być winien za "pierwotny". Przytoczona, dotyczy mało istotnych szczegółów, tym nie mniej ukazuje ogrom trudu, jakiego wymaga odtworzenie wersji autentycznej - opisu wydarzenia, a nie jego przetworzenia anegdotyczno - literackiego. V-8,9; Badania w tym kierunku są jednak niezbędne, jeżeli historyk chce z literatury wypreparować faktografię, niezbędną dla swych dociekań. Taka procedura, choćby wobec "Białej Gwardii" może rozwikłać tajemnice kijowskiego okresu życia Michaiła Bułhakowa. Dlaczego więc nie robić tego i z "Przygodami dobrego wojaka Szwejka" Jarosława Haska, bądź z powieścią Mikołaja Ostrowskiego „Jak hartowała się stal" ? Przecież i tam dopatrywano się zbeletryzowanych detali autobiograficznych. Problematyka, odium nazwiska (?), konwencja literacka - nie mogą być zniechęcającym zaleceniem metodycznym. Utwory te, tak jak inne winny podlegać analizie, jaka może wykazać; na ile doktora Turbina identyfikować wolno z autorem - Michaiłem Bułhakowem; jednorocznego ochotnika Marka z Jarosławem Haskiem ), a Pawkę Korczagina z Mikołajem Ostrowskim. W tych przypadkach mamy do czynienia nie tyle z literaturą „z kluczem", co bardziej z zbeletryzowaną autobiografią. Taka zaś winna podlegać analizie należnej "pamiętnikowi" lub "biografii literackiej". Tu jest przywołana, wobec interesującego nas aspektu źródłoznawczego; kwestii autentyczności i wiarygodności anegdoty literackiej. Bowiem dla historyka, zasadniczym jest rozwikłanie kwestii: gdzie kończy się autopsja autora, a zaczyna zamierzona kreacja fabularna ? Wobec wszystkich „utworów z kluczem", zabieg jest zrozumiale usprawiedliwiony. Rozwikłanie utrudnia nasze przekonanie, że autor i bohater choć t o ż s a m i to w n a r r a c j i są postaciami n i e z a l e ż n i e suwerennymi. Pozwala to autorowi dowolnie modelować losy tytułowej postaci. Bowiem pisarz nie jest już związany wymogami prawdy - o rzeczywistych swych poczynaniach, jako autor i bohater utworu. V-8,10; Jednak tak jak w pamiętnikach, w konfabulacji tej nie dopatrujmy się tylko chęci tuszowania bądź eksponowania realiów. Właśnie beletryzacja przekazu jest szansą podania informacji, niemożliwych do przemycenia nawet w relacji pamiętnikarskiej. W tym dostrzegamy wagę tej formuły literackiej, traktowanej jako pełnoprawne źródło historyczne. Jego przeanalizowanie „sine ire et studio" nakaże historykowi już w inny sposób traktować tak różne utwory jak "Rzeczywistość" Jerzego Putramenta, „Wspólny pokój" Zbigniewa Uniłowskiego, bądź „Księżyc wschodzi" Jarosława Iwaszkiewicza. Zakodowano tam różne wiadomości, z rozmaitych sfer życia autorów; od relacji autopsyjnej z wycinka jego aktywności, po auto projekcję doznań najbardziej intymnych. V-8,11; Dla edukacji, szczególnie instruktywnym wydaje się przywołanie tu pisarstwa Jerzego Putramenta. Obecnie postać i dzieło z wiadomymi, negatywnymi konotacjami. Bodaj nie do końca usprawiedliwionymi, a na pewno rzeczowo nie argumentowanymi. Nie wnikając w walory artystyczne tej twórczości, podnieść wypada, że autor wielokroć akcentował właśnie posługiwanie się „kluczem". Tak było w " Rzeczywistości" mówiącej o czasach wileńskich. Podobnie w prezentacji elit politycznych i kulturalnych PRL-u "Mołolepszych", "Rozstajach", „Bołdynie". Odeślijmy sceptyków do niejawnego „zapisu". W ostatnim z tu wymienionych tytułów, „reżimowy" cenzor widział drugie dno powieści - to prawdy i uogólnienia na temat władzy, na temat iluzorycznej wartości - - - trudno tu coś zmienić - - - Dlatego uważam, że w obecnym kształcie powieść nie może się ukazać ). W swym bodaj najciekawszym "Pół wieku" autor odsłania - na ile szczerze, to przecież sprawa weryfikacji wiarygodności pamiętnika - perturbacje w tworzeniu swej fabuły „z kluczem". Pisarz kreujący się na "zawsze niepokornego" - objaśnia przygotowywaną, jawnie autobiograficzną „Rzeczywistość". Wskazuje jak jej treść modelował. Jako prominentny działacz, nie musiał chyba uwzględniać presji opisywanego środowiska. A jednak szczegóły uzgadniał - z samym prezydentem Bolesławem Bierutem, którego udało się przekonać, chociaż: Bierut dostrzegł widocznie, że bucha ze mnie radość - i wtedy poprosił ... Poprosił, nie zażądał, nie kazał, nie groził ... poprosił, żebym jednak tego W (postać z powieści pokazana w dwuznacznej sytuacji, po wojnie na drugorzędnym stanowisku - Z W) z powieści wyrzucił - - - Musiałem się zgodzić. W rezultacie wyrzuciłem nazwisko, różniące się od prawdziwego tylko jedną literą. Wyrzuciłem funkcję. Właściwie przepołowiłem sylwetkę na dwie części, jak robaka. Wydawało mi się wtedy, że to maksimum ustępstw. Teraz myślę, że powinienem usłuchać Bieruta całkowicie. Wiele mi zaszkodziły drobne, doraźne rozrachunki, pakowanie do powieści ludzi, których nie lubiłem, ta cała bezużyteczna małostkowość ). Rozpoznanie podobnych, wielopłaszczyznowych informacji, a szyfrowanych w niemal każdym utworze, jest trudniejsze w tekstach, jakich autor nawet nie sugeruje „klucza". Tedy z wdzięcznością przyjmuje podobne zwierzenia {por: V- 2,5; V-10,9}. V-8,12; Zagadnienie „powieści jako źródła" umykało uwadze badaczy, choć właśnie tam wypada domyślać się bezmiaru informacji oczekiwanych, a jednak nie ujawnianych w innych przekazach. Bodaj bardziej niż w pamiętniku, to właśnie w " literaturze z kluczem" szukać wolno informacji o mechanizmach działania grup ludzkich. Choćby w warunkach ekstremalnych. Takich, jakie ze swej natury nie mogły być notowane w materiale dokumentarnym. Właśnie w dziele literackim - sztafaż fabularny pozwalał oddawać „klimat", „wahania", "sytuacje", "rozdarcie" - choćby bohaterów rewolucyjnego podziemia. Jak to robił Andrzej Niemojewski w swych „Ludziach rewolucji" ), bądź Andrzej Wolica w "Rudym" ). W pierwszych dopatrujemy się nawet reminiscencji dramatu Stanisława Brzozowskiego, w drugim analizy dwuznacznie skomplikowanej postawy aktywisty, KPP-owca. Podobnego kamuflażu dopatrywano się wielokroć, wobec utworów pisanych w okresie socrealizmu. Z nich, bodaj najgłośniejszą była „ Przemija postać świata" Hanny Malewskiej, gdzie w scenerii upadającego Rzymu plądrowanego przez Longobardów, widziano obraz demokratycznej, dekadenckiej Europy niszczonej przez totalitaryzm hitlerowski i stalinowski ). I każda z tych „fikcji literackich" opierała się na osobistym rozpoznaniu autora opisującego przedmiot nie nazwany z imienia. Były to więc swoiste zapisy - i wspomnieniowe i reportażowe - w jakich szukać wolno w i a r y g o d n o ś c i faktograficznej. Wszystko jednak po uprzednim, beznamiętnym rozbiorze krytycznym tych utworów. V-9 [ „klucz" nierozpoznany ] V-9,1; Słabiej ujawniany nurt autopsji postrzegamy jednak w najmniej spodziewanych utworach. Zadziwiająca jest choćby precyzja topograficzna krajobrazu "Sobola i panny" Józefa Weissenhofa, bądź zastanawia krwistość odeskich bohaterów Izaaka Babla. Pierwszy nie był posesjonatem z tego obszaru Litwy jaki opisuje, drugi nie wywodził się z zamkniętego przecież środowiska Beni Krzyka. Na ile domyślane przez nas realia zawdzięczali oni specjalnym studiom, wykazać winny odrębne studia. Takowe mogą dowieść realizmu w "Nr 16 produkuje" Jana Wilczka; w „Piątce z ulicy Barskiej" Kazimierza Koźniewskiego; „Komunie miasta Łomży" Leona Pasternaka; w "Na przykład Plewa" Bogdana Hamery; w "Węglu" Aleksandra Ścibora-Rylskiego. I w innych, wielu, wielu powieściach, opowiadaniach, wierszach tworzonych w początku lat pięćdziesiątych. Jednak jak dotąd, pisarstwo te spowite jest woalem pomówień, domniemań, ostatnio inwektyw. Oczywiście znów nie tykamy walorów literackich tej twórczości. Ważnym jest jednak, by ostatecznie ustalić; na ile wszystko to było rezultatem serwilistycznych zabiegów propagandowych, na ile zaś są to utwory właśnie „z kluczem" ? Wówczas inaczej traktować będziemy i autorów i ich dzieła. Przynajmniej w książkach, jakie tu wymieniono. V-9,2; A tytuły, z premedytacją nawiązują do nurtu tzw. "realizmu socjalistycznego". Nie zważając na odium, jakie obecnie spływa na tą literaturę, nie sposób pozbyć się wrażenia, że bez jej zgłębienia, nie do końca pojmiemy okres w jakim dzieła te powstawały. Banalna konstatacja, nie bardzo dociera do dzisiejszych badaczy. Zwłaszcza historyków. Poprzestając na kategorycznie negatywnych ocenach, bagatelizuje się dokonania kreatorów tej literackiej rzeczywistości. Umyka zaś fakt nas najbardziej intrygujący: zakodowane tam odbicie stanu faktycznego - fabuły lokowanej współcześnie. I autorowi i czytelnikom. V-9,3; Dotyczy to obrazu kreślonego w utworach, jakie jednoznacznie wykładały swe przesłanie, choć odbiorcy (przynajmniej dzisiejszemu) wolno czasem powątpiewać w szczerość deklaracji autora. Lektura niebagatelnej części tzw. socreallitu, nieodparcie nasuwać winna domniemanie, że rzeczywiste intencje twórcy mogły być odmienne od tych wykładanych wprost. Przejawy palinodii (z greckiego ????????? - "pieśń wykluczająca poprzednią" ) były w tych czasach nieomal nagminne. Naszym zadaniem nie jest wynajdowanie, a tym bardziej konstruowanie "alibi", wytłumaczeń dla tych autorów. Domniemywanie przewrotności, powodowane być może przecież próbą usprawiedliwiania postępowania twórcy, skądinąd nam miłego. Jednakże - choć niewiele to ma wspólnego z obiektywizmem badawczym - nie sądzimy, by przypuszczenia takie wolno swobodnie odrzucać. Sprawę intencji powodujących autorem w procesie twórczym, pozostawmy do ustalenia specjalistom. Z zadziwieniem tylko obserwując ich zadufanie. Właśnie w kategorycznym wywodzeniu meandrów myśli ludzkiej, w jakiejś tam odleglejszej przeszłości. Zadanie to nie tylko dla literaturoznawców, ale i dla politologów, psychologów, być może nawet psychiatrów. Z naszego punktu widzenia; historyków - profanów - szarych czytelników literatury różnego autoramentu, trudno się jednak powstrzymać się od pewnych domniemań. V-9,4; Sądzić bowiem wolno, że niejednokrotnie napotykamy właśnie na swoistą przewrotność autora. Kiedy deklarowany wprost - aż nadto wyraźnie - cel literackiego przedsięwzięcia " perfidnie" wykłada on że literat ... a' rebours. Nie sposób powstrzymać się w takowych mniemaniach, choćby przy lekturze "Opowiadań o Leninie" Michaiła Zoszczenki. Dziś odczytywane są one jednoznacznie, jako objaw nadgorliwości. Jednak samą konwencją fabuły i stylistyką narracji, narzucają one porównanie z „Niebieską Księgą" tego autora. Trudno wówczas pozbyć się wyżej wyłożonego mniemania; o swoistym kamuflażu literackim i politycznym Zoszczenki. Tym bardziej, gdy rozważymy okoliczności, w jakich literat dziełko to "popełnił" i atmosferę, w jakiej utwór był w Związku Radzieckim wydawany i propagowany. W sytuacji wszechobecnej cenzury prewencyjnej, kiedy błąd korekty, lub omyłkowe umieszczenie w niewłaściwej kolejności prominentnego nazwiska - powodowały łańcuch represji wręcz fizycznych. Mając świadomość tego, chyba inaczej winniśmy odbierać szkice - nowelki Zoszczenki. Przecie jego " Opowiadania o Leninie" tematem i konwencją mogły ówczesnym "czynnikom" w ogóle nie dopuszczać myśli o... ironizowaniu ! Taka konstrukcja dowodzenia wydaje się karkołomną, z pozoru przynajmniej. Zważmy ówczesną wielość równie kunktatorskich tytułów, dziś służących jako scenariusze programów kabaretowych. Wszystkie one w momencie tworzenia, przyjmowane były bez wątpienia jak najbardziej dosłownie. Niemal zaś wszystkie, pisane były z niepomiernie pośledniejszym talentem, cechującym przecież ironię "Niebieskiej księgi" i właśnie "Opowiadań o Leninie". Te z kolei przyrównajmy z „Elektrownią w Kaszyno" (1977) Andrieja Kononowa, bądź „Leninem w Poroninie" (1951) Janusza Minkiewicza. Utworami także przybliżającymi "ludzkie oblicze wodza proletariatu". Nadmiernie rozbudowana "obrona" (?) Michaiła Zoszczenki, ma tu ilustrować złożoność zagadnienia, jakim dla czytelnika winna być intencja pisarska - jakiegokolwiek autora. Świadkami podobnych zabiegów - bodaj jeszcze bardziej skażonych subiektywizmem, jesteśmy ostatnio (1997), śledząc wielogłos o motywach powodujących powstanie "Ody do Stalina" Osipa Mandelsztama. V-9,5; Mniemanie o możliwie pełnym niezrozumieniu przewrotnych zamysłów pisarza, potwierdza tak wytrawny - nie tylko we własnych mniemaniach - krytyk i intelektualista, jakim był Aleksander Wat. To on przecież, całkiem poważnie potraktował żart okolicznościowy, bo prima aprilisowy (sic!) felieton Leszka Kołakowskiego o „marksowsko - socjologicznych aspektach >Chorego kotka<„ Stanisława Jachowicza. Zupełnie tedy serio, nie dostrzegając konwencji rozpatrywanego przez się eseju, w „Dzienniku bez samogłosek" wyciąga Wat - dysydent wnioski o ... upadku komunistycznej humanistyki, degrengoladzie jej koryfeuszy itd. Anegdota przypomniana celowo, wykłada bowiem zamysł niniejszego wykładu. Bowiem nasze wyobrażenia o intencjach kierujących literatem, często wynikają z doraźnej oceny jego pisarstwa. Jednak zasada benevolentiae, nakazuje jakiekolwiek dzieło literackie, traktować na równych prawach. Także w dociekaniu przesłanek, rzeczywiście powodujących autorem, kiedy wykoncypował on - to właśnie, konkretne dzieło. Dodatkowy asumpt tego typu domysłom, dają spostrzeżenia nad genezą "Popiołu i diamentu" Jerzego Andrzejewskiego. Jak bowiem głosi Krzysztof Kąkolewski, jest to ewidentny utwór "z kluczem". Co więcej, jego powstanie stymulować miały służby specjalne PRL-u. Nie dociekamy tu słuszności wywodów, znanego przecież odkrywcy rewelacji - na każdym etapie politycznym ! Jednak zauważmy. Konstatacja ta zadziwiająco koresponduje z negatywną oceną tej powieści, głoszoną wcześniej przez Stanisława Cata - Mackiewicza i Stefana Kisielewskiego. W każdym razie, supozycja czy donos (?) Kąkolewskiego, dobrze się mieści w naszym postulacie; o refleksję źródłoznawczą nad dziełem literackim. Jeżeli obecnie atencja czytelnicza należna jest i "Złemu" Leopolda Tyrmanda i "Ciemnościom kryjącym ziemię" Jerzego Andrzejewskiego (jako ekspiacja za "Popiół i diament" ?), to dlaczego odmawiać podobnej uwagi literaturze socrealizmu ? Wnioski z niej płynące, będą nie bez znaczenia, kiedy rozpatrywać wypadnie czasy, kiedy powstawały te nierozpoznane jeszcze utwory. Jak dotąd nie wykorzystywane, właśnie jako ź r ó d ł a historyczne, z jakich staramy się wyłuskać; interesujące historyków informacje o f a k t a c h. V-9,6; Zamysł na pozór karkołomny, takowym jednak nie do końca będzie, skoro na pomoc przywołamy samą ..."Lalką" Bolesława Prusa. Już od lat grono pasjonatów, co rusz i co raz dokładniej lokalizuje mieszkania Stanisława Wokulskiego; ustala dzień, w jakim z wojennej tułaczki wraca Rzecki; bądź poszukuje adresu biura, gdzie "stary subiekt" raz jeden tylko sprawę załatwiał. Co znamienne, dociekania takie uwieńczone bywają sukcesem. I to nie koniecznie przejawianym kamiennymi tablicami, upamiętniającymi fikcyjnych bohaterów powieści. Prawdziwym triumfem Pana Prusa jest skrucha Zoilusa, przyznającego się po czasie do ... własnego błędu, gdyż wyłapany przezeń lapsus, bynajmniej nie był omyłką powieściopisarza. Gdy ten niesłuszne był posądzany o beztroskie operowanie - już to szczegółem meteorologicznym, już topograficznym. W naszych dociekaniach nie są to „ nieistotne drobiazgi". Rozczytana w "Lalce" fabuła, choć bardzo precyzyjnie osadzona w czasie i w przestrzeni, jednak zapełniona jest w y d u m a n y m i przez autora postaciami, działającymi w równie wyimaginowanych sytuacjach. Lokalizacja tych działań w konkretnej, historycznej rzeczywistości, sprawia wrażenie zabiegów maniakalnych. Gdyby nie efekty tych "obłąkańczych dociekań". Przynajmniej dla nas są one co najmniej zastanawiające. Wymyślonemu Rzeckiemu, odtworzono itinerarium powrotu z wojennej tułaczki do Warszawy. Zgodnie, z dokładną narracją powieściową. Triumfalnie przyłapano więc autora, opisującego przejazd bohatera przez most, jakiego nie było. W określonym bowiem przez Prusa roku, mostu Kierbedzia jeszcze nie zbudowano, a zimą (kiedy Rzecki wracał) zwijano przeprawę pontonową. A jednak, po niejakim czasie, skrupulatniejsza a n a l i z a ź r ó d e ł ujawnia, że w tym, dokładnie wyznaczonym przez pana Bolesława „dniu przyjazdu", funkcjonowanie mostu łyżwowego w Warszawie jest wysoce prawdopodobne ! Także wymyślona, eteryczna panna Izabela, w Wielką Środę zażywa przejażdżki otwartym powozem, osłaniając się przed słońcem parasolką. Zdaje się to przeoczeniem pisarza, którego „pióro poniosło" ? Jednak i tutaj a n a l i z a ź r ó d e ł pozwalała na taki spacer. W opisanym stroju i właśnie w tym konkretnym dniu, wyłącznie o wskazanej godzinie i w wyznaczonym przez Prusa miejscu ! Nie dość tego. Dociekliwość badaczy naprowadza na podstawy takiej właśnie precyzji pisarskiej. Co dla naszych uwag znamienne, decydowała o tym p a m i ę ć autora, nie zaś jego domniemywane, skrupulatne poszukiwania źródłowe. W każdym razie wykazano, że wykreowana - w najdrobniejszych szczegółach - rzeczywistość, ma w "powieści Lalka" bardzo konkretne - realnie istniejące odnośniki. I to winno być dyrektywą, pozwalającą z dużą nadzieją patrzeć na każdy przekaz literacki, traktowany jako źródło historyczne. V-9,7; Przyrównywanie "Lalki" z innymi, choćby tu wspominanymi tytułami, dla historyka literatury pobrzmiewa świętokradztwem. Przypomnijmy tedy raz jeszcze, że abstrahując od walorów artystycznych, wszystkie utwory mają prawo do rzeczowej analizy. W tym, również do rozpoznania realizmu fabuły tam prezentowanej. Takowa rysuje się inaczej, gdy dosłownie przyjmiemy napomknienie, o konkretnych przesłankach "Timura i jego drużyny", „Szkoły", "Losu dobosza". Wówczas będzie wolno szukać w tych książeczkach informacji o młodości Arkadija Gajdara, ale także o dzieciństwie ojca późniejszego ... premiera Rosji; Jegora Gajdara. Ten przecież jest wnukiem pisarza. Ironizującym nad taką sugestią sceptyków, odesłać wypada do uważniejszej lektury tych gajdarowskich, rzekomo " socrealistycznych agitek pedagogicznych". Przecież tam, w tworzonych na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, tudzież - co niebagatelne - wydawanych wielokroć w ZSRR książkach, tenże malkontent nie znajdzie imienia ani Józefa Stalina, ani Włodzimierza Lenina. A akcja opowiadań toczy się w czasach im i autorowi współczesnych. Skądinąd zaś wiadomo, że w tej właśnie materii półsłówek nie dopuszczano. Dzisiejszym badaczom tej rzekomej przypadkowości nie wolno też zakładać. W rzeczowo prowadzonej dyspucie. W konsekwencji podobnego rozumowania, ileż niespodziewanego autentyzmu doszukiwać będzie wolno w "oniryczno-fantazyjnych" opowiadaniach Michaiła Bułhakowa. Choćby wówczas, gdy porównamy je z wcześniejszymi tekstami. Właśnie z felietonami autora "Psiego życia", "Diaboliady", "Fatalnych jaj", kiedy będąc redaktorem związkowego pisma "Gudok" odpowiadał na listy czytelników. Ci zaś pisali o trapiących ich troskach codziennych. Jak się okazuje, przerastających najśmielsze dziś fantazje, a utwierdzających w przekonaniu, że nawet Bułhakow „nie potrafił sam niczego wymyślić - - - nie musiał wymyślać. Opisywał to co dostrzegał - z realizmem ocierającym się o absurd" (B. Dohnalik). Do analogicznych wniosków dochodzi Ewa Kuczkowska, tłumaczka tekstów Rolanda Topora, gdy konsultując z autorem szczegóły "surrealistycznych opowiadań", jest przekonywana, że spotykane tam zwroty - kwestie wypowiadane przez bohaterów, są jak najbardziej autentyczne. Bo zaczerpnięte z osobistych obserwacji pisarza ! V-9,8; Umiejętne wyzyskanie przekazów literackich narzuca więc inne już spektrum w sprawie "realnej rzeczowości" tak przecież postulowanej - choćby w literaturze "etapu realizmu socjalistycznego". O złożoności podobnych dociekań świadczą teksty, gdzie autobiograficzny "klucz" jest mniej uchwytny. Dlatego, że domyślamy się go - tylko w niektórych partiach fabuły. Autopsja zaś, bywa przez autora stanowczo - choć przez to - zastanawiająco dementowana. Znów przywołajmy pisarstwo Jerzego Andrzejewskiego, teraz z jego opowiadaniem „Wielki tydzień". W okresie tworzenia (pierwszej redakcji), "zorientowane", warszawskie środowisko literackie dostrzegało w fabule bardzo wyraźne elementy autobiograficzne. Wówczas autor nie zaprzeczając możliwości utożsamianie ze swoim bohaterem, podsuwał inną niż odbiorcy ewentualność pierwowzoru głównej bohaterki. Miała nią być córka profesora Marcelego Handelsmanna. Sprawa nie rozwikłana, choć głośna już u zarania powstającego utworu. I oto właśnie ostatnio - już po zekranizowaniu opowiadania - powróciła. Z górą po półwieczu od czasów opisywanych ! W piętnaście lat po śmierci pisarza ! Onegdaj domniemywany pierwowzór bohaterki - Wanda Wertenstein - kategorycznie oznajmia drukiem: „To ja byłam Ireną". I twierdzenia te stara się uzasadniać! Czy jest to kolejny przejaw kawiarniano - literackich dysput "środowiska", wynikający z plotkarskiej atmosfery tegoż ? Może dowód dwuznaczności moralnej Andrzejewskiego (!?). Rozstrzygnąć nie sposób - bez skrupulatnej i beznamiętnej analizy utworu. Wskazuje to na złożoność zagadnienia, jakim bywa znalezienie „klucza" w fikcji literackiej. Cóż tedy mówić, gdy ów "klucz" jest niemal zupełnie skrywany przed czytelnikiem. V-9,9; Wydany przez "Iskry" w 1954 roku "Rekordzista" Jana Nogaja, to powieść w manierze socrealizmu. Bohaterem jest Witek Sadowski, dziecko biednej rodziny z realnego Chropaczowa - między Bytomiem a Lipinami na Śląsku. Tuż po wojnie zarabia roznosząc gazety, nie bardzo garnąc się do nauki. Przełom następuje, kiedy "aktyw" odkrywa u niego talent pływacki. Po chłopięcemu trudnym okresie, bohater podejmuje naukę w szkole zawodowej, wytrwale zarazem trenując. Osiąga znaczące sukcesy nie tylko sportowe, zdobywa w końcu zaplanowany przez się rekord Polski. W fabule mało mamy odnośników mogących sugerować „klucz powieściowy". Tym nie mniej, akcja toczy się w realiach powojennej Polski i Europy. W konkretnie wymienianych miejscowościach: Katowice, Bytom, Sieraków, Warszawa, Budapeszt, Berlin (wschodni), nawet Paryż. Choć w tekście niemal nie padają dokładne daty, przebieg akcji można dość łatwo lokalizować w czasie. W pewnym momencie narracji, bohater ma lat 18 i rozpamiętuje sytuację sprzed lat dwóch, kiedy przepowiadano jego sportową karierę (s187-190). Duma tak w styczniu roku 1948, kiedy w Bytomiu odbywały się zawody z udziałem pływaków Czechosłowacji (s77-82). Jeszcze wcześniej, jako gazeciarz zaangażowany był przy zakładaniu sieci kolportażu "Czytelnika" na Ziemiach Zachodnich (s21-23). Dalej akcja toczy się niemal współcześnie czytelnikowi książki Nogaja. I sporo tam odniesień, realnych dla tegoż czytelnika. Witek idzie na modny włoski film "Dzieci ulicy" (s114) czyta w gazecie o procesie "Pużaka, Krawczyka i innych" (s133), przed zawodami, 22 lipca defiluje "nowo otwartą trasą W-Z" (s 175). Następnie z nadzieją odbiera informację, że „nowy Sejm" powołał GKKF (s197), na spartakiadzie FDJ w Berlinie bije rekordy Polski, po czym jest na audiencji u prezydenta Wilhelma Piecka (s201, 208). Przygotowując się do pływackich Mistrzostw Europy w Budapeszcie, jest zaproszony na kolejne Święto Odrodzenia do Warszawy. Wówczas spotykamy Witka w Belwederze, dokąd zaproszono Przodowników Pracy i delegację wybitnych sportowców; Kocerkę, Palige, Głażewską, Sadowskiego (s216). Wtedy to jest bohaterem scenki, z równie konkretnymi - historycznymi postaciami: Gratuluję wam, Sadowski! Za jednym zamachem trzy rekordy. No, no, postawiliście się na nogi z waszym zobowiązaniem ! - To ambasador Polski we Francji, Jerzy Putrament - robi aluzję do zobowiązania, które Witek podjął po powrocie z Paryża. W chwilę później - Witek nawet nie wie, w jaki sposób znalazł się przed Prezydentem, który podaje mu dłoń - - - pułkownik Szemberg przedstawia pływaka. - Ach, Sadowski! To wy podjęliście zobowiązanie pobicia rekordu Polski do dnia 22 lipca - mówi Prezydent - No jak się powiodło, nie zdążyłem przeczytać - - - Witek melduje. Bohatera odznaczono tytułem Zasłużonego Mistrza Sportu - wraz z Jędrzejewską, Marusarzem, Verey'em, Szymurą, Stawczykiem, Rakoczy, Cieślikiem wieloma innymi znakomitościami polskiego sportu pierwszych lat pięćdziesiątych ). Praktycznie, są to wszystkie odnośniki, mogące Witka Sadowskiego lokować chronologicznie" - w realnej rzeczywistości. V-9,10; Oczywiście, nie sposób go odszukać na oryginalnych listach „ Zasłużonych Mistrzów Sportu". Po raz pierwszy tytuły te przyznano w 1950 roku i rzeczywiście tu wymienionym „współtowarzyszom" bohatera. W tymże roku wypada więc umieścić "jego rozmowę" z Bierutem i Putramentem. Taką chronologię narzuca narracja powieści. U Putramenta brak jednakże wzmianki o paryskim spotkaniu z polskimi pływakami, choć wspomina on goszczenie w ambasadzie paryskiej - w końcu 1949 roku - polskich piłkarzy, bokserów i gimnastyków. Putrament nie napomyka też o belwederskim bankiecie w roku 1950, a właśnie wówczas w czerwcu powrócił z placówki dyplomatycznej ). Sądzić więc by należało, że spotykamy w "Rekordziście", zwyczajowy chwyt literacki powieściopisarza. Ten w wymyśloną fabułę, wkomponowuje fakty z realiów go otaczających. Piszący to Jan Nogaj był dziennikarzem i działaczem Polskiego Związku Pływackiego, wcześniej rekordzistą i mistrzem Polski w pływaniu. Tych ostatnich sukcesów doszedł był na dwa - trzy lata przed swym powieściowym bohaterem. Nie sposób jednakże ich utożsamiać. Zupełnie odmienne były ich rodzinne parantele; autor miał wyższe wykształcenie, sukcesy sportowe zdobywał w poznańskim AZS-ie, nie sięgnął też po tytuł Zasłużonego Mistrza Sportu. Nie ulega jednak wątpliwości, że nieźle znał środowiska prezentowane w książce. Już jako sportowiec, już rodowity katowiczanin, wreszcie dziennikarz. Nie jest tedy wykluczona auto projekcja autora, w jego powieści, ubranej sztafażem obowiązującego wówczas socrealizmu. Wrażenie to wynosimy nie tyle z lektury, co z prywatnych napomknień autora. Co pozwala na dalsze penetrowanie "nurtu autopsyjnego w powieści > Rekordzista<". V-9,11; Znajdujemy tam anegdotę z pobyty bohatera na obozie sportowym. Rozłoszczony Witek, z t r ó j k ą kolegów nocą rozmontowują drabiniasty wóz konny i nad ranem oczy wszystkich podniosły się do góry, w kierunku dachu świetlicy. Odcinając się majestatycznie od przepysznie niebieskiego nieba, stał tam - jak pomnik - ogromny wóz intendentury ). Otóż w opowieściach rodzinnych, podobnego figla dopuścił się w dzieciństwie ojciec autora - Stanisław Nogaj. Z kolei tenże Stanisław (rocznik 1893), w fabularyzowanej autobiografii przypisywał podobny wyczyn swemu wujowi, Franciszkowi Chwiałkowskiemu ). Ten zaś młodość spędził na północy Wielkopolski, w okolicach Żnina i Barcina. W tych więc miejscach szukać wypadało by korzeni anegdoty z „Rekordzisty". Jednakowoż we wspomnieniowej refleksji okupacyjnej Zbigniewa Raszewskiego, pojawia się w Bydgoszczy niejaki "Majster". Ten „urodził się chyba około 1880 roku w miasteczku Barcin". Tam w dzieciństwie sąsiadowi, niemieckiemu koloniście we czterech rozmontowali wóz drabiniasty (podkr. Z W.) - - - wciągnęli wszystkie części na dach i całość zmontowali - - - Nastał ranek. Niemiec wyszedł z domu i stanął jak wryty. Długo przecierał oczy, by się przekonać, że nie śni ). Jeżeli tutaj - wzorem postmodernistów - nie będziemy widzieć „ludycznych archetypów zachowań ludu pałuckiego" ? To czy szukać wolno zakamuflowanego klucza powieści Jana Nogaja ? Nasza wiedza wynika z osobistej znajomości autora i jego środowiska. Rzecz się komplikuje, kiedy związków takowych nie staje. Nie mniej, sygnalizowane przykłady świadczą chyba, że możliwym jest śledzenie wydarzeń autentycznych w "imaginacji literackiej". Tak jak jest ze wspominanym tu wielokroć Juliuszem Kadenem-Bandrowskim. Wolno przecież założyć skrupulatny rozbiór każdego dzieła literackiego. Wówczas inaczej już rysować się będą możliwości interpretacji jakiejkolwiek kreacji artystycznej. V-9,12; Z jednym jednak, zasadniczym zastrzeżeniem. Dociekania w tej materii winniśmy prowadzić zgodnie z regułami beznamiętnej analizy przekazu źródłowego. Z pokorą. Bowiem jesteśmy świadomi n a s z e j poznawczej ułomności. Akurat wobec r z e c z y w i s t y c h zamierzeń a u t o r a. Boć zbyt łatwo dopatrywać się można podtekstów w dziele n i e i s t n i e j ą c y c h. I na odwrót, pochopnie zawierzać autorskim deklaracjom (osławione "Pani Bovary, to Ja" - Gustawa Flauberta). Jest oczywiste, że obie postawy prowadzić będą do trywializacji odbioru dzieła literackiego. Nad tym przecie ironizował Wiktor Woroszylski, piszący o wysiłkach Krzysztofa Masłonia, który " demaskował fałsz" (!) „Malowanego Ptaka" Jerzego Kosinskiego. A więc o krytykach, którzy potrafią przygwoździć udowadniając najpierw, że każdy tekst, niezależnie nawet od tego, czy pisany w pierwszej, drugiej, czy trzeciej osobie, jest autobiografią autora, a następnie, że jest autobiografią fałszywą. Co jest przecież współczesną trawersacją kantowskiej, równie przewrotnej sentencji: „Rozumieć autora lepiej niż on sam siebie rozumiał". Eseistyka literacka jest nasycona dziełami tego autoramentu. Sporo trudu wymaga wówczas rozeznanie; na ile ironiczną zabawą eseisty jest dociekanie choćby "polsko - litewskich wątków" w "Opowieści zimowej" Szekspira, czy szukanie „osobistych dygresji" w "Carmen Macaronicum" Kochanowskiego ? A wszystko to powiązane jest z nurtującym historyka pytaniem - o realność fabuły znalezionej w fikcji literackiej. Po raz ostatni jednak przypominając blamaż - konstatacje Aleksandra Wata {V-9,5} podkreślmy. N a s z e pochylenie nad tekstem winno być ożywione przekonaniem o n a s z e j u ł o m n o ś c i. Właśnie poznawczej. Kierować winno zrozumienie, iż zamysły autora nie zawsze będą nam u ś w i a d o m i o n e. I możemy po lekturze znaleźć się w sytuacji Władysława Prokescha, z jego legendarnym - choć nie do końca śmiesznym podsumowaniem „Wesela". Choćby dla przypomnienia: „Rozlegają się dźwięki wesołego oberka i w jednej chwili pełen grozy nastrojowy obraz poprzedni zmienia się w barwną scenerię weselną". V-10 [ biografia literacka ] V-10,1; Rozeznanie sfery faktograficznej należne jest również odrębnej kategorii, jaką jest „powieść biograficzna". I znów, wielu skwituje taką propozycję wzruszeniem ramion, nie widząc walorów poznawczych w tego typu produktach literackich. Rzecz ma bowiem analogie w dwóch uprzednio wymienionych gatunkach. Nade wszystko w "powieściach historycznych". W opowieści biograficznej podejrzewamy przecież, że zrąb rozpoznanych już "faktów źródłowych" wzbogacany jest fantazją literata. Jako taki, utwór będzie miała więc znikome walory dla rozpoznania prawdziwej sylwetki bohatera. Jednakże to z powieści Jerzego Broszkiewicza większość poznaje życie Chopina; losy Paganiniego docierają przez wizję Aleksandra Winogradowa. Michał Anioł kojarzony jest z „Udręką i ekstazą"; Vincent van Gogh z "Pasją życia"; Jack London z "Żeglarzem na koniu". Tych trzech ostatnich opisał Irwing Shaw, a jego wizja Michelangelo Buonarrotti'ego jest odmienną od tej z „Kamienia i Cierpienia" Karola Schultza. Właśnie w szczegółach faktograficznych, co wynika z reguły gatunku. Onegdajsze bestsellery, obecnie mniej już oddziaływają na czytelniczą wyobraźnię. Nie wiemy jednak, jaką siłę ma taka literatura, celowo produkowana w edukacyjnych zamysłach. Choćby twórczość Gabrieli Pauszer-Klonowskiej hurtem uprzystępniającej sylwetki i Orzeszkowej i Miczurina, Prusa i Edinsona, Łomonosowa, Pasteura, Ciołkowskiego. Zatem niemal wszystkich bohaterów ze szkolnych podręczników. Funkcje społeczne takiej twórczości są tożsame z tymi, jakie widzieliśmy w powieściach historycznych. Przez to z kolei, literatura ta wywołuje podobnie znikome zainteresowanie. U profesjonalnych historyków. I jest to zrozumiałe, wobec jej stricte źródłowych walorów. Tam faktografia opiera się bowiem na rozpoznanym już zrębie informacji, gdy reszta jest już wytworem fantazji i intuicji autora. V-10,2; Rzecz jednak się komplikuje. Powyższe zastrzeżenia dotyczą dzieł, jakie w sfabularyzowanej postaci prezentują osoby z wielkiej i największej H I S T O R I I. A więc wszelkie „Idy marcowe", „Życia Jezusa", "Młodości króla Henryka IV", "Historie niewymyślne". Niewątpliwie będą one informacją źródłową - o światopoglądzie i erudycji autorów. Mogą ciekawić, zmuszać do sprostowań, nawet inspirować. Mało jednak prawdopodobne, by dostarczały nowych, rzeczowych danych o bohaterach i epoce. Wszelako będzie zupełnie inaczej z powieścią biograficzną noszącą znamiona fabularyzacji dziejów n a j n o w s z y c h. Nawiążmy znów do nurtu „ socrealizmu". Obecnie niedwuznacznie oceniana jest negatywnie „Opowieść o prawdziwym człowieku" i "O człowieku który się kulom nie kłaniał", a także "Chłopiec z Salskich Stepów", "Szosa Wołokołamska", "Towarzysze z Dąbrowy". I wiele, wiele podobnych. A przecież są to deklarowane biografie literackie; Aleksego Meresjewa, Karola Świerczewskiego, Władimira Diektariewa, Baurdżana Momysz- Uły, oraz współtowarzyszy Kniewskich i Rutkowskich. Nie sposób zaś deklaracji autorów apodyktycznie bagatelizować. Tylko i wyłącznie krytyka - zgodna z regułami źródłoznawczymi - upoważniać nas może do oceny wiarygodności źródłowej tych utworów. Trudno bowiem wykluczyć, że zawierają one - podobnie jak literatura "z kluczem" - informacje autentyczne i właśnie wiarygodne. Niejednokrotnie konkluzja o "propagandyźmie„ dzieła, jakoby nasyconego "koniunkturalizmem" i "serwilizmem" bywa tylko naszym założeniem. Domniemaniem, wymagającym właściwego udokumentowania. V-10,3; Dowodnym tego przykładem zdaje się być opowieść Igora Newerly' ego. Bodaj dla wielu "subtelnych czytelników" z lat pięćdziesiątych i obecnie - to jeden z przejawów serwilizmu pisarskiego. Odium to ciążyło, mimo niewątpliwych walorów książeczki. Także mimo ujawnienia jej r e a l n e g o bohatera. A pogląd taki bodaj trwa do dziś. Wbrew zweryfikowanej życiem sylwetce moralnej twórcy " Pamiątki z celulozy". Tym nie mniej, czytelnicy "takiej" literatury - i chyba jej twórcy - pogodzili się z mniemaniem o jej znikomych walorach. Zważmy jednak. Doraźna, bodaj nie najlepsza artystycznie, z pewnością propagandowo-hagiograficzna opowieść Janiny Broniewskiej, nie przesądza do końca; by postać generała „który się kulom nie kłaniał" była bardziej zakłamana, niż w "Łunach w Bieszczadach" Jana Gerharda, czy w równocześnie tworzonej literaturze emigracji ukraińskiej. Prześledzenie wizerunku Karola Świerczewskiego będzie przyczynkiem źródłowym. Nie tyle o talentach i bez talencikach literackich, o kunktatorstwie politycznym i etycznym autorów. Nade wszystko, taka twórczość będzie źródłem dotyczącym fluktuacji ideologicznych, oraz złożoności stosunków polsko- ukraińskich i polsko - radzieckich. Te sfery rozpoznania - oczywiste w naszym rozumieniu - nie wchodzą jednak w zakres niniejszych uwag. V-10,4; Powróćmy tedy do możliwości doszukiwania się walorów, właśnie w fabule powieści biograficznej. Jeżeli przykład z utworami o Świerczewskim odstręcza od takich poszukiwań, podobnie być może i z "Młodą Gwardią" Aleksandra Fadiejewa i z "Towarzyszami z Dąbrowy" Andrzeja Mularczyka i Jerzego Janickiego. Czy przypadkiem jednak, ocena nasza nie jest apodyktycznym założeniem? Zacietrzewieniem wręcz. Wynikającym z osobistych sympatii i antypatii. A to wobec tematyki, konwencji literackiej, wreszcie samego autora. Bez wątpienia, emocje odgrywają tu niebagatelną rolę. Przecież nie bacząc na fascynującą „Klęskę" i późniejsze, znane nam tragiczne losy Aleksandra Fadiejewa, oceniany jest właśnie wskroś swych polityczno - serwilistycznych poczynań. A inny osąd kształtowany jest świadomością, że autorzy peanu o dokonaniach pobratymców Kniewskiego i Rutkowskiego, to późniejsi kreatorzy radiowych "Matysiaków", obecnie działający w "Konfraterni Lwowiaków", pisząc zarazem scenariusz do polskiej, audiowizualnej edycji "Biblii". Czy jednak wolno nam postponować powieść o komunistach Zagłębia wydaną w 1952 roku, a z rewerencją przyjmować biogramy nieugiętych Lwowiaków - wydane czterdzieści lat później ? Mamy tylko świadomość, że c i s a m i autorzy piszą „słusznie, na każdym etapie"; czy jednak rzeczywiście zgodnie „z bieżącym zapotrzebowaniem"? W każdym dziele Jerzego Janickiego deklarowana jest przecie ostoja w materiałach niedostępnych czytelnikowi, a więc i badaczom- historykom. Z równą tedy uwagą winniśmy pochylać się nad kreślonymi losami Mieczysława Hajczyka i Franciszka Pilarczyka, jak niedolami Józefa Katza i Wojciecha Pszoniaka. Bo autor ich biogramów niewzruszenie deklaruje, że „żywa, autentyczna historia zawisła nad jego biurkiem" ). Łatwe dziś lekceważenie postawy twórców, nie może jednak przesłaniać istoty sygnalizowanego problemu. Przecież z podobnego nurtu wyrosło i "Serce Boniwura" Dmitrija Nagiszkina i „Ulica młodszego syna" Lwa Kassila. Tytuły bodaj zapomniane i właśnie dlatego tu przywołane. Nazwiska autorów nie są aż tak skażone uwikłaniami politycznymi. Przedmiotem ich opowieści jest natomiast bohaterstwo najmłodszego pokolenia radzieckiego. W zmaganiach z interwencją japońską w 1921 roku na Dalekim Wschodzie (w pierwszej z nich) i hitlerowską okupacją Krymu w 1941-1942 roku (w drugiej). Szczególnie ostatnia nadaje się na ilustrację naszych uwag. V-10,5; Pisana - jak zapewniają autorzy - w Kerczu i Moskwie, od września 1947 do lutego 1949 roku, jest zbeletryzowaną biografią Wołodii Dubinina, czternastoletniego partyzanta oddziału stacjonującego w kerczeńskich kamieniołomach. Zginął na minie, tuż po wyzwoleniu i pośmiertnie został odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru. Jego imieniem nazwano ulicę w rodzinnym Kerczu. Tam gdzie dorastał, chodził do szkoły, gdzie walczył i zginął. Utwór kreśli dzieciństwo bohatera, po końcowy, najbardziej dramatyczny moment jego krótkiego życia. Przesłanie dydaktyczne i ideologiczne jest jednoznaczne. Utwierdza w tym ostatecznie, uhonorowanie książki „Nagrodą Stalinowską". Jako takie, dzieło ma - zwłaszcza obecnie - wyraźne konotacje wartościujące. Przez takowe zaś, niebacznie może być skreślane z zestawu potencjalnych źródeł - dotyczących choćby antyhitlerowskiej partyzantki na Krymie w latach 1941- 1942. Czy jednak słusznie ? Autorzy co rusz przywołują zdania - już to rodziny, już znajomych i współ towarzyszy broni swego bohatera. Bliskoczesną przecież relację uzupełniają fotografiami postaci w książce występującymi. Co więcej, współautorem książki jest niejaki R. Polanowski, deklarowany jako uczestnik opisywanych wydarzeń ). V-10,6; Wszystko to nakazuje bodaj inne spojrzenie na ten tekst. Niezbędne będzie wydzielenie propagandowej otoczki dydaktyczno-politycznej, wyekcerptowanie zaś relacji rzeczywistych „świadków historii". Sprawozdań dawanych niemal na gorąco. I te świadectwa winny podlegać normalnej krytyce wiarygodności. W rezultacie, z tej dydaktycznej opowiastki, zaczerpnąć będzie wolno sporo szczegółów ź r ó d ł o w y c h. Sensu strictori ! Dopuścić też wolno, że takie zabiegi krytyczne są nie tylko uzasadnione, ale i możliwe w przeprowadzeniu. Procedura ta, należna więc będzie wszelkim zbeletryzowanym biografiom, bez względu na uzewnętrzniane w nich przesłanki ideologizujące. Dopiero po weryfikacji autentyczności tzw. "powieści biograficznej", czytelnik będzie miał prawo do oceniania walorów poznawczych tej literatury. V-10,7; Wywód pozornie karkołomny. Jako że nie tylko skażenia ideologiczne odstręczają od poważnego traktowania sfery informacyjnej w "takowej literaturze". Jej bohaterami bywają postacie współczesnego świata polityki, kultury, mody. Komercyjne względy wywołują biografie, para biografie, powieści "z kluczem", gdzie personami są gwiazdy współczesnej kultury masowej. Niejednokrotnie - zgodnie z założonym celem - literatura taka bywa przedmiotem skandali towarzyskich i środowiskowych. Trafia też na sądowe wokandy. Otoczka sensacji - nieraz celowo tworzonej - jest przecież doskonałym materiałem reklamowym. To zaś rzuca dodatkowe światło, na frapującą historyka kwestię źródłoznawczą. Nie sposób bowiem i tej twórczości zdecydowanie wykreślić z listy potencjalnych źródeł. Co dotyczy właśnie monografii o gwiazdach muzyki młodzieżowej, politykach pierwszego i drugiego plany, bądź "diwach" filmowych. Znana i nobliwa oficyna "Simon& Schuster" swego czasu podpisała umowę z Antonim Gronowiczem, pisarzem polskiego pochodzenia, nieźle zadomowionym na amerykańskim rynku wydawniczym. Miał on sprokurować sfabularyzowaną biografię Grety Garbo. Kompetencji autora miał dowodzić fakt, że z tą legendarną gwiazdą, był onegdaj w zażyłości towarzyskiej. Sensacja, jaką wywołał przeciek prasowy o tych zamierzeniach, jest dla nas instruktywna. Właśnie dla historyka, głowiącego się nad autentycznością i wiarygodnością biografii literackiej. Zważmy bowiem. Pełnomocnik oświadczył w imieniu gwiazdy: Nigdy, w żadnym okresie czasu nie utrzymywałam żadnego rodzaju stosunku międzyludzkiego z Antonim Gronowiczem. O ile wiem, nie spotkałam go nigdy w czasie swego życia. Sprawa wydawała się przesądzona. Jednak oprócz zapewnień współautora, oficyna "Simon& Schuster" przeprowadziła prawdziwe śledztwo i dysponowała zaprzysiężonymi zeznaniami kilkunastu świadków. P a m i ę t a l i oni parę Garbo - Gronowicz spotykaną na przestrzeni niemal dwudziestolecia, w najróżniejszych konstelacjach towarzyskich. Więcej, odnaleziono nawet wzmiankę prasową, gdy w roku 1951"New York Post" odnotował wizytę w jednej z nowojorskich księgarń; "Grety Garbo i jej autora - przyjaciela; Antoniego Gronowicza, polskiego biografa". Nie zajmuje nas skandalizująca strona "sprawy". Jest ona znamienna, nie tylko w kwestii ustalania wiarygodności zeznań świadków. Dla badacza dziejów kinematografii, ewentualnie ważne byłoby wykorzystanie książki Gronowicza, oczywiście po prze prowadzeniu krytyki jej wiarygodności. Ale także, po ustaleniu elementów autentyczności tego przekazu. Te dopiero pozwoliły by ustalić - choćby kompetencje autora. Bowiem rozpatrzenie sfery autentyczności biografii Gronowicza {por.IV-5b}, rzutować będzie na wnioskowanie o wiarygodności jego opowieści. I znów sprawa wydaje się instruktywną w wykładzie skryptowym. Problem nagłośniony w latach siedemdziesiątych, obecnie może umykać polskiemu czytelnikowi, a więc i domniemanemu badaczowi dziejów kinematografii. A to za sprawą wydanej w roku 1995, już w warszawskim wydawnictwie "Philip Wilson", właśnie książki ... Antoniego Gronowicza pt. "Greta Garbo", tłumaczonej przez Feliksa Pastusiaka. Wydawca i tłumacz, słowem nie informują o powyższych perturbacjach, związanych z powstawaniem tego dzieła. V-10,8; Zauważmy, że tak jak w innych miejscach {zob.IV-1,1,IV-8,16} i tutaj natrafia historyk na relację „jeszcze" żyjącego bohatera, zdecydowanie dementującego twierdzenia o swym postępowaniu. Choć kłóci się to, z równie stanowczymi opiniami innych osób. Podobną kolizję stanowisk dostrzegaliśmy w trakcie roztrząsania relacji wspomnieniowych {zob. IV-8,16-17, IV-9,2}. W tym miejscu pozwala to na przypomnienie płynności granic, dzielących poszczególne gatunki prozy fabularyzowanej. Przecież biografia literacka, niejednokrotnie kwalifikowana być winna do gatunku literatury „z kluczem". Innym razem, traktowana będzie jako swoisty przekaz wspomnieniowy, w jeszcze innym, jako reportaż literacki {por.V- 11}. V-10,9; Przykładem pierwszej jest "Pan Sienkiewicz" Stefana Majchrowskiego, drugiej - znów "Chłopiec z Salskich Stepów" Igora Newerly'ego. Tytuły wywołano dlatego, że opatrzone zostały odautorskimi komentarzami, ukazującymi mechanizm powstawania tego właśnie, konkretnego obrazu literackiego. Majchrowski prezentuje swój warsztat i przedstawia skrupulatnie podstawę informacyjną swego wizerunku Henryka Sienkiewicza; jako człowieka, pisarza, polityka. Erudycyjne jest to imponujące. Zdaje się nawet, że pozwala na przygotowanie monografii stricte naukowej. Autor z tego rezygnuje, lojalnie wyjaśniając powody przyjętej przez się konwencji: nacisk położyłem na fakty. Jakkolwiek w tekście >fikcja< splata się z rzeczywistością, to jednak osnowa wypadków, samo wydarzenie, zawsze jest prawdziwe - - - > Fikcja< wtopiona jest w tło nie tylko po to by wypełniać luki, ale by uwydatnić wypadki; spełnia rolę retuszu i poprawki realistycznej, by rzeczywistość uczynić bardziej p r a w d o p o d o b n ą i w y m o w n ą (podkr. ZW) ). Deklaracja bardzo zbliżona do tej, dawanej przez ghostwriter'a - współautora pamiętnika {IV-5a,5-6}. Różnica jest metodycznie nie uchwytna. Pomocnik pamiętnikarza czerpie jedynie z relacji o s o b i ś c i e uzyskanych od swego b o h a t e r a. To zaś nie jest już dane literatowi, który pisze o zmarłej dawno postaci. Pozostałe zabiegi nad formą i treścią przekazu, są identyczne w obu tekstach. V-10,10; Podobnie jest w opowieści biograficznej, noszącej znamiona relacji wspomnieniowej. Taką, jak "Chłopiec z Salskich Stepów". Newerly na zamówienie Polskiego Radia w 1947 roku spisał swoje obozowe rozmowy z tajemniczym towarzyszem niedoli. Powstały utwór był więc wspomnieniami Włodzimierza Ilicza Diektiariewa, skomponowanymi literacko po dwóch latach, przez ... „ghostwriter'a" - właśnie Igora Newerly'ego. Po dziesięcioleciu, właściwy bohater ujawnił się, nieświadom nawet swej literackiej kariery. Natomiast sam autor odsłaniał kulisy swojej pracy nad tymi "wspomnieniami". Donosił więc; już to o celowo zmienianych imionach (by jak u Majchrowskiego "uczynić to bardziej prawdopodobnym"); o modyfikacji nazwisk; o łączeniu kilku losów w jedno. Ale też o wkomponowaniu wątków i postaci fikcyjnych. Ostatnie zabiegi wynikały wcale nie z konieczności ubarwiania losów „ruskiego doktora". Owszem, spowodowane było właśnie przeświadczeniem - bodaj że słusznym - że dosłowne sprawozdanie z zapamiętanej opowieści, zdawać się będzie polskiemu odbiorcy nieznośnym mitologizowaniem radzieckiego bohatera. Tak przynajmniej przekonuje Igor Newerly. Wiarygodność tej deklaracji winna oczywiście podlegać weryfikowaniu - dla ustalenia autentyczności opowieści o "Chłopcu z Salskich Stepów" ). V-11 [ reportaż literacki ] V-11,1; Inną formą podawczą, wynikającą z rozpatrywanego tu nurtu "narracji fabularyzowanej" jest reportaż. I on - choć nie często pojawia się w podstawie erudycyjnej prac historyka - winien być uwzględniany w badaniach przeszłości. Właśnie jako przekaz ź r ó d ł o w y. Choćby dlatego, że w takiej manierze podawane bywają informacje, nie odnotowywane w innej postaci. Wynika to już z samej formuły tego gatunku. Ma być to odautorska relacja z obserwowanej r z e c z y w i s t o ś c i, a opis ubrany bywa w bardziej lub mniej wyraźny literacki (fikcyjny?) sztafaż. Siatka faktograficzna, topografia wydarzeń, imiona bohaterów pozostają w zgodzie ze stanem faktycznym. Opisywane zdarzenia miały też rzeczywiście miejsce tam, gdzie lokuje je autor-reporter. Tak przynajmniej wnosić wypada z etymologii terminu (od łacińskiego: reportare = zawiadamiać), a pobrzmiewa w definicjach leksykalnych, gdzie reportaż to gatunek dziennikarsko - literacki, obejmujący utwory będące sprawozdaniami z wydarzeń, które autor bezpośrednio obserwował lub w których uczestniczył. V-11,2; Formuła typowego -"klasycznego" reportażu (nazwijmy go reportażem czystym = Rc), dość wyraźnie łączy się więc - ze znanym już przekazem wspomnieniowym. Jest bowiem relacją uteraźniejszoną, jakiej przypisywaliśmy cechy przekazu wywoływanego (stymulowanego) i kierowanego = Ms-k {por: IV-2, 4-5; IV-7}. „Reportaż czysty" będzie więc swoistą "kroniką współczesną", jakiej wykorzystanie podlegać winno zabiegom krytycznym, należnym każdemu źródłu narracyjnemu. Analogicznie, jak z drugą wyróżnianą formą reportażową, gdzie domyślamy się niejakiej kreacji literackiej. Będzie to swoista opowieść „z kluczem", w jakiej akcja rozgrywa się w czasach współczesnych autorowi i czytelnikom. Opis odnotowanych, rzeczywistych wydarzeń, ubarwiono jednak fabularnie. I tak jak w "powieści z kluczem", czynione jest to z różnych powodów {por.V-8,1-2}. Tę formułę określimy reportażem kreatywnym = Rk. Dla badacza-historyka starającego się wykorzystać reporterską formułę przekazu, problemem będzie: 1 - co kształtowało ten właśnie zabieg pisarski ? 2 - jak dalece przetworzenia literackie się posunęły ? Zdaje się więc, że reportaż - analogicznie jak pamiętnik - wypada rozpatrywać w aspekcie a u t e n t y c z n o ś c i - w dwóch płaszczyznach. Dokonując krytyki f o r m y przekazu i krytyki t r e ś c i - narracji {zob.IV-5,20}. Dopiero to pozwoli na właściwe wnioskowanie, o charakterze dzieła przedłożonego przez reportera nam - badaczom-historykom. Refleksja nad autentycznością wydaje się oczywistością, kiedy traktujemy reportaż literacki jako ź r ó d ł o historyczne. Przeprowadzenie krytyki zewnętrznej, przez ustalenie „autora", "czasu" i "miejsca powstania", prowadzi bowiem do konkluzji; o motywach sporządzenia konkretnej relacji. Przecież sama d e k l a r a c j a a u t o r a nie zawsze będzie satysfakcjonującą. V-11,3; Dowodzi tego twórczość Melchiora Wańkowicza, który w „Karafce La Fontaine'a" dał swoją wykładnię. Swoista summa, aż w dwóch woluminach ujawniała zamysł reportażu, jako kreacji obrazu złożonego z a u t o p s j i - osobistego oglądu i ze z e b r a n y c h wspomnień wywoływanych - oraz oprawy literackiej wynikłej z rozumienia procesu. Przez tegoż pisarza - reportera. Całość miała oddawać zaś prawdę esencjonalną, gdzie m n i e j i s t o t n a była precyzja podanego szczegółu, konkretu. Bowiem swoista licencja reportera, pozwala mu zmieniać nazwiska i miejscowości, łączyć kilka anegdot - dając „syntezę" wydarzeń - wreszcie u z u p e ł n i a ć tę mozaikę własną w y o b r a ź n i ą. Postawa wcale nie oryginalna, jako że podobne reguły reportażowe dostrzegamy w większości tekstach tej proweniencji gdzie twórcy - deklarując rzeczowe umocowanie faktografii własnego tekstu - nie ukrywają s w o j e g o wkładu k r e a t y w n e g o. Nie protestując, kiedy kwalifikuje się ich do grupy literatów. „Wielcy" reportażyści takowymi zresztą są rzeczywiście. Gabriel Garcia Marquez zaczynał karierę jako dziennikarz i do tejże co rusz powraca, dzieląc się „przemyśleniami" o specyfice tego zawodu. Odkrywczo notując, że „ jeżeli w dwóch gazetach pojawiają się relacje na temat tego samego zdarzenia, nigdy to nie są wersje identyczne". Dlatego „świat zapełnia się historiami, które nigdy tak naprawdę nie zostały zgłębione". Głośny, z jakąż rewerencja przyjmowany pisarz, nie zagłębiając się w mechanizmy funkcjonowania prasy (por. VII), przyczyn skonstatowanej sytuacji dopatruje się w n a t u r z e pracy reportera: Najgorsze jest to, że dziennikarz (choćby nie wiadoma jak się przed tym bronił) tak naprawdę jest niewolnikiem własnych źródeł informacji. Tymczasem nikt nie mówi prawdy, każdy ma coś do ukrycia. Do źródeł trzeba więc podchodzić z największa ostrożnością, a prawdy obiektywnej można poszukiwać tylko na styku dwóch sprzecznych ze sobą relacji. Ze szczególna ostrożnością trzeba podchodzić do materii, którą zna się tylko z jednej strony, na podstawie tylko jednego źródła. Wtedy najlepiej strzelić sobie w łeb, innym wyjściem jest znalezienie nowego informatora ). Olśniewających refleksji i dylematów metodologicznych laureata nagrody Nobla, nie powinni podzielać adepci nauk historycznych. Przynajmniej w proponowanym wyżej schemacie postępowania badawczego{por. III-2,8,9). Jak się jednak okazuje, rozterki pisarza - dziennikarza są nieobce innym. Co owocuje reportażem kreatywnym, uprawianym w Polsce nie tylko przez Wańkowicza (Anna Strońska, Hanna Krall). I taka formy reportażowe znane są od dawna, a rozumowanie powyższe jest glebą samo usprawiedliwiania się. Kiedy rozbieżność otrzymanych informacji usposabia do dokładania „własnych kamyczków w mozaikę reportażową" {V-11,5}. Bądź odwrotnie, kiedy obserwowany obraz rzeczywistości porządkuje się według założonego schematu, wymaganego w obstalunku - politycznym, społecznym itd. Wówczas dokonuje się selekcji „wyszukanych kamyczków". Wszystko zaś ubrane w szaty literackie, ułatwiające pokupność „towaru" jakim jest reportaż kreatywny. Tak jak Andrzej Brycht oddawał w „Raporcie z Monachium" zapotrzebowanie właz PRL-u na demoniczny obraz NRF-u, grożąc przypadkowemu rozmówcy „pogryzieniem gardeł, jeżeli będziemy sam na sam" i tak jak „szalejący reporter" Egon Erwin Kisch - by szokować odbiorcę - przeprowadzał nie tylko fikcyjne wywiady z praską prostytutką („Szubienica Toni"), ale łamał s o b i e nogę, aby ułożyć na z a m ó w i e n i e redakcji - w zgodzie z j e j wyobrażeniami - sprawozdanie ze strajku generalnego („Wylądowałem w Australii"). Niebezpieczeństwem tych tekstów, jest ich sugestywność i bezceremonialne deklarowanie autopsji autora. Przez to teksty te dają do zrozumienia swoją większą wiarygodność opisu rzeczywistości, niźli „opowieści z kluczem". Jednakże - w aspekcie wiarygodności - obie formuły niewiele między sobą się różnią. Stopień autorskiej konfabulacji jest bowiem porównywalny i do u s t a l e n i a po szczegółowym rozbiorze krytycznym. A w takowym przydatny będzie schemat postępowania, proponowany dla relacji autobiograficznych {IV-7}. V-11,4; Instruktywnym przykładem "reportażu kreatywnego" jest „Dekada" Siemiona Lipkina. Opublikowana w Nowym Jorku w 1983 roku, redagowana jednak była w Moskwie w końcu lat siedemdziesiątych. Z pozoru więc zaliczona być winna do popularnego gatunku paszkwilanckich "political fiction", pisanych przez politycznego dysydenta. Rzecz dzieje się bowiem w nie istniejących w ZSRR republikach, zamieszkałych przez Tawlarów i Guszanów. Jednak z łatwością wolno je identyfikować z realną już radziecką Autonomiczną Republiką Kabardino - Bałkarską. Obok konkretnych postaci z imienia nazwanych, występują tam politycy skrywani kryptonimami. Odgrywający jednak rolę, jaka dana była rzeczywistym działaczom radzieckim. Skoro wiemy, że autor spędził na Północnym Kaukazie niemal czterdziestolecie, regionowi temu poświęcił sporo utworów w ZSRR wydanych, trop dociekań wydaje się przekonywujący. „Dekadę" Lipkina należy uznawać za „reportaż literacki z kluczem"- mówiący o losach Bałkarów, Kabardyńców, Czeczeńców, Inguszów w latach 1941 - 1956. Podejrzewamy tedy, że dokonano kamuflażu, bodaj dla zmylenia radzieckich represyjnych instytucji państwowych. Zabieg taki mógł ułatwić autorowi zadanie. Ucieczka w sferę quasi fikcji literackiej, umożliwiała przecież o d e j ś c i e od f a k t ó w ku k o n f a b u l a c j i. Wszystko to wymaga z kolei udokumentowania, wynikającego z rzeczowego rozbioru krytycznego "Dekady". V-11,5; Oczywiste chyba, że w praktyce "reportaż kreatywny" nie odsłania się aż tak wyraziście. Z reguły jest podawany czytelnikowi, jako bezpośrednia relacja z konkretnej, poddającej się weryfikacji rzeczywistości. A więc wg naszego rozróżniania - jako „reportaż czysty" = Rc. Jak książeczki Mariana Brandysa z roku 1953: "Wyprawa do Arteku" i "Dom odzyskanego dzieciństwa". Wobec nich zadajemy pytania o rzeczywiste cele przyświecające i euforycznej relacji z „krymskiej republiki radzieckich pionierów" i minoderyjnemu niemal opisowi losów dzieci koreańskich w Polsce. Pytania wcale nie wynikają z łatwego dzisiaj ironizowania nad dorobkiem "tamtego etapu". Podobne wątpliwości rodzić się mogą obecnie; wobec reportaży Hanny Krall, Kazimierza Dziewanowskiego, Ryszarda Kapuścińskiego. Przecież literalne odczytanie tekstów Mariana Brandysa z ciechanowskiej Gołotczyzny i obecnie odebrane być winno, jako humanitarny apel - wezwanie. A z takowym nie sposób się nie zgodzić. Bez względu na aktualną "opcję" polityczną. Że reportaż powstał w 1953 roku i natychmiast uhonorowany był Nagrodą Państwową PRL-u, a mówił o ofiarach wojny koreańskiej ? W pokrewnej konwencji pisał później Ryszard Kapuściński - o niedolach uchodźców z Biafry, a obecnie w takiej manierze opowiadana jest tragedia dzieci bośniackich i czeczeńskich. Ewidentne„zamówienia chwili" na podobne sprawozdania, nie przesądzają jeszcze o stopniu ich autentyczności i wiarygodności. Stopień takowy wykazany będzie dopiero poprzez krytyką zewnętrzną i wewnętrzną k o n k r e t n e j relacji. Jednak sugestywna formuła, jaką przyjmują reportaże powoduje, że właśnie one odbierane są mało krytycznie. Zaś doraźna ocena wynika wyłącznie z osobistych wyobrażeń czytelnika. Te zaś mogą zawodzić, gdy czytelnicze kryteria są równie mało miarodajne, jak w ocenach poznawczych literatury {por. V-10,4}. Melchior Wańkowicz konsekwentnie realizował swój program publicysty - reportera. Trudno się tedy dziwić spotykanym w jego tekstach powtórzeniom - przetworzeniom, jakie co rusz tu przywoływano. Niekiedy natrafiamy też na bodaj oczywistą mistyfikację pisarza. Choćby w sprawozdaniu z przedwojennej wycieczki na Kubę, a tam zadziwia go „obecność białego dziecka w murzyńskiej rodzinie". Objaśniony, że jest to niemowlę znalezione onegdaj przy trupie białego mężczyzny, pochyla się nad dzieckiem; Malec zupełnie nabiera zaufania do mnie. Podnosi tłusta piąstkę - - - i mówi do mnie z rozradowaną tajemniczą miną, podnosząc zaśliniony palec, jakby zwierzał wielkie odkrycie: Palać...., In, nie c przesłyszałem się. Ten malec najwyraźniej powiedział „palać" i podnosił paluszek. - Jakiej narodowości jest mały ? - pytam. Murzyn wzrusza ramionami - - - ). Po latach kilku, Wańkowicz opisuje dramatyczne losy s w o j e j rodziny, z czułością wspominając dzieciństwo swych córeczek: Pamiętam, kiedy wypłynęło pierwsze ludzkie słowo - - - Kiedy pochyliłem się nad głęboką kolebeczką, w głębi której malec już nadął się do snu, otworzył w napuchniętej przedsennie buzi oczka - - - i chytrze spojrzawszy na mnie; podniósł pulchny paluszek i zwierzył się z ogromnego dorobku: - Palać .... W tym dniu nauczył się, że tak nazywa się palec ). Zadziwiające powtórzenie - a dla nas wcale nie byłaby to „wędrująca anegdota" - zauważył inny reporter i wytyka to pisarzowi w oczy. Jako fantazjowanie: - Jak Pan to wytłumaczy ? - U wszystkich dzieci jednakowy proces poznawczy ! - Ale mamy: tłuste - pulchne; zwierzył się - zwierzył się; dorobek - odkrycie. I w wreszcie dwoje dzieci, w tym jedno na Kubie, mówi to samo słowo, po polsku, >palać< - Jeżeli w obu przypadka dziecko powiedziało >palać< to ja leżę. Przypuszczam, że było tak: przed wojną był Pan na Kubie, zobaczył Pan porzucone polskie dziecko, skonstatował,, że zna jakieś polskie słowo i zrekonstruował według obserwacji własnych dzieci. Kiedy w parę lat potem na emigracji pisał Pan >Ziele<, zapomniał Pan, że ten fragment jest zużyty. - Ależ Pan jest dociekliwy. Istotnie tak się mogło zdarzyć. Sam czasami siebie tropię, czy aby coś nie narzuciło mi się tak plastycznie, iż uwierzyłem, że to prawda. Ale świadomie raz tylko zmyśliłem (podkr. ZW) ). Roztrząsania obu - przecie zawodowych reporterów - są dla nas instruktywne. I choć mało przekonujący jest wywód - wyjaśnienia Kąkolewskiego, to jest on znamiennym. Tak jak riposta indagowanego Wańkowicza. Oboje bowiem przyznają się do swoistego konstruowania mozaiki reportażowej, składanej z różnych kamyków. Niekiedy te bywają „zużyte", lecz kiedy czytelnik takowe wytropi to reporter „leży". Świadomość tego winna być postawą przy szukaniu realiów przekazu reporterskiego. V-11,6; Innym przykładem niebezpieczeństw czyhających na historyka, szukającego faktografii w reportażu kreatywnym, może być stosunek do "Reportażu spod szubienicy" Juliusza Fuczika. Jego ocenianie przed laty i obecnie. Wszak w latach pięćdziesiątych był to sztandarowy dokument niezłomności ideowej komunisty. Kończące zdanie:„Ludzie kochałem was. Czuwajcie" weszło nawet do kanonu sentencji „humanizmu komunistycznego". Na równi z „Człowiek to brzmi dumnie" Maksyma Gorkiego. Obie konstatacje - lokowane w rozpoznanym kontekście czasowym, w jakim je wydumano i były lansowane - obecnie pobrzmiewają perfidną ironią. Według podawanych informacji, Fuczik - redaktor podziemnego "Rudego Prawa" i aktywista antyfaszystowskiego ruchu oporu w Czechach - pisał swoje dzieło w hitlerowskim więzieniu. Sam je dokładnie datując w zakończeniu: "9. 6. 43 ", więc na dwa miesiące przed wykonanym nań wyrokiem śmierci. Zaś jego dzieło jest w s p o m n i e n i e m (!) z konspiracji (!) antyhitlerowskiej ! Sprawozdaniem nasyconym nazwiskami, adresami, charakterystyką towarzyszy walki. Okoliczności te nie wzbudzały zaś wątpliwości co do a u t e n t y c z n o ś c i samego tekstu. Jego losy przedstawiała wdowa po bohaterze: Dowiedziałam się też, że Juliusz Fuczik w więzieniu na Pankracu pisał. Umożliwił mu to dozorca A. Kolinsky, który memu mężowi przynosił do celi papier i ołówek i zapisane kartki jedną po drugiej wynosił z więzienia potajemnie. Udało mi się zobaczyć z tym dozorcą. Stopniowo uzyskiwałam pisemny materiał Juliusza Fuczika z jego pankrackiego więzienia. Zapisane i ponumerowane kartki, które były ukryte w różnych miejscach i u różnych ludzi, uporządkowałam i teraz je tobie, czytelniku, podaję ). Odpowiedzieć tedy wypada: czy "reportaż Fuczika" jest świadectwem poświęcenia Kolinskiego; przejawem skuteczności konspiracji czeskiej; dokumentacją oddania i determinacji wdowy po bohaterze ? Czy też "reportaż" jest przejawem niefrasobliwości autora ? Traktowany jako tekst a u t e n t y c z n y może bowiem dowodzić zgoła odmiennej kwestii. Jeżeli zważymy jego niemal sprawozdawczą wymowę, potwierdzał by przez to lansowaną obecnie tezę o prowokatorskiej roli samego autora ! Z kolei " Reportaż spod szubienicy" uznany za f a l s y f i k a t - późniejszą fabrykację - też będzie dokumentem. Naiwności czy wręcz nieudolności aparatu propagandy. Czy komunistycznej? W każdym razie, przekaz domaga się rzeczowej krytyki źródłoznawczej. Bowiem czytelnicze przeświadczenia o „nie prawdopodobieństwach i nie możliwościach" i tutaj nie mają siły przekonywania. Właśnie jako założenie - o autentyczności i wiarygodności źródła. V-11,7; Podobne sprawy nasuwają się natrętnie wobec reportaży „ relacjonujących na gorąco rzeczywistość". Choćby wtedy, gdy w tekstach znajdujemy kwestie - wypowiedzi bohaterów. Posłużmy się cytatem z rozmowy toczonej w Moskwie w 1933 roku: Niech pan powie, dlaczego ta woda jest gorąca ? Strzyk przez zęby. Niecierpliwe poruszanie ramion: - Ano, wieziemy krwawym potem węgiel aż z Donbasu, a potem wodę rybkom ogrzewamy. Widzi pan, o, te sztuczki ? To jest elektrownia, ja tam właśnie pracuje - - - 55 proc. energii cieplnej odchodzi w tę przeklętą rzekę, a czyż to żarty? Na pieniądze to kosztuje cztery miliony rubli rocznie. Jeśli zaś dodać, że dalsze 25 proc. pochłaniają przewodniki, to okaże się, że tylko 20 proc. zmienia się w energię świetlną - - - - Cóż, to smutna konieczność - mówię. - To dawniej ludzie tak mówili. Tak samo za konieczność uważali, że ... ogrzewają niebo. Niech się pan nie śmieje; kominy moskiewskiej w chwili obecnej 68 proc. energii cieplnej wywalają w powietrze z dymem. A to jest marnotrawienie 2,5 miliona metrów drzewa rocznie, miliona ton węgla, 400 000 ton mazutu. Co pan zapisuje? - Mówi pan ciekawe rzeczy, a ja jestem dziennikarzem z Warszawy - - - - W końcu drugiej piatilietki po prostu zburzymy w Moskwie 500 000 pieców i 8000 kotłów. Nasza fabryka przestanie się nazywać EC - Elektryczna Centralna, a zacznie się nazywać CEC - Cieplna Elektrownia Centralna. Zbudowaliśmy już cztery CEC, ale stosunkowo mało. Zbudujemy jeszcze sześć dużych. Obsłużą one cieplną siecią 800 kilometrów. I wtedy nad całą Moskwą będzie dymić tylko 10 kominów - - - Czy nie słyszeliście, obywatelu, o bobrikowskim kombinacie. A toż budujemy go pełną parą. Bobrikowski kombinat budujemy pod Moskwą, ażeby dał gaz do wszystkich dziesięciu CEC. Ciągnie my rurę doprowadzającą na 235 km długą. Cholera, 50 000 metrów sześciennych metalu połknie (uchłapajet). Przejdzie dziewięćdziesiąt rzeczek i strumieni, 13 razy plant kolejowy i 21 razy szosę. Zechce robotnica kipiatoczka, pokręciła kurek - jest. Wanna - owszem, prosimy bardzo. - Wychlastacie, bestie, wodę z całej rzeki Moskwy ... - Rzeka nam nie wystarczy - - - Z Wołgi będziemy wlewać do rzeki Moskwy. Ale o kanał Wołga - Moskwa to już pytajcie, obywatelu, innych. Ja wam mogę pobyczyć cyfry. Bo to mnie nie dotyczy bezpośrednio ). Uderza brak skrępowania, a nade wszystko dokładność argumentacji w wywodzie przypadkowego rozmówcy. Jakże swobodnie dywagującego z polskim dziennikarzem. Co jest przecież w konflikcie z naszym obrazem ZSRR lat trzydziestych. Zresztą wyobrażeniem nie tylko dzisiejszym. Współcześni z oburzeniem odbierali ten tekst, uznając go za ... panegiryk. Przez to i my jesteśmy gotowi ten fragment uznać za fantazje pisarską Wańkowicza. Widząc tu celową mistyfikację, jako konsekwencje wyznawanej przez autora "prawdy esencjonalnej reportażu". V-11,8; Wiemy przecież, że "Opierzona rewolucja" już w zamierzeniu miała być prowokacją. Autor wyraźnie deklaruje: i ja gotów jestem klaskać. Zbrzydły już te wieloletnie opowiadanka najpierw o okrucieństwach Czeka, teraz o szaleństwach gospodarczych Sowietów - - - te miliony wyjców zaciemniających prawdę sprawiają wrażenie klownów (s 174 -175). Mamy tu program sprawozdania - opartego na "wrażeniach autora", który po latach przyznawał: "Byłem tylko w Moskwie i tylko przez sześć dni w grudniu 1933 r." (s152). Ale refleksje z tej sześciodniówki wydano już we wrześniu roku następnego, kiedy Wańkowicz twierdził: "Byłem wszędzie" (s179); " przeprowadziłem nieskończoną ilość rozmów aż na szyneczkach nocnych skończywszy - - - To nieprawda, żeby bali się mówić" (s 177). Po latach i w zmienionej sytuacji politycznej, podtrzymuje okoliczności zbierania materiału do „Opierzonej rewolucji", ale zaprezentowano pod tymże tytułem inny już tekst. Kiedy w wydanym w „Roju" pierwodruku z 1934 liczył on stron 228, to w „reedycji" opublikowanej w PRL-u zajmował tylko stron 50. Kolejny to argument za nieodzownością krytyki zewnętrznej wykorzystywanego reportażu. Na ile ten - z roku 1979 - jest adekwatny oryginałowi ? Porównania obu są wymowne, już objętością. Inkryminowany ustęp - biesiadę z mieszkańcem Moskwy - znajdujemy jednak w obu wydaniach. Intryguje nas realność treści tej rozmowy. V-11,9; Nasze „wyobrażenia" nie mają jeszcze siły argumentu w podważaniu autentyczności konferencji o polityce ciepłowniczej Moskwy, toczonych przez polskiego dziennikarza z jakże przygotowanym merytorycznie, „przypadkowym przechodniem". Euforyczny rozmówca Wańkowicza koresponduje jednakże z inną relacją. Odmienną w wymowie, tym nie mniej w tymże czasie przyznającą: Kiedy któryś przygodny współtowarzysz podróży zapytał mnie: >co się Panu najwięcej u nas podoba?< - mogłem zupełnie szczerze powiedzieć: - To, że wszyscy mówią o robocie ). Czy więc, skrupulatne sprawozdanie Wańkowicza o parametrach ciepłownictwa moskiewskiego było literalnym oddaniem wysłuchanego wykładu ? Nie zaś przekazaniem danych uzyskanych skądinąd, a ubranych stylistyką i erudycją reportera. Zauważona drobiazgowość nie wyklucza tego domniemania. Nagminnie przecież znajdujemy wypowiedzi osób trzecich, wzbudzające nasze wątpliwości. Właśnie, co do ich rzetelnego oddania w relacji {por.IV-4,8,9}. Idąc dalej, podejrzewać wolno, iż "rozmówca" Wańkowicza był tylko wymysłem. Zabiegiem pisarza, który znane sobie fakty podaje w atrakcyjnej konwencji. Rozsądzać tutaj nie sposób. Podkreślmy jednak - szczegół w oddaniu wysłuchanych dialogów nie upoważnia do ferowania opinii - o ich autentyczności ! W wykorzystywanym przez nas przekazie. V-11,10; W 1942 roku Ksawery Pruszczyński na gorąco zdawał raport z pobytu w ZSRR. Znajdujemy tam opis perturbacji Polaków podczas radzieckiej okupacji w 1939 roku - Hrabia Tyszkiewicz stał się przedmiotem szczególnego zainteresowania ze strony swoich ciemiężycieli - - - zatem był przesłuchiwany bez końca. Każde słowo, które wypowiedział, było starannie ważone w poszukiwaniu domniemanych, ukrytych znaczeń. Cierpliwość inkwizytora została ostatecznie nagrodzona. >Gdzie jest pańska żona?< - zapytał sowiecki śledczy. >We Włoszech< - odpowiedział Tyszkiewicz. >Co ona tam robi?< >Przebywa tam u rodziny<. >Jakiej rodziny?< >U jej wuja i ciotki<. >Co oni tam robią ? W jaki sposób zarabiają na życie ?< Biedny Tyszkiewicz stawał się coraz bardziej niespokojny, a jego zakłopotanie tylko prowokowało śledczego do coraz większego wysiłku. Naciskał, aby więzień udzielił dokładnej odpowiedzi. >Hmmm ... mają trochę swoich pieniędzy ... A i rząd trochę pomaga<. >A więc są urzędnikami ? Tak ? Być może również hrabiowie ? !< >No nie całkiem ...< >Zatem kim są ?< >To król i królowa Włoch<. Tyszkiewicz który nie jest kłamcą, powiedział mi później (podkr. ZW.) że śledczy natychmiast opuścił pokój - - - Po chwili sledowatel powrócił ze zmienionym wyrazem twarzy, pełen respektu i podziwu. Ostrożnie zajął swoje miejsce i zadał kolejne pytanie. >Jak pan zwraca się do króla Włoch ?< >Jego wysokość< - odparł Tyszkiewicz, którego żona, córka księcia Leuchtenberga, wprowadziła go w powinowactwo z królową Włoch, tak teraz kłopotliwe. >A do królowej ?< >Ciociu< >Jak to możliwe ?< - zdziwił się śledczy brakiem dworskiej etykiety ). Z kolei w papierach pośmiertnych Stanisława Cata-Mackiewicza odnaleziono jakby kopię tej anegdoty: Stefan Tyszkiewicz w czasie wybuchu drugiej wojny światowej był w Wilnie. Po zajęciu miasta przez władze radzieckie był zatrzymany i pomiędzy nim a przedstawicielem bezpieczeństwa wywiązał się dialog następujący: Pańskie nazwisko ? - pyta przedstawiciel władzy. - Tyszkiewicz. - Imię ? - Stefan. - Imię ojca ? - Władysław. - Żonaty ? - Tak jest. - Gdzie pańska żona ? - Obecnie we Włoszech. - We Włoszech ! Cóż ona robi we Włoszech ? - Mieszka u krewnych. - U krewnych ? Ale jakich krewnych ? - U ciotki. - Ach, u cioci, ale czym zajmuje się ta ciocia ? - Królowa Włoch. - Królowa Włoch! Niech pan zaczeka ). Tutaj nie deklarowano osobistego zapoznania się z opowieścią bohatera. Anegdoty tej nie przytacza z kolei współtowarzysz z radzieckiego więzienia, który w artykule - nekrologu przypomina jednak specjalne względy, jakimi na Łubiance obdarzano Tyszkiewicza. Ten zaś zwolnionym miał być, w zamian za przyrzeczenie współpracy z NKWD po swym wyjeździe do Włoch ). „Przemilczenie" to dziwić nie może, jako że wynika z wspominanej już specyfiki relacji wspomnieniowej, tutaj ubranej w formę felietonu. Dykteryjka bądź do Zdziechowskiego nie dotarła, bądź - co bardziej prawdopodobne - nie zyskała uznania. Z nieznanych nam powodów. Ale przez to nie znalazła miejsca w jego podniosłej relacji wspomnieniowej. Zespalała się natomiast z felietonową formułą Cata - Mackiewicza, dla którego była świadectwem opanowania emocji u hrabiego, ale też prymitywnego snobizmu, niedouczonego acz klasowo uświadomionego bolszewika, na jakim wrażenie wywierają królewskie parantele. V-11,11; Bowiem dobór przykładów przytaczanych w reportażu wcale nie wynika z wydarzeń, jakich świadkiem był reporter. Ten „podejmując temat", steruje dostępnym mu materiałem - tu respondentami, jacy mają się wypowiadać na zadany temat. W zależności od wymogów zamawiającego materiał. Nie tylko w systemie reglamentacyjnym, niespełnienie takiego obstalunku owocuje przecież niedopuszczeniem reportażu do rozpowszechnienia. Dlatego takim właśnie jest jednoznacznie ciemny obraz Ameryki w reportażach Ilji Erenburga - sporządzonych i wydanych w końcu lat czterdziestych pt. „Wróciłem z USA" (1950); mało przychylna, a jednak zawierająca jaśniejsze ustępy wizja Egona Erwina Kischa w „Raju Amerykańskim" z 1929 roku i zadziwiające „Dwa łyki Ameryki" Jerzego Putramenta z 1955 roku. Niebywałe nie tyle w porównaniu z dwoma poprzednimi, co niesłychane, jako pierwsze nie tylko w Polsce Ludowej ale i w całym „bloku" rysowanie Stanów Zjednoczonych w pastelowych już kolorach. Gdzie życzliwą aprobatę zyskał i handel prywatny Nowego Jorku i wyklęta do niedawna Coca Cola. Bodaj zasadnie mniemać wolno - nawet bez szczegółowego rozbioru tych tekstów - że reportaże pisane były na zamówienie. Skrzętnie zresztą wykonane przez Erenburga w szczytowym momencie „zimnej wojny" i Putramenta w zaczynającej się właśnie „odwilży". Dywagacje snuć będzie można ad libitum, ale to zajęcie bardziej do konwersacji buduarowej niźli merytorycznego roztrząsania. Apodyktycznie sugerującego rozwiązanie kwestii autentyczności o b r a z u malowanego w reportażu literackim. Obrazu jaki miałby być adekwatnym opisaniem rzeczywistości. Czyż bowiem można tenże r z e c z y w i s t o ś ć oddać poprzez werbalizację ? Pytanie banalne i retoryczne dotyczy całej sfery źródeł pisanych ? V-12 [ Czy fikcji literackiej należna jest krytyka rezerwowana dla źródła ? ] V-12, 1; Dla literaturoznawców i krytyków literackich, z pewnością to wątpliwość budząca politowanie swą naiwną banalnością. Przypomnijmy jednak, że historykowi przypisaliśmy inne zadania badawcze. W przekazie literackim szukamy refleksu realnej rzeczywistości, wynikającego z autopsji autora. Dlatego roboczo zakładamy, że tekst - „fikcja literacka" - przekazuje nam równolegle „fakty historyczne" - to autopsja autora „fakty historiograficzne" - to jego twórczość kreatywna. A przy takowym założeniu, spróbujmy zastosować wobec tej kategorii źródłowej schemat krytyczny, jaki sugerowano dla literatury wspomnieniowej {IV,2; IV-7}. Będzie to zasadne, skoro w literackich strofach śledzić będziemy autopsję twórcy, wynikającą tak z jego osobistych doświadczeń, jak i z oglądu otaczającej go rzeczywistości. Wówczas dzieło literackie przyjmie mało skomplikowaną formułę; {(Ra + Rw / Se + Sr) = Mok } Jako, że jest to tworzona po czasie osobista relacja nakierowana na czytelnika, któremu przekazano wydarzenia będące w polu bezpośredniej obserwacji pisarza, co uzupełniły informacje czerpane skądinąd. Wszystko zaś otulone wyrachowaną, ale i spodziewaną przez odbiorcę - fantazyjną konfabulacją autora. W dociekaniach historyka, ta ostatnia domaga się wydzielenia, w imię ustalenia nurtu stricte autopsyjnego w przedstawianym obrazie „realnej rzeczywistości". Ten zaś obraz podlegać winien krytyce wiarygodności. Wprawdzie roztrząsanie wiarygodności fikcji literackiej sprawia chore wrażenie, to przy naszym założeniu nie do końca jest bezzasadnym. Wyżej przytoczono sporo tekstów, w jakich wolno dopatrzyć się intrygującej nas warstwy informacyjnej. Dlatego konsekwentnie traktujmy przekaz literacki, jako pełnoprawne źródło, w oparciu o jakie historyk wzbogacać może faktografię badanego przez się okresu. A wobec takiego założeniu, l i t e r a c k i e o p i s a n i e winno być rozpatrywane zgodnie z kanonem krytyki źródłowej. Jej elementy są zresztą w kręgu zainteresowań literaturoznawców i choć w innej perspektywie, to ich dociekania będą instruktywne dla badacza historii. Ten natomiast, z innych już powodów, dociekać winien autorstwa dzieła, czasu i miejsca jego powstania. Wszystko dla ustalenia autentyczności przekazu literackiego uznawanego za źródło historyczne. Jeżeli dla literaturoznawców sprawa ta wiążę się z kwestiami prawno - etycznymi, dla historyka węzłowym nadał pozostaje ustalenie k o m p e t e n c j i autora - jakim by nie był - w kreowaniu przezeń rzeczywistości literackiej. Nieodzowna tedy jest identyfikacja autora, chociaż sprawy te - przynajmniej w aspekcie personalnym - dużej mierze są rozwiązane. V-12,2; Właśnie na gruncie literackim nie rzadkie jest skrywanie autora. Z najróżniejszych przyczyn, w jakich kokieteria ma udział niebagatelny. To pruski Fryderyk II występował jako „Filozof z Sans-Souci", a królowa rumuńska Elżbieta Paulina pisała się „Carmen Sylva". Z innych powodów pseudonimy przyjmowali koncesjonowani literaci. Jeżeli Henryk Sienkiewicz był tylko „Litwosem" a niekiedy podpisywał się: „L", „Un Polonais", „xxx", to już Józef Ignacy Kraszewski występuje jako „ Bolesławita B.", "dr Gamma", „dr Omega", „J I K", „J I Kr", „Kaniowa", „Kaniowa Bohdan", „O...", „Pasternak Kleofas Fakundy", „Pasternak Kleofas Fakundy, autor kilku przypadków towarzyskich", „x", „(x)" Z kolei. skromniej, choć przewrotnie Maria Konopnicka występowała jako „Humanus", „Ko. Mar.", "M. K.", „Marja K.", „Pazurek Mruczysław", „Jan Sawa", „Jan Waręż". Nawet Stanisław Pigoń pisał się w twórczości poza naukowej, jako „Lach Serdeczny", „Gazda", "Helota", „Niekłań Piotr", „P.", „Step", „J. Zywar", „Jan Zywar". Nie dociekamy tutaj powodów tego kamuflażu, gdyż rzeczywista, dosłowna konspiracja, w większości przypadków roli nie odgrywała. Przynajmniej w czasach niejakiej stabilności, kiedy powszechnie było wiadomym, ze Henryk Goldszmit tworzy „Króla Maciusia I" jako Janusz Korczak, a rzeczywistą autorką „Trędowatej" nie jest Helena Mniszek, lecz Helena Rawicz Radomyska, do jakiej nawiązując młoda Kossakówna pisząca „Na ustach grzechu", nazwała się Magdaleną Samozwaniec. Dla twórców była to wówczas bardziej zabawą, niźli rzeczywistą potrzebą skrywania swej tożsamości. Chyba że w grę wchodził snobizm bądź ... kompleksy. Takim dręczony był chyba Franciszek Szmaciarz, który przybrał miano Smreczyńskiego, jaki z kolei dobrał sobie przydomek Orkan. I z takim jest znany jako autor „Na skalnym Podhalu". Oczywiście innymi motywami kierowano się w latach okupacji hitlerowskiej i choćby w czasie stanu wojennego. Zrozumiałe, że zmylenie takie było wówczas nieodzowny i niemało trudu wymaga dziś rozpoznanie właściwych autorów, skrywających się ongiś za pseudonimami. Chociaż i to nie do końca jasne, skoro w latach PRL-u „cała Polska wiedziała", że „Stalinski" to Stefan Kisielewski. Bezwzględna konieczność rozszyfrowania pseudonimów nie jest jednak szczególnie dotkliwym utrudnieniem. Dysonujemy bowiem kompetentnymi słownikami od Adama Bara poczynając. Umożliwiają one identyfikację konkretnych pisarzy, co wprowadza w dalsze etapy krytyki zewnętrznej - tu autorstwa tekstu literackiego. V-12,3; Niekiedy jednak sprawa się komplikuje. Uznany od lat, francuskojęzyczny literat Romain Kacev - piszący jako Romain Gary - był autorem kilku bestsellerów. O popularności wykraczającej daleko poza Francję. Obok „Edukacji europejskiej", jego „Obietnica poranka" - będąca autobiografią literacką - wzbudzać winna nasze zaciekawienie, choćby przez ukazane tam rosyjskie, litewskie (Wilno) i polskie parantele pisarza. Wybitnego, skoro za kolejne „Korzenie nieba" uhonorowany zostały najwyższym laurem literackim Francji - nagrodą Goncourtów. Ta przyznawana jest raz tylko tej samej osobie. W roku 1974 na literackim firmamencie powieścią „Pieszczoch" pojawiła się nowa gwiazda w osobie Romain'a Ajara. W ciągu pięciu lat wydał on cztery powieści, w tym „Życie przed sobą", jakie nawet zekranizowano. Sam autor tajemniczo nie pojawiał się publicznie i incognito otrzymał za swe dokonania nagrodę Goncourtów. Dopiero po śmierci Romain'a Gary w roku 1980 ujawniono, że był on tożsamy z tajemniczą „nadzieją literatury francuskiej". Jako Romain Ajar w błąd i zakłopotanie wprowadził nie tylko jurorów szacownego wyróżnienie, ale nade wszystko krytyków literackich. Ci nie tylko nie potrafili rozszyfrować wcześniej anagramu, ale rozwodzili się nad „ młodzieńczą witalnością prozy Ajara", wówczas już sześćdziesięciolatka. Romain Gary urodził się w 1914 roku. Byłaby to anegdota z dziedziny „omyłek" zadufanych augurów kultury, gdyby nie intrygujący nas aspekt źródłoznawczy. Ukazuje on możliwość pojawienia się tekstów literackich z mylącą metryczką, mówiącą o elementach krytyki autentyczności źródła historycznego. Tu, ustalenia prawdziwego autora dostarczanego nam tekstu. V-12,4; I dla historyka problem nie leży w roztrząsaniu kwestii wcale znacznej grupy „murzynów literackich". A więc wyrobników, piszących za wynagrodzeniem teksty zamówione przez uznane już „nazwisko", jakie później publikuje te utworu pod swoim imieniem. Proceder dość powszechny w XIX stuleciu ( Aleksander Dumas) jest przedmiotem dociekań historyków literatury. Także prawników. Nas intryguje rozszyfrowanie ewentualnego kamuflażu, w aspekcie uprawnień autora do opisania wydarzeń serwowanych przez niego. Kimkolwiek by ten autor nie był. Ustalenie takie rzutuje bowiem na odbiór fabuły literackiej traktowanej jako refleks realnej rzeczywistości. Identyfikacja autora jest przecież elementarną potrzebą w ocenach „powieści z kluczem". V-12,5; Problem wydawać się może „zastępczy", skoro casus Ajara potraktować wolno jako swoisty, acz niezmiernie inteligentny dowcip Gary'ego. Ten jednak sprokurował „Radość o poranku", będącą para biografią ... Koceva. A dzieło to umieścilibyśmy wcale wysoko wśród źródeł h i s t o r y c z n y c h. Mówiących choćby o„białej emigracji" w Polsce międzywojennej. Gdyby zaś przyjąć, że tak jak nie udało się zidentyfikować Ajara, tak i Gary'ego uznano by za konkretną osobę. Do jakich wniosków dochodzi wówczas biograf Niżyńskiego, bądź Wertyńskiego, którzy pojawiają się w życiu matki autora. Którego jednak ? Zagadnienie nie jest wydumane, skoro w wizji literackiej chcemy widzieć przetworzony artystycznie obraz doświadczeń i obserwacji autora. Jego utożsamienie jest wówczas nieodzowne. W przeciwnym razie będziemy nie tylko ofiarami kolejnej gafy towarzyskiej, ale okazać się możemy mimowolnymi współtwórcami mistyfikacji naukowej. V-12,6; Na początku lat dziewięćdziesiątych w Australii, dwie prestiżowe nagrody literackie otrzymała 24 letnia Helen Demidenko. Jej „Ręka która złożyła podpis" była opowieścią o własnej rodzinie, gdzie postacią główną był ojciec pisarki. Analfabeta, który uciekł po wojnie z Ukrainy i słabo znając angielski ledwo znalazł pracę jako taksówkarz. Po stracie żony, założył jednak drugą rodzinę, żeniąc się z równie ubogą i niepiśmienną Irlandką. Chyba dlatego, australijski dom rodzinny Heleny był nadal ukraiński. Dzieło było zdeklarowaną „opowieścią z kluczem" w jakim zmieniono tylko nazwiska bohaterów; z Demidenków czyniąc Kowalenków. Przeto odbierane było jako „literatura faktu". Wzbudzało zaś zainteresowanie. Szarych czytelników - przez niezwykłość losów rodziny; socjologów - za przyczyną przejrzystego przedstawienie trudności w integracji ubogich emigrantów; wreszcie środowisk żydowskich - ze względu na nieskrywany antysemityzm. Nawet nie samej autorki, która beznamiętnie relacjonowała poczynania swych dwóch starszych braci. Ci w czasie wojny wstąpili wpierw do policji ukraińskiej, później do faszystowskich formacji wojskowych. Wcześniejsze udręki w reżimie stalinowskim, odreagowywali w niszczeniu Żydów pod protektoratem hitlerowców. Swoją narrację autorka wywodziła z opowieści ojca i tychże braci. Ci byli nieprzymuszonymi oprawcami i w Babim Jarze i w Treblince, a swe dokonania bez skrępowania relacjonowali siostrze. Ta zaś ubrała to w niedostępną im, poprawną angielszczyznę i przelała na papier. Bez emocji opisując nie tylko gehennę głodu lat trzydziestych, jaki dotknął jej rodzinę na Ukrainie, nie tylko poczynania braci w likwidacji gett małomiasteczkowych, ale też trudności jakie nadarzyły się rodzinę po ucieczce do Australii. Gdzie nie przygotowani, z trudem egzystowali. Książka była więc niezłym materiałem dla rozpoznania wielu kwestii historyczno-socjologicznych. Szczególnie w wielo etnicznym społeczeństwie australijskim, słabo znającym realia Europy i samemu szukającym tożsamości. Poza „anegdotą" o losach społeczności wschodnio europejskiej lat trzydziestych i czterdziestych, książkę Heleny Demidenko uznano za ważne źródło dla problematyki integracji kulturowej i ekonomicznej napływowej ludności Australii. I oto po czasie niejakim wybuchł skandal. Dziennikarze zafascynowani talentem, ale i moralną dwuznacznością młodej Ukrainki ustalili. Helen Demidenko naprawdę nazywa Helen Durville, a oboje rodziców przybyło do Australii z Wysp Brytyjskich. Ojciec jest inżynierem, a sama Helena ukończyła studia prawnicze. Cała zaś rodzina nie ma z Ukrainą żadnych powiązań. Chyba tylko poprzez lektury uzdolnionej córeczki. Zresztą i co do tego nasuwać się mogły wątpliwości, skoro dociekliwi dziennikarze doszukali się w jej - nagradzanej - „sadze rodzinnej" ... kompilacji. V-12,7; Mamy przeto modelowy wręcz przykład, potwierdzający wyłożoną tu potrzebę przeprowadzenia wywodu autentyczności tekstu literackiego. Jeżeli historyk chce je traktować jako pełnoprawne źródło. Wydaje się przy tym, że kwestia autorstwa jest pierwszoplanowa w tej materii. Jak wspomniano, nie chodzi przy tym o tropienie wyrobników -„murzynów" piszących za luminarza, który dzieło firmuje. Nawet gdyby. Jeżeli uda się skonstatować kompetencje tego anonimowego twórcy w podejmowania tematu, to historyk uprawniony będzie do korzystania z przedłożonego tekstu. Bowiem w pierwszym rzędzie ustalenia wymaga właśnie kompetencja pisarza, gdyż nie od rzeczy jest ustalenie; czy Czesław Centkiewicz odwiedzał wszystkie opisywane bazy polarne, a Ferdynand Ossendowski zwiedził osobiście tak wielkie połacie naszego globu. Dopiero po wykluczeniu precedensu Karola Maya, podjąć wypada rzeczowe poszukiwania realnych odnośników w kreacji literackiej. V-12,8; Pozostałe składniki krytyki zewnętrznej źródła zdają się nie odgrywać tak znacznej roli. Oczywiście godnym refleksji jest skonstatowanie czasu i miejsca w jakim dzieło literackie powstawało. Wobec jego wielowarstwowości W postępowaniu takowym, jako h i p o t e z ę roboczą przyjmujemy, iż autor tkwi w swym dziele, obejmującym - nawet bezwiednie - detale osobistych doświadczeń. Ale także elementy własnej biografii. Naszym zaś zadaniem jest wyszukanie „klucza", jaki pozwoli do tych informacji dotrzeć. Stosunkowo wyraźnie rysuje się zamierzony kamuflaż „powieści z kluczem", kiedy autor przydaje swym - realnym - bohaterom wydumane imiona i nazwiska. Takie, jakie rozwiązywano przy „Rajskim ogrodzie" Lesława Bartelskiego {V-8,4}, jakie widziano w „Rzeczywistości" Jerzego Putramenta {V-8,11}, bądź tych, jakich się tylko domyślamy w „Lekcjach rosyjskości" Andrzeja Drawicza. Te ostatnie są wprawdzie felietonami, a więc formą reportażu o współczesności środowiska w jakim autor się obraca. Skrywa zatem bohaterów literonimami, bodaj mniemając, że czytelnik w „M. Ł." domyśli się Macieja Łukasiewicza, w „S. B." widzieć będzie Stefana Bratkowskiego, a w „K. M." Krzysztofa Masłonia. Podobnie przecież postępuje Putrament, we wspomnieniach maskujący żyjących bohaterów, wymyślonymi przez siebie - ku czemu miał ponoć wyraźną predylekcje - nazwiskami - przezwiskami {por.IV-4,14}. Kamuflaż taki to często tylko igraszki z czytelnikiem, ale dla historyka to zadanie będzie wcale istotne. Prawidłowa deskrypcja upoważni bowiem do wnioskowania w interesującej nas materii - skrywanego przez autora realizmu, z jakiego wyekcerptować wolno zapis jego autopsji. Jak się zdaje V-12,9; Jest zrozumiałe, że opór wobec takich „dyrektyw badawczych" zgłaszany będzie przez specjalistów. Jak najsłuszniej dostrzegają oni większą złożoność procesu powstawania dzieła literackiego. Tedy w naszych sugestiach widzieć będą trywializację problematyki. Jednak upieramy się przy tak uproszczonym postrzeganiu i w y k o r z y s t y w a n i u literatury. Ma to być przygotowaniem do przyszłego, interdyscyplinarnego już rozbioru tekstów, dla jakich in wypracowano jeszcze precyzyjnych metod krytycznych. Tych, jakie ujawniać mogą realne przesłanki fabuły literackiej. W takowe bowiem ufamy. Swoista heurystyka nie sięgając doświadczeń choćby „strukturalizmu", nie może iść w kierunku „wpływologii" (kiedy szukamy bezpośrednich związków w dziełach różnych autorów), ani „biografistyki" (kiedy w fabule, bezwzględnie wynajdowane są refleksy osobiste twórcy, choćby podświadome). Jednak racjonalny trzon intrygi literackiej zdaje się nam do wykazania. Wówczas, kiedy wspólna praca historyków, lingwistów i właśnie literaturoznawców pozwoli z „fikcji literackiej" wyłuskać materiał rozjaśniający nieodległą przeszłość. Tak jak czynił to komisarz policji, wspólnie z poetą identyfikując sprawcę wypadku samochodowego. W Y B R A N A L I T E R A T U R A I. B e ł z a , Genealogia "Mistrza i Małgorzaty" [w:] Literatura na Świecie, nr.9 (125), Warszawa 1981, s 196-255. J. L. C l i f o r d, Od kamyków do mozaiki. Zagadnienia biografii literackiej, tłum: A. M y s ł o w s k a, Warszawa 1978. A. C z y ż a k, Życiorysy polskie 1944-1989, Prace Instytutu Filologii Polskiej UAM, Poznań 1997; Dzieło literackie jako źródło historyczne, red: Z. S t e f a n o w s k a, J. S ł a w i ń s k i, Warszawa 1978. S. G o d l e w s k i, L. B. G r z e n i e w s k i, H. M a r k i e w i c z, Śladami Wokulskiego. Przewodnik literacki po warszawskich realiach „Lalki", PIW, Warszawa 1957. Z. J a r o s i ń s k i, Wersja poprawiona [w:] Autor tekst cenzura, red: J. P e l t z, M. P r e j s, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1998, s.39-54. M. J a s i ń s k a, Zagadnienie biografii literackiej. Geneza i podstawowe gatunki dwudziestowiecznej beletrystyki biograficznej, Wrocław 1970. L. B. G r z e n i e w s k i, „drobiazgów duch wspaniały i powietrzny ... Szkice o realiach literatury, PIW, Warszawa 1973. Trylogia Henryka Sienkiewicza. Historia - Dzieło - Recepcja. Materiały z sesji naukowej w dziewięćdziesiątą rocznicę Trylogii Henryka Sienkiewicza, Warszawa, Poznań 1978. H. M a r k i e w i c z, Literatura i Historia, Universitas, Kraków 1994. A. M a r t u s z e w s k a, Powieść i prawdopodobieństwo, Universitas, Kraków 1992. J. P a r a n d o w s k i, Alchemia słowa, Warszawa 1979. L. P o d h o r s k i - O k o ł ó w, Realia mickiewiczowskie, t. I-II, PIW, Warszawa 1952, 1955. D. Ś w i e r c z y ń s k a, Polski pseudonim literacki, PWN, Warszawa 1983. H. S z o ł d r s k a, Polska wczesnodziejowa. Wizja literacka i fakty naukowe, Ossolineum 1979. M. W a ń k o w i c z, Karafka La Fontaine'a, T I-II, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983. W. Z a l e w s k i, Formy pamięci. O przedstawianiu przeszłości w polskiej literaturze współczesne, Warszawa 1996. J. Z i e l i ń s k i, Pępek powieści. Z problemów powieści autobiograficznej przełomu XIX i XX wieku, Ossolineum 1983. Uwaga - rzecz ową otrzymałem 21 listopada 2001 roku o godzinie 21,oo w postaci książeczki [191 stron wraz z szkicami], per manus dra Ryszarda Wryka - Dyrektora Wydawnictwa Poznańskiego. Nie zapoznawszy się jeszcze z owocem z drzewa spadłym, o jego smaku i jakości się nie wypowiadam . Zob. T. D r e w n o w s k i, Stara gorzelnia [w:] Polityka, nr 44 z 2.XI.1974. G. Ż u k o w, Wspomnienia i refleksje, tłum. Cz. C z a r n o g ó r s k i, P. C z u c h r o w s k i, „MON", Warszawa 1970, s 762. I. K o n i e w, Czterdziesty piąty, tłum. Cz. W a l u k, „MON", Warszawa 1966, s 84. S. S z t e m i e n k o , Sztab generalny w latach wojny, tłum. W. B a r a ń s k i, L. G r e g o r i e w i c z, „MON", Warszawa 1969, s 359. Solidarność - Poznań nr 137, 138, 139 [w:] Głos Wielkopolski z 29.VI.1990, 6.VII.1990, 12.VII.1990. P. M i l u k o w, Aleksander Lednicki jako rzecznik polsko - rosyjskiego porozumienia [w:] Przegląd Współczesny, nr 3(203) z 1939 roku, s 62, 67. Jest to tłumaczony fragment ze wspomnień wydanych w roku 1937. List T. Rodiczewa do prof. Askenazego [w:] Tydzień Polski, nr 20 z 1920 roku. A. K e r e n s k i La Russie au tournant de l'histoire, Paris 1967, s 324. Cytat z felietonu pt. „Ogród Saski" z Wiadomości Literackich z 1934 roku, przedrukowany - A. S ł o n i m s k i, Kroniki tygodniowe 1927-1939, wyboru dokonał, wstępem i przypisami opatrzył W. K o p a l i ń s k i, „PIW", Warszawa 1958, s 409. A. S ł o n i m s k i, Wspomnienia warszawskie, „Czytelnik", Warszawa 1957, s 14. A. S ł o n i m s k i, Alfabet wspomnień, „PIW", Warszawa 1975, s 214. J. P a j e w s k i, Przeszłość z bliska. Wspomnienia, „PIW", Warszawa 1983, s 38-39. J. A n d r z e j e w s k i, Książka dla Marcina, „PIW", Warszawa 1956, s 33. J. W a y d e l - D m o c h o w s k a, Dawna Warszawa. Wspomnienia, „PIW", Warszawa 1959, s 463. K. E s t r e i c h e r, Nie od razu Kraków zbudowano, „PIW", Warszawa 1956, s 218- 219. Zob. T. K u d l i ń s k i, Młodość mej stolicy. Pamiętnik krakowianina z okresu między wojnami, „PAX", Warszawa 1970, s 61. Zob. Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze, opracował R. L o t h, „PIW", Warszawa 1985, s 269. Ibidem, s 228, 269. M. W a ń k o w i c z, Zupa na gwoździu - doprawiona, „PAX", Warszawa 1972, s 143- 144. M. W a ń k o w i c z, Anoda - katoda. Między epoka, T II, „Wydawnictwo Literackie", Kraków 1988, s 448. S. S t i e p n i a k - K r a w c z y ń s k i, Rosja podziemna, tłum. G u b r y n o w i c z i S c h m i d t, Lwów 1897 [ tu = R-1], s 93; S. S t i e p n i a k -K r a w c z y ń s k i, Rosja podziemna, tłum. J. D z i e r n o w s k a, „Czytelnik", Warszawa 1960 [ tu = R-2], s 156. P. K r o p o t k i n, Wspomnienia rewolucjonisty, tłum M. S a r n o w s k a, K. L a t o n i o w a, „PIW", Warszawa 1959, s 389. J. P u t r a m e n t, Pół wieku, T IV: Literaci, op. cit. s 210. J. A n d r z e j e w s k i, Z dnia na dzień. Dziennik literacki 1972-1979, T II: 1976- 1979, „Czytelnik", Warszawa 1988, s 44-45, 417. Ibidem, s 53. Ibidem, s 462. J. I w a s z k i e w i c z, Mowa na pogrzebie Gałczyńskiego [w:] Wspomnienia o K. I. Gałczyńskim, red: A. K a m i e ń s k a, J. Ś p i e w a k, „Czytelnik", Warszawa 1961, s 575-576. J. A n d r z e j e w s k i, Z dnia na dzień..., op. cit. T. II, op. cit. s 407-408. Ostatnio, dawno po napisaniu niniejszego - kiedy nie przewidywano wzbogacenia tego ustępu szczegółową argumentacją - polska prasa (dodatek tygodniowy do „Gazety Wyborczej") przyniosła kolejne informacje „w sprawie dzienników Anny Frank", zob. Dziennik bez pięciu kartek. Z Budym Eliasem kuzynem Anny Frank rozmawia Jacek T o m c z u k [w:] „Wysokie Obcasy", nr 14(64) z 8.IV.2000). Wszystko zaś utwierdza tylko w przekonaniu żywionym od dawna; nieodzowna jest beznamiętna krytyka autentyczności tego tekstu. W. Z e c h e n t e r, Upływa szybka życie. Książka wspomnień, „Wydawnictwo Literackie", T II, Kraków 1975, s 130. K. M i e r i e c k o w, Pół wieku w mundurze, tłum. C. C z a r n o g ó r s k i, F. C z u c h r o w s k i, „MON", Warszawa 1971, s 456. K. M i e r i e c k o w, Na dalekim wschodzie [w:] W sztabach i na frontach. Wspomnienia marszałków i generałów radzieckich, „MON", Warszawa 1975, s 657. S. K r a k o w s k i, Pół wieku kontaktów ucznia z nauczycielem - wspomnienia o prof. Henryku Łowmiańskim [w:] Profesor Henryk Łowmiański. Życie i dzieło, Poznań 1995, s 254-255. Nasze domniemania potwierdza ostatnia edycja tego dzieła, w jakiej sam tekst stanowi zaledwie 30%, gdy objaśniające komentarze Edwarda Własowa, mówiące o realiach tegoż tekstu zajmują 450 stron druku (!) - zob. ?. ? ? ? ? ? ? ?, ?????? - ???????, „???????" ?????? 2000, ss. 574. Z. D r o ż d ż, Delegatom na VII Zjazd PZPR [w:] Pamiętnikarstwo Polskie, nr 1-4 (1976), s 335. Polityka, nr 48 z 1.XII. 1984. Listy w tej sprawie publikowano jeszcze w początkach następnego roku, kiedy czytelnicy polemizowali już miedzy sobą - „w sprawie faktów". Szczególnie nr 1 z 5.I.1985. M. G r a y, Wszystkim których kochałem, tłum. J. M a t u s z e w s k a, „Wydawnictwo Łódzkie", Łódź 1990, s 5-6. R. K i e r s n o w s k i, Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy1939- 1945, „Editons Spotkania", sl, sd, s 130-131. Zob. T. K w i a t k o w s k i, Od kuchni. Anegdoty literackie, „KAW", Kraków 1990, s 57. Przytyk dotyczył trzyczęściowego „Autoportretu z pamięci" opublikowanego w 1981 roku przez „Wydawnictwo Literackie". Nie uwzględniał późniejszego, zatytułowanego „Wyznanie mojżeszowe" (PIW, Warszawa 1994) tegoż autora. Choćby one osłabiają ostrze cytowanego „żartu". J. O b e r s k i, Lata dzieciństwa, tłum. Z. K l i m a s z e w s k a, „Książka i Wiedza", Warszawa 1988, s 64. Pamiętnik Dawida Rubinowicza, opr. Z. H o f f m a n, „Książka i Wiedza", Warszawa 1987. Jest to bodaj ostatnie wydanie tego tekstu, tak głośnego jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dziennik Zlaty, „Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe", Warszawa 1994. M. W a ń k o w i c z, Tędy i owędy..., op. cit. s 220-221. M. W a ń k o w i c z, Karafka La Fontaine'a..., op. cit. T II, s 103-104. J. S t r y j k o w s k i, Wielki strach - To samo ale inaczej, „Czytelnik", Warszawa 1990, s 148-151. J. P u t r a m e n t, Pół wieku, T II: Wojna, „Czytelnik", Warszawa 1967, s 227. A. S a n d a u e r, O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku, „Czytelnik", Warszawa 1982, s 92. Szalem Alejchem, Notatki komiwojażera, „PIW", Warszawa 1958, s 185. H. K r a l l, Zdążyć przed Panem Bogiem, „Wydawnictwo Literackie", Kraków 1979, s 76. A. W a t, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, T II, „Czytelnik", Warszawa 1990, s 227. J. P a j e w s k i, Przeszłość z bliska..., op. cit. s 117-118. M. W a ń k o w i c z, Tędy i owędy..., op. cit. s 114. J. Z a r u b a, Z pamiętników bywalca, „Iskry", Warszawa 1968, s 137. M. W a ń k o w i c z, Tędy i owędy..., op. cit. s 103. J. K r u s z e w s k i, Przed pół wiekiem w stolicy. Gawędy, „Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza", sl (= Warszawa) 1969, s 194-195. B. S i n g e r (Regnis), Moje Nalewki, „Czytelnik", Warszawa 1993, s 195. H. S a f r i n, Przy szabasowych świecach. Humor Żydowski, cz. I, „Wydawnictwo Łódzkie", Łódź 1988, s 212-122. M. G r a y, op. cit. s 37. Polityka z 12.IV.1980, por. M. W a ń k o w i c z, Przez cztery klimaty 1912-1972, Czytelnik, Warszawa 1972, s 58-70, 656-675. Por. A. K e r e n s k i, Erinnerungen. Von Sturz des Zarentums bis zum Lenins Staatsstreich, Dresden 1928; t e n ż e, La revolution Russie 1917, Paris 1918. H. G r a b i ń s k a do Redakcji [w:] Nasz Dziennik z 9. XI. 1998. Solidarność - Poznań nr 138 [w:] Głos Wielkopolski z 6.VII.1990. H. K r a l l, op. cit. s 102-103. Zob. Profesor Henryk Łowmiański..., op. cit. s 241 [ = H. S a m s o n o w i c z]; s 253 [= A. S k r z y p e k]; s 244 [ = J. O c h m a ń s k i]. T. K u d l i n s k i, op. cit. s 232-233. W. Z e c h e n t e r, op. cit. T II, s 184-185. Czajka (Izabela S t a c h o w i c z), Moja wielka miłość. Fragmenty [w:] Na rogu świata i nieskończoności..., op. cit. s.176-178. K. M. S o p o ć k o, Jadwiga w tle. Szkicownik pisany przez plastyka z drzeworytami, „ Czytelnik", Warszawa 1989, s 80-81. M. W a ń k o w i c z, Westerplatte, „PAX", Warszawa 1989, s 69; por. t e n ż e, Zupa na gwoździu ..., op. cit. s 210-219, t e n ż e, Anoda - katoda ... op.cit. s 437-444. List do Redakcji Głosu Wielkopolskiego J. P a j e w s k i, Poza wczoraj, „Book Service", Poznań 1992, s 162. Z. N o w a k o w s k i, Mój Kraków i inne wspomnienia, „Interim", Warszawa 1994, s 52-53. B. B a r s k i do Redakcji [w:] Nasz Dziennik z 19.XI1998 P. B y s t r z y c k i, Nad Sanem nad zielonookim, „Replika", Poznań 1998, s 127. K. I. G a ł c z y ń s k i, Elegie wileńskie [w:] t e g o ż, Dzieła. Poezje, T I, Warszawa 1957, s 326-327. T. M i k u l s k i, O Gałczyńskim [w:] Wspomnienia o K. I. Gałczyńskim, opr. A. K a m i e ń s k a, J. Ś p i e w a k, „Czytelnik", Warszawa 1961, s 390-391. R. K i e r s n o w s k i, Tam i wtedy...op. cit. s 132. K. K a r a s e k, Pożegnania [w:] Plus - Minus, Rzeczypospolita z 31.X - 1.XI. 1988. List Jana O g o n o w s k i e g o do Redakcji [w:] Nasz Dziennik z 21.V.1998. J. K o r d a s z do Redakcji [w:] Nasz Dziennik z 10. XII. 1998. M. W a ń k o w i c z, Karafka La Fontaine'a, op. cit., T I, s 593. S. M a c k i e w i c z, Zielone oczy, „PAX", Warszawa 1979, s 155. J. P u t r a m e n t, Pół wieku. T IV: Literaci, „Czytelnik", Warszawa 1970, s 300. J. K a r b o w s k a, Z Mackiewiczem na ty, „PAX", Warszawa 1994, s 178. I. N e w e r l y, Żywe wiązanie, „Czytelnik", Warszawa 1978, s 93-94. K. O p a l i ń s k i, Satyry, opr. L. E u s t a c h i e w i c z, „Biblioteka Narodowa" seria I, nr 147, „Ossolineum" 1953, s 148; Satyra VI, Ks. III, w. 1-7. A. R u d n i c k i, Autoportret z dwoma kilogramami złota [w:] t e g o ż , Żywe i martwe morze, "Czytelnik", Warszawa 1954, s 283-284. J. P u t r a m e n t, Pół wieku, T II: Wojna, „Czytelnik", Warszawa 1962, s 62-63. A. W a t, Dziennik bez samogłosek, „Czytelnik", Warszawa 1990, s 244. S. W y g o d z k i, W deszczu [w:] t e g o ż, W deszczu, „PIW", Warszawa 1962, s 5- 14. E. R i n g e l b l u m, Kronika getta warszawskiego wrzesień 1939 - styczeń 1942, „Czytelnik", Warszawa 1983, s 301-302. S. W y g o d z k i, Odwiedziny [w:] t e g o ż, W deszczu, op. cit. s 22-26. E. R i n g e l b l u m Kronika getta.., op. cit. s 139. J. M e i s s n e r, Na afrykańskim szlaku, „Avir", Katowice 1946, s 147. T. S c h i e l e, Spitfire. Wspomnienia lotnika - myśliwca, „Śląsk", Katowice 1957, s 157-158. Za: W. K r ó l, Polskie dywizjony lotnicze w Wielkiej Brytanii 1940-1945, „MON", Warszawa 1976, s 307-308. Zob.: Spór o „Martwą mniszkę" [w:] W drodze, 5(226) z 1992 r. , s 30-31; 36-37. W. B. P a w l a k, Urodzeni w Warszawie. Opowieść, „Iskry", Warszawa 1986, s 7. J. B r o n i e w s k a, Biała plama, „MON", Warszawa 1956, s 5. P. I g n a t o w, Bracia bohaterowie, tłum. N. G a ł c z y ń s k a, „Nasza Księgarnia", Warszawa 1953. H. I l i j i n a , Czwarte zwycięstwo, tłum. J. P o r a w s k a, „Wydawnictwo Prasa Wojskowa", Warszawa 1950. A. R u d n i c k i, Niebieskie kartki. Przedświty, „Czytelnik", Warszawa 1957, s 7. Zwróćmy uwagę, że wcześniej (1948) Rudnicki inaczej przedstawiał te okoliczności, co jest przyczynkiem do problemu wiarygodności relacji wspomnieniowej. R. M a t u s z e w s k i, Czy to jest w porządku [w:] Polityka , nr 42, 21.X.1978. M. W a ń k o w i c z, Droga do Urzędowa, „Wydawnictwo Polonia", Warszawa 1989, s 352-354. M. W a ń k o w i c z, Od Stołpców po Kair, „PIW", Warszawa 1969, s 358-359. M. W a ń k o w i c z, Tędy o owędy, „Iskry", Warszawa 1961, s 307. M. W a ń k o w i c z, Karafka La Fontaine'a ..., op. cit. T II, s 573. Długo po napisaniu niniejszego, wydano w Pradze zadziwiające kompendium potwierdzające nasze domniemanie o realnych gruncie anegdot rozsianych arcydziele Jarosława Haska. I choć „prostuje" ono niektóre nasze domniemania - w tym uproszczoną identyfikacje Marka - to potwierdza tu wyłożoną, także ilustracjami i fotografiami konkretne umocowania anegdot rozsianych w powieści. A jest to na razie jeden (pierwszy) tom tego swoistego rozbioru dzieła literackiego. Zob. M. H o d i k, Encyklopedie pro milovniku Svejka s mnoho vyobrazenimi, „ Academia", Praha 1998, ss. 314. T. D r e w no w s k i, Cenzura PRL a współczesne edytorstwo [w:] Autor - Tekst - Cenzura, red. J. P e l c, M. P r e j s, „Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego", Warszawa 1998, s 19. J. P u t r a m e n t, Pół wieku, T III: Zagranica, Warszawa 1965, s 109. A. N i e m o j e w s k i, Ludzie rewolucji i inne opowiadania, „Czytelnik", Warszawa 1961. A. W o l i c a, Rudy, „Wydawnictwo Literackie", Kraków 1985. H. M a l e w s k a, Przemija postać świata, „PIW", Warszawa 1954. J. N o g a j, Rekordzista, „Iskry", Warszawa 1954, s 216-217. J. P u t r a m e n t, Pół wieku, T III: Zagranica ..., op. cit. s 404n. J. N o g a j, op. cit. s 64-67. S. N o g a j, Boso garda, sl (= Katowice) 1932, s 28. Z. R a s z e w s k i, Raptularz 1965-1967, „Znak", Kraków 1995, s 150. Por. A. M u l a r c z y k, J. J a n i c k i, Towarzysze z Dąbrowy, „Iskry", Warszawa 1953; por. J. J a n i c k i, Alfabet lwowski, T 1-3, „BGW", Warszawa 1992-1996. L. K a s s i l, M. P o l a n o w s k i, Ulica młodszego syna, „Nasza Księgarnia", tłum. Z. T e r l e c k a, Warszawa 1951. S. M a j c h r o w s k i, Pan Sienkiewicz, „Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza", Warszawa 1961, s 5. I. N e w e r l y, Prawdziwe przygody autora i bohaterów tej opowieści [w:] t e g o ż, Chłopiec z Salskich Stepów, „KAW", Warszawa 1982, s 215-227. Za R. W a r s z e w s k i, Marqueza powrót do źródeł [w:] Plus-Minus, Rzeczypospolita z 4-5.05.1996. M. W a ń k o w i c z, Zupa na gwoździu ..., op. cit. s 132. M. W a ń k o w i c z, Ziele na kraterze, „PAX", Warszawa 1973, s 15-16. K. K ą k o l e w s k i, Wańkowicz krzepi. Wywiad rzeka, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1984, s 90-91. J. F u c z i k, Reportaż spod szubienicy, „Książka i Wiedza", Warszawa 1949, s 5nlb. M. W a ń k o w i c z, Czerwień i amarant. Szczenięce lata. Opierzona rewolucja, „ Wydawnictwo Literackie", Kraków 1979, s 186-187. S. C a t - M a c k i e w i c z, Myśl w obcęgach. Studia nad psychologią społeczeństwa Sowietów, „ Wydawnictwo im. Lecha Zondtka, Poznań 1990, s 30. K. P r u s z y ń s k i, Noc na Kremlu, „Oficyna Literatów > Rój<", Warszawa 1989, s 46-47. S. C a t - M a c k i e w i c z, Kto mnie wołał, czego chciał ..., „PAX", Warszawa 1972, s 389. Zob. K. Z d z i e c h o w s k i, O Stefanie Tyszkiewiczu [w:] Zeszyty Historyczne, nr 44 (1978), s 206. czwartek, 22 listopada 2001, 08:21:16 185 187 185 187