Piąty stan materii—Anatolij Dnieprow Metoda doktora Quina—Janusz A. Zajdel Anatolij Dnieprow - Piąty stan materii Cienki strumień wody sięgał od poniklowanego kranu do dna śnieżnobiałej umywalki. Strumień znieruchomiał. Światło lampy, stojącej na stole, srebrzyło go 2 jednej strony, przez co wydawał się nie strumieniem wody, lecz okrągłym, sztywnym prętem ze szkła. Tylko tuż ponad dnem muszli rozbijał się na .drobniutkie kropelki, które z ledwie uchwytnym szmerem rozbryzgiwały się we wszystkie strony. Z kąta gabinetu dobiegało tykanie zegarka, pozostawionego przez kogoś na stole... Życie — to ciągły ruch. A przecież właśnie ruch fest najistotoiejszą cechą jego istnienia. Wystarczy zakręcić kran, a życie strumienia zamrze. Nagle ktoś wyciągnął rękę ponad moim ramieniem i szybko zakręcił kran. W moich oczach strumień zatrzepotał, rozleciał się na małe kłaczki, potem na kropelki i znikł. — Siostro, proszę jutro zawołać hydraulika. Z tym kranem coś jest nie w porządku. Obejrzałem się i wstałem. Przede mną stał wysoki mężczyzna, już nie pierwszej młodości. Był ubrany w biały fartuch. Jego zmęczone oczy uważnie mi się przyglądały, a ręce wolno skręcały gumowe rurki słuchawki lekarskiej. — A więc to pan jest Samsonow? — zapytał mnie doktor. — Tak. A czy pan mnie zna? — Do pewnego stopnia. Opowiadała mi o panu pańska koleżanka. — Jak ona się czuje? Co z nią jest? — gwałtownie zapytałem lekarza. — Na razie nie wiadomo. Ale jej stan jest na ogół zadowalający. Zadowalający dla chorej, oczywiście — poprawił się szybko. —— Czy mogę ją zobaczyć? Doktor zezwolił skinieniem głowy. — Tylko niedługo. Proszę z nią 'porozmawiać o... o czymś ciekawym. O teatrze, o piłce nożnej. Pan Mnie rozumlie? — A czy można o pracy? Doktor odszedł na bok i popatrzył w okno. — Tylko bez zbędnego filozofowania. Pan pracuje u profesora Karnowa? Znam jego prace. Powiedziałbym, że są bardzo wymyślne. Ale .niech pan już idzie. Ona na pana czeka. Obrócił się ponownie w moją stronę, dotknął mojego ramienia i skierował mnie do drzwi, za którymi leżała Anna. Na sali panował półmrok. Okno było rozwarte i wdzierał się przez nie odblask latami elektrycznych, stojących na skwerze przed kliniką. — Chodźżeż prędzej — półgłosem zawołała Anna. Podbiegłem do łóżka i chwyciłem' jej gorącą, trochę wilgotną rękę. Milczeliśmy dłuższą chwilę nie wiedząc, co powiedzieć... — Jak mi tutaj obrzydło! — wyszeptała wreszcie Anna. — Doktor mówi, że twój stan jest zadowalający — odparłem. Uśmiechnęła się smętnie. — Zadowalający?... Przecież ja wiem lepiej... Zresztą to wszystko głupstwo. Opowiedz lepiej, co słychać poza tymi murami. Zacząłem beztrosko, niemal żartobliwie opowiadać jej o wszystkim, co się dzieje w instytucie. Mówiłem szybko, dowcipkowałem, ale zacinałem się ze strachu, żeby mój potok słów nie urwał się. Zmuszałem się do uśmiechu i patrzyłem wprost w jej wielkie, ,smutne oczy. A w tych oczach za każdym razem, gdy milkłem na chwilę, by zaczerpnąć tchu, zjawiał się jakiś wyraz, od którego ściskało się ,serce. — Przytaszczyli transformator. Waży siedem pudów. ,Przez cały . dzień przesuwali go lewarkami największego kalibru, dopóki nie ustawili w kącie, obok tablicy wysokiego napięcia. No, i co myślisz? Nagle zjawia się kierownik administracyjny i oznajmia, że właśnie w tym miejscu niedopuszczalne jest takie obciążenie podłogi. Według jego obliczeń, transformator niezawodnie musi zwalić się do gabinetu dyrektora. Klęliśmy co niemiara!... Miszka Graczow zmontował model radiospektrografu. Cieszyliśmy się jak dzieci! Włączył. I nagle Berger robi wstrząsające odkrycie naukowe: wszystkie przedmioty —począwszy od kromki chleba do porcelanowej filiżanki — zupełnie tak samo pochłaniają fale radiowe. Okazało się, że generator Graczowa wytwarzał fale nie teycentymetrowe,leczpółltorakilometrowe!... Anna słuchała, nie odrywając ode mnie swoich mądrych, wszystko rozumiejących ocizu. W pewnej chwili położyła swoją dłoń na mojej. Umilkłem. . '••;••• .- — Sierioża, czy ty mnie jeszcze kochasz? .-. .' . l. Pochyliłem się nad nią i mocno ucałowałem jej suchewafgl. — Powitedz, że mnie kochasz. — Kocham cię. — I nigdy mnie nie zapomnisz? . —- Coś ty, Anko! Tylko wyrwij się 2 tej nory, a zaraz weźmiemy ślub! Prawda? — A jeżeli się nie wyrwę? — Niby dlaczego ? Unieś się trochę, niech d się lepiej .przyjrzę. Jakoś nie przypominam sobie, żeby mój zadziomy przewodniczący Komsomoiu mówił kiedy takim tonem. Objąłem ją i pomogłem się dźwignąć. Sztywna szpitalna koszula. związana była z przodu na tasiemki. . . — To tutaj wszyscy noszą takie kifie? Chcesz, to ci kupię jedwabny... ' • , — Sierioża, mam przeczucie, że .nigdy już stąd nie wyjdę. Zaparło mi dech. - , — Ale dlaczego? Oblizała wargi. Czułem, jaką trudność sprawia ]e'f mówienie. — Jakoś nazbyt serdecznie rozmawia ze mną doktor — wyszeptała niemal z jękiem i podciągnęła kołdrę pod brodę. Zaśmiałem się sztucznie. Właściwie śmiech tan był zupełnie nie ma miejscu, ale nic innego nie mogłem zrobić. ^ — Przecież on,„etatowo" musi być serdeczny w stosunku dyny chorych. . ; .y;-.' — Nie, Sierioża, nie o to chodzi. Jak by ci to [powiedzieć... W tej jego uwadze, w tej serdeczności w stosunku do mnie wyczuwa się coś nieubłaganego, coś przerażającego. Doznaję lęku, kiedy on się do mnie zbliża... Siada na brzegu łóżka, długo patrzy mi w oczy, gładzi mnie po głowie i jakimś ściskającym serce, tkliwym tonem wypytuje mnie o samopoczucie. A mówi wcale nie to, co się zazwyczaj mówi chorym. Ot tak, byle co. Przy tym patrzy przez cały czas gdzieś w bok... Wiesz, nie dają mi żadnych lekarstw... Raczej prawie żadnych. Trochę się orientuję w farmakologii. Tam na przykład, w tamtej butelce, jest mieszanka bromowa. A te pigułki — to luminal. I to wszystko... Wstałem i przeszedłem się po sali. — Co za świństwo! Zaraz zrobię awanturę! — Sierioża, błagam cię, nie trzeba... Widocznie tak być musi. Może leczenie nie ma już sensu... W tym momencie drzwi otworzyły się bez szmeru i weszła pielęgniarka. — Młodzieńcze, chora musi spać. Spojrzałem na Annę błagalnie. — Już czas, już czas. Żegnajcie się. Późno! Siostra wzięła mnie za rękę. — Do widzenia, Sierioża — cichutko wyszeptała Anna i wyciągnęła do mnie dłoń. Ucałowałem ,ją w czoło. Gdy zamykałem drzwi, usłyszałem, jak siostra mówi: — No, a teraz, złociutka, zażyj tabletki i postaraj .się zasnąć. Sen to najlepsze lekarstwo. Zatrzymałem się przy umywalce i popatrzyłem na kran, z którego kapały teraz wielkie, rzadkie krople wody. Nasze laboratorium. Pośrodku pokoju dwa przyrządy próżniowe, na wielkim stole fizycznym — radiospdctrograf skonstruowany przez Misze Graczowa, w kącie, na prawo od drzwi — urządzenie do paramagnetycznego rezonansu. Na lewo w ścianie głęboka wnęka. Stoi tam laboratoryjny mikroskop elektronowy. Ale to nie wszystko. W sąsiednim pokoju na lewo kompletne urządzenie do analizy widmowej. Jest tam wspaniały samorejestrujący aparat pracujący w zakresie podczerwieni. Georgij Aleksiejewicz Karnow, nasz kierownik, „skrzyżował" ten spektrograf z mikroskopem. Z dwóch przyrządów zrobił mieszańca. Teraz można badać widma przedmiotów mikroskopijnie małych. Chemiczna grupa laboratorium rozlokowała się po drugiej stronie korytarza. Zajmują się tam analizą i syntezą, chromatografią oraz destylacją za pomocą wymienników jonowych. Tam też są ustawione ultrawirówki i kolumny do wymiany jonowej. W ogóle nasze laboratorium — to całe trzecie piętro unstytutu. Stół, przy którym ja pracuję, stoi obok mikroskopu elektronowego, chociaż osobiście nie mam z nim nic do czynienia. Moja dziedzina — to rezonans paramagnetyczny. Nie jestem fizykiem, lecz biologiem, ale zarażonym fizycznymi metodami badania. Musiałem dużo nad sobą pracować, by wyrwać się z chwytliwych objęć opisowego sposobu myślenia biologa .i nauczyć myśleć kategoriami ścisłej matematyki. Jest to zasługa Anny Zoriny, którą przed rokiem poznałem tutaj, w tej pracowni. Ona jest fizykiem. Początkowo koledzy przyjęli mnie do swego zespołu z pewną nieufnością. Można było wyczuć, ze w duszy myślą o,ifflnie: „Ot, zaplątał się pomiędzy nas jakiś hodowca żab". Nie obeszło się bez kpin. Śmiali ^się ze mnie, gdy się myliłem w elementarnych pojęciach fizycznych. Na szczęście przysizla mi z odsieczą Anna. — Radzę zacząć od tego — powied2iała kiedyś najspokojniej w świecie, podając 'podręcznik fizyki. Anna była surowym pedagogiem, znacznie surowszym od tych, u których zdawałem fizykę na drugim roku. Kilkakrotnie mnie „oblewała" i musiałem kuć od początku. Kiedyś nawet nastraszyła mnie, że postawi sprawę mojego przygotowania technicznego na zebraniu komsomolskim. Przecież Anna jest naszym przewodniczącym! Było mi niesłychanie głupio. W dodatku zdążyłem zakochać się w moim jasnowłosym profesorze, który lubił powtarzać, przemierzając ^okój: — Zgodnie z prawem Fecbtera-Webera, nawet jeśli podrażnienie wzrasta w progresji geometrycznej, wzbudzanie rośnie tylko w progresji arytmetycznej. Proszę wytłumaczyć, dlaczego tak jest. Rzecz jasna, że nasze lekcje w laboratorium odbywały się dopieito po zakończeniu pracy. Te zajęcia zte .mną Anna nazywała „obciążeniem", dla którego opuszczała lekcje rytmiki. Moja prawdziwa pasja do fizycznych metod badawczych zrodziła się nie wówczas, kiedy oznajmiłem Annie, że ją kocham i że nie mogę bez niej żyć, ale znacznie później, w całkiem innych okolicznościach. Przywieziono do pracowni urządzenie do badań elektronowego paramagnetycznego .rezonansu. Był to przyrząd jedyny w swtoim rtodzaju, skonstruowany w pracowni doświadczalnej według projektu profesora Karnowa, zmodelowanego przez Misze Graczowi. Mogliśmy teraz badać własności magnetyczne pojedynczej żywej komórki. Przyrząd zainstalowano w dzień, wieczorem zaś zostaliśmy z Anną w laboratorium,, żeby się uczyć. Nagle ona zaproponowała: — Chodź, wypróbujemy aparat. — Zwariowałaś! Jeszcze coś popsujemy! — Bzdura, ,ni'e popsujemy! Wiem, jak go się włącza. — Georgij Aleksiejewicz będzie się gniewał. Mrugnęła do mnie łtobuzersko i zachichotała jak sztubaczka: — Wcale się nie dowie! Posegregowaliśmy sznury, sprawdzili na schemacite, podłączyliśmy końce do .tablicy, rzuciliśmy obraz mikroskopowy ina ekran telewizyjny, wskazania zaś magnetometru na oscylograf. — A teraz weźmy jakiś preparat. — Jaki? — Coś żywego. Co mamy żywego, Sierioża? — Co chcesz. W termostacie zkiajduje się hodowla bacterium coli. — No, to dawaj te twoje „coli". Zanim ustawiłem pod mikroskopem szkiełko przedmiotowe, Anna włączyła ekran telewizyjny i oscylograf. Niebawem na ekranie ukazał się obraz bakterii. — A teraz zobaczymy, co się z nią stanie — powiedziała Anna, podniecona. Nakryliśmy preparat kołpakiem i podłączyliśmy do niegto falowód. Generator zahuczał. Na baterię działały jednocześnie pola magnetyczne zmienne o wysokiej częstotliwości i stałe. Na oscylografie zielona plamka wypisywała jakąś niezwykłą krzywą. — No ,i co dalej ? — zapytałem. — Nie mam pojęcia. Zobaczymy. Staliśmy, obejmując się wpół, wpatrzeni w ekran. Bakteria stopniowo pęczniała, wyciągnęła się, jądrt) się zachybotało. — Co się z nią robi ? — zapytała ze zdziwieniem Anna. — Zaraz nastąpi mitoza — odparłem. — Co to jest mitoza? Spojrzałem na nią z lekką drwiną. — Wiesz co, jak skończysz wykłady z fizyki, zacznę cię uczyć 'biologii. — Czy to nie za wcześnie! — zawołała i roześmiała się serdecznie. Nagle schwyciła mnie za rękę i wyszeptała: — Popatrz, popatrz, co się dzieje na oscylografie! W miarę tego jak przebiegał proces podziału komórki, krzywa na oscylografie zaczęła zmieniać się zdecydowanie, stała się wyraźni ej sza, wypuklejsza i w chwili, kiedy jądrto bakterii rozdzieliło się na pół, zajączek elektronowy rozpłomienił się jaskrawię i strzelił poza obręb ekranu, pozostawiając po sobie świecący, zielony ślad. Podział komórki się zakończył i zielona plamka wróciła na swoje dawne miejsce. — Wspaniale! — z zachwytem wyszeptała Anna. — Zaczekajmy jeszcze, aż się mitoza powtórzy. Czekaliśmy cierpliwie, aż bakteria przeszła jeszcze parę podziałów, i za każdym razem, kiedy jej jądro rozdwajało się, na oscylografie odbywał się przedziwny taniec elektronowego promienia. Owego pamiętnego wieczoru żadne z nas nie umiało wytłumaczyć sobie tego zjawiska. Ale ja powziąłem w myśli niezłomną decyzję: wykuję się fizyki do ostatniej kropki. I za wszelką cenę dokopię się przyczyny tego dziwnego zjawiska. Najbardziej zdumiewające zjawisko życia — podział komórki — dlaczegoś wzmogło natężenie oscylografu, który mierzył własności magnetyczne żywej materii... Wydawało mi się wówczas, że jeżeli odkryję tajemnicę tego zjawiska, to rozwiążę wielką zagadkę życia, jego najtajniejszą istotę, nad którą całe pokolenia uczonych bezskutecznie łamią sobie głowy. I oto teraz, kiedy przeprowadzono setki doświadczeń, kiedy zbadano nie tylko paramagnetyczny rezonans komórki na wszystkich etapach jej życia, ale także najsubtelniejszą chemiczną i fizyczną strukturę żywej materii, kiedy cata zawartość komórki — jądro, cytoplazma, mitochondria, otoczka — są przeanalizowane do najdrobniejszych szczegółów, do ostatniego fermentu, kiedy wszystkie produkty wchodzące w skład żywej komórki są wyodrębnione w czystym stanie i przestały dla nas istnieć strukturalne zagadki chemicznej budowy żywej materii — problem życia stał się jeszcze bardziej ciemny, mglisty, niejasny... Na twarzy Georgija Aleksiejewicza Karnowa ukazał się cień zmęczenia. Na początku badań z takim entuzjazmem twierdził, że sedno sprawy leży w strukturze, w dokładnej analizie... Teraz wiemy o tym wszyscy... Przeszedłem przez wiele grup w naszym laboratorium i widziałem, jak żmudnie i uporczywie koledzy pracowali. Biochemicy odtwarzali mikroskopijną komórkę z tych samych elementów, z których składała się, kiedy była żywa. Kiedy konstruowanie komórki było skończone, przenoszono ją do środowiska ożywczego, ale życie nie powstawało... Biofizycy męczyli króliki i świnki morskie, wstawiali do ich żywych ciałek elektrody i notowali na taśmie magnetycznej impulsy sterujące. Potem po raz setny stwierdzali, że żadnych sygnałów elektrycznych, tak obficie towarzyszących procesom życiowym, w sztucznych komórkach nie ma... — Niech to wszyscy diabli! — krzyczał Arkadiusz Sawko, inasz główny biolog. — Przecież nie robimy nic sztucznego! Przecież bierzemy wszystko gotowe, naturalne. Składamy to do kupy dokładnie tak, jak w żywej komórce. I dlaczego to paskudztwo nie żyje? Jak sobie wytłumaczyć podobne chamstwo? Synteza nie wychodziła. Wymykało się to, co było najpotężniejsze, najbardziej tajemnicze. — Można odnieść wrażenie, że ,, witaliści" mielą rację — zauważył kiedyś z rozgoryczeniem profesor Karnow. — Nie wystarczy zbudować komórkę. Trzeba jeszcze tchnąć w nią życie. Ale co to znaczy: tchnąć życie? Po moich odwiedzinach u Anny spotkał mnie Wołodia Kabanow, biolog z grupy Sawki, sekretarz naszej organizacji partyjnej. — No, jak tam z Anną, lepiej ? Nie mogłem go poinformować, bo sam nic nie wiedziałem. Myśl o wypowiedzianych przez nią słowach boleśnie ściskała serce. — Jest w kiepskim nastroju — odparłem. — Bardzo kiepskim. Nie rozumie, na czym polega jej choroba. Na ten temat lekarze milczą uporczywie. Mnie też nie powiedzieli... — A może zwrócić się do szpitala oficjalnie, przez dyrekcję? ,— To dobra myśl. Zresztą, może byśmy zaprosili d'o niej jeszcze '.innych specjalistów?: — Dobrze — powiedział Wołodia — zaraz dziś pogadam z dyrektorem. A ty nie zwieszaj nosa na kwintę. Wobec Anny musisz trzymać się dzielnie i być wesoły, jak nigdy. Rozumiesz? }..— Wołodia, a co ty myślisz o naszej pracy ? Mam wrażenie, żeśmy się znaleźli jak gdyby w ślepym zaułku. Uśmiechnął się i podrapał po głowie. — Według mnie, przegapiamy jakiś haczyk, jakiś bardzo istotny drobiazg... Wróciłem do swego pokoju i usiadłem przy kombinowanym potencjometrze-magnetometrze. Ktoś pozostawił na przedmiotowym stoliku mikroskopu żywą kulturę tkanki nerwowej, z elektrodami umocowanymi do jądra protopla2my komórki... Na ekranie oscylografu przepływały elektronowe zajączki, ściśle powtarzające jedne i te same cykle życia: mały, średni, duży... „Na czym polega sekret życia? Jak zazdrośnie strzeże ono swej tajemnicy przed samym sobą! Życie i jego szczyty — rozum ludzki — schowały w dziedzinę nieosiągalną dla umysłu swoją najskrytszą istotę. Oto dwie plamki elektronowe o średnicy paru mikronów, biegające jedna za drugą, jak gdyby nigdy nic. I my nie wiemy, dlaczego tak się dzieje..." Na oficjalne zapytanie o stan zdrowia Anny Zoriny odpowiedzi nie otrzymano. Ale po kilku dniach do instytutu przyjechał lekarz leczący, docent Cyryl Filimonow. Najpierw rozmawiał w cztery oczy z dyrektorem, a potem wezwano do gabinetu Wołodię Kabanowa, profesora Karnowa i mnie. Dyrektor instytutu siedział przy biurku posępny, zamyślony, Filimonow zaś długo chrząkał, zanim przystąpił do nerwowego, chaotycznego wyjaśnienia. — Porozmawialiśmy tutaj z Aleksandrem Aleksamdrowem i postanowiliśmy, że... e... tego... trzeba was poinformować o wszystkim. Rozumiecie, sprawa jest niezwykle skomplikowana. Rzadki przypadek w praktyce lekarskiej... — Czy Anna będzie żyła?... — przerwał Kabanow. Zapanowała cisza... Dyrektor instytutu westchnął ciężko. Czułem, jak po plecach ścieka mi lodowata kropelka potu. — Nie. Na pewno nie. Filimonow odwrócił się. Wsadził rękę do kieszeni, rozległ się trzask pudełka zapałek. — Nie ma pan prawa taik mówić! — krzyknąłem, nie mogąc złapać tchu. Uśmiechnął się ze smutkiem. — Myślisz, młodzieńcze, że mi to przychodzi lekko? Zorina już trzy miesiące leży w szpitalu. Od dwóch miesięcy wiem, że jej • choroba musi się skończyć zejściem śmiertelnym, i dwa miesiące milczę. Mógłbym tak milczeć do końca. Ale wasz list, wasz wspaniały list w imieniu wszystkich kolegów... Wiecie, nie wytrzymałem... Mógłbym odpowiedzieć tak, jak tego wymaga etyka lekarska: stan ciężki, ale jest nadzieja... Przecież nadzieja istnieje zawsze, prawda?... ale nie mogłem... Zadrżały mu wargi, a pudełko zapałek w kieszeni zatrzeszczało jeszcze głośniej. — Co jej jest? — nieśmiało zapytał Kabanow. — Ma uszkodzony system sygnałów regulujący odżywianie serca. Na początku myślałem, że są naruszone nerwy. Okazało się, że tak nie jest. A jednak... nie są one zdolne do regulowania życiowych procesów komórek mięśnia sercowego. — Ale jaka jest przyczyna? — zapytał profesor Karnow. — Cztery miesiące temu Zorina uderzyła się w trzeci kręg. Ten, w którym znajdują się zakończenia włókien nerwowych zdążających do mięśnia sercowego. Uraz okazał się fatalny... — I nic się nie da zrobić ? — Zapraszałem na konsylium najlepszych neurochirurgów. Wszyscy jednogłośnie stwierdzają, że neurony rdzenia kręgowego się nie regenerują... Nie pamiętam, Jak opuściłem gabinet dyrektora, jak wyszedłem z gmachu instytutu, jak się znalazłem na ulicy. Szedłem bardzo długo i nagle zobaczyłem przed sobą gmach kliniki, w której leżała Anna. Kiedy wchodziłem po schodach do głównego wejścia, ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to Wołodia Kabanow. — Co, chcesz, żebym do niej nie szedł? — zapytałem ze złością. — Pójdziesz. Ale razem ze mną... Byliśmy jeszcze na schodach. Nogi miałem jak z ołowiu... Zatrzymaliśmy się na cliwilę. — Nie wiesz o najważniejszym — ciężko dysząc powiedział Wołodia. — O czym? — Anna wszystko wie... Jakaś idiotka, jej koleżanka z akademii medycznej, przyniosła jej podręcznik o chorobach serca. Tam Anna znalazła swoją chorobę. Zapytała doktora Filimonowa, co jej jest, i zażądała, żeby powiedział całą prawdę. „Rozumiem, dlaczego pan tak starannie bada mój trzeci kręg". — I on potwierdził? — Po prostu nic nie odpowiedział. Wyszedł. Mówi, że od tej chwili boi się spotkania z tą dziewczyną. Weszliśmy do hallu szpitalnego i włożyliśmy fartuchy. Znów ten przeklęty, długi korytarz z wyfroterowaną do połysku posadzką. Nogi się pode mną uginały. — Tylko nie trzeba rozmawiać o chorobie — odezwał się podniecony Wołodia. — Jeśli ona... Nie, ona pierwsza nie będzie mówiła o śmierci... I my też nie. Będziemy mówić o pracy, słyszysz ? O tym, jakie sukcesy osiągamy. Wspaniałe sukcesy! Nie dziś, to jutro zostanie odkryta tajemnica czynności życiowych komórki. To będzie w nauce przewrót, ważniejszy i radośniejszy niż opanowanie energii atomowej. Rozumiesz? I jeszcze powiemy jej, jakich mamy wspaniałych ludzi i jak ją kochają. A ty, właśnie ty musisz jej powtarzać, że ją kochasz. Przecież to szczera prawda! Weź się w garść. Nie przychodzisz na pogrzeb ani na opłakiwanie czy wyrażanie współczucia. Idziesz po to, aby zaszczepić w niej to, co najważniejsze — wiarę w potęgę ludzkiego geniuszu, wiarę w jego rozum, w siłę jego szlachetnych dążeń. Idziesz do ukochanej dziewczyny, ażeby natchnąć ją otuchą i męstwem... Zrozum, Sierioża, to nie są zwykłe odwiedziny chorej. Nie! Ty niesiesz jej nieśmiertelną wiarę w przyszłość... W pewnej chwili zostawię was samych. Będzie to dla ciebie straszny moment. Ale nie wolno ci myśleć o śmierci. Powtarzaj sobie: „ona będzie żyć, ona będzie żyć". A wtedy wszystko będzie dobrze. Anna leżała z założonymi pod głową rękami. Kiedy wszedłem, przede wszystkim zobaczyłem jej oczy. Na wychudzonej, śmiertelnie bladej twarzy wydawały się jakieś ogromne i jak gdyby zdziwione. Długo całowałem jej policzki, czoło i usta, zanim wymówiłem słowa: — Dzień dobry, kochana. — Dzień dobry... O, Władimir Siemionowicz też przyszedł... — Jak się masz, smarkata ? Czego tak długo próżnujesz ? To bardzo niedobrze, córeczko miła. Wołodia był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie, ale niekiedy nazywał nas synkami i córeczkami. — Pokaż no puls — powiedział i wyciągnął rękę Anny spod kołdry. — Proszę, jakie wspaniałe tętno. Co najmniej dwadzieścia uderzeń na minutę. — Co ty gadasz! Napoleon miał najwolniejsze w świecie tętno. Podobno czterdzieści na minutę. A normalny człowiek ma sześćdziesiąt do osiemdziesięciu. — Czyżby ? — szczerze zdziwił się Wołodia. — Nie wiedziałem. Zapanowała chwilowa cisza. Zauważyłem, że blade wargi Anny są mocno zaciśnięte, jak gdyby postanowiła za żadne skarby nikomu nie powiedzieć o czymś, co wiedziała tylko ona. .— A więc, Aniu — zacząłem. — Przede wszystkim pozdrowienia od wszystkich i życzenia jak najszybszego powrotu do zdrowia. — Dziękuję. — Po drugie, twojej przyjaciółce, Wali Gribanowej, przyznano zaszczytny tytuł biojubilera. Co prawda, tytuł ten jeszcze nie jest zatwierdzony przez whdze, ale ona niewątpliwie ma do niego prawo. Dziewczęta, które montują zegarki w pierścionkach, nie wytrzymują żadnego porównania z naszą Walą, która z poszczególnych drobin montuje komórkę dowolnej bakterii, od jądra aż po otoczkę. Wyobrażasz sobie, co to za sztuka ? .— Nadzwyczajne — szepnęła z zachwytem Anna. — I skąd to do niej... — Bo przed przyjściem do naszego 'instytutu kończyła kursy hafciarskie — z całą powagą wtrącił Kabanow. Anna roześmiała się cichutko. — Prawda, że do takich czynności dziewczęta są niezastąpione? — zapytała. — Niewątpliwie. Mocno ścisnąłem chudziutkie ramiona Anny. „To się nigdy nie —stanie, nigdy!" — przemknęło mi przez głowę. — No, i co było potem, jak Wala zmontowała bakterię? — Widzisz — zaczął opowiadać za mnie Wołodia — podczas montażu na pewno zginęła jakaś malusieńka śrubka. Wiesz, jak to bywa z zegarkiem. No, i maszynka na razie nie działa... — A może to nie śrubka, tylko sprężynka ? — zapytała Anna. — Może sprężynka. I znajdziemy ją na pewno. Za jakieś dwa— trzy tygodnie. Ale zrobi się szum, co? Jak myślisz? — Prędzej —: odwracając się na bok wyszeptała Anna. — Tak bym chciała, żeby to było prędzej. Wiesz co, Sierioża?' Przeczytałam tutaj kilka 'książek medycznych, przede wszystkim z neuropatologii. Radzę i tobie przeczytać. Tam jet moc ciekawych badań nad komórkami nerwowymi. Moim zdaniem, coś niecoś może się przydać w naszej pracy. — Na pewno przeczytam, Anusiu. A tobie podobno nie wolno czytać ? — Bzdura — przerwał mi Kabanow. •—Czytaj wszystko, co jest ciekawe i pożyteczne. Jak wrócisz do laboratorium, pomożesz Gribanowej znaleźć Itę sprężynkę. A teraz pani pozwoli, że ją pożegnam. A ty uważaj, nie dokuczaj zanadto dziewczęciu! Woiodia pocałował Annę w rękę i mocno potrząsnął mnie 2a ramię. Zostaliśmy sami. — Twoja uwaga o sprężynce bardzo mi się podoba — powiedziałem, myśląc zupełnie o czym innym. Patrzyłem w zmęczone, ale lśniące spokojnym blaskiem oczy, i zdawało mi się, że nigdy ich tak mocno nie kochałem jak teraz. — Życie to dziwna rzecz. — Anna odchyliła głowę do tyłu. — Ostatnimi dniami dużo rozmyślałam o istocie życia. Dlaczego ono jest właśnie takie? Dlaczego ruch stanowi jego niezachwianą istotę ? I doszłam do paradoksalnego wniosiku, który w logice formalnej nazywa się tautologią. Życie dlatego jest życiem, że oznacza ono wieczny ruch. Mówimy w fizyce, że nie ma wiecznego silnika i że nie można go zbudować. A życie właśnie jest przykładem wiecznego silnika, który zaczął pracować przed milionami lat i nie przerwał swojej czynności ani na chwilę. — Słusznie — powiedziałem i przytuliłem głowę do jej piersi. — Śmierć natomiast jest tylko umownością... Nie jest przerwaniem ruchu, lecz tylko etapem nie kończącej się sztafety. — Tak-. Słyszałem, jak łomotało jej dzielne serce. — I przyszła mi do głowy jeszcze jedna ciekawa myśl. Wiesz, jaka ? Fizyka zna cztery stany materii. Najprostszy stan — gazowy, bardziej złożony — ciekły, jeszcze bardziej skomplikowany — stały i wreszcie taki dziwny czwarty stan — plazmatyczny. Otóż mnie się wydaje, że życie jest jeszcze i,n.nym, skomplikowanym piątym stanem materii. Nauka straciła wiele lat na to, by wykryć przyczyny, dlaczego jeden stan materii różni się od drugiego. A teraz wy, a raczej my zaczynamy szturmować piąty stan... — To nadzwyczajne, co ty mówisz... — Mam jakąś dziwną pewność, że kiedy uczeni odkryją tajemnicę piątego stanu, człowiek nie będzie znał starości. Przecież poznanie istoty życia oznacza kierowanie nim. Zgadzasz się? —^ Tak... — Wydaje mi się, że teraz, w obecnej chwili, zarówno u nas w laboratorium, jak i we wszystkich laboratoriach na całej 'kuli ziemskiej; gdzie bada się żywą materię, uczeni wtargnęli do nieznanego świata i łudzą się, że wszystko można wytłumaczyć tylko znanymi stanami. I na pewno dlatego nie spostrzegają czegoś niezmiernie ważnego, co stanowi o najtajniejszej istocie piątego stanu... Oddech Anny stał się szybki i bardzo płytki. — Proszę, unieś mnie troszeczkę. Uniosłem i przytuliłem do siebie. — Wiesz, Sierioża, co mi się wydaje? Życie musi być jakoś ściśle związane z ciągłym ruchem czegoś... Nie przerywaj mi... Wszyscy wiemy, że w organizmie nieustannie krążą włóknami nerwowymi elektryczne sygnały regulujące. Takie same sygnały krążą w postaci —potencjałów elektrochemicznych w każdej poszczególnej komórce. Wydaje mi się, że gdyby do sztucznie stworzonej komórki wtłoczyć tę samą zasadę kierowania, zaczęłaby ona żyć... Odsunąłem się od Anny i uważnie spojrzałem w jej olbrzymie oczy. — Powtórz, coś powiedziała — wyszeptałem. — Mówię, że do sztucznie wytworzonej komórki trzeba jakoś —wtłoczyć sygnały regulowania. — Jak ty to sobie wyobrażasz ? — Nie wiem, Sierioża... Ale jestem pewna, że piąty stan materii — to taki stan, kiedy materia staje się wieczną zbiornicą praw swojej egzystencji... Tylko nie wiem, jak to zrobić... Ach, gdybym wiedziała... — Anno, kochana moja! Kiedy cię słucham, zaczyna mi się wydawać, że właśnie teraz, w tej chwili, dotykamy palcami czegoś .najdelikatniejszego, czegoś najważniejszego i najbardziej tajemniczego. Piąty stan, wieczna przechowalnia... informacji... Najdroższa moja, jedyna... Jak tyś do tego doszła? Anna zadowolona, radosna i dumna znów oparła się o poduszkę. — Któż jak nie ja ma się zastanawiać nad sensem i treścią życia... Zresztą, czasu także więcej mam, niż potrzeba. Miałam... — dodała ledwie poruszając wargami. W tym momencie nurtowała nas jedna i ta sama myśl, ak żadne z nas najlżejszym bodaj tchnieniem z tym się nie zdradziło. Piąty stan, piąty stan... Wieczna przechowalnia praw swojego własnego bytu... Anka umrze... Co to jest życie? Wieczny ruch punktów elektronowych na ekranie oscylografu... Cztery poznane stany materii i piąty — nieznany?... Straszna była ta noc po wizycie u Anny. Widziałem w ciemności jej oczy, które wiedziały o wszystkim do ostatniej kropki. W mroku ^ sali szpitalnej z uporem szukała prawdy i być może w tym poszukiwaniu kryła się jakaś mglista nadzieja... Piąty stan... Myślałem, że zwariuję. Jak można do sztucznej komórki wtłoczyć informację? W jaki sposób? W żywej komórce ona istnieje. Na to wskazują przyrządy. Dowolnej chwili jej życia towarzyszy potok informacji, które można dokładnie zmierzyć, zapisać, nakreślić. Ale jak je wtłoczyć? Czy nie ma żadnego sposobu, by ratować Annę? ,,Zejście śmiertelne" — te Straszne słowa wymówił doktor Filimonow, a ja nie mogłem, nie chciałem zrozumieć ich sensu... Anna jest fizykiem. Ale ona wybiega poza to, co jest już wiadome, szuka nowych dróg, nie zadowalając się przeżuwaniem termodynamiki i mechaniki kwantów. Rozumie, że świat jest zbudowany nie tylko na nich, że świat jest bogatszy, bardziej skomplikowany i osobliwszy. Znamy wszystkie środki, z których zbudowane jest życie. I oto... Nagle wyskoczyłem z łóżka. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie pamiętam, kiedy zauważyłem, że zegar w moim pokoju stanął, i myśl, że go trzeba nakręcić, coraz to przychodziła mi do głowy. Teraz wróciła znowu i zatrząsłem się jak w febrze. Po omacku zbliżyłem się do staroświeckiego zegara, otworzyłem drzwiczki i wstawiłem do otworu klucz'do nakręcania. Zazgrzytała sprężyna i zegar zaczął powoli wystukiwać sekundy... „To niemożliwe... — wyszeptałem w myśli — ja na pewno dostaję obłędu... To niemożliwe..." Zegar wolno tykał, a ja patrzyłem w ciemność i widziałem... „A jeżeli jednak tak jest?... Co będzie, jeżeli tak jest?..." Inny głos mówił: „Bzdura! To nie jest takie proste..." „Ale przecież nikt nie próbował..." — przeczyłem sam sobie. „A więc przypuszczasz, że sprężynka nie zginęła?" „Może nie... A może tak..." „To jak ją zdobyć?" — nalegał wewnętrzny głos. „Aha, już wiem... Trzeba działać natychmiast. Rozumiesz? Natychmiast". Zapaliłem światło i szybko się ubrałem. Za oknem panował jeszcze zupełny mrok, ale to mnie nie zrażało. Trzeba działać! Na ulicy siąpił deszczyk. Ani autobusów, ani trolejbusów. Pojedyncze latarnie elektryczne. Za rogiem, koło „Gastronoma", automat telefoniczny. Długo nikt nie odpowiadał. Wreszcie odezwał się zaspany kobiecy głos: — 2 kim pan chce rozmawiać ? — Z profesorem Karnowem. — Mój Boże, przecież on śpi... I w ogóle... — Muszę natychmiast rozmawiać z profesorem Karnowem. W bardzo pilnej sprawie. — A nie można zaczekać parę godzin ? — Ani jednej sekundy! — krzyknąłem z rozpaczą. — Jeśli tak... Czas wlecze się potwornie wolno. Drżę cały z zimna. Nareszcie głos profesora. — Słucham. — Tu mówi Siergiej Samsonow. — Słucham. Sierioża, co się stało ? — Coś niesłychanie ważnego. Czy mógłby pan przyjść zaraz do instytutu ? — Teraz ? — zdziwił się profesor. — A cóż tam się przydarzyło nadzwyczajnego? — W instytucie nic... Ale ze mną... To znaczy, znaczy, byłem u Ani Zoriny. Wypowiedziała pewną myśl... I zdaje mi się, że... — No, jeśli chodzi o myśli, to można by zachować je do rana. — Nie mogę, panie profesorze.. Do rana zwariuję... To jak gdyby... Profesor chrząknął i powiedział: — A może by pan się podzielił ze mną tą myślą przez telefon ? — No, to proszę słuchać. Czy pan widział kiedykolwiek, żeby dobry, zdatny do użytku samochód, nagle bez uruchomienia go, pojechał? Albo żeby pański telewizor włączył się i zaczął funkcjonować z własnej inicjatywy? Profesor długo milczał. W pewnym momencie usłyszałem. — Dobrze. Idę do instytutu. Czekam tam 'na pana. Karnow mieszkał tuż obok instytutu i, kiedy tam przyszedłem, siedział już w swoim gabinecie i rozgrzewał ręce nad elektrycznym piecykiem. Ciężko osunąłem się na fotel i mocno zacisnąłem oczy. — Jestem pewien, żeśmy prawidłowo odtworzyli strukturę żywej komórki. Teraz trzeba ją tylko uruchomić. — Trzeba wprowadzić do niej informację. —Jak? — Tymi samymi drogami, którymi wydostajemy ją z żywej komórki. Trzeba uruchomić sztucznie zbudowany mechanizm biologiczny elektrycznymi sygnałami, biegnącymi od naturalnej żywej komórki. Za pomocą mikroelektrod wprowadzamy impulsy samosterowania na oscylograf po to, by je widzieć. Spróbujmy wprowadzić te same impulsy za pomocą łych samych mikroelektrod do naszego sztucznego mikroskopijnego tworu... Czy pan pamięta popularnonaukowy film ,,Serce leczy serce?" Elektryczne sygnały przekazywane są przewodnikiem od zdrowego serca do chorego... I to chore serce nabiera prawidłowego rytmu życia... — Chodźmy do laboratorium. Nie sposób opisać tego, co się działo od piątej rano do dziewiątej. Był to wybuch energii, wściekły potok, który przerwał tamy, szał dwóch fanatyków. I chociaż przez ten cały czas nie zamieniliśmy ani jednego słowa, każdy z nas dobrze wiedział, co ma robić. Karnow wydobył z termostatu wzorce sztucznych komórek. Ja ustawiłem obok nich żywy preparat. Z kolei profesor ustawił szkiełko na przedmiotowym stoliku telemikroskopu, ja zaś dopasowałem mikroelektrody. Karnow popatrzył mi w oczy. Oczywiście! Trzeba wyprowadzić • potencjały żywej komórki przez wzmacniacz. Jest wzmacniacz. Napięcie ? Jest napięcie. Włączyć ekran telewizora ? Jest ekran. Prąd? Jest prąd... Wbiliśmy wzrok w ciemne zarysy martwej komórki. Wzmocniłem światło ekranu. Mamy ją, szarą grudkę o sztucznie odtworzonej budowie. Grudkę błota, grudkę nieruchomego śluzu... Dwie mikroelektrody dotykają jej otoczki i jądra... Karnow położył drżącą dłoń na podziałce wzmacniacza i zaczął przekazywać na martwą grudkę taki sam potencjał, jaki nieprzerwanie, cykl po cyklu wytwarzał się w żywej komórce. Nie, to nie był cud. To było właśnie to, czego oczekiwały tysiące umysłów, wierzących w możliwość sztucznie stworzonego życia. Tak, a nie inaczej powinna była na początku westchnąć budząca się komórka. Właśnie tak powinny przegrupować się wewnątrz niej ciemne i jasne ziarnistości. Jądro koniecznie musi się zaokrąglić. Obok niego musi się samo przez się wytworzyć ażurowe utkanie • mitochondrii. Otoczka powinna stać się cieńsza i bardziej przezroczysta... W naszych oczach komórka nabierała życia. Tak. To jest właściwe określenie. Nabierała życia pod wpływem rytmu wprowadzonego do niej z zewnątrz: sztucznie zbudowaną, maszynę wprawiała w ruch maszyna żywa. Kiedy komórka była już zupełnie przezroczysta i zaczęła się ruszać, profesor Karnow wyciągnął z niej elektrody. Teraz ona egzystuje bez obcej pomocy. Egzystuje! Szybko kapnąłem na nią odrobinę ciepłego bulionu. I zaczęła rosnąć! Pęcznieć! Mitoza! Hura! — Patrzcie, dzieli się... — usłyszałem za sobą szepty. Nie zauważyliśmy, że do laboratorium zaglądał biały dzień, a wokół nas zebrali się pracownicy. Długo w milczeniu śledzili naszą pracę, pojmując jej utajony sens. Ale teraz, kiedy sztucznie wyprodukowane mikroskopijne stworzenia zaczęły żyć własnym życiem, nie wytrzymali: — Patrzcie, dzieli się! Żyje! Żyje! W najprawdziwszy sposób. Do tej pory nigdy jeszcze nie widziałem, żeby jakiś naukowiec płakał. Ale teraz płakali chyba wszyscy. Wala Gribanowa rozszlochała się na cały głos. Łzy jak groch spływały po policzkach poważnego i skupionego Wołodi Kabanowa. Któryś z kolegów podał mi chustkę do nosa. Doświadczenie zostało powtórzone kilkadziesiąt razy i za każdym razem z pełnym powodzeniem. Robiliśmy je po kolei, gdyż każdy chciał własnymi rękami stworzyć kawałeczek życia. Nazajutrz po 'tym doniosłym wydarzeniu, kiedy przeciskałem się przez ciżbę pracowników instytutu, zatrzymał mnie Wotodia Kabanow. — Wybierasz się do Anny? , — No chyba! Pędzę do niej. Przecież to jej zawdzięczamy wszystko. - — Nigdzie nie pójdziesz. — Nie rozumiem. '. — Nie ma tu nic do zrozumienia. Jej teraz najmniej potrzebne są twoje kwiaty i miłe słowa. Bardzo jest kiepska. Chodź do gabinetu dyrektora. Tam się odbywa w tej chwili posiedzenie rady naukowej. Na posiedzenie, oprócz pracowników .naszego instytutu, przybyło także dwóch przedstawicieli akademii medycznej i doktor Filimonow. Zebranie zagaił dyrektor. — Koledzy! O wydarzeniu, które miało miejsce w tych murach, zdążymy jeszcze porozmawiać. Mamy czas. Teraz chodzi o co innego. Musimy odkrycie nasze natychmiast wykorzystać dla uratowania życia człowieka. Doniesienie na ten temat złoży nam profesor Karnow. Proszę pana, Georgiju Aleksiejewiczu. — Mamy teraz możliwość wytworzenia neuronów rdzenia kręgowego, których porażenie spowodowało tragiczny stan zdrowia Anny Zoriny. Specjaliści mnie poprawią, ale w moim pojęciu problem przedstawia się następująco: potrzebne nam są dokładne histologiczne i cytologiczne dane o podstawowych komórkach ośrodka nerwowego, regulującego odżywianie mięśnia sercowego. Następnie musimy mieć materiał do wytworzenia tych komórek. Musimy dokładnie wiedzieć, jakiego rodzaju bodźce wysyłają te komórki do serca. Chirurg musi wykonać operację i wszczepić w odpowiednie miejsca sztucznie wytworzoną tkankę nerwową. Karnow usiadł. Zaraz po nim zabrał głos przedstawiciel akademii. — Dokładne dane histologiczne i cytologiczne przedłożymy natychmiast. Trudniejsza sprawa jest z informacją, regulującą działalność mięśnia sercowego. Kto się zgodzi na .taką operację, jak wprowadzenie elektrod ? Powinna to być dziewczyna jak najbardziej podobna do Zoriny pod względem cech biologicznych. — A jak to poznać? — Trzeba zrobić szczegółowe analizy i wybrać spośród szeregu kandydatek taką, która będzie najbardziej do niej podobna pod względem grupy krwi, grupy tkankowej i tak dalej. O godzinie pierwszej, kiedy z instytutu chirurgii urazowej otrzymano już tkankę rdzeniową i dokładne mikroskopowe zdjęcie 'komórek ośrodka regulującego, Wołodia Kabanow zwołał otwarte zebranie partyjno-komsomolskie. — Życie naszej koleżanki, młodej uczonej Anny Zoriny, jest w niebezpieczeństwie. Opracowano nową metodę jej leczenia. Potrzebna jest dziewczyna, która by się dobrowolnie zdecydowała na pewne nieprzyjemne doświadczenie lekarskie. To wszystko. Parę sekund trwało uciążliwe milczenie. Potem podeszła do stołu młodziutka laborantka z oddziału fizjologii roślin. —Ja. —Ija. . . To była sekretarka dyrektora. — Zapiszcie mnie także — odezwała się bufetowa, Nina Sawieijewa. — Co tu gadać, dziewczęta, wszystkie pójdziemy, prawda? — Naturalnie. Po co tracić czas na jakieś zapisywania? Dokąd mamy iść? Po minucie na sali nie było nikogo. W tym czasie w naszym laboratorium wrzała praca. Śpiewały wirówki, huczały generatory, analitycy cedzili płyny przez kolumny jonowe i chromatograficzne. Strącały się substancje. A wszystko to w jałowy cli naczyńkach wagowych z kwarcu wręczane było wykonawczyni, Wali Gribanowej. Uzbrojona w potężny mikroskop biokularny, przy pomocy elektronowego biomanipulatora budowała mikrokroplami jedną komórkę po drugiej, ściśle odtwarzając strukturę przedstawioną na mikrofotografii, na której widniały wzory i cyfry wskazujące, dokąd należy wprowadzić odpowiednią substancję i w jakiej ilości. Była to praca piekielna, natężona do ostatecznych granic, ale wszystkich ogarnęło namiętne pragnienie wykonania jej za wszelką cenę, na przekór tym czasom, kiedy nie można było jeszcze uratować ludzkiego życia... O szóstej po południu z instytutu medycyny analitycznej przyjechał zmordowany, ale niezwykle podniecony profesor Karnow. — No i co ? Wybrano ? — Tak, tu jest taśma z zapisem sygnałów. — A kogo ? — Jak Boga kochani, nie pamiętam. Któraś z nas. Musimy się śpieszyć. Pół do dziewiątej Wala Gribanowa oderwała zaczerwienione oczy od okularów mikroskopu. — Już... — szepnęła. —Czy jesteś pewna, że zrobiłaś wszystko, jak trzeba? — Jestem pewna. Dajcie trochę wody. Pokryjcie preparat cysteiną. Kapnąłem na drogocenną strukturę kropelkę ochronnego koloidu. — Informacja otrzymana. Teraz wprowadzamy... Wstrzymując oddech, przenieśliśmy preparat do sąsiedniego pokoju. — Będziemy kontrolować? — Oczywiście! Włączcie ekran. Tarcze magnetofonu zaczęły się powoli obracać, przez ekran pobiegły zajączki. Karnow wprowadził elektrody do komórek. Powtórzyło się to, co widzieliśmy już wielokrotnie. Ale tym razem były to komórki ludzkiej tkanki nerwowej w kształcie rombów, z zaostrzonymi kątami i cienkimi jak kolce wyrostkami — aksonami. Zawierały one w sobie życie ludzkiego serca. Kiedy preparat zaczął żyć samodzielnym życiem, przeniesiono go do mikrostatu wypełnionego płynem fizjologicznym. — Szybko do kliniki! Jakie dziwne jest życie! Jeszcze wczoraj wydawało się czymś fantastycznym, że w laboratorium można stworzyć żywą materię. -A teraz siedziałem w samochodzie pędzącym z olbrzymią szybkością ulicami miasta i ściskałem w dłoniach żywą substancję, niezbędną do tego, żeby serce mojej ukochanej dziewczyny mogło bić. Klinika... Tym razem nie poszliśmy długim korytarzem o błyszczącej posadzce. Winda zwiozła nas na dziewiąte pę.tro, gdzie pod ogromną szklana kopułą mieściła się sala operacyjna. — Jest już na stole — szepnął wychodząc nam na spotkanie doktor Filimonow. — Przywieźliśmy fkankę. — Zaraz poproszę neurochirurga Kałasznikowa. Profesor Kałasznikow wyszedł, trzymając ręce uniesione, wysoko. — W jakim stanie jest tkanka? — Piywa swobodnie w roztworze fizjologicznym. — To dobrze. Na pewno można ją wyłowić mikropincetą. Jakie są jej rozmiary? — Pół milimetra na milimetr. — Oho, widzę, że zrobiliście na wyrost. Starczy na trzy takie operacje. — A czy pan będzie umiał odkroić potrzebny kawałeczek ? — zapytałem, nie mogąc wytrzymać ze zdenerwowania. Kałasznikow był wyższy ode mnie i ze dwa razy szerszy. Z zainteresowaniem spojrzał na mnie z góry na dół. — Młody przyjacielu, współczesny chirurg powinien umieć przekroić włos wzdłuż jego osi na dziesięć równych części. Nie wiem dlaczego, ale te słowa uspokoiły mnie od razu. Dziesięć minut, piętnaście. Ja i Karnow powoli przechadzaliśmy się —galerią biegnącą dookoła sali operacyjnej. Minęło jedne pół godziny, potem drugie... Aż dziwne, jaki spokój we mnie wstąpił! Po prostu wiedziałem, że odbywa się bardzo delikatna i skomplikowana 'operacja, która wymaga dużo czasu. A potem krążyłem już całymi godzinami nie po galerii, lecz po placu przed kliniką, spoglądając w okna sali numer 14 na piątym piętrze. Pewnego słonecznego dnia, kiedy po pracy przyszedłem na swój codzienny spacer, jedno z 'okien na piątym piętrze nagle się otworzyło i ukazała się w nim postać tęgiej kobiety w białym fartuchu. Skinęła mi ręką i wskazała drzwi wejściowe do kliniki. Frunąłem do góry jak na skrzydłach. Nareszcie sala szpitalna. Przez parę minut stałem niezdecydowany pod drzwiami, które nagle otworzyły się same, i ukazała się w nich wesoła, przyjemna twarz pielęgniarki. — Annie dopiero co pozwolili trochę pochodzić. Proszę iść do niej, póki nie ma lekarza dyżurnego. Patrzyłem w śmiejące się, radosne oczy Anny i bałem się jej dotknąć. — No! — powiedziała z kapryśną minką. — Co z ciebie za fajtłapa! Pocałujźe mnie prędzej, bo zaraz nadejdzie Filimonow. Powoli poszliśmy wzdłuż ściany. Objąłem Annę i podtrzymując ją, w takt jej niepewnych kroków szeptałem: — Raz, dwa, raz, dwa. Przeszliśmy potem do sąsiedniego pokoju, obeszliśmy go dookoła i stanęli przy umywalce. Z kranu wyciekał strumyczek wody, zastygły jak szklana pałeczka. Dla mnie stał się on symbolem wiecznego życia. Doktsr Filimonow, który wszedł znienacka, udał, że nas nie widzi. Gderliwie, starczym głosem zwrócił się do pielęgniarki: — Siostro, kiedy siostra nareszcie wezwie hydraulika, żeby zreperował kran? Janusz A. Zajdel - Metoda doktora Quina Szum silników zamarł powoli, wodolot opadł ciężko na rozedrganą powierzchnię oceanu. Teraz dopiero, w zapadłej ciszy, można było dosłyszeć tłumiony przez ściany kabiny plusk fal bijących o burtę. W jednej chwili wodolot rozkołysał się, uderzany miarowo falami przypływu. Sato wymanewrował sterami w ten sposób, by fala ustawiła łódź dziobem ku brzegowi. Warknął pomocniczy silniczek podwodnej śruby. Sterczący ukośnie w górę dziób wodolotu popełzł z wolna ponad płytką woda w kierunku piaszczystej plaży, unoszony rytmicznie krótką falą. — Wystarczy, Sato! — powiedziałem, gdy płaskie dno zaszurało o piasek. Zdjąłem buty i podwinąwszy nogawki wyszedłem 2 kabiny. Przebiegłem szybko w poprzek rozgrzanego słońcem pokładu, który parzył bose stopy. Woda wydała się potem przyjemnie chłodna, choć w rzeczywistości tu, na płyciźnie, miała temperaturę podstygłej zupy. Obejrzałem się. Sato kiwnął mi dłonią i uruchomił śrubę. Wodolot spełzał tyłem z mielizny, potem z wolna obrócił się dziobem w stronę morza, ukazując śmigła napędowe. Zawył silnik, łopatki drgnęły, potem rozmazały się w srebrzyste pierścienie. Łódź .y' wyrwała ostro do przodu i błyskawicznie nabierając prędkości ' $' pomknęła, prawie nie dotykając wody. 1 Wyszedłem na brzeg i usiadłem, by założyć buty. Nim to zrobiłem, szum silnika stopił się w jedno z szumem morza i wiatru, • a wodolot zniknął za białymi grzywami fal. Upał — mimo dość • późnej godziny — dokuczał ciągle, łagodzony tylko rzadkimi : ; porywami wiatru od strony oceanu. To dziwne, ale poczułem się samotnie... Właśnie teraz, tu, na tej odosobnionej, ale przecież nie bezludnej wysepce południowego Pacyfiku. Po latach żeglugi w próżni uczucie osamotnienia było co najmniej nie na miejscu... Tam, na „Trytonie", było nas osiemnastu... na początku... a potem jedenastu, lecz nasza samotność — samotność statku kosmicznego — była inna niż ta, • którą .teraz odczułem. Tam, w próżni, byliśmy 2agubionymi atomami myślącej substancji, wyosobnionymi jednostkami, w zbyt małej liczbie, by podlegać jakimkolwiek prawom statystycznym. '• Każdy coś znaczył, każdy miał swoje miejsce... A tu, wtopieni w miliardowe mrowie jednostek — byliśmy nijacy, nieporadni. Kilkadziesiąt lat nieobecności cofało nas jakby w rozwoju. Nie nadążaliśmy... Przez pierwsze dni stanowiliśmy średniej miary sensację — ot, jeszcze jedna ze starych wypraw międzygwiezdnych wróciła na Ziemię. Nie pierwsza i nie ostatnia, jedna z wielu. • Wstałem, otrzepując z ubrania białe ziarnka piasku. O kilkanaście metrów od brzegu zaczynał się gąszcz zarośli. Idąc wzdłuż nich odnalazłem słabo znaczącą się ścieżkę, prowadzącą w głąb wyspy. Poszedłem nią, odgarniając co chwila sterczące przed twarzą gałązki. „To powinno być niedaleko" — pomyślałem. Zarośla zrzedły nagle, przechodząc w dość zapuszczony, ale noszący ślady uprawy ogród. W głębi, naświetlona ukośnymi promieniami _ słońca, jaśniała ściana budynku. Był piętrowy, zbudowany w jakimś śmiesznym, archaicznym stylu. Przypominał miniaturę zabytkowego pałacyku z końca drugiego tysiąclecia. W środku frontowej ściany widniał ozdobny portal z wielkimi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Takich budynków prawie się już nie spotyka. Ten jednak, jak mi się wydawało, był budowany niedawno... Uprzedzono mnie wprawdzie, iż nie znajdę tu niczego, co mogłoby przypominać współczesną technikę i cywilizację. Nie sądziłem jednak, że będzie tu aż tak staromodnie. — To jest specjalnego rodzaju zakład, sanatorium czy raczej może rodzaj „psychicznej kwarantanny" — powiedział wczoraj pułkownik. — Ludzie, których tam zastaniesz, skierowani zostali na kurację z powodu zaburzeń nerwowo-psychicznych, nabytych przeważnie na skutek długiego przebywania w próżni, zbyt silnych przeżyć w Kosmosie lub na samotnych stacjach satelitarnych i tak dalej... Oderwanie ich od współczesności, połączone z odpowiednią; terapią — to jedyny sposób przyjścia z pomocą tym ofiarom naszej cywilizacji. Istota metody doktora Quina, który kieruje zakładem od chwili jego powstania, polega na odcięciu pacjenta od przejawów współczesnego życia. W ten sposób izoluje się go od podłoża, na którym powstały zaburzenia równowagi psychicznej. Metoda daje zadowalające wyniki w sześćdziesięciu procentach wypadków. W czasie dotychczasowej działalności zakładu opuściło go wielu wyleczonych pacjentów. Ci, którzy nie rokują nadziei wyleczenia, są po upływie dwóch, trzech lat odsyłani do specjalnych zakładów opiekuńczych. Osoby, które zastaniesz aktualnie w zakładzie, to, niestety, przeważnie przedstawiciele owych czterdziestu procent; ludzie, u których zmiany psychiczne przekroczyły próg odwracalności. Przypominałem sobie informacje pułkownika, idąc alejką w stronę budynku. Wydawało mi się, że w kilku oknach na piętrze widzę dyskretnie cofnięte w głąb pokoi twarze. Pewnie dobiegi tu odgłos silnika i obudził ciekawość pensjonariuszy. Muszą się tu porządnie nudzić i każdy nowy przybysz stanowi nie lada atrakcję! Moje przeczucia okazały się najzupełniej trafne: z bocznej alejki •wyszedł mi na spotkanie wysoki, rudawy blondyn. Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. _ Witam! — powiedział swobodnie, jakby znał mnie od dawna. — Kolega do nas... sam, bez... opieki? „To był chyba błąd — pomyślałem. — Sato powinien był odprowadzić mnie tutaj". Twarz rudego nie wyraża jednak zdziwienia, raczej zadowolenie. — Dzieó dobry — powiedziałem bez entuzjazmu, podając mu • dłoń. — Jak kolega widzi, sam... — To znaczy — ucieszył się — że 'tylko... profilaktycznie, no nie? — Tu zmrużył oko i ujął mnie konfidencjonalnie pod łokieć. — Tak samo jak ja. Przepraszam, Lindgard jestem, Ole Lindgard. Szedł obok mnie i wyraźnie nie miał ochoty się odczepić. — Igor Kreis — powiedziałem niechętnie. Ole zatrzymał się gwałtownie, potem dogonił mnie jednym susem. — Kreis? z „Trytona"? Strasznie miło mi poznać! Wróciliście chyba z tydzień temu, no nie ? — Dokładnie: dziesięć dni temu. — Byłem zaskoczony. •— Skąd wiesz ? Słyszałem, że nie docierają do was informacje o bieżących sprawach ? — Eee... bez przesady, Kreis! — Ole wydął wargi i uśmiechnął się-protekcjonalnie. — Nie we wszystko, co się tam mówi o zakładzie, trzeba zaraz wierzyć. To i owo tu do nas przecieka. Inaczej można by się na śmierć zanudzić na tym odludziu. Tylko — dodał —spojrzawszy na mnie poważnie — nie trzeba się z tym zdradzać przed Quinem. On twierdzi, że mu to zaburza kurację. Ale to i tak nie ma znaczenia. Oprócz mnie nie ma tu w tej chwili takich... profilaktycznych. Sami nieodwracalni, rozumiesz ? Odsiadują tylko przepisowy okres. Nic z nich nie będzie, mają zupełnie pokręcone w głowie... Biedacy! A ty wróciłeś na „Trytonie" — ciągnął po chwili przerwy. — Świetnie. Nareszcie dowiem się z pierwszej ręki, jak tam naprawdę było. Te komunikaty radiowe nie podają żadnych szczegółów, a mnie to trochę interesuje. No, no, to ci gratka! Dawno tu nie było itakiego... transstellarnego jak ty... Byłeś drugim pilotem, no nie ? Trajkotał bez chwili przerwy, pętając się wokół mnie, wyrastając to z lewej strony, to z prawej, to znów zastępując mi drogę. Nie przestawał gadać nawet wówczas, gdy znaleźliśmy się w hallu. — Gabinet szefa jest tu — wskazał usłużnie pierwsze drzwi po lewej stronie. — Jak z tobą skończy, wpadnij do czytelni, pogadamy. Wprowadzę cię w ten nasz światek... Odszedł w głąb budynku, a ja odetchnąłem z ulgą. Jego paplanina — skądinąd przydatna jako źródło potrzebnych mi informacji — przeszkadzała mi zebrać myśli przed rozmową z doktorem. Zastukałem lekko i popchnąłem drzwi. W pokoju, za wielkim antycznym biurkiem, siedział łysiejący mężczyzna. Na nosie miał druciane okulary, nieco przekrzywione. Spojrzał sponad szkieł, uśmiechnął się przyjaźnie na moje „dzień dobry" i wskazał krzesło. — Witam pana, Kreis, na wyspie Oor. Nazywam się Quin — powiedział, gdy usiadłem. Właśnie tak go sobie wyobrażałem, choć opisano mi go jedynie w dwóch zdaniach. To był rzeczywiście „poczciwy doktorek ze starego filmu"... — Pan wrócił z Sześćdziesiątej Pierwszej Łabędzia... — powiedział zerkając do arkusza leżącego na biurku. — Obserwacja stanu psychicznego wykazała... Tak... Moi koledzy z Kosmedu sądzą, że to nic poważnego. Pan sobie zdaje sprawę z objawów? Tak, tu mam podane, że został pan poinformowany... Czy to się często powtarza ? — W czasie powrotnej podróży powtórzyło się kilkanaście razy, w odstępach sześcio-siedmiodniowych. Na ziemi przyrafiło mi się raz. To bardzo przykre uczucie, panie doktorze: budzę się i zupełnie nie wiem, kim jestem i gdzie się znajduję. Trwa to czasem do kilku godzin. — Tak, tak... — mruknął Quin. — To również mam tu, w pańskich aktach. Proszę ze mną. Wstał, otworzył drzwi do następnego pomieszczenia i przepuścił mnie przodem. Gdy stał, sięgał mi ledwie do ramienia. Pokój, do którego weszliśmy, był prawdopodobnie gabinetem zabiegowym. Na środku stał duży stół z mnóstwem słoi, fiolek i narzędzi medycznych. Wyglądało to wszystko dość groteskowo, niczym scenografia do „Fausta". Całe otoczenie, cały ten niezwykły zakład trącił jakimś nieprawdopodobieństwem, anachronizmem. Wprost trudno było uwierzyć, że ta staroświeckość — jak izolowana wysepka w rzece czasu — opiera się prądowi i trwa w otoczeniu XXIII-wiecznej rzeczywistości. Już od pierwszych chwil czułem się jak przeniesiony w daleką przeszłość. Metoda doktora Quina zaczęła się przedstawiać w swoich praktycznych skutkach: w takiej atmosferze można było pozbyć się nie tylko urojeń powstałych na gruncie współczesnych zjawisk społecznych i odkryć naukowych. Tu można było w ogóle zwątpić w realność dwudziestego trzeciego wieku. \-_; Moje medytacje przerwał Quin. — Widzę pana zaskoczenie — zagadnął jowialnie.— To normalna reakcja. Dziwi się pan pewnie, w jaki sposób mogę tu zdziałać więcej niż moi koledzy w Kosmedzie. Otóż nie ma w tym żadnych czarów. Dysponuję najnowocześniejszym wyposażeniem, lecz ukrywam je przed okiem pacjenta. Praktyka wykazała, że widok tych wszystkich cefalektorów, konfliktografów i tak dalej niekorzystnie wpływa na przebieg kuracji. Wszystko musi być zharmonizowane z otoczeniem... Jak pan widzi, mamy tu dość bezładną mieszaninę stylów i epok, staram się jednak nie wykraczać poza wiek dziewiętnasty... oczywiście, jeśli chodzi o zewnętr2ny efekt... To, że odnajdzie pan tu głównie wiek XIX, wynika jedynie z moich prywatnych upodobań... Lubię tamte czasy. To był właściwie ostatni okres względnego spokoju w historii ludzkości. Mówiąc to, Quin posadził mnie na miękkim fotelu i oplótł moj% głowę siecią elektrod i przewodów. Przez chwilę obserwował ukryty przed moimi oczami ekran, potem stanął przede mną, uśmiechając się nieznacznie. — Właściwie... wszystko w normie. Nie zauważyłem nawet tego „zaburzenia rytmów jałowych", o którym piszą w diagnozie... Znajduję natomiast coś, co chyba odpowiada... bo ja wiem? Jakby... był pan niepewny swej osobowości... Wie pan, to można różnie interpretować. Dodatkowe badania i obserwacje wyjaśnią to 2 czasem. Teraz proszę iść do pokoju piętnastego, kazałem go przygotować dla pana. Tam też znajdzie pan rozkład dnia i plan budynku. Gdyby się pan nudził, można skorzystać z księgozbioru. Nie, nie... — uśmiechnął się, uprzedzając moje pytanie. — Książki mamy tu różne, nie tylko dziewiętnastowieczne. Wie pan, to zupełnie coś innego... Tekst czytany wpływa na pacjenta inaczej niż wrażenia słuchowe i wizualne. Wyobraźnia pracuje na bazie przeżyć wewnętrznych... Zresztą — tu znów się uśmiechnął — przepraszam, to już bardzo specjalistyczne sprawy, na pewno pana nudzę... Wyszedłem przez gabinet. Oprócz biurka zauważyłem tu kilka ciężkich, rzeźbionych regałów, pełnych książek i segregatorów. Na szczycie jednego z regałów stała potężna statua z brązu, przedstawiająca atletę. Na drugim zauważyłem stary zegar kominkowy zdobiony marmurem i złotymi inkrustacjami. Wciąż jeszcze byłem zaskoczony wyznaczonym mi zadaniem. Wszystko stało się tak nagle... — Z nieba nam pan spada, Kreis! — powiedział pułkownik, gdy po wszystkich badaniach kontrolnych zameldowałem się w dowództwie. Pułkownika — tak się jakoś złożyło — pamiętałem sprzed wyruszenia w Kosmos. Był wtedy młokosem z pierwszego roku pilotażu. Teraz wyglądał na sześćdziesiąt lat. Musiał też latać w Kosmos, ale bliżej niż ja... Zarobiłem w stosunku do niego lat dwadzieścia parę. Nie było zresztą czasu na pogaduszki O przeszłości. Przystąpiliśmy od razu do sedna sprawy. — Spełnia pan wszystkie warunki — powiedział pułkownik.. — Mamy właśnie taką sytuację... Mówił wtedy dobrą gadzinę, ale gdyby mówił jeszcze więcej, i tak nie byłbym teraz mądrzejszy. „Sprawa jest delikatna i niezbyt bezpieczna" — tak się wyraził. A ja, po powrocie z piekielnie dalekiej i niebezpiecznej podróży międzygwiezdnej, zgodziłem się na udział w proponowanej mi akcji. Właściwie przysługiwał mi odpoczynek na koszt Kosmocentrum, miałem wylatane swoje parseki, a lata do emerytury liczą się według ziemskiej rachuby czasu. Kiedy jednak wyobraziłem sobie siebie w roli czterdziestoletniego emeryta, zrobiło mi się głupio. Czułem się -winny wobec moich rówieśników, którzy pozostawali przez cały czas na Ziemi i dobijali teraz do dziewięćdziesiątki; było mi głupio, że oszukałem czas... Postanowiłem, że nie będę korzystał z tych wszystkich uprawnień, które nabyłem dzięki swej podróży. Będę pracował nadal w Kosmocentrum. Obawiałem się tylko, że moja zeszłowieczna wiedza nie na wiele się przyda. Kiedy więc pułkownik uznał mnie za jedyną osobę spełniającą wszystkie warunki dla przeprowadzenia akcji oznaczonej kryptonimem „Sanatorium", uchwyciłem się ad razu tej możliwości. W pokoju na piętrze odnalazłem przygotowane dla mnie ubranie i domowe pantofle. Przebierając się, obejrzałem pokój. Był duży, z dwoma wysokimi oknami. Wnętrze było ponure. Pod ścianą stało szerokie łoże, na środku stół i dwa krzesła. Umeblowania •dopełniała ogromna szafa, nie wiadomo po co wstawiona do tego pokoju. Wszyscy kuracjusze przybywali tu bez żadnych osobistych rzeczy. Na stole leżał plan budynku, a obok rozkład dnia z godzinami posiłków. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta po południu, do podwieczorku została cała godzina czasu. Z westchnieniem rezygnacji postanowiłem zejść do czytelni. Według danych, które otrzymałem od pułkownika, kuracjuszy było aktualnie tylko pięciu. To ułatwiało znacznie moje zadanie. Wśród izolowanej od świata grupki ludzi miałem zidentyfikować jedną esobę. Tylko że każdy z tej piątki może być tym, o kogo chodzi. Nazwiska wszystkich pięciu wraz z krótkimi informacjami o historii choroby i życiorysami miałem zanotowane na kilku klatkach mikrofilmu. Idąc jednak za radą pułkownika, postanowiłem nie zaglądać do tych notatek, dopóki nie wyrobię sobie własnego zdania o każdym z osobna. Miało to wykluczyć wszelkie sugestie i uprzedzenia. Na korytarzu parteru natknąłem się na dwóch wysokich mężczyzn w białych kitlach — zapewne pielęgniarzy. Odwrócili ku mnie tępawe twarze i skłonili się uprzejmie, gdy ich mijałem. Biblioteka nie odbiegała charakterem od pozostałych pomieszczeń. Masywne półki wokół ścian były pełne ustawionych ciasno tomów. Kilka foteli z wysokimi oparciami, dwa stoliki, na których stały małe lampki elektryczne, lecz imitujące naftowe. Wszystko razem wytwarzało nastrój skupienia i trochę zapleśniałego jakby spokoju... Przypomniało mi się widziane w jakimś muzeum wnętrze starej apteki: i tu na półkach widniały białe tabliczki, z tą jedynie różnicą, że zamiast sakramentalnych nazw różnych „Guttae" i „Ungentia", były na nich wypisane nazwy działów księgozbioru. Ole siedział na wprost wejścia. Oprócz niego dostrzegłem jeszcze trzy osoby: otyłego jegomościa o trzech podbródkach, rozpartego w inwalidzkim wózku, oraz dwóch innych, częściowo ukrytych w kącie poza oparciami foteli. Na moje wejście zareagował tylko Ole. Wstał i podszedł do mnie, a następnie, ujmując moje ramię, przywiódł mnie przed oblicze grubego w wózku. ' — To jest pan Igor Kreis. Pan Enor Asvitz — przedstawił nas sobie wzajemnie, a potem, gdy wymieniłem uścisk dłoni z grubasem, dodał: — Igor wrócił właśnie z sektora Łabędzia! Zauważyłem, jak w jego oczach zapalił się złośliwy błysk. Zaraz też usiadł, jakby przeczuwając, co teraz powinno nastąpić. Asvitz, dotąd ospały i nieruchawy, sprężył się nagle i szybkim ruchem przechylił się przez poręcz wózka w moim kierunku. Derka, którą był okryty, zsunęła się na podłogę. Dostrzegłem, że obie nogi ma amputowane powyżej kolan. — Więc to pan... To pan wrócił z Sześćdziesiątej Pierwszej Cygni? To się doskonale składa! Pozwoli pan, że zadam kilka pytań ? To ' dla mnie niezmiernie istotne. Proszę, niech pan posłucha uważnie... Nerwowymi ruchami pulchnych dłoni ustawił koła swego wózka ' w ten sposób, by mieć mnie na wprost siebie. — Pan się może zdziwi... ale Chciałbym wiedzieć... czy... czy tam, w próżni, nie odebrał pan jakichś... sygnałów niewiadomego pochodzenia? — Asvitz mówił coraz szybciej.— Ja wiem, wszystko, co schodzi z anteny, jest rejestrowane... Właśnie na to liczę i pytam, czy pan nie wie nic o takich sygnałach ? No, rozumie pan? Takich, które były wysłane nie przez... ludzi? Nikt, na szczęście, nie zauważył odruchu gwałtownego zainteresowania, którego nie zdołałem w porę opanować. — O jakich sygnałach pan mówi? — spytałem, starając się nadać głosowi możliwie obojętne brzmienie. — Czy ma pan na myśli szumy radiowe? — Ach, nie, nie! — machnął ze zniecierpliwieniem ręką. — Chodzi o sygnały, prawdziwe sygnały, z cechami prawidłowości... • Nawet zakłócone i silnie zniekształcone, ale prawidłowe, seryjne... „Nie — pomyślałem. — To nie może być ten, o którego mi chodzi. Nonsens!" ' — Niestety — powiedziałem głośno. — Muszę pana rozczarować. Niczego takiego nie zarejestrowaliśmy po drodze ani też w układzie Sześćdziesiątej Pierwszej. Pan się tym interesuje? To znaczy, kontaktem z obcymi cywilizacjami? To bardzo interesujące hobby, ale przyzna pan, nieco beznadziejne. Pan wie, oprócz owej prymitywnej, jeśli można tak ją nazwać, „cywilizacji" na jednej z planet układu Lalande 21 185... — Myli się pan! — Asvitz przerwał mi gwałtownie bardzo ostrym i nie dopuszczającym sprzeciwu tonem. — Wszyscy się mylicie. Ale to nie jest wina obserwatoriów i stacji naukowych. Nie może być inaczej. Ale nie o to w tej chwili chodzi. Mam bardzo osobiste powody, by interesować się sygnałami z Kosmosu... Enor zamilkł, przymknął oczy i wydawało się, że zapadł w drzemkę. Tajemnicze sygnały z Kosmosu... Ja także miałem powody, by się-nimi interesować... Owszem, były takie sygnały. Skłamałem mówiąc, że nic o nich nie wiem. Tylko że nie „Tryton" je odebrał ani też żaden ze statków międzygwiezdnych. Zupełnie przypadkowo zarejestrował Je jeden z bezludnych satelitów, automatyczna stacja pomiarowa, której zadaniem było rejestrowanie natężenia promieniowania kosmicznego. To był silnie skupiony strumień energii promienistej, emitowany na falach najtwardszego promieniowania gamma. Gdyby to był tylko zwykły strumień fotonów, to zostałby uznany za jeden z potoków radiacji galaktycznej i jako taki zarejestrowany w archiwum służby kontroli radioaktywności. Tymczasem — jak zauważył jeden z pracowników KORAD-u — ów strumień promieniowania wykazywał wszelkie cechy... zmodulowanej wiązki fal! Dokładne badania radiogramu wykazały, że jest to rzeczywiście skomplikowana modulacja według nieznanego kodu... Po ustaleniu kierunku padania wiązki wyznaczono nawet przypuszczalny obszar, na który padała: niosąca nie rozszyfrowane sygnały wiązka promieniowania ogniskowała się na południowym Pacyfiku, tworząc na powierzchni Ziemi „plamę" o średnicy nie przekraczającej kilkudziesięciu kilometrów! Bez trudu stwierdzono, że w chwili odebrania sygnałów żaden z ziemskich statków kosmicznych nie przebywał w tym sektorze nieba, żaden inny sztuczny satel''ta nie przebiegał nad tym rejonem oceanu. Stwierdzenie to było zresztą, czystą formalnością: żaden obiekt pochodzenia ziemskiego nie mógł być źródłem tego rodzaju promieniowania. Nie potrafimy dotąd w ten sposób modulować wiązki promieniowania jądrowego! • Pozostało zatem jedyne narzucające się przypuszczenie: sygnały pochodzą z głębi Kosmosu. Najbliższym ciałem niebieskim, leżącym na „podejrzanym" kierunku okazała si? niewielka czerwona gwiazda, skatalogowana jako Lacaile 9352. Przy dużej odległości od niej, wynoszącej ponad dziesięć lat światła, trudno było wyobrazić sobie urządzenie dające tak dobrze skupioną wiązkę. Najlepsze z ziemskich laserów miały o kilka rzędów wielkości gorszą zdolność skupiającą. Nie należy przy tym zapominać, że chodzi tu o promieniowanie gamma! Ponadto — jak wiadomo od czasów wyprawy Lambego — układ tej gwiazdy, złożony z trzech maleńkich planet, pozbawiony jest jakiejkolwiek formy wegetacji organizmów żywych, nie mówiąc już o istotach cywilizowanych. Następną gwiazdą, leżącą na zbliżonym kierunku, była wielka Fomalhaut. Nie dotarły do niej żadne ziemskie ekspedycje — była zbyt odległa. Z tego też względu jeszcze mniej niż poprzednia pasowała do hipotezy kosmicznego pochodzenia odebranych sygnałów. ' Nie byłoby zresztą powodu do robienia wokół tej sprawy tak wielkiego szumu w Kosmocentrum, gdyby nie fakt, że w rejonie Pacyfiku, na który skierowana była wiązka sygnałów, nie było ! żadnej wyspy, oprócz tej jednej, samotnej i maleńkiej, na które; znajdował się zakład rehabilitacyjny doktora Quina... Na sygnały z Kosmosu oczekiwano wszak od wieków —- bez najniklejszego rezultatu... A teraz, gdy przyszły takie sygnały, nic były one najwyraźniej adresowane do ludzkości... A w każdym razie — nie do całej ludzkości! Któż jednak mógł być tym tajemniczym adresatem, znajomym — czy może emisariuszem — nieznanych istot z Kosmosu? Fakty same układały się w kuszącą hipotezę: na wyspie, w zakładzie Quina, przebywali kuracjusze, którzy mieli w swym dotychczasowym życiu takie czy inne kontakty z Kosmosem. Niewykluczone, że któryś z nich zetknął się w swej podróży poza Układ Słoneczny z jakimiś obcymi istotami, które... uczyniły go — świadomym lub nieświadomym — swoim szpiegiem, dywersantem czy może po prostu tylko obserwatorem w społeczności ludzkiej... Przyjęcie takiej hipotezy pociągało za sobą wyjaśnienie istoty sygnałów: były one informacją przeznaczoną dla tego właśnie człowieka albo po prostu ,,impulsami zdalnego sterowania" jego osobowością. Hipoteza miała słomiane nogi, dlatego też nie można było sobie pozwalać na zbytnie rozbudowywanie wypływających z niej wniosków. Położenie źródła sygnałów, jak również rolę owej tajemniczej „wtyczki" w ziemskie sprawy, jaką stanowił hipotetyczny odbiorca sygnałów — pozostawiono do dalszego • wyjaśnienia. Na razie chodziło o stwierdzenie, co dzieje się w zakładzie i czy ktoś 2 jego pensjonariuszy nie zachowuje się podejrzanie... To był właśnie powód, dla którego znalazłem się na wyspie. Misja moja, tajna do tego stopnia, że wiedziały o niej oprócz mnie tylko trzy osoby, miała na celu odnalezienie tego człowieka. Dzięki temu, że powróciłem właśnie 2 podróży międzygwiezdnej, mogłem znaleźć się tutaj nie budząc niczyich podejrzeń, jako zwykły kuracjusz, 2 odpowiednio oczywiście zredagowaną opinią lekarzy — psychiatrów z Kosmedu. „Kto z kuracjuszy zachowuje się podejrzanie" — to łatwo powiedzieć! Ale odnaleźć takiego wśród ludzi z mniejszymi lub większymi zaburzeniami pamięci czy równowagi psychicznej — to było zadanie graniczące z beznadziejnością... Podstawowym warunkiem powodzenia mojej misji była oczywiście ostrożność w postępowaniu, aby nikt niepowołany nie dowiedział się, że sprawa tajemniczych sygnałów przestała być tajemnicą Ich nadawców i odbiorcy. Tę właśnie zasadę ostrożnej indagacji najtrudniej było zachować. Opanowanie zdziwienia i zaskoczenia niespodziewanymi słowami rozmówcy, w pierwszej chwili wydającymi się doskonale przystawać do sprawy, którą miałem zaprzątniętą głowę, nie należało do rzeczy najłatwiejszych •w mojej sytuacji. Wbrew pozorom Asvitz nie zasnął. Po chwili otworzył oczy. — Taak... — mruknął. — Mam swoje prywatne powody, by się interesować sygnałami z Kosmosu. — Jakież to powody ? — rzuciłem niedbale. — O, to dłuższa historia — powiedział melancholijnie, mrużąc oczy i rozpierając się wygodnie w swoim wózku. Nie zważając na ironiczny uśmieszek Lindgarda, udałem żywe zainteresowanie. — Wie pan, dlaczego nie mam nóg ? — zaczął Enor cicho. — Nie, na pewno pan nie wie, skąd mógłby pan wiedzieć... To było na Księżycu. Baza Selen-2, zna pan? — Ależ... — wyrwałem się. — Bazę Selen-2 zlikwidowano siedemdziesiąt lat temu! — No to co ? — Enor popatrzył na mnie z pobłażliwym uśmiechem. — Ja byłem tam jeszcze w dwa tysiące trzecim! — Ach, więc... pan latał do gwiazd? — Latał nie latał... W pewnym sensie! — zarechotał nieprzyjemnie, aż jego toy podbródki zadrgały nad tłustą szyją. — Poniekąd, poniekąd... — powtórzył, jakby bawiąc się brzmieniem tego słowa. — Słuchaj pan dalej. Otóż, pracowałem na Selenie od początku. Byłem szefem łączności, uważa pan? Wtedy to był jeszcze przeraźliwy prymityw. Te ówczesne radioteleskopy, śmieszne... Ale w dwa tysiące trzecim... zostałem porwany! Tu, w naszym systemie, przebywał wówczas statek kosmiczny z Deneba, z Alfy Łabędzia! — Nie przypominam sobie — wtrąciłem chłodno. — W dwa tysiące sto trzydziestym drugim studiowałem kosmikę u Ciantiego w Rzymie. Nic nam nie mówiono o takich odwiedzinach! — Ech, panie Kreis! — Enor skrzywił się z niesmakiem. — Pan —wie, jakie to były czasy: te śmieszne radioteleskopy, zupełnie ślepe ' na grawiwektor trójpola zespolonego... Nie wykryli niczego. Tamci, to znaczy Denebici, przysłali zwiad na Księżyc, porwali mnie i zabrali ze sobą! — Na Deneba? — No, a dokąd ? Pewnie, że do układu Deneba. — A później ? Odwieźli pana z powrotem? — Niezupełnie. Na Księżycu pozostawili uprzednio urządzenie rekonstrukcyjne, a mnie... przetransmitowali! Rozumie pan ? Rozłożonego na impulsy, na ciągi falowe, przesłali na Księżyc, a odbiornik odtworzył mnie w postaci materialnej. Tylko, jak pan widzi, trochę się to nie udało. Widocznie część fal rozproszyła się, uległa odbiciu czy coś w tym sensie. Zostałem odtworzony • niekompletnie... Moje nogi... błąkają się gdzieś w przestrzeni... Gdybym choć mógł polecieć na Księżyc... To ich urządzenie musi tam jeszcze być, ukryłem je na zboczu Hipparcha, w szczelinie skalnej... Oni na pewno zorientują się i doślą brakujące części mego faloplanu! Na pewno to zrobią, muszą to zrobić! Twarz Enora nabrzmiała, oczy nabiegły krwią, jakby się dusił. — Prosiłem... — krzyczał — wszystkich prosiłem: uważajcie, rejestrujcie sygnały! Na pewno gdzieś w próżni krążą, zabłąkane... Odbijają się od planet i gwiazd, uginają na mgławicach, interferują między ramionami galaktyk... Zarejestrować, zarejestrować, potem odtworzyć... i będę znów mógł chodzić... Rzucał słowa chaotycznie i bez sensu. O ile na początku wszystko, co mówił, miało jakieś pozory prawdopodobieństwa, o tyle teraz najwyraźniej bredził. Spojrzałem na Olego, lecz on siedział •-"• spokojnie, kiwał tylko uspokajająco głową. Enorowi zresztą rzeczywiście po chwili przeszło. Opadł bezwładnie na oparcie fotela, potem odetchnął kilka razy głęboko i popatrzył na mnie znacznie przytomniejszym wzrokiem. Mimo że wyglądał odrażająco ze swą napuchłą, czerwoną twarzą, trudno było nie współczuć temu biedakowi, którego kalectwo przyprawiło o takie maniackie urojenia... — Panie Asvitz! — zacząłem łagodnie. — Czy nie próbował pan używać protez? Są przecież doskonałe, kierowane bioprądami... — Bzdury! — przerwał ostro. — Żadna proteza nie zastąpi nogi! — No, niby racja! — zgodziłem się. — Ale poza tym przecież... chirurgia plastyczna i regeneracyjna... chyba w tej chwili jest już zdolna... — Odtworzyć? — zarechotał. — Owszem, proponowano mi... Nie zgodziłem się. — Dlaczego? — Niech pan pomyśli logicznie: przypuśćmy, że się zgodzę. Odtworzą mi nogi. A jeśli wówczas Denebici odeślą mi moje własne? Oni to na pewno zrobią, wcześniej czy później... Oni potrafią to zrobić. I muszą, powinni. To przecież ich wina, że tak się stało. Powinni byli od razu przesłać serię zdublowaną, a nie pojedynczy ciąg impulsów! Pomyśl pan, Kreis: jeżeli dam sobie odtworzyć nogi, a oni odeślą mi moje własne... to co wtedy? — Tu Enor zaryczał szyderczym śmiechem. — Po diabła mi cztery nogi, Kreis? No po co? Czy ja jestem krowa? Albo pies? Widzisz sam, że nie! Porażony żelazną logiką szaleńca patrzyłem bez słowa, jak zanosząc się od spazmatycznego śmiechu wytacza swój wózek w kierunku wyjścia. Echo jego rechotu brzmiało jeszcze długo w pustym korytarzu. Ole spojrzał na mnie i puknął się znacząco w czoło. Z fotela w kącie podniósł się jakiś drobny, niepozorny mężczyzna. Szedł w kierunku drzwi, lecz mijając mnie, jakby coś sobie przypomniał, zatrzymał się nagle i zwrócił twarz w moją stronę. — Ten znowu opowiada... — powiedział ściszonym głosem. — Niech pan nie wierzy ani jednemu jego słowu. Jemu się wszystko pomieszało po tym wypadku. Bredzi tak od czasu do czasu, a ja najlepiej wiem, że to wszystko bzdura i zmyślenia... W układzie Deneba nie ma żadnych rozumnych istot, żadnej cywilizacji! Cztery gołe planety, wielkie jak wystygłe słońca, na których sama grawitacja rozgniotłaby człowieka na placek... — A skąd pan o tym wie ? — zdziwiłem się. — Wiem. — Powiedział to twardo i zdecydowanie. — Jestem Ansat Czwarty Quandr — dodał, wyciągając w moją stronę drobną dłoń. — To moje nazwisko. Poza tym scientor kosmognozji... To tytuł naukowy. Dziwi to pana? Ale mnie nie dziwi to pańskie zdziwienie. Nie będę panu tłumaczył. Pan wybaczy, ale t® bezcelowe. I tak nie uwierzyłby pan i.;, nie zrozumiał... To się nie mieści w waszych pojęciach. To tak, jakby pan, przepraszam, chciał tłumaczyć troglodycie rachunek różniczkowy, nie, nawet nie, powiedziałbym: małpie — ogólną teorię grawitacji... Tak, dobrze ująłem dystans, jaki nas dzieli. Przepraszam... Powiedziawszy to, skłonił się z wyższością i wyszedł z biblioteki. — Nie łudź się, że cię ominie ta Jego idiotyczna hisftyjka —• mruknął Ole. — On ją wcześniej czy później każdemu opowiada — Tobie powiedział? — Oczywiście. Przecież siedzę tu od pół roku, a en co najmniej rok! — Io czym to on opowiada? — Jeszcze gorsze brednie niż Enor. „Ansat Czwarty Ouandr"; też sobie wymyślił! — parsknął Ole. — Cała reszta też z palca wyssana. On twierdzi, wyobraź sobie, że zabłąkał się tu z... przyszłości! Brał udział w wyprawie międzygalaktycznej, która wyruszyła z Ziemi w dwudziestym szóstym wieku! Za trzysta lat, uważasz ? Opowiada, że dostał się w obszar jakiegoś „czasu ujemnego"... nie, on to nazywa „izolowanym obszarem antyczasu"... mądrze, co ? No, i zamiast trafić w swój dwudziesty szósty, cofnęło go i wylądował w dwudziestym trzecim. Zupełny absurd, no nie? — A tak... naprawdę, to kto on jest? — To... jakaś mętna sprawa... — odparł Ole z wahaniem. — On przyleciał na Ziemię jakimś statkiem. Sam jeden. A tego statku nie odnaleziono w rejestrach. Musiał być bardzo stary, dawno wysłany... Wiesz, jaki bałagan panował w tamtym okresie. Każdy ośrodek, każde najmniejsze nawet państewko poczytywało sobie za naczelny cel i punkt honoru wysłać własną ekspedycję międzygwiezdną. Archiwa z tamtych czasów to jeden wielki śmietnik. Musiały zaginąć akta wyprawy, a na samym statku nie znaleziono żadnych danych, które mogłyby umożliwić identyfikację. Pewnie ten wariat je poniszczył. Jego towarzysze musieli zginąć gdzieś w próżni, a on sam przehibernował mnóstwo czasu, a potem obudził się i dostał kręćka z nudów... — Więc on twierdzi — podjąłem — że jego wyprawa dopiero... wyruszy za trzysta lat? — Właśnie. On ogromnie biada nad tym, że wpadł w pętlę czasową; po pewnym czasie umrze, potem znów się narodzi w wieku dwudziestym szóstym, by zacząć od nowa swą podróż z, wiadomym skutkiem. I tak, w kółko... — Trzeba przyznać, że pomysł oryginalny. — O, tak. Oni zawsze wpadają na wspaniałe pomysły. Nie można im tego wybić z głowy. To są skutki samotności w próżni... Milczeliśmy dłuższą chwilę. — A ty, Ole? — zapytałem wreszcie ostrożnie. — Ty także latałeś? — Tak, trochę. Ale niedaleko. Odbywałem praktykę, potem loty egzaminacyjne. Tylko tyle. Na tym się skończyło. Ale moja historia w niczym nie przypomina fantastyczności opowiadań tamtych biedaków. Moja historia jest w całości prawdziwa, dlatego nie tak atrakcyjna l barwna... Po prostu miałem szok, teraz wracani do równowagi i tyle... Lekarze mówią, że znów będę- mógł latae^ '•' w Patrolu. Wiesz, to paskudnie nudna robota, aleco-robić, skoró1-^1-wyprawy'międzygwiezdne .wyruszają tak rzadko! To w tej chwili'"' jedyna poza normalną komunikacją mnędzyplanelariią, a to jeszcze"^ nudniejsze, możliwość latania... Jeśli chcesz, opowiem ci, w jaki'"" sposób znalazłem się w tym zakładzie. To dość krótka -: '•• ••• i nieskomplikowana historia... ••'" Powiedziałem, że chętnie posłucham. Lindgard skinął głowa, poprawił się w fotelu i rozpoczął monotonnym, ściszonym -głosem: - -, ..,.._.- .... ,;•:. ,..- . _ — Byłem już na trzecim stopniu wyszkolenia, gdy przydzielono2"' mnie na „Kraba". To taki dwumiejscowy, niewielki patrolowiec13' średniego zasięgu. Miałem do wylatania ileś tam jednostek ''••-'•' astronomicznych, potem egzamin i licencja samodzielnego pilota Patrolu. Mojego instruktora poznałem dopiero w kabinie „Kraba"... Siedział na prawym fotelu. Na powitanie wyciągnął do mnie dłoń. Głos miał przyjemny, równy, dźwięczny... Tylko tyle potrafiłem powiedzieć o jego powierzchowności po pierwszym locie. Obszerny skafander i wielka hauba na głowie kryły dokładnie jego postać, tak samo zresztą, jak i mnie... Był doskonałym dowódcą i pilotem o niespotykanych umiejętnościach. To rzucało się w oczy już przy pierwszych trudniejszych manewrach nawet mnie, nowicjuszowi... Przez cały czas, gdy prowadziliśmy rakietę wspólnie, dłonie jego spoczywały miękko na dźwigniach dublujących moje urządzenia sterownicze. Każdy jednak mój niewłaściwy ruch wyzwalał natychmiastową reakcję tych na pozór niezgrabnych, odzianych w grube rękawice dłoni. Czasem wydawało mi się, że przeczuwa moje błędy i poprawia, zanim jeszcze zdążę je popełnić. To było. niesamowite 'i dopiero po kilku manewrach zdołałem się do tego nieco przyzwyczaić. Ta jego narzucająca się obecność dawała •• poczucie stuprocentowej pewności lotu. Przy nim, nawet gdy bezwładnie spoczywał na swym fotelu i zdawało się, że śpi, czułem się zawsze bezpiecznie. Nie wiem, czy spał, i nieraz zdawało mi się, że nie zasypia nigdy albo drzemie niezwykle czujnie. Każde drgnienie kabiny, każdy trzask wykrywacza pyłów powodowały jego natychmiastowe przebudzenie. Sztywniał z dłońmi na sterach, " V'-gotów przyjść mi z pomocą w razie kłopotów... '"^'^ Nigdy nie widziałem go jedzącego. Sądziłem, że posiłki spożywa,-'" gdy ja śpię. Pierwszy wspólny rejs trwał dwa tygodnie. W drugim zapuściliśmy się w rejon pasa planetoid — tam miałem wykazać się swymi umiejętnościami nawigacy j nymt.Program egzaminu przewidywał lądowanie na Cererze, demontaż jednego z zasobników paliwowych, potem kilka jeszcze testów i czynności w warunkach ograniczonej łączności. Poszło mi nadspodziewanie dobrze. Obecność dowódcy działała na mnie jak środek uspokajający. Nie popełniłem chyba żadnego błędu. Gdy weszliśmy na kurs powrotny, powiedział tylko: „Zdałeś". Byłem mu wdzięczny za to, że zawsze zachowywał s-ię tak powściągliwie — zarówno wobec błędów, jak i wobec sukcesów. Nie widziałem go nigdy bez skafandra ani poza kabiną rakiety. Gdy opuszczałem ją po rejsie, on w niej jeszcze pozostawał, sprawdzając jakieś szczegóły w dzienniku pokładowym. Jego sumienność i dokładność były zadziwiające. Teraz, po zdanym egzaminie, gdy wracaliśmy znanym i oblatanym przez dziesiątki rakiet kursem ku Ziemi, pomyślałem sobie, że nie potrafię mu nigdy dorównać... Poczułem się zupełnie głupi wobec jego umiejętności. Pomyślałem nawet, że nie powinni dawać takich 'instruktorów młodym adeptom pilotażu. Przy takim pilocie traci się poczucie własnej wartości, zyskując w zamian pewność, że nie może się stać nic złego, dopóki on jest w rakiecie... Któregoś dnia, gdy rakieta wciąż, jak na smyczy, szła w kierunku Ziemi i nie działo się właściwie nic, zaproponowałem mu, jak zwykle w takich sytuacjach, partię szachów. Zgodził się. Graliśmy w pamięci, bez szachownicy. Mnie sprawiało to nie lada trudność, lecz starałem się nie dać tego po sobie poznać. On natomiast grał wspaniale. Potrafił przy tym równocześnie mieć na oku tablicę kontrolną i zauważać każdy, najmniejszy nawet szczegół na ekranach. Prawdę powiedziawszy, nie udawało mi się z nim nigdy wygrać, ale z tym pogodziłem się szybko. Jego umysł był niedościgniony i w tej dziedzinie... Po którymś z kolei moim ruchu czekałem dość długo na jego odpowiedź. Nigdy przedtem nie namyślał się tak długo. Pomyślałem, że zasnął lub zamyślił się nad czymś innym, i nie przerywałem jego milczenia. Dopiero po dwudziestu minutach powiedziałem coś. Nie odezwał się. Zaniepokojony przechyliłem się przez poręcz, ale pasy nie pozwoliły mi sięgnąć do jego dłoni. Odpiąłem je i pożeglowałem w powietrzu, czepiając się uchwytów, w jego stronę. Ująłem spoczywającą na sterze dłoń. Była bezwładna! Szybko przysunąłem się w kierunku jego twarzy i zajrzałem pod haubę. Pierwszy raz widziałem jego twarz w takim zbliżeniu. Wydała mi się jakaś nienaturalna. Oczy były otwarte, lecz jakby martwe, nieruchome i bez wyrazu. Szarpnąłem bezwładną dłoń. Żaden ruch nie mącił martwoty tej nieludzkiej woskowej maski. Nagle bezwładna dotąd dłoń poczęła z wolna obejmować przebug mojej ręki. Twarde palce zacisnęły się kurczowo, aż krzyknąłem z bólu. Reszta. postaci nie drgnęła nawet, łylko ta ręka, jakby samodzielna, żyjąca własnym życiem. Szarpnąłem się do tyłu, usiłując wyrwać dłoń z bolesnego uścisku. Bez skutku. Zaciśnięta rękawica więziła mój przegub. W nagłym ataku strachu chwyciłem wolną dłonią skafander na piersi dowódcy. Pod palcami poczułem, zamiast miękkiej wyściółki, sztywną, metalizowaną tkaninę. Szarpnąłem z całej siły, zapięcie puściło... I wtedy... wtedy oczom moim ukazało się wnętrze kombinezonu... Zamiast spodziewanej ludzkiej postaci ujrzałem... sploty kabli i przewodów hydraulicznych, mechanizmy wykonawcze, elementy elektroniczne... Straciłem panowanie nad sobą... Szarpiąc wciąż uwięzioną dłonią, wyskoczyłem na fotel i, waląc na oślep okutymi butami, miażdżyłem kukłę, która była moim dowódcą... Jakiś przewód pękł, tłusta plama oleju wykwitła na tkaninie skafandra. Uścisk osłabł, potem martwa mechaniczna dłoń puściła mój przegub... To była maszyna! Nie człowiek, lecz makieta, mechanizm wykonawczy, połączony z elektronowym kalkulatorem rakiety! To miał być eksperyment, rozumiesz ? To właśnie tę maszynę, nie mnie egzaminowano ze sprawności pilotażu... A ja... ja miałem zachowywać się, jakbym miał obok siebie doświadczonego pilota... Dlatego musiała być ta kukła symulująca człowieka... Dlatego nikt mi o niczym nie powiedział! I ta właśnie kukła zawiodła... Ja byłem jej dublerem, na wypadek, gdyby to się stało... Cała moja pewność siebie zniknęła jak miraż... Roztrzęsiony do ostatnich granic, zdołałem jakoś wejść na orbitę satelitarną, skąd zdjęli mnie drugą patrolówką... Ole przerwał, zapatrzony w jakiś punkt na ścianie. — Takiego miałem dowódcę patrolu... — ciągnął po .chwili z nutą ironii w głosie. — Właściwie to bardzo go polubiłem. Był dla mnie wzorem do naśladowania, niedoścignionym ideałem. Polubiłem go, a to był wstrętny, mechaniczny manekin, robot... Ole przeniósł spojrzenie na moją twarz, badał ją przez chwilę z wyrazem dziwnej jakiejś podejrzliwości. Nagle oczy jego rozszerzyły się, zapłonęły dzikim blaskiem i, zanim zdołałem się zorientować, sprężył się i skoczył w moim kierunku. — A ty? Ty?! — wrzeszczał, targając mi ubranie na piersi. — Ty też jesteś robot! Nieprzytomnie szarpał mi klapy marynarki. Chcąc uwolnić się od niego, machinalnie chwyciłem jego przegub, usiłując oderwać zaciśniętą dłoń od mego ubrania. Wtedy wybuchnął nową falą spazmatycznych wrzasków. — Precz, precz!!! — wył w najwyższym przerażeniu. — Puść, natychmiast puść! Ty wstrętny automacie! Wyłącz się, natychmiast wyłącz się! Ty jesteś sztuczny! Odskoczy}, ^wyrywając' swoją dłoń 2 mojej. Tuż za nim niespodziewanie wyrósł czarnowłosy olbrzym — to musiał być ten człowiek, który siedział dotąd w kącie pokoju. Chwycił Olego pod ramiona i wrzeszczącego wywlókł na korytarz. Słyszałem, jak zawołał głębokim basem: — Pielęgniarz! Lindgard znowu dostał szału. Zabierzcie go! Po chwili wrócił i, kłaniając się niezgrabnie, powiedział: — Nie przejmuj się, to u niego normalne... Z każdym nowym musi to powtórzyć... Za godzinę mu przejdzie i nie będzie o niczym wiedział. Nazywam się Conti — dodał po chwili, wyciągając dłoń. Potem, nachylając się nade mną, wyszeptał: — Ale to wcale nie jest moje prawdziwe nazwisko. Mnie w ogóle nie ma! To znaczy... jestem, ale nie człowiekiem! — dodał, widząc mój źle ukryty odruch przestrachu. — Ja jestem podmieniony, rozumiesz? Właściwy Conti został na szóstej planecie układu Vegi. Zamiast niego przysłali mnie! Ale... — tu położył palec na ustach — nic, nikomu! Wiem, że ty też... tego... rozumiemy się? Galaktyci, tak ? Ciebie też, ja wiem! Takiego, to ja zawsze poznam; nie bój się! Ale ci, tutaj, nie poznają, nie wiedzą... Musimy się trzymać razem! — tu huknął mnie dłonią po ramieniu, aż się zachwiałem.—No, w porządku? Już my ich... Zrobił nieokreślony ruch dłonią i uśmiechając się konspiracyjnie mrugnął jeszcze okiem, i wyszedł. Zostałem sam w bibliotece. Usadowiwszy się wygodnie w kącie, wydobyłem mikrofilmy 1 lupę. Wybrałem charakterystyki trzech poznanych przeze mnie osobników. Czwartego Quandra nie mogłem odnaleźć, nie znając jego prawdziwego nazwiska. Ole twierdził, że on się nazywa inaczej... Co do Olego Lindgarda, sprawa przedstawiała się nader przejrzyście. To, co o nim napisano, pokrywało się w zupełności 2 tym, co opowiadał. Jego przypadek określono jako „uraz skojarzeniowy, wyzwalający reakcję histeryczno-lękową". Według Quina po upływie roku wszelkie objawy winny ustąpić. Do chwili obecnej osiągnięto już to, że Lindgrad tylko nowe, pierwszy raz widziane osoby podejrzewał o „sztuczność". Początkowo bowiem atakował nawet starych znajomych, i to po kilka razy z rzędu, gdy rozmowa zeszła na sprawy związane z jego służbą kosmiczną. Historia choroby Enora w niewielkim tylko stopniu zgadzałasię z jego opowieścią. Enor nie latał nigdy dalej niż na Księżyc. Służył rzeczywiście w Selenie, ale przez bardzo krótki okres, jako młody praktykant. Obecnie miał sześćdziesiąt dwa lata biologiczne. W chwili gdy nastąpiła owiana dotąd tajemnicą, legendą i mgłą nie wyjaśnionych zagadek katastrofa bazy Selen liczył sobie niewiele ponad dwadzieścia lat. Wskutek eksplozji srracił obie nogi. Odnaleziono go w niewielkiej odległości, kilkadziesiąt metrów od ruin bazy, u stóp Hipparcha. Był w stanie drugiego stopnia śmierci klinicznej, z zapoczątkowanymi zmianami strukturalnymi w mózgu. Wielokrotne próby przeszczepów i odtwarzania tkanki mózgowej nie dawały zadowalających rezultatów. Gdyby w takim stanie przywrócono go do przytomności, byłby niezdolny do życia. Odłożony w stanie anabiotycznym do przetrwalnika, oczekiwał przez lat dwadzieścia na postęp w dziedzinie regeneracyjnej chirurgii mózgu. Późniejsze próby przyniosły znacznie lepsze wyniki. Przywrócony do czynnego życia Enor zdawał się być najzupełniej normalny. Gdy jednak zaproponowano mu regenerację utraconych kończyn, zaprotestował. Odtąd też zaczął opowiadać ową niesamowitą historię o swych kontaktach z mieszkańcami układu Deneba. Przez pewien czas pracował w służbie łączności kosmicznej na Ziemi, coraz częściej jednak domagać się zaczął wysłania go na Księżyc. Potem stan jego pogorszył się, zaczął zaniedbywać swe obowiązki. Skierowano go na obserwację do zakładu Quina. Pięć lat kuracji specjalnymi metodami nie przyniosło ani śladu wyników: Enor wciąż opowiadał swą urojoną historię, uzupełniając ją o coraz to nowe szczegóły. Na koniec odnalazłem kartę Contiego. Czytałem z rosnącym zainteresowaniem: „Al Conti, uczestnik wyprawy »Korala« do układu Kriiger 60. Planetolog. Na trzeciej planecie układu zaginął wraz z pilotem rOtoplanu, Lorantem. Po upływie przepisowych siedemdziesięciu dwóch godzin zaniechano bezskutecznych poszukiwań. Conti zjawił się niespodziewanie sam, w kilka godzin później. Zdradzał oznaki silnego wyczerpania, rozstroju psychicznego i selektywnego zaniku pamięci. Pytany o pilota i rotoplan, nie potrafił udzielić żadnych wyjaśnień. Wznowiono poszukiwania w promieniu dwakroć większym niż dystans, jaki Al mógł przebyć pieszo w czasie osiemdziesięciu godzin. Żadnych śladów rotoplanu nie odnaleziono. Powołana komisja przyjęła wersję, według której Lorant miał pozostawić Contiego w niewielkiej stosunkowo odległości od bazy, a sam odlecieć dalej. Po Contiego miał wrócić, lecz wskutek awarii czy wypadku nie zgłosił się w umówionym czasie. Należy dodać, że łączność była tego dnia fatalna, silne zakłócenia atmosferyczne (rzecz typowa w układzie Kriiger 60) niweczyły wszelkie próby nawiązania kontaktu z rotoplanem już w kilkadziesiąt minut po jego starcie. Conti dotychczas nie złożył zadowalających zeznań. Zmieniał kilkakrotnie wersje swoich wyjaśnień, żadna z nich jednak nie wytrzymywała krytyki. Do zakładu doktora Quina skierowany został wkrótce po powrocie. Przebywa tam przeszło pół roku. Dotychczas nie zaobserwowano poprawy stanu jego pamięci". Doczytawszy do końca, zastanowiłem się raz jeszcze nad każdym z tej trójki. „Czy któryś z nich może być... agentem obcej cywilizacji? Równie dobrze każdy, jak... żaden. Przecież »werbunek« do takiej roli nie musiał nastąpić w odległym układzie planetarnym. Tak więc wszyscy są w jednakowym stopniu podejrzani". Jak spośród wszystkich pensjonariuszy zakładu wyłowić tego — czy może tych? — do których adresowane są owe tajemnicze sygnały z Kosmosu, zogniskowane bez wyjątku na tej właśnie samotnej wysepce? Czy nadawca tych sygnałów nie zorientował się jeszcze, że jego depesze zostały odkryte i przechwycone? Czy są to tylko jednostronnie przekazywane instrukcje, czy może regularna, obustronna wymiana informacji? Sygnałów emitowanych w przeciwnym kierunku dotychczas nie zaobserwowano... Moje rozmyślania przerwał pielęgniarz, który zawiadomił mnie o podwieczorku. Jedzenie podano mi do pokoju. Obok nakrycia znalazłem kartkę z notesu, na której widniało kilka słów, nakreślonych w pośpiechu: „Był dla Pana radiogram z Dowództwa. Przyznano Panu trzecią grupę pilotażu trans stellarne go. Ponadto przekazano pozdrowienia od pani Kay. Quin" Z ożywieniem przeczytałem dwa razy tę krótką notatkę. „Pani Kay" — to były sygnały, „trzecia grupa" zaś oznaczała czas ich pojawiania się. Sprawdziłem w mojej tabelce szyfrowej — tak, to oznaczało czas między piąta a wpół do szóstej... Zatem już po moim przybyciu do zakładu, w czasie gdy rozmawiałem... zaraz, z kim rozmawiałem w tym czasie? Pamięć mam dobrą, a w tym wypadku pilnowałem się specjalnie. Do biblioteki wszedłem dokładnie o czwartej pięćdziesiąt cztery. Od tej chwili miałem na oku całą czwórkę, Enor opuścił pokój w dziesięć minut później. W jakieś dwie minuty po nim wyszedł Ouandr (jakże się on, u licha, nazywa naprawdę?). Conti wyprowadził Olego chyba ze dwadzieścia po piątej... „Psiakrew! — pomyślałem. — Żadnego nie miałem na oku przez pełne pół godziny". Zadzwoniłem na pielęgniarza. Przybył po minucie. Poprosiłem go, aby zszedł do gabinetu doktora i zapytał o szczegóły mojej nominacji. Nim skończyłem jeść, wrócił z odpowiedzią. „Dowództwo wyjaśnia, że otrzymał Pan zaszeregowanie według paragrafu osiemnastego, punkt czwarty, z wszystkimi wynikającymi stąd uprawnieniami. Quin" Spojrzałem w tabelkę. Osiemnastka — to minuty od dziesiątej do piętnastej. Cztery — to pierwsza minuta... A więc dokładnie: siedemnasta dziesięć do siedemnastej jedenaście. O tej porze odebrano sygnały... W tym czasie rozmawiałem z Olem... Zatem on raczej nie mógł być ich odbiorcą. Ale wszyscy pozostali ? Zapukano do drzwi. Ledwie zdążyłem schować swoje notatki, ukazała się czarna czupryna Contiego. — Chodź! — powiedział, mrużąc oko. Nie pytając o nic, poszedłem za nim. Poprowadził mnie korytarzem. Pchnął któreś z rzędu drzwi i przepuścił mnie przodem. Na środku pokoju siedział w swym wózku Enor. Drgnął gwałtownie, gdy weszliśmy. Usiłował skryć coś pod pledem, którym był okryty. Spod koca wystawał kawałek drutu. — Nie bój się, stary. Sami swoi! — uspokoił go Al, zamykając drzwi. Spojrzałem na wysuwającą się spod koca dłoń Enora. Trzymał w niej sklecony prymitywnym sposobem odbiorniczek radiowy. — Enor jest elektronikiem — wyjaśnił Al. — Dzięki temu prawie z niczego zrobił ten odbiornik. Słuchamy sobie wiadomości ze świata. Tu daje się odbierać Nową Zelandię i część Antarktydy. Jest to, co prawda, surowo zabronione... Jedyny odbiornik i nadajnik znajduje się u szefa, i to pod kluczem. — Stary popełnił jeden błąd — zaśmiał się Enor. — Poprosił mnie kiedyś o naprawienie tego swojego odbiornika. Nie takie aparaty się reperowało! Zmieniłem nieco schemat i zostało mi tych kilka elementów... — Jakie pasma chwyta ten odbiornik? — zapytałem, siląc się na obojętny ton. — A jakie pan chce? — uśmiechnął się dumnie. — No... żadne, tak pytam... — Mogę służyć zakresem do pięciuset megaherców. — Chyba fale ultrakrótkie z najbliższych rozgłośni nie docierają na wyspę Oor? — zauważyłem. Enor uśmiechnął się chytrze. — Myśli pan, że ja tak dla przyjemności radia sobie słucham? Panie, ja wiem, co robię i po co... Oni transmitują zwykle na najkrótszych pasmach! Wie pan, ci z Deneba, o których panu mówiłem. Muszę pilnować, nasłuchiwać... — Dobra, dobra! — przerwał mu Al, trącając mnie przy tym porozumiewawczo łokciem. — Dawaj Nowa Zelandię, zaraz będą wiadomości! Odbiornik zaskrzeczał, a potem zabrzmiał nadspodziewanie wyraźnym głosem spikera. „Więc to tędy przeciekają tu wieści ze świata!" — pomyślałem, a głośno spytałem: — Czy wszyscy kuracjusze korzystają z tego źródła, informacji? — Wszyscy, z wyjątkiem tego idioty Lobnera... — Który to? — No, ten, co się podaje za Ansata Czwartego Ouandrą. JE jeszcze jeden jest taki, do którego nie mamy zaufania — wyjaśnił Enor. -Jest tu dopiero cztery dni. Nie widziałeś go pewnie, siedzi stale u siebie w pokoju i patrzy w sufit albo w okno... . — Jak on się nazywa? — Nie wiem dokładnie. Na imię ma Bert. Podobno z którejś z dawnych wypraw. Dopiero teraz coś mu się w głowie przekręciło. — On się nazywa Bert Zahtl czy coś w tym rodzaju— mruknął Al. Drgnąłem. To imię i nazwisko były mi znane! — Czy on nie jest z wyprawy Branta, z dwa tysiące sto ósmego? — Zdaje się... — zastanowił się Al. — Tak chyba mówił doktor, kiedy go pytałem, co to za jeden. Tak... to mógł być ten Bert, którego znałem. Wyruszył rok przede mną, ale w przeciwnym kierunku. Miał krótszą podróż, mógł wrócić znacznie wcześniej. Muszę go zobaczyć! — W którym pokoju mieszka ten Zahtl? — spytałem po cierpliwym wysłuchaniu komunikatów radiowych, które mnie w tej chwili nic a nic nie obchodziły. — W czternastce, obok ciebie — wyjaśnił Al. — Nie radzę ci jednak chodzić do niego. Diabelnie nudny facet. Nikogo, zdaje'się, nie zauważa. Ciężki przypadek melancholii. — Dawno on wrócił? — indagowałem dalej. — Nie zdążyłem jeszcze przejrzeć ostatnich roczników biuletynu... Nie mam pojęcia, które wyprawy wróciły i w jakim składzie... Bo ten Bert to chyba mój znajomy z Ośrodka Szkoleniowego. Razem kończyliśmy studia... — Ekspedycja Branta wróciła trzy lata, temu. Mieli duże straty w ludziach — powiedział Enor, chowąjąc swój odbionrik za oddarte obicie wózka. — To ja już pójdę — powiedziałem niepewnie. — Zaczekaj, do czego się tak śpieszysz ? - zatrzyamł mnie Alf — Samemu, nudno! Rozmowa nie kleiła się jednak i po chwili pożegnałem Enora. Al wyszedł ze mną. Myślałem, że wróci do swych tajemniczych informacji, jakimi raczył mnie w bibliotece, lecz on odprowadził mnie tylko do drzwi mojego pokoju. Gdy mijaliśmy czternastkę, wypadł stamtąd jeden z pielęgniarzy. Klął pod nosem, kierując się ku schodom. — Co tam u niego? — rzucił za nim Al. — A niech go diabli porwą! — burknął pielęgniarz. — Od dwóch dni nie chce niczego jeść. Niech sobie szef z nim radzi. W moim pokoju paliło się światło. Na stole stała przyniesiona niedawno kolacja. Al pożegnał mnie w progu i poszedł do siebie, na parter. ,,Dziwny ten Al! — pomyślałem. — Zachowuje się przecież zupełnie normalnie i nawet jest dość sympatyczny. A jednak... Nie potrafiłem sobie tego sformułować, ale... wydawało mi się, że człowiek ten kieruje moimi krokami, pilnuje mnie czy śledzi. Być może wskutek ciągłego napięcia i świadomości mojej tajnej misji byłem na tym punkcie przewrażliwiony ? Poczucie, że jestem kontrolowany, nie opuszczało mnie ani na chwilę... Po kolacji położyłem się i chyba od razu zasnąłem. Obudził mnie" jakiś dźwięk. Nie poruszyłem się, starając się utrzymać równy oddech. Nadsłuchiwałem chwilę w ciszy i ciemności. Nic. Widocznie jakieś senne złudzenie... Nagle, jakby tuż przy moim posłaniu, zadreptało coś po podłodze. „Szczur — pomyślałem. — Albo coś z lasu weszło przez uchylone okno. Jaszczurka! Nie... Za głośno tupie. Trzeba się przekonać". Błyskawicznym wyrzutem dłoni trafiłem w przycisk nad głową. Równocześnie z trzaskiem kontaktu szurnęło coś po podłodze: Zabłysła lampa. Oślepionym wzrokiem omiotłem wszystkie kąty. Nic. Jeśli to szczur, to skrył się w jakąś dziurę. Spojrzałem na resztki kolacji, których nikt jakoś nie przyszedł sprzątnąć. Pozostawiony kawałek chleba był nietknięty... „Na pewno szczur" — uspokoiłem sam siebie, gasząc światło. Spojrzałem w ciemności na fosforyzujący zegar ścienny. Dochodziła dwudziesta trzecia. Spałem zatem ledwo godzinę. Myśl o obecności szczura w pokoju nie dawała mi zasnąć. Po omacku sięgnąłem w kierunku stolika. Zmacawszy dłonią widelec, położyłem go sobie w zasięgu ręki, na podłodze. Na korytarzu słychać było kroki. Po chwili skrzypnęły drzwi sąsiedniego pokoju. Usłyszałem wyraźny głos pielęgniarza: — Panie Zahtl, doktor prosi, aby-pan szedł do niego, do gabinetu. Nie chciałby długo czekać. Czy pan pó}dzie sam, czy mam pana sprowadzić? Kroki pielęgniarza zastukały znów po korytarzu, widocznie Zahtl? zgodził się iść dobrowolnie. „Świetna okazja, by go sobie obejrzeć!" — pomyślałem. W tej samej cKwili w kącie pokoju zatupało znowu. — Nie zasnę z tym szczurem — mruknąłem wstając i naciągając szlafrok. Na korytarzu rozległo się człapanie miękkich pantofli. To Zahtl szedł do szefa. Podszedłem do drzwi i, nie zapalając światła, uchyliłem je ostrożnie. Niestety, otwierały się w takim kierunku, że przez szparę nie widziałem tej części korytarza, w której znalazł się idący. Widziałem za to drzwi czternastki. Pozostawił je nie zamknięte, w środku paliło się światło. Chwilę stałem niezdecydowanie w nie domkniętych drzwiach swego pokoju. Za wszelką cenę chciałem zobaczyć Zahtia, gdy będzie wracał. Od strony schodów posłyszałem ciężkie kroki. Po chwili w polu widzenia pojawił się pielęgniarz, a za nim nosze, po Itrzymywane przez drugiego. Na noszach leżał człowiek. Jego profil mignął mi w szparze przez tak krótką chwilę, że nie mogłem nawet stwierdzić, czy kiedykolwiek widziałem tę twarz. Pierwszy pielęgniarz otworzył nogą drzwi czternastki. Wnieśli nosze, a po chwili wyszli, gasząc światło i zamykając pokój. Gdy mijali moje drzwi, jeden 2 nich domknął je cicho. Przypomniałem sobie e szczurze i o tym, że powinienem był zawołać na pielęgniarzy, by go przepłoszyli lub dali mi inny pokój. Wyszedłem z pokoju. Chwilę jeszcze wahałem się, by wreszcie zdecydowanie skierować się ku drzwiom czternastki. „Trzeba wreszcie to załatwić. Zdaje się, że dali mu jakieś środki uspokajające — pomyślałem. — Zobaczę go, dopóki śpi. W pokoju było ciemno. Smuga światła z korytarza padła na twarz leżącego na łóżku człowieka. To mi wystarczyło. Ten człowiek nie był Bertem Zahtiem z wyprawy Branta! Oczy miał zamknięte, ręce ułożone równo na kołdrze. To na pewno nie był tamten .Bert... Tym niemniej widziałem już kiedyś tę twarz. Trudno przypuszczać, by był to któryś ze starych znajomych sprzed mojej podróży. Musiałem widzieć go już po powrocie, tylko... gdzie? Na pewno mignął mi gdzieś w tłumie... „Dziwne — pomyślałem. — Dlaczego znajduje się tutaj pod cudzym nazwiskiem? Muszę jak najszybciej ustalić jego tożsamość!" Odruchowo sięgnąłem do kieszeni, zapominając, że jestem w szlafroku i nie mam przy sobie notatek. Zamknąłem cicho drzwi i poszedłem w kierunku schodów. Gdy przechodziłem koło drzwi gabinetu Quina na parterze, wydało mi się, że słyszę za nimi szmer rozmowy. W pokoju pielęgniarzy nie było nikogo. Zapukałem do gabinetu i nie czekając odpowiedzi nacisnąłem klamkę. Quin stał przed ogromną szafą wypchaną ustawionymi ciasno segregatorami. Obok niego stał wysoki mężczyzna, sięgający na najwyższą półkę szafy. Spojrzeli równocześnie w moją stronę. Quin wydał mi się nieco zmieszany. Spojrzałem na tego drugiego i z ledwością opanowałem zdumienie: przede mną stał ten sam rzekomy Zahtl, którego przed minutą widziałem głęboko uśpionego w pokoju czternastym. „Są tylko jedne schody — przemknęło mi przez myśl. — Nie mógł zejść tu po mnie!" — Pan... nie śpi — Quin uśmiechnął się z przymusem. — Nie mogę — powiedziałem, usiłując nadać głosowi nieco senne brzmienie. — Szczury spacerują po moim pokoju. — Szczury?! — zdumiał się doktor. — Widział je pan? — Nie. Było ciemno, a kiedy zapaliłem światło, uciekły. — Ach, uspokoił mnie pan! Jeszcze tylko szczurów by nam tutaj brakowało! — Quin odetchnął z wyraźną ulgą. — Pan się myli. To nie były szczury. Na pewno nie zamknął pan okna. Zapomniałem panu o tym powiedzieć. Trzeba zamykać okna albo wstawiać w nie siatkę. W przeciwnym razie będzie pan co noc narażony na wizyty. To koala, rodzaj małych niedźwiadków... Ktoś je sprowadził tu z Australii. Zaaklimatyzowały się i rozmnożyły. W ogrodzie jest sporo eukaliptusów. One żywią się liśćmi eukaliptusa. Najadają się do granic możliwości, a potem popadają w stan upojenia i wiszą na gałęziach nieprzytomne do tego stopnia, że można je rękami zbierać. Dopiero pod wieczór trzeźwieją i zaczynają myszkować za przekąską. Mają swoje tajne przejścia do budynku i czasem nawet siatki w oknie nie pomagają. Są zresztą zupełnie nieszkodliwe i skądinąd bardzo miłe. Cóż mogę panu poradzić ? — Quin odwrócił się w kierunku biurka i z szuflady wydobył mały pulweryzator do wody kwiatowej. — Niech pan to rozpyli w pokoju. Trochę pachnie, ale dla człowieka znośnie, a one tego nie lubią. — Dziękuję! — powiedziałem, patrząc z ukosa na fałszywego • Zahtia. — Dobranoc panom! — Chwileczkę... — zatrzymał mnie Qum. — Chyba miałem coś do pana... Odwrócił się i wyszedł do laboratorium, zamykając starannie drzwi za sobą. Na chwilę zostałem oko w oko z osobnikiem o podejrzanej tożsamości i dziwnej własności przebywania w dwóch miejscach na raz. — Przepraszam, czy pan Bert Zahtl z wyprawy Branta? — rzuciłem z uprzejmym uśmiechem. Spojrzał na mnie ponuro i odburknął: — Tak. Bo co? — Pan sobie mnie nie przypomina ? — spytałem z naciskiem. —Nie. A pan mnie;? .;;;.. —Także nie! .rinir' ... . •'• . .:'... . ,; .r.;.:.';. • — No, to w porządku... — posiedział, a twarz rozkurczyła; rn^ si.ę; v ironicznym uśmiechu. ' .r,;^., ;:'-'- „-.;..'-;:-". ilsi^.;1 — Nie wszystko jest w porządku. Znałem Berta Babtła, n^s;-.;: , wyruszył w stronę ..FomaJhauti- ;-.;;:. ;;.;. ..L;::-.: :o;R;.i:n„L Spojrzał na mnie z wrogim błyskiem w oczach. W; ,tę| .samej chwili wrócił doktor. . .L1;'-;'^ •;.•-../o'"';' .:. — Przepraszam pana, Kreis. Może załatwimy to jutrp);oie mogę znaleźć klucza do szafy. Pan też może wrócić ^o-siebie,. panie . Zahtl. Dobranoc panom! .•.•'.., :.•„'••• •,•.'-—•;,..:•:. •.:'•.'. . Skłonił się uprzejmie i otworzył przed nami drzwi. Zahtl wyszedł pierwszy. Pogoniłem za nim. Na schodach zatrzymał się nagłe, odwrócił w moją stronę i patrząc z góry, syknął stłumionym szeptem: - — Jestem Bert Zahtl! Zapamiętaj to sobie! Potem odwrócił się plecami i powoli poszedł dalej. Gdy zbliżył się do swoich drzwi i położył dłoń na klamce, zamarł nagle w bezruchu. Patrzył na drzwi w końcu korytarza — jedyne w ścianie zamykającej korytarz tego piętra. Klamka tych drzwi unosiła się powoli, jakby ktoś cicho zamykał je od wewnątrz. Zahtl rzucił krótkie spojrzenie w moją stronę, a potem nagłym ruchem';, otworzył swoje drzwi i zniknął we wnętrzu pokoju. Zauważyłem^ że w pokoju paliło się światło... .;' LK :'•• Gdy drzwi zamknęły się za nim, podbiegłem do nich i otworzyteai je szybko. Zahtl siedział na brzegu łóżka i zdejmował pantofle. Bezi słowa zamknąłem drzwi, nim podniósł głowę. :,- . ..••b.ud W moim pokoju nic się nie zmieniło. Nawet widelec leżał na .:••.!:.; podłodze, jak go zostawiłem. Nacisnąłem rozpylacz i pociągnąłem^ nosem. Ciecz miała bardzo słaby zapach, który z niczym mi się nie kojarzył. Rozpyliłem nieco tej substancji na parapecie okna i po kątach. ,,Zahtl jest najbardziej podejrzany — pomyślałem, leżąc już,.C; w łóżku. — Chociaż... przybył tu cztery dni temu, a sygnały .:.::'; pojawiły się po raz pierwszy przed tygodniem... Może to jednak, znaczyć, że przybył tu właśnie po to, by je odebrać. Może tak był umówiony ze swymi mocodawcami... Gdzie ja go już widziałem?" ', Budziłem się z trudem, powieki opadały ciężko, choć dochodzUab;.:: dziesiąta. Śniadanie przynoszono zwykle o ósmej, toteż zdziwifem. się, że kawa w porcelanowym dzbanku jest gorąca. . , .;-;'J:.:'; „Przed chwilą przyniesiona —: pomyślałem, — Skądwiedzieli,^;/ będę dłużej spał?" Jedząc, przypomniałem sobie wydarzenia wczorajszego wieczora. Szczególnie te drzwi w.końcu korytarza nie dawały m; spokoju. Jak zdołałem się zorientować uprzednio, oprócz mnie i sąsiada spod czternastki nikt więcej nie mieszkał na tym piętrze. Próbowałem uprzytomnić sobie, co znajduje się bezpośrednio pod tym,'.'.,; ;•'.... pomieszczeniem, na parterze. Czyżby było tam jakieś dodatkowć zejście na parter? To by tłumaczyło wczorajsze pojawienie się::. Zahtia w gabinecie... Znaczyłoby to jednak, że Zahtl działa w jakiejś zmowie z Quinem... Z drugiej strony jednak ton, jakim wmawiał mi na schodach, że jest naprawdę Zahtiem, zdaje się,: świadczyć, iż wie on to samo, co ja, i wie, że ja wiem... -Zaczęło mi się wszystko plątać, gdy nagła myśl olśniła mnie błyskawicą: „Czyżby ten... Zahtl był tu w roli podobnej do mojej? Siedzi kogoś z polecenia dowództwa? Czyżby... mnie?" Wysłano mnie tu z „misją" odnalezienia adresata tajemniczych sygnałów. Ale równie dobrze może być odwrotnie. Może to ja jestem tym adresatem ? Wysłano mnie tu, na odludzie, by mnie tym łatwiej obserwować. Dla uśpienia mojej czujności wymyślono całą tę „tajną misję"... Albo może... jestem po prostu chory psychicznie ? Pełen tego rodzaju przypuszczeń sięgnąłem po charakterystykę Zahtia. Z kilkunastu zdań, zanotowanych na klatce mikrofilmu, wyłaniał s.'ę obraz tego Zahtia, którego znałem: wrócił z wyprawą Branta, pracował w Służbie Lunarnej... Tylko ta twarz! To zupełnie inr.y człowiek... Postanowiłen- sprawę zdecydowanie wyjaśnić. Jedyna możliwość sprowadzała się do rozmowy z pułkownikiem. Mieliśmy ustalony system porozumiewania się, a nawet możliwość osobistego kontaktu bez niepotrzebnego zwracania czyjejkolwiek uwagi. ; Zszedłem do Quina i siląc się na przesadną grzeczność, prosiłem.. go o przekazanie do Europy telegramu z życzeniami urodzinowymi dla pewnej pani. ; , Quin uśmiechnął się obleśnie i pogroził mi palcem, ^'ij/ii. — Oj, panie Kreis! — powiedział jowialnie. — Moja metóda^bc kuracji polega na zupełnym odizolowa"'1 pacjenta od tego : o:;^, okropnego młyna dzisiejszej cywilizacji. Pan nie może się jakoicAd tego oderwać... Powinien pan zapomnieć, że mam tu radiostacja! No, dobrze, niech będzie jeszcze tym razem... .. ,?f;r;; Wziął kartkę z depeszą i po chwili zniknął w drzwiach /•:' sąsiadującego z gabinetem pomieszczenia radiostacji. Wyszedłem przejść się po ogrodzie. Dochodziło południe, słońce grzało silnie. Na ławce, w cieniu krzewów, drzemał ktoś z odchyloną do tylu., , głową. Gdy go mijałem, poruszył się i spojrzał w moją stronę. To, był Zahtl... Odprowadził mnie wzrokiem do zakrętu alejki. ,,.• Obchodząc budynek dokoła, natknąłem się na obu pielęgniarzy. : Wracali z głębi ogrodu, niosąc na ramionach uwalane świeża ziemią łopaty. — Czy to panowie utrzymują ogród w takim stanie? — zagadnąłem. Wyższy — miał na imię, zdaje się, Filip — zatrzymał się i rozglądając się po klombach, powiedział: — O, proszę pana. Gdyby nie my, puszcza wchłonęłaby to w ciągu jednego lata. Poza tym... — dodał po oliwili — trzeba coś robić. Inaczej człowiek na śmierć by się zanudził. Drugi pielęgi/arz zatrzymał się o kilka kroków dalej, ale nie odzywał się, tylko końcem buta grzebał niecierpliwie w żwirze alejki. — Panowie dawno tu pracują? — Prawie od roku — powiedział Filip. — Naszych poprzedników doktor zwolnił. Mieli rodziny i za często wyjeżdżali. A tu trzeba być stale, szczególnie gdy jest więcej kuracjuszy. — A panowie nie macie rodzin? — Nie. Ja jestem samotnym kawalerem, a Rudi wdowcem. Pokiwałem głową i, nie mając już o co pytać, poszedłem dalej wzdłuż żywopłotu okalającego dom. — Proszę się zbytnio nie oddalać! — zawołał za mną Filip. — W lesie trafiają się węże. Odwróciłem się i pokiwałem głową. Nie zamierzałem się oddalać z tej prostej przyczyny, że spodziewałem się rychłej reakcji pułkownika na moją depeszę. Za domem, pośrodku dużego, kolistego kwietnika, sterczał sporych rozmiarów smukły pomnik czy obelisk. Wysoka na kilka metrów strzelista konstrukcja, wykonana z kamienia czy może z patynowanego w specjalny jakiś sposób metalu, kojarzyła się nieodparcie z lotem w Kosmos, stanowiła jakby syntezę czystego ruchu, zaklętego w bryłę materii. „To musi być pomnik ku czci kosmonautów!" — zdecydowałem po kilkuminutowych jego oględzinach ze wszystkich stron. Nie podchodziłem bliżej, by nie podeptać kunsztownych rabat i gazonów wokół pomnik." T jąć dalej obszedłem całą część ogrodu położoną na tyłach domu. Kluczyłem po ścieżkach, pomiędzy eukaliptusami, na których gałęziach widziało się rzeczywiście zabawne pijane niedźwiadki koala, o których mówił wczoraj doktor. Wracając w kierunku domu miałem jednak dziwne wrażenie, że nie odnalazłem w ogrodzie czegoś, co powinno tam być. Dręczyła mnie ta myśl aż do chwili, gdy zobaczyłem wychodzącego z budynku Filipa. Teraz już wiedziałem, czego brakowało mi tam, w ogrodzie: na żadnej z rabat nie spostrzegłem śladów świeżej pracy łopatą... Filip zbliżył się do mnie, gdy wchodziłem na schody. — Będzie inspekcja z Kosmedu — powiedział zniżając konfidencjonalnie głos. — Doktor prosi, by się nie oddalać z budynku. A więc sygnał mój wywarł zamierzony skutek! Z zaaranżowaną na poczekaniu inspekcją pojawi się pułkownik i będzie okazja zamienienia 2 nim kilku zdań. Nie wiedziałem jeszcze, jak się to odbędzie i... co mu właściwie powiem. 2e ten Zahtl to nie żaden Zahtl ? I cóż z tego, co ja o nim wiem ? Tyle że przeszedł w tajemniczy jakiś sposób z piętra na parter. Przypomniałem sobie znów o tajemniczych drzwiach w końcu korytarza. Gdyby choć wiedzieć, co się za nimi kryje... Wyjrzałem z pokoju i upewniwszy się, że w korytarzu nie ma nikogo, powoli, niby spacerując tam i sam, zbliżyłem się do owych drzwi. Obejrzałem się raz jeszcze za siebie i szybko nacisnąłem klamkę. Nieoczekiwanie drzwi ustąpiły. Pomieszczenie wyglądało na graciarnię pełną skrzyń i szaf. Oprócz dużego okna nie było stąd żadnego wyjścia ani też spodziewanego zejścia na parter. Poczułem się zawiedziony: jeśli pokój nie jest zamknięty, nie zawiera z pewnością niczego nadzwyczajnego. Bo też i moje podejrzenia co do jego zawartości zrodziły się na bardzo kruchych podstawach; przecież wtedy, wieczorem, mógł tam właśnie wchodzić jeden z pielęgniarzy. To już raczej dziwne zainteresowanie Zahtia tymi drzwiami było konkretniej szą poszlaką... Prawie bezmyślnie uchyliłem jedną z szaf i zajrzałem do środka. Odskoczyłem gwałtownie, uderzając plecami o kant skrzyni. Z wnętrza szafy spojrzała na mnie ludzka twarz. Moja twarz! W następnej chwili wiedziałem już, że było to lustro, ale pierwsze wrażenie było piorunujące. To zakrawało na celową złośliwość. Po co umieszczono lustro we wnętrzu szafy? W następnej szafie nie było nic, w trzeciej z kolei — znów lustro. Miałem na tym poprzestać, lecz uległem pokusie, by otworzyć czwartą. Spojrzała na mnie twarz, ale tym razem nie moja! To był Zahtl. Stał we wnętrzu szafy, z palcem położonym na ustach i oczami utkwionymi we mnie nieruchomo, jakby nakazując mi milczenie. Nie zastanawiając się, zatrzasnąłem szafę i szybko wycofałem się na korytarz, gdyż równocześnie dało się słyszeć tupanie nóg na schodach. „Czyżby... Zahtl był moim sprzymierzeńcem? A może tylko udaje takiego! Wie, że tylko ja znam tajemnicę jego tożsamości, i jak gdyby daje mi do zrozumienia, że mam nie zwracać na niego uwagi..." Zamknąłem starannie drzwi i zacząłem się znów przechadzać po korytarzu. Od strony schodów nadciągał orszak złożony 2 kilku starszych panów. Na końcu pięcioosobowej grupki kroczył Quin, przecierający nerwowo okulary. Mijałem ich obojętnie, bacząc • pilnie, by ani na chwilę nie zatrzymać wzroku na twarzy -'';! pułkownika, który — w cywilnym ubraniu oczywiście —• kroczył pośród innych członków szanownej komisji. Ku mojemu zdziwieniu pułkownik stanął nagle, odwrócił głowę i przyglądając mi się ':: :;J natarczywie, zrobił trzy kroki w moją stronę, 'n;:':. — Słowo daję! — zakrzyknął nagle, wyciągając do mnie obie-"?^ '• dłonie. — Przecież to Kreis? Chyba się nie mylę! — a Zwróciwszy się do Quina:—Nie spodziewałem się spotkać tu starego :-'[;• znajomego! Czy to coś poważnego, doktorze? .:;r;;cc?';-.; Quin przestał trzeć chustką szkła i, włożywszy je na nos; toźłózył ręce. • : .•:-:.;::.:..•!i•^ ' — Nie wiem jeszcze... Pan Kreis przybył tu dopiero wczora^gśt •'• na obserwacji. Jeśli panowie chcą porozmawiać, to proszę ws-ib bardzo... .;;ln;Ki3t — Ależ tak, tak, oczywiście! — pułkownik był cały w uśmiećBaełi, ściskał moje dłonie i naprawdę wyglądał na wielce uradowanego. — Okropnie długo nie widzieliśmy się z Kreisem! Ujął mnie za ramiona i, potrząsając, patrzył mi w oczy. — No, i co, stary ?! — piał radośnie. — Poznajesz mnie chyba ? Objął mnie czule i przycisnął do piersi, klepiąc dłonią po karku. — Jestem tu służbowo. Taka tam inspekcja z Kosmedu. Ale co tam. Koledzy poradzą sobie beze mnie. Nie co dzień spotyka się człowieka, którego się nie widziało od setki lat z okładem! Quin, choć usiłował to ukryć — był wyraźnie zadowolony z pozbycia się jednego członka uciążliwej dla niego grupy inspekcyjnej. Musiał być niezupełnie w zgodzie z przepisami, bo zachowywał się dość nerwowo i wyraźnie nadskakiwał inspektorom. Schodząc do ogrodu rozmawialiśmy z pułkownikiem podniesionymi głosami i tak, jakbyśmy nie widzieli się naprawdę od stu lat. Dopiero na odosobnionej ławce pułkownik zmienił ton. — O co chodzi, Kreis? Nie możemy za długo gadać, streszczaj się. — Doskonale pan zagrał to spotkanie! — powiedziałenu-r.;!:' z uznaniem. — A poza tym mam pewne wątpliwości.... [IŁ- ':.• —To jeszcze nie powód... — wtrącił, ^w:^^ -.'."A .ainos:-' — Wiem. Ale wątpliwości są szczególnegOEtodzajtr. Pieiwsa^o; z nich rozproszył pan swoim przybyciem..;'::-'..'.'.•!.- -,- '^bn w.'' — Nie rozumiem. : ;qs r^c-n i/^ i '-.'N ...•{ds7S^ — Myślałem, że... ja tu siedzę na takt)^',»llie^7|asai?ie,r^fc'<^tó kuracjuszy, albo jeszcze gorzej... .: !i:;?i~i:rso's o;: ^i ajeb w-{ — Co to za głupstwa? Czy sądzisz, że jesteśmy usposobieni do idiotycznych żartów ? Dla jakichś- tam przywidzeń ściągasz mnie tu na gwałt, jakbyś co najmniej odkrył jakieś ważne poszlaki. Wiesz „ przecież, że ten numer z komisją jest niepowtarzalny! Nie dość, że musiałem częściowo wtajemniczyć w/nasze sprawa •^żefu-^Soifiledtó/ to jeszcze.'robimy zamieszanie na wyspise^0or/- v.i3w }.!;•*(• 'fió:bl ^,.-' •yu^ ' '.•: ! ;!-)Yl V.VK] ;li!ii!ib W korytarzu Zahtl przekręcił główny wyłącznik oswietIehIi^Y''''1'''1 i światło zapłonęło w całym budynku. Obok drzwi gabinetu leżał'•'1 Lindgard. Gdy odwróciłem go na wznak, spostrzegłem, że -ma; ""i'' rozpruty brzuch. Pochyliłem się nad nim i dopiero wtedy dostrzegłem, że jest pusty wewnątrz. Był po prostu kukłą sterowaną od środka. Podobne kukły Quina i pielęgniarzy znaleźliśmy w gabinecie. Kukły Contiego i Lobnera leżały porzucone na schodach. Manekin Asvitza spoczywał na wózku, w jego pokoju. Skóra, pokrywająca kukły, była wspaniałą imitacją ludzkiej. Twarze, na których pozostały przypadkowe grymasy, nawet teraz wyglądały jak żywe. — Sami byli za mali i za słabi, by cokolwiek zdziałać! -^- mruczał Zahtl — kryli się pod postaciami ludzi z zaburzeniami pamięci i psychiki. To ich zwalniało od pamiętania całej „swojej" przeszłości... Ciekawe, ilu takich zdążył „doktor Quin" wysłać stąd w świat... Doskonała robota! — powiedział z uznaniem, unosząc puste truchło Lobnera, jak starą kapotę, za kark i oglądając ze wszystkich stron. -—. Popatrz;'tu w środka jest cała sterownia i miejsca tyle, co dla kota. ' ','-' •;' . — Byli właśnie tej mniej więcej wielkości.;.-.—powiedziałem ' w zamyśleniu. — A ty... jesteś z Czwartego Wydziału? ' — Major Toox, do usług! — uśmiechnął się rzekomy Zahtl-i przyjął postawę zasadniczą. — A ty? Od pułkownika Krone, Z Dwójki, no nie? : '. •: , , :,; — Zgadłeś. Teraz wiem już, gdzie cię widziałem: w sztabie Ochrony. . -. ... •• — Oto, do czego prowadzi zbytnie utajnienie. No, i brak ;/ koordynacji poziomej. Ze wszystkich tutejszych mieszkańców mv'": dwaj byliśmy najbardziej podejrzani dla siebie nawzajem... — Podejrzewałeś mnie? — spytałem. — Oczywiście. — Ja ciebie od pierwszej chwili. Zachowywałeś się dziwnie, a potem to... to nazwisko. — Pech. Pytałem się Zahtia, czy ktokolwiek może go tu znać. Zapewniał, że jego znajomi wymarli pół wieku temu. — Więc on jednak żyje ? Wrócił z tej nieudanej ekspedycji Branta ? — Wrócił. — No, to chyba... napiszemy raport wspólnie... Trzeba zameldować dowództwu... — Nie śpieszmy się. I tak ich nie złapią. Przejdą w nadświetlną i szukaj wiatru w polu. — Sądzisz, że rozwijają nadświetlne prędkości? Przecież to niemożliwe! — Ach, prawda! Ty nic nie wiesz, bo wróciłeś niedawno i od razu zagonili cię do tej paskudnej roboty! — zaśmiał się Toox. — Nie wiesz nic o Teorii Zweisteina i paradoksie trojaczków! To na razie tylko teoria, której nie potrafimy zastosować w praktyce, ale oni... — Do licha z nimi — powiedziałem. — Myślę, że nie dadzą tak łatwo za wygraną, jeśli nasza Ziemia stała się obiektem ich pożądań... Szliśmy powoli korytarzem pierwszego piętra, gdy nagle przypomniałem sobie o czymś. — Słuchaj, Toox. Teraz chyba możesz mi już powiedzieć, co robiłeś wczoraj w szafie? — Gdzieee ? — Toox stanął jak wryty. — W szafie, w tamtym pokoju! Zerwał się i pobiegł. Gdy wpadłem za nim, stał przed otwartą szafą. — Ależ to... lustro! — Sadzisz, że patrząc w lustro, zobaczyłem... ciebie? — powiedziałem ze śmiechem. — Otwórz trzecią szafę. Z szafy wypadła kukła. Miała twarz Tooxa. — O, do diabła! — powiedział. — Niewiele brakowało... — W lesie, za domem, są, zdaje się, dwa przygotowane starannie doły — powiedziałem, gdy on oglądał swego sobowtóra. — Trzeba będzie przekopać kawał puszczy, żeby poodnajdywać tamtych — mruknął, wychodząc za mną na korytarz. Przechodząc koła drzwi swojego pokoju otworzyłem je i zamarłem z dłonią na klamce. Na łóżku, okryta pledem, leżała moja kukła. Nowiutka i zupełnie nie używana...