Michał Misiorny ŚLEPA LATARKA Żywot komucha przez niego samego opisany Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Wystaw mnie, proszę, takim, jakim jestem, nie ujmij ani nie dodaj niczego Szekspir, „Otello” Prawda? Cóż to jest prawda? Pontius Pilatus BOMBARDOWANIE Zaczynam tę opowieść od dnia, kiedy radziecki samolot zrzucił pierwszą bombę na nasze miasto. Był luty 1945 roku, urodzony we wrześniu 1933 roku miałem wtedy jedenaście i pół lat. Naloty znaliśmy wcześniej jedynie ze słyszenia i z doniesień hitlerowskich mediów o „barbarzyńskich zniszczeniach”, powodowanych przez alianckie lotnictwo w Niemczech. Mogło się zdawać, że hitlerowcy – skarżąc się na niehumanitarny styl prowadzenia wojny przez aliantów – całkiem zapomnieli o własnym barbarzyństwie! I oto teraz my mieliśmy stać się celem takiego „barbarzyńskiego” ataku. Nalot?! Działo się to kilka dni przed historycznym bombardowaniem Drezna; wcześniej istniało dla mnie tylko dzieciństwo – przed wojną idylliczne, zachowane w statycznych, niekiedy oderwanych, barwnych obrazach pamięci, mniej idylliczne podczas wojny i okupacji, za to utrwalone już bardziej szczegółowo. Jeżeli nadarzy się sposobność będę do niego powracać w dygresjach. Kiedy nadleciał Rosjanin i zrzucił pierwsze bomby w Warszawie, Łodzi, Krakowie, może nawet w Poznaniu było już po wojnie i okupacji niemieckiej. Tylko u nas, na Pomorzu, wciąż trwała Trzecia Rzesza a czujny blokowy Riegel bezlitośnie tropił defetystów oraz zaniedbania obrony przeciwlotniczej. Był stary, ale krzepki. Co wieczór wspinał się na poddasza, sprawdzał skrzynie z piaskiem i szmaty na drągach, służące do duszenia ognia, wrzeszczał kiedy coś mu się nie podobało i gromko zapowiadał, że wkrótce cudowna broń Adolfa Hitlera odwróci bieg spraw wojennych. Niemieccy lokatorzy parteru i pierwszego piętra powoli i niepostrzeżenie znikali. Przed bombardowaniem kolegowałem z Günterem. Mieszkał na pierwszym piętrze z matką, szpotawym i bardzo złośliwym młodszym bratem oraz niedawno narodzoną siostrzyczką. W klatce na podwórzu hodował króliki i tłumaczył z wielkim zapałem, jak smakuje mięso królicze oraz na czym polega jego religia, a był baptystą. Dziwiło mnie mocno, że wierzy w Jezusa Chrystusa i w to, że Maria była jego matką, żyłem bowiem w przekonaniu, że – zgodnie z wierzeniem mojej babci Marty – wszyscy innowiercy są sługami szatana a jedyną prawdziwą wiarą jest nasza, rzymskokatolicka. Sługa szatana wierzący w Jezusa Chrystusa nie mieścił mi się w głowie! Günter Hein był ode mnie o dwa lub trzy lata starszy, imponował wiedzą o życiu i zwyczajach królików. Jak wszyscy chłopcy z sąsiedztwa on też nie znosił rówieśników–wysiedleńców z bombardowanego Gdańska, którzy zjawili się w Tczewie i arogancko, po wielkomiejsku zadawali szyku. Mówił o nich „olle Motlauspucker”, co było mocno obraźliwe. Gromadą biegaliśmy na dawne nabrzeże portowe nad Wisłą, gdzie w zmyślnie urządzonych gniazdach lokowała się artyleria przeciwlotnicza. Miała chronić mosty przed nalotami. Przy działkach kręcili się młodzi żołnierze, niewiele od Güntera starsi, nasze zaciekawienie cieszyło ich, bo było naturalne, skoro był to czas, kiedy największym i najciekawszym widowiskiem dla dzieciaka był sprzęt wojenny: czołgi, transportery, działa, ciężkie karabiny maszynowe; myślę, że nie było wtedy chłopaka w moim wieku, który nie rozpoznałby na pierwszy rzut oka typu pojawiającego się na niebie samolotu – o samochodach i czołgach już nie wspominając. Innym stałym zajęciem Güntera był codzienny bieg do pobliskiego szpitala SS. Wincentek ze słoikiem matczynego mleka: jak każda zdyscyplinowana Niemka pani Hein oddawała nadwyżkę własnego pokarmu niemowlętom szpitalnym, które otrzymywały go zbyt mało lub wcale. Günter maczał niekiedy palec w żółtawym płynie, oblizywał go i wzdychał: – Jakie słodkie! Któregoś dnia zapytał: 6 – Chciałbyś spróbować? Nie chciałem, za żadne skarby. Brrr! Niepokój w rodzinach naszych niemieckich okupantów osiągnął szczyt w połowie stycznia. Co rusz któraś znikała, tak dyskretnie, że aż niezauważalnie. Nie mam pojęcia jak i którędy uciekały one do Rzeszy. Pociągiem? Statkiem z Gdańska lub Gdyni? Pociągi wkrótce przestały kursować, Pomorze zostało odcięte, pozostały więc porty... Rodzina Güntera też należała do naszych okupantów, z tym, że męża i ojca już nie było, wcześniej pracował w administracji, a w końcu zabrano go na front i tylko żona z dziećmi pozostała wśród nas. Kiedy ruszyła sowiecka ofensywa styczniowa pani Hein zachodziła jeszcze do ciotki Ryżowej i do mamy snując w kuchni domysły o przyszłości. Pocieszała się: – Przecież ci Rosjanie też są chyba ludźmi. I tak do dnia, kiedy również owo najlepsze mieszkanie na pierwszym piętrze domu przy ulicy Sambora okazało się puste... Zachowałem w pamięci obrazy ucieczki Niemców z Prus Wschodnich przed zbliżającym się frontem. Są to głównie widoki potwornie zatłoczonych mostów w Tczewie i Knybawie, które dopiero po latach złożyły się w dość przerażającą panoramę. Mama wspominała naszą ucieczkę w 1939 roku przed Niemcami – historia zatoczyła więc koło. W 1972 roku hrabianka Marion von Dönhoff opowiedziała mi w hamburskim gabinecie wydawcy tygodnika „Die Zeit” o tczewskim epizodzie swej słynnej konnej ucieczki spod Pasłęka zimą 1945 roku. Zajrzała do miasta, ale pociągi już nie kursowały. Straciła wtedy rękawiczki, a czas był bardzo mroźny. Zanocowała w dużym gospodarstwie rolnym na tak zwanym wybudowaniu, które przyjęło ją życzliwie (zidentyfikowałem je po latach jako gospodarstwo Józefa Śpiki, przyjaciela naszej rodziny i kolegi dziadka w radzie nadzorczej Banku Ludowego). Hrabianka, sławna amazonka, dotarła konno od Pasłęka aż do Westfalii (zatem musiało to dziać się przed 26 lutego, czyli przed ostatecznym „odcięciem” gdańskiego Pomorza), natomiast nie wiem dokąd dotarł Günter ze swą rodziną. Chcę wierzyć, że nie trafił na pokład storpedowanego statku ewakuacyjnego „Wilhelm Gustloff”... Tak więc – bombardowanie. Jest połowa lutego 1945 roku, Rosjanie są już w Malborku, 18 kilometrów od Tczewa, i na razie nie forsują Nogatu ani Wisły. Pan Riegel trwa na posterunku, on jeden... W tym czasie Trzecia Rzesza chyliła się już do upadku, lecz o dziwo od wewnątrz niemal się nie zmieniała. Na Pomorzu, we władztwie Gauleitera i Pełnomocnika Rzeszy Alberta Forstera, nadal nie wolno było odezwać się po polsku na ulicy i w innych miejscach publicznych, nawet w kościele, a system represji działał po dawnemu. Prasa co rusz donosiła o wyrokach śmierci za „osłabianie siły obronnej państwa”, za defetyzm i podkopywanie morale rzetelnych obywateli. W naszym mieście głośna była sprawa pana Lwa Kiedrowskiego, który w Sylwestra 1944 wytoczył się nocą na ulicę i głośno zaśpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła...”: mimo, iż miał żonę Niemkę, już na drugi dzień znalazł się w obozie koncentracyjnym Stutthof. Urzędy, szkoły, fabryki, prasa – wszystko to funkcjonowało niemal normalnie prawie do ostatniej chwili, pociągi kursowały, poczta dostarczała listy. Naszą trzyosobową rodzinę wygnańców (mama, młodszy brat Janek i ja) przygarnęła w 1944 roku ciotka Ryżowa, właścicielka dużego mieszkania na mansardowym drugim piętrze ładnej kamienicy przy ulicy Sambora, narożnik ulicy Nowej. Ryżowa była wdową po kuzynie mamy. Jako dziewczyna młoda i ambitna spodziewała się przed wojną, że mąż, będąc siostrzeńcem bogatego pana Jana Struczyńskiego, stanie się w mieście kimś znacznym. 7 Ponieważ rachuby zawiodły postanowiła odbić to sobie podczas okupacji: oboje z mężem podpisali Volkslistę, otrzymali tzw. II grupę, nazywali się odtąd Risch a wuj (czyli jej mąż) zatrudnił się w policji porządkowej. Był to człowiek spokojny, sympatyczny, nikomu nic złego nie wyrządził, we wszystkim słuchał żony. Rok lub dwa lata był stójkowym, aliści z pojawieniem się trudności na frontach posłano go do okopów i wkrótce poległ gdzieś w głębi Rosji „za Führera, naród i ojczyznę”. Ciotka została z czwórką małych dzieci, listem kondolencyjnym, rentą wdowią, lepszymi od naszych kartkami żywnościowymi i wspaniałym radiem, dla zwykłych ludzi niedostępnym. Kiedy sytuacja wojenna ostatecznie obróciła się na niekorzyść hitlerowskich Niemiec zaczęła się jej udręka: wypłakiwała się mamie: „Co ja teraz zrobię, co będzie ze mną, co będzie z dziećmi?”. Była na skraju wytrzymałości nerwowej; za byle głupstwo okrutnie tłukła swe dzieci, po czym ocierała łzy i wstydziła się własnego nieopanowania. Liczyła chyba, że po wojnie mama jej pomoże. Odstąpiła nam największy i najładniejszy narożny pokój w wystającej ponad mansardowy dach wieży. To w jej kuchni co wieczór słuchaliśmy radiowych audycji z Londynu. Gałką kręcił stary kolejarz, pan Murawski, który z żoną i dwiema dorosłymi córkami zajmował sąsiednie mieszkanie, a ciotka stawała na czatach bacząc, czy nie nadchodzi Riegel. Z londyńskim sygnałem bum–bum–bum–bum oswoiłem się zatem dosyć wcześnie, tak samo wcześnie nauczyłem się konfrontować doniesienia wojenne prasy hitlerowskiej z wiadomościami radiowymi. W kuchni ciotki Ryżowej dowiadywaliśmy się o udziale polskich żołnierzy w inwazji na Normandię, o powstaniu rządu lubelskiego, o przebiegu i upadku powstania w Warszawie. Mama pracowała jako pakowaczka w fabryce koncentratów spożywczych „Zamek” (firma istnieje do dziś gdzieś w Westfalii), ja i brat obowiązkowo maszerowaliśmy co rano do szkoły przy ulicy Czyżykowskiej (jej rektor, Peschke, bił mnie na odlew po twarzy, a miał to we krwi, bo nie byłem jedyną jego ofiarą) zaś po powrocie na Sambora zasiadaliśmy nad starym, grubym egzemplarzem „Żywotów świętych”, wydanych po polsku na przełomie wieków gdzieś na Śląsku, i odrabialiśmy lekcję zadawaną każdego dnia przez mamę przed wyjściem do fabryki: Odtąd dotąd. Macie to przepisać i nauczyć się opowiadać! W ten sposób w mieszkaniu ciotki Ryżowej zapoznaliśmy się z udrękami pierwszych chrześcijan, z męczennicami, którym żołdacy rzymscy obcinali piersi i męczennikami, których smażono żywcem lub przebijano włóczniami, a cesarz Dioklecjan wydał nam się takim potworem jak Hitler. Dopiero po załatwieniu tej dniówki wolno było zejść na podwórze, pójść nad Wisłę bądź do miasta. Nie pamiętam, czy Günter wierzył w ostateczne zwycięstwo swojego Führera. Możliwe, że wierzył, skoro z miną ważniaka biegał na zbiórki Hitlerjugend. Kiedy zaczęło się bombardowanie już go w mieście nie było. Samolot nadleciał w biały dzień z Malborka, pierwsza bomba spadła gdzieś bardzo blisko, bo huk był potężny a szyby w oknach zagrały. Mama była w fabryce, sami pobiegliśmy do piwnicy. Pamiętam inny moment: w bombardowaniu były przerwy, chodziło się wtedy do mieszkań zmienić ubranie, wykąpać się. Pewnego dnia mama siedziała akurat w balii (łazienek na Sambora jeszcze nie było), kiedy gdzieś blisko znowu uderzyła bomba. Na schodach rozległ się głośny tupot, to cały dom po raz nie wiadomo który zbiegał do piwnicy przemianowanej na schron przeciwlotniczy. Na końcu biegła mama, goła i bosa, prosto z kąpieli, okrywając kusym ręczniczkiem to niższe, to wyższe partie ciała. Chwila była niezapomniana: pierwszy raz w życiu ujrzałem nagą kobietę. Rozlokowaliśmy się w dużej piwnicy ciotki Ryżowej. Posłanie dla Janka i dla mnie urządzono na okrytej workami kupce węgla, ciotczyne dzieci spały w przeciwnym narożniku na 8 kartoflach. Od tego dnia, była to niedziela w połowie lutego 1945 roku, gotowało się, jadło i spało w piwnicy. Niekiedy wolno było wystawić głowę na podwórze, lecz tylko w chwilach, kiedy warkot samolotu wyraźnie się oddalał. Bombardował nas najwyraźniej samotny kukuruźnik z Malborka, latający tam i z powrotem, zawracał do bazy po nowy ładunek i robił swoje da capo. Rytmu w tym nie było żadnego, przerwy między nalotami były raz dłuższe, raz krótsze, a z miasta docierały sprzeczne wiadomości o zniszczeniach. Najbardziej ucierpiała ulica Wąska, mówiło się o 300 zabitych. To nie było wesołe: Wąska była biedną ulicą, Niemcy tam nie mieszkali, urządzeń wojskowych też nie było. Na pobliską fabrykę „Arkona”, gdzie okupanci wytwarzali jakiś sprzęt wojenny, nie spadła ani jedna bomba. Wiadomości znosiła szalona ciotka Wikcia, która niczego się nie bała, biegała pod bombami, a „na służbie” prowadziła karetkę pogotowia. W piwnicy przy Sambora po raz pierwszy (chcę wierzyć, że i po raz ostatni) przeżyłem chwilę prawdziwie śmiertelnego strachu. Poznałem, co to zimny pot. Nie ja jeden zanotowałem to przeżycie. Po wyciu bomb nauczyliśmy się wyczuwać, gdzie która spadnie – blisko czy daleko. I otóż ten jeden jedyny raz wycie nie pozostawiło żadnych wątpliwości: narastało przerażająco i niesamowicie, co oznaczało, że bomba leci na nasz dom. Okropne to były sekundy! Mama rzuciła się na Janka i na mnie, okryła nas swoim ciałem. Uderzenie było straszne. Cała kamienica zatrzęsła się, a następnie uniosła się jakby nieco w górę, po czym opadła. Lecz – sufit nad nami trwał, nie pękał, nie walił się. Dzięki ci, Boże! Wszyscy spoglądaliśmy na siebie z niedowierzaniem i strachem, który wciąż tlił się w oczach. Głęboki oddech. Uczucie ulgi. Ktoś wyjrzał na klatkę schodową i stwierdził, że dom nie jest naruszony. A jednak po chwili coś się stało: na podwórzu rozległo się wycie. Jakieś inne wycie, nie od bomby, lecz ludzkie. Co się stało? Sąsiednią piwnicę zajmowali państwo Murawscy, następną – lokatorzy parterowej oficynki, przylegającej do naszego domu od ulicy Nowej. Stary pan z oficynki znany był w kamienicy z tego, że w kurniku na podwórzu hodował drób. Kiedy zaczęło się bombardowanie przeniósł swoje ptactwo do mieszkania a sam z żoną i córką zainstalował się obok nas, w „schronie przeciwlotniczym”. Miał zwyczaj, że w antraktach bombardowania wychodził do swoich kur, doglądał ich, podsypywał ziarna. Ten jeden raz nie cofnął się do piwnicy o czasie. Bomba, która sparaliżowała nas wszystkich strachem, spadła na ową oficynkę. Kiedy warkot samolotu przycichł wybiegliśmy na podwórze śladem staruszki żony i córki. Oficynka była zmiażdżona, spod rumowiska belek i cegieł wystawała jedynie para przysypanych gruzem butów, w powietrzu unosił się pył. Nieliczne ocalałe kury biegały jak oszalałe po podwórzu. Dwie kobiety, stara i młoda, wpatrywały się skamieniałe w ruinę, która stała się grobem. Stary pan nie dożył końca wojny. Był pierwszym nieboszczykiem, ofiarą działań, oglądanym przeze mnie „na żywo” i w całości. Wcześniej widywałem jedynie strzępy ciał: w liceum za parkiem rozlokował się lazaret, masowo tam operowano żołnierzy a odcięte kończyny oraz inne części organizmów po prostu wyrzucano na śmietnik. Przed bombardowaniem zachodziłem tam czasem z chłopakami, widok cmentarzyska owych części ludzkich był dość makabryczny. Rosjanie po wejściu do miasta nie zmienili przeznaczenia gmachu i robili to samo, to jest operowali i wyrzucali resztki na śmietnik... Po raz drugi tak potężny huk i wstrząs przeżyliśmy w dniu, kiedy Niemcy zrezygnowali z obrony mostów na Wiśle i wysadzili oba. Dom zakołysał się, z piwnicznej podłogi podniosły się chmury pyłu. Brat mój Janek twierdzi, że wrażenie było mocniejsze, aniżeli w dniu, kiedy bomba spadła na oficynkę przy ulicy Nowej. W pierwszej chwili sądziliśmy, że to kolejna bomba, lecz nie... 9 Piwnice nachodzili mundurowi polując na ludzi, zdatnych do kopania rowów przeciwczołgowych bądź nadających się do pospolitego ruszenia, nazwanego „Volkssturm”. Ofiarą patrolu padł stary kolejarz pan Murawski: poszedł do kopania. Patrole – widok normalny. Niezbyt normalny okazał się natomiast los starego kolejarza Murawskiego. Po wejściu do Tczewa zwycięskiej Armii Czerwonej zdobywcy wezwali go do parowozowni i mimo, iż był emerytem, kazali uruchomić parowóz. Następnie nakazali wyruszyć na szlak, w kierunku na Bydgoszcz. Potem nikt nigdy nie ujrzał już starego maszynisty, który regulował odbiornik ciotki Ryżowej podczas cowieczornych seansów radia BBC. Mniej normalnym i raczej nieoczekiwanym gościem piwnicy okazał się ksiądz Preuss. A nie oczekiwano go, gdyż nie był lubiany. Kiedy w 1939 roku pojawił się w Tczewie miał na sobie czarny mundur. Łysiejący blondyn w średnim wieku, na nosie okulary intelektualisty. Objął plebanię przy farze św. Krzyża, parafianom zabronił spowiadać się po polsku, kazania też głosił po niemiecku – słowem: niemiły administrator parafii Św. Krzyża z ramienia gdańskiego biskupa Spletta. Polskich księży już nie było, mało kto wiedział, co się z nimi stało. Preuss zachowywał się butnie, ale buty starczyło tylko na czas niemieckich zwycięstw na wszystkich frontach. Później zmiękł, ale serc nie pozyskał. Podobno pił i balował na plebani, im dalej od zwycięstwa tym mocniej. Ktoś opowiedział mi po latach, że wuj Piskorski, przedwojenny i powojenny organista u Św. Krzyża, przy tym doskonały pianista, musiał mu podczas owych fet na plebani przygrywać. Nie wiem, nie sprawdzałem. Jedno jest pewne, bo widziałem to na własne oczy: kiedy Preuss zjawił się w piwnicy wszyscy oniemieli. – To ksiądz nie uciekł z innymi Niemcami? – zapytała po chwili któraś z kobiet, może pani Murawska, dość mocna w języku. Tak było, ostatni cywilni Niemcy ewakuowali się z miasta w pierwszych dniach bombardowania. Preuss zjawił się w piwnicy w ciemnym płaszczu z przewieszoną stułą i torebką na piersi, w której były komunikanty. Odparł: – Moim obowiązkiem jest trwać z parafianami. Zapytał, kto chciałby przystąpić do spowiedzi i przyjąć komunię. Była to spowiedź gremialna, „in articulo mortis”. Nie pamiętam, jaki był odzew. Ciotka Ryżowa? Być może. Inne kobiety? Nie przystępowałem jeszcze do stołu pańskiego, toteż wymknąłem się z boksu. Pamiętam jednak, że wizyta duszpasterska w piwnicach podczas bombardowania wywarła spore wrażenie, nieco korygując wizerunek niezbyt lubianego księdza. Preuss istotnie doczekał ze swą „trzodą” wejścia Rosjan, potem powrotu tych polskich księży, którzy przeżyli okupację, wśród nich uczonego proboszcza Pronobisa. Trochę się tułał, w końcu pozwolono mu odprawiać codzienną mszę w kaplicy cmentarnej. Były to nabożeństwa jedyne w swoim rodzaju z uwagi na śmieszną gorliwość, z jaką kaleczył język polski czytając lekcję i ewangelię. Potem znikł jakoś niepostrzeżenie: może wyjechał do Niemiec?, może został aresztowany? Przeżyliśmy w piwnicy niemal miesiąc, zabrakło kilku dni. Dla wyrostka, jakim byłem, był to miesiąc niezwykły. Prawdziwa przygoda. Kiedy samolot odlatywał wybiegałem z innymi chłopakami na podwórze i na ulicę, obserwowałem skutki nalotów – poza oficyną od ulicy Nowej jedna z bomb spadła na podwórze budynku po przeciwnej stronie ulicy Sambora, nie wyrządziła jednak większych szkód. Gniazda artylerii przeciwlotniczej znikły z nabrzeża na Świńskim Targu: Niemcy zrezygnowali z obrony mostów na Wiśle i po prostu wysadzili je w powietrze, tak jak Polacy w 1939 roku. W tym samym czasie mama i ciotka, podobnie jak dorośli z innych boksów, zaryzykowały wyprawy do mieszkań aby się przebrać, umyć, coś tam upichcić. Jękliwe wycie syreny alarmowej lub warkot powracającego samolotu zaganiały 10 wszystkich na powrót do piwnicy – oznaczonej z zewnątrz, od ulicy, wielką białą strzałką i napisem „Luftschutzraum”. Pewnego dnia któryś z lokatorów piwnicy wyszedł na podwórze i rzucił okiem w stronę pobliskiego dworca, po czym wrócił do schronu z bulwersującą nowiną: Rosyjskie czołgi już są na stacji! Zza załomu piwnicznego korytarza wychylił się Riegel. Był czerwony na twarzy, trząsł się z wściekłości. Niemal dusząc się ryczał po niemiecku: – Hätt' ich eine Pistole... gdybym miał broń zastrzeliłbym pana na miejscu! Defetyzm był w dniach agonii Trzeciej Rzeszy największą zbrodnią stanu. A wiadomość z podwórza istotnie była fałszywa. Blokowy Riegel do ostatniej chwili wierzył w zwycięstwo przy użyciu stale zapowiadanej cudownej broni. Dość często myślę o tym epizodzie piwnicznym. Na czym stary Riegel opierał swe przekonanie? Tylko na wierze? I na jakiej podstawie uważał, że my, mieszkańcy Prus Zachodnich, na równi z nim jesteśmy zobowiązani do lojalności wobec Rzeszy? Czy sądził, że nasze Pomorze jest naprawdę ziemią praniemiecką? Zabór pruski trwał wprawdzie 148 lat, Trzecia Rzesza panoszyła się jedynie pięć i pół lat, ale historia zna przecież większe miary. Śni mi się czasem apoplektyczna twarz blokowego Riegela, zastanawiam się, czy zdążył wymknąć się z tej praniemieckiej ziemi przed nadejściem Rosjan, czy zdołał ocalić życie i gdzieś daleko dożyć późniejszej starości; kiedy rządził kamienicami przy Sambora miał chyba nie więcej, jak sześćdziesiąt lat. 11 KONIEC I POCZĄTEK 12 marca 1945 roku nastał wreszcie dzień wsławiony okrzykiem pewnego podnieconego znajomego, który wpadł do piwnicy i zawołał do mamy: – Pani M., już po wszystkim! Mamy demokrację, psiakrew! Był to pierwszy dowcip, kojarzący się w mej pamięci z nową Polską: mamy demokrację, psiakrew! Drugi, mniej subtelny, wiązał się z zaopatrzeniem w pierwszych miesiącach po wojnie: Dziś dają ser na kartki! Po gomółce na osóbkę! (Czytelnik, nie znający ówczesnych realiów, zasługuje na informację: do prominentów owej nowej Polski, która nastała, należeli panowie Władysław Gomułka i Edward Osóbka–Morawski. Tak zwane „znaczące” nazwiska tradycyjnie prowokowały do żartów). Wyjście Niemców i wejście Rosjan dokonało się bezszelestnie, w niemal absolutnej ciszy. W piwnicy nikt nic nie zauważył. Kiedy rozległo się wołanie o nastaniu demokracji (mama przyjęła je z dość kwaśnym uśmiechem), pierwszą moją (i innych chłopaków) reakcją był wypad na ulicę, z zaciekawieniem które znalazło ujście w triumfalnym wrzasku. Rzeczywiście! Cała ulica Sambora, od góry aż do ulicy Zamkowej w dole, zastawiona była taczankami. „Parkowały” przy prawym chodniku, zdrożone koniki z workami na łbach pożywiały się jakimś ziarnem, może sieczką, wokół wozów kręcili się żołnierze. I to ma być wojsko?! Trudno opisać bezmiar mego rozczarowania! To ta biedna armia, jadąca na wynędzniałych konikach, pobiła świetną i zawsze doskonale się prezentującą armię niemiecką?! Niepojęte! Wojacy, których ujrzałem przy wózkach, nie przypominali prawdziwych żołnierzy. Jakieś luźne kufajki, jakieś krzywe i brudne cholewki na nogach – to miałyby być mundury? Wyrostek nie mógł się z tym pogodzić. A jednak musiałem uwierzyć, bo Niemcy znikli. Do miasta wjechały taczanki, a pyszne wojsko niemieckie uciekło. Mama w pierwszej chwili zabroniła nam zbyt jawnie okazywać radość, rozeszła się bowiem pogłoska, że Niemcy cofnęli się jedynie do Miłobądza, oddalonego o sześć kilometrów, i nie można wykluczyć, że zdołają odbić miasto, toteż lepiej nie ryzykować, bo przecież mogliby odkuć się na tych, co ucieszyli się zbyt wcześnie. Plotka o Miłobądzu wnet się zdewaluowała, zaczęła się przeprowadzka z piwnicy do mieszkań i zastępowanie wybitych szyb tekturą. Mama od pierwszej chwili jęła rozmyślać o rewindykacji ulicy Krótkiej – czyli siedziby rodu. Ciotka Ryżowa płakała: jej dzieci, najstarszy chłopiec miał chyba osiem lat, nie znały słowa po polsku, ona sama była już tylko wdową po niemieckim policjancie oraz żołnierzu Wehrmachtu z II grupą i pewnie na nic dobrego nie mogła liczyć. Wspominam ją z sympatią, bo była dla nas dobra. Z pewnością z natury była życzliwym człowiekiem i tylko głupia ambicja „odegrania się” kazała jej pchnąć męża w objęcia okupanta. Kiedy przyjęła nas pod swój dach z ambicji tej już niewiele pozostało. 12 NOWA CYWILIZACJA Na nową rzeczywistość spoglądałem początkowo z zaciekawieniem, potem z rosnącą niepewnością. Miastem rządziła Armia Czerwona. Płonął wielki młyn u zbiegu ulic Dworcowej i Sambora, płonął pobliski szpital Sióstr Wincentek, do którego Günter jeszcze tak niedawno odstawiał w słoiku matczyne mleko. Sądziłem, że pożary są wynikiem działań wojennych ale wnet uświadomiłem sobie, że przecież „działań” prawie nie było a zniszczenie spowodowała zwycięska armia. Rozmyślnie? Bezmyślnie? Dziś wiem, że zwycięski żołnierz Armii Czerwonej nie miał pojęcia, iż wciąż jeszcze działa na terenie „bratniej Polski”. Był przekonany, że taki Tczew to już Germania – a na Germanię otrzymał od swoich szefów carte blanche, mógł wyprawiać co chciał. Mógł rabować, gwałcić, palić, niszczyć. Toteż rabował, gwałcił, niszczył i palił. Piękny dworzec, na którym zatrzymywały się kiedyś ekspresy z Petersburga do Berlina i Paryża, po którym – z całą pewnością – przechadzał się po peronie jako dziecko i młodzieniec Vladimir Nabokow, został zniszczony już po odejściu Niemców. Spalono szpital. Spalono wielki młyn, który tlił się wiele tygodni, gdyż nagromadzone ziarno nie chciało szybko się spalić... Pamiętam ulice, po których zataczali się pijani żołnierze z przewieszonymi na piersi pepeszami i objuczeni zrabowanymi zegarkami. Dużo mówiło się o gwałtach, nie całkiem to rozumiałem, choć oczywiście domyślałem się, że mają coś wspólnego ze stosowaniem przemocy... Nazajutrz po wyzwoleniu udałem się z bratem Jankiem na ulicę Paderewskiego. Był to rząd dosyć nowoczesnych domów, wzniesionych przed wojną, z których Niemcy wygnali lokatorów i osadzili swoich ludzi, czyli importowanych z Rzeszy urzędników i dygnitarzy partyjnych. Po ucieczce te domy stały puste. I ja, i Janek spodziewaliśmy się znaleźć w porzuconych lokalach ogromnie cenne łupy wojenne – papier do rysowania, którego nie mieliśmy, może ołówki, kredki, coś jeszcze? Przechodziliśmy z mieszkania do mieszkania coraz bardziej zdumieni i ogłupiali: był to szlak oszalałego, niszczącego huraganu. Wszystkie były zdemolowane, lustra i naczynia potłuczone, meble połamane, pościel rozpruta, sedesy i umywalki rozbite, na posadzkach i w wannach ekskrementy (w jednym z mieszkań zdobywcy uwalili kupę nawet w fortepianie). Obraz bezgranicznego rozwydrzenia. Uczucie obrzydzenia znałem już wtedy, na inne refleksje czas przyszedł później. Co pozostało, to obraz: odpychający. Mimo, iż przez trzydzieści lat (z niewielkim okładem) byłem członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, statutowo zobowiązanym do miłowania Związku Radzieckiego, jakoś nie zdołałem tego obrazu wymazać z pamięci i na miłość zdobyć się nie potrafiłem. Komiczne, a jednocześnie żałosne było za to popołudniowe spotkanie z babcią Ryżową, siostrą mego dziadka i teściową ciotki Ryżowej. Przywlokła się zdyszana do mieszkania synowej taszcząc dwie wypchane torby, z których wystawały smukłe szyjki butelek z winem. Opadła utrudzona na krzesło i opowiedziała z dumą, jak to przyłączyła się do grupy sowieckich żołnierzy, szturmujących fabrykę octu i rozlewnię win przy ulicy Chopina. – Oni pili na miejscu a ja ładowałam butelki do toreb! – zakończyła z dumą. Mama zareagowała kwaśno: – Wstydziła by się ciotka! Niby dlaczego? Przecież to zdobycz wojenna. Babcia Ryżowa nie miała pojęcia, że zachowała się nie tak, jak wypada: nie ja, to kto inny by się obłowił... Zwycięska armia ulokowała komendanturę miasta w gmachu sądu przy ulicy Dąbrowskiego. Przed wejściem stał wartownik z pepeszą, na dachu powiewała czerwona flaga. Pewnego razu, był bardzo ciepły i jasny słoneczny dzień kwietniowy, wędrowałem ulicą Kościuszki w stronę 13 Dąbrowskiego i ze zdziwieniem zauważyłem, że flaga na dachu sądu jest opuszczona do połowy masztu i przewiązana czarną tasiemką. Ktoś umarł? Lecz – kto? Komendant miasta? Ulicą przechodził przyjaciel naszej rodziny, pan Kazik Haydasz, i to on udzielił mi pierwszej lekcji polityki, jaką zapamiętałem: pouczył, że jest to znak żałoby po śmierci sojusznika Związku Radzieckiego, prezydenta Stanów Zjednoczonych Roosevelta, po czym dodał jeszcze, że to właśnie on sprzedał nas Rosjanom. Wtedy nie wiedziałem, co począć z taką wiedzą. Stany Zjednoczone... Nazajutrz po taczankach pojawiła się w mieście bardziej nowoczesna część zwycięskiej armii – pojazdy zmotoryzowane. Niemal wszystkie ciężarówki były produkcji amerykańskiej. To wtedy poznałem takie nazwy jak studebaker, jak dodge i gms (dżems), a mały jeep wprawił mnie w zachwyt: czegoś podobnego nie miała nawet wspaniała, zmotoryzowana armia Hitlera! Na tle amerykańskiego sprzętu żałosne radzieckie ciężarówki marki zis– 5 prezentowały się jak zabytki z lat dwudziestych i nie podobały się nikomu – pomimo zapewnień znawców, że choć nieładne to jednak są „nie do zdarcia”. Kursowało o nich pogardliwe powiedzonko: – Zis piat', z góry jechać, pod górę pchać! 14 POWRÓT DO DOMU Wydarzenia potoczyły się szybko. Pierwszy miesiąc nowej Polski był chyba najszybszy w moim młodym życiu. Oto stoję z grupą mężczyzn i chłopców na dachu domu przy Sambora i wpatruję się w niebo nad Gdańskiem: tam jeszcze rozbłyskują ognie, wznoszą się dymy, trwają walki. Oto na zmianę z Jankiem ciągnę wózek załadowany walizkami i tobołkami: odbywa się nasza przeprowadzka na ulicę Krótką, pod numer piąty. Kilka dni wcześniej towarzyszyłem mamie, która udała się tam na rozpoznanie. Nasze mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowała rodzina Volksdeutschów, państwo P. Ironia losu chciała, że głowa rodziny, pan P., był przed wojną pracownikiem hurtowni Jan Struczyński przy ulicy Kościuszki. Znikł gdzieś, może na froncie, a widok kobiety, padającej przed mamą na kolana i błagającej o wybaczenie, był bardzo przykry. Przykry był też suchy komunikat, wygłoszony przez mamę: – Daję pani trzy dni na wyprowadzkę! Tak powróciliśmy na ulicę Krótką. Tu wtręt topograficzny: posesja, położona w centrum starego miasta, składała się z trzypiętrowej secesyjnej kamienicy, wybudowanej w pierwszych latach XX wieku, z piętrowej oficyny w podwórzu z dwoma mieszkaniami (na parterze od niepamiętnych czasów mieszkała pani Kurczyńska) i z wielkiego spichrza, posadowionego na szczątkach dawnych murów miejskich oraz, jak powiadano, średniowiecznego kościoła Św. Jerzego, do którego dobudowano przed wojną piętro z wielkim mieszkaniem dla brata mamy, wujka Franciszka i jego rodziny. Podwórze w kształcie dwukrotnie złamanej linii łączyło ulicę Krótką z ulicą Rybacką i mieściło ponadto zabudowania gospodarcze. Zajęliśmy mieszkanie od podwórza na pierwszym piętrze kamienicy, trzy pokoje i kuchnię (łazienki wtedy jeszcze nie było, a toaleta dla dwóch mieszkań znajdowała się na podeście schodów) z oszklonym balkonem od podwórza, wybudowanym przez dziadka krótko przed wojną. Z balkonu biegł mostek do mieszkania na piętrze oficyny, toteż kiedy zajęła je ciotka Wanda ze swymi dziećmi pełnił on rolę wygodnego łącznika. Na Krótką zjeżdżali kolejno z wojennego rozproszenia pozostali członkowie klanu: dziadkowie zajęli frontowe mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy, wuj Franek swoje nad spichrzem, ciotka Wanda, która przybyła do Tczewa ostatnia, zamieszkała na piętrze w oficynie. W naszym mieszkaniu stało pianino, a także łup wojenny – wspaniałe radio Graetz, superheterodyna z magicznym okiem, które przez długi czas pełniło rolę ośrodka życia kulturalnego. To ono zapoznało mnie z muzyką Chopina (z wszystkich wykonawców najbardziej podobał mi się – pewnie ze względu na egzotyczne imię – Raoul Koczalski), ono oswajało z osobliwym typem humoru prezentowanego przez teatr „Eterek”, przy nim przeżyłem pierwszy po wojnie konkurs szopenowski z jego dwiema triumfatorkami Haliną Czerny–Stefańską i Bellą Dawidowicz; jakoś ciężko kojarzyła mi się ta Bella z obrazem kultury radzieckiej, przyniesionym do Tczewa przez niezwyciężoną Armię Czerwoną. Wspaniałym nabytkiem była także służąca Wanda, krzepka dziewczyna z podtczewskiej wsi, którą pamiętam w niezatartym obrazie: szoruje na czworakach podłogę, wypięty ku górze potężny zadek jest niezbyt szczelnie osłonięty i wprawia trzynastolatka w ogromne pomieszanie! Nie przetrwała u nas zbyt długo: trzymanie służących stało się niemodne w demokratycznej Polsce, wnet też nastała tzw. publiczna gospodarka lokalami i chyba gdzieś od 1948 czy 1949 roku władza ludowa wpakowała nam do mieszkania sublokatorów – wpierw samotnych panów, a po jakimś czasie (kiedy byłem już poza domem) całą szybko się rozmnażającą rodzinę robotniczą. 15 W domu były też książki. Sporo książek. Pamiętam „Wyznania” św. Augustyna i wileńskie wspomnienia Morawskiego. Męcząca lektura dla wyrostka! I było też wiele książek niemieckich. Mama ukończyła szkołę przed powrotem Pomorza do Polski i właściwie nigdy nie nabrała smaku do lektur polskich. Czytała, lecz bez zapału. Pisała bez błędów, ale gdy przychodziło do wyboru lektury na wieczór przed zaśnięciem – a była czytelniczką namiętną i gdy tylko nieco się uspokoiło po zawirowaniach „wyzwolenia” powróciła do lektur – zawsze sięgała po coś niemieckiego. Trochę peszył mnie jej gust: nade wszystko ceniła romanse, nawet groszowe. Z czasem utworzyło się wokół mamy kółko pań, wymieniających się książkami. Żona mego pierwszego po wojnie nauczyciela, pana Nowakowskiego, też ukończyła szkoły za Wilhelma II. A znów znacznie młodsza pani Elżbieta Warczyńska pochodziła z niemieckiej rodziny (Schulz) i gust do książek wyniosła z domu. Pani Nowakowska zadzierała nosa, za to tę drugą panią bardzo polubiłem: była zawsze uśmiechnięta, pogodna i wesoła, niekiedy aż figlarna, chętnie mnie i brata zagadywała dopytując się podstępnie o nasze młodzieńcze flirty... Ach, tak: była też luteranką, a to w naszym katolickim domu musiało budzić ciekawość. Janek, mój brat, przez dłuższy czas biegał z książkami w roli łącznika między paniami–czytelniczkami. Po bardzo wielu latach, minęło pół wieku z górą, dowiedziałem się, że trzyletni wtedy synek pani Warczyńskiej, Michał, jest dziś biskupem pomorsko–wielkopolskiej diecezji kościoła ewangelicko –augsburskiego. Odwiedziłem go w Sopocie: jest panem po pięćdziesiątce, z twarzy bardzo podobnym do matki... Zatem – powróciliśmy na Krótką. Najmniej wspomnień domowych wiąże się z kuchnią. Mama nie miała czasu ani talentu do kuchni, do pichcenia. Jedyną potrawą, którą przyrządzała dobrze, były polane chrupiącymi skwarkami kluski kartoflane z gotowaną kwaśną kapustą – danie „ciężkie”, ale jakże smakowite! Za to babcia gotowała wspaniałą zupę czarninę z suszonymi śliwkami, pyszny był również jej śledź w śmietanie. To wszystko, czyli – mało. Mamę ogarniała czasem chęć upieczenia placka – lecz jeśli robiła go we własnym piekarniku rzecz zawsze kończyła się zakalcem. Aby jej nie było przykro jedliśmy go z Jankiem bez zmrużenia oka, z wielkim samozaparciem. Wspaniałym zajęciem, już z naszym udziałem, było gotowanie „podpiwku”, czyli ciemnego bezalkoholowego piwa, które chłodziło się następnie w piwnicy, a po otwarciu cudownie się pieniło: znakomity to był napój. Ach, prawda: istniał jednak produkt z mamy kuchni, który był wspaniały i zawsze nam smakował. Produkt prosty, nawet trywialny: ciastka z płatków owsianych, dobrze wypieczone, chrupiące... 16 OPOWIEŚĆ O FIRMIE I RODZINIE I oto już komunikat o rozpoczęciu nauki w szkołach. Trafiam do piątej klasy w szkole powszechnej przy placu Grzegorza. Nauczyciel, pan Nowakowski, pisze na tablicy słowa „Roty” Marii Konopnickiej... lecz o tym nieco później... Oto już można nabyć polskie gazety. Z tym, że pierwszy w kolejności był skromny biuletyn, drukowany przy ulicy Kościuszki na odwrotnej, czystej stronie papeterii niemieckiej poczty polowej i zawierał krótkie wiadomości z nasłuchu radiowego, głównie frontowe. Potem – pojawiły się pierwsze egzemplarze prawdziwego dziennika. Była nim bydgoska „Ziemia Pomorska”. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że poświęcę prasie kilka dziesiątków lat życia, ale jakoś bezwiednie ciągnęło mnie do tych zadrukowanych płacht – na razie jako czytelnika. Do dziś pozostał mi nabyty w owym czasie zwyczaj zaczynania lektury gazet od strony sportowej. Ach, i jeszcze to: krótko po wyzwoleniu uruchomiono przy ulicy Dąbrowskiego coś w rodzaju czytelni prasy – zwalniała od nabywania gazet i stwarzała możliwość zaglądania do kilku lub nawet do kilkunastu. Jedynie „Przekrój” kupowało się regularnie dla domu: tygodnik schlebiał nam wszystkim, młodym i starszym, udając, że już jest po wszystkim, że jest dobrze, że o niedawnej wojnie i okupacji można już tylko czytać... Oto – badanie pozostałości dawnej firmy Jan Struczyński. Nieruchomości przy ulicy Krótkiej (numery 4 i 5) ocalały. Gorzej było w hurtowni przy ulicy Kościuszki: biurowiec z przedwojennym mieszkaniem dziadków i magazynem towarów tak zwanych kolonialnych w ruinie, magazyny po prawej stronie długiego dziedzińca zwalone, z palarni kawy nie pozostał ślad. Gruzy, ślady ognia. Ocalała jedynie lewa strona placu, najstarsze i zdawać się mogło najbardziej kruche zabudowania magazynów. Były puste, rozszabrowane. Pozostało jedynie to, czego nikt nie chciał: niezliczone opakowania zastępczej niemieckiej herbaty ze skórek jabłek. W magazynie na Krótkiej były duże zapasy soli; miał to być wkrótce pierwszy artykuł handlowy, oferowany przez mamę po otwarciu sklepu. Z historycznej kamienicy Forstera (lecz nie gauleitera, a dawnego, XVIII–wiecznego Forstera, dziada i ojca sławnego podróżnika Jerzego Asama oraz m.in. profesora uniwersytety wileńskiego), znajdującej się przy rynku, taszczyliśmy zachowane tam znaczne ilości talku w okrągłych tekturowych pudełkach, które w sam raz nadawały się do imitowania bitew, gdyż rozbite o mur wybuchały wielką chmurą białego pyłu: jak widać, pomimo świeżo przebytej prawdziwej wojny chłopięce zabawy wojenne jakoś nie zanikły... Nie mieliśmy oczywiście pojęcia, co dzieje się w siedzibach filii hurtowni w Kościerzynie i Włocławku... Jesteśmy zatem – mama, brat i ja – jedynymi na razie przedstawicielami klanu Struczyńskich w mieście. Dziadkowie, wuj Franek z rodziną, ciotka Wanda z dziećmi, ciotka Kasia ze swym Heniem, wuj Roman z Witkiem i Olkiem – wszyscy tułają się jeszcze nie wiadomo gdzie. To znaczy – mniej więcej wiedzieliśmy gdzie, niepewny był tylko dzień ich powrotu do gniazda. Jednak mama nie chciała czekać z założonymi rękami: postanowiła najszybciej jak to będzie możliwe uruchomić firmę... Firma. Tutaj miejsce i czas na kilka informacji o tym zjawisku, które zdeterminowało moje wczesne lata – o firmie Jan Struczyński, i trochę o początkach rodziny. Dziadek Jan Struczyński był wnukiem powstańca listopadowego Marcina Strusińskiego (herbu Szeliga), który z oddziałem kapitana, a może majora lub pułkownika Kosko przekroczył po klęsce powstania listopadowego granicę i dał się internować w królestwie Prus. Wielu jego towarzyszy powędrowało dalej na zachód, do Belgii i Francji, on jednak osiadł na granicy Ko- 17 ciewia i Kaszub. Miał siedemnaście lat i był goły jak święty turecki. Z pewnością żył z pracy własnych rąk. Z kim się ożenił? Nie interesowałem się tymi sprawami za życia dziadków, dziś tego żałuję (obiło mi się o uszy imię i nazwisko Matylda Linkowska lub Likowska, ale pewności nie mam). W 1849 roku urodził im się syn Augustyn Leon, mój pradziadek. Pojawia się też nazwa wsi – nomen omen! – Głodowo w parafii Sobącz na skraju Kaszub. Augustyn Leon, już poddany pruski, bił się dzielnie w kampanii francuskiej 1870–1871 roku i miał z tego tyle, że w urzędowych papierach pojawiła się partykuła von: czyli pojawił się von Strutschinsky, co było pisownią nazwiska już zniekształconą przez biurokrację pruską. I tak zostało: Struczyński. Augustyn Leon ożenił się po powrocie z Francji i w dosyć szybkim tempie dorobił siedmiorga dzieci, w tym mego dziadka Jana, urodzonego w Głodowie w 1874 roku. Z jego licznego rodzeństwa najbardziej kochałem ciotkę–babkę Jasińską a najmniej ciotkę– babkę Ryżową; sympatyczny był też brat dziadka Józef, a obojętna ciotka–babka Orłowska. Augustynowi Leonowi nie wiodło się zbyt dobrze skoro na przełomie 80–tych i 90–tych lat XIX wieku udał się z całą swą rodziną na emigrację zarobkową do Ameryki. Wszelako recepta na sukces nie zadziałała: po trzech lub czterech latach wrócił jak niepyszny na Pomorze, biedniejszy niż przed wyjazdem i uboższy o jednego syna, który w drodze powrotnej zatrzymał się w Westfalii i tam pozostał wśród górników. Czas wyznać, że ród Struczyńskich w męskiej linii na ogół nie nadawał się do osiągania sukcesów materialnych. Byli to mężczyźni lekkomyślni, rozrzutni, hojni jeśli akurat byli przy pieniądzu, w rezultacie niczego się nie dorobili. Owszem, byli idealistami. Mój dziadek Jan miał piękne wyniki jako działacz społeczny i patriota. W 1907 roku, ku zaskoczeniu władz pruskich, Polacy z Janem Struczyńskim na czele wygrali wybory do zdominowanej dotąd przez Niemców rady parafialnej u św. Krzyża w Tczewie, a w 1919 roku tak zaangażowali się w zabiegach o przyłączenie Pomorza do Polski, tak współdziałali z liderami Czyżewskim w Gdańsku i Abrahamem w Gdyni (Gdynia była wtedy małą wioską ze sławną knajpą „Pod dębem”), że władze pruskie posadziły dziadka na dość długiej ławie oskarżonych pod zarzutem zdrady stanu. I pewnie byłoby doszło do skazania, gdyby nie wejście do Tczewa oddziałów generała Hallera w styczniu 1920 roku. Ach, jaka to była feta! Jednym z pierwszych posunięć po przyłączeniu miasta do Polski było obalenie pomnika cesarza Wilhelma I, usytuowanego na placu przed starostwem. Pan Izydorek, emerytowany nauczyciel matematyki, przypomniał mi, że do realizacji owego zbożnego dzieła „zaprzężono konie pańskiego dziadka Struczyńskiego” – statuę obwiązano łańcuchami, podcięte batem konie szarpnęły i figura runęła z cokołu... Szczęśliwym losem Jana, mego dziadka, okazała się jego żona Marta, kobieta prosta, krzepka, pracowita i ogromnie ambitna. Poślubił ją w 1897 roku, po powrocie ze Stanów Zjednoczonych i odbyciu służby wojskowej. Nazywała się Kiwacz/Kiewatsch, była wiejską sierotą z Mieścina pod Miłobądzem, i wszystkie swe siły – a były niespożyte – skierowała na pokonanie przekleństwa biedy, i to sposobem najprostszym – przez harówkę i składanie grosza do grosza. Dziadek był wtedy robotnikiem w tartaku nad Wisłą w Tczewie, ona zaś przyjęła dozorcostwo w kamienicach będących własnością jej krewnych, Kowalkowskich. Wydzielała mężowi dniówkę na tytoń do żucia (nabywało się go w laskach), na tabakę do niuchania i na kufel piwa, resztę odkładała do pończochy, a może i do banku. Wśród tego rodziła dzieci, wszystkie moje ciotki i wujów: Franciszka w 1898 roku, Augustyna w 1900, Martę w 1907 i Wandę w 1911. Matka moja, Joanna, urodziła się dokładnie w środku, w 1905 roku. Były jeszcze dwie dziewczynki, te jednak zmarły w wieku niemowlęcym. 18 W 1911 roku babcia osiągnęła pierwszy sukces: miała już tyle w pończosze, że mogła zakończyć wysługiwanie się bogatym kuzynom Kowalkowskim i założyć przy ulicy Dąbrowskiego w Tczewie niewielki sklep pod firmą „Johann Struczynski”. Szyld był dwujęzyczny, a podejście do klientów elastyczne: okoliczni wieśniacy, jeśli nie dysponowali akurat gotówką, mogli nabywać potrzebne produkty również na drodze wymiany, w zamian za cukier, sól, naftę, dostarczając zboże, ziemniaki i in. Dumny i zabawny był napis na szyldzie: „Spezial–Umtauschgeschäft”. Babcia, mająca doskonałe kontakty z okoliczną ludnością wiejską, sama stanęła za ladą, zaprzęgła do pracy syna Franka, potem drugiego syna, potem najstarszą córkę, czyli moją mamę. Dziadek, formalny właściciel sklepu, rzucił pracę w tartaku, udzielał się w sklepie i w radzie parafialnej, działał w radzie Banku Ludowego. Był już bowiem k i m ś. Szukał dla siebie szyldu politycznego i znalazł go w endecji Romana Dmowskiego, bardzo popieranej przez polski kler, a dziadek był oczywiście wiernym synem Kościoła. W 1914 roku cesarz Wilhelm II powołał dziadka ponownie pod broń. Miał już 40 lat, toteż skierowano go początkowo do służby wartowniczej – gdzieś na środkowym Pomorzu pilnował wziętych do niewoli Rosjan i bardzo ich polubił, a w 1945 roku ogromnie się dziwił, że nowi Rosjanie okazali się tak inni od tamtych, pogodnych i rozśpiewanych jeńców z armii carskiej. W 1916 lub 1917 roku trafił dziadek na front francuski, śladem swego ojca Augustyna Leona, uczestnika kampanii 1870–1871 roku. W tym samym roku, pomimo kalectwa (Franek utykał), zmobilizowano jego starszego syna. Szkolono go w Malborku, dokąd mama jeździła do brata z wałówką, po czym posłano również do Francji. Obaj, ojciec i syn, walczyli na tym samym froncie, jednak nie spotkali się w okopach. Dziadek operował pod Saint Quentin nad Sommą, a dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkowo – po powrocie z kina, kiedy opowiedziałem mu treść obejrzanego amerykańskiego filmu „Ucieczka z Saint Quentin”. – Ależ ja tam się biłem! – wykrzyknął dziadek; musiałem mu tłumaczyć, że chodzi o amerykańską miejscowość o podobnej nazwie, wsławioną wielkim więzieniem. Z pewnością był to rok 1946 lub 1947, później bowiem filmy amerykańskie znikły na dłuższy czas z naszych ekranów. Podczas wojny 1914–1918 babka sama prowadziła sklep, wspierana przez dzieci. Po powołaniu do wojska Franka do pomocy pozostali Augustyn i moja 12–letnia wtedy mama. Z jej opowieści wiem, że właściwie nie miała dzieciństwa. Po powrocie ze szkoły (Altstädtische Mädchenschule) albo stawała za ladą, albo doglądała w domu młodszych sióstr, Wandy i Marty. Babcia miała już wtedy konia, wóz i woźnicę, a stajnię wynajmowała na podwórzu nieodległej posesji Weilandów. Podobno romansowała ze swym woźnicą, tak to w każdym razie widzieli pradziadkowie i donosili synowi na froncie o złym zachowaniu żony. Babka, to zrozumiałe, nie darzyła ich miłością, a kiedy dowiedziała się o słanych na front donosach, teściowa straciła prawo wstępu do jej domu. Nie wierzę w romanse babci Marty. Była bardzo wierząca i ogromnie serio traktowała przykazania religii, toteż nie wyobrażam sobie spowiedzi, w której zmuszona byłaby wyznać przedstawicielowi Pana Boga na ziemi, że złamała złożone przed ołtarzem śluby. Nie, to niemożliwe! Prawda była taka, że jędzowata teściowa nie znosiła synowej; pradziadkowie sami byli goli jak święci tureccy, ale zadzierali nosa i nie mogli wybaczyć synowi, że ożenił się z jakąś tam biedną sierotą z Mieścina. W 1918 roku babka zanotowała drugie zwycięstwo. Kiedy losy wojny zaczęły się przechylać, a perspektywy Rzeszy rysowały się bardzo niejasno, tczewskich Niemców (a także zniemczonych tczewskich Żydów) ogarniać zaczął niepokój, i to tym większy, że równolegle rósł w siłę narodowy ruch polski. Tak czy owak – Niemcy przenosili się w głąb Rzeszy, na rynku nieruchomości gwałtownie wzrosła podaż i opadły ceny, a babka wykorzystała koniunkturę wzo- 19 rowo. Zresztą dysponowała mocną walutą: przez całe swe życie gromadziła marki w złocie (co było zakazane!), miała więc czym przebijać. Kiedy dziadek powrócił z frontu okazało się, że jest właścicielem kilku kamienic i placów w mieście, a w eleganckiej (wówczas) kamienicy numer 5 przy ulicy Krótkiej instalowano już nowy, duży sklep, w niczym nie przypominający pierwszego skromnego sklepiku przy Dąbrowskiego. W sklepie i w administracji domów pożytek z dziadka był raczej niewielki: bez reszty pochłonęła do polityka. Był gorący rok 1919, w Wersalu ważyły się granice powojennej Europy, a poza zaborem pruskim istniała już niepodległa Polska. Siedemnastoletni syn Augustyn wymknął się chyłkiem za granicę zaboru i poszedł do polskiej armii, sam dziadek zaś stał się bojownikiem polskiej sprawy w mieście. Moja czternastoletnia wtedy mama zyskała nowe zajęcie: pełniła funkcję kuriera posyłana z papierami (lub po papiery) do Józefa Czyżewskiego w Gdańsku, bądź do Antoniego Abrahama w Gdyni, czołowych wtedy działaczy pomorskich. Nawiązał też dziadek kontakt ze Stanisławem Sierakowskim z Waplewa, który o to samo zabiegał na prawobrzeżnym Powiślu. Babcia nie pochwalała zatrudnień męża, zajęta budowaniem materialnej pozycji rodziny za nic miała takie abstrakty jak polityka, patriotyzm, czy nawet Polska. Gorzej: piekliła się kiedy dziadek chyłkiem wyciągał z firmy pieniądze na finansowanie jakichś tam działań patriotycznych bądź, później, na wspieranie akcji plebiscytowej na Powiślu. Konflikty w rodzinie były ostre, mama, wtedy jeszcze nastolatka, dobrze je zapamiętała. Myślę, że ów proces, wytoczony przez Rzeszę działaczom polskim na Kociewiu i odbywający się przed sądem w Tczewie na przełomie lat 1919–1920, traktowany był przez babkę jako przejaw słusznego gniewu Bożego – do tego stopnia nie pochwalała zatrudnień męża. Niemniej – dostarczała mu paczki do celi. Kiedy na Pomorzu nastała już Polska dziadek nie zmienił zainteresowań: wyżywał się w działalności politycznej i społecznej, przewodniczył radzie parafialnej u Św. Krzyża, zasiadał w radzie nadzorczej Banku Ludowego, gardłował na zebraniach endecji, a jednocześnie cały czas uważał się za świetnego i doświadczonego kupca i jako taki miał własną świtę nierobów– klakierów, którym hojnie pożyczał pieniądze i stawiał pańskim gestem kolejki. Sławna w rodzinie była jego wielka transakcja w okresie gigantycznej inflacji: nic żonie nie mówiąc nader korzystnie sprzedał dużą kamienicę przy ulicy Kopernika, i bardzo się zdziwił, gdy za uzyskane miliardy polskich marek nazajutrz można był nabyć (ewentualnie) kosz jabłek! Toteż firma dojrzała po pewnym czasie do zamachu stanu; jeżeli miała istnieć i rozwijać się dziadek musiał stracić koronę, potrzebny był nowy szef. Dziadkowi pozostawiono honory, faktyczne kierownictwo objął w porozumieniu z babcią starszy syn Franciszek – wypłacał rodzinie pensje i doprowadził firmę „Jan Struczyński” do rozkwitu, przerwanego dopiero przez wybuch wojny w 1939 roku. Przy ulicy Kościuszki powstała wielka hurtownia towarów kolonialnych z palarnią kawy oraz wielkim składem opału, filialne hurtownie zainstalowano w Kościerzynie i Włocławku, mniejszą w Świeciu nad Wisłą (okazała się nierentowna), wreszcie sklep w Grudziądzu. Transport był w połowie lat 1930– tych w dużej mierze zmotoryzowany (zapamiętałem nazwiska trzech – jak to wtedy się mówiło – szoferów ciężarówek, którzy ogromnie mi imponowali: panów Szczuki, Kuchty i Talarskiego), na letnie weekendy jeździło się niekiedy fiatem 508 nad jezioro w Szarlocie pod Kościerzyną. A oto rodzina Jana i Marty Struczyńskich w dwudziestoleciu 1920–1939: Syn Franciszek kieruje firmą. Jako mężczyzna był wyjątkiem w galerii rodzinnych fantastów: odziedziczył talenty babci wzbogacając je o rozmach. Ożenił się z panną Salomeą Piskorską z Grudziądza i miał z nią siedmioro dzieci – w kolejności: Gabrynię, Grzesia, Mietka, Mariana, Wincentego, Marylę i najmłodszego Stasia, urodzonego w 1936 roku. Do rodziny 20 Franciszka przylgnęła niania Stanisława (Stasia) Młynarkiewicz, ofiarna i oddana stara panna, ściągnięta via ogłoszenie prasowe z doskonałymi referencjami aż z Berlina. Stasia wychowała trójkę najmłodszych dzieci Franka i cioci Salomei, jej ukochanym faworytem był Wicek. Grześ jeszcze przed wojną zaczął naukę w gimnazjum polskim w Gdańsku; po jednej z wizyt w Gdańsku Stasia opowiadała z płaczem o despekcie, bo Grześ – taki malutki – zmuszony był maszerować w ostatniej parze podczas defilady uczniów w dniu 3 maja: Tak mi go było żal... Ja sam zapamiętałem Grzesia z tego czasu inaczej: siedzącego z Gabrynią nad klawiaturą i wystukującego na cztery ręce sonatiny... Syn Augustyn: lekkoduch, bon–vivant, przyjaźnił się z całym światem, a czego się tknął – to popsuł. Lubił wypić, a gdy wypił pięknie śpiewał basem. Tułał się po świecie, w końcu wrócił na łono rodziny z żoną Kasią i jej panieńskim dzieckiem Heniem. Brat kupił mu restaurację w Tczewie przy ulicy Dworcowej, którą wkrótce doprowadził do ruiny. Następnie zafundowano mu sklep w Grudziądzu, również wnet zagrożony upadkiem – na ratunek posłano wtedy moją mamę. Wreszcie, w 1938 roku, otrzymał w darze spore gospodarstwo rolne w Kamierowie pod Skarszewami, które ostatecznie pochłonęły wiry wojny i powojennych przemian. Córka Joanna, moja matka. Rocznik 1905. Od dziecka w sklepie, podobnie jak babcia pracowita i utalentowana kupcowa. Kiedy podrosła zajęła się sportem, z czasem została naczelniczką żeńskiego „Sokoła” w Tczewie. Na zawodach lekkoatletycznych startowała z Walasiewiczówną, poznała Konopacką, Wajsównę, była bardzo dobra w biegach i skokach, miała szanse znaleźć się w ekipie olimpijskiej roku 1932. Zachowała piękne fotografie z Kozłówki Zamoyskich: synowa ordynata, żona Michała Zamoyskiego, patronowała żeńskiemu „Sokołowi” i zapraszała na lato czołowe sokolice do pałacu. Tam mama zapatrzyła się w przystojnego Michała i postanowiła, że jeśli kiedykolwiek będzie mieć syna nazwie go tym imieniem. Michał – po hebrajsku „któż jak Bóg”. W tczewskim domu Struczyńskich bardzo licznie bywali elewi Szkoły Morskiej. Szkoła Morska była dumą miasta, a w domu moich dziadków – bodaj z uwagi na panny – zjawiała się cała szkolna śmietanka, począwszy od dyrektora Antoniego Garnuszewskiego i szefa wydziału nawigacyjnego Mamerta Stankiewicza, a kończąc na rozamorowanych elewach: bywał Karol Olgierd Borchardt, bywał Jan Banucha, absolwent wydziału mechanicznego, który poślubił najmłodszą pannę Struczyńską – Wandę, bywał Stanisław Dulski, który porwał na zawsze jej przyjaciółkę Wiśniewską, a Henryk Grunwald był „po słowie” z moją mamą – tę zapowiedź przekreślił jednak los, narzeczony wpadł bowiem podczas wachty do otwartego luku na frachtowcu i zabił się. W efekcie najstarsza panna Struczyńska najpóźniej z sióstr wydała się za mąż, bo dopiero w 1932 roku. To dla niej pojawił się Edmund Misiorny. Przebywał na kursie w gdańskiej dyrekcji Polskich Kolei Państwowych; przypadek sprawił, że poznał w pociągu Romana Romanowskiego, szwagra mojej mamy, a ten postanowił zarekomendować go jej na męża. Ślub odbył się w klasztorze bernardynów w Świeciu nad Wisłą jesienią 1932 roku, wesele wyprawiła najmłodsza siostra mamy – Wanda, która wraz z mężem prowadziła wówczas filię firmy w tym mieście. Edmund M. pełnił w tym czasie obowiązki dyżurnego ruchu na stacji w dość oddalonym Kępnie; ambicją mamy było, by zabiegał o przeniesienia służbowe przybliżające ją do domu rodzinnego, z którym czuła się mocno związana. Efektem były liczne przeprowadzki – do Inowrocławia, gdzie ojciec był dyżurnym ruchu na stacji osobowej, do Janowca Wielkopolskiego, gdzie był naczelnikiem stacji, wreszcie via Chojnice – które nie spodobały się rodzicom – do Smętowa, gdzie również pełnił obowiązki naczelnika dużej stacji II klasy. Było ono oddalone od Tczewa już tylko o 40 kilometrów, toteż praktycznie żyło się nam na wielkim łonie rodu 21 Struczyńskich. Mama urodziła czterech synów: mnie, Michała, w 1933 roku, Janka w 1935 roku, Tomasza Macieja w 1937 roku i w 1940 roku najbardziej udane dziecko – pogrobowca Romka. Z Edmundem M. do rodziny – już tylko mojej – dołączyli jego rodzice oraz dwie siostry. Dziadek, Walenty Misiorny, rocznik 1874, wywodził się ze wsi wielkopolskiej, z okolic Śremu –Środy, i był kolejarzem w Poznaniu. Mieszkał na Wildzie przy Prądzyńskiego (tam urodził się mój ojciec), a następnie przy Madalińskiego, gdzie w mieszkaniu 32 pod numerem 2 przeżył do śmierci. Babcia, Anna z Szydłowskich, matka mego ojca, pochodziła z Rogoźna; po jej wczesnej śmierci dziadek poślubił szwagierkę zmarłej żony Annę Ernst, też wywodzącą się z Rogoźna, i to ona wychowała mego ojca. Anna Ernst pochodziła ze spolszczonej rodziny niemieckiej, doskonale władała oboma językami, ale – o dziwo! – po doświadczeniu okrucieństw hitlerowskich w zajętej Polsce do końca wojny nie wypowiedziała słowa po niemiecku. Szczególnie zabolało ją morderstwo, popełnione na moim ojcu, który był jej ukochanym wychowankiem. Dwie siostry ojca to Teresa – rocznik 1898, zamężna Szotyńska i Walentyna, rocznik 1904, zamężna Kucharska. Ciotka Teresa przez całe życie była urzędniczką w ubezpieczeniach społecznych, w bankowości itp.; jej mąż, chorąży Szotyński, był zawodowym żołnierzem i w roku 1939 zginął na rynku w Gostyniu w masowej egzekucji, przeprowadzonej przez niemieckie Einsatzkommando. Byli bezdzietni. Ciotka Walentyna, nazywana Walosią, również była urzędniczką w Poznaniu i bardzo długo konserwowała się w panieństwie; wydała się za mąż dopiero w 1945 roku za Mariana Kucharskiego (stale podkreślał: – Jestem Kucharski z Kucharek! – i eksponował ogromny sygnet) i miała z nim syna Jacka, który po latach wyemigrował do Niemiec. Powiem szczerze, że z poznańskim skrzydłem mojej rodziny nie czułem się tak mocno związany, jak z tczewskim klanem. Wpłynęło na to z pewnością oddalenie: w Tczewie wszyscy byli na miejscu, a do Poznania trzeba było jeździć, co nie sprzyjało ścisłym kontaktom. Ale liczył się także odmienny styl życia. Babcia była dosyć typową Poznanianką, drżała kiedy zasiadałem na jej reprezentacyjnej kanapie, a natychmiast po przejściu po pokoju wycierała rzekome ślady moich stóp na wywoskowanej podłodze. Odruchów bezinteresownej serdeczności nie pamiętam. Tylko kuchnia babci była znakomita, w przeciwieństwie do tczewskien kuchni mamy. Obie ciotki, Terenia i Walosia, były z usposobienia podobne do macochy, choć nie tak konsekwentne. Bardziej lubiłem starszą. Kończyła karierę zawodową już jako wdowa po wojnie, w Gnieźnie, tam ją kilka razy odwiedziłem. „Kucharski z Kucharek” otworzył po wojnie sklep papierniczy w Poznaniu u zbiegu Garbar i Rynku Bernardyńskiego, interes nie kwitł, za to właściciel tęgo popijał, a sygnet błyszczał wspaniale. Wszyscy drżeliśmy z powodu późnych ciąż cioci Walosi – pierwszej, gdy miała 43 lata (dziecko zmarło) i drugiej dwa lata później – ale skończyła się szczęśliwie. Niekiedy wraz z dziadkiem i babcią jeździliśmy do gniazda Szydłowskich w Rogoźnie: żył tam jeszcze brat pierwszej żony dziadka, gospodarzył na roli „za jeziorem”, żyli jego synowie i ich kuzyni, z których najwyżej wyemancypował się społecznie inżynier Szydłowski, dyrektor Fabryki Maszyn Młyńskich; miał niestety paskudną żonę, potrafiła oskarżyć mnie lub brata o kradzież srebrnych łyżeczek; obrażeni unikaliśmy później tego domu. Prawdziwą dumą napawali mnie za to dwaj kuzyni ojca z Poznania, Zygmunt i Marian Misiorny: jeden z nich był przed wojną mistrzem Polski w boksie w wadze muszej (przed Rotholcem), obaj później przez długie lata sędziowali podczas ligowych meczów bokserskich, Zygmunt był prócz tego którymś z ważnych dyrektorów Międzynarodowych Targów Poznań- 22 skich. Brat mój Janek mocniej związał się z poznańskim skrzydłem rodziny, częściej tam bywał i nawet poznał jej dalsze odgałęzienia, np. Lorentzów w Chodzieży. Druga córka Struczyńskich – Marta. Tę ciotkę bardzo kochałem. Może dlatego, że zawsze była bardzo smutna? Pamiętam, jak krótko przed wysiedleniem do Generalnego Gubernatorstwa zasiadała z naszą przyszywaną ciotką Wikcią Majtkowską przy kuchennym kredensie i popijając mocną herbatę lub kawę zamyślona paliła jednego papierosa po drugim w długiej szklanej lufce: tęskniła do męża, który po kampanii wrześniowej trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Była ładna, przynajmniej w moich oczach; czesała się „na chłopca”. Za Romana Romanowskiego wyszła z wielkiej miłości. Był dygnitarzem w starostwie powiatowym tczewskim i cieszył się opinią najprzystojniejszego mężczyzny w mieście. Całe życie Marty zamieniło się potem w czekanie: początkowo na dzieci, których długo mieć nie mogła (dopiero po siedmiu latach małżeństwa urodził się Witek, a rok później Olek), następnie na powrót męża z obozu, wreszcie na jego powrót z pracy oraz „z pracy”, był to bowiem pan korzystający z uroków życia i powracający do domu o najróżniejszych porach dnia i nocy. Nie był złym człowiekiem, przeciwnie, miał tylko tę słabość, że nie potrafił oprzeć się pokusom. A ciocia Marta czekała po nocach, piła mocne herbaty i paliła papierosa za papierosem, po czym wszystko Romanowi wybaczała... Trzecia, najmłodsza córka – Wanda – rocznik 1911, była rówieśnicą firmy „Jan Struczyński”. Uczęszczała do gimnazjum w Tczewie i najszybciej, jako pierwsza z sióstr, zmieniła stan cywilny: jej wybrańcem był absolwent wydziału mechanicznego Szkoły Morskiej Jan Banucha. Ślub odbył się w 1929 roku, w podróż poślubną popłynęli statkiem do Londynu. Jan Banucha nie poświęcił flocie zbyt wiele czasu, już w 1931 roku uległ namowom szwagra, wujka Franka, i objął kierownictwo filii hurtowni w Świeciu nad Wisłą a dwa lata później zarząd dużej hurtowni w Kościerzynie. Mieli czworo dzieci – Leszka, Jankę, Jurka i Andrzeja. Wyliczyłem łącznie 30 osób z pokolenia dziadków, dzieci i wnuków. W 1934 roku żył jeszcze 85–letni pradziadek Augustyn Leon, zatem mogła powstać „historyczna” fotografia czterech pokoleń rodu Struczyńskich: pozowali przed kamerą wsparty na lasce 85–letni pradziad Augustyn Leon, 60–letni dziadek Jan, 36–letni syn Franciszek i 9–letni wnuk Grześ. Z tych 30, a właściwie 31 osób, wojna i okupacja zabrały: wuja Jana Banuchę, który zmobilizowany poległ w obronie Gdyni na Kępie Oksywskiej w 1939 roku, mego ojca Edmunda Misiornego, zastrzelonego w jesieni 1939 roku przez niejakiego Wrase, byłego przywódcę mniejszości niemieckiej, a podczas okupacji wójta w Leśnej Jani niedaleko Smętowa, wuja Augustyna Struczyńskiego, który zginął w 1943 roku w niejasnych okolicznościach, ciotkę Martę, zmarłą w 1942 roku w wyniku zapalenia płuc oraz moich młodszych braci Tomka, zmarłego w 1941 roku w tczewskim szpitalu podobno (nikt nie wierzył obdukcjom niemieckiego kierownictwa) na zapalenie płuc oraz Romka, zmarłego tragicznie w pożarze w 1942 roku. Klan zmniejszył się więc o sześć osób, przetrwały 24 osoby – z tego w Tczewie w chwili nastania nowej Polski było nas, jak się rzekło, tylko troje: mama oraz Janek i ja. Resztę losy rzuciły w różne strony. Zamykam rozdział fragmentami z roku 1947 i 1950. Otóż w 1947 roku poza głośnymi wyborami do sejmu wypadły także złote gody dziadków. Oboje z babcią dotrwali do jubileuszu 50–lecia małżeństwa w dobrej formie. Z fetą w rodzinnym gronie wiązały się dwa wydarzenia: po pierwsze dziadek ogłosił, że ostatecznie wycofuje się z życia publicznego (w praktyce oznaczało to już jedynie rezygnację z przewodzenia radzie parafialnej, ku wielkiemu żalowi proboszcza), po drugie – posłaniec dostarczył długi, odręczny list biskupa chełmińskiego ks. dra Kazimierza Józefa Kowalskiego, tak staranny w wyliczeniu dziadkowych zasług dla ojczyzny i dla Kościoła, że aż mnie zatkało: postanowiłem, że odpytam dziadka na okoliczność jego licz- 23 nych doświadczeń życiowych, po czym jednak zaniedbałem się i niemal nic z tego nie wynikło, ku memu (dziś) wielkiemu żalowi. Zdążyłem przepytać go zaledwie o wypadki wojny 1914– 1918 roku, a i to niezbyt wnikliwie. Raz jeden, na prośbę babci, udałem się do Miłobądza, gdzie była chrzczona, poprosiłem w parafii o wyciąg z jej aktu chrztu a przy sposobności poznałem słynnego sędziwego historyka Pomorza, księdza Stanisława Czapiewskiego, który dożywał tam swoich dni przed ostatecznym przeniesieniem na „wycug” bodaj na probostwie w Turzy. Kiedy zjawiłem się na plebani staruszek siedział przy pianinie i grał Chopina. Ładny to był widok, uczony należał bowiem do gatunku pięknych starców, jak pan Andrzej Potworowski i inni. Usłyszawszy, że reprezentuję ród Struczyńskich, rozgadał się i sporo mi wtedy opowiedział o dawnych swoich z dziadkiem kontaktach. Miałem niespełna 17 lat, mało mnie to wówczas obchodziło – co wyznaję z żalem. Młodość jest dość bezmyślna i mało przewidująca. Dziadek zmarł w styczniu 1950 roku – wycieńczony przez dokuczliwą astmę, a powalony ostatecznie przez raka żołądka. Miał 76 lat. W ostatnich latach uwędził nas wszystkich w pomocnym jakoby dymie z ziołowych papierosów, popijał już jedynie z rzadka, stał się drobny i kruchy. Pisał wspomnienia, kupowałem dla niego zeszyty, które zapisywał jeden po drugim. Niestety – nie przetrwały. Babka uznała, że lepiej będzie gdy wrzuci je do pieca. I tak po śmierci dziadka uczyniła. Pogrzeb dziadka był manifestacją lokalną, nigdy wcześniej nie widziałem podobnego tłumu na mszy żałobnej i w kondukcie. Legł na tzw. starym cmentarzu; po dwunastu latach dołączyła doń babcia Marta a jeszcze później (1985) moja mama. Babcia, która zawsze krótko trzymała dziadka, po jego śmierci czule go wspominała i często gościła we śnie; rano mawiała niekiedy: – Dziś w nocy Jan znowu był u mnie. Dziadkowie poznańscy umarli – dziadek w 1954 roku, babcia w 1959 roku; oboje spoczywają na cmentarzu junikowskim w Poznaniu. 24 WIZYTA NOCĄ Zatem – powracamy do gniazda, na ulicę Krótką. Jest marzec 1945 roku. Mama, Janek i ja jesteśmy na razie jedynymi przedstawicielami „firmy”, których koniec wojny zastał na miejscu w Tczewie. Mama wie, że ojciec zginął, ja i brat nie wierzymy w to: chcemy mieć nadzieję, że wiadomość jest niepewna, że może jeszcze żyje i pewnego dnia powróci. Łudziliśmy się kilka lat... Reszta „firmy” jest rozproszona. Większość przebywa w dawnym GG. Kuzyn Mietek trafił po powstaniu warszawskim na roboty do Ludwigshafen w Rzeszy, ciotka Wanda z dziećmi uciekła przez bolszewikami aż do Berlina. Mama postanowiła, że w tej sytuacji na własną rękę reaktywuje szczątek firmy, czyli sklep przy ulicy Krótkiej, co też niebawem nastąpiło. Pierwszym towarem była sól, zostało jej po Niemcach sporo. W kwietniu, kiedy jako tako kursowały już pociągi, przyjechał na rekonesans dziadek i zamieszkał z nami; babcia czekała jeszcze na sygnał w Pruszkowie. Zdarzyła się wtedy dosyć dziwna przygoda, a jej sprawcą było wojsko polskie – wszelako bardzo różniące się od oficjalnego. Był późny wieczór, Janek i ja spaliśmy już, kiedy nagle rozległo się gwałtowne walenie do drzwi. Mama i dziadek zapytali: – Kto tam? Odpowiedź brzmiała: – Wojsko polskie! Do mieszkania wtoczyło się kilku młodych mężczyzn rozmaicie ubranych, z rozmaitą bronią. Rozbudzeni stanęliśmy z bratem w drzwiach sypialni obserwując tę scenę w milczeniu. Wojsko polskie zażądało wydania żywności. Za pokwitowaniem, rzecz jasna. Jeden z przybyszów zasiadł przy stole, wydobył zeszyt i spisywał ołówkiem łupy. Niewiele było do zabrania. Trochę mąki, kawałek słoniny, woreczek cukru. – Ile tego jest? Dziadek oświadczył, że jest kupcem i ma doświadczenie, może zważyć cukier w ręku: – Około dwa kilogramy. Mama przyjęła pokwitowanie, wojsko polskie odeszło oświadczając, że po wyzwoleniu kraju straty zostaną pokryte. Ponieważ kraj był już wyzwolony od Niemców oświadczenie gości wywołało spory zamęt w głowach dziadka i mamy. Do śmierci nie rozstrzygnęli wątpliwości, a możliwe odpowiedzi były tylko dwie: w odwiedziny przybyła partyzantka „londyńska”, bądź zwykła banda, trudniąca się rozbojem. Charakter najścia i zakres rekwizycji świadczyłyby jednak, że nie byli to zwyczajni bandyci. W tym czasie dziadek wespół z kilkoma znajomymi uruchomił w mieście wytwórnię wody sodowej i lemoniady – pierwszą po wojnie butelkę polskiej oranżady brat i ja wypiliśmy uroczyście pod jego okiem, dzień albo dwa dni po wizycie wojska polskiego. 25 SZKOŁA PRZY PLACU GRZEGORZA Zaczęto otwierać szkoły. Jak się rzekło trafiliśmy na Plac Grzegorza, Janek do trzeciej klasy, ja do piątej. Pierwszym nauczycielem, z jakim się zetknąłem, był pan Nowakowski. Zjawił się w klasie ze skrzypcami i zapowiedział, że będziemy uczyć się „Roty”. Tę pieśń napisała Maria Konopnicka, a muzykę ułożył Feliks Nowowiejski. Niewiele mówiły mi te nazwiska. Spostrzegłem, że pan nauczyciel ma zniekształconą prawą dłoń. Dopiero później dowiedziałem się od mamy, która przyjaźniła się z Nowakowskimi, że wcielony do Wehrmachtu sam przestrzelił ją na froncie i wrócił do Tczewa jako inwalida wojenny. Polacy z armii Hitlera częściej stosowali tę praktykę, co potwierdził również znajomy kelner Robert z restauracji państwa Oskwarków, który też był na froncie wschodnim (na zachodnich frontach zamiast samookaleczeń Polacy preferowali przechodzenie na drugą stronę, do aliantów), i trwało to do chwili, kiedy dowództwo niemieckie przejrzało proceder i zareagowało oddawaniem „rannych” pod sąd polowy. Pan Nowakowski wypisał na tablicy słowa „Roty” a klasa czytała je chórem kilka razy, aż do utrwalenia. Następnie nastroił instrument i zapoznał klasę z melodią pieśni. Pomimo zniekształconej prawicy machał smyczkiem dość zręcznie: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dzieci nam germanił...” Wojna jeszcze trwała, słowa były więc na czasie. Koleżanki i koledzy z klasy, którzy w latach okupacji zaniedbali język ojczysty, mieli spore trudności z odczytywaniem tekstu oraz z wymową. Niektórzy znów uważali, że język polski to tyle, co gwara kociewska. Zabawne były te pierwsze tygodnie w polskiej szkole. Pamiętam, że nosiłem się z wysoka, z politowaniem, jeśli nie z pogardą spoglądając na „kaleki językowe” z sąsiednich ławek. Byłem przekonany, że sam posługuję się czystą polszczyzną, a to wcale nie było pewne: ćwiczony przez mamę na stareńkim egzemplarzu „Żywotów świętych” miałem w zapasie – wcale o tym nie wiedząc – sporo dziwacznych anachronizmów i nie byłem godnym zaufania wzorcem dla mych koleżanek i kolegów, pokrzykujących z kociewska „wej!” i „zamanąwszy” oraz kopiących szmaciankę podczas przerw. Okazało się wnet, że „Rotę” ćwiczyliśmy z wyższego nakazu: szkoła miała wystąpić na wiecu. Z jakiej okazji był wiec – nie pamiętam. Może był to 3 Maja? Może 1 Maja? Nie wiem. W każdym razie wojna jeszcze się toczyła gdzieś daleko, komunikaty z frontów czytaliśmy z kart malutkiej gazetki lokalnej, drukowanej na odwrocie hitlerowskiej poczty polowej, a pora była zimna. Na rynku ustawiono trybunę, przemawiał burmistrz, potem sowiecki komendant miasta, jakiś polski oficer, ktoś jeszcze. Gromko potępiono hitlerowską hydrę, zachwalano odzyskaną niepodległość, szkoły zaintonowały „Rotę” a tłum podjął pieśń. Nad rynkiem powiewały flagi, narodowe i partyjne PPS–u oraz PPR–u. Tyle ich było, że aż mamę poniosło: – Ależ się rozmnożyli! Przed wojną w PPS–ie było tu kilkunastu ludzi, komunistów żadnych nie pamiętam, a teraz mogłoby się zdawać, że było ich nawet kilkuset! Poza przestrzeloną dłonią pana Nowakowskiego i „Rotą” na wiecu niewiele zapamiętałem z kilku tygodni spędzonych w szkole powszechnej przy Placu Grzegorza. Chociaż – była jeszcze mała Szulcówna, szczupła o ładnej buzi dziewczynka z czwartej klasy, w której się wtedy kochałem: miłość dwunastolatka polegała na tęsknym wypatrywaniu podczas przerw, czy ukochana pojawiła się już na placu. Sławnym zdarzeniem, obserwowanym w końcu kwietnia, był przemarsz niemieckich wojsk, które skapitulowały na Helu i udawały się do niewoli. Obserwowałem to na rynku: kolumny szły w szyku zwartym, pod niewielką eskortą sowiecką, komendy wydawali niemieccy oficerowie a wojsko wykonywało je arcydokładnie. Wzorowe wojsko. Tak wyglądało ostatnie moje 26 spotkanie z Wehrmachtem. Nie wiem, do jakiej ci żołnierze udawali się niewoli, do polskiej, czy do radzieckiej. W każdym razie szli pieszo; na odcinku z Helu do Tczewa przemaszerowali już ponad 80 kilometrów... 27 JAK MAMA NABYŁA KONIA I JAK GO NIE UTRACIŁA W pierwszych dniach maja pojawiły się w mieście plakaty o naborze uczniów do Koedukacyjnego Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego. Egzaminy wstępne miały odbyć się wkrótce, jeszcze w tym samym miesiącu. Mama postanowiła, że będę zdawać. I tak się stało: ominęła mnie klasa wstępna dla opóźnionych językowo, od razu trafiłem do klasy I–ej. I tak zaczął się mój najdłuższy rok szkolny, obejmujący ostatni tydzień maja i czerwiec roku 1945 oraz cały rok 1945/1946. Firma już działała, choć w znacznie skromniejszym niż przed wojną wymiarze – czynny bowiem był tylko sklep (u nas mówiło się wtedy jeszcze: skład) przy Krótkiej. Hurtownia przy Kościuszki, częściowo wypalona, częściowo w gruzach, czekała na powrót wuja Franka. Rodzina zjeżdżała się do Tczewa powoli, etapami. Po dziadku w czerwcu przywędrował z robót przymusowych w Rzeszy kuzyn Mietek – i pierwsze, co uczynił, to wygłodzony zlikwidował mamie cały zapas dżemu. Po nim zjawił się wuj Franek ze swoją rodziną i natychmiast wszczął zabiegi wokół ponownego otwarcia hurtowni przy ulicy Kościuszki. Wreszcie powróciła ciotka Wanda z czwórką swoich dzieci. Ostatnia, już w roku 1946, zjawiła się babcia z dwójką wnuków, Witkiem i Olkiem, synami zmarłej ciotki Marty i wuja Romana, który z ramienia PSL udał się na ziemie odzyskane, do Nowogardu. Poza nieżyjącymi ciocią Martą, wujem Jankiem Banuchą, moim ojcem, wujem Augustynem oraz Tomkiem i Romkiem, na dobre zabrakło do kompletu jedynie uroczej ciotki Kasi, wdowy po Augustynie, która osiadła na ziemiach odzyskanych, gdzie jej szwagier został latarnikiem w Jarosławcu (powiat Sławno). Grześ i Gabrynia, najstarsze dzieci wujka Franka, zdały matury na okupacyjnych kompletach w Warszawie i natychmiast po wojnie rozpoczęły studia – Grześ na Politechnice Wrocławskiej, Gabrynia w Warszawie w Akademii Nauk Politycznych i w konserwatorium. Reszta mego pokolenia – od najstarszego Mietka po najmłodszych Andrzeja Banuchy i Olka Romanowskiego – podjęła naukę w Tczewie. W tym pierwszym okresie istnienia „firmy” nabyliśmy konia. A stało się to tak: Pewnego dnia, akurat bawiliśmy się na podwórzu, zjawił się radziecki żołnierz ciągnąc za uzdę osiodłanego konia. Kazał wołać ojca lub matkę. Zjawiła się mama. Żołnierz zapytał bez zbędnych wstępów – po rosyjsku: – Chcesz konia? Mama odparła, ze owszem, chce. – To daj litr spirytusu. Mama powiedziała, że nie ma tyle. – A ile masz? – zapytał żołnierz po chwili. – Pół litra. Żołnierz pomilczał, poskrobał się w głowę, po chwili rzekł: – Bierz konia, ale bez siodła! Rozsiodłał „Kasztana” (tak później nazwaliśmy tego krzepkiego wałacha), mama wróciła z butelką, która zginęła w przepastnych spodniach sołdata, po czym przekazał nam uzdę, a sam odszedł z siodłem zarzuconym na plecy. Mieliśmy zatem konia! Ale to nie koniec opowieści, bo oto po kwadransie wrócił żołnierz – umęczony i spocony, rzucił na bruk ciężkie siodło, mruknął coś w rodzaju: – A, weź i to! – i oddalił się na dobre. Dziadek był wniebowzięty: – Teraz tylko należy rozejrzeć się za wozem. 28 Nigdy nie łamaliśmy sobie głowy pytaniem, skąd żołnierz przyprowadził konia. Chłopu z pewnością go nie zabrał, siodło wskazywało, że silny, krępy zwierzak raczej był koniem wojskowym, niemieckim albo radzieckim, z taborów lub z artylerii. Instynkt lub traf sprawił, że nie straciliśmy zwierzęcia jeszcze tego samego dnia wieczorem. Okazało się bowiem, że sołdat, który sprzedał „Kasztana” za pół litra spirytusu, działał w zmowie: kilka godzin po jego wizycie zjawili się dwaj inni żołnierze z zadaniem... rekwirowania koni na potrzeby armii! Ha! Tymczasem konia już nie było. Dziadek postanowił bowiem, że nim zdobędzie wóz odprowadzi „Kasztana” do swego przyjaciela na „odpasienie”. Przyjacielem był pan Śpik, właściciel wielkiego gospodarstwa rolnego na wybudowaniu, oddalonym o kilka kilometrów od śródmieścia. „Kasztan” odpasł się tam i wrócił do stajni dopiero po kilku dniach, kiedy był już wóz. Jakkolwiek było pewnego kwietniowego dnia 1945 roku „Kasztan” stanął w stajni przy Krótkiej a dziadek „zorganizował” wóz – i firma miała odtąd transport, taki sam, jak w roku 1913 czy 1916. O luksusach roku 1936, kiedy klientów obsługiwało kilka samochodów ciężarowych, nie było co marzyć. (Określenie „nasza stajnia” domaga się objaśnień topograficznych: otóż sąsiadujące posesje Krótka 4 i Krótka 5, na których wznosiła się trzypiętrowa kamienica ze sklepem, starożytny spichrz, oparty na dawnych murach miejskich, do którego przed wojną dobudowano piętro z dużym sześciopokojowym mieszkaniem dla rodziny wujka Franka, wreszcie mała piętrowa oficynka z dwoma mieszkaniami, łączyło podwórze z dwiema bramami – jedną od ulicy Krótkiej, drugą od Rybackiej – oraz szeregiem zabudowań gospodarczych, do których m.in. należała stajnia, od tego maja oddana Kasztanowi). 29 MOJA BUDA Byłem w klasie chyba jedynym posiadaczem konia. Prowadziłem go od czasu do czasu, dosiadając na oklep, do gospodarstwa pana Śpiki – na odpasienie, jak mawiał dziadek. Koedukacyjne Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące uruchomił jego przedwojenny dyrektor Żychliński w budynku dawnego gimnazjum kupieckiego przy ulicy 30 Stycznia. Z okien mojej klasy (I a) roztaczał się widok na rozległy cmentarz ewangelicki, niszczejący a potem całkowicie zniszczony przez miejską hołotę. Właściwy gmach gimnazjum i liceum ogólnokształcącego przy ulicy Hallera, lekko uszkodzony, pozostawał w tym czasie w remoncie. Największą niespodzianką, jaka czekała mnie po zjawieniu się w klasie, był skład koleżanek i kolegów. Byłem najmłodszy, dopiero we wrześniu miałem ukończyć 12 lat. Poza mną było zaledwie czterech lub pięciu dwunastolatków, reszta była starsza oraz – znacznie starsza, same osiemnasto–dziewiętnastolatki. Wojna i okupacja zrobiły swoje. Niektórzy starsi uczniowie utracili na sześć lat kontakt ze szkołą, za to poznali co to konspiracja, walka, roboty przymusowe. Ci najstarsi znikli z klasy dopiero we wrześniu: potworzono dla nich tzw. klasy przyspieszone, w których przerabiali w ciągu roku program dwóch lat i mogli przystępować do matur już w 1948 roku. Drugim szokiem okazało się odkrycie, że nie wszyscy Polacy pochodzą z Pomorza i że nie wszyscy spędzili lata okupacji na obszarach przyłączonych do Rzeszy. Taki Czesław B., który zasiadł ze mną w ławce, przyjechał aż ze Lwowa. Drugim Lwowiakiem był Ochman. Pojawili się Wilniucy a także zbombardowani i wypaleni Warszawiacy. Mówiło się trochę różnymi językami, barwiąc je odmiennymi melodiami. Trochę to nas, miejscowych, peszyło, ale frustracje wkrótce ustały – jak to wśród młodych. Między rokiem 1945 a 1951, kiedy zdałem maturę, dane mi było poznać dwie różne szkoły. Do roku 1948 była to – z grubsza biorąc – szkoła przedwojenna. Struktura i program były z lat reformy jędrzejewiczowskiej, profesorowie dawni (jeśli przeżyli), nawet niektóre podręczniki (np. wspaniałe „Mówią wieki”) pochodziły z jakichś zapasów, które – nie wiedzieć – jak przetrwały okupację. Działało wedle dawnych zwyczajów harcerstwo, nabożni (głównie dziewczęta) należeli do sodalicji. Potem dokonał się przełom, połączony z reformą organizacji szkół: w czerwcu 1948 ukończyłem trzecią gimnazjalną, we wrześniu znalazłem się w klasie IX a. tzw. szkoły jedenastoletniej, dyrekcję po Żychlińskim objął Iwiński, z jednej podharcmistrz, z drugiej członek partii, w nasze życie wtargnęła polityka w postaci Związku Młodzieży Polskiej, prasówek i apeli, a do programów całkiem nowa rzeczywistość w postaci nowych lektur, nowych „naukowych” metod poznania oraz kultu Związku Radzieckiego i osoby wielkiego nauczyciela ludzkości, chorążego pokoju, ukochanego towarzysza Józefa Stalina. Nastał czas kształtowania się polskiej schizofrenii: na lekcji omawialiśmy wzruszające dzieła Makarenki, Fadiejewa i Pawlenki, czciliśmy Lenina i Stalina oraz niezwyciężoną Armię Czerwoną (u jej boku także Wojsko Polskie, wtedy jeszcze nie Ludowe), a podczas przerw obmyślaliśmy w ubikacji dowcipy antyradzieckie – oczywiście banalne, jakie kursowały wtedy w całej Polsce i podważały mit o przodującej pozycji cywilizacyjnej ZSRR we współczesnym świecie. Idiotyzm dydaktyki stalinowskiej polegał na tym, że zakładała milcząco, iż nowe treści zostaną przyjęte i przyswojone bez oporu, a to nie było możliwe. Parodiowaliśmy tę dydaktykę: oto, proszę, niepiśmienny chłop syberyjski Aeropłanow, który na długo przed Lindberghiem i braćmi Wright wynalazł samolot! Z Polakami takie praktyki udać się nie mogły, użyźniały natomiast glebę pod zakłamaniem, karierowiczostwem, cynizmem oraz – też obcym naszej duszy – praktycznym realizmem, czyli 30 pragmatyzmem. To ten pragmatyzm, pomieszany z dwulicowością, nakazał największym „reakcjonistom” z klas maturalnych roku szkolnego 1948/1949 wstąpić masowo do ZMP, bo to ułatwiało przyjęcie na wyższą uczelnię. Powrócę do tego tematu: na razie jestem w klasie I a, w roku szkolnym 1945/1946. Najczulej wspominam belfrów, naturalnie nie wszystkich, bo to nie byłoby możliwe – każdy z nas miał nauczycieli, których nie znosił. Tu wspomnę moją pierwszą wychowawczynię i „panią od przyrody” Antoninę Barganowską, żonę znanego w mieście adwokata. Szczeniak byłem, a niepokoił mnie jej stromy biust! Miała dziwną słabość do mnie, broniła mnie i czasem nawet wybraniała, byłem bowiem chłopakiem niegrzecznym i aroganckim, a uczniem mocno nierównym. Przepowiedziała kiedyś mamie, że jestem zdolny leń, że w życiu będę ministrem albo zawisnę na szubienicy. Szczęśliwie nie sprawdziło się pierwsze ani drugie. Czarujące były chwile, kiedy – mocno speszona – tłumaczyła nam sposoby rozmnażania się różnych stworów i roślin, i to wobec klasy, w której połowa uczennic i uczniów dawno wyrosła z wieku dziecięcego. Ile lat mogła mieć wtedy? Trzydzieści, trzydzieści dwa? Studia ukończyła krótko przed wojną w Poznaniu. Na drugim miejscu umieszczę księdza prefekta Alfonsa Żurka. Pamiętałem go sprzed wojny i z wspólnej ucieczki przed Niemcami we wrześniu 1939 roku. Był męski i bardzo przystojny pan, tczewskie damy szalały za nim nie tylko dlatego, że pięknie śpiewał mszę; sporo opowiadano o jego romansach. Wyznam szczerze, acz z zakłopotaniem, że podejrzewałem go także o flirt z moją ciotką Wandą, która była w owym czasie młodą i bardzo przystojną wdową; w każdym razie na Krótkiej bywał często. O Panu Bogu opowiadał tak, jak się mówi o dobrym, wiernym i sprawdzonym przyjacielu, któremu można ufać i przed którym nie trzeba padając na kolana tarzać się w prochu. Był on zarazem z ramienia szkoły kuratorem naszej gimnazjalnej drużyny harcerskiej, żeglarskiej „jedynki”. Myślę, że lubili go wszyscy – i tym boleśniej przeżyliśmy jego nagłe zniknięcie: kurii nie podobał się jego nazbyt świecki styl i przeniosła go karnie gdzieś pod Wejherowo, ustanawiając kapelanem w zakładzie dla nieuleczalnie chorych. Następny – to łacinnik (i krótko, w zastępstwie, polonista) profesor Pasierb. Szczupły, łysiejący blondyn. Wiedzę o swoich uczniach zamykał w zabawnym notesiku, zapisywanym ogryzkiem ołówka. Uczył doskonale, nie bał się eksperymentów – np. powierzał niekiedy przygotowanie lekcji uczniom (m.in. mnie, który jednak straszliwie się zbłaźniłem, gdyż po prostu zapomniałem o dacie; karą było jedynie lekceważące: „Siadaj!”). Łacina – martwy język, który w jego klasie niemalże odżywał. Kiedy w latach 1970–tych na prośbę Juliusza Burskiego adaptowałem dla Teatru Telewizji powieść Stendhala „Czerwone i czarne” – projekt ten później upadł – spostrzegłem ze zdziwieniem, że aby zrozumieć łacińskie teksty w opisie lektur Juliana Sorela nie muszę sięgać po słowniki: punkt dla mojego profesora! Zgodnie z programem wkuwaliśmy reguły gramatyki, miary wierszy, uczyliśmy się na pamięć ód Horacego, fragmentów „Eneidy” Wergilego a nawet Cezara opisów Galii, przy czym profesor umiał te lekcje okrasić anegdotą, ułatwiającą kontakt z przedmiotem. Przypomnę tę o małym Horacym, który nieustannie irytował matkę, gdyż na co dzień mówił wierszem. Skarcony po raz setny poprawę obiecał klasyczną frazą rytmiczną: Iam, iam, non faciam versus carissima Mater! Profesor miał syna Janusza, już w klasie maturalnej. Otaczałem go podziwem i mroczną zawiścią, a to z uwagi na „Nasze Życie”, gazetę szkolną, której był naczelnym redaktorem. Drukowana w normalnej drukarni ukazywała się co dwa, trzy tygodnie, pisali w niej uczniowie i nauczyciele – szlachetne, patriotyczne artykuły samego Janusza, a obok grafomańskie wiersze 31 polonistki, pani profesor D. Ale nie tylko: w „Naszym Życiu” odbijało się życie szkoły, czasem także życie powiatu, znajdowały się artykuły o przeszłości, a także fantazje przyszłościowe, sprawozdania sportowe. Miałem zaledwie dwanaście lat, a już jakoś ciągnęło mnie do prasy, w skrytości ducha marzyłem o podobnym zajęciu nie pamiętając wcale, że jestem tylko gówniarzem i w pracach redaktorskich nie mógłbym rywalizować z Januszem i jego współredaktorami. Janusz znakomicie tańczył, grał w siatkówkę – i nieźle mnie oraz pewnie innych kolegów zaskoczył decyzją kontynuowania studiów w seminarium duchownym. Ostatni raz rozmawialiśmy w grudniu 1980 roku w warszawskim Teatrze Dramatycznym w kuluarach przerwanego ogłoszeniem stanu wojennego Kongresu Kultury. Był to drugi wieczór obrad, Janusz przemawiał z trybuny zapraszając pisarzy, artystów i uczonych do udania się pod skrzydła kościoła, oazy – jak twierdził – prawdziwej wolności. Był księdzem, znanym historykiem sztuki, członkiem uczonych gremiów, także watykańskich, do tego cenionym poetą. A rozmawialiśmy, rzecz jasna, o Tczewie, o śmierci jego ojca, o kolegach i znajomych, których stracił z oczu, wreszcie o jego ukochanym, z uwagi na pocysterską katedrę, Pelplinie. W Gdańsku, chyba w roku 1990, wysłuchałem w ratuszu staromiejskim przy Korzennej jego wykładu o „pionowym wymiarze kultury”, ale dopchać się nie zdołałem – był bardzo sławny i oblężony przez miejscowych słuchaczy. Widywałem go jeszcze czasem w samolotach, lecących do Rzymu – był zawsze w towarzystwie młodego księżyka bądź kleryka, nie wypadało przeszkadzać. Szkoda, bo zmarł nagle... 32 TAJEMNICZA PANI PROFESOR Moją pierwszą nauczycielką geografii była przystojna pani Olimpia Swianiewiczowa. Z zachwytem wspominam jej długie, kruczoczarne włosy, splecione w warkocz – niekiedy swobodnie zwisający, kiedy indziej ułożony wokół głowy w misterną koronę. Czarowało mnie jej niecodzienne imię, olśniewała osobliwa, śpiewna polszczyzna z „wańkowiczowskich” dalekich kresów. Miała w gimnazjum trzech synów (jeden kolegował ze mną w klasie). Od samego początku otaczała ją aura tajemnicy, może nawet dramatu. Do uczniów nie docierały fakty, tym większe, tym bardziej fantastyczne były nasze domysły i fantazje. Wiedzieliśmy (skąd? od synów?), że pani profesor chce się wymknąć z Polski do Londynu, gdzie przebywał mąż. Nie wiedzieliśmy natomiast, że władze nowej Polski za nic w świecie nie pozwoliłyby jej wyjechać: była przecież zakładniczką polityczną! Kiedy w jesieni 1946 roku okazało się, że już znikła z Tczewa, a z nią jej synowie, puściliśmy wodze wyobraźni: a to, że wymknęła się z kraju na rybackim kutrze, a to, że przekupiła szwedzkich marynarzy, którzy ukryli ją głęboko w maszynowni statku lub w bunkrze węglowym. Opowieści o szaleńczych ucieczkach z kraju były w tym czasie na porządku dziennym, trafiały się bowiem dość często, niektóre owiewała legenda. Zatem – i naszym rojeniom nie było końca. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że istotnie pani profesor usiłowała wtedy sforsować zieloną granicę – nie morską lecz lądową, że została schwytana przez pograniczników i jakimś dziwnym trafem (łaskawość oficera?) nie poniosła za to odpowiedzialności. Zawrócono biedną. Władze PRL pozwoliły jej i synom wyjechać dopiero po październiku 1956 roku – połączyła się z londyńskim mężem po siedemnastu latach rozłąki. A mąż był owym sławnym profesorem Stanisławem Swianiewiczem, przedwojennym twórcą Instytutu Europy Wschodniej na wileńskim uniwersytecie, który – zabrany na przesłuchania do centrali NKWD – cudem wymknął się zagładzie katyńskiej, trafił do wojsk gen. Andersa, a po wojnie był m.in. profesorem sławnej London School of Economics oraz autorem głośnej książki wspomnieniowej „W cieniu Katynia”. 33 KLARA I INNE, INNI Moją panią od matematyki była urocza Klara Krużycka. Może wydać się dziwne, że matoł matematyczny wspomina akurat tę nauczycielkę, a jednak Klara zasłużyła na czułą pamięć. Drobna, krucha, prawie ślepa, zawsze nieco zdziwiona światem, była matematyczką genialną (wiele razy słyszałem, że nie powinna marnować się po gimnazjach, lecz poszukać zatrudnienia na politechnice lub uniwersytecie) i dobrym człowiekiem. Moja matematyczna tępota śmieszyła ją i rozczulała, toteż na maturze z rozkoszą sprawiłem jej sporą niespodziankę: w kilku miejscach naprawdę wiedziałem, jakie wzory należałoby tu i tam podstawić – a ona, zachwycona, resztę mi już podpowiedziała – i tak udało mi się zdać. Ilekroć jestem w Tczewie zachodzę na jej grób; żyła bardzo długo, a spoczęła w kwaterze spokrewnionego rodu Węglewskich – m.in. obok starego doktora Węglewskiego, pierwszego lekarza Szkoły Morskiej w Tczewie w latach 1920–tych... Byli nauczyciele, których polubiłem właściwie dopiero po rozstaniu, we wspomnieniu – w uznaniu dla ich zalet. Madame Wrońska sześć lat uczyła mnie francuskiego. Pisarzem–ideałem, którego wielbiła, był Alphonse Daudet, wskutek czego jego „Listy z mego młyna” znaliśmy w klasie niemal na pamięć. Madame Wrońska była prawdziwą damą w starym stylu, brakowało tylko, by spoglądała na nas z wysoka przez pince–nez. Mówiło się o niej, że ukończyła przed rewolucją petersburski instytut dla szlachetnie urodzonych panien, możliwe nawet, że była Rosjanką, która wydała się za Polaka. Mieszkali oboje w domu profesorskim przy ulicy Kościuszki i stamtąd tego swojego znacznie starszego i kruchego męża wyprowadzała na spacery – ostrożnie, niczym relikwię; widok był wzruszający. Zawdzięczam jej, że do dziś mogę czytać francuskie gazety, rozumiejąc z nich mniej więcej połowę, a może nawet trochę więcej. Ba! w roku 1979 odważyłem się nawet przemówić po francusku w paryskim Pałacu Chaillot; byłem dyrektorem w kinematografii i otwierałem francuski Tydzień Filmu Polskiego przed projekcją „Śmierci prezydenta” Jerzego Kawalerowicza. Życzliwa pani, która przed występem skorygowała moje błędy, doceniła późny urobek madame Wrońskiej w postaci mego nie najgorszego akcentu... Na drugim miejscu plasuje się historyk Soszyński, srogi pan w drucianych okularkach i z wielką siwą grzywą lwa, stary tczewiak, gdyż uczył w mieście już przed wojną. Nie spoufalał się z uczniami, a rzadkie pochwały, którymi nigdy nie szafował, były prawdziwym wydarzeniem. Podejrzewam, że reformę szkolnictwa w 1948/1949 roku odebrał jako prawdziwy szok: historia, której uczył już przed wojną i którą żył, nagle okazała się nieaktualna. Pojawiła się bowiem nowa historia, a z nią materialistyczna interpretacja dziejów, na scenę wkroczyły klasy społeczne, pojawiły się masy ludowe jako siła napędowa zjawisk i lider walk klasowych. Wielcy bohaterowie dziejów, tak zwane jednostki, odsunięto w kąt, wyjątek czyniąc jedynie dla dwóch ojców rewolucji proletariackiej – dla Lenina i, w większym jeszcze stopniu, dla wielkiego Stalina. Szkolna historia nigdy nie była zbyt mądra, wszelako w 1948/1949 roku zidiociała do reszty, a biedny Soszyński, miast ją wykładać, zaczął swoje lekcje... dyktować! Godziny historii zamieniły się w dyktanda. Biedak zapisywał swe wykłady w zeszycie, chciał mieć na piśmie dowody swej prawowierności na wypadek, gdyby komuś zachciało się ją zakwestionować. Niemniej – szanowałem go, lekko przy tym trzęsąc portkami. Dopiero po maturze, kiedy (z rzadka) odwiedzałem staruszka – jako już emeryt prowadził bibliotekę szkolną – polubiliśmy się bez zastrzeżeń. Szanowałem chemika, profesora Laureckiego, mądrego i bardzo eleganckiego starszego pana, który przybył do nas ze Lwowa. Kilku innych nauczycieli lubiłem tak, jak lubi się cenione 34 gadżety. Należał do nich fizyk, profesor Antoni Tomczyk. Z pewnością miał on bzika pedagogiczno –fizycznego, a obok tego jego jeszcze drugiego bzika, o którym niech opowie wspomnienie. Otóż potrafił on ni stąd ni zowąd zbesztać klasę: No tak, bo wy jesteście humaniści, wy jesteście poeci, a czy wy wiecie, zatraceni poeci, że gdyby Polska w swoim czasie miała tylu inżynierów, ilu miała poetów, nigdy by nie doszło do rozbiorów!? Nigdy! Przenigdy! Niestety, w Polsce zawsze roiło się od poetów! Ukończywszy reprymendę toczył po klasie „dzikim wzrokiem”, ale i z ukrytą na dnie iskierką ironii, po czym nagle zaczynał recytować liryki Leopolda Staffa! O deszczu jesiennym, bijącym o szyby – i inne. Ten fizyk, który tak grzmiał na poetów, znał wszystkie wiersze Staffa na pamięć. Co więcej – lubował się w nich. W zamian my lubiliśmy jego, nawet ja, który nigdy nie miałem serca do matematyki, chemii i fizyki. Dodam tu jeszcze, że poza Januszem Pasierbem w moim pokoleniu nie wyszedł z naszej budy żaden znaczący poeta, za to wychowało się w niej sporo przyszłych inżynierów i lekarzy. Drugą taką osobliwą postacią była pani profesor Luxówna. Uczyła trochę historii i trochę geografii – po pani Swianiewiczowej. Była osobą puszystą o pięknie uwydatnionych znamionach kobiecości, a w czasie lekcji chętnie przechadzała się między rzędami ławek powabnie kołysząc biodrami i wsłuchując się w swoje rozmarzone życie wewnętrzne. Starszych chłopców zapewne mocno to niepokoiło, ale – skłaniało też do figli. Jedna z lekcji geografii z pewnością zasługuje na utrwalenie. Pewnego dnia Luxówna oznajmiła, że będzie pytać „na stopnie”, po czym wyłowiła z notesu Filipiaka. Był to nasz bramkarz z gier zespołowych, szczupły, ładny chłopiec, ze dwa lata starszy ode mnie. – Co przygotowałeś na dziś? – zapytała pani profesor – Gospodarkę drzewną w Polsce. – Dobrze, mów. Filipiak jął referować temat, a pani Luxówna zainicjowała spacer między rzędami kołysząc powabnie biodrami i wsłuchując się w siebie. I tak było aż do chwili, kiedy Filipiak zameldował: Skończyłem, pani profesor. Co? Aha – ocknęła się. – Masz dostateczny. Czy chciałbyś zdawać na czwórkę? Chciałbym, pani profesor. A co przygotowałeś? Gospodarkę drzewną w Polsce. Doskonale, mów. Spektakl zaczął się od początku. Już dusiliśmy się od śmiechu, rzecz jasna dyskretnie. Kiedy Filipiak skończył Luxówna postawiła mu czwórkę i zapytała, czy nie zechciałby zdawać na piątkę. Chciałbym. A co przygotowałeś? Bezczelny młodzian po raz trzeci sprzedał swój temat – gospodarkę drzewną w Polsce – i po raz trzeci został wysłuchany, po czym zainkasował piątkę. Klasa była niemal chora od tłumionego chichotu. Słodka panna Luxówna: mam jej autograf na świadectwie maturalnym. Klara Zielińska mignęła jak pani Swianiewicz. Już w 1946 roku wydała się za kapitana żeglugi wielkiej i pojechała do Egiptu, gdzie mąż zatrudnił się w charakterze pilota w Kanale Sueskim. Była fertyczną, ładnie zbudowaną i pełną temperamentu blondyną, nie brakowało jej też urody. Mam w oczach jej twarz – z sędziowskim gwizdkiem w ustach. Uczyła gimnastyki i sportu, organizowała rozgrywki zespołowe i zawody lekkoatletyczne. Wspaniale tańczyła. Jakże zazdrościłem memu kuzynowi Leszkowi, a także Januszowi Pasierbowi, że mogli wirować w auli podczas szkolnych zabaw trzymając fertyczną Klarę w ramionach. Młodszy brat Klary, Eryk, przyjaciel naszego domu, wrócił w tym czasie z Zachodu: porwany do Wehrmachtu służył w Korpusie Afrykańskim marszałka Rommla, po czym trafił do alianckiej niewoli, a po powrocie dogonił w Tczewie maturę i udał się na studia medyczne do Gdańska. To od niego mieliśmy informacje o późniejszych losach Klary, ona zaś bardzo kochała brata i co jakiś czas 35 przysyłała mu z Zachodu prezent – nowy samochód, co w owym czasie było nie lada sensacją: nowy, w dodatku zachodni samochód!... Moi nauczyciele! Nie wymieniłem nawet trzeciej ich części. Bardzo zabawny był dziarski wu–efista o nazwisku raczej nie polskim (Zołoteńko), choć był tczewiakiem „od przedwojny” i aktywnym działaczem „Sokoła”, kolegą mamy. W szkole propagował sport i gry zespołowe, do pierwszego piłkarskiego Pucharu Polski potrafił wystawić w jednym roku aż sześć drużyn z naszej szkoły (sam w jednej z nich zagrał na lewym skrzydle, a miał już 47 lat, mnie zaś ustawił w obronie). Wyniosła i posągowa była matematyczka panna Gierżodówna, uczyła mnie jednak krótko: ponieważ byłem matołem matematycznym spoglądała na mnie z obrzydzeniem. Byli też nasi dwaj – po księdzu Żurku – prefekci: ostry, nieprzyjemny ksiądz Nagórski i łagodny, wystraszony ksiądz Baumgart, który zawsze i wszystkim stawiał piątki (objął później, jako proboszcz, piękną farę w Starogardzie Gdańskim). No – i był przede wszystkim wspaniały, barwny profesor Alfons Guziński, łacinnik (krótko mnie uczył), postać w mieście legendarna. Był to zresztą dziwny łacinnik, bo ze złamanym nosem, co było skutkiem młodzieńczych zapraw bokserskich, który prócz tego był szachistą (jego córka, pani Szpakowska, zdobywała krajowe tytuły mistrzowskie), był organizatorem sportu w mieście (działał w klubie „Wisła” przemianowanym później na „Spójnię”) i zaciekłym kibicem, który na widowni meczu bokserskiego potrafił zapominać, że jest dostojnym profesorem liceum i że powinien zachowywać umiar. Wrzeszczał na równi z kibolami: Lej go, lej go! Prawym, prawym! A powiem tu, że za moich lat szkolnych mieliśmy w Tczewie niezłych bokserów: Justkę w wadze muszej, Serafina i Krużę w piórkowej, Rogalskiego w średniej, Rudzkiego i Flisikowskiego w półciężkiej, a drużyna walczyła nawet w lidze (drugiej). To profesor Guziński sprawił, że w pewnym momencie wstąpiłem do sekcji bokserskiej klubu, trenerem był późniejszy mistrz Europy Kruża a sparringpartnerem zawodnik wagi półciężkiej, na którego wołano „Kowal” (sam startowałem w wadze średniej), wszelako przygoda skończyła się sromotną porażką podczas tzw. pierwszego kroku bokserskiego – strasznie mnie pogonił niejaki Król ze Starogardu; był to rok 1949. Guziński, uroczy a także odważny pan, odegrał znaczną i zbawienną rolę w okresie mych późniejszych „kłopotów politycznych”, o czym jeszcze opowiem. „Guza” był również szwagrem Stanisława Biernackiego, „Stacha”, którego darzyłem wielkim szacunkiem – i o którym opowiem osobno w rozdziale mych przygód teatralnych. Imię „Guzy” – Alfonsa Guzińskiego nosi dziś stadion miejski w Tczewie. Chodzą mi po głowie jeszcze nazwiska Krajnik (wf), Bielawski (biolog), Pucek, pani Potapowicz od biologii, Jurczyk od „Służby Polsce” i przysposobienia wojskowego, a także nazwiska popularnych w szkole nauczycieli, którzy nie zajmowali się (lub zajmowali się tylko krótko) moją klasą i osobą – jak dyrektor Żychliński (wykładał geografię jedynie w klasach licealnych kiedy ja tkwiłem jeszcze w gimnazjum), jak obie polonistki panie Szlachetko i Gołogórska. O pani Gołogórskiej mógłbym godzinami. Była wychowawczynią równoległej klasy „c”, mnie uczyła krótko. Miała do swych uczniów stosunek bardzo własny: była ich starszą koleżanką, wyrozumiałą i lojalną oraz oczekującą w zamian wyrozumiałości i lojalności. To na jej ustach pojawiał się bardzo dyskretny ironiczny grymas kiedy zamiast prawdziwej literatury przyszło zajmować się na lekcjach wczesnymi płodami naszych pisarzy–socrealistów. Zdarzały się sytuacje ogromnie śmieszne. Niemal nikt tych książek nie czytał, a jednak wszyscy referowali je płynnie – jak płyta gramofonowa, tymi samymi słowami. Jak to było możliwe? Ano tak, 36 że zawsze znalazła się ofiarna koleżanka, biorąca na siebie lekturę takich dzieł jak „Traktory zdobędą wiosnę” Zalewskiego, czy „Przy budowie” Konwickiego, a następnie referująca je koleżankom i kolegom. Pani Gołogórska była zarazem głównym reżyserem teatru szkolnego – po pani Szlachetko – a także jednym z nielicznych „życiowych” belfrów, prowadziła rozległe i bujne życie towarzyskie, paliła i nie wylewała za kołnierz, toteż bywało, że niekiedy zjawiała się na pierwszej lekcji mocno zmęczona i prosiła swych kolegów–uczniów o wyrozumiałość. Zawsze mogła na nią liczyć. Dyrektor Żychliński był postacią w pewnej mierze tragiczną. Tuż po wojnie odbudował szkołę i doprowadził ją do rozkwitu. Był świetnym geografem, przed wojną zjeździł pół kuli ziemskiej. Słuchałem dwóch jego wykładów o Azji południowo–wschodniej, były naprawdę fascynujące. Trapiły go kłopoty i nieszczęścia. Po roku władze zakazały wydawania znakomitego czasopisma uczniowskiego „Nasze Życie”. Zabrano mu też anglistę, który nie dość, że wrócił od Andersa, to jeszcze – bywało – miał czelność wykładać w battle–dressie: skandal! W domu spoglądał Żychliński na niedorozwiniętą córkę. Mocno pił. Bywał nietrzeźwy w szkole. Kiedy pił mógł być nieobliczalny. Uczęszczałem chyba do drugiej gimnazjalnej kiedy pewnego dnia podczas przerwy sprał mnie na korytarzu kijem, służącym do demonstracji na mapach. Oczywiście zawiniłem, gdyż zapytany o coś ośmieliłem się odpowiedzieć panu dyrektorowi mając usta wypchane śniadaniem. Wpadł w szał, tłukł i oprzytomniał dopiero, kiedy z trzaskiem złamał się kij. Do socjalizmu skąd inąd też nie pasował, toteż w trakcie reformy 1948/1949 roku zastąpił go niejaki Iwiński – już całkiem „nowy” człowiek. Żychliński pisał pamiętnik, wiem o tym od mamy, natomiast nie wiem, co z nim się stało. Aby uniknąć nieporozumień powtórzę, że należałem do uczniów dość przeciętnych. Formuła brzmiała: zdolny leń. To prawda, nigdy się nie przykładałem, jechałem na trójkach, czasem nawet na słabych trójkach, zbierając piątki jedynie z religii, czasem z polskiego, no i od pana Jurczyka ze „Służby Polsce”, którą wprowadzono do programu pod koniec mego pobytu w szkole. Miałem wybitne koleżanki i wybitnych kolegów, zazdrościłem im wyników, ale nigdy zazdrości nie przekułem w rywalizującą pracowitość. Tyle było rzeczy ciekawszych od szkoły! Niemniej – wspominam tę szkołę z wielką czułością... Szkoła była naturalnie również akademią życia jako takiego. Ten jej walor powraca zresztą z nieubłaganą monotonią we wszystkich wspomnieniach i pamiętnikach: to w szkole rodziły się pierwsze miłości (zawsze wielkie), przyjaźnie i antypatie (by nie rzec: nienawiści), poznawało się zazdrość i smak zawiści, hodowało się wybujałe ambicje, tutaj bardzo smakował pierwszy papieros, wypalony w męskiej ubikacji gdzieś w 14 czy 15 roku życia, tutaj ukradkiem piło się wino w kulisach szkolnych zabaw, tutaj opracowywało się taktykę migania, unikania klasówek, zapadania na nieistniejące choroby. Pamiętam papierosy marki „Triumf”. Oraz sygnał, z pomocą którego zwoływaliśmi się w gronie kilku palaczy na sesje z dymkiem w toalecie lub za kulisami sceny w auli: był to początek kolędy (a może psalmu): „Triumfy króla niebieskiego...”. Do wizerunku szkoły należał też woźny. Był nim przez wszystkie me gimnazjalno–licealne lata pan Bieliński, skorumpowany inwalida, podlizujący się starszym uczniom, a bezlitosny dla młodszych. Jednak za ćwiartkę wódki nawet on gotów był do największych poświęceń. Lecz – dość o tym. Każdy wie, czym jest szkoła w życiu wyrostka, potem nastolatka. 37 ŻYCIE POZALEKCYJNE Moje życie „pozalekcyjne” ułożyło się, podobnie jak los szkoły, w dwa etapy. Pierwszy to okres do – mniej więcej – jesieni 1948 roku, czas wyrostka 12–15 letniego, drugi – to lata do matury w maju 1951 roku, czas młodzieńca. Oba te etapy połączył Eros, platoniczny i skryty. Zakochany byłem właściwie stale, a większość moich wybranek nie miała pojęcia, że darzę je wielkimi uczuciami, niemal równymi emocjom, jakie poruszyła we mnie Rita Hayworth (w owym czasie, w latach 1945–1948, jeszcze wyświetlano w Polsce sporo amerykańskich filmów). Kiedy ma się trzynaście lat zakochanie w pięknej bohaterce filmu jest czymś oczywistym i naturalnym. A Gilda była piękna i bardzo pociągająca. Odwiedzała mnie w moich snach. Bezbronna i zdana tylko na moją pomoc. A ja – silny, bohaterski, nigdy jej pomocy nie odmówiłem. Pamiętam sen o storpedowanym statku, który, przechylony, lada chwila miał zanurzyć się w falach. Byliśmy sami: ona – ostatnia, przerażona pasażerka, i ja, silny i odważny członek załogi. Wziąłem ją na ręce i pobiegłem do ostatniej rozchybotanej szalupy... Potem nastąpił długi, trwający całą wieczność pocałunek... Kino „Wisła” w Tczewie pamięta moje zakochania. Było ich wiele (Micheline Presle w „Baryłeczce”!), ale żadne nie dorównało siłą i trwałością temu największemu: w Ricie Hayworth kochałem się kilka miesięcy. Kiedy po wielu latach umierała powalona chorobą Alzheimera drgnęło moje mocno już starszawe serce. Niedawno ponownie wyświetlono w telewizji „Gildę”: to film z czasów, kiedy kobieta jeszcze była pełną powabu tajemnicą... Tylko radzieckie bohaterki nie nadawały się do kochania. Taka Zoja: walczyła, potem po bohatersku znosiła okrutne tortury, była raczej spiżowym pomnikiem aniżeli dziewczyną... A w ogóle dziewczyny, jeśli były dziewczynami (brzydul do nich nie zaliczałem), wydawały mi się wtedy zjawiskami prawie nieziemskimi, aniołami nieledwie, nie śmiałem nawet myśleć, że te prawie niematerialne istoty niewiele się w gruncie rzeczy różnią ode mnie, że są z krwi i kości, że potrafią kląć, pluć, pocić się, robić siusiu i kupkę. Krótko mówiąc – czciłem je, idealizowałem. Spoglądałem na nie z nabożnym zachwytem, wpierw na kochanki z ekranu, potem na starsze koleżanki z klas licealnych, wreszcie na moje rówieśnice. Kochałem się w pani profesor Klarze Zielińskiej, potem w licealistkach Basi Bielińskiej (jakże zazdrościłem niejakiemu Sołtanowi, że może z nią „chodzić”), w pięknej Łucji Kosińskiej, w Zosi Słaboszewskiej, wreszcie w moich równolatkach Ewie Łosiównie, Teresie Mazurowskiej, Gajdziance, Heni Wolnej... Ale podobały mi się też inne, imponująca blondyna Tokarzówna, albo taka Magdalena Abakanowicz (miała zawsze mocno zasadniczą minę), dalej Kasprowiczówna, bo miała piękny profil, wreszcie Wierzbicka, bo... Nie wyróżniałem jedynie dziewcząt z mojej klasy, bo były tylko (tylko!) koleżankami, a przy tym i trochę rywalkami, co w sumie dyskwalifikowało je jako przedmioty gorętszych uczuć. Niemniej były wspaniałe, dowcipne jak Miecia Śliwińska, powabne jak Basia Czajkowska i szalenie mądre jak Stefa Średzińska. Wielką miłość, już z prawdziwymi wyznaniami, z wielką czułością przeżyłem dopiero w roku maturalnym: nazywała się Hania Nagórska, pochodziła z Borów Tucholskich, gdzie jej ojciec był przed wojną nauczycielem (po wojnie przenieśli się do Nowego Stawu na Żuławach) i uczęszczała do drugiego tczewskiego liceum, mieszczącego się w położonej za parkiem dawnej szkole mniejszości niemieckiej (tej, w której podczas działań wojennych Niemcy a potem radzieccy urządzili szpital polowy) – o uczniach tego liceum mówiło się, że studiują „za krzaczkami”; niezłe to musiały być studia, skoro ukończył je m.in. znany minister finansów i wicepremier Grzegorz Kołodko. 38 KSIAŻKA I KSIAŻKI Spinał te lata Eros, lecz nie wypełnił ich. I nawet nie był pierwszy hierarchii. Przed nim pojawiła się książka. Początkowo byłem czytelnikiem typowym, jak to chłopiec: zacząłem od Maxa Branda, Curwooda, Karola Maya, czytałem nawet Marczyńskiego. Później wspiąłem się na drabince ku znaczniejszym wyżynom. Z domowej biblioteki wyszperałem wspomnienia Stanisława Morawskiego „Kilka lat młodości mojej w Wilnie”, uznałem je za nudne, oraz „Wyznania” Augustyna z Hippony, które mnie stanowczo przerastały, powróciłem do nich dopiero w dojrzałym życiu. W 1947 roku uprosiłem mamę o abonament w „Klubie dobrej książki” i tak trafiły do domu między innymi „Karabela z Meschhedu” Ksawerego Pruszyńskiego, „Popiół i diament” Jerzego Andrzejewskiego. Z dość dużą emocją czytałem dwa tomy „Najeźdźców” Jana Dobraczyńskiego, głównie z uwagi na nawiązania do przeżytej tak niedawno wojny i okupacji (tę „niesłuszną” książkę autor poprawiał później pod wpływem „słusznej” krytyki, jednak nie wiem w jakim kierunku i w jakim stopniu). Takie były chaotyczne początki. Potem wdał się do mego programu czytelniczego rygorystyczny ład – i to za sprawą kolegi z klasy, Zbyszka Bałona. Otóż złożyło się, że pewnego dnia Zbyszek wpadł do mnie po jakąś książkę i przy sposobności streścił mi „Eugenię Grandet” Balzaca; uczynił to tak atrakcyjnie, że natychmiast postanowiłem zweryfikować jego rewelacje. No i wpadłem na dobre. Po zapoznaniu się z przedmową Boya–Żeleńskiego do „Eugenii Grandet” już nie zdołałem oderwać się od jego „biblioteki” i przed ukończeniem 16 roku życia przeczytałem wszystkie dostępne w tczewskiej bibliotece tomy, a było ich ponad czterdzieści. Wtedy też spotkałem pisarza, który stał się „moim” na długie lata, właściwie na zawsze, gdyż wciąż do niego wracam. Nazywał się Stendhal. Czytam go co jakiś czas „od początku”, a największą rozkosz sprawiają mi już nie powieści – jak dawniej, lecz jego „Kroniki włoskie” i pisma autobiograficzne. Zakochałem się również w jego kobietach; przykład: w muzeum sławnego mediolańskiego teatru Alla Scala specjalnie poprosiłem kustoszkę o pokazanie zbiorów odnoszących się do wielkiej śpiewaczki Giuditty Pasta, z którą pisarz się przyjaźnił, i nabyłem jej portrecik. Przy okazji lektury przekładów z literatury francuskiej zapoznałem się z całym pisarstwem Tadeusza Boya–Żeleńskiego, co miało ten skutek, że oberwałem szyderczą reprymendę od prefekta, księdza Nagórskiego. Nie wiem, co mnie podkusiło, chyba z głupoty postanowiłem zapytać prefekta, jak prawy katolik winien odnieść się do autora „Słówek” i „Naszych okupantów”. Ksiądz zareagował w sposób nieoczekiwany. Nie wdał się w rozmowę, nie wytłumaczył, nie agitował. Po prostu – wydrwił mnie, i to przy świadku, co było szczególnie upokarzające. Szczegółów nie pamiętam, ale rzecz sprowadziła się w sumie do hałaśliwego obśmiania gówniarza, który zabiera się do lektur nie dla niego przeznaczonych, pornograficznych, antykościelnych i w dodatku kłamliwych. Ho, ho! Przełknąłem zniewagę, lecz w duchu powiedziałem sobie: a takiego! Ksiądz Nagórski (nie był krewnym mojej ukochanej Hani) mocno zaważył na mym życiu: to przez niego dość wcześnie, już w piętnastym roku życia, odwróciłem się od Kościoła katolickiego; opowiem o tym później. Własny program lektur sprawił, że nie przeczytałem niemal nic z kanonu szkolnych lektur obowiązkowych. Korzystałem ze streszczeń, referowanych przez życzliwe koleżanki, czasem ze starych, przedwojennych bryków. Zwłaszcza do poezji nie czułem pociągu; mogłem czytać kantyczki Villona i „Słówka” Boya, ale już takie arcydzieła jak „Pan Tadeusz” bądź „Dziady” omijałem dalekim łukiem, nadrabiając straty dopiero w latach mocno późniejszych. Za to umiałem na pamięć całe „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry, a jak do tego doszło napiszę dalej. 39 Drugie miejsce w owych pierwszych latach gimnazjalnych zajęło w mym „życiu pozalekcyjnym” harcerstwo. Dorobiłem się krzyża, czyli stopnia młodzika oraz kilku sprawności. Moim pierwszym zastępowym był kuzyn, Leszek Banucha, i pod jego wodzą z całym zastępem przeżyłem już w 1945/1946 roku prawdziwy zimowy biwak: kilometrami brnęliśmy z pełnym wyposażeniem w śniegu po kolana, potem gdzieś pod Szczerbięcinem spędziliśmy mroźną noc na słomie w stodole... – takich wspomnień nic nie zdoła wymazać. 40 OWACJE DLA STANISŁAWA MIKOŁAJCZYKA W marcu 1946 roku doszła nas wiadomość, że tczewska „jedynka” harcerska pojedzie w składzie gdańskiej Chorągwi ZHP na zlot do Szczecina. Ponieważ „jedynka” była wtedy de nomine drużyną żeglarską (najmłodszy zastęp wcale nie żeglował), powstał dramatyczny problem odpowiedniego i kompletnego umundurowania. I nie tylko to: mama uznała nagle, że na tak daleką wyprawę jestem za młody i cofnęła zgodę. Trzeba było aż dramatycznej interwencji ciotki Wandy, aby zmieniła zdanie. W rezultacie pojechałem – w mundurze sztukowanym, to jest w prawdziwej bluzie żeglarskiej i w długich czarnych spodniach narciarskich, które imitowały spodnie marynarskie... Była trzecia dekada kwietnia. Zbiórka Gdańskiej Chorągwi ZHP odbyła się w Sopocie, tam wydzielono nam suchy prowiant (głównie z darów UNRRA), po czym pomaszerowaliśmy na stację. Każda z drużyn otrzymała wagon towarowy, w którym miała się urządzić. Nikt nie wiedział, jak długo trwać będzie jazda: 400 kilometrów w ówczesnych warunkach równałoby się dzisiejszej wyprawie na drugi kontynent. Eszelon toczył się bardzo wolno, z licznymi krótkimi i dłuższymi postojami, niekiedy w szczerym polu, było słonecznie, ciepło, wielu z nas siedziało w otwartych drzwiach wagonu dyndając nogami i obserwując pejzaż powojenny – ruiny, jakieś resztki zniszczonego sprzętu, tłumy pionierów i szabrowników na peronach „odzyskanych” miast. Najsilniejsze wrażenie sprawił widok Sławna: było to prawdziwe morze gruzów z sterczącymi pośrodku czerwonymi, wysokimi murami gotyckiego kościoła, którym nie dały rady pociski ani ogień. Nie pamiętam, ile godzin tak się toczyliśmy po torach. W Stargardzie transport zatrzymał się przy peronie, a na sąsiednim torze stał już drugi, podobny pociąg pełen osiedleńców, udających się na zagospodarowanie „ziem odzyskanych”. W tłumie rozpoznałem ciocię Walentynę Struczyńską, najmłodszą i najładniejszą kuzynkę mamy, córkę Józefa Struczyńskiego, młodszego brata mego dziadka. Jechała by osiąść w dużym, nieznanym mieście, zarazem niepewna i zawadiacka: – Dam sobie radę! Ucałowałem ją; widzieliśmy się wtedy ostatni raz. Do Szczecina dotarliśmy już po zapadnięciu ciemności. Stacja Niebuszewo. Chorągiew uformowała się w długą kolumnę i pomaszerowała do kwater. Wyznaczono je w wielkich, ponurych gmachach szkolnych (bodaj przy ulicy Krzywoustego), lecz nikt dokładnie nie widział, jak do nich dotrzeć, toteż błąkaliśmy się dosyć długo wąwozami ciemnych ulic. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Nędzne oświetlenie, ciemnawe sale klasowe zasłane słomą, która miała być naszym legowiskiem. Byłem zmordowany, marzyłem o śnie kiedy nagle wyrósł przede mną imć Doering. Druh wyczyści mi buty! Udałem, że nie rozumiem. Druh wyczyści mi buty! To rozkaz! – powtórzył druh Doering. 16–letni druh Doering był w naszej drużynie przybocznym, drugą szarżą po drużynowym. Prócz tego był przystojniaczkiem i znanym elegancikiem: zawsze pilnie sprawdzał, czy dziewczyny doceniają aby, że jest wyświeżony, pachnący, w butach na wysoki połysk. Postawił mnie na baczność i powtórzył: – To rozkaz! Odszedł, pozostawiając buty, szczotkę i pastę. Co było robić? Wykonałem rozkaz i znienawidziłem druha Doeringa. Na dobre i na zawsze. Okazało się, że kadra Chorągwi pomimo późnej pory wybierała się „na miasto”, a elegancik nie wyobrażał sobie, że mógłby wyjść w zakurzonych butach. Nie było rady: w harcerstwie rozkazy należało wykonywać. 41 Nazajutrz był wielki dzień: manifestacja na Wałach Chrobrego. W życiu nie widziałem takiego tłumu. Przybyły chorągwie ZHP z całego kraju, prócz nich wszystkie inne ówczesne organizacje starszo–młodzieżowe, wiejskie, robotnicze, studenckie, pepeesowskie, pepeerowskie i peeselowskie. W swoim harcerskim tłumie rozpoznawaliśmy się po herbach: – Druhna jest Lublina? A druh z Kalisza? Stanęliśmy wszyscy u stóp olbrzymiej skarpy oraz na jej zboczu, natomiast na szczycie zgromadzili się na przedstawiciele najwyższych władz państwowych z prezydentem Bolesławem Bierutem na czele. Kto zna architekturę Wałów Chrobrego może to sobie wystawić: morze głów u stóp i na zboczu, zaś na szczycie trybuna z gromadką dygnitarzy i obstawą. Zaczęły się przemówienia. Imprezę „Trzymamy straż nad Odrą” zorganizowano w pierwszą rocznicę wejścia Polaków do Szczecina – i to bardzo niepewnego wejścia, gdyż długo jeszcze trwały targi o miasto, a polskie władze wojewódzkie urzędowały na przemian w Szczecinie i Koszalinie. Zlot ZHP był jedynie cząstką tej wielkiej fety – i, jak się potem okazało, detonatorem nielichej draki politycznej. Trwały zatem przemówienia. Wpierw Bierut, potem Gomułka, może również Rola–Żymierski, tu nie mam pewności, a kiedy na koniec pojawił się wicepremier Stanisław Mikołajczyk z szeregów ZHP podniosło się nagle wielkie i donośne, rytmiczne wołanie: – Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! – ZWM–owcy usiłowali zagłuszyć harcerzy krzycząc: – Do Londynu! Do Londynu! Do Londynu! – ale nas, harcerzy, było więcej i mieliśmy lepsze gardła. – Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! Prawdziwy entuzjazm. Nie kończące się skandowanie tego jednego nazwiska, jawny afront wobec innych dygnitarzy. Nagle zrobiło się dziwnie. Z trybuny zaczęły znikać osobistości, a od dołu ruszyła ku górze olbrzymia fala harcerzy, biegli jeden przez drugiego, dopadli wicepremiera Mikołajczyka w chwili, kiedy usiłował wsiąść do demokratki – tak nazywano wówczas limuzyny z amerykańskiego demobilu, służące co większym dygnitarzom – i już po chwili olbrzymia szewroleta uniosła się w górę na ramionach bardziej krzepkich druhów. I huśtali ją tak dobrą chwilę przy akompaniamencie nie ustającego skandowania: Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! Stałem o trzy, może pięć kroków od tej huśtawki, wszystko widząc i niewiele rozumiejąc, jednak porwany entuzjazmem tłumu. Darłem się jak wszyscy. Nie miałem jeszcze 13 lat. W domu o osobistościach z nowych polskich władz mówiło się raczej bez specjalnego szacunku, nawet z pewną ironią, samo brzmienie nazwiska prezydenta wywoływało pełne wątpliwości komentarze („Ruscy bierut wsio”), zaś do Mikołajczyka, jako reprezentanta ruchu chłopskiego, mój postendecki dom też odnosił się ze znaczną rezerwą. Wszystko to pokojarzyłem dopiero później, przetrawiając szczecińską przygodę, zaś na miejscu – w Szczecinie – żyłem tylko chwilą, radując się wspaniałą draką. Z oddali lat widzę siebie jako uczestnika manifestacji, wyrażającej nastrój tamtego czasu: Polacy chcieli Polski londyńskiej, nie chełmsko–lubelskiej, a tę londyńską ucieleśniał wtedy z jednej strony mit białego konia generała Andersa, z drugiej bardziej realna osoba Mikołajczyka. Polska ludowa, chełmsko–lubelska, nie cieszyła się specjalnym wzięciem. Wspaniały kompan z lat, kiedy pracowałem w redakcji „Głosu Szczecińskiego”, plastyk i satyryk Emanuel „Maniuś” Messer, zadał pewnego razu koledze Stefanowi Janusiewiczowi takie oto pytanie: – A czy ty wiesz, Stefanie, dlaczego Manifest PKWN mógł powstać tylko w Chełmie Lubelskim? – Nie wiem. 42 – Ano dlatego, że w Chełmie żyli najgłupsi w Polsce Żydzi... Wtedy, w 1946 roku, nikt w naszym tłumie zlotowym nie mógł wiedzieć, że marzenie o „Polsce londyńskiej” jest nierealne; rok wcześniej wytłumaczył mi to pan Kazik Hajdasz pod obwiązaną kirem flagą na gmachu komendantury miasta, ale zrozumiałem jego wykład dopiero po latach. I on też uczynił mnie realistą, tyle, że mocno nierównym, jak o tym zaświadczyło całe moje życie. Nazajutrz zlot ZHP kontynuował własny program. Punktem szczytowym była wielka defilada harcerzy na Jasnych Błoniach: przyjmowało ją na trybunie samotne kierownictwo związku, gdyż wysokie władze, dotknięte wczorajszą owacją dla Mikołajczyka, zaświeciły demonstracyjną nieobecnością. Byłem w szoku. Jakie dwieście metrów przed trybuną odpadł guzik, na którym trzymały się moje „żeglarskie” spodnie. Śmiać się chce kiedy dziś o tym pomyślę – wpierw Mikołajczyk a potem zwykły guzik – wtedy jednakże nie było mi do śmiechu. Przeciwnie. Czułem, że spodnie się zsuwają, podciągałem je ukradkiem ręką „zawietrzną”, drugą bowiem, od strony trybuny, należało rytmicznie wymachiwać, gdyż padła już komenda „na prawo patrz!”. Horror! Wyobrażałem sobie, że portki spadają dokładnie na wprost trybuny i na oczach całego naczelnictwa ZHP, a ja świecę gaciami – i oblewał mnie zimny pot! W końcu jakoś to przeżyłem, nie shańbiłem się i nawet druh Doering niczego nie zauważył. 43 WARTA W SOBOWIDZU I jeszcze jedna przygoda harcerska, nieco późniejsza. Drużyna udała się z proporcami do Sobowidza, gdzie miała uświetnić uroczystość otwarcia Uniwersytetu Ludowego. Piękna wieś na trasie Pszczółki–Skarszewy, piękne lasy oraz niezwykły nowy znajomy, miejscowy proboszcz. Zaprosił drużynę do siebie, aby pokazać swój warsztat. Okazało się bowiem, że w wolnych chwilach proboszcz zajmuje się mechaniką, że taki kiedyś był jego zawód. Z rozrzuconych przez wojnę sprzętów zbierał detale i przerabiał je wedle własnej fantazji – na zegary, na lampy, na różnego rodzaju maszynki i narzędzia. Zachwycił mnie zwłaszcza zegar, umieszczony w latarni starego daimlera, z kulkami jakiegoś łożyska, które wtopione w tarczę zaznaczały godziny. Opowiadał też trochę o sobie. Okazało się, że był księdzem z późnego wyboru, że wstąpił do seminarium po tym, jak stracił żonę i dzieci. Wzbudził ogromną moją sympatię, mimo iż jako mechanik tak bardzo różnił się od mego ulubionego księdza Żurka – światowca. Nazajutrz odbywała się inauguracja Uniwersytetu Ludowego poprzedzona uroczystą mszą w miejscowym kościele. Dwóch z nas, mnie i jeszcze jednego druha, wyznaczono do honorowej warty: stanęliśmy blisko ołtarza plecami do ścian prezbiterium, twarzami do siebie, w pozycji na baczność, z drzewcami proporców w ręce. Widziałem fotele dla dygnitarzy, wysunięte przed pierwszy rząd ławek, zajmowali je dwaj oficerowie w mundurach – jeden był, mówiono, z Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku, drugim zaś okazał się sławny kawalerzysta pułkownik Karol Rómmel, brat generała. Nasz miły ksiądz dostojnie odprawiał mszę, nie szczędził kadzidła, od którego gęstniało powietrze, po czym wstąpił na ambonę – wznosiła się niemal nad moją głową – i rozpoczął kazanie. Mówił bardzo długo, dostatecznie długo, bym zaczął tracić wątek. Potem stało się ze mną coś niedobrego. Spostrzegłem, że mój druh z vis a vis nagle okrywa się mgiełką, że zaczyna się chwiać. Ale to nie on się chwiał, to ja traciłem powoli przytomność. Usłyszałem jeszcze trzask padającego na kamienną posadzkę drzewca – i ocknąłem się na trawniku, okalającym kościół. Zemdlałem. Dwaj panowie oficerowie (to wiem z opowieści druhów) natychmiast zerwali się z foteli i wynieśli mnie przez zakrystię na powietrze. Kiedy otworzyłem oczy obaj pochylali się nade mną, zapewne radzi, że żyję i że stworzyłem im furtkę, umożliwiającą uniknięcie ciągnącego się kazania. Nigdy wcześniej ani później nie zemdlałem. Tylko ten jeden jedyny raz w Sobowidzu, podczas mszy poprzedzającej otwarcie Uniwersytetu Ludowego. Ksiądz zapytał po nabożeństwie, jak się czuję, podał mi jakieś krople. Nie poszedłem z drużyną do budynku uniwersytetu, gdzie kontynuowano uroczystość inauguracji, dochodziłem do siebie w cieniu, na trawniku pod kościołem. Był bardzo gorący maj. Wyczynem harcerskim, acz z ZHP formalnie nie związanym, był także mój udział w akcji powodziowej na Żuławach. Był przełom jesieni i zimy 1946 roku, przed szkołę niespodziewanie zajechała ciężarówka i rozległo się wołanie: Kto pojedzie na pomoc? Prawdziwa katastrofa żywiołowa: całe Żuławy znalazły się pod wodą! Tak jak stałem, bez ciepłego okrycia, nawet bez czapki, skoczyłem prosto z klasy na otwartą skrzynię samochodu i wraz z innymi chłopakami ruszyłem na Żuławy. Obraz był rzeczywiście żałosny, jak okiem sięgnąć woda, z której wychylały się korony wierzb, jedynie zabudowania gospodarcze, zmyślnie posadowione na sztucznie usypanych kopczykach, trwały odcięte od świata. Coś mi się wydaje, choć nie mam pewności, że katastrofa Żuław wynikła z niewłaściwego podejścia nowych osadników do starego niemieckiego sys- 44 temu pomp, śluz i innych zabezpieczeń. Czy przydałem się na coś w tej akcji? Wątpię; miałem 13 lat, mogłem co najwyżej wiosłować podczas ewakuacji gospodarstw. Do domu wróciłem nocą, przemarźnięty do szpiku kości. 45 „NOWE” HARCERSTWO Harcerstwo skończyło się dla mnie dwukrotnie: raz w 1947 roku, kiedy po prostu przestałem uczęszczać na zbiórki drużyny, i ponownie w roku 1949, kiedy to... No, właśnie! Sprawa była dosyć skomplikowana. Latem 1948 roku siedzieliśmy z Czesiem B., moim kolegą z klasy, nad Wisłą, spoglądaliśmy na płynące kajaki i łodzie sportowe i zastanawialiśmy się głośno, kto też teraz – po likwidacji organizacji młodzieżowych – przejmie cały ten wodny sprzęt, uprzednio własność YMCI i ZWM. Kończyła się krótka epoka „pluralizmu” w ruchu młodzieżowym, we Wrocławiu trwał kongres zjednoczeniowy. Czesław był lepiej poinformowany: wszystko to zostanie przejęte przez nowopowstały Związek Młodzieży Polskiej, po czym dodał: Jeżeli chcemy wiosłować, to musimy się zapisać. Nie pamiętam, czy marzyłem o wiosłowaniu, niemniej kierowany owczym pędem z początkiem roku szkolnego 1948/1949 złożyłem deklarację – i zostałem członkiem ZMP. Miałem 15 lat. Pierwszym przewodniczącym koła szkolnego został Jacek Wolny z klasy maturalnej, późniejszy lekarz. Czesio, ja, może kilku jeszcze młodzików byliśmy mniejszością w tym gronie: do organizacji zapisały się masowo jedynie klasy maturalne w słusznym przeczuciu, że członkostwo ułatwi im przyjęcie na studia. Zaczęły się zebrania i szkolenia, znacznie nudniejsze od zbiórek harcerskich. Jacek W. prowadził któregoś dnia szkolenie „filozoficzne”, mówił o materialiźmie i zakończył konkluzją, że wszystko co jest, jest materią. – Nawet myśl? – zapytałem ogarnięty zwątpieniem. – Oczywiście! – odparł z przekonaniem kolega przewodniczący. Obok niego siedziała opiekunka koła z ramienia ciała pedagogicznego, pani profesor Szlachetko, miała dość niewyraźną minę. Kariery ZMP–owskie były błyskawiczne. Jurek Arski, nieco starszy kolega z równoległej klasy (później mąż mojej ulubionej kuzynki Janki Banuchówny), został ni stąd ni zowąd przewodniczącym zarządu miejskiego ZMP i miał biuro na parterze pięknej willi, położonej na wprost liceum. Był to uroczy szaławiła, rodzaj żołnierza–samochwała, prócz tego „arystokrata” (nazywał się Otreszko–Arski), a jako przewodniczący zajmował się głównie trzymaniem na kolanach słodkiej, młodziutkiej koleżanki Blimelówny. On też wpadł na pomysł, bym został w zarządzie miejskim kierownikiem referatu młodzieży robotniczej (he, he!). Jak widać, graliśmy komedię z absolutnie poważną miną. Przyjmowałem wizyty kolegów z klas maturalnych, dopraszających się skierowań do prac społecznych: chcieli zasłużyć na dobre opinie organizacyjne. Pamiętam, że sławnego kolegę Świerkockiego (o źródłach jego sławy opowiem) skierowałem na zebranie koła ZMP w Fabryce Gazomierzy, miał tam przeprowadzić prasówkę. Prasówki należały w owym czasie do rytuału działań polityczno–wychowawczych: prelegent stawał przed gronem słuchaczy i na podstawie „dogłębnej” lektury prasy oraz broszur omawiał wydarzenia minionego czasu opatrując je trafnym politycznie komentarzem. Jeżeli w grę wchodziła akurat dymisja Władysława Gomułki ze stanowiska wicepremiera winien był wspomnieć o jego niebezpiecznym odchyleniu i napiętnować skłonności prawicowo–nacjonalistyczne, a znów ze sceny międzynarodowej narzucał się wprost komentarz do zachowań arcyzdrajcy Tito, który śmiał przeciwstawić się wielkiemu internacjonaliście i kochanemu przez wszystkich ludzi pracy towarzyszowi Stalinowi... W tym samym czasie ZMP przystąpił do powolnego demontażu Związku Harcerstwa Polskiego i przekształcenia go w podporządkowaną sobie Organizację Harcerską. Pewnego dnia 46 dowiedziałem się, że zarząd powiatowy ZMP wytypował mnie na wakacyjny kurs drużynowych w Kamienicy Królewskiej. Pojechałem. Kurs trwał cały miesiąc i był uroczą przygodą z uwagi na oprawę (jeziora i lasy Szwajcarii Kaszubskiej) i styl, utrzymany jeszcze w duchu dawnego ZHP, z wszystkimi rytuałami obozowymi, śpiewami przy ognisku, nawet z Panem Bogiem w piosence na dobranoc. Oczywiście było też wiele zajęć typu szkoleniowo–zetempowskiego, ale nie zatarły dobrego wrażenia. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni, będąc służbowym w kuchni, ugotowałem obiad dla stukilkunastu gąb: ozory w sosie chrzanowym plus kartofle. Polubiłem niektórych naszych instruktorów, innych trochę się bałem, zwłaszcza druha Strobla z Gdańska, który uczył nas śpiewu – po części dawnego, po części już nowego i bardziej „słusznego”. Był to mężczyzna mikroskopijny lecz zadzierżysty i ogromnie zasadniczy; na obóz przyjechał w towarzystwie dwóch synów, też malutkich chłopaczków, którzy po latach stali się znanymi artystami. Pewnego dnia zbłaźniłem się w oczach druha Strobla i całego kursu. Wezwał nas bowiem w czasie zajęć do zadeklarowania, jakie znamy utwory wokalne i czy potrafimy je zaprezentować. Poniosła mnie pycha i brawura, zaproponowałem „Mattinatę” Leoncavalla. Strobel wpierw uniósł brwi, po czym wezwał do wykonania. I wtedy nastąpiła katastrofa: zacząłem zbyt wysoko, nie wyciągnąłem! Zebrałem żniwo śmiechu. Od mutacji żyłem w przeświadczeniu, że jestem tenorem (jak Caruso!), tymczasem ten tenorowy głos niepostrzeżenie ciemniał, obniżał się, w końcu osiadł mi gdzieś w dolnych rejestrach. A o tym, że mógłbym pieśń Leoncavalla zaśpiewać falsetem, oczywiście nie miałem zielonego pojęcia. Zainkasowałem szyderczy uśmiech druha Strobla... Komendantem obozu był druh Karoliński z Gdańska, pogodny wesołek, często szarżujący na granicy dobrego smaku, posiadacz zaledwie dwóch albo trzech zębów. Nie sposób było nie lubić go mimo, iż był już „nową kadrą” – daleką od tradycji ZHP. Po latach spotkałem go w Gryfinie, gdzie pełnił obowiązki przewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, a ja właśnie pisałem broszurę z programem wyborczym dla tego powiatu. Kiedy w pobliżu trwała budowa wielkiej, nowoczesne elektrowni cieplnej Dolna Odra wpadałem do niego wraz z szefem tej budowy, moim przyjacielem inżynierem Zbyszkiem Majem. Skłonność druha K. do trywialnych dowcipów najlepiej zilustruje rymowany aforyzm, jaki ułożył kiedy został na koniec szefem wojewódzkiego Frontu Jedności Narodu w Szczecinie. FJN był organizacją fikcyjną i fasadową, a rymowany aforyzm brzmiał: Lepiej w kącie trzepać prącie, niż być szyszką w Narodowym Froncie! Jego zastępcami na obozie w Kamienicy Królewskiej byli dwa przyboczni, jeden sympatyczny, miał na imię Olaf, przyjechał z Gdyni, drugi niesympatyczny nazwiskiem Truszczyński. Z tym drugim zetknąłem się jakiś czas później w Poznaniu, był wtedy zastępcą naczelnego redaktora (lub może kierownikiem działu partyjnego) w „Gazecie Poznańskiej” i był łaskaw odrzucić mój artykuł o Józefie Piłsudskim, jakoby nietrafiony. Byłem wtedy asystentem w katedrze podstaw marksizmu–leninizmu w poznańskiej Wyższej Szkole Rolniczej a szef katedry, Janusz Rachocki, postanowił, że asystenci mają zabiegać o „drukowany dorobek”. Pisaliśmy zatem z kolegami artykuły o różnych osobistościach z przeszłości, mnie przypadł Józef Piłsudski. Ha! Napisałem, ale w pojęciu Truszczyńskiego chyba nie dość liniowo, skoro go odrzucił. Bóg z nim; artykuł na pewno nie był dobry, choć z całkiem innych powodów. O dwa kilometry od nas rozłożył się identyczny obóz żeński. Szkoliła się na nim moja ulubiona kuzynka Janka, brylowała śliczna druhna Borejsza z Gdyni (ach, jaka buzia!, jaki biust!), a ja zakochałem się w słodkiej blondyneczce, druhnie Z. z Lęborka: myląc czujne warty mknę 47 liśmy nocą na spotkania, kładliśmy się pod kocem na mchu i tak okryci wymienialiśmy bez końca pocałunki oraz najczulsze słówka; na więcej nie umiałem się zdobyć, dopiero we wrześniu miałem ukończyć 16 lat. Obóz był zatem umiarkowanie upolityczniony, niemniej czuło się już, że sprawy idą w nowym kierunku. Po powrocie do Tczewa natychmiast przydzielono mi drużynę – w szkole podstawowej! Okazało się, że nowe harcerstwo obniżyło granice wieku, młodzież szkół średnich miała odtąd do wyboru (!) jedynie ZMP, a moje zadanie miało polegać na zajmowaniu się dziećmi. Odbyłem może dwie, trzy zbiórki – i pożegnałem się z harcerstwem na zawsze. I to po zastosowaniu triku, uknutego w komendzie hufca: gromadka tak jak ja rozczarowanych funkcyjnych postanowiła porzucić pracę z dziećmi i założyć przy komendzie hufca... kółko dramatyczne, które zajmie się przygotowaniem przedstawienia. O dziwo – pomysł chwycił. Harcerstwa nie lubiłem właściwie już od przygody z druhem Doeringiem, który kazał czyścić swoje buty, ZMP mnie wykiwał, w rezultacie zostałem – he,he! – artystą dramatycznym, o czym później. Była to jesień 1949 roku, koniec pierwszego etapu mego „życia pozalekcyjnego”. 48 ŻYCIA POZALEKCYJNEGO CIĄG DALSZY Życie pozalekcyjne i życie prywatne to dwie różne sfery. Aliści – czy miewa się życie prywatne w wieku 12, 13 lub 14 lat? Nie wiem, chyba nie. Oczywiście mógłbym nazwać życiem prywatnym wszystko, co działo się poza obowiązkiem szkolnym i organizacyjnym, lecz w moim przypadku nie będzie ono wcale tożsame ze zbijaniem bąków i zabawą, gdyż wcale tak nie było. Mama, wychowywana przez babcię od najmłodszych lat do ciężkiej pracy, odziedziczyła jej wiarę, że codzienna orka jest najlepszym sposobem na uformowanie człowieka. Zgodnie z tym przeświadczeniem nie pozostawiała mnie ani bratu zbyt wiele wolnego czasu. I nigdy nie przyszyła nam guzika, nigdy nie zacerowała dziury w skarpecie – to od najwcześniejszych lat musieliśmy robić sami – po krótkim instruktażu. Dzień nasz był dość szczelnie wypełniony, przede wszystkim sprawami sklepu. Nie tylko Janek i ja, często również nasi kuzyni Leszek i Jurek, zaprzęgani byliśmy do prac zaopatrzeniowych i transportowych. Odbiór dość częstych przesyłek z dworca towarowego był stosunkowo mniej absorbujący. Gorzej, że niemal co trzy, cztery dni trzeba było wyjeżdżać – to po masło i sery do mleczarni w Pelplinie lub Smętowie, to po mydła toaletowe i szare do fabryki pana Gąsiorka w Gdyni–Orłowie. Tam, w Gdyni lub w Pelplinie, należało towar dostarczyć na stację, wyekspediować, a po przybyciu do Tczewa odebrać i przetransportować do sklepu. Z dworca większe ładunki przewożone były wozem konnym (był koń, o którym już wspomniałem, nabyty za pół litra spirytusu od rosyjskiego żołnierza), mniejsze dwukołowym ręcznym resorowanym wózkiem. Bywało też, że owe mniejsze „transporty” z Gdyni wiozło się w walizach na stopniach przepełnionych wagonów. Ścisk w pociągach był w pierwszych latach po wojnie niewyobrażalny: ludzie wisieli gdzie się dało, na buforach, na schodkach budek hamulcowych, na stopniach, szturmowali wagony pocztowe i bagażowe. Myślę, że ówczesną polską manię podróżowania wywołały dwa czynniki: wielka powojenna migracja oraz gwałtowny rozwój rynku pracy. Rodziny rozproszyły się po kraju, a z drugiej strony – pół Tczewa dojeżdżało już do pracy w Gdańsku i Gdyni, pociągi pękały w szwach i posuwały się dosyć wolno, trasy pokonywane dziś w 25–30 minut pochłaniały dwu– i trzykrotnie więcej czasu. W wieku 14 lat, pamiętam to dobrze, wniosłem na plecach z platformy do magazynu za sklepem mój pierwszy stukilogramowy worek cukru. Byłem dość krzepkim chłopakiem, osiągnąłem granicę mego wzrostu (176 cm) i miałem – licząc w kategoriach bokserskich – wagę średnią. Po zamknięciu sklepu zaczynał się drugi akt: mama wracała do domu dźwigając karton pełen wycinków z kartek żywnościowych, które należało następnie naklejać na wielkie arkusze papieru, podliczać i sumować. Takie seanse klejenia pod lampą odbywały się co dwa, trzy dni i trwały do roku 1948 (1949?) – kiedy to wicepremier Hilary Minc ostatecznie wygrał „bitwę o socjalistyczny handel”, sklep firmy „Jan Struczyński” został zlikwidowany a mama znalazła zatrudnienie w handlu państwowym (MHD). Trzeba przyznać, że Minc ułatwił nam wszystkim – mamie, bratu i mnie – życie: transportem zajęli się odtąd inni, a towary trafiały na półki w „rzutach”, nabywało się je nie wtedy, gdy były potrzebne, lecz kiedy zostały „rzucone na rynek”. Z okresu bitwy o handel (i innych restrykcji) pamiętam dwa znamienne wydarzenia. Władze ogłosiły w pewnym momencie zakaz posiadania obcych walut: należało odnieść je do banku, tam otrzymywało się w zamian równowartość w walorach krajowych – według kursu 49 urzędowego, drastycznie odbiegającego od kursu realnego, to jest (czarno)rynkowego. Opornym zagrożono wysokimi karami; jeżeli dobrze pamiętam nielegalny obrót dewizami zagrożony był nawet śmiercią. Mama początkowo nie zamierzała podporządkować się zarządzeniom walutowym: zbudziła mnie którejś nocy, miała dość tajemniczą minę, nakazała ubrać się, po czym wręczyła paczkę zwiniętych w rulon dolarów i poleciła „gdzieś je ukryć”. Sama pomysłu nie miała, liczyła na moją fantazję. A moja wyobraźnia nie była specjalnie wybujała: ot, poszedłem do parku miejskiego pod prehistoryczny kamień, będący jego ozdobą, wydrążyłem pod wielkim głazem dziurę, do której wsunąłem szczelnie opakowane dewizy, po czym zamaskowałem otwór. Jednak mama nie wytrzymała tej próby nerwowo i jak wielu innych obywateli w końcu uległa presji. W rezultacie którejś nocy udałem się ponownie do parku, odkopałem skarb a mama nazajutrz zaniosła go do banku. (Na marginesie wspomnę, że akcja ta miała także strony komiczne, przynajmniej w mojej rodzinie. Otóż babcia żadną miarą nie chciała podporządkować się złodziejskiemu prawu, a że miała z różnych okresów historycznych rozmaite walory w złocie – marki, ruble – i papierach, postanowiła ukryć je w bezpiecznym miejscu. Wymyśliła, że takim miejscem będzie stajnia: żaden milicjant nie wpadnie przecież na pomysł, by zrobić rewizję u konia. Tam też, pod posadzką stajni, umieściła swoje kosztowności w dewizach. Po pewnym czasie, kiedy sprawy dewizowe ucichły, zapragnęła wydobyć swoje zapasy ze stajni. I – nic nie wydobyła! Wszystko zagarnęły szczury, pożarły papiery a krążki metalowe rozwlokły po głębokich dziurach, norach, podziemnych korytarzach, nic się nie znalazło). Taktyka władz wobec „inicjatywy prywatnej” wyrażała się w nieustannym nękaniu. Sławne były ciągłe „domiary” podatkowe, ustalane całkowicie dowolnie i przeważnie bardzo wysokie, sławne były niespodziewane naloty kontrolne, dla których każdy pretekst był dobry gdy chodziło o pognębienie kupca. Któregoś dnia taki nalot skończył się aresztowaniem mamy. Jak doszło do zatrzymania? Otóż nękano wtedy nie tylko prywatny handel. Cierpiały również inne ostoje reakcji – np. dawni ziemianie. Państwo Pałubiccy jeszcze wtedy mieszkali w swoim folwarczku w Smętowie. Przeprowadzono u nich rewizję i znaleziono kartkę z notatką pani Jadzi, że pożyczyła od mamy ileś tam dolarów. To wystarczyło. Mamę osadzono w komendzie przy ulicy Lecha. Dowiedziałem się o tym od życzliwego człowieka, który poinformował mnie, że mama prosi o poduszkę i koc. Wtedy po raz pierwszy (i jak dotąd ostatni) ujrzałem areszt od środka – mama, oddzielona metalową kratą od korytarza, miała do dyspozycji najzupełniej gołe deski! Nie siedziała długo, wkrótce opuściła celę, ale taktyka nękania odniosła skutek: wkrótce sklep przestał istnieć. Mama była osobą dość w sobie „sprzeczną”: z jednej strony nękała nas nadmiarem obowiązków, związanych z „firmą”, z drugiej miała rozmaite ambicje. Na przykład tę, by zapewnić nam wykształcenie muzyczne. Sama też miała przed wojną nauczycielkę gry na fortepianie, miała również instrument, bardzo kochała muzykę. Jej ulubionym utworem było intermezzo symfoniczne z opery Mascagniego „Rycerskość wieśniacza”, a jeśli chodzi o grę nie wyszła ponad „Pieśni bez słów” Mendelssohna–Bartholdy'ego, „Modlitwę dziewicy” Tekli Bądarzewskiej oraz modne niegdyś szlagiery, które walały się po domu jeszcze po wojnie. My dwaj, czyli Janek i ja, mieliśmy osiągnąć wyższe stadium doskonałości – i tak trafiliśmy do klasy fortepianu szkoły muzycznej przy placu Grzegorza. Z ochotą, czy bez? Nie wiem, jak Janek, bo ja nie paliłem się specjalnie. Wytrzymałem zaledwie rok. Nauczycieli mieliśmy wspaniałych, dojeżdżali z sopockiego konserwatorium, a nazywali się też bombowo, tak jakoś przedwojennie: dyrektorem i nauczycielem solfeżu był pan Kmicic– Mieleszyński, a moją klasę fortepianu prowadził zawsze elegancki pan Dunin–Borkowski. Przy- 50 znaję: byłem złym uczniem, nie ćwiczyłem w domu, nie trenowałem palcówek, sonatiny nie trafiały mi do gustu, a Dunin–Borkowski, świadom tych zaniedbań, spoglądał na mnie z wyraźnym niesmakiem. Niemniej: biegałem do szkoły pilnie, w pobliżu mieszkał bowiem malarz Alfons Lidziński a jego bardzo powabna córeczka Lidka, na którą tak chętnie patrzyłem, zwykle kręciła się koło szkoły... Studia muzyczne zakończyłem po roku (1947?) z mizernym świadectwem; zyskałem tyle, że nauczyłem się dość dobrze czytać nuty. Próbowałem nawet komponować w domu: powstało w ten sposób między innymi pół walca a la Prokofiew; na moją prośbę zagrała tę połówkę Gabrynia Struczyńska – mój autorytet muzyczny, studentka warszawskiego konserwatorium – kiwając przy tym głową i mówiąc: – No, no, kto by pomyślał... Zabawy też były i zmieniały się z biegiem lat. Od dziecinady na podwórku i na spichrzu, aż po konspirację „polityczną”. Na piętrze wielkiego spichrza zbudowałem z kuzynką Janką mieszkanie z kartonów i skrzynek, bawiąc się następnie „w dom”. W czasie referendum „3 razy tak” zmobilizowałem siebie oraz kuzynów Witka i Olka do zbierania rozrzucanych po mieście plakatów i ulotek, gromadząc je później nie wiedzieć po co na podwórzu. „Związek Odważnych Gimnazjalistów” powstał w ogrodzie willi inżyniera Wądołowskiego, który był naczelnikiem na PKP, a jego syn Mietek – ksywa „Mesu” – zasiadał ze mną w jednej klasie. Związek skupiał czterech lub pięciu konspiratorów (Maciejewski?, Burdziński?, Wądołowski?, ja, jeszcze ktoś...?), ale nie wypracował programu: mieliśmy po 13, 14 lat, zaczęliśmy od gadania, podzieliliśmy się funkcjami (mnie przypadł resort spraw zagranicznych!) i na tym się skończyło. Był to okres, kiedy polityka zaczęła wkraczać w życie obywateli, odbyło się referendum 1946 roku, dorośli kłócili się w domu bez końca (z senatem czy bez?, z ziemiami odzyskanymi, czy bez?), zbliżały się wybory do sejmu ustawodawczego, jakoś to odciskało się także na nas, wyrostkach, choć niewiele z tego rozumieliśmy, przeczuwając jedynie, że wypada zachowywać dystans wobec „teraźniejszych” władz. 51 RODZINA NASZYCH PRZYJACIÓŁ Zabawą, przyjemnością i szczęściem były też nasze dość częste wyprawy do Smętowa, do państwa Pałubickich. Smętowo było dużą węzłową stacją kolejową na szlaku Bydgoszcz– Gdańsk z odgałęzieniami na Opalenie i Kwidzyn (jeszcze wtedy istniał drewniany most w Opaleniu i przez Smętowo–Kwidzyn kursowały pierwsze po wojnie pociągi z Gdańska do Warszawy) oraz na Skórcz, Szlachtę i Starogard. Ojciec nasz objął tę stację w charakterze naczelnika w lecie 1938 roku i krótko potem, w trakcie niedozwolonego przekraczania torów, „aresztował” przystojną pannę Jadwigę Frankowską, późniejszą Pałubicką – z czego wywiązała się przyjaźń naszych rodzin. Myślę, że zwięzła opowieść o rodzinie panny Jadwigi – usprawiedliwiona tą przyjaźnią – ukaże dość charakterystyczne polskie losy na przestrzeni ponad stu lat. Pierwszy i najstarszy był pan Piotr Olszewski. Pamiętam białowłosego starego pana z pięknym srebrzystym wąsem, wszyscy mówili o nim „dziadunio”. Urodził się około 1870 roku, miał duży majątek pod Kijowem, specjalizował się w hodowli koni. Stamtąd, spod Kijowa, na prośbę władz carskich udał się do Kazachstanu z zadaniem zakładania stadnin i uruchomienia na dużą skalę hodowli. W albumie rodzinnym pozostały pożółkłe fotografie z tamtego okresu, zdjęte gdzieś pod Semipałatyńskiem, w stepowym pejzażu. Pokazują świat jakby wyjęty z Czechowa, z Turgieniewa. Rozległa weranda, pełnia lata, panie białych sukniach i w strojnych kapeluszach, pod parasolkami, panowie również w lekkich ubraniach, a wszyscy skupieni przy balustradzie, obserwują konie, przeprowadzane jeden po drugim za uzdy przez stajennych. Piękne konie. Eleganccy ludzie. Atmosfera spokoju, bezpieczeństwa, zamożności. Te konie, hodowane w Kazachstanie, jechały potem na Ukrainę – a co dalej, tego już nie wiem... Pan Piotr, ożeniony z panną Niepokólczycką, stracił żonę po urodzeniu córki Heleny, zaś z drugiego małżeństwa miał drugą córkę Wandę i syna Henryka. Po rewolucji piękny świat z fotografii stopniowo zamarł. Panna Helena, pierwsza córka pana Piotra, urodzona w 1895 roku, wyszła za pana Antoniego Frankowskiego, luteranina (a może kalwina) z poznańskiego i urodziła w 1919 roku córkę Jadwigę. Trzy lata później 40–kilkuletni pan Frankowski pływał w Irtyszu i – nagle umarł; przyczyna śmierci pozostała nieznana, mogło być serce, mogła być cholera. Rodzina podjęła wielkie wysiłki, by uzyskać zgodę na wyjazd do Polski, która powstała gdzieś na dalekim zachodzie. W pierwszych latach po rewolucji i w Semipałatyńsku niewiele dało się zdziałać. Należało przenieść się w pobliże władz, do Moskwy. Sercem i mózgiem starań była pani Helena: drobna, silna, wytrwała. Pracowała – często w upokarzających warunkach – i zabiegała w stolicy o znajomości, o poparcia. Wreszcie udało się, ale na raty. W 1930 roku wyjechał do Polski dziadunio z 11–letnią wnuczką Jadwigą. Druga rata w 1932 roku: pojechały obie siostry, Helena i Wanda. Brat Henryk dotarł do Polski jeszcze inaczej, bo przez Chiny. Dziadunio osiadł w Kozielcu nad Wisłą, niedaleko Świecia. Było tam gospodarstwo i dom, właściwie pałacyk, przeznaczony dla młodzieży, która w wirach pierwszej wojny światowej i powojennych przemian potraciła swoich bliskich i domy rodzinne. Dziadunio był administratorem całości, pani Helena prowadziła księgowość, a panna Jadzia jeździła do szkół. Pod koniec lat trzydziestych zbliżający się do siedemdziesiątki dziadunio Olszewski kupił za torami, vis a vis głównego budynku stacyjnego w Smętowie, niewielkie gospodarstwo z ładnym domem. Osiadł w nim z córką Heleną, a panna Jadzia dojeżdżała na soboty i niedziele z Gdyni, gdzie 52 pracowała w banku PKO. To w czasie jednej z takich niedzielnych wizyt ojciec nasz „aresztował” ją w czasie „nielegalnego” przekraczania torów, zapoczątkowując kontakty rodziców a potem i nasze z domem pana Olszewskiego. W tym miejscu muszę wprowadzić jeszcze jedną postać, mocno związaną z dziejami tej rodziny: wujcia Jarosza. Otóż w latach, kiedy dziadunio Olszewski kierował ośrodkiem w Kozielcu, powrócił z USA do Polski emigrant–wdowiec, pan Jarosz, z trojgiem dzieci. Kiedy statek stanął na redzie w Gdyni ów pan Jarosz nagle wypadł za burtę i utonął. Nigdy nie poznano przyczyny wypadku. Po panu Jaroszu pozostała trójka dzieci, które trafiły do Kozielca. Kilkunastoletni Franciszek Jarosz stał się ulubieńcem dziadunia i pani Heleny, która traktowała go ja syna. Był nadal obywatelem USA, jednakże w 1939 roku już otrzymał polski paszport a krótko potem – kartę mobilizacyjną. Uczestniczył w kampanii wrześniowej, trafił do niewoli, Niemcy posłali go ze stalagu na roboty, skąd uciekł i trafił do Warszawy. Raniony w powstaniu przeszedł operację płuc, po czym, już po wojnie, powrócił do swej przybranej rodziny. Wkrótce po wkroczeniu Niemców dziadunia wraz z rodziną wysiedlono niebawem z gospodarstwa i domu, trafił na krótko do Dąbrówki, a później do pobliskiego, administrowanego przez niemieckiego powiernika majątku Luchowo. Mieszkaniem stały się adaptowane pomieszczenia w wielkiej, murowanej stodole. Pani Helena i Jadzia pracowały w majątku, stary pan Piotr hodował pszczoły. Patrzyłem pełen podziwu, jak okryty przedziwnym kapturem okadza ule, a groźne pszczoły przyjaźnie po nim wędrują. Smak miodu też zapamiętałem. Nie zapomina się smaków i zapachów z dzieciństwa – rogalików, bułeczek i chleba, rozwożonego w Janowcu Wielkopolskim co rano przez pana piekarza do mieszkań zacniejszych klientów, smaku czekoladek z półki hurtowni „Jan Struczyński” w Tczewie, zapachu kawy palonej w firmowej palarni, i tak samo miodu wylewanego na talerzyk podczas śniadań w Luchowie. Była okupacja, lata 1940, 1941, 1942, wyjazdy z Tczewa do Luchowa były zawsze jakąś odmianą, przejściem z jednej rzeczywistości do innej, z twardszej i zimnej w nieco cieplejszą i życzliwszą. W pamięci potomków dziadunia zachował się przekaz, że mimo wysiedlenia żyli raczej spokojnie i spotykali nawet sympatycznych okupantów – jak owego lekarza wojskowego w Gniewie, który zawsze służył pomocą, potrafił w potrzebie przyjeżdżać do Luchowa nawet w nocy – który ratował dziadunia kiedy po raz ostatni w życiu zachorował. Był on nie tylko lekarzem, ale i poetą, zapamiętano, że miał jednosylabowe nazwisko – co skojarzyło mi się po latach z Gottfriedem Bennem, ale nietrafnie, gdyż wielki Benn nie stacjonował podczas wojny w Gniewie. Dziadunio umarł w 1942 roku. W tym czasie Jadzi oświadczył się pan Franciszek Pałubicki. Pochodził z zacnej rodziny, osiadłej w Cierplewie pod Bydgoszczą, gdzie znajdował się rodowy majątek. Po śmierci rodziców i podziale spadku między rodzeństwo (jeden z braci Pałubickich, zawodowy oficer, był ojcem znanego później ministra w swetrze) kupił on dla siebie 100–hektarowy folwarczek w Smętowie, resztówkę po przedwojennych parcelacjach. Pobrali się w 1940 roku, w 1941 przyszła na świat córka Alina, którą pozwalano mi czasem nosić na rękach: białowłosy dziadunio został pradziadkiem, pani Helena babcią. Oboje, a może i pan Franciszek Pałubicki, byli ostatnimi Polakami, którzy widzieli mego ojca za życia. Kiedy zwolniony przez Niemców z internowania zjawił się u nich w listopadzie 1939 roku (jeszcze mieszkali wtedy swoim domu na wprost stacji) powiedzieli mu, że nas – czyli mamy i synów – już nie ma w Smętowie, a miejscowy Niemiec Wrase, przed wojną krypto–hitlerowiec i okupacyjny wójt, czyha na niego. Stała więź z domem państwa (już teraz) Pałubickich stała się częścią naszego życia w latach okupacji i po wojnie. Pani Jadwiga urodziła mnóstwo dzieci, po Alinie przyszli na świat Piotr 53 (Posio), Kamila, Grażyna, Hania, Wojciech, Tadeusz (Dzina) i Władek; nasza mama trzymała do chrztu Wojtka. Któregoś dnia, byłem bezczelnym 16–latkiem, odważyłem się zadać pani Jadzi pytanie, czy nie mogłaby uchronić się jakoś od tych licznych ciąż; popatrzyła na mnie zaskoczona i zdziwiona a po chwili odparła: – Ależ ja jestem katoliczką! Dziećmi zajmowała się stale wierna Nena Rauchfleischówna z bardzo sympatycznej rodziny kolejarskiej. Usiłowano ją wydać za wujcia Jarosza, ale nic z tego nie wyszło. Zajmowaliśmy się tymi dziećmi podczas każdego pobytu również my, Janek i ja, miałem nawet swoją faworytkę w tej czeredzie, miłą Hanię, która dziś jest uczonym profesorem Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i żoną Jurka Kmity, mego starszego kolegi ze studiów. Jeździliśmy do państwa P. z okazji i bez okazji, bywało, że pomagaliśmy przy żniwach – pod kpiącym okiem Jarosza, a był on ironistą dotkliwym i bardzo lubianym. Mimo poszarpanych płuc palił papierosy – odmierzając je sobie po połówce, wsuwanej do szklanej lufki, jak to czynił również towarzysz Gomułka, z tym, że Jarosz ustroju, uosobionego przez Bieruta i Gomułkę, serdecznie nie znosił. Pobyty w Smętowie odczuwałem zawsze jako coś niezwykłego – mianowicie jako czasowe przeniesienie w zupełnie inny i dość daleki wymiar, gdzie obowiązują zupełnie inne normy i rozmawia się o innych sprawach. W Smętowie jeden raz w życiu uczestniczyłem w procesie wytwarzania masła – w masielnicy: takich przygód też się nie zapomina. Pałubiccy wrócili w 1945 roku z Luchowa do swego mająteczku w Smętowie, z którego jednakże przepędziła ich w 1948 lub 1949 roku władza ludowa. Od tego momentu gnieździli się w dawnym niewielkim gospodarstwie dziadunia Olszewskiego na wprost stacji PKP; pomimo wielkiego tłoku był to dom nadzwyczaj pogodny, pełen optymizmu. Moje kontakty z nim nigdy nie ustały, rozluźniły się jednak po roku 1951, kiedy zdałem maturę i wyruszyłem „w świat”, podtrzymywał je natomiast mój brat. Babcia Helena przeżyła dwie tragedie tego domu: przedwczesną śmierć Franka Jarosza w 1969 roku (miał 53 lata) i równie wczesne odejście córki, pani Jadwigi – w wyniku powikłań po wypadku samochodowym; była jej jedynaczką i chwili śmierci (1976) miała zaledwie 57 lat. Sama babcia żyła długo: drobna, ruchliwa, zawsze pogodna, ciekawa świata i ludzi, zmarła w 1983 mając 88 lat. To ona była właściwym spoiwem domu, przez nią wszystko dopiero nabierało tam sensu. Pamiętam, jak w żartach swatała naszą mamę z Jaroszem. Pamiętam jak pochylała się nad moimi małymi córkami Jagną i Madzikiem, gdy spędzały w Smętowie wakacje na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poznając co to koń, co to krowa, co to kura. Po jej odejściu nic już nie uzasadniało trwania smętowskiego domu: dzieci rozeszły się po świecie, pan Franciszek Pałubicki przeniósł się do jednej z córek, na miejscu pozostała ostatnia kasztelanka Kamila – i to ona sprzedała w końcu posiadłość, przenosząc się następnie do Poznania. Zamknął się jakiś rozdział, ważny także w moim życiu. 54 CIĄG DALSZY Wyjazdy do Smętowa nie wyczerpywały programu życia pozaszkolnego. Były przecież wakacje, jedne nad morzem w Jarosławcu pod Sławnem, gdzie ciotka Kasia Struczyńska prowadziła sklep, a jej szwagier Szpecht (później się pobrali) był latarnikiem, penetrowałem tam z Jankiem lasy wokół jeziora Wicko, w których mieściły się tajne obiekty armii hitlerowskiej, inne znów w smętowskiej mleczarni u pana Olszewskiego (nie był spokrewniony z dziaduniem Olszewskim), upamiętnione bezustannym spijaniem śmietany i słuchaniem pierwszych po wojnie płyt Mieczysława Fogga ze sławną piosenką „Ukochana, ja wrócę wierz...”. Były też wyprawy z mamą do Wrocławia na Wystawę Ziem Odzyskanych (gdzie przy sposobności odwiedziliśmy Grzesia Struczyńskiego), do Poznania – na targi i do rodziców ojca, połączone z obowiązkowymi bytnościami w operze oraz w teatrach (mój pierwszy wieczór operowy składał się z „Pajaców” Leoncavalla i „Rycerskości wieśniaczej” Mascagniego: mama słuchała w ekstazie, ja nudziłem się śmiertelnie). To u dziadków poznańskich zaczytywałem się na umór w stosach przedwojennych „Przewodników Katolickich” z zabawnym komiksem pana Kluski oraz wstrząsającymi reportażami o bestialstwie bolszewików na kresach wschodnich w okresie rewolucji. Poznawałem też bliższe i dalsze okolice Tczewa, Kościerzynę, gdzie mieszkali dawno współpracownicy firmy „Jan Struczyński” państwo Leśkiewiczowie oraz kochana i zabawna przyszywana ciocia Nusia, całymi latami zakochana w panu Haydaszu, straszliwie pogruchotany Malbork, dokąd wyprowadził się jeden z mych ulubionych kolegów z pierwszej gimnazjalnej Tadek Baszniak, Kwidzyn, gdzie mieszkała młodsza siostra pani Heleny Frankowskiej ze Smętowa Wanda, oczywiście Gdańsk, dokąd jeździłem systematycznie do pana doktora Rufina Mireckiego, który opiekował się moim uszkodzonym uchem, wreszcie Gdynię, gdzie był teatr Iwo Galla i mieszkali państwo Dulscy – on był jednym z absolwentów tczewskiej Szkoły Morskiej, przyjacielem Janka Banuchy, ona zaś koleżanką mamy z czasów „Sokoła”... A propos lekarzy: ze względu na uszkodzone we wczesnym dzieciństwie ucho – po przebytej w drugim roku życia szkarlatynie i dyfterycie pozostał mi przykry dar w postaci otitis media dextra chronica – stale kontaktowałem się z laryngologami, oni zaś bez końca straszyli mnie operacją. Czyli – rozkuciem czaszki tuż za prawym uchem! Na samą myśl o tym ogarniała mnie groza. Pierwszy po wojnie był pan doktor Buraczyński w Tczewie, zacny starzec, który to co widział w moim uchu środkowym nazywał „dzikim mięsem”. Nie ufałem mu, bo – był stary. Potem zaczęły się regularne wyprawy do Wrzeszcza, do doktora Mireckiego. Gabinet znajdował się blisko przystanku kolejowego. Był młodszy od Buraczyńskiego, ale również straszył operacją. Obaj zapisywali mi to samo: krople wysuszające. Jedynym laryngologiem, którego polubiłem, był doktor Andrzej Karls w Szczecinie, niestety – obejrzał moje ucho jedynie dwa, czy trzy razy. Wszelako największe cierpienie zadał mi nie laryngolog, lecz dentysta, pan doktor Sumiński w Tczewie. Jego gabinet oddalony był o trzy kroki od naszego domu, wystarczyło przeciąć placyk u zbiegu ulic Krótkiej i Mickiewicza. Podobno był naszym dentystą rodzinnym „od przedwojny”. Mnie w każdym razie obdarzył urazem na całe życie. Miało to związek z zębem, który należało usunąć. Ząb był duży, tkwił gdzieś w głębi jamy ustnej, a pan Sumiński nie zdołał go pokonać od pierwszego zamachu. Pogruchotał go, po czym wyciągał po kawałeczku. Prawdziwa masakra na żywo, wyłem jak opętany. I od tamtej pory (miałem szesnaście lat) jak mogłem omijałem stomatologów. Kilku wizyt nie dało się jednak uniknąć, ale było ich naprawdę niewiele – dwie lub trzy. Reszty dokonała natura: kiedy w 1979 roku pojechałem do Paryża otwie- 55 rać Tydzień Filmów Polskich w Pałacu Chaillot (przemawiałem wtedy po francusku, pani Wrońska byłaby ze mnie dumna) usta moje wypełniały cudowne, już nie psujące się nowe zęby – dzieło pani Krystyny Bigelmajer. (O doktorze Sumińskim jeszcze słówko: otóż prywatnie, po wyjściu z gabinetu dentystycznego, zajmował się on muzyką. Komponował utwory chóralne i orkiestralne, podobno próbował sił w operze...) Lecz wróćmy do wczesnych wędrówek. Niezapomniane pozostały z roku 1946 dwie wyprawy na dalekie kresy zachodnie, do Nowogardu, jedna u progu lata, druga pod koniec wakacji szkolnych. Pierwszą poprowadziła mama, wypadło odwieźć na wakacje u ojca obu synów nieżyjącej cioci Marty, Witka i Olka. Ich ojciec, wuj Roman Romanowski, pracował w nowogardzkim starostwie i był ważnym działaczem tamtejszej organizacji PSL. Zajmował ładną willę na skraju miasta, sam mieszkał na piętrze a parter zagospodarowała pewna „pani majorowa” z córką nastolatką; z rozmów wynikało, że majorowa ulokowała się w pobliżu granicy państwowej z myślą o jej nielegalnym przekroczeniu i wyjeździe do męża w Londynie. Wydała mi się przystojna, wszelako miałem 13 lat i sąd mój nie musiał być miarodajny. Nie wiem, na co liczyła mama składając wizytę szwagrowi (on wdowa, on wdowiec), dość, że niespodziewanie zarządziła odwrót – z chłodnym pożegnaniem – po tym, jak spostrzegła, że wuj i majorowa spotykają się nie tylko przy obiedzie. Dwa miesiące później odbyłem tę samą trasę – już sam, i była to moja pierwsza samodzielna podróż na tak dużej trasie, w dodatku z przesiadkami w Gdyni, Worowie i Płotach i z jazdą na tendrze lokomotywy, gdyż w Płotach uciekł mi ostatni pociąg a przypadkowy parowóz, jadący do Nowogardu, raczył przyjąć ślepego pasażera. Moim zadaniem było przyholowanie Witka i Olka na rozpoczęcie roku szkolnego w Tczewie, pod skrzydła babci, która ich wychowywała. W drodze powrotnej, już odpowiedzialny za 8–letniego Witka i 7–letniego Olka, podjąłem decyzję zatrzymania się na nocleg w Białogardzie: tam znów po raz pierwszy samodzielnie wynająłem pokój w hotelu. Taki był czas mego przechodzenia od dzieciństwa do wczesnej młodzieńczości. Tuż po wojnie żyłem wyobraźnią karmioną powieściami o Dzikim Zachodzie oraz, dziedzicznie, kolejarską tradycją ojca. Próbowałem pisać powieści o Skórzanej Pończosze i rysowałem na arkuszach kartonu linie kolejowe, układając dla nich następnie rozkłady jazdy. Projektowałem dla Tczewa linię tramwajową na wzór mego rodzinnego Inowrocławia a w marzeniach – jak już wspomniałem – ratowałem ze straszliwych opresji ukochaną boginię Ritę Hayworth, ona zaś z wdzięczności rzucała mi się w ramiona; żadna z dziewcząt w klasie, to jasne, nie dorównywała jej urodą. Polityka docierała tylko w okruchach, rzadko pobudzając do poważniejszych rozmyślań, jak po owym spotkaniu z panem Haydaszem pod żałobną flagą na budynku komendy miasta, lub w wyniku podsłuchanych debat dorosłych, spierających się o dopuszczalną ilość „tak” podczas referendum. Nie czułem ucisku narodowego ani ograniczenia wolności, takie sprawy nie docierały do szczeniaka, zwłaszcza, że wolno mi było mówić po polsku, chodzić do polskiej szkoły, na ognisku i podczas defilad śpiewać nasze pieśni harcerskie, spowiadać się w ojczystym języku. Silny był jedynie odruch antyniemiecki, raczej uczuciowy niż polityczny, spotęgowany po niesamowitym pochodzie białych trumien przez miasto w asyście biskupów, tłumu księży, wojska i mieszkańców. Działo się to w lecie roku 1945, platformy, jedna za drugą, wiozły ulicami w kierunku rynku białe pudła z szczątkami ekshumowanych ofiar terroru z lat okupacji, wrażenie było potwornie silne. Wiedziałem, że w jednej z trumien spoczywa pan Edmund Raduński, autor wydanej przed wojną „Historii Tczewa”, w której znalazłem chlubną wzmiankę o naszym dziadku. Wtedy, w pierwszych latach po wojnie, nie czyniło się jeszcze rozróżnień 56 między Niemcami i hitlerowcami, grozę i odrazę budził Niemiec jako taki, były nawet gazety, w których słowo „Niemiec” pisano z małej litery. Wiele lat hodowałem marzenie, że pewnego dnia udam się do Niemiec i odszukam mordercę ojca, pana Wrase: było to bardzo silne pragnienie, tak mocne, że jeszcze na studiach rozważałem szansę podjęcia pracy w wywiadzie zagranicznym – oczywiście rozumianym bardzo romantycznie... Do owego okresu pierwszego dojrzewania zalicza się również zbrodnia, jaką popełniliśmy wraz z Jankiem. Był to rok 1946, może 1947. Mama miała przyjaciela, pana inżyniera Karmana. Był nieco od mamy starszy, szpakowaty, elegancki, miał nienaganne maniery, traktował mnie i brata z wielką sympatią. Gdzieś w Polsce miał żonę i syna, jednak nie spieszył się ze sprowadzeniem ich do Tczewa. Pamiętam, że przynosił do naszego domu różne rymowane przepowiednie, jakie wtedy kursowały po kraju, wszystkie dość mgliste, ale jakoś dające się zinterpretować w zgodzie z oczekiwaniami na powrót Polski przedwojennej. Domyślałem się, że był to romans mamy, na to byłem dość spostrzegawczy. Istotnie, pewnego dnia zagadnęła nas z wielką powagą na twarzy: – Co powiedzielibyście na nowego ojca? Nasze stanowisko było po gówniarsku okrutne: – Nie chcemy nowego ojca! Powołaliśmy się na pamięć taty, zresztą wciąż ufaliśmy – wbrew faktom – że może jednak żyje i pewnego dnia się pojawi. Takich późnych powrotów było wtedy sporo, wyobrażałem sobie, że może i do nas któregoś dnia zapuka późny repatriant... Warknęliśmy więc: – Albo on (czyli pan Karman), albo my! Mama wiedziała, że są to mrzonki, nie tak dawno przecież Sąd Grodzki w Nowem uznał ojca za zmarłego (jako świadek zeznawała między innymi pani Helena Frankowska z Smętowa – ona ostatnia widziała go żywego), niemniej podporządkowała się naszej woli. Miała 41 lat, wyrzekła się życia osobistego dla kaprysu dwóch bęcwałów. Minęło sporo lat zanim zorientowałem się, jaką jej wyrządziliśmy krzywdę. Inżynier K. po jakimś czasie sprowadził do Tczewa rodzinę, przestał bywać u nas, odkłaniając się grzecznie jedynie podczas przypadkowych spotkań na deptaku... Tu jeszcze słowo o mamie. A właściwie dwa słowa, dwa różne ujęcia. Jaka była? W swoich najlepszych latach była przystojną, szarooką szatynką średniego wzrostu (164 cm), zgrabną i bardzo wysportowaną. Jeszcze pod pięćdziesiątkę potrafiła z punktu wykonać szpagat bez podpórek i innych „pomocy naukowych”. W (stosunkowo rzadkich) chwilach dobrego nastroju zasiadała jeszcze po wojnie do pianina i grała swój ulubiony repertuar, zdarzało się to jednak coraz rzadziej: źle widziała nuty, a uparła się, że na całym świecie nie ma okulisty, który potrafiłby dobrać dla niej szkła. Toteż do końca życia zabawnie mrużyła oczy a szkła, jeśli je posiadała, dobierała sobie raczej ze zbiorów życzliwych przyjaciółek metodą zawsze zawodną prób i błędów. W efekcie kiedy nastała telewizja zasiadała w odległości niespełna metra od ekranu, w kinie zaś zawsze nabywała bilet do pierwszego rzędu. Raz jeden namówiłem ją na wyjazd zagranicę, do Berlina. Było to w latach sześćdziesiątych. Chodziła ze mną do teatrów, a przedpołudniami zwiedzała skąpe enerdowskie, lecz lepsze od peerelowskich sklepy. Prócz tego zaliczyła sporo sanatoriów – profilaktycznie, wzmacniająco, w Połczynie, w Polanicy. Odżywała w aurze Smętowa, podczas naszych częstych tam wypadów. Chorować zaczęła właściwie dopiero na starość; wcześniej jej zmartwieniem były jedynie żylaki, odziedziczone – jak mawiała – po matce a naszej babci. Za to jej starość była już rze- 57 czywiście smutna: reumatyzm, artretyzm, nawet skręty kiszek, niewiele jej zostało oszczędzone. Inna sprawa, że nigdy się z sobą nie pieściła – pracowała i pracowała, bywało nawet, że uważano ją z tego powodu za dziwaczkę. Lubiła się też zamartwiać z byle powodu, na zapas, im była starsza tym bardziej, a to o Janka, a to o wnuczki, a to o Polskę. Kiedy w 1980 roku wybuchła „Solidarność” na podstawie opinii o jej najhałaśliwszych tczewskich reprezentantach uznała, że do rządów zabiera się hołota; nie pamiętała, że w 1945 roku tak samo zrecenzowała nastającą wtedy władzę. Sądzę, że jej ideałem byłaby Polska rządzona przez Michała, młodszego syna pana Zamoyskiego z Kozłówki, poznanego na przełomie lat 20–tych i 30–tych. Drugie ujęcie. Kiepsko radziła sobie z wychowywaniem synów. Była strasznie zapracowana, to prawda. Nas też gnała do pracy. Może nie miała sił i czasu na czułość? Nie pamiętam spontanicznych pocałunków czy przytuleń z okresu, kiedy byłem pętakiem. Z pracy wracała zwykle wykończona. Na utrzymanie dyscypliny miała tylko jeden sposób: karę cielesną. Biła nas więc. Powody mogły być różne, rzeczywiste i nieważne. Biła czasem okrutnie. Pasem, kijem, czym popadło. I tak było aż do owego dnia, kiedy odważyłem się chwycić rękę już uniesioną do zadania uderzenia i mocno ją przytrzymać. Myślę, że to bicie było znakiem bezsilności wychowawczej: nie dawała sobie rady z wyrostkami. Zwłaszcza kiedy wyrostek, to jest ja, okazywał się szczególnie nieprzyjemny w pożyciu. A tak bywało, przyznaję ze skruchą. Potwornie cierpiałem z powodu braku kieszonkowego. Koledzy z klasy, niemal wszyscy, zawsze mieli jakieś drobne pieniądze na swoje wydatki. Ja – nigdy. Nawet na lody trzeba było żebrać. Było to bardzo upokarzające. A wiedziałem przecież, że mama ma pieniądze. Wiedziałem również, gdzie je przechowuje. Co więcej – byłem przekonany, że nie pamięta ile ich tam jest i że nie zauważy zniknięcia kilku setek bądź jednej brązowej pięćsetki (działo się to bowiem przed wymianą pieniędzy w 1950 roku). Odtąd miałem już na papierosy i... No, tak: również na wino. Raz jeden tylko. Kupiłem dwie, może trzy butelki i udałem się do parku, gdzie zamierzałem wypić je w towarzystwie Cześka i Wojtka, kolegów z klasy. Początkowo szło nam dobrze, ale w połowie drugiej butelki obaj kompani spasowali a ja, uniesiony ambicją, sam wypiłem resztę. Do dna. Mamy nie było, pojechała na wczasy. Nieszczęście zaczęło się w domu: całą resztę dnia i pół nocy spędziłem nad zlewem wstrząsany torsjami. Zaniepokojona ciotka Wanda dowiadywała się, co mi jest. Odparłem, że najadłem się agrestu i popiłem wodą z kranu. Przygoda z winem miała tę dobrą stronę, że powstał uraz i przez wiele lat unikałem alkoholu, niemal do trzydziestki. A moje „kradzieże” wydały się dosyć szybko. Tłumaczyłem się głupio i tchórzliwie, za to wstyd pozostał na resztę życia. Było to traumatyczne przeżycie, powraca co jakiś czas we wspomnieniu, dręczy, skłania do krytycznych rozmyślań o sobie i o dziwnej naturze naszej mamy, która przecież nie była skąpa, a tylko miała przedziwne, staroświeckie podejście do takich nowomodnych pomysłów jak kieszonkowe dla dzieci: Będziecie mieć pieniądze jak zaczniecie je sami zarabiać! Nigdy nie przyszło by jej do głowy, że tragarzowi za zniesienie dostawy cukru z wozu do magazynu mogłaby nie zapłacić, natomiast dzieci w jej pojęciu miały obowiązek pomagać rodzicom – i tyle. Nawet gdy ta pomoc zastępowała tragarza. Nie różniło się to specjalnie od poglądów edukacyjnych mojej babci, a jej matki: ona tak samo tresowała swoje dzieci. Jak to więc było? Czy kochałem matkę? W latach, kiedy edukowała mnie biciem, bałem się jej. Prośby o byle grosz, o zgodę na wyjście z kolegami – upokarzały. Swoje robiła też jej dziwna rezerwa uczuciowa. Wstydziła się okazywać uczucia, ale ja nie wiedziałem, że to tylko wstyd. Sądziłem, że nie ma serca. Nie rozumiałem też jej zmiennych zachowań w okresie menopauzy, a huśtawka nastrojów była naprawdę męcząca. Pojąłem to dopiero po latach, kiedy 58 już uporządkowałem swoje myślenie o dziwnej kobiecie, która była moją mamą. Polubiłem ją późno, a pokochałem bardzo późno. Wcześniej była jednym z powodów, dla których pewnego dnia, jako nastolatek, znielubiłem swoje środowisko rodzinne. Złożyło się na to wiele czynników. Na przykład wyobrażałem sobie, że to nieładnie pochodzić z rodziny, która ma sklep, hurtownię. Zazdrościłem kolegom, których ojcowie byli normalnymi urzędnikami lub robotnikami: oni nie musieli wstydzić się swego pochodzenia. Drażniła mnie w rodzinie nieustająca krytyka rzeczywistości: sam o niej nic jeszcze nie wiedziałem, a jednak owego zapatrzenia w „przedwojnie” jakoś też nie trawiłem. I tak dalej. Krótko mówiąc – buntowałem się. Kiedy w grudniu 1985 roku po kolejnej operacji umarła w tczewskim szpitalu starłem ligniną ostatnie z jej oczu łzy – i umieściłem zroszoną papierową łatkę pośród mych najważniejszych pamiątek. 59 POD ZNAKIEM KOŚCIOŁA Do Pierwszej Komunii poszedłem w pierwszym powojennym rzucie, w sierpniu 1945 roku. Przed udaniem się do kościoła mama wzięła mnie na stronę, do sypialni, w której nie kłębili się goście, kazała uklęknąć i uczyniła nade mną znak krzyża. Byłem trochę oszołomiony, wiedziałem dobrze, że raczej nie chodzi na msze, a w kościele bywa tylko przy okazji znajomych pogrzebów. I nagle – taki świątobliwy gest! W dodatku nad moją głową! W ogromnym kościele Św. Krzyża, który wydawał mi się bardzo piękny, panował wielki ścisk: zebrało się – prócz rodziców – sporo młodzieży, która w latach okupacji nie przystąpiły do stołu pańskiego. Niemiecki ksiądz Preuss nie każdej rodzinie odpowiadał. Opłatek otrzymałem od księdza Żurka. Po nabożeństwie, z uwagi na zatłoczone nawy, wymknąłem się przez zakrystię i po bezskutecznym oczekiwaniu pod głównym portalem na rodzinną asystę sam jeden wyruszyłem do domu. Rodzina równie bezskutecznie czekała na mnie, a kiedy w końcu dotarła do domu zastała mnie pochylonego nad tortem. Albowiem był tort, pierwszy po wojnie! Nie umiałem się oprzeć. I stało się tak, jak miało się stać: wpierw pobłogosławniony teraz zostałem przez mamę zrugany w obecności wuja, ciotek, kuzynek i kuzynów, po czym wymierzono mi policzek. Fotografię pamiątkową otrzymałem dopiero po roku. W 1945 jeszcze nie było odpowiedniej techniki, toteż w 1946 roku – kiedy przystępował do komunii przystępował mój brat Janek – przebrałem się w zeszłoroczny strój i zostałem wreszcie sfotografowany, raz sam, raz z Jankiem. Wierzyłem gorąco i naiwnie. Pan Bóg był starym panem z brodą a proboszcz, ksiądz Pronobis, jego namiestnikiem w Tczewie. Spowiedź była odmianą tortury: usilnie przypominałem sobie grzechy, w końcu po części je zmyślałem i szedłem do konfesjonału z lękiem. Za to po usłyszeniu „ego te absolvo” odczuwałem coś w rodzaju wielkiej ulgi, byłem lekki, niemal nieważki, zdawało się, że mógłbym pofrunąć jak ptak. Marzyłem o bierzmowaniu, które nastąpiło wkrótce: przyjechał wytwornie pachnący biskup chełmiński Kazimierz Józef Kowalski i wypielęgnowaną dłonią w rękawiczce uderzył mnie w policzek – jako Jerzego, bo takie imię sobie obrałem, na cześć mego kuzyna Jurka, którego bardzo lubiłem. Widowiskowa strona religii była ogromnie podniecająca, rytuał przemawiał jak teatr: msze, komunie, śluby, nabożeństwa majowe, imponujące ornaty, masowe procesje... Podejmowałem w tym czasie różne pobożne zobowiązania (dziewięć pierwszych piątków...), miewałem chwile uniesień, szczególnie podczas pasterek, kiedy zatłoczony kościół Św. Krzyża intonował una voce kolędy a mnie się zdawało, że od tego śpiewu unosi się cała gotycka budowla i wszyscy szybujemy wraz z nią pod gwiaździste niebo. Wkrótce znałem na pamięć wszystkie śpiewane fragmenty łacińskiej mszy, co więcej – rozumiałem je. Wydaje mi się, że doznawałem również lęków religijnych. Wierzyłem w natychmiastową reakcję niebios na grzech, w karę, która nieuchronnie spada na winowajcę. „O, spotkała go kara Boża!” mawiała niekiedy moja babka na wieść o czyimś niepowodzeniu, jej zdaniem zawinionym. Ale to wszystko nie trwało długo. Już zniknięcie księdza Żurka odebrałem jak osobistą zniewagę. Zastąpił go nowy prefekt, ksiądz Nagórski (Anastazy albo Atanazy), wysoki, krzepki, ciemnowłosy i pachnący jak biskup. Był kapralem kościoła. Rozkazywał. Nie wzbudzał sympatii, stopniowo odpychając mnie od Kościoła. Uczniów wyznaczał do posługi według listy obecności. Nerwowo wkuwałem ministranturę („Introibo ad altare Dei... Ad Deum, qui laetificat iuventutem meam...”), wstawałem o piątej rano, biegłem na roraty. Razu pewnego przegapiłem moment przeniesienia mszału z prawej na lewą stronę ołtarza, mea culpa, znie- 60 cierpliwiony Nagórski niewiele myśląc huknął łokciem w drewniany postument, na którym spoczywał mszał a ja, aby nie dopuścić do upadku świętej księgi na kamienną posadzkę, wykonałem coś w rodzaju robinsonady i zażegnałem niebezpieczeństwo. Najwyraźniej msza i mszał nie łagodziły obyczajów naszego prefekta, może więc wszystko to nie jest aż tak ważne, jak się wydaje, a liczy się tylko Bóg w sercu? Nie przechodziłem stopniowego zobojętnienia, zaczęło się od uczucia narastającego sprzeciwu. Ksiądz Nagórski postanowił, że uporządkuje opuszczony i zaniedbany kościół protestancki na placu Grzegorza (gotycka ta świątynia była przed reformacją kościołem o. dominikanów) i przeznaczy go na kościół szkolny. A szkół różnego typu, w tym średnich, było już w Tczewie co niemiara. Zagonił przeto młodzież do prac porządkowych, a u malarza Lidzińskiego (ojca słodkiej Lidki!) zamówił ogromny portret świętego Stanisława Kostki, umieszczony następnie na ołtarzu. Portret był, że tak powiem, „amatorski” i trochę dziwny: cnotliwy Stanisław Kostka w ekstazie był jakiś blady, lekko wykrzywiony, mocno nienaturalny. Potem nadszedł dzień pierwszej w „nowym” kościele mszy dla „ogólniaka”. Zjawiliśmy się tłumnie a ksiądz Nagórski, miast do ołtarza, ruszył w komży na ambonę i zaczął odczytywać... listę obecności! Należało krzyczeć na cały kościół „jest!” albo „nieobecny!”. Tego wstrząsu już nie przeżyłem: wyszedłem na plac przed kościołem. Świątynia, w której trzeba czytać listę obecności, nie mieściła się w moich pojęciach. Miałem niespełna 15 lat; było to ostatnie nabożeństwo (jeśli nie liczyć znajomych pogrzebów), w jakim uczestniczyłem. Wierzę, że Pan Bóg to zrozumiał. Nieco później, choć mniej więcej w tym samym czasie, doszło do skandalu z uczniem Świerkockim, o którym już wspomniałem. Teatr szkolny, prowadzony przez polonistkę, panią profesor Szlachetko, przygotowywał sztukę Jerzego Zawieyskiego „Rozdroże miłości”. Reżyserka była szlachetnie naiwna: wierzyła, że w roku szkolnym 1948–1949 władze zezwolą na wystawienie w państwowej szkole sztuki pisarza katolickiego! Próby trwały już od pewnego czasu, zbliżał się termin premiery. Przed próbą generalną zespół otrzymał wreszcie bardzo ważny rekwizyt – sutannę dla głównego bohatera sztuki, księdza. I wtedy to Świerkocki z drugiej licealnej, przewidziany do tej głównej roli, wykonał numer szalony, niemal „kaliski”, mianowicie wbił się w sutannę i podczas dużej przerwy wyszedł na rojny korytarz szkolny by z natchnioną twarzą na lewo i prawo rozdzielać błogosławieństwa. Draka na całego. Ktoś szybko doniósł do pokoju nauczycielskiego gdyż nie minęły dwie minuty, a na piętrze zjawił się zaczerwieniony z gniewu prefekt Nagórski. Bez słowa podbiegł do Świerkockiego i z punktu zaczął go bić. Ba, katować! Nieszczęsny licealista, dość rosłe chłopisko, ustępował bezradnie i zasłaniał się przed ciosami. A prefekt krzyczał: – Ty bluźnierco! – i tłukł zapamiętale. Patrzyłem na tę scenę z bliska, wzburzony lecz nie zaskoczony. Miałem już przecież swoje przejścia z Nagórskim, nie tylko owo z Boyem– Żeleńskim, czy z listą obecności w kościele, bo zaliczyłem również kary cielesne – prefekt miał bowiem zwyczaj ujmować w dwa palce włoski nad baczkami niesfornych chłopców i podciągać je powoli ku górze, tak, by delikwent wspiął się wpierw na czubki palców a następnie zaczął krzyczeć z bólu. Swoje zatem wiedziałem, niemniej furia, z jaką prefekt tłukł Świerkockiego, była czymś nowym. Rezultat był taki, że ksiądz zdjął z władz obowiązek odwołania przedstawienia. Oto kilka dni po zajściu w „Dzienniku Bałtyckim” ukazał się artykuł Bolesława Quelli o zadziwiających „metodach wychowawczych” księdza Nagórskiego. Nie wiadomo, kto poinformował tczewskiego przedstawiciela gazety o zdarzeniu, podejrzenia skierowały się, dość zgodnie, na nowego dyrektora liceum, Iwińskiego. Do premiery „Rozdroża miłości” nie doszło, a ksiądz Nagór- 61 ski znikł z dnia na dzień z miasta – bezszelestnie, przeniesiony przez biskupa na wiejską parafię pod Grudziądzem. Wiadomo było tylko tyle, że przed opuszczeniem Tczewa przyjął na plebani skruszonego ucznia Świerkockiego, który zjawił się z mamusią (dentystką), i przeprosił go za „profanację” sutanny. Na lekcje religii uczęszczałem nadal; nowy prefekt, ksiądz Baumgart, stawiał wszystkim piątki, był uprzejmy i cichy, zachowałem go w dobrej pamięci. Niemniej wizerunek księdza Nagórskiego pozostał dla mnie uosobieniem polskiego księdza. Kiedy spostrzegam, że bywają też inni duchowni, jak Tischner czy Musiał, albo poeta Twardowski, natychmiast ożywa dawna scena w klasie: Nagórski czyta listę obecności i potyka się już na pierwszym nazwisku: – Abt! Nieobecny! A, to ten luteranin! Tadeusz Abt był w moim roczniku szkolnym chyba jedynym ewangelikiem. Urodzony muzyk, wspaniały talent, mówiło się do niego jak w „Casablance”: Tadek, zagraj to jeszcze raz! A on grał – rapsodię Liszta lub czardasza Montiego. Dodam, że mieliśmy w auli wspaniałego Bechsteina. Dla Nagórskiego żaden to był powód do uznania. Dla niego Abt był kimś, kogo musiał spostponować. Wyczytywał zatem nazwisko z dziennika, komentował „a, to ten luteranin!”, po czym rozpoczynał się seans szyderstw i niechęci. Może nie do Tadka jako Tadka, lecz do innowierców jako pewnej całości, jako do zdrajców, którzy ośmielili się odstąpić od prawdziwej krynicy: dłuższa tyrada, pyszałkowate poczucie wyższości, „prawda jest w kościele rzymskim”, po czym – zasapany – wracał do odczytywania następnych nazwisk... 62 POLITYKA Polityka wdzierała się do życia zrazu niezauważalnie, potem coraz dotkliwiej. W latach 1945 i 1946 (było sławne referendum z trzema pytaniami) niewiele mnie jeszcze obchodziła, żyłem swoimi szczeniackimi sprawami. To i owo naturalnie wiedziałem: że moja rodzina, jak wiele innych, nie entuzjazmuje się nową rzeczywistością, że nie lubi naszych dotkliwych wyzwolicieli, ale nie przekładało się to jeszcze na poglądy. Wtedy przyjmowałem jeszcze dość mechanicznie za pewnik przekonania moich pomorsko– endeckich przodków, że wszystko, co na nas spada z Galicji, a już nie daj Boże z Kongresówki, zasługuje na odrzucenie. Nowa władza – to były te same „bose Antki”, które rzuciły się na Pomorze w 1920 i wyssały je. Hm! Wiatr z Chełma czy Lublina nie napawał nas radością. Dotkliwszy wstrząs nastąpił w 1947 roku po wyborach do sejmu i zainscenizowanej przez władze klęsce PSL–u Stanisława Mikołajczyka. A zaczęło się naprawdę zabawnie, od chwilki rodzinnej „Schadenfreude”: otóż w czytelni prasy przy Dąbrowskiego rzucił mi się pewnego dnia w oczy PPS–owski dziennik „Robotnik”, a w nim szyderczy artykulik „Ostatni mohikanin”, poświęcony... wujowi Romanowi Romanowskiemu z Nowogardu! Porwałem gazetę, zaniosłem do domu, mama i ciotka Wanda po lekturze zaniosły się śmiechem: – Teraz ma za swoje! Po co mieszał się do polityki?! Wuj Roman istotnie zapłacił za politykę, za swe silne zaangażowanie w PSL: przed wyborami był w Nowogardzie ważną fiszą w starostwie, po wyborach w jednej chwili stał się nikim – stracił pracę, na jakiś czas trafił do celi, potem przez długie lata obijał się na podrzędnych posadach. Był to zaledwie wstęp do innych zdarzeń roku, do serii aresztowań. Niebawem aresztowano mego kuzyna, starszego o rok Wicka Struczyńskiego. Okazało się, że działał w grupie harcerzy, która konspirowała, a przed wyborami oblepiła miasto wezwaniami do głosowania na listę Mikołajczyka. Wszyscy trafili za kraty, proces odbył się przed sądem wojskowym w Gdańsku, który potraktował wyrostków jak dorosłych: 15–letniego Wicka skazano na sześć lat więzienia. Pamiętam rozpacz ciotki Salomei i jej dramatyczną relację o wizycie u adwokata w Gdańsku (nazywał się Kant), który miał bronić kuzyna. Nie miała wyboru, gdyż uprawnienia do stawania przed sądami wojskowymi mieli tylko nieliczni adwokaci. Kant wyznaczył bardzo wysokie honorarium, zaś na uwagę ciotki, że takiej sumy nie zbierze, zadrwił: – Pani powiada, że nie ma pieniędzy na adwokata? Przecież widzę, że na zębach ma pani złote koronki! Co działo się wtedy w mojej głowie? Działo się głupio: pomyślałem, że Wicek oszalał, bo trzeba być wariatem, żeby zadzierać z władzą. Nie powinien był tego robić. Na złość rodzinie byłem propaństwowy. Ustawiały mnie chyba również geny, dziedzictwo półtorawiekowej edukacji pruskiej: z państwem się nie zadziera. Niemniej bardzo Wicka żałowałem i cieszyłem się, kiedy po kilku latach wyszedł przed terminem na wolność. Jednym ze współoskarżonych Wicka był Łoński–Hempel, mój rówieśnik z klasy „b”, też wywodzący się ze sfer kupieckich. Był to potężny, siejący postrach wśród rówieśników chłopak, zawsze otoczony dworem klakierów. Łoński wyszedł na wolność najwcześniej, chyba już po dwóch latach, i tylko po to, by wkrótce utonąć podczas kąpieli w Wiśle. Kilka miesięcy później urodziło się jego dziecko, spłodzone z koleżanką. Ładnie zachował się jeden z jego „dworzan”, zwany „Jasio–zielone ucho”: ożenił się z dziewczyną i zastąpił dziecku ojca. Był to wzruszający przykład wiernej przyjaźni, a w mieście przedmiot długotrwałych komentarzy. 63 W tym samym mniej więcej czasie znikł niepostrzeżenie piekarz Szarmach oraz kilku jego przyjaciół. Kupowałem w jego sklepie przy ulicy Mickiewicza bułeczki, chleb i drożdżówki, bardzo dobre były te tczewskie „szneki z glancem”. Okazało się, że i on z grupą przyjaciół tworzył grupę konspiracyjną. Niestety – jeśli wierzyć mamie – dosyć dziwną. Opowiedziała mi po latach, że co jakiś czas wzywali zamożniejszych mieszczan tczewskich do składania datków na działania niepodległościowe, mama też otrzymywała wezwania i czasem płaciła, po czym oni przegrywali pieniądze przy piwie i kartach. Czy to prawda? Mama na ogół nie zmyślała, ale mogła być niedokładnie poinformowana: zapewne coś tam robili poza grą w karty, zdaje się, że między innymi inspirowali również ową grupę harcerską, do której należał Wicek, skazano ich bowiem, a sam pan Szarmach wkrótce zmarł w więzieniu. Zatem już wtedy byłem „państwowcem”, tyle że w stadium poczwarki. Uważałem, że z państwem nie ma żartów. Czciłem wszystkich naszych powstańców (z kapitanem Kosko na czele), ale żadnego nie zamierzałem naśladować. Państwo działało brzydko, to prawda, a ja nie rozumiałem motywacji antypaństwowców. Miałem 14 lat. Owo propaństwowe nastawienie przetrwało we mnie do dziś, choć z czasem podległo wielu modulacjom. Ten sam śpiew można zacząć od c i od e, piosenka będzie ta sama, tylko tonacja inna. Zrozumiałem, że o naszym losie – mam na myśli Polskę i Polaków – zadecydowano bez nas i że na odmianę tego położenia nie ma już szans. A jednak mieliśmy własne państwo, choćby półwłasne półpaństwo, i dla niego należało działać. Stało się to podstawą mego późniejszego zaangażowania: socjalizm PRL– owski wydawał mi się często dość prymitywny, niekiedy brutalny, Związku Radzieckiego tak czy owak nie znosiłem, ale nie widząc lepszego wyjścia (ład ustanowiony na kongresie wiedeńskim przetrwał blisko sto lat, dlaczego porządek jałtański nie miałby trwać równie długo?) wybrałem stanowisko pozytywne – wspierania tego państwa na miarę mych możliwości, aby uczynić je znośniejszym. Raz przyjąwszy ten kierunek myślenia – a dojrzałem doń ostatecznie w początku lat sześćdziesiątych – pozostałem mu wierny. Było to tym łatwiejsze, im bardziej polski „realny socjalizm” różnił się na korzyść od rzeczywistości radzieckiej czy NRD–owskiej, które zdołałem poznać. Mego późniejszego zaangażowania... Cóż, początkowo było z tym rozmaicie i bardzo nierówno. Do ZMP wstąpiłem chyba jedynie po to, aby mnie z niego z hukiem wydalono, w obecności niemal całej szkoły. Wytrwałem w organizacji dwa lata. Był kolega w klasie, który doniósł gdzie trzeba, że w podręczniku historii domalowałem Włodzimierzowi Leninowi brodę do pasa, taką, jak miał Marx. Profanacja? Oczywiście. Każdy normalny uczeń maluje podręcznikach, na ogół machinalnie. Broda mojego Lenina była bujna i imponująco długa. A kolega B., siedzący za mymi plecami, postanowił wykazać się czujnością. Przewodniczącym zarządu powiatowego ZMP w Tczewie był wtedy niejaki Barski, facet z wąsikiem a la Adolf Menjou. Wpierw było dochodzenie. Wezwał mnie do zarządu, wypytał o dom, rodzinę. Kiedy oświadczyłem, że ojciec był między innymi działaczem KPW zastygł a chwilę: „KPP?”, i odetchnął z ulgą, kiedy prostodusznie wyjaśniłem, że się przesłyszał, że KPW to było przed wojną Kolejowe Przysposobienie Wojskowe. Wręczył mi wezwanie do Urzędu Bezpieczeństwa, mieszczącego się przy ulicy 30 Stycznia. Tam na okoliczność „profanacji” przesłuchał mnie oficer ze znaczkiem ZMP w klapie. Głupio pomyślałem, że będę mógł rozmawiać jak ZMP–owiec z ZMP–owcem, on jednak wrzasnął, że dla niego nie jestem już żadnym „kolegą” i mam używać formy „obywatelu”, po czym usiłował dowiedzieć się, kto mnie namówił do pohańbienia wizerunku towarzysza Lenina. Tropu wiodącego do rozgałęzionej organizacji nie znalazł, toteż odesłał mnie po paru godzinach na po- 64 wrót do Barskiego. A Barski urządził proces. W auli liceum zebrała się cała szkolna organizacja ZMP (praktycznie niemal wszyscy uczniowie), przedstawiono mój występek, po czym orzeczono o wydaleniu z ZMP. Zebranym zadano sakramentalne pytanie: – Kto jest przeciw? Taki był obyczaj ówczesny: nie pytano, kto jest za. Zawsze: kto jest przeciw. Naturalnie nikt nie zgłosił sprzeciwu. Wtedy wiedziano już bardo dobrze, że nie opłaca się „być przeciw”: można nie dostać się na studia, można wylecieć ze szkoły. Odrobinę współczucia okazali mi jedynie niektórzy profesorowie (pan Pucek?), choć tylko w cztery oczy. ZMP, do którego wstąpiłem z entuzjazmu dla sprzętu wodniackiego, już po kilku miesiącach okazał się w szkole siłą nie do pokonania. Co z tego, że podczas zebrań szkoleniowych królowało głupstwo z płycizną? Przewodniczący koła szkolnego miał prawo zasiadać na zebraniach rady pedagogicznej, dołączana do akt opinia organizacyjna otwierała bądź zamykała drogę na wyższe studia. Bagatela! Nie mam pojęcia, jak tę tyranię przetrwały roczniki maturalne 1949, 1950, 1951, 1952, 1953 i chyba jeszcze 1954, z których wyłoniło się przecież wielu solidnych i godnych szacunku ludzi. Zakładano maski? Chyba tak, choć pamiętam również „prawdziwych” i szczerych zetempowców, a także chwile prawdziwego entuzjazmu, jakie objawialiśmy wszyscy w pierwszym okresie istnienia organizacji. A wśród owych „prawdziwych” też byli porządni ludzie... Tysiące zetempowców uczestniczyło w sztafecie na zjazd zjednoczeniowy PPR i PPS. Naszej organizacji szkolnej przypadł odcinek z Tczewa do Grudziądza. 80 kilometrów! Był to właśnie czas pierwszego entuzjazmu. Sztafeta! Otrzymaliśmy ciężarowy samochód, który posuwał się w ślad za biegnącą zmianą i tak dotarliśmy nocą do Grudziądza. Mój odcinek wypadł gdzieś na wysokości Warlubia, przebiegłem w płytkim śniegu i po oddaniu pałeczki z rozkoszą wróciłem na platformę by wtulić się w miłą bliskość koleżanki Słaboszewskiej... Pamiętam też sytuację jakby wyjętą z powieści Wiesława Myśliwskiego, kiedy nas 16–latków posłano jako „towarzyszy z powiatu” w teren (tak się mówiło: „w teren”) z zadaniem agitowania krnąbrnych wieśniaków do realizacji wprowadzonych wówczas „dostaw obowiązkowych”: mnie przypadła wieś Pomyje w sąsiedztwie biskupiego Pelplina. Po zebraniu, na którym zachwalałem rozmaite uroki socjalizmu, wypadło nocować w domu sołtysa – w ogromnym łożu, które poza „towarzyszem z powiatu”, zmieściło całą jego rodzinę... Na czas mego członkostwa w ZMP przypadło również 70–lecie wielkiego ojca postępowej ludzkości i chorążego pokoju Józefa Wisarionowicza Stalina. Spektakle lizusostwa, jakie wtedy urządzono w całym obozie socjalistycznym, przechodziłyby dzisiejszą zdolność pojmowania. Było to jedno z mocnych doświadczeń 16–latka, stygnącego powoli z entuzjazmu, jaki towarzyszył sztafecie. Prasa i kronika filmowa zachłystywały się od triumfalnych doniesień o mknących do Moskwy, wyładowanych darami urodzinowymi pociągach. Miasta z dnia na dzień zmieniały nazwy; w Polsce znikły Katowice a pojawił się Stalinogród, słynne Zakłady Cegielskiego w Poznaniu (HCP) nazywały się odtąd ZISPO – czyli Zakłady im. Stalina Poznań. Pisarze składali hołdy na wyprzódki, jedni z godnością, inni bez. W szkole trwał męczący festiwal studiowania świętego życiorysu, pisania specjalnych wypracowań, podejmowania zobowiązań, urządzania akademii. Uczestniczyłem w nim jak wszyscy współuczniowie; nie pamiętam tylko, czy to już wtedy kazano nam czytać powieść Pawlenki „Szczęście”, będącą prawdziwym paroksyzmem miłości do geniusza i wielkiego przywódcy. Tczew też był szybki w uwielbieniu: ulicę Hallera, przy której stał gmach naszego liceum, na długo przed urodzinami nazwano imieniem Stalina... 65 (Przy sposobności zlikwidowano także ulicę Forstera: idioci z miejskich instancji władczych orzekli, że nazwisko hitlerowskiego gauleitera musi zniknąć raz na zawsze. Nie mieli pojęcia, kim był nasz wielki krajan Jerzy Adam, towarzysz wyprawy Cooka i profesor uniwersytetu w Wilnie!) Na ten sam czas przypadło również niezrozumiałe zaczadzenie, jakiemu uległem po wpływem niejakiego Makarego Kromki. Zdumiewające ile rozmaitych opcji mieściło się wtedy w mojej narwanej, gorejącej głowie! Ów Makary mieszkał w niewielkim domku u zbiegu ulic Wodnej i Szopena, był synem sławnego w mieście „Kazimierza Wielkiego” – mizernego wzrostu właściciela kramu na rynku. Tonął w książkach. Jego pokój składał się ze ścian obłożonych woluminami i niewielkiej przestrzeni na krzesełko, biurko i lampę. Starszy o kilka lat postanowił mnie wyedukować politycznie i filozoficznie. Nowej Polski nie kochał, a ja właśnie przechodziłem ów kryzys entuzjazmu zetempowskiego krótko po urodzinach wielkiego wodza ludzkości. Jedną z książek, po które Makary sięgnął na półkę by zadać mi ją do przestudiowania, był traktat Alfreda Rosenberga „Der Mythus des XX. Jahr–hunderts”. Z mą pookupacyjną znajomością niemieckiego męczyłem się okropnie; skąd inąd wiadomo, że tej pokrętnej i głupiej książki nikt będący przy zdrowych zmysłach nie byłby w stanie strawić, a co dopiero 16–latek. Niemniej stałem się jakby „uczniem” Makarego, nabożnie wpatrzonym w seanse uniesień mistrza, który popisywał się cytatami z Nietzschego oraz Rosenberga i wyraźnie pragnął mnie zainfekować. Dziś wydaje mi się to niezwykle śmieszne: mały człowieczek, któremu w jego ciasnym lektorium wydało się, że jest kimś innym, kimś znacznie większym, kimś, kto potrafi odcedzić niektóre treści z dopiero co zbankrutowanej ideologii i zadać je nowym czasom. Lecz wtedy nie tak go oceniałem, czarował mnie oczytaniem i elokwencją, a na zrozumienie podtekstu byłem jeszcze zbyt zielony. Mówił staccato a ton zdradzał pewność siebie i poczucie wyższości. Pewnego dnia mistrz ujawnił, że nosi się z zamiarem ucieczki z kraju. Dokąd? Ano, na Zachód. To wystarczyło, aby zasiać we mnie romantyczne pragnienie przygody. Oczywiście, uciekajmy razem! Pochwaliłem się, że mamy w Świdnicy znajomych, a to przecież blisko czeskiej granicy, że w Karpaczu kierownikiem biura „Orbisu” jest inny nasz znajomy i że panowie ci z pewnością doradzą, jak sforsować zieloną granicę. Pewien, nie mały wpływ na szaloną decyzję miał też mój ówczesny, buntowniczy stosunek do domu, do mamy, do mego „postkapitalistycznego” środowiska, którego akurat nie znosiłem, do kondycji grzecznego syna wreszcie, który o wszystko musi prosić i prosić. Krótko mówiąc – pewnego dnia zostawiłem w domu patetyczny list pożegnalny i wsiadłem do nocnego pociągu Gdynia–Jelenia Góra, a obok mnie, strojąc konspiracyjne miny, jechał wielki mistrz Makary. W Jaworzynie czekała nas przesiadka do Świdnicy, po czym rankiem zapukaliśmy do drzwi państwa Borkowskich. Pan Borkowski przyjął ze zrozumieniem moje oświadczenie, że właśnie uciekamy z Polski i że liczymy na jego pomoc, po czym potraktował nas śniadaniem i oddał pod opiekę córki Sławki, ładnej szesnastolatki, która miała nam pokazać zamki i tamy ze zbiornikami w okolicy, a wieczorem zabrać do teatru, co też się stało. Kiedy po latach pisałem książkę o początkach teatru na ziemiach zachodnich miałem przed oczami między innymi widownię i scenę teatru świdnickiego: wydał mi się wcale ładny. Jak długo trwała nasza ucieczka? Dzień, dwa dni? Pan Borkowski w tajemnicy wezwał telegraficznie mamę. Zjechała natychmiast i powitała mnie pewnego ranka – zaskakująco spokoj- 66 na, miła, bez gniewu. Przyjęła na powrót marnotrawnego syna, może dumna, że wreszcie zdobył się na coś stanowczego, zaś Makarego potraktowała z góry i niechętnie. W szkole jakimś cudem rozeszła się wieść o mojej ucieczce, toteż kiedy nagle pojawiłem się w klasie mała, niepozorna koleżanka Ernestówna zrobiła wielkie oczy: Bo my tu słyszałyśmy, że zostałeś zastrzelony na granicy!... Ta wieść bardzo mi się spodobała... 67 ŻYCIE TEATRALNE: GRAM OLEGA KOSZEWOJA I ALBINA Odrębnym rozdziałem mej szkolnej młodości był teatr. Było to zauroczenie porównywalne tylko z mym bzikiem na punkcie francuskiej klasyki. Teatr kojarzyłem głównie z Poznaniem, gdzie za każdym pobytem u dziadków – mieszkali na Wildzie pod numerem 2 przy ulicy Madalińskiego, o trzy kroki od Prądzyńskiego, gdzie przyszedł na świat mój ojciec i niezbyt daleko od stadionu „Warty” przy ulicy Rolnej, gdzie oglądałem w akcji wspaniałych asów Krystkowiaka, Genderę, Smólskiego – korzystałem ze sposobności. Jeżeli wyprawa odbywała się z udziałem mamy, chodziliśmy głównie do opery, którą kierował Zygmunt Latoszewski; o bilety nie było łatwo, toteż dziadek wystawał je ze znacznym wyprzedzeniem. Z operą jako gatunkiem oswajałem się dość opornie, kataryniarze Verdi i Puccini nie podobali mi się zbytnio, a na Rossiniego – idola Stendhala i na mego idola Mozarta jakoś jeszcze nie natrafiłem. Co innego dramat! A także, wstyd wyznać!, lekka muza. Szkoła urządzała wyprawy do Gdańska i Gdyni, o tczewską Halę Miejską z jej dużą, wygodną sceną zahaczały teatry objazdowe, ale głównie liczył się Poznań oraz jego dwa teatry – Polski i Nowy (z ogródkową Komedią Muzyczną). To w Nowym za dyrekcji Zbigniewa Szczerbowskiego ujrzałem na scenie Ludwika Solskiego w „Judaszu z Kariothu” Rostworowskiego, zaś w Komedii Muzycznej Kendę i Ślaskiego w jakiejś „Hrabinie Maricy” lub „Księżniczce Czardasza”. Prawdziwym gwiazdorem tej sceny był wtedy młody, olśniewający Mieczysław Wojnicki. W Polskim udało mi się wcisnąć na prapremierę „Przemysława II” Romana Brandstaettera z Kazimierzem Wichniarzem, by innego dnia obserwować z trzeciego balkonu perypetie farsy Hennequina „Codziennie o piątej” z Władysławem Stommą i śliczną jak laleczka Janiną Marisówną: to dla niej biegałem na ten trzeci balkon. Jak widać z tytułów nie była to strawa wysokiego literackiego lotu, ale dla mnie liczył się przede wszystkim teatr jako taki: nastrój, kurtyna i scena, aktorzy, gra świateł i dekoracji, niezwykłość foyer podczas przerwy. W takich chwilach zdawało mi się, że przebywam w innym, znacznie bardziej pociągającym świecie. Z tego okresu pochodzi też moje trwałe upodobanie w staroświeckich salach teatralnych, utrzymanych w stylu cesarskich i królewskich „Hoftheater”. Nie natknąłem się w Polsce na widownie równające do sławnej opery w Turynie z jej lożami i sześcioma balkonami, u nas formaty były nieco mniejsze, za to bardziej przytulne. Dwa teatry zaliczyłem do moich ulubionych: Polski w Poznaniu (ten wyjątkowo nie mieścił się w tradycji Hoftheater) oraz im. Horzycy w Toruniu. Zachwyciła mnie widownia teatru w Gorzowie, podobała mi się też sala opery w Poznaniu, choć odczuwałem w niej brak bocznych lóż na parterze oraz większej ilości balkonów. Z czasem lista wzbogaciła się o teatr im. Słowackiego w Krakowie, o operę wrocławską, wreszcie o teatry Wiednia, Paryża, o Bolszoj i Mały w Moskwie oraz – po odbudowie – o słynną operę Sempera w Dreźnie: latami kąpałem się w tych orzeźwiających anachronizmach. Nie znosiłem natomiast widowni przypominających garaże, stodoły i sale kinowe, taki teatr był w moich oczach imprezą nieprawdziwą. Jeżeli na dodatek grano w nich kiepsko niesmak sięgał zenitu. Szkolne wyprawy do Gdańska i Gdyni, odbywane pod dyktando pań polonistek, kierowały się interesem tzw. „wykształcenia ogólnego”, czyli spisem lektur. Było to często arcynudne spektakle – jak ów „Powrót posła” na scenie Gdańskiego Zespołu Artystycznego Malwiny Szczepkowskiej (mdły Zbigniew Platt w roli Walerego objawił się później jako wcale muzy- 68 kalny tenor), a kiedy indziej wysmakowane i wzniosłe, jak „Balladyna” u Iwo Galla w Gdyni. Również we Wrocławiu, podczas wyprawy na Wystawę Ziem Odzyskanych, trafiłem do teatru – choć niezbyt szczęśliwie, bo na sentymentalnego i nudnawego „Świerszcza za kominem” według Dickensa. (Ma marginesie wspomnę, że szkoła moja dbała nie tylko o edukację teatralną. W auli regularnie odbywały się audycje muzyczne z udziałem prawdziwych artystów – pamiętam nazwiska niektórych solistów śpiewaków: Jęsiakówna, Platt, niewidomy baryton Gruszczyński. Odbywały się też spotkania autorskie. Wielkim dziwem był dla mnie pierwszy żywy pisarz, jakiego ujrzałem – Kazimierz Koźniewski. Było to tuż po wojnie, trwałem jeszcze w przekonaniu, że prawdziwi pisarze – to martwi pisarze, jak Sienkiewicz czy Żeromski, tymczasem okazało się, że są również żywi. Koźniewski zjawił się w auli odziany w coś na kształt battle–dresu i czytał fragmenty traktującej o jego wojennych przygodach powieści „Szczotka do butów”. Innego dnia zjechał do szkoły poeta Stanisław Ryszard Dobrowolski. Czytał wiersze, aula grzecznie klaskała. Gość postanowił, że na bis zaprezentuje wiersz napisany na zamówienie redakcji dziennika „Robotnik”: Phi, też mi poeta! – żachnął się siedzący bliżej drzwi ksiądz Nagórski. – Prawdziwi poeci nie piszą na zamówienie!) Do Tczewa najczęściej zajeżdżał teatr z Olsztyna, który pod dyrekcją Władysława Surzyńskiego prezentował wcale dobry poziom. Zachwycająca była „Moralność pani Dulskiej” z pełną wigoru i niebywałego uroku Mieczysławą Ćwiklińską, a z „Panem Jowialskim” Fredry związał mnie nawet pewien rodzaj sentymentu. Doszło bowiem wtedy do mego pierwszego i ostatniego osobistego spotkania z mistrzem Ludwikiem Solskim. Dyrektorem liceum był wtedy fizyk i znawca poezji Staffa Antoni Tomczyk. Uznał on, że szkoła powinna godnie przywitać wielkiego artystę, zamówił imponujący bukiet i wezwał mnie do gabinetu, gdzie oczekiwał już profesor Stanisław Biernacki. Tomczyk odezwał się w te mniej więcej słowa: Samochód z mistrzem Solskim ma zajechać około trzeciej. Chcę, aby pan profesor Biernacki powitał go w imieniu szkoły, a ty – tu spojrzał na mnie – wręczysz kwiaty. Stało się jak postanowił. Zespół teatru podróżował autokarem, natomiast mistrz samochodem osobowym. Około trzeciej stawiliśmy się na placyku przed Halą Miejską wśród mnóstwa innych delegacji. Po jakimś czasie, trochę się naczekaliśmy, zajechała szewroleta z amerykańskiego demobilu, popularna „demokratka”, wyskoczył z niej bez mała dwumetrowy pan, czyli dyrektor Władysław Surzyński, i pomógł wysiąść Solskiemu. Suchy, żylasty staruszek dość żywo rozejrzał się wokół, profesor Biernacki wyskoczył do przodu i krótko przemówił przypominając artyście – czym ogromnie mi zaimponował – że znają się sprzed wojny. Solski pokiwał głową, że pamięta, uścisnęli sobie ręce, po czym ja podszedłem z kwiatami. Nie muszę dodawać, że nogi mi się trzęsły. Arcymistrz przyjął bukiet, oddając go natychmiast Surzyńskiemu, a do mnie wyciągnął rękę i zapytał: A pan dyrektor ma krzesło na dziś wieczór? Bo jeśli nie, to ja każę dostawić. Zbaraniałem oczarowany: Solski wziął mnie za kogoś ważnego, ba – podał rękę, tę samą, która kiedyś ściskała dłoń Wyspiańskiego! Wybełkotałem: Ależ tak, mam krzesło... – i skryłem się za plecami Biernackiego. „Pana Jowialskiego” grano cztery razy przy szczelnie zapełnionej, rozentuzjazmowanej sali. Stary mistrz (miał wtedy 94 lub 95 lat) był w doskonałej formie, a Władysław Stomma w roli Szambelana prezentował najwyższej klasy komizm w scenach niezdarnego usiłowania ułożenia własnych porzekadeł i przysłów z klatką na szczygły w rękach. Niezapomniany wieczór! Po końcowej kurtynie, wśród niemilknących braw, wyszedł na proscenium stary aktor, uciszył salę podniesieniem ręki i krzyknął: Powiem tylko jedno: niech żyje młodzież! To wystarczyło, by zerwała się nowa burza oklasków, szalejąca bez końca. Czas powiedzieć, dlaczego dyrektor Tomczyk wyznaczył właśnie 69 mnie do delegacji powitalnej. Otóż – byłem w liceum czołowym, hm, artystą dramatycznym i jako czołowy artysta byłem niejako powołany do witania innego wielkiego aktora, Ludwika Solskiego. Ha! Wszystko to stłoczyło się w jednym czasie: mój bunt wobec tradycji rodzinnej, moja ucieczka pod skrzydłami Makarego, moje perypetie z ZMP. Lata 1949 i 1950. Teatr szkolny istniał w naszym liceum „od zawsze”. Reżyserkami były panie polonistki. W niższych klasach bywałem zaledwie statystą. Powiedzmy – rzymskim żołdakiem w jasełkach, wystawianych przez panią profesor Szlachetko, czuwałem na bezpieczeństwem króla Heroda – grał go obdarzony pięknym basem Staś Karpiejuk z pierwszej licealnej, po czym wyrzucałem z pałacu natrętnego Żyda, którego pysznie zagrał Tadeusz Pelc (druga licealna, później łódzka szkoła aktorska i stałe engagement w teatrze toruńskim, gdzie przez wiele lat dzierżył berło pierwszego komika). Potem przyszły poważniejsze zadania, niestety – związane z mutacją epoki: pojawiły się arcydzieła literatury radzieckiej, należało je grać, mnie przypadła rola dzielnego Olega Koszewoja w adaptacji „Młodej Gwardii” Fadiejewa, a torturował mnie na scenie przebrany w mundur hitlerowski przyszły szwagier, Jurek Arski. Z podobnej półki literackiej pochodziła sztuczka partyzancka (autorstwa niejakiego Apuszkina), w której przyszło mi umierać na scenie – czyniłem to z rozkoszą, gdyż oddawałem ducha w ramionach ślicznej Teresy Mazurowskiej, o którą bywałem zazdrosny ilekroć widziałem ją na spacerze z Tadziem Abtem. Jako Oleg Koszewoj przeżyłem koszmarną przygodę: podczas gościnnego występu w biskupim Pelplinie w połowie drugiego aktu nagle zatarł mi się w pamięci tekst roli. Nic nie pamiętałem, ani słowa! Stałem bezradny na proscenium, nade mną zwisały twarze widzów, stłoczonych na bocznym balkonie, wydało mi się, że w oczach publiki dostrzegam szyderstwo i popadłem w jeszcze większą panikę: czas zaczął gnać, sekundy zamieniały się w godziny a ja tkwiłem na scenie bez słowa. Nie wiem, jak długo to trwało – dla mnie zbyt długo. Męczarnia! Wszelako wszystko to było niczym wobec „Ślubów panieńskich” Fredry, wybranych do zagrania w owym zespole harcerskim, który powołali do życia „zniechęceni” drużynowi. Pycha młodzieńcza kazała zrazu uwierzyć, że zdołamy przygotować przedstawienie własnymi siłami. Po dwóch, trzech próbach okazało się, że siły nie dorosły do zamiarów. I już zanosiło się na klęskę, gdy ktoś z zespołu (czy nie Janka Banuchówna, oddelegowana do roli Klary?), przyprowadził na próbę profesora Stanisława Biernackiego. Był to moment przełomowy: odtąd trwały próby z prawdziwszego zdarzenia z analizą ról i sytuacji, ustabilizował się też zespół obsady: Aniela – Bartelówna z liceum handlowego, Klara – moja kuzynka Janka, też z handlówki, pani Dobrójska – Maryla Dreliszakówna, moja koleżanka z klasy, Radost – Klonecki (z ogólniaka, po maturze poszedł do seminarium duchownego), Gustaw – Kazik Neubauer (też z ogólniaka), Albin – ja, wreszcie w roli Jana pewien Bronek ze sfer kolejarskich (nazwiska nie zapamiętałem). Piękne to były tygodnie! Nic się nie liczyło, tylko Fredro. „Chodzi, łazi cień Albina...”. Biernacki okazał się nie lada znawcą teatru, czasem między wierszami dawał nam nawet do zrozumienia, że przed wojną miał z nim do czynienia. Ufaliśmy mu bez granic, on zaufał nam. Postanowił, że nie będzie żadnej amatorszczyzny z dobieranymi rekwizytami, fałszywymi strojami i papierową dekoracją. Pewnego dnia posłał mnie do Olsztyna, gdzie odebrałem z teatru im. Stefana Jaracza komplet prawdziwych kostiumów do „Ślubów”. U mistrza Lidzińskiego zamówił dekorację, salonik z polskiego dworku anno 1825. Przyniósł też pudło leichnerowskich szminek i uczył nas charakteryzacji. Mozolił się nad światłami póki nie zdobył opornic 70 oraz ramek na kubły reflektorów, w które wsuwało się następnie żółte, pomarańczowe i niebieskie szkiełka, niezbędne dla uzyskania efektów. Krótko mówiąc – dał nam przedsmak czegoś prawdziwego, a reszta miała zależeć już tylko od nas, od tego, czy damy radę, czy nie wyłożymy się już na premierze. A przed premierą pojawiła się za kulisami prawdziwa fryzjerka, która zajęła się wszystkimi głowami – wedle projektu, narysowanego przez profesora. Wspaniałe to były chwile, ogromne emocje. Premiera miała się odbyć na wielkiej scenie Hali Miejskiej. Dręczyliśmy się przeczuciem pustki na widowni, tymczasem rzeczywistość przeszła wszystkie oczekiwania. Sala pękała w szwach. Był prawdziwy gong. Potem udręka niepewności: czy kochany Bronek w roli Jana zdobędzie się na wypowiedzenie pierwszych kwestii? Zdobył się! Następowało wejście Gustawa przez okno i jego pierwsze kwestie. Tu dodać muszę, że Kazik Neubauer był czarnowłosym, smukłym i przystojnym chłopakiem, że obie nasze amantki były niezwykle urodziwe. Wszyscy byliśmy sporo młodsi od bohaterów Fredry, a już Dreliszakówna i Klonecki znacznie nie dorastali do wieku pani Dobrójskiej i Radosta. Niemniej – jakoś nas zaakceptowano na widowni, a kiedy rozległy się pierwsze śmiechy i brawa – odżyliśmy. Przedstawienie było pięknym sukcesem. Udawało prawdziwy teatr. Pisał o nim nawet „Dziennik Bałtycki”. Kiedy okazało się, że nie ma powodów do wstydu profesor zakrzątnął się wokół środka lokomocji: nie chciał, aby miesiące pracy wyczerpały się na dwóch, trzech spektaklach w siedzibie, chciał pokazać nasz trud szerszej widowni. W rezultacie zagraliśmy „Śluby panieńskie” około 40 razy na całym Pomorzu – od Lęborka po Grudziadz, od Nowego Dworu Gdańskiego po Tucholę i Chojnice, wszędzie nagradzani wielkimi brawami. Przyznam, że po pewnym czasie nawet się nieco rozzuchwaliliśmy. Pamiętam, że w Kościerzynie Kazik i ja wystąpiliśmy na lekkim rauszu: odważyliśmy się wypić ćwiartkę wódki, a „luz”, z jakim potem zagraliśmy nasze role, był wspaniały – a także niebezpieczny, mógł przecież wciągnąć. Na szczęście był to tylko incydent. Już pod koniec naszego wielkiego tournee część wpływów z kasy wypłacano nam, wykonawcom: były to diety, za które – np. w Grudziądzu – kupiłem pół walizki książek, w tym wszystkie tomy świeżo wydanego Anatola France'a. Nb. w Grudziądzu wystąpiliśmy dwa razy na scenie prawdziwego teatru: wożone na ciężarówce własne światła i opornice okazały się niepotrzebne. Za kulisami trochę podkochiwałem się Anieli – Bartelównie. Miała piękny dekolt w biedermeierowskiej sukni, z którego wyłaniały się dwie powabne półkule, pomiędzy którymi dyndał na złotym łańcuszku krzyżyk z panem Jezusem. Byłem świeżo po lekturze „Colasa Breugnon”, toteż pokazując na owe cudne półkule poprosiłem w stylu burgundzkiego zbereźnika: Pozwolisz ucałować oba jabłuszka? Całuj, ale pod warunkiem, że przedtem ucałujesz krzyżyk... Zrezygnowałem. Dziś ogromnie tego żałuję. Z profesorem Stanisławem Biernackim związała mnie osobliwa przyjaźń; łącząca szesnastolatka z panem mocno po pięćdziesiątce, przetrwała sporo lat. Była to dla mnie zarazem przygoda po trosze detektywistyczna: chciałem koniecznie dojść do rozwiązania zagadki, jaką dla mnie była obecność tego niezwykłego pana na naszej prowincji. Wiedziałem już przecież, że po powstaniu warszawskim prowadził teatr obozowy w Lingen przed Leonem Schillerem, że przed wojną pisał teksty dla renomowanych kabaretów, że był dziennikarzem, należącym przed wojną do zespołu „Kuriera Warszawskiego”... – co u diabła sprawiło, że znalazł się na tak dalekim uboczu, że uczył w Prabutach, w Skórczu, w Tczewie, w Nowym Dworze Gdańskim zamiast brylować gdzieś w stolicy? 71 Nie wiem, czy rozwikłałem tę zagadkę, niemniej zajmowała mnie wiele lat, a o mojej konkluzji opowiem w rozdziale pomaturalnym. Teraz dodam jedynie, że Biernacki był szwagrem naszego łacinnika „Guzy” – Guzińskiego, grał z nim w brydża a jako pedagog prezentował dość szerokie kompetencje, potrafił bowiem uczyć i łaciny, i matematyki, o polskim i historii już nie wspominając, podobnie jak o językach – niemieckim, francuskim, rosyjskim, które znał doskonale. Janek, mój brat, przypomniał, że w jego klasie uczył rysunków. No i znał teatr, osobiście znał Solskiego, a podczas występów Mieczysławy Ćwiklińskiej przesiadywał w jej garderobie. Wtedy, w 1949 i 1950 roku, wydał mi się bardzo tajemniczym panem. I zawsze widzę go w ramkach obrazka, jaki utrwalił się w pamięci: profesor przy biurku poprawia klasówki, a na szezlongu w malowniczej i wytwornej pozie spoczywa jego żona, pani Niusia, z nieodłącznym papierosem w długiej szklanej lufce... 72 PRZED MATURĄ I PO MATURZE Początek roku maturalnego 1950/1951 był dosyć ponury. Czułem się „socjalistą”, a jednak ostateczny triumf socjalistycznego programu nauczania, wiążącego treści nauczania z życiem politycznym, umiłowaniem Związku Radzieckiego oraz pełnym obrzydzenia stosunkiem do „obozu imperializmu, wstecznictwa i wojny” nie napawał specjalnym entuzjazmem. Owe rewolucyjne akcenty programowe pojawiały się partiami już wcześniej, począwszy od przełomu lat 1948 i 1949, ale – jako dawkowane umiarkowanie – nie budziły większych emocji. Naprawdę smutno zrobiło się dopiero we wrześniu 1950 roku. A na dodatek byłem świeżo po przeżytej wiosną ekspulsji z ZMP. Ogłoszono nabór do „klas pedagogicznych”. Uczniów klas maturalnych zebrano w auli, delegat władz oświatowych wygłosił mówkę o pilnych potrzebach szkolnictwa podstawowego: brakowało nauczycieli, licea pedagogiczne nie nadążały z produkcją narybku, postanowiono zatem zwrócić się do maturzystów liceów ogólnokształcących z propozycją przejścia do specjalnie utworzonych oddziałów pedagogicznych. Zgłoszenia były dobrowolne. Przekonany, że po wydaleniu z ZMP nie mam innych szans, bo na studia się nie dostanę, podniosłem rękę. Ponieważ klasę pedagogiczną zainstalowano w żeńskim liceum „za parkiem” uznałem, że w ten sposób ukryję się przed towarzyszem Barskim i jego szkolnym gauleiterem kolegą B., którzy tak mocno dali mi się wiosną we znaki. Aliści mój rachunek okazał się błędny. Tak więc zacząłem uczęszczać do liceum za parkiem. W klasie przytłaczającą większość tworzyły dziewczęta, wśród nich Hania Nagórska – moja wielka miłość. Mieszkała z koleżanką Kędzierską na stancji przy ówczesnej ulicy Przodowników Pracy, spędzałem w ich pokoju wiele wieczorów. Uczucie było czyste i wzniosłe, przy czym wcale nie miałem pewności, czy Hanka je podziela: była opancerzona, ogromnie płochliwa i nieskora do wynurzeń, tym mniej do spontanicznych reakcji. Niemniej – kochałem ją. Nie wiem, czy była piękna, za to wiem, że miała w sobie owo „coś”, co mnie pociągało. Pomimo owego pancerza, za jakim się kryła. Jak wspomniałem była córką nauczyciela z Cekcyna w Borach Tucholskich, który po wojnie osiadł w Nowym Stawie na Żuławach – było to miasteczko z olbrzymią cukrownią. Miała sympatycznego brata Stanisława, uczęszczającego do jakiegoś technikum w Gdańsku, a poznał nas ze sobą kolega G., również dojeżdżający z Nowego Stawu. Jednak szczęście przebywania w jednej klasie w Hanką trwało bardzo krótko. Już po tygodniu wezwano mnie w połowie lekcji do gabinetu dyrektora Kalkowskiego. Przyjął mnie zafrasowany. Siedział za biurkiem, mechanicznie przekładał papiery, nie umiał zebrać się do wygłoszenia mówki. Byłem przekonany, że stanąłem na dywaniku z powodu jakiegoś – w tym momencie zapomnianego – wybryku. Jednak okazało się, że nie. Mały, krępy Kalkowski w końcu zebrał się w sobie: Polecono mi oświadczyć, że nie możesz uczęszczać do naszej szkoły. Jęknąłem: – Dlaczego? Czy coś zrobiłem? Odparł po chwili: – Podobno nie jesteś godny być nauczycielem w Polsce Ludowej. Towarzysz Barski zadziałał. A jeśli nie on, to jego następca na stanowisku przewodniczącego zarządu powiatowego ZMP. Decyzja nie podlegała dyskusji. Kalkowski miał minę zbitego psa. Wykonałem w tył zwrot, wróciłem do klasy po teczkę i zeszyty i na zawsze opuściłem „klasę pedagogiczną”. Ruszyłem przez jesienny park do domu, potem udałem się do mamy, już wtedy pracownicy handlu uspołecznionego i opowiedziałem zdarzenie. Była spłoszona jak i ja, lecz nie poddała się. Nazajutrz dotarła do profesora „Guzy” – Guzińskiego, który pełnił wtedy 73 obowiązki dyrektora liceum, i wybłagała zgodę na mój powrót do dawnej klasy. Nie wiem, jak tego dokonała. W każdym razie „Guza” pokazał klasę. Byłem ogromnie podminowany. Prawie nie pamiętam mego ostatniego roku w liceum. Na ścianie wisiały tablice uczniowskiego współzawodnictwa, ochotnicze ekipy mocniejszych koleżanek i kolegów wspierały słabszych w zetempowskim współzawodnictwie. Jeździliśmy na wykopki do PGR. Należałem do uczniów jeśli nie słabych, to co najwyżej średnich. Nie lubiłem wkuwać, nadal wolałem zagrzebywać się w książkach, które nie miały wiele wspólnego z programem szkolnym. W Poznaniu grano „Hamleta” w inscenizacji Wilama Horzycy z Tadeuszem Białoszczyńskim – Hamletem; dublował go Adam Hanuszkiewicz, nie widziałem go, ale czytałem wszystko, co o tym przedstawieniu opublikowano. Na prasówkach w szkole odezwało się też echo procesu „Łupaszki”, przedstawianego przez prasę w roli agenta gestapo i Londynu: pomimo nikłej rzetelnej wiedzy o faktach była to informacja trudna zarówno do strawienia, jak i do odrzucenia. Ścierały się dwa sprzeczne pewniki: jeden, że Polak nie współpracował w gestapo z drugim, że podziemie jest rzeczywiście reakcyjne. Wypadało kłaść uszy po sobie i nie komentować. Na ten sam okres przypadła też likwidacja święta 3 Maja. Wreszcie zakwitły kasztany, zbliżył się czas matur. Bałem się panicznie, ponieważ od zawsze byłem osłem z matematyki. Liczyłem na mądrą ściągę i na pobłażliwość belfrów. Egzamin pisemny odbył się w sali gimnastycznej, w której woźny Bieliński rozstawił w należytych odstępach ponad sto stolików. Wyniki pierwszej tury miały zawisnąć po kilku dniach (dwóch?, trzech?) na tablicy w głównym hallu. Z przerażeniem stwierdziłem, że na liście dopuszczonych do egzaminu ustnego nie ma mojego nazwiska. Pomyślałem: to koniec! Wszelako pod listą znajdował się dopisek: „Z uwagi na jawne lekceważenie egzaminu pisemnego abiturient Michał M. dopuszczony zostaje do egzaminu ustnego warunkowo”. Odetchnąłem; zarazem uświadomiłem sobie, że istotnie na pisemnym spisałem się nieregulaminowo. Zamiast ślęczeć napisałem esej z języka polskiego na ośmiu kartach papieru kancelaryjnego w trzy kwadranse, a matematyka zajęła mi nieco więcej czasu, lecz i w tym wypadku opuściłem salę pierwszy. Takie zachowanie nie mieściło się w normach: maturzysta winien pocić się co najmniej dwie godziny i pisać bardzo wyraźnie. Ustny egzamin poszedł już łatwo. Zdawaliśmy na drugim piętrze w gabinecie fizycznym, na tę okazję opróżnionym. Za długim stołem zasiadała wysoka komisja z śpiącym „czynnikiem społecznym” na czele, przed nią rozłożono były kartki z pytaniami. Pod przeciwległą ścianą stanęła tablica do rozwiązywania zadań matematycznych. Cudowna Klara Krużycka podreptała do niej za mną, na wszelki wypadek, wiedziała przecież, że jestem osłem, matematyczną nogą. Niemniej udało mi się zaskoczyć ją: w dwóch czy trzech miejscach wiedziałem, jakie wzory należy podstawić, była wyraźnie ucieszona: Ależ oczywiście, a potem podstawisz... Sugerowała niemal jawnie, a komisja udawała że nie słyszy. Po matematyce pozostałe przedmioty poszły łatwo: wiedziałem, że oto zdałem maturę. Że mam patent na dojrzałość. Był słoneczny dzień majowy 1951 roku. Do osiemnastych urodzin brakowało jeszcze czterech miesięcy z kawałkiem. Szalałem w kuluarach z radości, dzieląc ją z miłymi memu sercu koleżankami i kolegami, z Basią Czajkowską, Stefą Średzińską, Miecią Śliwińską, z Zygmuntem Cyganowskim, Stasiem Kammem, z Ryńskim. Żegnałem się w duchu ze szkołą, choć jeszcze czekał nas wszystkich bal maturalny. Wspominałem w ten dzień także kolegów, którzy nigdy nie byli mymi kolegami w ścisłym tego słowa znaczeniu: otóż w niższych klasach zawsze odczuwałem nieprzepartą potrzebę przebywania wśród starszych uczniów. Powód był prosty: oni byli w moich oczach k i m ś, przeszli świadomie wojnę, często konspirację, czego nie 74 mogłem oczekiwać od mych rówieśników. Imponowali mi więc, choć czasem bywało, że tylko tym, iż są starsi i „mądrzejsi”. Taki Wrycza był bratankiem sławnego prałata i pułkownika księdza Wryczy, działającego w partyzantce w okolicach Czerska, Czarnej Wody i Zblewa. Przesiadywałem często w jego sublokatorskim pokoju przy ulicy Stromej, z nim i z jego dziewczyną Haliną Saską. Oboje poszli potem na medycynę, a po skończeniu studiów osiedli w rodzinnych stronach, w Zblewie. W 1985 roku pełniłem w Łodzi rolę przewodniczącego jury festiwalu szkół aktorskich (główna nagroda: „Złe zachowanie” Andrzeja Strzeleckiego w wykonaniu studentów warszawskich, główna gwiazda festiwalu: świeży łódzki absolwent Zbigniew Zamachowski). W pewnej chwili podeszła do mnie młoda, przystojna dziewczyna i przedstawiła się: – Jestem Wryczówna. Też studentka łódzkiej „filmówki”. Przekazała pozdrowienia od rodziców: wzruszyłem się, zapamiętali pętaka, który zanudzał ich wizytami przed blisko 40 laty. Kilka lat później trafiłem do Zblewa w bratem Jankiem i jego żoną Ewą – za późno! Oboje już nie żyli. Podobnie zamęczałem braci Paszkowskich w ich stancji przy ulicy Dworcowej. Jeden z nich był mistrzem gry na akordeonie. Zamęczałem Stasia Karpiejuka (wymarzyłem sobie, że to on ożeni się z mą ulubioną cioteczną Janką Banuchówną – ale wolała Jurka Arskiego). Imponował mi przystojniak Sołtan, który prowadzał się z fertyczną Basią Bielińską, wielbiłem wysoką, czarnowłosą Łucję Kosińską. Z żalem notuję, że nie zdobyłem się na zawarcie znajomości z Magdaleną Abakanowicz, co gorsza, nie zauważyłem iskry bożej, która nad nią błyskała. Kiedy starsze roczniki opuściły „budę” po maturach z końca lat czterdziestych w szkole zrobiło się szaro: pozostali wyłącznie rówieśnicy, no i młodsi ode mnie, a w rówieśnikach najtrudniej dostrzec kogoś niezwykłego... Wspominałem w ten dzień również rytuały szkolne, do których należały zabawy taneczne w auli. Woźny Bieliński (nie był krewnym fertycznej Basi Bielińskiej) strugał świece nad parkietem, na którym odbywały się tańce. Przygrywał Tadek Abt, przygrywała puszysta Jankowska (równie doskonała pianistka), przygrywały orkiestry, grywał krępy i łysawy klezmer pan Bach, dobry muzyk, choć nie przypominający sławnego imiennika z Eisenach. Bywał też bufet – skromny, bezalkoholowy. Nie byłem mistrzem tańca, częściej podpierałem ściany, bądź debatowałem z kolegami w kuluarach rzadko zdobywając się na odwagę poproszenia którejś z koleżanek na parkiet. Sztuka walca była dla mnie niepojęta. Z trudem opanowałem kroki tanga i swinga. Kiedy Tadzio Abt zaczynał popisową „Rumbę” Lehara zmykałem w popłochu z parkietu. Takich zabaw było co roku kilka – poczynając od 1945 roku i historycznego (w moich oczach) oraz szaleńczego tańca Janusza Pasierba z powabną panią profesor Klarą Zielińską, a kończąc na zabawach ery „zetempowskiej”, kiedy kujawiaki i krakowiaki wyparły zdegenerowaną muzykę murzynów oraz imperialistycznego Zachodu i zaczęło być nudno... Oczywiście czekał nas wszystkich bal maturalny, ale – daje słowo: nic z niego nie pamiętam. Kończę rozdział wstydliwym wyznaniem: przed przystąpieniem do matury wypadało złożyć papiery na wyższe uczelnie. Koledzy szli na medycynę, na ekonomię, do politechnik, Klonecki – Radost ze „Ślubów panieńskich” – do seminarium duchownego. Ja – bez namysłu, ale licząc się z możliwością otrzymania wilczego biletu w postaci opinii z ZMP – wycelowałem w Szkołę Aktorską w Krakowie. Zwiodła mnie pycha. Byłem w szkole głównym artystą dramatycznym, uwierzyłem w siebie i postanowiłem, że będę sławnym i „prawdziwym” aktorem. Spotkany na ulicy profesor Biernacki pokiwał sceptycznie głową: – Z kim przygotowałeś teksty na egzamin? 75 – Z sobą samym! – odparłem bezczelnie. W ten sposób zamknąłem pierwszy etap życia – z świadectwem dojrzałości w kieszeni, podpisanym przez szanowną komisję pod przewodnictwem kochanego „Guzy” – Guzińskiego i zawierającym jedną ocenę bardzo dobrą (z przysposobienia wojskowego Służba Polsce), siedem ocen dobrych (polski, łacina, francuski, historia, nauka o Polsce i świecie współczesnym, logika, nauka o społeczeństwie) oraz dziewięć ocen dostatecznych (biologia, geografia, astronomia, matematyka, fizyka, chemia, wychowanie fizyczne i wychowanie sportowe). Po raz pierwszy zabrakło na świadectwie oceny z religii; ostatnią – bardzo dobrą – wystawił mi po X klasie poczciwy ksiądz Baumgart. 76 INTERMEDIU MLECZARSKIE, POCZTOWE I AKTORSKIE Do rozpoczęcia roku akademickiego pozostały cztery miesiące, wypadało rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Wakacje i nieróbstwo nie wchodziły w rachubę. Kuzyn Leszek Banucha namówił mnie na przyjazd do Kleszczewa, do zakładu mleczarskiego w którym sam się zatrudnił. Potrzebowano tam referenta, „może się nadasz?”. Mleczarnia Różyny przy przystanku kolejowym Kleszczewo – pomiędzy Pszczółkami a Pruszczem Gdańskim – przyjmowała mleko od okolicznych rolników i przerabiała je na śmietanę, masło i sery. Szef przyjął mnie życzliwie i na początek polecił opracować roczny plan transportu w kilometro–godzinach oraz w innych jeszcze wymiarach. Co to takiego kilometro–godziny? I skąd niby miałem wiedzieć, ile tego rocznego planu transportowego przypadnie na samochody, ile zaś na trakcję konną? Nikt nic nie wytłumaczył, a po tygodniu okazało się, że mój plan nadaje się na śmietnik. Adieu! Tyle zyskałem w Różynach, że opiłem się śmietany podczas każdego z siedmiu śniadań, jakie tam spożyłem. Ruszyłem do Gdańska, który był nieskończenie większym rynkiem pracy. Trafiłem do Rejonowego Urzędu Telegraficzno–Telefonicznego przy ulicy Długiej. Zatrudniono mnie w dziale inkasa bankowego. Moim głównym szefem była bardzo przystojna pani Sidorowicz, a bezpośrednim sympatyczny Litwin pan Szaciłło. Otrzymałem etat asystenta, pensję 350 złotych, legitymację pocztowca ze zniżką kolejową, biurko i krzesło oraz liczydło. W samej Stoczni Gdańskiej było kilkaset telefonów, należało na podstawie ceduł zsumować wszystkie rozmowy z wszystkich aparatów i sporządzić wykaz dla banku. Żmudna, nudna robota. Przy życiu trzymała mnie tylko pewność, że popracuję do końca września – i to z przerwą na egzamin w krakowskiej szkole aktorskiej. Do codziennego rytuału należały teraz dojazdy z Tczewa: wstawałem o piątej, o szóstej z minutami wsiadałem do niemiłosiernie zatłoczonego pociągu – był to jeszcze czas trakcji parowej; stała dojazdowa klientela PKP rżnęła już w karty, ja przypatrywałem się. O ósmej zaczynałem urzędowanie na Długiej. Powrót był podobny, tyle że bez kart i w jeszcze bardziej zatłoczonych pociągach. W rezultacie nie raz i nie dwa razy – po okazaniu legitymacji pocztowca – jechałem do domu w wagonie pocztowym. Kto chciał w Gdańsku dodatkowo zarobić zgłaszał się na nocną „szałkę” do portu, tyrał jak dziki osioł i za jednym całonocnym zamachem zarabiał równowartość całomiesięcznej pensji pocztowca. Niektórzy koledzy z RUTT podejmowali ten wysiłek. Iść z nimi? Nie iść? Nie poszedłem; pieniądze nigdy nie pociągały mnie magicznie. Pewnego dnia koledzy z RUTT zagadnęli mnie, czy nie zechciałbym przystąpić do zakładowego kółka artystycznego. Zechciałem, na moje nieszczęście. W zespole była grupa taneczna, złożona z ładnych dziewczyn z centrali międzymiastowej, był chórek, mnie zaproponowano recytacje. Natychmiast zakochałem się w Irence W., ładnej panience z centrali międzymiastowej. Była drobna, słodka, bardzo zgrabna i pozwalała odprowadzać się do domu – a mieszkała z rodziną na wzgórzu nad Bramą Oliwską. Jako recytator skompromitowałem się, niestety. Zapomniałem nauczyć się wiersza, a był piękny i „na czasie”, usiłowałem wkuć go dopiero na ciężarówce, drodze na występ w jednym z domów wczasowych w Juracie na Helu. Nic z tego nie wyszło. Koncert rozwijał się pięknie, ale kiedy przyszło powiedzieć wiersz – umarłem ze strachu. Oparłem się o filar, za którym przezornie umieściłem suflera, spojrzałem w oczy widowni i... powtórzył się przypadek pelpliński, kiedy główny bohater „Młodej Gwardii”, Oleg Koszewoj, zapomniał swojej roli. Coś tam dukałem niepewnie, potem schodziłem przy jednym zdawko- 77 wym oklasku – i już nigdy nie pojawiłem się na próbie zespołu. Tancerka Irena pocieszała mnie jak mogła najczulej, ale ja wiedziałem swoje: z tego nic nie będzie, taki ze mnie artysta jak z koziej dupy trąba. Niemniej poprosiłem w RUTT o tygodniowy urlop na podstawie wezwania na egzamin i heroicznie stawiłem się w Krakowie. Szkoła zainstalowała mnie domu akademickim Akademii Górniczo–Hutniczej przy Alei Trzech Wieszczów, do egzaminu pozostało kilka dni, toteż wieczory spędzałem w teatrach a dni na łóżku wkuwając „Panią Twardowską” Adama Mickiewicza oraz monolog z piątego aktu „Wesela Figara” Beaumarchais'go. Dwaj kujący poprawkowicze z AGH, współlokatorzy pokoju, odnosili się do mnie pobłażliwie („O, nasz Solski pewnie głodny!”) i podtykali to i owo z przywiezionych z domu zapasów. Od tej strony krakowski tydzień był bardzo udany. Widziałem kilka przedstawień, mistrza Burnatowicza w „Nie igra się z miłością”, a przede wszystkim Zofię Jaroszewską w „Zielonym fraku” Caillaveta i Flersa, z wspaniałym partnerem Kazimierzem Fabisiakiem. Gorzej poszło mi na egzaminie w szkole przy ulicy Szpitalnej, vis a vis Teatru im. Słowackiego. Zaczął się od spotkania twarzą w twarz z komisją, w której zasiadał Burnatowicz. Recytowałem moje teksty, potem kazano mi coś rytmicznie wystukiwać na blacie stołu, w końcu polecono wstąpić na estradkę i odegrać faceta przekopującego w pośpiechu ogródek: miałem co chwilę spoglądać na nieistniejący zegarek i za każdym spojrzeniem przyspieszać skopywanie grządek nieistniejącą łopatą, aż do stadium paniki. Jak wypadłem? Nie wiem. Może średnio? Może jednak fatalnie? Dwa dni później sekretarz komisji przyjęć (po latach spotkałem go w jednym z prowincjonalnych teatrów, był miernym aktorem) oświadczył z powagą, że: Niestety, kolega nie został dopuszczony do egzaminu pisemnego. Zdruzgotał mnie. Pocieszałem się jednak, że to nie ja zawaliłem egzamin, że sprawę przesądziła negatywna opinia, dołączona do moich papierów. Nigdy nie ujrzałem jej na oczy, była dokumentem poufnym. Dziś nie potrafię powiedzieć, czy ów domysł był trafny, gdyż nadal nie wiem, jak wypadłem na egzaminie. Może więc było i tak, że po prostu okazałem brak talentu, lub że ujawniłem go tak mało, iż nie warto było inwestować we mnie – a opinia jedynie mnie dobiła. Wiem jedno: to dobrze, że nie zostałem aktorem, bo nie warto być aktorem przeciętnym ani nawet średnim. I dziękuję bogom, że tak pokierowali sprawą. Startująca ze mną do egzaminów Zofia Kucówna miała u bogów lepsze notowania i nieskończenie więcej danych, by stać się gwiazdą. Na uniwersytetach były jeszcze tzw. drugie terminy egzaminów wstępnych – jedynie na kierunkach, które nie cieszyły się zbytnim zainteresowaniem młodzieży. Pchała się na psychologię, na historię sztuki, nawet na archeologię. Te specjalności nie ogłaszały egzaminów w drugim terminie. Przejrzałem listę ofert: fizyka, chemia, matematyka... – nie dla mnie! W Gdańsku nie przyznałem się do klęski. Popracowałem do końca sierpnia, po czym zakomunikowałem pani Sidorowicz, że we wrześniu rozpoczynam studia i proszę o zwolnienie z RUTT. Uległa z żalem, bo pono nieźle sobie radziłem w inkasie. W sumie popracowałem w resorcie poczt i telekomunikacji dwa miesiące – z odjęciem tygodnia na eskapadę krakowską. 1 września 1951 roku znowu byłem wolnym człowiekiem, mama zapytała: – Co zamierzasz robić? Co zamierzałem? Wiedząc, że rok jest stracony i że do RUTT nie wrócę, bo za żadne skarby nie przyznałbym się do porażki w Krakowie, uznałem, że trzeba poszukać innego zajęcia na najbliższy rok. A może i na całe życie? Tu muszę wyznać, że byłem wtedy bardzo rozżalony, obraziłem się na los. Uważałem, że potraktował mnie niesprawiedliwie. Wyobraziłem więc sobie, że na złość losowi zaszyję się gdzieś, gdzie mnie nikt nie znajdzie i jakoś w smutku bez- 78 dennym przeżyję to, co mi pozostało do przeżycia. Niech świat pozna, kogo stracił! Było w tym wiele dziecinady, bo też nie byłem jeszcze dorosły. Cierpiała także urażona ambicja: wszyscy koledzy dostali się na studia, Stefa na medycynę w Poznaniu, Zygmunt Cyganowski na ekonomię we Wrocławiu, a co ja? Pozostałem na lodzie. Nieudacznik. Trudno to było znieść, o wiele łatwiej przychodziło rozczulić się nad sobą... 79 BELFERKA NA ŻUŁAWACH Kilka dni po fatalnym 1 września zaszedłem do inspektoratu oświaty w Pruszczu Gdańskim. Miasto było wtedy stolicą olbrzymiego powiatu, sięgającego gdzieś od Żukowa niemal po Elbląg. Inspektor Szymczak był panem dość ponurym, jego zastępca – Wesołowski – wprost przeciwnie: przyjął mnie z otwartymi ramionami, sypał żartami i bon–motami. Inspektorat cierpiał na braki kadrowe, toteż z punktu zaoferował podróż po powiecie, abym sam mógł wybrać szkolę, w której chciałbym uczyć. Matura ogólnokształcąca? Nie szkodzi, pensja dla nauczyciela o niepełnych kwalifikacjach jest tylko o 40 złotych niższa, a różnicę można przecież wyrównać płatnymi co kwartał nadgodzinami. Objechaliśmy kilka wsi po lewej i po prawej stronie Wisły, w końcu wybrałem Solnicę w gminie Nowy Dwór Gdański, w połowie drogi z Nowego Dworu do Elbląga. Była to wieś–nie wieś: rozsypane w znacznych odległościach gospodarstwa, osadzone na kopcach bądź na wałach, tu i ówdzie jakieś drzewo, żadnych urozmaiceń krajobrazu. Depresja żuławska (wszędzie czuło się obecność wody) poprzecinana kanałami i rowami odwadniającymi, gdzie niegdzie jazy, tamy, zabudowania z pompami odwadniającymi. Na jednym z wałów wznosił się na podmurowaniu czarny, drewniany budynek szkoły – cztery pomieszczenia klasowe na parterze i dwa pokoje na poddaszu. W jednym z nich, na razie pozbawionym szyb w oknach, miałem zamieszkać. Do szosy Nowy Dwór–Elbląg trzeba było iść dziesięć minut, w pobliżu przystanku PKS znajdował się również przystanek kolejki wąskotorowej, która w owych latach spinała całe Żuławy. O niej, o tej kolejce, mógłbym napisać cały poemat. Barwiła ten krajobraz, stanowiła o jego smutnym uroku. Posuwała się dość wolno, mniej więcej 15 kilometrów na godzinę, w skrajnych swoich punktach spinała takie miejsca jak Gdańsk, Stegnę i Sztutowo, Nowy Dwór, Malbork (Kałdowo) i tczewskie Lisewo. Wspaniałą atrakcją była przeprawa promowa u ujścia Wisły w Mikoszewie: pasażerowie pociągu Nowy Dwór–Gdańsk opuszczali wagoniki, przesiadali się na prom, na pokład wjeżdżał również parowozik a na drugim brzegu czekały już na podróżnych następne wagoniki. Zdarzyło mi się raz uczestniczyć w takiej przeprawie w warunkach sztormowych: z niedalekiej Zatoki Gdańskiej wdzierały się do Wisły dość potężne fale, wiał silny wiatr, w takich warunkach prom nie mógł przeciąć rzeki w poprzek, bokiem do fali, musiał trochę sztormować, pójść dziobem do fali w kierunku zatoki, by następnie cofnąć się do podestu na przeciwległym brzegu. Podróż z Nowego Dworu do Gdańska trwała ponad dwie godziny, przy odległości zaledwie 35 kilometrów. Krowa na torach? Drobiazg: pociąg zatrzymywał się a maszynista z pomocą kijaszka zaczynał pertraktacje z krasulą... A, przypominam sobie: prócz parowozików z wagonikami były również na żuławskich liniach dwa zestawy motorowe, daleko mniej romantyczne... Szkoła w Solnicy należała do rzędu niżej zorganizowanych: sześć oddziałów łączonych w pary i dwóch nauczycieli, przy czym jeden z nich był kierownikiem. Moim bezpośrednim szefem został pan Jaś Nowakowski, patriota ziemi opoczyńskiej, jakie pięć, sześć lat starszy ode mnie. Powitał mnie jak zbawcę: rok szkolny już się był rozpoczął, a on był sam – poprzednik mój, Staś Jura, miał zaledwie małą maturę i musiał odejść. Ponieważ nie było nadziei na rychłe wstawienie szyb w „moim” pokoju zaproponował, abym zamieszkał w jego pokoju, który był zarazem kancelarią szkolną. Tak się też stało. W szkole nie było elektryczności, co mnie trochę zdziwiło, sądziłem bowiem, że wkroczyłem na ziemie ucywilizowane przez poprzednich gospodarzy. Świeciliśmy naftą i karbidem, a służbowe radio Pionier, łączące nas ze światem, napędzała bateria. Z radiem tym wiązał się za- 80 bawny kłopot pana Jasia. Spostrzegłem otóż, że wieczorami około ósmej pan kierownik zaczynał się dziwnie zachowywać, jakoś stawał się niespokojny i mniej pewny. Wreszcie po trzech czy czterech dniach nie wytrzymał i pękł: Czy miałby pan coś przeciwko „Głosowi Ameryki”? Widziałem, jak dużo go to kosztowało. Pewnie bał się, że mógłbym się nie zgodzić albo, co gorsza, donieść. Dopiero gdy się upewnił, że raczej jestem swój chłop, zaryzykował: Posłuchamy „Głosu Ameryki”, co? W rezultacie do naszego cowieczornego rytuału należało odsłuchanie dzienników radiowych – prorządowego i antyrządowego. Prócz tego radio było tabu: używał go jedynie do odsłuchania audycji szkolnych, na muzykę lub słuchowisk nie pozwalał w obawie, że bateria zbyt szybko się wyczerpie, a po nową trzeba by jechać aż do Elbląga lub do Nowego Dworu. Inny zabawny moment wynikł ze studium programów nauczania dla „szkoły sześcioklasowej o dwóch nauczycielach”. Otóż dopiero po moim przyjeździe pan Janek spostrzegł, że w łączonych klasach piątej i szóstej powinny być w tygodniu dwie godziny nauki języka obcego. Bardzo strapiony podniósł na mnie spojrzenie: Pan zna jakieś języki? Bo ja nie znam. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że uczyłem się sześć lat francuskiego i od biedy mógłbym uczyć obie klasy początków tego języka, oraz że z lat okupacji pamiętam trochę niemieckiego. Na niemiecki zareagował alergicznie: – Mowy nie ma, to nasz odwieczny wróg! A rosyjskiego pan nie zna? Nie znałem. – Szkoda, najbezpieczniejszy byłby rosyjski. Stanęło na tym, że w klasach piątej i szóstej będę uczył języka francuskiego. Coś mi się zdaje, że w roku 1951 Solnica była jedyną nisko zorganizowaną szkołą podstawową na ziemiach odzyskanych, w której uczono tego języka. I to bez podręcznika, jedynie w oparciu o ogólne wskazówki programu. Uczennice i uczniowie potraktowali te zajęcia jako zabawę. La fenetre. Le plafon. Je suis. Nous sommes. Voila, le plafon. Nasza solnicka młodzież wiejska pochodziła z powojennej migracji, z wschodnich kresów, z „akcji W”, z przeludnionych obszarów wiejskich Polski centralnej, może nie wiedziała nawet, że poza językiem domowym istnieją na świecie jakieś inne jeszcze języki. Paroksyzmy śmiechu wywoływały nie tylko słówka, ale także nacisk, jaki kładłem na melodię i wymowę. Zabawa była przednia. Raz w tygodniu, dwie lekcje je suis, tu est, il est... – madame Wrońska byłaby rada. Dzieci w szkole było niewiele, po siedem–dziewięć łebków w klasie, łącznie około pięćdziesiątki. Wypadła mi między innymi nauka matematyki (rachunków!) w łączonych klasach pierwszej i drugiej. Nie mając zielonego pojęcia o dydaktyce w trzy albo cztery tygodnie uporałem się z całym programem rocznym. A stało się tak dlatego, że w pierwszej klasie była uczennica Bronia Porzuczek, która wszystko chwytała w lot. Była tak bystra, a przy tym tak sympatyczna – mały kulisty łebek z roześmianymi oczkami i dwoma sterczącymi warkoczykami – że oczarowany jej wspaniałymi postępami zapomniałem o pozostałych uczniach. Kiedy zwierzyłem się panu Jankowi, że wyczerpałem program i nie mam co robić na matematyce w klasach I–II, kierownik złapał się za głowę: – Panie Michale, nauczanie polega na utrwalaniu a nie na galopadzie. Trzeba utrwalać i utrwalać, bez końca, aż do znudzenia! Skutek był taki, że utrwalałem i nudziłem się bezmiernie, a ze mną nudziła się biedna Bronia, która – choć uczennica pierwszej klasy – umiała już wszystko, co wchodziło do programu pierwszej i drugiej klasy. 81 PANI PIWNICKA I INNI Miłą rozrywką dla odciętych od świata dwóch solnickich belfrów były zebrania MOZ – czyli Międzyzakładowej Organizacji Związkowej Związku Nauczycielstwa Polskiego w stolicy gminy, Nowym Dworze Gdańskim. Poznałem moich kolegów z pozostałych szkół, rozsianych w gminie – wspaniałego właściciela głębokiego basu, Lwowiaka pana Schleissa (uczył w Marynowych), wielkiego i wiecznie zatroskanego dziecioroba Patalasa z Kmiecina, wreszcie cudowną panią Piwnicką, która uczyła w oddalonej od Solnicy o trzy kilometry Wężownicy: była tam szkółka o jednym nauczycielu z czterema oddziałami, której była zarazem kierowniczką i jedynym personelem. Starsza pani zainteresowała się szczeniakiem, jakim jeszcze byłem, a pogłoska, że uczę francuskiego, wprawiła ją w zdumienie i zachwyt. Natychmiast zaofiarowała mi pomoc w doskonaleniu języka, nakazując wpadać do Wężownicy na herbatę. Piłem herbatę i byłem zafascynowany. Przypominała mi Marię Dąbrowską z fotografii (ale nie miała zeza) i z całą pewnością nie była byle kim. Podejrzewałem, że to powikłany polski los powojenny rzucił ją na to żuławskie odludzie. Z rozmów, jakie toczyliśmy w Wężownicy przy herbacie, wynikało, że znała sprzed wojny nie tylko Paryż, ale i inne miasta Europy, że się otarła o jakieś europejskie uczelnie. Sprawdziła mój akcent, wypadłem nieźle. Uznała, że ucząc języka koniecznie muszę czytać francuskie książki, a ponieważ sama kochała się w Huxleyu sięgnęła na półeczkę i wręczyła mi francuskie wydanie „Kontrapunktu”: To panu dobrze zrobi. I proszę czytać na głos, to najlepsza metoda. Pokochałem tę starą damę. W Solnicy, wyznaję ze skruchą, po raz pierwszy na amen zalałem się wódką. Obaj, pan Janek i ja, byliśmy zaproszeni na wesele u Kwietniów. Nie mam pewności, czy dobrze pamiętam nazwę domu weselnego: było to jedno z gospodarstw położonych stosunkowo niedaleko szkoły. W sobotę pojechałem do Tczewa odwiedzić mamę, w niedzielne popołudnie wsiadłem w Lisewie do kolejki i wróciłem na wesele. Matka panny młodej powitała mnie okrzykiem: O, spóźniony gość! Musi pan dogonić trzy kolejki! Napełniła trzy literatki wódką, po czym sięgnęła po patelnię i nalała do kubka sporą porcję roztopionego tłuszczu ze skwarkami: To proszę wypić na podkład! Wypiłem z obrzydzeniem, po czym grzecznie wychyliłem jedną po drugiej trzy setki wódki. Wesele było wspaniałe, weselnicy gonili się w stodole po sianie i słomie, panny podobno nie były srogie, ja wszelako niewiele zapamiętałem: uśpiony połkniętym tłuszczem wypiłem zbyt dużo i przebrałem miarę. Nie pamiętam, jak znalazłem się w swoim łóżku, natomiast dobrze zapamiętałem potwornego poniedziałkowego kaca. 82 PAN PROFESOR PO RAZ DRUGI Z Solnicą łączy się też profesor Stanisław Biernacki. Mieszkał już nie w Tczewie czy Skórczu, lecz w oddalonym o dziewięć kilometrów Nowym Dworze Gdańskim i uczył w tamtejszej jedenastolatce. Odżyło wspomnienie „Ślubów panieńskich” i moja fascynacja. Któregoś dnia zapukałem do mansardowego mieszkania nad apteką przy głównej ulicy i tak się to znowu zaczęło. Raz w tygodniu wybierałem się z Solnicy do Nowego Dworu i zachodziłem do profesora, bywało, że z podarunkiem, np. z kostką masła. Słuchałem jego opowieści o różnych sprawach, dawnych i nowych. O Paryżu, który znał dobrze. O przedwojennym Berlinie. O teatrze obozowym w Lingen. W 1951 roku był korespondentem „Dziennika Bałtyckiego”, notatki z rejonu Nowego Dworu, sygnowane literką „b”, pochodziły od niego. Zaklinał się, że pobiera za nie honoraria. Dziwiłem się, że nie podpisuje ich nazwiskiem. Widziałem również odcinki przekazów z ZAiKS–u, dowód, że jego utwory były nadal wykonywane. Zdarzyło się też, że na biurku profesora leżał papier nutowy z piosenką, zapisaną jego charakterem pisma. Któregoś dnia minąłem się w drzwiach mieszkania profesora z przybyłym na koncert w Nowym Dworze Mieczysławem Foggiem: to był ten moment, kiedy ostatecznie postanowiłem rozwikłać tajemnicę profesora. Bo że była jakaś tajemnica nie miałem wątpliwości. Tylko wiedzy nie było. Z różnych napomknień profesora wynikało, że przed wojną zajmowały go dwie dziedziny: dziennikarstwo i lekka muza. Wspomniał, że napisał nawet operetkę „Kochanka z ekranu”. Że znał Jarossy'ego. Że jest na ty z Tuwimem i Słonimskim. I co pan robi w Nowym Dworze? – pytałem w duchu, nie mając odwagi zapytać wprost. Był okres, właśnie wtedy, że domyślałem się nawet najgorszego, że unika Warszawy, bo tam w czasie okupacji zdarzyło się coś, co uniemożliwia powrót... Jednak nie zgadzało się to z popowstaniowym obozem jenieckim w Lingen. Zatem: może obawiał się innych upiorów przeszłości? Na przykład swego ochotniczego udziału w wojnie 1920 roku, kiedy to bił bolszewików, obecnych patronów naszego kraju? Mówił mi przecież, że był ułanem... Krótko mówiąc nic mi się nie zgadzało. I tak miało już pozostać. Z Nowym Dworem i profesorem Biernackim wiąże się też moje ostateczne nawrócenie na muzykę poważną. Co nie powiodło się mamie, która edukowała mnie na operach, powiodło się płytom. Pojawiły się pierwsze płyty długogrające i pierwsze dostosowane do nich adaptery; profesor zaprowadził mnie któregoś dnia do młodego wikarego, który uchodził w miasteczku za wielkiego miłośnika prawdziwej muzyki. To u niego, na plebani, pierwszy raz wysłuchałem płyty z piątą symfonią Beethovena w wykonaniu filharmonii leningradzkiej – i zaskoczyłem na dobre. 83 NAGŁE ZASTĘPSTWO Około świąt Bożego Narodzenia niespodziewanie odwiedził szkołę w Solnicy wesoły podinspektor Wesołowski z Pruszcza Gdańskiego. Kierownik Jaś trochę się wystraszył, myślał, że to niespodziewana wizytacja (a miał bałagan w papierach szkolnych), lecz nie – chodziło o mnie! Wesołowski przywiózł do Solnicy krzepką brunetkę, absolwentkę liceum pedagogicznego, a mnie zagadnął tajemniczo: – Co by pan powiedział na przeniesienie służbowe? Co mogłem powiedzieć? Kiwnąłem głową: czemu nie? Poznawanie nowych miejsc i nowych ludzi zawszy było i jest nadal ciekawe. Okazało się, że miałbym udać się do Jantaru. Na Zatoką Gdańską. – To piękne miejsce. Niestety, zdarzył się tam wypadek, wymagający natychmiastowej interwencji. Aresztowano kierownika szkoły, kolegę Bobrowskiego, członka partii i sekretarza organizacji partyjnej we wsi. Dlaczego? Długo by o tym mówić... Możliwe, że Wesołowski nie znał sprawy dokładnie. Dla niego liczyło się tylko błyskawiczne znalezienie następcy. Pomyślał o mnie: – I co pan na to? Polubiłem szarą, żuławską Solnicę, polubiłem Bronię Porzuczek, pokochałem starą panią Piwnicką z Wężownicy, lubiłem nawet Jasia z jego wieczornymi antypaństwowymi seansami radiowymi, ale w gruncie rzeczy nic mnie we wsi nie trzymało. Powiedziałem więc: Zgoda, panie inspektorze. Jantar jest wsią położoną nad Zatoką Gdańską w połowie drogi między Stegną a ujściem Wisły, w owym czasie połączoną ze światem linią kolejki wąskotorowej oraz szosą, po której pędziły autobusy PKS, popularne wtedy chaussony. Zjawiłem się we wsi w czasie przerwy noworocznej z walizką w jednej ręce i maszyną do pisania w drugiej. „Grominę” przywiozłem z domu z myślą o pisaniu, nagle bowiem wyobraziłem sobie, że będę pisarzem i wkrótce zadebiutuję. Było późne popołudnie, ciemnawe, ziemię okrywała cienka warstwa śniegu, był lekki mróz: pierwsze dni stycznia 1952 roku. Wesołowski poinformował mnie, że jeśli dotrę do Jantaru późno, a w szkole nikogo nie będzie, mam się skontaktować z mieszkającym tuż przy przystanku kolejki młynarzem Stankiewiczem, zarazem przewodniczącym koła rodzicielskiego, a już on ułatwi mi spotkanie z nową kierowniczką, panią Łącką. Młynarz okazał się człowiekiem sympatycznym i gościnnym, pierwsze moje wspomnienie z Jantaru łączy się z dużym stołem w jego kuchni – okno wychodziło na prawie niewidoczny w mroku przystanek kolejki – i ogromnym kubkiem gorącej herbaty. Ponieważ pożerała mnie ciekawość losów poprzedniego kierownika, toteż poprosiłem o bliższe informacje. To partyjnych też zamykają? – dziwiłem się. Bobrowskiego aresztowano w trakcie represji, jakim poddawano chłopów, ociągających się z realizacją kontyngentów, tak zwanych „dostaw obowiązkowych”. Kierownik szkoły miał przyjaciela od kielicha (a popijał podobno mocno), którego gospodarstwo znajdowało na wprost szkoły, tuż przy szosie. Pewnego dnia do wsi zjechała ekipa egzekucyjna z obstawą milicyjną i zaczęła konfiskować u rolnika zboże i żywiec. Według Stankiewicza wyglądało to okropnie, wieś się zbiegła patrząc w milczeniu, żona i dzieci płakały, skutego wieśniaka odprowadzono do karetki aresztanckiej. Bobrowski dostrzegł zbiegowisko z okna mieszkania – znajdowało się w budynku szkolnym na pierwszym piętrze – i natychmiast wybiegł. Krzyczał, zwymyślał szefa ekipy rekwizycyjnej, wymachiwał legitymacją partyjną, żądał wstrzymania egzekucji powołując się na swoje stanowisko sekretarza wiejskiej organizacji PZPR, wreszcie zaczął grozić rewolwerem. Czy był trzeźwy? Skąd miał broń? 84 Stankiewicz nie miał pojęcia, skąd pochodziła broń, a czy Bobrowski był trzeźwy...? Odpowiedział nie wprost: kierownik rzadko bywał całkiem trzeźwy, ale nie przeszkadzało mu to w wypełnianiu obowiązków. Aresztowano go jak owego rolnika, zabrany został z miejsca za stawianie oporu władzy. Później dowiedziałem się, że skazano go na dwa lata obozu pracy. Kierowniczką szkoły została pani Łącka, dotychczas druga nauczycielka w naszej szkole... Niestety, mieszka dość daleko, ma domek przy szosie do Stegny, dziś pewnie pan jej nie zobaczy... Stankiewicz poprowadził mnie do szkoły. Była bardzo blisko: ładny murowany budynek z czterema pomieszczeniami lekcyjnymi na parterze, dwoma dużymi mieszkaniami na piętrze i dwoma mniejszymi na drugim piętrze pod spadzistym dachem. Jedno z mieszkań na piętrze zajmowała żona Bobrowskiego z dwiema córkami, moimi przyszłymi uczennicami, drugie woźna, pani Jemiołowa, której mąż był operatorem kina oświatowego – objeżdżał okoliczne szkoły w filmami dydaktycznymi. Oznaczało to, że w przeciwieństwie do Solnicy tutaj nie będę świecił karbidówką ani naftą. Był też Jantar tylko w połowie typowo żuławski – bo od szosy w stronę zatoki rozciągał się pas ziemi zalesionej, a dalej wznosiła się piękna, szeroka i sucha wydma i otwierał się widok na morze. Szosa dzieliła tę ziemię na dwie różne krainy, gdyż w przeciwną stronę ciągnęła się już żuławska równina bez kresu, czarnoziemna i poprzecinana rowami oraz, nieco dalej, kanałami. Zapukaliśmy do pani Jemiołowej. Drzwi otworzyła przystojna młoda kobieta, zza jej pleców zerkała ciekawie garbuska. Była to Franka, krewna Jemiołowej, pomagająca w spełnianiu obowiązków woźnej. Stankiewicz przedstawił mnie i poprosił o wskazanie mieszkania „dla nowego pana nauczyciela”. Przy sposobności zapewnił mi także obiady: za sto złotych miesięcznie Jemiołowa podjęła się karmić mnie przy swoim stole. Mroczna garbuska Franka poprowadziła mnie na drugie piętro i wskazała mieszkanie: puściuteńkie dwa pokoje z kuchnią, tylko w jednym z nich stało kilka gratów, kulawa szafa, stolik, krzesło i łóżko z siennikiem, a spod sufitu zwisała na drucie żarówka. Po Solnicy, gdzie mieszkałem w jednym pokoju bez światła z Jankiem Nowakowskim i radiem Pionier, nowe lokum wydało mi się luksusowe. Nieważne, że puste – było moim pierwszym własnym i prawdziwym mieszkaniem. Postawiłem na stole „Grominę”, rozłożyłem książki, w szafie umieściłem skąpą garderobę z walizki – i poczułem się jak w domu. Ha! Z okien w obu pokojach otwierał się widok na drogę, łączącą szosę z plażą, widziałem też tory kolejki i niski pawilon sklepu, z kuchni widziałem dziedziniec a dalej las. Nazajutrz poznałem panią Łącką, moją nową szefową. Wydała mi się starszą panią, choć miała zaledwie czterdzieści lat. Była przedwojenną absolwentką seminarium nauczycielskiego, jej mąż, leśnik, zginął w wirach kończącej się wojny. Gdzie i jak – nigdy się nie dowiedziałem. Temat był tabu. Miała dwóch synów, starszego w szkole średniej w jednym z pobliskich miast, młodszy – pogrobowiec – uczęszczał do pierwszej klasy w naszej szkole. O Bobrowskim wyrażała się bez specjalnej sympatii, oddzielając starannie zalety – był podobno zdolnym nauczycielem i sympatycznym człowiekiem – od wad, od jego alkoholizmu i groźnej pod wpływem wódki nieobliczalności. – Ale najgorszą jego wadą jest żona. Straszna baba, przekona się pan – dodała z przewrotnym uśmieszkiem. Może spodziewała się, że między mną, a straszną babą dojdzie do jakiejś orzeźwiającej wiejską monotonię awantury? O aresztowaniu byłego szefa mówiła spokojnie, jej relacja różniła się wszelako od opowieści Stankiewicza. Dość szybko spostrzegłem, że w całej wsi egzekucja dostaw i aresztowanie obu przyjaciół od kielicha urosło do miary zdarzenia mitycznego i że wiele było wariantów 85 owego mitu – w zależności od osoby narratora. Był rewolwer, czy nie było rewolweru? Już w tym pierwszym punkcie relacje były rozbieżne... Dokonaliśmy podziału zajęć. Dowiedziałem się o organizacji związkowej ZNP, która zbierała się co jakiś czas w Stegnie; Łącka zapewniła, że poznam tam kilka sympatycznych osób. A szkół w gminie było parę, poza Jantarem w Stegnie, w Rybinie, w Stegience, w Sztutowie, gdzieś jeszcze, w tym niektóre wysoko zorganizowane, w przeciwieństwie do szkoły w Jantarze, która była odpowiednikiem mej wcześniejszej placówki w Solnicy: dwoje nauczycieli, łączone klasy od pierwszej do szóstej, niespełna pięćdziesięcioro dzieci. 86 NOWY ROZDZIAŁ Jako nauczyciel byłem już trochę mądrzejszy, niż w Solnicy, nie galopowałem z realizacją programu, więcej czasu poświęcając na świętą czynność „utrwalania”. A zachęt do galopu było sporo, z uwagi na mą skłonność do orientowania się na wybranych uczniów. Wprawdzie nie było już miłej Broni Porzuczek, pozostała w Solnicy, za to odkryłem w czwartej klasie chłopca – nazywał się Michaś Tarańko – którego skłonny byłem uznać za geniusza. Ten krągłogłowy blondynek z ukraińskiej rodziny (okazało się, że również w Jantarze byli osiedleńcy z akcji „W”), ostrzyżony na pałę, naprawdę imponował lotnością, z jaką chwytał, rozumiał i przetwarzał treści nauczania. Wychwalałem go też nieustannie, co skłaniało panią Łącką do łagodnych kpin z pedagogicznego entuzjazmu młodego kolegi. Poza Michasiem miałem takich faworytów kilkoro, wśród nich miłą, delikatnie piegowatą Olejniczakównę z klasy (chyba) piątej, zapamiętałem sympatyczną Mancajównę, jedyną „autochtonkę” (czytaj: Niemkę) wśród mych uczniów, wreszcie pucołowatą, staranną i pilną młodszą córkę aresztowanego Bobrowskiego. Gorzej było ze starszą: dziewczyna miała w oczach gniew i upór, uczyła się źle, a we wsi opowiadano, że szwenda się ze starszymi chłopakami, pali papierosy i pociąga z butelki. Zemsta na całym świecie za sponiewieranie ojca? Możliwe. Z matką dziewczyny nie sposób było porozmawiać o tych sprawach: mijała mnie na schodach z zadartym nosem i wyrazem pogardy na twarzy, nie odpowiadała na ukłony. Nawet pięć niedostatecznych na półrocznym świadectwie córki nie skłoniło tej „damy” do otwarcia ust. Piszę „damy”, gdyż nosiła się bardzo z wysoka, miała się za kogoś lepszego od hołoty z otoczenia i podkreślała wobec pani Łąckiej, oczywistej prowincjuszki, że jest nie byle kim, bo „pochodzę z Bydgoszczy”, co miało znaczyć, że łaskawie przybyła na tę wieś z wielkiego świata, a rozmawiając z nami po prostu raczy się zniżać. Żałosna, śmieszna figura. Sportretowałem ją, z dodatkiem fikcji, w opowiadaniu– reportażu „Święta Karbowska”, zamieszczonym kilka lat później w „Życiu Literackim”. Moja nowa szefowa miała bardzo piękny zwyczaj: w sobotnie popołudnia, po lekcjach, organizowała towarzyskie posiady. Przynosiła z domu jaja i cukier, mnie wysyłała do spółdzielni po ćwiartkę spirytusu, po czym zasiadała nad kamiennym dzbankiem, kręciła żółtka z cukrem, ja zaś, stając nad nią, kropla o kropli sączyłem z wysoka spirytus. Ajerkoniak pani Łąckiej przyciągał w sobotnie popołudnia przyjaciół szkoły, głównie młynarza Stankiewicza, przewodniczącego koła rodzicielskiego, oraz pana Szumkę, który miał opinię bogacza i chyba był nim, gdyż prowadził składnicę złomu i robił na wtórnym surowcu interesy. Nie miał dzieci, ale kochał szkołę i pomagał szkole – jako honorowy członek komitetu rodzicielskiego. Bywała też mama miłej Olejniczakówny z piątej klasy, przystojna pani nosząca się po miejsku, bardzo rozczulona widokiem nowego, osiemnastoletniego nauczyciela: wyobraziła sobie, że cienko przędę, toteż co jakiś czas to i owo podsyłała, słoik konfitur, trochę smalcu, na wielkanoc nawet ogromną gęś, którą zawiozłem mamie do Tczewa (biedaczka, antytalent kuchenny, nie miała pojęcia co z nią zrobić). Ajerkoniakiem Łąckiej nie sposób było się upić, tworzył się jednak bardzo przyjemny nastrój, rozmowy o wszystkim i o niczym trwały czasem do wieczora i tak stopniowo poznawałem moją wieś. 87 ŚRODOWISKO WOJENNYCH I POWOJENNYCH WDÓW Do Stegny, stolicy gminy, udawaliśmy się kolejką lub pieszo (pięć kilometrów) na posiedzenia Międzyszkolnej Organizacji Związkowej ZNP. Poznałem nauczycielkę z Stegny, panią Euzebię Zagórną, miała śliczny domek z ogródkiem tuż przy stacji kolei wąskotorowej a nade wszystko piękną córkę, studentkę farmacji w gdańskiej AM. Na jej widok mocno zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę: nie miałem szans, była „po słowie” z młodym stegieńskim nauczycielem Jankiem Kujotem, który wkrótce podjął studia na wydziale historycznym gdańskiej WSP: widać miał tę historię we krwi – po sławnym stryjecznym dziadku, wybitnym historyku i księdzu Stanisławie Kujocie, prezesie Toruńskiego Towarzystwa Naukowego. Poznałem panią Ozierową, kierowniczkę szkoły w Rybinie (była siostrą Zagórnej), która ujrzawszy mnie natychmiast poprosiła, abym mówił do niej „babciu”: liczyła sobie zaledwie około 46–47 lat, miała niezwykle sympatyczne usposobienie i potrafiła sama z siebie żartować; była sławną turystką pieszą, która zwędrowała w trampkach pół Polski i – jak zapewnił mnie inny kolega z tamtych lat, pan Gerka – czyniła to do późnych lat, a żyła długo. Wszystkie moje panie koleżanki – Łącka, Zagórna, Ozierowa – były wdowami wojennymi, jedna z nich miała jakieś bolesne wspomnienia z represji, które dotknęły pokolenie AK–owskie i żadna nie chciała mówić o okolicznościach, w jakich zginęli, bądź znikli, ich mężowie; powinno to było dać mi sporo do myślenia, niestety niewiele wtedy wiedziałem o prawdziwym przebiegu wojennej i tuż powojennej historii Polski. Poznałem wreszcie kolegę Mietka Józefowicza z sąsiedniej szkoły w Stegience, był w moim wieku i chętnie kupił pomysł, aby nasze dzieci rozegrały wiosną mecz lekkoatletyczny w tych konkurencjach, które – jak biegi, skoki, rzuty piłką palantową – do nich pasują. Zrealizowaliśmy projekt wiosną, kiedy zrobiło się ciepło: udałem się z mą jantarską ekipą pieszo przez pola do oddalonej o trzy, cztery kilometry szkoły Jeziorkowskiego, i tam dokonał się prawdziwy cud: niesforna, dzika starsza córka Bobrowskiego nieoczekiwanie wygrała skok w dal dziewcząt, a pochwalona przeze mnie w obecności całej szkoły w jednej chwili, już na zawsze zgasiła w oczach ognie nienawiści. 88 „ŻYCIE LITERACKIE” PO RAZ PIERWSZY W Stegnie był kiosk z gazetami, a na ladzie nowe pismo, którego jeszcze nie znałem: krakowskie „Życie Literackie”, w owym czasie dwutygodnik. Kupiłem jedyny egzemplarz i po powrocie do Jantaru przeczytałem od deski do deski. Uznałem, że jest żywsze od „Nowej Kultury”. Moje popołudnia w mieszkaniu na drugim piętrze były wtedy trochę dziwaczne, jak to dziś widzę. Rano dzielnie uczyłem dzieci, a po powrocie do mieszkania pisałem gorące listy do Hani Nagórskiej, która z nakazem pracy wylądowała w wiejskiej szkole na przeciwnym skraju województwa gdańskiego. Niestety, w jej odpowiedziach stopniowo gasły echa naszego tczewskiego zakochania. Pisałem listy do Zygmunta Cyganowskiego, który studiował na Wyższej Szkole Ekonomicznej we Wrocławiu, z jego odpowiedzi układałem sobie katastroficzny obraz mojej własnej kondycji i przyszłości: Zygmunt czarował obrazami życia studenckiego i jasnymi, jak mu się zdawało, perspektywami po studiach, przymierzałem je do mojej doli wiejskiego nauczyciela z „niepełnymi kwalifikacjami” i czułem się okropnie beznadziejnie. Rozczulałem się nad sobą. Czasem było mi bardzo smutno. Pamiętam, że ułożyłem nawet testament, czyniąc jego wykonawcą Zygmunta (biedak umarł przede mną) i spokojnie czekałem na śmierć, która nie chciała nadejść. Co dwa tygodnie ukazywał się nowy numer „Życia Literackiego”, to były jaśniejsze chwile: pewnego dnia postanowiłem, że wyślę do redakcji własny tekst, nad którym pracowałem, historię miłości Dantego do Beatrycze. Przywiozłem z domu wielką biografię Dantego pióra księcia Gallarati–Scotti i na jej podstawie pichciłem własną opowieść, trochę zmyślając, trochę przerabiając. Wydawało mi się, że pisząc wyzwalam się z pułapki, jaką wydawał mi się smętny los wiejskiego nauczyciela. I na myśl mi nie przychodziło, skądże, że nie dojrzałem jeszcze do takich pisanin. Wierzyłem, że wystarczającym przeżyciem i bodźcem dla autora może być, ot, chłód bijący z listów Hani i przekonanie o nieosiągalności ideału. Redakcja, jak łatwo przewidzieć, zignorowała mój tekst, co miało ten skutek, że pogrążyłem się jeszcze bardziej. W dni, kiedy do kiosku w Stegnie docierał nowy numer pisma, pędziłem po lekcjach do stolicy gminy – jedynie po to, by po raz drugi, trzeci, piąty przekonać się, że mnie (mnie!) nie wydrukowano! W trakcie jednej z tych pieszych wypraw do Stegny towarzyszył mi geometra, mieszkający, zdaje się, w domu państwa Olejniczaków. Był to pan niezbyt stary, dość elegancki, wcale nie „wiejski”. Oczywiście zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, że będzie mi towarzyszył. Gdzieś w połowie drogi zaczął dziwnie się zachowywać: ni stąd, ni zowąd położył rękę na mym ramieniu, potem chwycił i przytrzymał moją dłoń. Po którymś z tych denerwujących, a coraz bardziej natarczywych gestów, gwałtownie odtrąciłem jego rękę i poprosiłem, aby zaniechał „dotykania”. Takie było moje pierwsze w dorosłym życiu zetknięcie z „trzecią płcią”. Wcześniejszy kontakt w dzieciństwie był dziełem Eryka Zielińskiego, brata mej ulubionej nauczycielki, studenta medycyny. Lubiłem go bardzo, gdyż był to człowiek pod wieloma względami niezwykły, a w latach późniejszych okazał się również dobrym, życzliwym dla ludzi lekarzem, doskonałym zwłaszcza diagnostą. Był prawdopodobnie, jak to dziś widzę, biseksem. Nie przeczuwając nic pozwoliłem się zaprosić do jego mieszkania przy ulicy Sobieskiego w Tczewie, po czym zaproponował, byśmy razem legli na tapczanie. Miałem chyba dwanaście, może trzynaście lat. Nie miałem pojęcia o zakamarkach seksu. Bronił mnie instynkt, który wszczął alarm już po pierwszej próbie zbliżenia: uciekłem. 89 Zdarzenie na szosie do Stegny nie było drastyczne, geometra był dobrze wychowany, przyznaję jednak, że pomimo łagodnego rozstania nigdy nie wystarczyło mi wyobraźni na pojęcie kondycji homoseksualisty. Miałem w późniejszym życiu sporo znajomych, a nawet przyjaciół, w tym środowisku, ale zawsze już na początku znajomości starałem się nadać odpowiedni, nie budzący wątpliwości, sygnał. 90 PUBLIKUJĘ W „DZIENNIKU BAŁTYCKIM” W końcu porzuciłem myśl o Dantem i Beatrycze, ale pisania nie poniechałem. Spuściłem jedynie z tonu. Moją codzienną lekturą była oczywiście najpopularniejsza gazeta na Wybrzeżu – „Dziennik Bałtycki”. Czytałem w nim nieduże teksty, sygnowane literką „b”. Pewnego dnia pomyślałem, że dobrze byłoby pójść tropem profesora Biernackiego. Nadal odwiedzałem starszego pana w Nowym Dworze (skończył wtedy 60 lat), choć już rzadziej – bo droga z Jantaru była dłuższa. Zachęcił mnie: Zwróć uwagę, że nie ma w gazecie żadnych doniesień z gminy Stegna! Napisałem pierwszą korespondencję. O czym? Nie pamiętam. Może o rybakach, łowiących w Zatoce Gdańskiej? Posłałem tekst do redakcji, po kilku dniach ujrzałem go w druku – bez jednej zmiany! Po tylu smutkach był to wielki dzień. Dumny niesłychanie rozejrzałem się za następnym tematem. Szumko i Stankiewicz służyli rozpoznaniem, obaj doskonale orientowali się w realiach okolicy. Posłałem i znowu się ukazał. W ten sposób, nic o tym nie wiedząc, zostałem „korespondentem ludowym”. To znaczy – nie miałem pojęcia, że istnieje taka instytucja honorowych quasi–dziennikarzy, „korespondentów robotniczych” i „ludowych”, i że gazetom bardzo na nich zależy. Pewnego dnia, wkurzony opowieścią Stankiewicza o pewnym gospodarzu z Jantaru, napisałem już nie „korespondencję”, lecz cały felieton, zatytułowany „Dzieje pewnej kosiarki” i sygnowany pełnym moim imieniem oraz nazwiskiem. Otóż ten gospodarz, niejaki pan F., miał jedyną w okolicy sprawną kosiarkę. Pożyczał ją chętnie sąsiadom i nawet innym rolnikom, wszelako – za odrobek. Odrobek?! Czy dobrze słyszę? W naszej nowej rzeczywistości?! Niepojętne! Wydało mi się to skandalem, haniebnym przeżytkiem i nawet formą wyzysku. Felieton przybrał formę ostrej rozprawy z panem F. i tak też się ukazał w gazecie – jak zwykle bez zmiany czy skrótu. Z punktu stałem się w Jantarze wrogiem numer jeden. Nie całej wsi, lecz tej części, która „trzymała” z panem F. Kiedy w najbliższą sobotę wyruszałem do spółdzielni po zwyczajową ćwiartkę spirytusu na ajerkoniak pani Łąckiej, Stankiewicz ostrzegł mnie na pół serio, na pół żartem: Tam niektórzy czekają na pana, proszę uważać! Mój nastrój poprawił się. Kryzys minął. Coś się działo, nie poddawałem się złym myślom. Pewnego dnia otrzymałem z redakcji „Dziennika Bałtyckiego” zaproszenie do udziału w konferencji korespondentów terenowych: wyobraziłem sobie Bóg wie co, nawet to, że wypłacą mi honoraria za moje wspaniałe teksty. Przed wyjazdem urocza gospodyni, pani Jemiołowa, poprosiła mnie o nabycie dla niej ćwiartki losu w kolekturze. Pojechałem do Gdańska, bez trudu odnalazłem siedzibę redakcji przy Targu Drzewnym i zasiadłem w gronie innych „korespondentów”. Naturalnie nie było żadnych honorariów, zastąpiło je nudne i słuszne przemówienie o społecznej doniosłości naszej pracy i jej znaczeniu dla budowy socjalizmu, oraz wręczenie wyróżnień. Książka Anatola Winogradowa „Trzy barwy czasu” – o ulubionym pisarzu Stendhalu – okazała się mą pierwszą nagrodą autorską. Wychodziłem z tej konferencji odrobinę skwaszony (chętniej przyjąłbym pieniądze). Przed udaniem się na stację kolejki zaszedłem do najbliższej kolektury loterii i kupiłem dwie ćwiartki losów – jedną dla Jemiołowej, drugą, z rozpędu, dla siebie. Po losowaniu okazało się, że na numer Jemiołowej padło kilkaset złotych, a na mój – nic. I tak już pozostało do dziś (prawie 40 lat gram w totka), nie mam szczęścia do gier, nigdy nic nie wygrałem na loterii, nigdy – poza jedną czy dwiema „czwórkami” – w toto–lotku... 91 WSTĄPIĆ? NIE WSTĄPIĆ? Pewnego dnia zdarzyło się, że odwiedzili mnie wieczorem panowie Stankiewicz i Szumko. Oznajmili, że przybyli z misją. Trochę się krygowali, w końcu oświadczyli, że działają w imieniu organizacji partyjnej i chcą mnie przekonać do wstąpienia w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Mnie?! Mnie, który przed niespełna dwoma laty zostałem wydalony z ZMP za sprofanowanie wizerunku ojca ludzkości?! Obaj, Szumko i Stankiewicz, byli członkami niewielkiej wiejskiej organizacji PZPR i zapewne – domyślałem się – pragnęli wykazać się przed komitetem gminnym aktywnością w dziele jej rozbudowy. Byłem zaskoczony i speszony. Jednak dwaj panowie S. nie ustępowali. Stankiewicz rozsiadł się na parapecie i napierał coraz mocniej, a mój stanowczy opór w pewnej chwili nagle osłabł: doznałem olśnienia. Pomyślałem, że jeśli się zgodzę nowa legitymacja ułatwi mi dostanie się na studia. Nie wspomniałem o incydencie ZMP–owskim, lojalnie jednak obu panów ostrzegłem: Panowie (do końca traktowaliśmy siebie per „pan”, „panie”), przecież nie zamierzam być przez całe życie nauczycielem, chcę iść na studia. Co wam po członku, który za pół roku na zawsze wyjedzie z Jantaru? Nie przejęli się zbytnio, co utwierdziło mnie w domyśle, że zależy im na statystyce nowo przyjętych członków: 1 (słownie: jeden). W rezultacie napisałem podanie i życiorys, Stankiewicz i Szumko wysmażyli wielce pochlebne rekomendacje, wychwalając szczególnie mą działalność na łamach „Dziennika Baltyckiego”. W życiorysie pominąłem epizod ZMP–owski, co znaczy, że już u progu okłamałem partię. Jako mieszkaniec Jantaru podlegałem władzom partyjnym w Pruszczu Gdańskim, założyłem, że nie będą sprawdzać mego życiorysu aż u Źródła, czyli w Tczewie. I tak się stało. Wiosną 1952 roku, ku zaskoczeniu moich nowych przyjaciół w środowisku nauczycielskim, otrzymałem w stegieńskim Komitecie Gminnym PZPR wiśniową legitymację kandydata partii. Miałem osiemnaście lat z kawałkiem, nie kierowałem się żadnymi względami ideowymi ani politycznymi. Zależało mi na jednym: że żadne ZMP, żaden towarzysz Barski nie utrudni mi już przyjęcia na uniwersytet. Cynizm? Wyrachowanie? Po przygodzie krakowskiej trwałem w przekonaniu, w miarę upływu czasu coraz mocniejszym, że to opinia ludzi towarzysza Barskiego, a nie brak talentu, zamknęły mi drogę na scenę. Nie chciałem, by Barski i jemu podobni ponownie stanęli na mojej drodze. Inna rzecz, że istotnie nie byłem wrogiem Polski Ludowej. Chętnie z mej kusej pensyjki oddawałem składki na rządową pożyczkę rozwojową, widziałem, że dzieje się sporo dobrego – w stoczni powstawały statki, czego przed wojną nie było, w Gdańsku zachwycony wpatrywałem się w mistrzów zdobiących odbudowywane kamienice Górnego Miasta, a to co złe, bo złe też obserwowałem, przypisywałem nie systemowi, lecz głupocie i złej woli niektórych (niektórych!?) jego sług. 92 POŻEGNANIE Z PANIĄ C. Jantar... Życie moje, jak każdego człowieka, składa się z wielu rozdziałów. Jantar zaliczam do najjaśniejszych. W gruncie rzeczy nawet nie wiem dlaczego. Było dużo słońca, prawda. A ludzie? Było wielu, i to bardzo sympatycznych. Wspominam przystojną Mariannę, z którą mnie swatano kusząc hektarami wspaniałego czarnoziemu. Wspominam kolegów, a właściwie koleżanki nauczycielki – Łącką, Ozierową, Zagórną. Wspominam czarującą góralkę (bo przywędrowała do Jantaru z Tatr) Jemiołową, która gotowała mi obiady i nauczyła obracać się w kuchni. I to ex re wspaniałego łososia, podarowanego „panu nauczycielowi” przez jednego z rodziców, łowiących w zatoce i w ujściu Wisły – a wtedy łosoś wchodził jeszcze do królowej naszych rzek. Otóż podsmażyłem dzwonka na maśle, osobno przygotowałem cytrynowy sos, po czym dusiłem owe dzwonka w sosie: to była uczta! Tym większa, że akurat napatoczył się Zdzicho Kamm, nauczyciel w jednej z wsi na prawym brzegu Wisły, przyniósł butelkę wódki, wspaniale harmonizującej z moim łososiem. Wspominam wreszcie wspaniałych i życzliwych przyjaciół, Stankiewicza i Szumkę. Wspominam moich uczniów i uczennice. Wspominam nawet dzień, kiedy gmina zaoferowała nauczycielom po hektarze ziemi, a ja przeraziłem się: na co mi to? Łącka perswadowała: Będzie pan kontraktował zioła, to niezły dochód. – A kto mi to obrobi? – Już znajdą się tacy, za połowę zysku. Nie, to nie dla mnie! Tylko wspomnienie jest miłe, rzeczywistość dzierżawcy – mniej miła. Wspominam dwie sympatyczne sroczki z liceum pedagogicznego, które wiosną przysłano do Jantaru na dwutygodniową praktykę: uważały mnie za wielce doświadczonego belfra, a naprawdę to one więcej wiedziały o pedagogice i dydaktyce niż ja. Wspominam zabawę, zorganizowaną wiosną przez komitet rodzicielski, dla mnie bardzo ważną, bo straciłem wtedy cnotę. Zgadza się, byłem osiemnastoletnim prawiczkiem, i pewnie ta okoliczność podnieciła panią C., która pomagała przy organizacji zabawy, skoro zaciągnęła mnie do mego własnego mieszkania i... No właśnie. Dziś podobno nikt nie czeka do osiemnastego roku życia z utratą cnoty, sprawy dokonują się wcześniej, ja jednak byłem, po pierwsze, trochę romantykiem i gdyby nie „oszałamiająca zabawa” zapewne nie doszłoby do przygody z panią C., po wtóre – tkwił jeszcze we mnie pokład zetempowskiego rygoryzmu, wielce krępującego, który sprawiał, że młodzież częściej mówiła do siebie „koleżanko”, „kolego” aniżeli „ty”. Pani C. nie była najpiękniejszą kobietą świata, była jednak starsza ode mnie, sympatyczna i doświadczona, co sprawiło, że zachowałem ją w czułej pamięci. 93 KOLBUDY Z HANIĄ Wiosną przez inspektorat oświaty w Pruszczu posłałem papiery do Poznania, na uniwersytet i złożyłem podanie o zwolnienie z etatu. Krótko potem nadeszła oferta z Zarządu Portów Gdańsk–Gdynia zachęcająca nauczycieli do objęcia ról wychowawców na letnich koloniach dla dzieci portowców. Odpowiedziałem pozytywnie. Pod koniec czerwca pożegnałem Jantar, w lipcu (a może w sierpniu, już po egzaminach wstępnych na uniwersytecie?) wylądowałem w Kolbudach, gdzie powoli zbierał się personel wychowawczy kolonii oczekując na przyjazd dzieci. Zaczęły się te kolonie bardzo śmiesznie: miały być dla chłopców, a tu niespodziewanie, przez jakiś błąd w planowaniu, przybyła również grupa dziewcząt. Ba, dziewczyn nastoletnich, po części już panienek! W zespole nie było wychowawczyni, co począć? Kadra młoda, niedoświadczona, jedyną kobietą wśród nas była kucharka. Kierownik zdobył się na decyzję; potoczył spojrzeniem po zespole i zatrzymał się na mnie: Pan weźmie te dziewczynki! I tak się stało. Zostałem wychowawcą grupy dorastających dziewcząt. Rozchichotanych i bardzo poruszonych faktem, że mają pana a nie panią. Kiedy rankiem budziłem je do gimnastyki w parku, jedna z drugą spoglądały na mnie spod rzęs i niewinnie oświadczały: Dziś nie mogę, proszę pana. Czekały na moją reakcję, tłumiąc kolejny chichot. Bez trudu owinęły mnie wokół palców, a ja byłem i oczarowany, i bezradny. No bo jak tu sprawdzić, czy nie kłamią? A kłamały bestie z wdziękiem. Lubiłem je bardzo, one – mam wrażenie – też mnie lubiły. Dość szybko zorientowałem się, że w pobliżu, jakie dwa, trzy kilometry od nas, koczuje inna kolonia – dziewczęca. Postanowiłem, że będę moje dziewczyny prowadził na wspólne zajęcia. Przy sposobności poznałem wychowawczynie – uczennice (studentki?) bydgoskiej Szkoły Instruktorów Teatru Ochotniczego, w skrócie PSITO, miłe dziewczyny, pyskate i oblatane, trochę zgrywające się na „artystki”, z których Hania L. mocno mi przylgnęła do serca. Pisaliśmy do siebie listy, Hania gościła w Tczewie na weselu Janki, Klary ze „Ślubów panieńskich”, potem zaprosiła mnie do Bydgoszczy, gdzie miałem sposobność ujrzeć wybitnego starca, kronikę teatru polskiego przełomu wieków XIX i XX, Adama Grzymałę–Siedleckiego (jeszcze wtedy wykładał w Haninej szkole). Kiedy szkołę przeniesiono, odwiedziłem Hanię w Łodzi poznając parę jej nauczycieli, profesorów Lwowa i Natalię Szydłowską, ale jakoś z tych naszych widzeń nic nie wynikało. Spotkaliśmy się ponownie dopiero sporo lat później... Kolonię w Kolbudach spointowała sprawa Aldony. Miła dziewczynka, bardzo poważna czternastolatka, akurat na kolonii, niejako pod moim okiem, po raz pierwszy miała okres. Najwyraźniej nie przygotowana na tę ważną okoliczność mocno się przeraziła, a kolonijny lekarz, w rzeczywistości felczer, też spłoszony i niewiele starszy ode mnie położył ją w separatce. Łamaliśmy sobie w kadrze głowy, co począć z nieoczekiwanym fantem. Felczer zaproponował: Niech pójdzie do niej kucharka i powie dziewczynie, co i jak. Kucharka, jedyna w naszym gronie kobieta, stanęła okoniem: Za żadne skarby! W efekcie spadło na wychowawcę. Widzę siebie, jak siedzę na skraju łóżka w separatce, jak ujmuję Aldonę za rękę i mocno speszony zaczynam coś tam poważnie snuć o naturze, o organizmie kobiecym (niewiele o nim wiedziałem), o tym, że nie ma się czego bać – i tak dalej. Aldono, od dziś jesteś kobietą. Aldona patrzyła na mnie uważnie, a co działo się w jej główce – to już inna sprawa. Z pewnością odwiedzały ją w separatce bardziej doświadczone koleżanki z grupy i już wiedziała swoje, a moja interwencja pedagogiczna była całkowicie zbędna... 94 JESTEM STUDENTEM W Poznaniu rok akademicki zaczynał się 1 września, bodaj ze względu na czerwcowe targi, które wymuszały wcześniejsze kończenie zajęć dla uwolnienia domów akademickich. To ciekawe: nic nie pamiętam z egzaminów wstępnych, prawdopodobnie dlatego, że odbyły się bez zgrzytów. Wkrótce po egzaminach uczelnia powiadomiła mnie, że jestem studentem pierwszego roku filologii niemieckiej i że przyznano mi stypendium w wysokości 210 złotych miesięcznie oraz miejsce w domu akademickim. Nie opiszę uczucia szczęścia, jakie mnie wtedy rozpierało. Z radości mógłbym skakać do sufitu. Mama też się cieszyła, przy okazji ufając, że zamieszkam u dziadków na Wildzie i w ten sposób umocnię znacznie nadwątlone więzy z tą częścią rodziny. Pierwszą czynnością, jakiej dokonałem w Poznaniu, był zakup białej czapki bratniackiej z niebieskim otoczkiem i wytarmoszenie jej, by nie wydawała się zbyt nowa. Dlaczego germanistyka? Bardzo wtedy nie kochałem Niemców, od lat dziecięcych wyobrażałem sobie, że kiedyś pojadę do nich i wytropię Wrasego, który zamordował mego ojca. Ufałem, że studium germanistyki pomoże mi w realizacji tego zamierzenia, że po doskonałym opanowaniu języka zostanę agentem... i tak dalej. To było śmieszne, przyznaję, ale jakoś we mnie tkwiło. Po maturze wybrałem szkołę aktorską – i też na zasadzie kolca, który uwierał od czasu mych wiekopomnych osiągnięć scenicznych. Ponieważ podejście krakowskie skończyło się katastrofą, ożyło dawniejsze wyobrażenie o mścicielu, który tropi w Niemczech Wrasego, znajduje go i... Co miało być dalej nie pamiętam. Tyle wiem, że nigdy nie byłem mściwy. Rozczarowało mnie spotkanie z dziadkami na Madalińskiego. Serdeczni jak rzadko, dumni, że nosiciel nazwiska jest studentem uniwersytetu, w jednym pozostali niezłomni: Ty nie będziesz się nami opiekował, student ma inne rzeczy w głowie, aniżeli zajmowanie się parą starców, a nam opieka będzie wkrótce potrzebna. Dziadkowie mocno już przekroczyli siedemdziesiątkę i z pewnością mieli rację: nigdy nie zapewniłbym obojgu takiej opieki, jaką mogła dać im córka (czy też wnuczka) babcinej kuzynki z Chodzieży, panna Lorentzówna, skądinąd wcale przystojna dziewczyna. W rezultacie zamieszkałem w domu studenckim przy al. Stalingradzkiej 24, w sąsiedztwie sławnego wówczas akademika im. Hanki Sawickiej. W ogromnym pokoju numer 6 na parterze stały trzy piętrowe łóżka, narożne okno wychodziło na aleje, a boczne na boisko siatkówki, po którym hasała z chłopakami wysoka i piękna, opalona na brąz koleżanka z pierwszego roku etnografii Izabela Cywińska. Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tego pokoju doznałem wstrząsu: pierwszym, co ujrzałem, były nogi w spodniach oparte o stół. Należały do inwalidy z piątego roku biologii. Powitał mnie hucznym śmiechem, moja zaszokowana twarz najwyraźniej rozbawiła go. Miałem się przekonać, że w owym roku 1952 na studiach przebywało jeszcze sporo młodzieży, która w dziecięcym wieku uczestniczyła w warszawskim powstaniu lub w innych akcjach konspiracji i odnosiła rany. Byli niewidomi, byli inwalidzi bez ręki lub nogi, albo i obu nóg – jak ów nasz biolog, skądinąd wesoły kompan, nie wylewający niczego za kołnierz i skłonny bombardować ulicę opróżnionymi butelkami. Poza mną zameldowali się w pokoju trzej poloniści z pierwszego roku – wszyscy po ukończeniu Uniwersyteckiego Studium Przygotowawczego (USP), które dawało matury młodzieży spóźnionej oraz awansującej klasowo, czyli wiejskiej, byli to koledzy Bednarowicz, Gruszka i Wypart, jeden germanista Jaś Sieg, pochodzący z ziemi krajeńskiej, oraz prawnik z II roku, którego nazwiska nie zapamiętałem. Biolog bez nóg po zdaniu egzaminów końcowych znikł pod kilku dniach... 95 NATYCHMIAST – W TEREN! Wkrótce miało się okazać, że moje kandydactwo partyjne bynajmniej nie gwarantowało spokoju na studiach. Wciągnięto mnie „do roboty”. Pierwszą funkcją, jaką mnie obdarzono, było kierownictwo zespołu artystycznego wydziału biologii i nauk i ziemi, przewidzianego do udziału w akcji przedwyborczej. W końcu października odbywały się wybory do sejmu – pierwsze po uchwaleniu lipcowej konstytucji PRL, tzw. bierutowskiej, a wydziały uniwersyteckie montowały na tę okazję ekipy artystyczno–agitacyjne, mające towarzyszyć mówcom wyjeżdżającym w tzw. teren. Moją ekipę posłano do powiatu turkowskiego, który miał wtedy opinię regionu bardzo reakcyjnego. Przestrzegano mnie: Uważajcie, towarzyszu, mogą być prowokacje! Dziewczęta z pierwszego roku biologii i geografii tworzyły zespół taneczny i chór, była też solistka, jako akordeonista dołączył Leszek Zieliński z II roku polonistyki (wcześniej studiował leśnictwo) a z teczką własnych fraszek Ryszard Podlewski, również polonista II roku. Dziewczyny były śliczne. Natychmiast spostrzegłem, że Ryś Podlewski jest rycerzem czarującej puszystej Dady, ja zakochałem się z miejsca w ślicznej, szczupłej brunetce Reni Czajkowskiej, tancerce, a nawet solistce. Z radością dostrzegłem w zespole koleżankę z tczewskiego liceum, tę samą Teresę Mazurowską, która mnie tuliła jako umierającego radzieckiego partyzanta, a na co dzień, ku mej rozpaczy, chodziła na spacery nie ze mną, lecz z Tadziem Abtem. Władza ludowa dołączyła do naszej grupy oficera z wojska, który miał przemawiać na mityngach i przydzieliła ciężarówkę, która miała wozić nas od wsi do wsi. Sołtysi już wcześniej otrzymali polecenie zwołania na określone dni zebrań gromadzkich. Do moich obowiązków, prócz czuwania nad przebiegiem tournee, należało wygłaszanie spiczu przedwyborczego, podnoszącego zasługi PRL w otwieraniu młodzieży wiejskiej dróg do wyższego wykształcenia: nie było to trudne, miałem bowiem przed oczami trzech wywodzących się ze wsi współlokatorów z pokoju numer 6, absolwentów USP, mogłem powołać się na ich przykład i wzywać słuchaczy, by w uznaniu tych oczywistych osiągnięć poparli w wyborach listę Frontu Narodowego. Tournee było trudne – z uwagi na środek lokomocji (ciężarówka z niezbyt szczelną plandeką) i na marną pogodę, było zimno, chwilami już mroźnie. Program był składanką a jedynym prawdziwym hitem była ulubiona pieśń towarzysza Stalina, popularna „Suliko”. Noclegi wypadały w szkołach, na rozścielonej w klasach słomie, cały zespół razem, bez różnicy płci. I tak ze wsi do wsi – aż do tego piątkowego wieczora, kiedy niemalże doszło do wybuchu. Nie pamiętam nazwy miejscowości, możliwe, że była to Dzierżążna. Występowaliśmy w remizie straży pożarnej. Wszystko toczyło się zgodnie z planem, zebrała się cała wieś z niemowlętami i starcami, oficer zagaił mówką, dziewczęta śpiewały i tańczyły, Rysiek Podlewski recytował swoje fraszki – świadczące o niemałym talencie, Leszek Zieliński grał na akordeonie, a ja bawiłem się w konferansjera, wplatając w swoje gadki tzw. akcenty agitacyjne. Po skończonym koncercie wezwałem całą salę do zabawy, co należało do rutyny spotkań. I w tym momencie spod sufitu rozległ się skrzekliwy głos: To w piątek, kiedy pan Jezus umiera na krzyżu, wy wzywacie nas do tańców? Wstydźcie się! Na belce, pod dachem remizy, siedział okutany staruch. To on zaprotestował. Jego głos najwyraźniej liczył się we wsi, bo natychmiast podniósł się w sali szum, a dziewczęta ze wsi, już gotowe do zabawy, wycofały się spłoszone pod ściany remizy. Na stronie szeptem zagadnął mnie oficer: 96 – Kolego, może być groźnie. Niech pan popatrzy na te twarze. Rzeczywiście, męska młodzież nie spoglądała na nas z sympatią. Dałem sygnał do wycofania się. Silnik zaskoczył, ruszyliśmy kiedy ostatni członek ekipy jeszcze wdrapywał się na skrzynię samochodu. W tej samej chwili posypały się na nas z okrzykami kamienie oraz zmrożone, twarde grudy błota. Niepyszny był to odwrót ekipy agitacyjnej z pewnej wsi w okropnie reakcyjnym powiecie turkowskim... 97 KRÓL PÓŁŚWIATKA Krótki był mój romans z urodziwą tancerką Renią Czajkowską. I skończył się nagle po interwencji czynnika wyższego, czyli polityki. Tak się jakoś złożyło, że nasz akordeonista z tournee przedwyborczego, Leszek Zieliński, którego bardzo polubiłem, znalazł się w kłopotach: nie otrzymał przydziału do akademika, wstrzymano mu stypendium. Był w dołku. Któregoś dnia waletował w naszym pokoju numer 6. Leżał w łóżku Piotra Wyparta, który dokądś wyjechał, przysiadłem na skraju i wysłuchiwałem jego żalów. Plotłem cokolwiek, by go jakoś rozruszać i wyprowadzić z psychicznego załamania. Między innymi roztoczyłem wizję wspólnej wyprawy do znanych mi niby to miejsc, w których można się dobrze zabawić, gdzie są wino, kobiety i śpiew. Zobaczysz, będzie dobrze! Oczywiście blagowałem, nie znałem żadnych takich miejsc. Niemniej plotąc tak jakoś uspokoiłem Leszka; jego kłopoty też się po pewnym czasie skończyły. W tym czasie odbywały się wybory do Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich. Duża sala 17. Collegium Minus wypełniła się po brzegi, obrady toczyły się zwykłym trybem, siedziałem z Renią w jednym z wyższych rzędów ław wpatrzony w jej delikatny profil. I oto nagle usłyszałem, jak zza stołu prezydialnego Zdzich Romanowski, w imieniu nie wiem już czyim, zgłasza moją kandydaturę do Rady Uczelnianej. Zbaraniałem, ponieważ nikt mnie o tym pomyśle nie powiadomił. Rozległy się rutynowe pytania, proponowani kandydaci zgadzali się bądź nie, po czym padało zwykłe pytanie: Czy ktoś z obecnych zgłasza zastrzeżenia do tej, tamtej, owej kandydatury? Przy moim nazwisku nieoczekiwanie podniósł się kolega Czarnuch – już nie pamiętam z jakiego wydziału, chyba historyk – i zgłosił sprzeciw: Kolega M. nie jest godnym kandydatem. Mam zastrzeżenia moralne. Jest on bowiem królem poznańskiego półświatka! Renia popatrzyła na mnie zdumiona, a prezydium zebrania zamilkło zamurowane, widocznie nie przećwiczyło takiego scenariusza wydarzeń. Sytuację uratował Bohdan Czarnocki z II roku polonistyki, proponując, by na razie nie dyskutować zarzutów, a kandydaturę kolegi M. skreślić z listy. W ten sposób uciął dyskusję, Czarnuch nie zdołał uzasadnić, a ja nie mogłem go obalić. W rezultacie jakiś czas cieszyłem się opinią króla poznańskiego półświatka. Sprawa oczywiście wnet się wyjaśniła: otóż ów Czarnuch, o czym nie wiedziałem, waletował tego samego dnia w pokoju numer 6. i podsłuchał mą rozmowę z Leszkiem Zielińskim. Ponieważ miał duszę donosiciela, a na dodatek harcerskiego bzika na punkcie tak zwanej czystości obyczajów, nie zdzierżył i wywlókł swoje rewelacje na forum zebrania sprawozdawczo–wyborczego ZSP. Dodam, że nie zaszkodził mi, gdyż nikt poważny nie wziął jego donosu na serio. Ucieszył tylko sam siebie: chodził jak paw, był wielkim moralistą, który uratował ZSP od zgnilizny... Renia wkrótce o mnie zapomniała. 98 GERMANISTYKA Opowiadam anegdoty, a tymczasem trwały zajęcia na wydziale. Szefem poznańskiej germanistyki był wtedy profesor Jan Berger. Uczony starego typu, literaturoznawca, nafaszerowany mnóstwem zbędnej detalicznej wiedzy, a w charakterze pracy naukowej uprawiający tak efektowne dziedziny, jak np. analiza przekładów na język niemiecki poezji Marii Konopnickiej (lub odwrotnie – przekładów Marii Konopnickiej z języka niemieckiego). Wtedy, w 1952 roku, nie patrzyłem na niego tak krytycznie, przeciwnie – z wielką pokorą i lękiem, wydawał się potężny, srogi i wymagający. Hołdowałem jeszcze naiwnym wyobrażeniom o uczonych uniwersyteckich jako olimpijskich bogach; minęło trochę czasu zanim się przekonałem, iż są ludźmi – jak inni. Berger utykał. Kalectwo sprawiało, że nigdy nie prowadził zajęć w Collegium Philosophicum przy ulicy Matejki: miał swój zakład wraz z biblioteką w prywatnej willi przy ulicy Skarbka, dość daleko od centrum, i umiał tę swą wyspę obronić nawet w najgorszych latach konfiskat i dokwaterowań – pod pozorem, że jest ona zarazem jego własnością i nie jego, bo uniwersytetu. Miał swą ulubioną asystentkę, odwieczną chyba, pannę Wrzeciono, która – zawsze ubrana na czarno – natychmiast wzięła grupę germanistów w obroty i przez cały semestr wykładała nam o bibliografiach oraz sztuce posługiwania się nimi. Kto się orientuje, jak masowo Niemcy produkowali i produkują rozmaite bibliografie, zyska pojęcie o atrakcyjności tych zajęć, na które zmuszeni byliśmy jeździć do oddalonej willi profesora. Historię literatury wykładał Jan Chodera, bardzo sympatyczny i przyjazny, późniejszy następca Bergera, a w owym czasie lojalny jego sługa, Berger miał bowiem opinię tyrana. Był feudałem w dawnym stylu. Powtarzano na wydziale anegdotę sprzed wojny, że swego czasu – po odejściu poprzednika, Adama Kleczkowskiego – ostro rywalizował z uczonymi kolegami o katedrę w Poznaniu, a kiedy wreszcie został powołany oświadczył publicznie i triumfalnie: Habemus papam! I taki był: samowładczy oraz, jak każdy tyran, ograniczony. Dział językoznawczy prowadził docent Gustaw Foss (miał świetną kartę okupacyjną, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem) oraz dwaj jego pomocnicy Andrzej Bzdęga i Aleksander Szulc – obaj późniejsi profesorowie zwyczajni. Paradoks moich studiów polegał na tym, że nie czując pociągu do gramatyki i językoznawstwa jako takiego, doskonale czułem się na zajęciach prowadzonych w tym dziale, a cierpiałem na zajęciach z działki literaturoznawczej, mimo, iż bardzo lubiłem przedmiot. Z docentem Gustawem Fossem związała mnie dość smutna przygoda: otóż wespół z Jasiem Siegem, kolegą z roku, likwidowaliśmy pod jego kierownictwem bibliotekę toruńskiej germanistyki. Na UMK właśnie ten kierunek studiów zlikwidowano, przykazując, by książki przejął Uniwersytet Poznański. Był to wciąż jeszcze okres, kiedy na wszystkim co niemieckie czy germańskie wisiało odium: nie wiem, czy w roku 1952 istniały na polskich uniwersytetach więcej niż dwie sekcje germanistyczne. Pewnego ładnego dnia wrześniowego załadowaliśmy się z docentem do ciężarówki i pojechaliśmy do Torunia. Przyjęto nas chłodno, lecz nie wrogo. Zabór biblioteki – zawiniony nie przez nas – przypominał po trosze pogrzeb. Rektorem UMK był wtedy sławny prawnik, profesor Koranyi. Nie wiedziałem, że docent Foss, wywożąc książki z Torunia, w pewnym sensie grzebał samego siebie: jeszcze w poprzednim roku akademickim wykładał na UMK. Pozostałe przedmioty były ogólnofilologiczne, konsumowałem je razem z polonistami. Były to – wstęp do literaturoznawstwa, wykładany przez znakomitego uczonego Romana Pollaka, 99 wstęp do językoznawstwa wykładany przez niemniej znakomitego Mikołaja Rudnickiego, historia literatury powszechnej, wykładana przez Lesława Eustachiewicza, wreszcie podstawy marksizmu i leninizmu, prezentowane przez zastępcę profesora Władysława Markiewicza. Dochodziło jeszcze obowiązkowe uczęszczania na lektorat języka rosyjskiego (pani Sikorska), na studium wf (nie pamiętam nazwisk instruktorów) i – dla mężczyzn – studium wojskowe, z którego na drugim roku wyzwoliłem się na zawsze na podstawie orzeczenia lekarskiego. Moje otitis media dextra chronica wystarczyło, by wyjść z idiotycznej matni która przetrwała w serii znakomitych anegdot. Powiadano np. o komendancie naszego studium uniwersyteckiego – był nim pułkownik „z ludu” – że zdjęty współczuciem dla studentów udał się był pewnego dnia do rektora, profesora Kazimierza Ajdukiewicza, z całkiem niebywałą ofertą. Miała ona brzmieć tak: Wy, rektor! Studenty męczą się, muszą chodzić na strzelanie aż do fortu VII, to daleko. Zrobimy strzelnicę w auli. Organ (biedak miał na myśli organy!) zasłoni się workami z piaskiem, studenci będą strzelać, a jak ma być koncert to worki się wyniesie, ha?! Sławny filozof oniemiał z wrażenia: „organ” zasłoni się piaskiem! Profesor Roman Pollak uosabiał bardzo starą kulturę uniwersytecką, źle wyrażał się o studentach „z awansu” (mawiał: „PGR–y czekają na takich, co wam po uniwersytecie?”), tkwił głęboko w kulturze włoskiej oraz w staropolszczyźnie, którą umiał zachęcająco rekomendować. Miał przy tym świetną postawę c.k. rotmistrza, podczas wykładu w sali XVI Coll. Philosophicum przechadzał się wyprężony wojskowym krokiem od ściany do ściany, z okularami odsuniętymi nad wysokie czoło. Mówił zawsze z pamięci zerkając jedynie od czasu do czasu na trzymany w dłoni karteluszek z dyspozycjami. Jeden z pierwszych wywiadów, jakie opublikowałem w „Naszych Sprawach” – było to powołane przeze mnie wiosną 1955 roku do życia studenckie pismo uniwersyteckie – przeprowadzony był z Pollakiem po jego powrocie z Italii właśnie o sprawach włoskich i polsko–włoskich. O profesorze Rudnickim, który miał charakterystyczne, rzekłbym w uproszczeniu: tatarskie rysy, opowiadano cudną anegdotę. Otóż ktoś poinformował studenta Zamoyskiego, że w Philosophicum wykłady głosi hrabia Rudnicki. Ów Zamoyski poszedł, siadł w ostatnim rzędzie, chwilę patrzył na profesora, po czym opuścił salę z komentarzem: E, to jakaś azjatycka szlachta! Miał jednak ten azjatycki szlachcic sporo dowcipnych powiedzonek. Kiedy np. omawiał dorobek sławnego językoznawcy duńskiego Jespersena przypomniał również jego definicję języka duńskiego: Das ist keine Sprache, das ist eine Halskrankheit. To nie jest język, to choroba gardła. O Lesławie Eustachiewiczu mogę powiedzieć, że był wykładowcą–fanatykiem. Twarz miał niezbyt pociągającą, jakoś wykrzywioną, lecz palił się w niej święty ogień entuzjazmu belferskiego. Na jego wykłady systematycznie przybywał z miasta młody literat Leszek Prorok, zasiadał w jednej z ostatnich ławek i pilnie notował. Zaprzyjaźnił się z Eustachiewiczem mój kolega z pokoju numer 6, Piotrek Wypart, była to przyjaźń wierna i długotrwała – bo sięgająca aż po grób wykładowcy. Miał jednak Eustachiewicz pewną wadę, która nie czyniła go w moich oczach sympatycznym: mimo, iż wykładał o literaturze powszechnej, był klasycznym polskim ksenofobem... Tu dodam jeszcze, że jednym z naszych ulubionych wykładowców był Władysław Markiewicz. Składał się na to jego osobisty urok oraz sposób wykładania, sprawiający, że przedmiot dość w końcu kontrowersyjny – podstawy marksizmu–leninizmu – stawał się strawny. Był uczniem mego późniejszego profesora, Tadeusza Szczurkiewicza, znanego socjologa, ukończył studia tuż przed przepędzeniem socjologii z uniwersytetów – i zaczepił się na uniwersytecie 100 właśnie pod szyldem marksizmu–leninizmu, co ułatwiło doczekanie dnia, kiedy jego właściwą dyscyplinę reaktywowano po 1956 roku. Na drugim semestrze pierwszego roku mych studiów poznańskich przybyły dwa przedmioty: historia Niemiec w świetnym ujęciu docenta Zdzisława Grota oraz wykład logiki profesora Kazimierza Ajdukiewicza z ćwiczeniami, które prowadziła jego współpracownica doktor Rohmannowa. Profesor Ajdukiewicz był postacią imponującą i onieśmielającą, biło od niego coś, co przygważdżało pokornego studenta do ziemi. Jego wielka biała głowa spoczywająca na blacie biurka: znak bezsilności w zetknięciu z bezgraniczną głupotą. W czasie, kiedy słuchałem jego wykładu, młodzi marksiści warszawscy Kołakowski, Baczko i inni publikowali w czasopiśmie filozoficznym cykl bojowych artykułów, w których rozprawiali się z dumą polskiej nauki – starszym pokoleniem filozofów – Kotarbińskim, Twardowskim (już nie żył), Tatarkiewiczem i „naszym” Ajdukiewiczem. Była to ciężka próba dla niedostatecznie wprowadzonych w rzecz studentów: szeptaliśmy po kątach, zadając sobie pytanie „co dalej? co będzie?”. Jedno, co wiedzieliśmy na pewno, to to, że Ajdukiewicz został zredukowany do rangi wykładowcy logiki – nie miał zgody na wykładanie swojej teorii, ani nawet filozofii jako przedmiotu. W 1952 roku skończyła się jego kadencja rektora UP, następcą został wybitny chemik profesor Roman Suszko, o którym chodziła szeptana wieść, że prócz tego jest wybitną figurą (biskupem?) któregoś z mniejszych wyznań. 101 ŚMIERĆ OJCA LUDZKOŚCI W 1953 roku zmarł ojciec ludzkości Józef Stalin. Był paskudny, mokry i chłodny marzec, wszyscy studenci z gmachu Collegium Philosophicum zebrali się w deszczu na ulicy, by wziąć udział w manifestacji żałobnej. Aktyw młodzieżowy roznosił odznaki do klapy z wizerunkiem zmarłego wodza, temu i owemu wręczano do dźwigania owiniętą kirem czerwoną szturmówkę, dziewczyny miały łzy w oczach. Mnie to jakoś ominęło, nie rozdawałem odznak i szturmówek, nie miałem w oczach łez, jedynie znaczek przypiąłem na jakiś czas – dla świętego spokoju. Nie przejąłem się śmiercią wodza, gdzieś głęboko tkwił wizerunek mego miasta, wyzwalanego przez armię ojca ludzkości i obraz kuzyna Wicka, skazanego w 14 roku życia na siedem lat więzienia, pamiętałem również sąd nade mną, sprawowany przez towarzysza Barskiego. Byłem kandydatem partii, który miał wprawdzie serce po lewej stronie, lecz nie było w nim entuzjazmu dla formy, jaką przybrał socjalizm tych lat, a tym mniej dla patronatu, jaki nad polskim socjalizmem sprawował nieboszczyk. Czy muszę dodawać, że starannie ukrywałem te uczucia nawet przed takimi ludźmi, których mógłbym uważać za przyjaciół? Towarzysza Stalina grzebano w każdym z polskich miast z osobna; poznański pochód żałobny był długi i ponury. Niestety prawdą jest, że wielu, wielu żałobników miało zaczerwienione nosy i łzy w oczach. Krótko po pogrzebie wodza zwołano całą zetempowską młodzież z uczelni do auli uniwersyteckiej. Nikt nie wiedział, po co i dlaczego. Sławna aula poznańskiej Alma Mater rozmaitym służyła celom. Nie tylko uczelnianym, takim jak uroczyste inauguracje roku akademickiego i inne fety senackie. W piątki i w niedzielne poranki grała w auli orkiestra filharmonii. Bywały recitale, koncerty rozrywkowe (to w auli jedyny raz słyszałem „na żywo” śpiew wielkiej śpiewaczki Wandy Wermińskiej, jeszcze była w dobrej formie). Bywały też zjazdy rozmaite. No i masówki. Tym razem dopiero po rozpoczęciu spotkania okazało się, że chodzi o księdza profesora Szczęsnego Detloffa, szefa katedry, znanego historyka sztuki, którego należało wydalić z uniwersytetu. Rezolucję przedstawił student drugiego roku prawa, niejaki H.: profesor Detloff znieważył pamięć zmarłego niedawno ojca ludzkości i przyjaciela Polaków, a tego młodzież ZMP–owska UP znieść nie może i domaga się od władz uczelni, aby natychmiast usunąć go z grona profesorskiego – kto jest przeciw?, kto się wstrzymał? Nikt? Rezolucja została przyjęta jednogłośnie. Oklaski. Tylko skandowania nie było: jeszcze trwała żałoba, a prócz tego zabrakło drugiego dwusylabowego członu z pary Stalin–Bierut, Stalin–Bierut... Przebieg masówki przypomniał mi przygodę z towarzyszem Barskim. Dowodów na przestępstwo sędziwego księdza profesora nie przedstawiono, co mieściło się w duchu epoki, podobnie jak i to, że nikt nie zgłosił sprzeciwu i nikt się nie wstrzymał. Nikt bowiem nie zamierzał ryzykować miejsca na studiach. Detloffa pozbawiono katedry. Miał w marcu 1953 roku 75 lat, był rodakiem z Krajny, urodzonym w Nakle. Na Uniwersytecie Poznańskim działał od 1919 roku, był kierownikiem katedry historii sztuki. W latach okupacji wykładał m.in. na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich. W Poznaniu zainicjował kilka cennych serii wydawniczych. Miał bzika: późnośredniowieczną rzeźbę polską i niemiecką. Koncentrował się na Krakowie i Norymberdze Wita Stosza. Zaglądał też do Italii, kochał się bowiem w malarstwie Tiepola. 102 Na uczelni cieszył się sympatią – jako nietypowy ksiądz. Myślę (taką cieszył się opinią), że był antyklerykałem i cenił niektóre uroki świeckiego bytowania. Już po październiku 1956 roku ukazała się jego fundamentalna monografia „Wit Stosz”; niektórzy mieli mu za złe, że nieco skrócił nazwisko artysty i że nie uczynił go stuprocentowym Polakiem. Oryginalną cechą polskiego stalinizmu był jego dość często objawiany brak konsekwencji. Szykanowano, ale czasem jakby nie do końca. Wydalony z uniwersytetu przez zaszantażowaną młodzież (łącznie ze mną, niestety) ksiądz profesor Detloff natychmiast został członkiem tytularnym Polskiej Akademii Nauk a trzy lata później członkiem rzeczywistym. Po październiku 1956 roku powrócił na uniwersytet, działał jeszcze jakiś czas, po czym udał się na emeryturę. Umarł w 1961 roku mając 83 lata. Po latach dowiedziałem się od profesora Adama Łopatki, w owym czasie młodego asystenta na wydziale prawa, jak sprawa profesora miała się w rzeczywistości. Otóż istniał wtedy w Poznaniu przy placu Wolności Klub Demokratycznej Profesury, działający przy Stronnictwie Demokratycznym. W dniu śmierci Stalina do klubu zaszedł profesor Detloff, a widząc skupionych w kącie kilku mocno zaaferowanych kolegów–profesorów, o których wiedział, że sprzyjali osobie zmarłego wodza ludzkości, rzucił w ich kierunku współczująco: – A panom to konduluję, konduluję! Jak widać, ksiądz–profesor był dobrze wychowany. Niestety, jeden z profesorów, nieco gorzej słyszący, przeraził się: wydało mu się, że Detloff ironicznie im pogratulował („a panom to gratuluję”), a w jeszcze większe przerażenie popadł kiedy pomyślał, że jeżeli nie doniesie komu trzeba o wybryku starego klechy, uczyni to ktoś inny, a wtedy biada tym, którzy nie pospieszyli. Tak pomyślawszy pomknął gdzie trzeba. Perfidia władz politycznych uczelni polegała zaś na tym, że samą operację usunięcia Detfloffa z grona profesorskiego powierzono młodzieży: potrzebny był bowiem głos ludu, w tym wypadku masowej uczelnianej organizacji ZMP, do którego potem przychyliłby się życzliwy senat. 103 BIKINIARZ KAZIK KUMMER Ciężki to był rok dla kandydata partii: wyrzucałem sobie, że płynę z prądem, że nie mam odwagi, że tylko potakuję i potakuję. Po co szedłem do auli, skoro wzywano jedynie zetempowców? Jestem tchórzem, brakuje mi charakteru? Ćwiczę się w adaptacji? Możliwe; był to czas szczególny, dziś trudny do pojęcia: ktoś, kto by podczas masówki w auli podniósł rękę przeciwko rezolucji, mógł mieć pewność, że zostanie napiętnowany i, w najlepszym wypadku, usunięty ze studiów. Bywały jednak gorsze przypadki, przykładem sprawa studenta polonistyki Kazimierza Kummera. Był to chłopak niezwykły; poznaliśmy się później i zaprzyjaźniliśmy się. Kazik miał ambicje literackie. Jako licealista był – podobnie jak ja – korespondentem terenowym gazety wojewódzkiej (w jego wypadku, uczył się w Chojnicach, bydgoskiej „Gazety Pomorskiej”). Na polonistyce dołączył do kółka literackiego, działającego pod opieką pani doktor Pańczykówny. Na jednym z zebrań kółka doszło do kontrowersji w kwestii sztuki pisania opowiadań: Kazik szczerze wyznał, że jego mistrzami są Amerykanie, Hemingway i inni, przy których nie liczą się w jego oczach żadni, nawet najbardziej eksponowani radzieccy autorzy. Trochę marnie ich znał, bo taki Babel nie był byle kim. Niemniej – wyartykułował swój pogląd. W porządku. Aliści jeden z kolegów wspomniał o tej dyskusji – mam wrażenie, że w dobrej wierze – niejakiemu Stanisławowi Kwiatowskiemu, studentowi prawa, który pełnił na uniwersytecie obowiązki kierownika Referatu Organizacji i Toku Studiów. Tak nazywała się uniwersytecka placówka Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, o czym nie każdy wiedział. Ów Stanisław Kwiatkowski wykorzystał opowieść niefortunnego donosiciela i „zrobił sprawę”: studenta Kazimierz Kummera oskarżono o „duchowe bikiniarstwo”. Było to poważne oskarżenie, sytuujące delikwenta w kręgu miłośników zwyrodniałej kultury imperializmu. Skazano go wyrokiem Komisji Specjalnej na rok pobytu w obozie pracy. Kazik zaczynał studia rok przede mną, a kiedy powrócił z miejsca odosobnienia zrównaliśmy się i kończyliśmy już razem, on na polonistyce, ja – tuż obok, na germanistyce. I on, i ja zajęliśmy się po studiach dziennikarstwem, z tym, że Kazik pisał prócz tego w tajemnicy powieść, którą posłał na konkurs jednego z wydawnictw i zdobył wyróżnienie oraz umowę wydawniczą. Dumny był z pochwał, jakimi obsypał go przewodniczący jury, sam Jerzy Putrament. Niestety, nie doczekał publikacji: „Klatka” ukazała się kilka dni po jego nieszczęśliwej i nagłej śmierci w wodach Bałtyku. Przypadek oskarżonego o duchowe bikiniarstwo Kazia ukazywał plastycznie, co kogo mogło (lecz nie musiało) wówczas czekać po wysunięciu się z szeregu. Inna rzecz, że on sam później ogromnie cenił sobie ów rok, spędzony w połowie w więzieniu a w połowie w obozie pracy: mówił, że dowiedział się o życiu i o ludziach więcej, niż mogłoby mu dać jakiekolwiek studium. „Klatka”, powieść niewielka objętością, była (jest!) zapowiedzią wielkiego talentu. Ceniłem ją ogromnie, innym wielkim jej wielbicielem był Juliusz Burski w latach, kiedy pełnił funkcję kierownika literackiego w zespole filmowym Janusza Morgensterna: wierzył, że mogła być podstawą świetnego filmu o głębszej wymowie, szukał dla niej reżysera. Niestety, bezskutecznie. W maju tego roku, kiedy skazano Kazika, ja również, choć może mniej boleśnie, natknąłem się na owego Stanisława Kwiatkowskiego. A było tak: w Warszawie odbywały się mistrzostwa Europy w boksie. W pokoju numer 6 mieliśmy radio, przy którym zebrało się kilkudziesięciu mieszkańców akademika. Ryk był potworny, a zrozumie to każdy, kto wie (lub pamięta), że 104 ekipa polskich bokserów zdobyła wtedy pięć z ośmiu tytułów mistrzowskich (wśród mistrzów znalazł się Kruża, mój trener z tczewskiej „Wisły”), bijąc między innymi mocno reklamowanych zawodników ZSRR. Entuzjastyczny wrzask i śpiewy, wylewające się przez otwarte okna z pokoju numer 6 na Aleję Stalingradzką, sprawiły, że pod koniec transmisji rozległo się energiczne pukanie u drzwi. Ukazał się w nich Stanisław K., wskazał na mnie palcem i wywołał z pokoju. Wyszedłem z ociąganiem. Zaproponował spacer i rozpoczął kazanie: Jesteście kandydatem partii, tak czy nie? Skoro tak, to jak wy się zachowujecie? Z waszych okien rozlega się odrażający ryk. W dodatku kibicujecie tylko jednej stronie. Co to znaczy? Czy towarzysz partyjny nie wie, co to internacjonalizm? Jeśli nie wie, to radzę się zapoznać. Prawdziwy internacjonalista nie zachowałby się tak, jak wy w waszym ryczącym pokoju. Przemyślcie to sobie i zadbajcie, by podobne ekscesy już się nie powtórzyły. Mówił to spokojnie „pieszczonym głosem”, jakby powiedział Aleksander Fredro, w rytm miarowych kroków. Był znacznie wyższy ode mnie, no i starszy. Milczałem. A kiedy coś tam wtrąciłem o patriotyzmie kibica, przerwał ostro: – Nie pieprzcie! Dyskusji nie było. Krótko potem usłyszałem wyznanie Romy Grabowskiej, koleżanki z polonistyki. Kochałem się w niej szalenie, niezręcznie i bez specjalnego powodzenia. Niemniej łączyła nas przyjaźń, a nade wszystko ufaliśmy sobie – ona mnie, ja jej. Pewnego dnia znaleźliśmy się w lesie na dalekim Golęcinie. Tam, leżąc w trawie, usłyszałem jej relację o przygodzie jaką przeżyła. Roma, jak ja, nie napisała całej prawdy w studenckiej ankiecie personalnej. Ukryła swoje pochodzenie. Jej ojciec był ziemianinem, gospodarował pod Brzeżanami na Podolu, a ona w rubryce „pochodzenie społeczne” podała, że ojciec jest urzędnikiem i w związku z tym należy do „inteligencji pracującej”. Pewnego dnia wezwano ją do Referatu Organizacji i Toku Studiów. Poszła nic nie przeczuwając. Okazało się, że Stanisław K., który systematycznie studiował akta studentów, jakimś sposobem wydedukował, że studentka Grabowska nie napisała prawdy w życiorysie i ankiecie. Wezwanie stało się wstępem do szantażu: podobała mu się ta szlachcianka z Podola, zaoferował milczenie w zamian za uległość erotyczną. Pytała zaszokowana, co ma zrobić, jak się zachować. Naiwna zadawała to pytanie naiwniakowi: nie mieliśmy jeszcze dwudziestu lat i, co gorsza, nie widzieliśmy w zasięgu wzroku instancji, która w takiej sytuacji mogłaby udzielić pomocy. Czułem się upokorzony własną bezradnością, milczałem, chyba płakałem; do dziś nie wiem, jak Roma z tej pułapki wybrnęła... 105 BRYGADA ŻNIWNA IM. GRZEGORZA LASOTY I JEGO ŻONY Pod koniec roku – obie sesje zaliczyłem trzema dobrymi z kolokwiów, jednym bardzo dobrym, czterema dobrymi i dwoma dostatecznymi z egzaminów (tróje zdobyłem z gramatyki opisowej i studium wojskowego) – filologia uformowała, w odpowiedzi na wezwanie ojczyzny, damsko–męską brygadę żniwną, która udała się na miesiąc do PGR–u Staw pod Chełmnem na prawym brzegu Wisły. Nie był to mój pierwszy PGR: w liceum pracowałem w PGR Majewo, na studiach już w jesieni interweniowaliśmy jako filolodzy w gospodarstwie pod Człuchowem, pomagając w wykopkach, i nawet urządziliśmy tam gigantyczną chryję na tle żywienia, które było tak marne, że słusznie zrodziło się podejrzenie machlojek w kierownictwie, pragnącym zarobić na studenckich żołądkach. Jednak miesiąc w PGR Staw był zupełnie inny... Brygadę umieszczono w budynku niewielkiej szkoły. Powstał problem, jak ją nazwać. Szydercy z polonistyki wpadli na świetny pomysł: staliśmy się „Brygadą im. Grzegorza Lasoty i jego żony”. My, filolodzy, wiedzieliśmy, co się za tym kryje. Oto czołowy i szybkostrzelny a przy tym bardzo słuszny, marksistowski krytyk literacki Grzegorz Lasota publikował w owym czasie tak wiele recenzji, że nie sposób było uwierzyć, iż istotnie przeczytał wszystkie te książki, o jakich pisał. Założyliśmy zatem, że ma on bezimienną pomocnicę w osobie oddanej i pracowitej żony, która zdejmuje z czołowego partyjnego krytyka trud lektury, sama czyta książki a następnie streszcza je mężowi, on zaś pisze na tej podstawie swoje niezliczone recenzje! Heroiczna kobieta! Były przecież tygodnie, kiedy w trzech lub czterech pismach jednocześnie ukazywały się omówienia kilku różnych dzieł! A najzabawniej było, kiedy w odwiedziny lub na kontrolę wpadali do nas towarzysze z gminy lub powiatu. Oczywiście żaden nigdy nie słyszał o klasyku marksizmu–leninizmu ani o wybitnym działaczu polskiego i międzynarodowego ruchu robotniczego o nazwisku Grzegorz Lasota, ani tym bardziej o jego sławnej żonie, toteż wpatrzeni w transparent nad wejściem do szkoły na wszelki wypadek nabożnie milczeli i nie zadawali pytań. Pół wieku później Grzegorz Lasota zadał mi pytanie: – A wie pan chociaż, kto wtedy był moją żoną? Nie wiedziałem; okazało się, że Irena Lewandowska, później towarzyszka rewolucyjnego poety Witolda Dąbrowskiego a na koniec – czołowa dziennikarka „Gazety Wyborczej”... Tyraliśmy na polach stawiając sztygi, budując – pod kierownictwem ludzi miejscowych – stogi, zwożąc podsuszone do młockarni. Lato było piękne, upalne. Pewnego dnia na złapanie oddechu oddaliłem się od maszyny młócącej, sięgnąłem po papierosa, drugim częstując miejscowego dziadka, który siedział pod drzewem i wpatrywał się w wirujących studentów. Ogromnie byłem ciekaw, jak też przypadli mu do gustu studenccy pomocnicy żniwni. Dziadek spoglądał na moje koleżanki i kolegów, pomyślał chwilę, po czym rzekł: – Choćbyście nie wiem jak się kręcili, dupę zawsze mieć będziecie z tyłu. Naturalnie. Mieliśmy wiele zapału, ale niewiele umiejętności. Do dziś nie mam pojęcia, czy ówczesne akcje pomocy dla wsi, świadczone przez miasto, miały jakikolwiek sens ekonomiczny. Pewnie niewielki. Bardziej liczył się zapewne efekt propagandowy, efekt urzeczywistnionego „sojuszu” miasta i wsi. Do programu brygad należało też organizowanie imprez dla gospodarzy. Sprowadzały się one na ogół do zabaw tanecznych pod gołym niebem, ale zdarzały się też przedsięwzięcia znacznie ambitniejsze. Oto Edward Pieścikowski z polonistyki, właśnie powrócił był z Warszawy, gdzie uczestniczył w naradzie aktywu studenckiego, poświęconej „apelowi sztokholm- 106 skiemu” i walce o pokój. Postanowiliśmy, że powalczy o ten pokój również w PGR–ze Staw, i w ten sposób jedną z rutynowych zabaw poprzedził jego wykład o niebezpieczeństwach wojny atomowej i wizji zagłady ludzkości, gotowanej przez bezwzględne siły imperializmu. Nie znaliśmy jeszcze talentów oratorskich Edzia, toteż zaskoczenie było pełne: mówił tak pięknie, tak żarliwie i sugestywnie, że w oczach zasłuchanych kobiet wiejskich pojawiły się łzy. Beczały poruszone obrazem ginących dzieci i bezbronnej ludności cywilnej, ofiar wojny atomowej! Na zakończenie turnusu przypadł dzień wypłaty: każdy coś zarobił, ten trochę mniej, ów lub owa trochę więcej, zgodnie z normami zapisanymi przez brygadzistów. Mnie przypadło trzystakilkadziesiąt złotych, czyli półtora stypendium. Brygadę dowieziono do Torunia, skąd mieliśmy rozjechać się pociągami do domów na resztę wakacji. Wypadało uczcić tak pięknie spędzony miesiąc. Podczas spaceru po śródmieściu Torunia odkryliśmy przy ulicy Szerokiej restaurację z pięterkiem, w sam raz dla nas. Balowaliśmy intensywnie do późna; kiedy nocą żegnaliśmy się na dworcu – zmuszony byłem pożyczyć od „Trawy”, czyli koleżanki Janki Trawczyńskiej z roku, pieniądze na bilet do Tczewa... 107 TO I INNE ZATRUDNIENIA Jak się żyło wtedy – poza wszystkim, czyli poza obowiązkiem studiowania (które zresztą słabo przypominało studia, gdyż tzw. socjalistyczna dyscyplina nieuchronnie spychała wyższe uczelnie w kierunku szkółek z listą obecności) i poza brygadami wykopkowymi oraz żniwnymi? Wspomniałem o mych rozmaitych zatrudnieniach społeczno–politycznych, dodam tylko, że naprawdę zajmowały sporo czasu. Pamiętam jedno z tłumnych zebrań aktywu studenckiego wszystkich poznańskich uczelni: na mównicy pojawił się kierownik wydziału propagandy KW PZPR, młody Ludwik Krasucki (po wielu, wielu latach miał stać się moim kolegą w redakcji „Trybuny Ludu”) i w doskonale skonstruowanym przemówieniu dowiódł nam, że choć chleb drożeje to jednak ma się ku lepszemu – bo tanieją parowozy, i z tą wiedzą wysłał nas, studentów, na wieś wielkopolską z zadaniem zaagitowania chłopów do usprawnienia akcji dostaw obowiązkowych. Rzuciło mnie wtedy do powiatu nowotomyskiego, w okolice debiutu mego ojca na linii kolejowej Poznań–Zbąszyń. Nazwy wsi nie pamiętam, za to doskonale konfuzję, jaką przeżyłem. Przed zebraniem gromadzkim należało spotkać się z aktywem wiejskim, czyli z sołtysem, z sekretarzem POP oraz ewentualnie prezesem koła ZSL dla zasięgnięcia informacji o nastrojach i zaawansowaniu dostaw, oczekiwano bowiem, że po takim instruktażu w przemówieniu napiętnujemy po nazwisku ociągających się, a przodowników – publicznie pochwalimy. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy usłyszałem, że najgorzej z obowiązków wobec państwa wywiązuje się miejscowy zamożny rolnik nazwiskiem Misiorny! Klops, pomyślałem. Na szczęście uprzednio nie przedstawiłem się moim rozmówcom, byłem dla nich anonimowym „towarzyszem studentem z Poznania”, toteż jakoś wybrnąłem z matni – i piętnowałem słabo, w duchu podejrzewając, że ów krnąbrny rolnik może być jakimś dalekim krewnym: w końcu kolejarska dynastia M. przywędrowała do Poznania ze wsi... Po latach Ludwik Krasucki zakwestionował tę opowieść: wtedy, w 1953 roku, nie argumentował potanieniem parowozów, w użyciu były inne warianty. Przyznał, że być może użył tego argumentu dopiero rok później, kiedy przeniesiono go do Gdańska... Inna przygoda: delegacja do Kalisza, Leszna i Ostrowa z zadaniem rozpoznania sytuacji w tamtejszych liceach. Delegatura Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego – były takie w każdym mieście uniwersyteckim – spostrzegła, że z tamtejszych liceów stosunkowo niewielu absolwentów wybiera się na poznańskie uczelnie, a nie znała przyczyn zjawiska. Posłano zatem studentów–inspektorów, byłem jednym z nich. Jakąś tam ułamkową wiedzę zebrałem, lecz nie to było ważne. Liczyło się – przynajmniej dla mnie – co innego: doświadczenie. Posługiwałem się delegacją służbową z pieczęcią ministerstwa, i otóż na widok tej pieczęci dyrektorzy liceów w jednej chwili, nie bacząc na mój szczenięcy wygląd, zamieniali się w lizusów z Gogola. Przykre to było ogromnie: ja chciałem czegoś się dowiedzieć, to wszystko, oni zaś bez końca zginali się w pas, niemal klękali przed panem inspektorem, wstydziłem się za nich. Dyrektor szacownego kaliskiego liceum im. Asnyka nie był żadnym wyjątkiem... Inna jeszcze przygoda, bez pointy: jakiś diabeł natchnął mnie, by zapisać się do uczelnianego zespołu tanecznego, mnie, który nigdy nie zdradziłem najmniejszych talentów w dziedzinie tańca. Możliwe, że uległem czyjejś namowie, a popchnęła ciekawość. Zajęcia prowadziła drobna dziewczyna, zwała się Krysia Rewajówna i spoglądała na mnie dość srogo. Odziani w szarawary ćwiczyliśmy jakieś rosyjskie tańce ludowe – do siódmego potu. Potem pojechaliśmy do Łodzi na festiwal studenckich zespołów artystycznych i zdobyliśmy trzecią nagrodę w dziale grup tanecznych. Jeszcze dziś śmiać mi się chce! Krysia Rewajówna została później ak- 108 torką, pracowała w różnych teatrach i stale udawała, że mnie nie poznaje. Jej brat Tadeusz, poseł na sejm w latach III RP, studiował fizykę i też tańczył zespole. Ciężkich przeżyć dostarczyła mi madame Sikorska, lektorka języka rosyjskiego. Rosyjskiego uczono wtedy wszystkich studentów, lektoraty były obowiązkowe. Nie przykładałem się, to prawda, lecz z drugiej strony – po prostu nie chwytałem fizjologii tego języka. Wymowa, melodia, akcent – prawdziwy mur! Nie chwytałem i już. W końcu madame Sikorska, nie mogąc pojąć, że ktoś jest aż tak głuchy na muzykę jej języka, doszła do wniosku, że świadomie lekceważę rosyjski lektorat. Tak myśląc udała się niezwłocznie do komitetu uczelnianego partii i doniosła, że jestem sabotażystą, bo lekceważę przodujący język z premedytacją i daję zły przykład innym studentom. Efekt był taki, że sprawa stanęła na porządku jednego z zebrań organizacji partyjnej wydziału filologicznego. Lektorka natarczywie domagała się dla mnie kary partyjnej. Towarzysze spoglądali po sobie niepewnie, sprawa była nietypowa a czasy takie, że byle co mogło być uznane za działalność antyradziecką. Przytomność okazał sekretarz, profesor Jerzy Ziomek. Po wysłuchaniu stron po prostu zrugał lektorkę: – Towarzyszka Sikorska nie widzi dalej swego nosa, zawraca organizacji głowę. Skreślamy punkt w porządku zebrania! Muszę tu dodać, że wydziałowa organizacja partyjna zajmowała się także sprawami nierównie poważniejszymi. Na przykład – moralnością profesora Wiktora Jassema. Było to nieco krępujące dla członków, organizacja skupiała bowiem na równi profesorów i studentów. Przystojny Jassem, wybitny językoznawca z gatunku nowoczesnych, jak mój mistrz Ludwik Zabrocki, miał romans, z którego po pewnym czasie wynikł skandal, gdyż pani (czy też panienka) nadała mu rozgłos pisząc do władz partyjnych skargę na jakoby nie dotrzymującego zobowiązań kochanka. Nie pamiętam, jak to się skończyło – naganą, ostrzeżeniem? W każdym razie sprawa ciągnęła się długo, może nawet dłużej niż mój pobyt na uniwersytecie... Profesor Jerzy Ziomek był wtedy nową i młodą gwiazdą na poznańskiej filologii. Przybył z Wrocławia, wydelegowany z intencją wzmocnienia partii na poznańskim wydziale, który był mocno „przedwojenny” i słabo upartyjniony. Nie pamiętam, ale bodaj poza nim oraz językoznawcą Jassemem nie było na nim ani jednego partyjnego profesora. Zjawił się z tytułem zastępcy profesora. I wkrótce stał się idolem dość dużej grupy studentów: był jakoś bardziej nowoczesny od dostojnych starców, nie patrzył na studentów z góry, partyjności nie obnosił jak wizytówki. A kiedy nastała (wkrótce!) sławna odwilż nieoczekiwanie stanął na czele. Były takie chwile wówczas, kiedy żałowałem, że nie wybrałem polonistyki: wydawała mi się bardziej inspirująca niż średnio–wysoko–niemiecki w ujęciu mego ulubionego docenta Gustawa Fossa lub profesora Zabrockiego. Jurek Ziomek – wkrótce bowiem przeszliśmy na „ty” – był także duszą towarzystwa, chętnie przebywał wśród studentów, umiał się bawić oraz, nie rzadko, inspirować. Kochliwy też był. Jak się zatem żyło? Przez pierwsze dwa lata (1952–1954) dosyć skromnie. Na I roku otrzymywałem stypendium w wysokości 210 złotych miesięcznie, po trzecim semestrze stypendium premiowe – należało zaliczyć sesję egzaminacyjną bez trójek. Za sto złotych wykupywało się w domu im. Hanki Sawickiej miesięczną kartę stołówkową, z tego były śniadania, obiady i kolacje – znośne. Jakaś suma szła na opłacenie miejsca w akademiku, pozostawała niewielka reszta na papierosy i inne szaleństwa. A paliłem od piętnastego roku życia. Czasem, udręczeni stołówkowymi obiadami, udawaliśmy się z Jasiem Siegem do restauracji „Pod strzechą” przy ulicy Gwarnej (wtedy chyba Gwardii Ludowej?) na kaszankę z kartoflami i kapustą oraz kufelkiem piwa za 3 złote i 60 groszy. Nic specjalnego, a jednak smakowało to znacznie lepiej, niż obiady w „Hance Sawickiej”. 109 W połowie II roku studiów znalazłem się w zarządzie koła uczelnianego AZS: przewodniczącym był polonista z III roku Alojzy Zdaniukiewicz, mnie przypadły sprawy propagandy – czyli malowanie i rozwieszanie afiszów przed imprezami. Liczyło się jednak, iż obok stypendium uczelnianego otrzymywałem 100 złotych stypendium organizacyjnego: byłem zatem bogaczem. Atrakcją dodatkową były wyprawy na stadion akademicki za torami – jedynie po to, by popatrzeć na treningi naszych gwiazd, lekkoatletów. Sekcja lekkoatletyczna poznańskiego AZS przypisana była bowiem do uniwersytetu, a w sekcji mieliśmy prawdziwe asy ówczesnej lekkiej atletyki – młodziutka (i bardzo urodziwa) Basia Lerczakówna, już wtedy mistrzyni Polski (12,4 na 100 metrów) oraz Zdobysław Stawczyk z fantastycznym jak na tamten czas rekordem (10,3 sek. na 100 metrów). Były to piękne chwile. Pewnego dnia Barbara ćwiczyła starty – tylko starty, bez końca. W słońcu. Patrzyłem zafascynowany. Głos stojącego dość daleko trenera nie docierał. Widziałem jedynie zrywy młodej sprinterki i powroty do miejsca startu po przebiegnięciu kilkunastu kroków. Bez końca. U schyłku roku 2000 usłyszałem wiadomość o jej śmierci: w 64 roku życia odeszła niespodziewanie i zbyt wcześnie. Była pierwszą gwiazdą naszego sprintu kobiecego po wojnie – przed Kirszenstein–Szewińską, medalistką olimpiad i mistrzostw Europy. Kilka razy wychodziła za mąż, kiedy widziałem ją ostatni raz – w jej barze przy małej scenie Starego Teatru w Krakowie na ulicy Sławkowskiej – nazywała się Sobotta–Janiszewska i spełniała się w roli szefowej. Ucieszyła się, kiedy przypomniałem jej te treningowe zrywy na stadionie AZS w Poznaniu. Miała syna Łukasza z aktorem Janem Nowickim. Wreszcie – był brydż. W owych latach inteligencki sport narodowy, odprawiany w kłębach dymu, przy kawie. Przez brydż, bywało, zawalano zajęcia, terminy kolokwiów a nawet egzaminów. Prawdziwa namiętność. Grało się na punkty, sportowo, lecz nie brakowało i innych okazji. W dni wypłaty stypendiów w kwesturze polowali na jeleni z pierwszych lat starsi koledzy, pamiętam jedną z melin w dość eleganckiej willi na wprost akademika, gdzie grało się ostro i nie brakowało sytuacji, że młody głupek już wieczorem po wypłacie wychodził stamtąd bez grosza. Zatem pozostawało tylko nadanie telegramu: „Kochane pieniądze przysyłajcie rodzice”? Nie wiem, bo nie miałem pociągu do hazardu; mnie mama przez ciąg studiów przysłała może dwie paczki z końską kiełbasą (zjadał ją w całości Piotruś Wypart) i ze dwa razy przekazy po 100 złotych. Byli też koledzy, którzy dorabiali do stypendiów na inne sposoby: taki Piotruś statystował w operze (był jej fanem i naśladował Wacława Domienieckiego w arii o boskiej Aidzie) i co jakiś czas oddawał krew, za co otrzymywał suty posiłek i jakieś jeszcze grosze. Większość liczyła jednak na wsparcie z domów. Drugi rok niewiele się różnił od pierwszego. Wykład literatury po Choderze przejęła Ludmiła Nowak, ulubienica starego Bergera, literaturę powszechną przejął po Eustachiewiczu romanista magister Gniadek, pojawił się wykład ekonomii politycznej (Skurski) oraz lektorat szwedzki magistra Kobylańskiego. Po przerwie zimowej na IV semestrze doktor Kamiński – dość zabawna postać – wykładał zagadnienia Niemiec współczesnych, pojawiła się gramatyka historyczna języka niemieckiego (doc. Foss) oraz wykład elementów pedagogiki (prof. Kwiatek). To wszystko wraz ze stosownymi ćwiczeniami. Łącznie zajmowało to 32 godziny tygodniowo – bez studium wojskowego, z którego – jak i ze służby wojskowej – nareszcie rozkazem ministra Obrony Narodowej (czyli Konstantego Rokossowskiego) zostałem zwolniony. Na ten czwarty semestr przypadł również mój konflikt z profesorem Bergerem, szefem poznańskiej germanistyki. Wywołany był moją arogancją a spowodował, że na III i IV rok zmuszony byłem obrać obcą mi specjalizację językoznawczą u profesora Ludwika Zabrockiego, zresztą uroczego pana. 110 A stało to się tak. Magister Ludmiła Nowak wykładała dzieje literatury siedemnastego i osiemnastego wieku w ten sposób, że wyjmowała z torebki zeszycik 16–kartkowy i dyktowała nam słowo po słowie zapisane w nim mądrości, ściągnięte z jakichś niemieckich podręczników akademickich. Śmieszyło mnie to i oburzało: szkółka, w dodatku na niskim poziomie! Pewnego dnia oświadczyłem głośno i bezczelnie: – Dajcie mi dwa tygodnie czasu, a przygotuję znacznie lepszy wykład! Moja wypowiedź dotarła do uszu profesora Bergera, nie jest też wykluczone, że ogłosiłem ją w jego obecności. Magister Ludmiła była jego ulubienicą. Oczywiście wściekł się. I natychmiast okazał swą wybitną klasę oraz wielkość. Powiedział mianowicie: – U mnie pan tych studiów nigdy nie skończy! Cóż pozostało? Miałem tylko jedno wyjście: przenieść się na III i IV rok do profesora Ludwika Zabrockiego i u niego napisać pracę magisterską z językoznawstwa. Skoro mowa o literaturze niemieckiej: dziwny ze mnie germanista, bo wśród moich ulubionych autorów nie ma ani jednego Niemca. Grass za moich czasów studenckich jeszcze nie zaistniał, podobnie Walser i Lenz, początkujący Böll nie wchodził w rachubę, o Bobrowskim chyba nikt jeszcze nie słyszał. Brecht? Odrażający geniusz, którego nie sposób pokochać. Podziwiałem Mannów – Tomasza dłużej, Henryka krócej, ale dziś są to już sprawy przebrzmiałe. Podobał mi się Kleist, podobał E.T.A. Hoffmann... Na zajęciach kazano nam czytać quasi–podręcznik Marcela Reicha–Ranickiego o literaturze Niemieckiej Republiki Demokratycznej, ale nic w nim nie było ciekawego poza hymnami na cześć Anny Seghersa, Arnolda Zweiga oraz urzędowego geniusza Johannesa Bechera. „Moimi” pisarzami pozostali do dziś Stendhal (Francuz), Bułhakow (Rosjanin), Garcia Marques (Kolumbijczyk). Druga połowa roku 1953 i pierwsza połowa 1954 roku były czasem pierwszych podziemnych wstrząsów, zarysowujących fasadę stalinowskiego ładu. Nie wszystkie rejestrowaliśmy, prócz tego były także kontrwstrząsy, zamazujące obraz rzeczywistości. Internowanie kardynała Wyszyńskiego, potem śluby episkopatu na wierność ludowemu państwu mogły świadczyć, że reżym stalinowski trzyma się mocno. Z drugiej strony prasa, szczególnie „Nowa Kultura”, co rusz publikowała jakiś tekst świadczący, że zapowiada się zmiana. Artykuł Jerzego Adamskiego o dogmatycznym „uszkołowieniu” wyższych uczelni zachęcał do myślenia, głupiutki (i zapewne sfingowany) „Pamiętnik uczennicy” pobudzał do gadania i sporów: jacy rzeczywiście jesteśmy, my młodzi, co to takiego nowa moralność, której nikt nigdzie jeszcze nie dostrzegł? Wiadomość z Moskwy o skazaniu Berii też dawała do myślenia, chociaż nic nie wiedzieliśmy o kulisach. Na zebraniach partyjnych opadał poziom frazesów, pojawiały się odważniejsze wypowiedzi; może to na tej fali profesor Ziomek zrugał lektorkę Sikorską, która chciała zrobić sprawę polityczną z mego niedostatecznie gorliwego stosunku do języka rosyjskiego. Mieszkałem w tym okresie w akademiku przy ulicy Św. Marcina, podówczas Armii Czerwonej, w trzyosobowym pokoju z dwoma psychologami – Panasiukiem i Musiałkiem. Musiałek był dość niemądry, całymi dniami zaczytywał się w książce Weiningera „Płeć i charakter” wydając co rusz antyfeministyczne okrzyki i w tajemnicy przed współlokatorami obżerał się smakołykami z otrzymywanych paczek. Poważny Panasiuk przeciwnie: kroił się na uczonego i intelektualistę, i rzeczywiście – po wielu latach rozpoznałem go w osobie znanego psychologa, profesora Kazimierza Obuchowskiego. Kilka pokojów dalej mieszkali poloniści z III roku – odprawiający dwa nabożeństwa żałobne, jedno po drugim: w krótkim czasie umarli dwaj poeci – Konstanty Ildefons Gałczyński i Julian Tuwim. Zwłaszcza Gałczyński nie był poetą mile widzianym w Polsce Ludowej, toteż jego śmierć wzbudziła znacznie większe emocje: nagle otworzyła się tama i ujawniła tłumione 111 fascynacje. Nigdy nie miałem „ucha” na poezję, zwłaszcza na tzw. głęboką i nadętą lirykę, wtedy jednak – dzięki sąsiadom z polonistycznego pokoju – poznałem Gałczyńskiego również jako satyryka, jako kuglarza, jako czarodziejskiego mistrza zabawy poetyckiej. Martwy poeta stał się poetą dobrym: zaczęto go znowu wydawać. Jeden z sąsiadów przypomniał, że tuż przed śmiercią poety ukazał się w „Sztandarze Młodych” (nie czytałem tego dziennika) odziany w literackie szatki paszkwil na niego, podpisany przez Józefa Lenarta: – Jak myślisz, czy mógł on spowodować zgon? Moje życie kulturalne składało się z coniedzielnych poranków symfonicznych w auli uniwersytetu – były powtórzeniami piątkowych koncertów premierowych, z opery, teatru i wybranych spotkań autorskich. Szefem Filharmonii Poznańskiej był w tym czasie Stanisław Wisłocki, znakomity muzyk, jeden z najlepszych dyrygentów w swoim pokoleniu. Potrafił sprawiać melomanom nie lada niespodzianki, dając np. cykl wszystkich symfonii Beethovena. Na estradzie pojawiali się znakomici goście (zapamiętałem m.in. pełen temperamentu popis Bohdana Wodiczki), niektórych nawet – znając sposoby wejścia do auli – „podpatrywałem” na próbach, jak Hermanna Abendrotha, znakomitego Niemca z Weimaru (niegdyś faworyta NSDAP), ćwiczącego orkiestrę przed wieczornym koncertem. Parterowe foyer auli było w tych latach salonem Poznania: spotykała się tam cała kulturalna publiczność miasta, krążąc w przerwie koncertu – było to bardzo zabawne – jednostajnym kolistym ruchem wokół centralnego filaru. Z tych czasów datuje się m.in. mój zachwyt dla twórczości Kurpińskiego: miałem nawet czelność stwierdzić, że jego muzyka brzmi po włosku, że wcale nie jest gorsza od Rossiniego. Operą rządził Walerian Bierdiajew, wybitny artysta. Scena poznańska zawdzięczała mu jeden ze swych najlepszych okresów. Kończył już swą kadencję, w czasie której opera występowała gościnnie w Moskwie – przed towarzyszem Stalinem, a jakże! 112 WIECZORY TEATRALNE Teatr dramatyczny nie był w tym czasie przesadnie pociągający. Po przymusowym odejściu Wilama Horzycy wypełniał gorliwie „ćwiczenia obowiązkowe” z dramaturgii postępowej, z radziecką na czele. Trudno było się w tym kochać. A polska postępowa dramaturgia nie ustępowała przodującej: „Bancroftowie” Broszkiewicza i Gottesmana rozprawiali się z zakłamaniem cywilizacji amerykańskiej, ale miło było popatrzeć na dwóch amantów naszej sceny – Adama Hanuszkiewicza i Tadeusza Plucińskiego, jak rozparci na kanapie wiodą dialog mający moralnie pogrążyć postaci, które kreowali. Wiele moich koleżanek (niektóre pamiętały jego Hamleta z inscenizacji Horzycy) wzdychało do pana Adama, który miał wtedy 28 lub 29 lat, i bywało spacerował po mieście dumnie wyprężony z wielkim owczarkiem alzackim na smyczy. Widok był przedni. W 1954 roku Hanuszkiewicz ponownie wystąpił jako reżyser (debiutował w tej roli za dyrekcji Władysława Woźnika) wystawiając na scenie Teatru Polskiego „Śluby panieńskie” z Januszem Mazankiem w roli Radosta, uroczą Zofią Streer – Klarą. Już wtedy zdradzał skłonność do figli scenicznych: obie role amantów – Wacława i Albina – obsadził wbrew tradycji scenicznej, niższy, bardziej „miękki” Bogdan Zieliński okazał się Wacławem, a wysoki i „męski” Hanuszkiewicz płaczliwym Albinem... Usłyszałem w tym czasie anegdotę, a właściwie relację bynajmniej nie zmyśloną, o początkach socrealizmu na poznańskiej scenie, odnoszącą się do lat 1949–1950. Miano otóż wystawić Musseta, a może jakieś rokokowe cudo Marivaux. Natychmiast zrodziły się wątpliwości, czy taki klasowo „nieuchwytny” autor nadaje się aby do socjalistycznego teatru. Ha! Dużo do powiedzenia miał wówczas reżyser Tadeusz Muskat, mocno zaangażowany politycznie. To on wpadł na pomysł, by upolitycznić Marivaux (czy też Musseta) przez nadanie wyraźnych rysów klasowych... lokajowi, jedynemu na scenie „przedstawicielowi klasy robotniczej”. Jak to uczyniono? Otóż zwyczajnie – przez dopisanie monologu, wypowiadanego przez lokaja i zawierającego wyraźne potępienie pasożytniczego środowiska, ukazanego przez autora sztuki. Kretynizm to był podwójny: raz, że w ogóle zrodził się taki pomysł, a dwa, że żaden prawdziwy marksista nie zgodziłby się na przypisanie XVII– czy XVIII–wiecznego lokaja do klasy robotniczej i obdarzenie go klasową świadomością. Chichotano wszakże tylko po kątach, gdyż oficjalnie uznano przedstawienie za bardzo cenne i słuszne. Krytyce poznańskiej trafiały się wtedy bardzo słodkie potknięcia na ścieżce gorliwości: przykładem Egon Naganowski, który zastanawiał się nad identyfikacją bohatera pozytywnego w „Hamlecie” Szekspira i z bólem dochodził do wniosku, że w sztuce nie ma takowego, co stawia pod znakiem zapytania celowość wystawienia jej na scenie. 113 NINA ANDRYCZ I WIELKI OLO W latach moich studiów kończyła się dyrekcja Woźnika, a dyrektorem obu teatrów poznańskich został Aleksander Gąssowski. Była to niewątpliwie barwna postać, opowiada się o nim anegdoty. Sławne były jego kolacje i bankiety, podczas których mocno już zawianym gościom – lecz tylko „znaczącym” – podsuwał swą księgę pamiątkową, a ci w podzięce za dobry stół i wyborne napitki wypisywali niestworzone hymny na cześć gospodarza. Księga narodziła się tuż po wojnie, Gąssowski dyrektorował kolejno w Sopocie, Gorzowie, Bielsku–Białej, a kiedy dotarł do Poznania znajdowały się już w niej zapisy takich znakomitości jak Ludwik Solski i Karol Adwentowicz, a wszyscy oni poświadczali, że Olek jest najpierwszym dyrektorem w Polsce, nadto świetnym reżyserem i aktorem. Prezencję miał zresztą doskonałą, maniery dobre, tylko gusta przeciętne i talentu niezbyt wiele. Brawurowym pociągnięciem Gąssowskiego było wystawienie „Intrygi i miłości” Fryderyka Schillera – dla Niny Andrycz, żony ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza. Nie mam pojęcia, jak Gąssowski doprowadził do gościnnych występów gwiazdy, pamiętam wszelako, że Poznań oszalał. Wszyscy chcieli widzieć piękną panią premierową w roli Lady Milford, ja również, Teatr Polski pękał w szwach. O nastroju za kulisami, o szczególnym spięciu, jakie towarzyszyło współpracy poznańskich aktorów z wybitną i wysoko postawioną koleżanką opowiedział mi po latach Rafał Kajetanowicz, partner Niny Adrycz w roli Ferdynanda. Wybiegam tu trochę naprzód – działo się to bowiem gdy byłem już na III roku, nie sposób jednak rysować sylwetkę dyrektora w kawałkach. Gąssowski zwykle przyjmował gości w swym dyrektorskim gabinecie i każdy, kto się zjawiał, był świadkiem niebywałej scenki. Olek podnosił słuchawkę telefonu i prosił sekretarkę, by połączyła go z urzędem premiera w Warszawie, a gościa prosił gestem o zajęcie miejsca i chwilę cierpliwości. Po chwili rozlegał się dzwonek, dyrektor ponownie ujmował słuchawkę i zaczynał rozmowę: To ty, Józek? Tu Olek. Tak, z Poznania. Melduję ci, że twoja urocza małżonka podbiła nasze miasto. Bez reszty! Jest wspaniała. Nieopisany sukces, ludzie pieją z zachwytu. Tak, oczywiście, byłbym bardzo rad, gdybyś znalazł czas i odwiedził nas, przekonasz się wówczas... Dobrze, odezwę się. W każdym razie serdecznie ciebie zapraszam... Oniemiały gość dowiadywał się, że dyrektor Olek nie tylko rozmawia z potężnym premierem, ale że jest z nim na przyjacielskiej stopie i, co więcej, będzie go być może gościł w Poznaniu. Rozmowy były sfingowane, Gąssowski grał je na użytek gości w nadziei, że rozniosą się po mieście, wskutek czego umocni się jego pozycja u miejscowych władz. I tak trwał w Poznaniu niewzruszenie aż do przemian październikowych. W 1953 roku wsławił się wiernopoddańczym adresem do marszałka Konstantego Rokossowskiego: wystawił mianowicie historyczną dramę Kazimierza Korcellego „Stefan Czarniecki”, siebie obsadził naturalnie w roli tytułowej, a na pierwszej stronie programu teatralnego zamieścił reprodukcję hołdowniczego adresu, w którym nazwał marszałka „wodzem” polskiego wojska i powiadamiał go, że premierę przygotował z okazji 10–lecia Ludowego Wojska Polskiego. Taki to był spryciarz! Inna sprawa, że przeżyłem w jego teatrze również kilka ładnych chwil: Włodzisław Ziembiński grał Hapragona w „Skąpcu” Moliera, Kazimierz Fabisiak był ogromnie wzruszającym Kuzowkinem w „Łaskawym chlebie” Turgieniewa, śmiałem się do rozpuku na „Imieninach pana dyrektora” Skowrońskiego i Słotwińskiego w Teatrze Nowym, bardzo podobał mi się wygrzebany z zapomnienia przez Stanisława Hebanowskiego „Rozbójnik salonowy” Dominika Magnuszewskiego w Rafałem Kajetanowiczem w roli Augusta. Zjechało w tym czasie również 114 kilka spektakli gościnnych, w szczecińskiej „Profesji pani Warren”, reżyserowanej przez Emila Chaberskiego, rolę tytułową grała gwiazda przedwojennego kina Stanisława Engelówna, a teatr kaliski zaprezentował „Żeglarza” Szaniawskiego (był to już znak odwilży: pisarz wrócony został do łask) w reżyserii debiutującego Konrada Swinarskiego z młodziutkim Krzysztofem Chamcem w roli Jana, Haliną Kazimierowską w roli Med i Michałem Plucińskim – jako Pawłem Szmidem. 115 SKROMNY DEBIUT „Intryga i miłość” Schillera w poznańskim Teatrze Polskim pośrednio przyczyniła się też do mojego debiutu na łamach prasy: napisałem niewielki szkic o sztuce i jej autorze, po czym udałem się do redakcji „Głosu Wielkopolskiego”. Przyjął mnie pan Likowski, kombatant–inwalida, redaktor dodatku weekendowego i obiecał rzucić okiem na maszynopis. Po kilku dniach dowiedziałem się, że tekst jest zbyt długi, że w niektórych miejscach przydałby się retusz – i tak dalej. Załamałem się, uznałem, chyba jestem do niczego i nic z mego pisania nie będzie. Po dniu bezpłodnego żalu zebrałem się jednak w sobie, tekst zmalał do pięciu stron maszynopisu, a straszny redaktor Likowski uznał, że „teraz się nadaje”. I rzeczywiście – artykuł ukazał się w przeddzień premiery „Intrygi i miłości”, ładnie wyeksponowany, a ja odzyskałem wiarę w siebie. Likowskiemu zawdzięczam przekonanie, że nie ma tekstu, któremu skróty nie wyszłyby na dobre. To jest wielka prawda, aczkolwiek i groźna zarazem, bo skłaniająca niektórych redaktorów oraz sekretarzy redakcji do nadmiernego znęcania się nad autorami. Dodam do kompletu zagadkę: „Co to takiego zapałka?”. Odpowiedź: „Zapałka to las, zadiustowany przez redaktora Mariana Kuszewskiego” (sławnego w swoim czasie „skracacza” tekstów). 116 STULEK Z tego okresu (I i II rok moich studiów) datuje się też początek mej znajomości z Stanisławem Hebanowskim, popularnym „Stulem”. Później przerodziła się ona w przyjaźń. Poznałem go przy okazji wieczoru autorskiego w lokalu TPPR przy ulicy Ratajczaka, podczas którego Stulo – zapowiedziany przez prezesa oddziału Związku Literatów Polskich, Tadeusza Kraszewskiego – przeczytał swój przekład „Nocy weneckiej” Musseta. Tę piękną, bardzo „mussetowską” jednoaktówkę wystawiono dopiero po latach w gdańskim studio TV, kiedy obaj – Hebanowski i ja – działaliśmy już w Trójmieście. Kto reżyserował? Zapewne Kazimierz Lastawiecki. A może sam Stulo? Albo Tadeusz Minc? W 1952–1953 roku wiedziałem o Stulku tyle, że jego dziad – też Stanisław – wybudował w 1875 roku Teatr Polski w Poznaniu (z dumnym napisem na frontonie: „Naród sobie”), i że on sam jest kierownikiem literackim teatru. Co więcej – ma znaczny wpływ na repertuar, wzbogacając go o ciekawe znaleziska z literatur polskiej i obcych. Pamiętam „Kandydata” Gustawa Flauberta z doskonałą tytułową rolą Aleksandra Sewruka, pamiętam pogodnego „Podlotka” Aurelego Urbańskiego, pamiętam „Ruchome piaski” Piotra Choynowskiego, wreszcie wspomnianego „Rozbójnika salonowego”: Stulek przywracał tych pisarzy naszej scenie, opracowując egzemplarze albo, jak w przypadku sztuki Flauberta, tłumacząc je. Nie zamierzam stwarzać wrażenia, że już wtedy, jako student, zaliczałem się do środowiska artystycznego miasta. Tak nie było: kibicowałem, to wszystko. Głównym moim celem było ukończenie studiów, wypady do teatru i na koncerty były jedynie uzupełnieniem diety. Kończyłem drugi rok siedmioma egzaminami – sześć czwórek i jedna piątka – i zachowaniem stypendium premiowego. Czwórkę postawiła mi nawet sławna Ludmiła Nowak, którą tak spostponowałem w połowie kursu, aliści jedyny egzamin, który na dobre utkwił mi w pamięci, był w sesji zimowej u profesora Kazimierza Ajdukiewicza. Mam czwórkę z jego autografem w indeksie... 117 STAJĘ SIĘ MARKSISTĄ Rok akademicki 1954/1955 był pod wieloma względami dość dla mnie niezwykły. Po pierwsze znalazłem się pod opieką profesora Ludwika Zabrockiego – czyli na sekcji językoznawczej poznańskiej germanistyki. To tak, jakbym postanowił studiować matematykę, ponieważ ambicją Zabrockiego było dowiedzenie, że językoznawstwo jest nauką ścisłą, a ja do nauk ścisłych nigdy nie miałem głowy. Wybrałem ten kierunek pomny mściwej zapowiedzi profesora Bergera, który obiecał, że nigdy u niego studiów nie skończę: krótko mówiąc – zaryzykowałem. Po wtóre rzuciłem akademik i zamieszkałem na stancji przy ulicy Jackowskiego 37 u państwa Jadwigi i Władysława Lubierskich dzieląc pokój z polonistą z IV roku Bohdanem Czarnockim. Właściciele mieszkania byli dość typowymi, by nie rzec strasznymi mieszczuchami poznańskimi; pani Lubierska zapowiedziała na przykład z góry: „Żadnych kobiet w domu!” – po czym zrobiła mi awanturę, gdy pewnego dnia przeprowadziłem do toalety mamę (przyjechała odwiedzić syna). Kiedy usłyszała, że „kobieta” jest moją mamą – przeprosiła, lecz nie zmieniła instrukcji. Za to mama ucieszyła się z incydentu: zbliżała się przecież do pięćdziesiątki, a tu ktoś wziął ją niespodziewanie za dziewczynę, która odwiedza amanta w jego mieszkaniu! Lubierscy grali od sześćdziesięciu lat w garibaldkę (może w zechcyka?). Stosy zapisów świadczyły o zmiennych kolejach zmagań w wielkim pokoju przechodnim, po czym o dziesiątej zamykali wszystkie drzwi i odcinali nas od kuchni oraz toalety z łazienką, które mieściły się w głębi mieszkania. Tymczasem dla Bohdana i dla mnie godzina dziesiąta była jeszcze porą pracy. B. trudził się nad pracą magisterską pracowicie licząc enjambement w jakichś dawnych wierszach, ja przygotowywałem się do zajęć z... moimi studentami. Tak jest, gdyż z początkiem tego roku akademickiego 1954/1955 zgodziłem się zostać asystentem w katedrze podstaw marksizmu–leninizmu Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. Przyznaję, że skusiło mnie wysokie – jak na moje wyobrażenia – wynagrodzenie: 800 złotych. Pewien wpływ na decyzję miał również delikatny nacisk, wywierany przez towarzyszy z komitetu uczelnianego: Janusz Rachocki, świeżo przybyły ze stażu w Berlinie, tworzył w randze zastępcy profesora nową obsadę katedry w WSR, należało mu pomóc. Miałem być jednym z jego pomocników. Rachocki pod pewnymi względami przypominał Władysława Markiewicza, nie był dogmatykiem, nie był też sztywniakiem w codziennym obcowaniu. Czy wierzył w to, co mówił na wykładach? Nie wiem, nigdy go o to nie zapytałem. Myślę, że wierzył tak jak my wszyscy. Zajęcia odbywały się w gmachu przy ulicy Różanej, miałem sześć grup studenckich na wydziałach rolnym, leśnym i zootechnicznym. Zajęcia polegały na utrwalaniu i ewentualnie dopełnianiu wiedzy, przekazanej studentom przez Rachockiego podczas wykładów. Już nie pamiętam, ilu nas tam pracowało w katedrze. Najmilej wspominam wesołego prawnika Kmiecika oraz przewrotnego leśnika Roberta Luterka, później uczonego profesora Akademii Rolniczej w Poznaniu. Adiunktem i zastępcą Rachockiego był Zygmunt Paterczyk, historyk po UP, pasjonujący się dziejami ruchu robotniczego. Tyle o nim mogę powiedzieć, że był w naszym gronie jedynym zawodowcem, podczas gdy my – asystenci – byliśmy zaledwie dochodzącymi chałturnikami. Zajęcia na WSR zajmowały mi 12 godzin tygodniowo oraz co jakiś czas dwie godziny na zebrania katedry. Jedno z groteskowych dziwactw ustroju: nauczanie leśników i weterynarzy o walkach między mieńszewikami i bolszewikami, bądź o strasznych czynach zdrajców Kamieniewa czy Bu- 118 charina – a wszystko to w swoistym sosie własnoręcznie przyrządzonym przez ojca ludzkości w „Krótkim kursie dziejów WKP(b)”. Ha! Zaliczeń udzielałem bez zahamowań, a wszystko po to, by w komplecie doprowadzić moich studentów do owego marcowego dnia roku 1956, kiedy to gmach katedr podstaw marksizmu–leninizmu na wyższych uczelniach nagle się rozsypał... 119 SPOTKANIE Z EWĄ W tym czasie pojawiła się na uniwersytecie Ewa Majowa – w charakterze przewodniczącej Zarządu Dzielnicowego ZMP. Niekiedy pokazywała się w biurze z synem, małym Januszem, jeszcze w śpioszkach – bawiłem się z nim ucząc go „pisać” stopami na maszynie. Organizacja uniwersytecka ZMP miała status dzielnicy, a przewodnicząca była pracownikiem etatowym. Ewa jako polonistka miała pojęcie o specyfice środowiska uczelnianego a nade wszystko zdawała sobie sprawę, że ZMP stopniowo pogrąża się w kryzysie. Nikt jeszcze wtedy nie myślał o likwidacji organizacji, szukało się raczej sposobów na jej ożywienie i uatrakcyjnienie. A czas był obfity w niezwykłe wydarzenia. „Wolna Europa” zaczęła nadawać relacje zbiegłego z Polski dygnitarza UB Józefa Światły o prawdziwym obliczu „aparatu ucisku” w PRL: jeden z oberzbójów donosił na swych dawnych towarzyszy i zwierzchników, nikt wtedy nie wiedział, że on sam nie ma czystego sumienia, wszyscy natomiast powtarzali i komentowali szeptem jego rewelacje. Przy sposobności okazało się, że jednak sporo osób słucha „Wolnej Europy” pomimo uporczywego zagłuszania. Wkrótce zlikwidowano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, a partia, zaszokowana nastrojami w kraju, jęła zabiegać o „umocnienie codziennej więzi z masami pracującymi”. Szczerze, czy nieszczerze? Nie wiem; w każdym razie na nas, asystentów, spadał wtedy ciężki obowiązek odpowiadania na kłopotliwe pytania studentów – w duchu oficjalnych wykładni, które nie były przekonywające. W debatach pojawiły się tematy i pytania zasadnicze: czy to, co robimy, jest uczciwe, szczere, czy udało się zrealizować choć jeden z wyśrubowanych ideałów (np. wychowanie „nowego człowieka” socjalizmu), a odpowiedzi coraz częściej miały nieortodoksyjny charakter. Jedno jest pewne: odwilż polska zaczęła się na długo przed ukazaniem się powieści Ilji Erenburga pod takim właśnie tytułem. Rodziły się teatry studenckie, niektóre z nich zyskały wkrótce wielką popularność – jak Bim–Bom w Trójmieście, STS w Warszawie, Pstrąg w Łodzi (studenci poznańscy pod kierownictwem Stefana Mroczkowskiego i Ryszarda Podlewskiego poszli tym samym tropem, powstał kabaret „Żółtodziób” – III miejsce na eliminacjach ogólnopolskich w 1955 roku). Z dnia na dzień rosło czytelnictwo prasy, która wyraźnie się ożywiła, co rusz ukazywały się artykuły a nawet opowiadania, rozbijające w pył schematy normatywnej poetyki. Maria Dąbrowska opublikowała „Na wsi wesele”, „Życie Literackie”, do którego tak żałośnie startowałem w Jantarze, zaczęło druk powieści Hemingwaya. Kazik Kummer, po roku „odosobnienia”, wrócił na polonistykę i zrównał się (rocznikowo) ze mną. W owym czasie Poznań położony był dość daleko od Warszawy, gdzie owo przedpaździernikowe ożywienie było znacznie większe i bardziej bulwersujące, do nas tylko czasem docierały jakieś pogłoski i plotki – choćby o zwolnieniu Gomułki z więzienia. Krótko mówiąc – czas był ciekawy. Wielkim sukcesem Ewy Majowej była reanimacja zarzuconej myśli o stworzeniu na uniwersytecie studenckiego miesięcznika. Więcej: uzyskała zgodę na wydawanie go – w charakterze organu ZD ZMP i KU ZSP; koszty papieru i druku przyjęła na siebie administracja uniwersytetu w osobie dyrektora Klanowskiego. Dość długo szukała Ewa redaktora, w końcu znalazła – mnie. Była matką chrzestną pisma, aliści nie lubił jej Komitet Uczelniany partii, żądał, by podała się do dymisji, ona nie chciała – w końcu los rozstrzygnął za nią: latem 1955 roku wyprowadziła się do Szczecina, dokąd mąż jej Zbyszek, po ukończeniu Politechniki Poznańskiej, skierowany został nakazem pracy. Tym samym nie obserwowała losów pisma do końca. W jej osobie straciłem również jedno z tych miejsc – mieszkała z mężem na Garbarach – gdzie chętnie i często grywałem w brydża, mając za partnerów moją niedawną ukochaną Romę 120 Grabowską, historyka Henia Olszewskiego, wreszcie męża Ewy Zbyszka, do którego w początkowym okresie znajomości zwracałem się ceremonialnie per „gospodarzu” – ku rozbawieniu zebranych. 121 „NASZE SPRAWY” Pierwszy numer miesięcznika ukazał się wiosną 1955 roku, nosił tytuł „Życie Uniwersytetu”, był chudziutki i potwornie drętwy. Niestety! Wstydziłem się go tak bardzo, że następny – po wakacjach – ukazał się już pod zmienionym tytułem („Nasze Sprawy”) i objawiał pierwsze nieśmiałe oznaki ożywienia oraz znamiennego dla tego okresu pomieszania z poplątaniem. Przyznam, że większą rozkosz niż samo redagowanie „Naszych Spraw”, sprawiała mi wtedy praktyka makietowania, opisywania materiałów do składu i łamania numeru – przez niemal rok w miłej, archaicznej drukarni w Kościanie, gdzie mogłem obserwować zamierającą już technikę składu ręcznego (pan zecer na moich oczach błyskawicznie składał z kaszty sonety moich kolegów–autorów, czym wprawiał mnie w osłupienie), a pod koniec w Poznańskich Zakładach Graficznych, gdzie ręcznie składało się już tylko większe tytuły. Pozwolono mi wówczas – bądź co bądź redaktorowi! – korzystać z klubu profesorskiego UP, zainstalowanego w Collegium Minus. Czas ów w ogóle odznaczał się masowym pędem do zakładania klubów – co było sygnałem ożywienia przed nastaniem odwilży. W klubie było tanio i przytulnie, i zdarzały się niezwykłe okazje – poznawałem bowiem wielkości nauki polskiej spoza resortu filologicznego. Gwiazdą był sławny etnograf i antropolog Jan Czekanowski, podówczas ponad 70–letni: zachodził do klubu na brydża i takim go pamiętam, pochylonego nad kartami z wygasłym papierosem, przyklejonym do ust. Profesor Antoni Peretiatkowicz zażywał sławy znakomitego konstytucjonalisty, opowiadano, że jako fachowiec uczestniczył w pracach nad wszystkimi polskimi konstytucjami – z 1921, z 1935 i z 1952 roku. Bardzo lubiłem profesora Czesława Znamierowskiego, filozofa państwa i prawa, nie nosił się z wysoka, lubił pogwarzyć z „prostym studentem”, pewnego razu zdarzyło się, że w drodze do Krakowa przegadaliśmy na korytarzu wagonu sypialnego całą noc... W klubie organizowaliśmy czasem spotkania redakcji „Naszych Spraw” z zaproszonymi dyskutantami spośród profesorów: podczas jednego z nich Jerzy Ziomek zaproponował likwidację ZMP – na długo przed samolikwidacją tej organizacji – i zastąpienie jej jakąś inną, nie masową lecz elitarną (wtedy używało się określenia „kadrową”). Przyznaję: „Nasze Sprawy” nie były arcydziełem sztuki redaktorskiej. Byliśmy – ja i moi współpracownicy – nowicjuszami. Jednak głównym źródłem niedostatków był chaos, panujący w naszych „redaktorskich” i autorskich głowach. Miotaliśmy się trochę bezradnie pomiędzy „starym” i „nowym”, to usiłowaliśmy ratować ZMP z jego anachronicznym programem i aspiracjami, dowodząc, że rewolucja trwa, to znów oddawaliśmy głos rzecznikom nowego, którzy – jak profesor Jerzy Ziomek – posuwali się aż do sugestii rozwiązania ZMP i stworzenia na jego miejscu nowej organizacji młodzieży socjalistycznej. Srogie, moralizujące teksty o potrzebie zaangażowania i czystości moralnej (w sensie politycznym) pisał polonista z III roku Włodek Braniecki, ja wzdychałem, że „temperatura walki ideologicznej jest niestety niska”, prawnik z III roku Janusz Goćkowski gromił młodzież za stępienie wyczulenia moralnego, odpływ zainteresowań naukowych i wygodnickie podejście do życia, a jednocześnie – jak czynił to swym piórem Braniecki – notowaliśmy, że „rozpoczął się bunt. Bunt młodych przeciw strupieszałym formom pracy, przeciw samym sobie”, zarazem sugerując, że trzeba i należy stawiać sobie jakieś poważniejsze wymagania. Zamieszczaliśmy sprawozdania ze zjazdów ZMP i ZSP, wspomnienia o IV Festiwalu Młodzieży i Studentów w Bukareszcie i liryczno–entuzjastyczny reportaż o V warszawskim Festiwalu (piórem późniejszego uczonego profesora Edmunda Pieścikowskiego), publikowaliśmy liczne reportaże o przypadkach wykroczeń i ekscesów w środowisku studenckim, co okazało 122 się bardzo ryzykowne – bo z jednej strony zganił naszą „terapię post factum” docent Z. Ziembiński, a z drugiej doczekałem się pozwu od pewnej ofiary naszej pisaniny i pewnie byłbym sprawę przegrał, gdyby nie historia, która pewnego dnia zmiotła wiele wokand. Ba, było jeszcze gorzej: Goćkowski przeżywał akurat ostrego bzika na tle ortodoksji stalinowskiej, w numerze piątym czcił na całej kolumnie rocznicę wielkiego prawnika radzieckiego A.J. Wyszyńskiego (dość ponurej figury), a w lutym 1956 roku, w okolicach XX Zjazdu KPZR, wymógł umieszczenie dwóch fragmentów z dzieł J. Stalina na temat powinności prasy – niby to w obronie naszej własnej gazety, co wyglądało dość komicznie, skoro na innej stronie tego samego numeru, w komentarzu o zjeździe, pisał, że z radością wita renesans demokracji wewnątrzpartyjnej. Tak to się męczyliśmy – jednocześnie otwierając się na świat (wywiady z profesorami Pollakiem, Tymienieckim, Sczanieckim, Ziomkiem o podróżach naukowych do Włoch, do Francji, do Jugosławii), tropiąc pośród nas doktora Faula (na tle dyskusji, wywołanych „Obroną Grenady” Kazimierza Brandysa), optując za przywróceniem i rozwijaniem samodzielnej myśli socjologicznej (duży artykuł młodo zmarłego, a znakomicie się zapowiadającego socjologa Andrzeja Malewskiego), tępiąc system, który metodami administracyjnymi i reglamentacją wychowuje nie ludzi, lecz „nudnych poddanych, pozbawionych poczucia odpowiedzialności”’ (prof. Maria Koftowa). Tak, bo z czasem zaczęli do „Naszych Spraw” pisywać również pracownicy nauki, i to nie tylko młodzi asystenci, ale również docenci i profesorowie. 123 WYPRAWA NA KUL Największym Goćkowskiego i moim wyczynem był wielki, kilkukolumnowy reportaż z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego („Dwa dni na KUL–u”), pisany zimą 1955/1956 roku, a opublikowany w numerze kwietniowym. Pretekstem była chęć zapoznania się z działalnością komórki ZMP na tej uczelni (była taka!), w rzeczywistości zaś nęciła nas jej egzotyczna atmosfera: obaj byliśmy antyklerykałami, a może nawet – kto wie? – wojującymi ateistami, węszącymi kogo by tu obśmiać. No, i obśmialiśmy KUL. Trafiliśmy nawet na wykład w Instytucie Wyższej Kultury Religijnej, poświęcony analizie pokusy. Wygłaszał go ksiądz Karol Wojtyła. Cytuję: „Janusz usiadł w pierwszej ławeczce i w otoczeniu sióstr, bernardynów i innych O.O. potulnie notował słowo w słowo rozprawę o istocie i sposobach zwalczania pokusy. Aby nie nużyć ograniczymy się do paru definicji: Pokusa to zaangażowanie naszego pożądania w kierunku jakiegoś dobra; w pokusie zmysły nasze, szczególnie przy pokusach seksualnych (którym nb. poświęcono 99,99% wykładu) nastawiają się na pożądanie dóbr pozornych, poczem następuje straszne rozczarowanie. Albo: pokusa to szukanie dobra tam, gdzie go nie ma, lub takiego, które nie istnieje. Najłatwiej, jak podkreślał X. Profesor, o pokusy w małżeństwie. Aby nie ograniczyć się do ogólnika z pokusami należy walczyć. Wykładowca podaje dwie naukowe metody totalnej likwidacji pokus...: Odrzucenie – poderwanie woli wprost przeciw pokusie; Obiektywizowanie – przedstawienie motywów drogą racjonalnego wychowania woli przez wiarę. Pokusa winna być odprowadzana zmysłami przez wprowadzanie światła, rozumu i wiary. Metoda zalecana dla ludzi o wyższym poziomie intelektualnym. Janusz uciekł spocony powtarzając w pędzie definicję X. Wojtyły na nowoczesną fizykę (jest to ta sama fizyka co dawniej, jeno oglądana przez mikroskop)...” – i tak dalej. W podobnym stylu ja podrwiłem z wykładu księdza dr Kamińskiego „Teoria poznania”, który naprawdę był śmieszny (Ajdukiewicz „to jest taki filozof, którego książki leżą w Gminnych Spółdzielniach, a które to książki państwo niechaj litościwie kupią, aby go wspomóc...”; Maritain „to jest taki laik, świecki tomista, który usiłuje filozofować”...). W rzeczy samej – KUL nie zafascynował nas. Miesiąc później Janek Urbanowicz (II rok polonistyki) przysłuchiwał się na KUL–u dyskusji o „Obronie Grenady” i odniósł podobne wrażenie. Nie najgorzej prezentowała się natomiast w „NS” literatura: mieliśmy niezłe wiersze Macieja M. Kozłowskiego, Mariana Grześczaka, Kazimierza Brauna, ogłosiłem kilka swoich przekładów z Brechta i młodego poety niemieckiego Manfreda Streubla, była też proza, były recenzje z teatru (m.in. Zenon Bosacki z Kazimierzem Szymiłem zmiażdżyli inscenizację „Cyda” w poznańskim Teatrze Polskim, a Zdzisław Romanowski starannie zanalizował pierwsze po wojnie wystawienie „Godiwy” Leopolda Staffa w teatrze uniwersyteckim, w którym to przedstawieniu wyróżnili się późniejsi ludzie teatru – studenci polonistyki Hanka Krupianka – Godiwa i Kazimierz Braun – Grajek), było też – począwszy od pierwszego numeru – sporo satyry, pisali Bogdan Czarnocki, Ryszard Podlewski, Goćkowski i ja układaliśmy szydercze „Diatryby mistrza Alkofrybasa Młodszego”. Jedną z nich przytoczę – z numeru 8/9 (luty 1956), już owianego aurą rewizji rzeczywistości: Osoby: Pangloss – optymista z urzędu Wiatraczek – filozof–eklektyk Triwikramasena – król Kaszmiru 124 Panurg Mistrz Jan Wiatraczek: Podobno ulubiony słoń Archikratora ma pchły? Panurg: Ma. Wiatraczek: Straszne! Okropne! Potworne! Wokół pchły! Całe nasze jestestwo zapchlone! Giniemy! (wybiega) Triwikramasena: Czemu ów człowiek wyje jak wampir? Mistrz Jan: Rzekło mu się, iż słoń władcy ma pchły. Triwikramasena: To Źle. Słonie muszą być czyste (odchodzi) Pangloss: Kto tu był? Co było mówione? Panurg: Był Triwikramasena, król Kaszmiru. Rzekło mu się, że słoń Kaaba ma pchły. Pangloss: To potworny błąd! Jak można przybyszowi ukazywać taki obraz. Pomyśli, iż cała Paflagonia tonie w pchłach... Mistrz Jan: Nie każdy nie myśli... Pangloss: Grozi wam klątwa! Istotą t e g o słonia jest jego siła, przemyślność, zręczność... To Wspaniały i Reprezentacyjny słoń... Panurg: Słoń wspaniały, a pchły ma. Pangloss: Ale po co to głosić...? Mistrz Jan: Bo go gryzą, a to mu przeszkadza... Pangloss: Jednak ważne, że przeważają przymioty u słonia... Panurg: Co by o tym rzekł ów słoń? Hmmm... W sumie od marca 1955 do maja 1956 ukazało się jedenaście numerów „Naszych Spraw” (w tym dwa podwójne, niektóre bardzo pękate). Czas tutaj wspomnieć, że głównym moim pomocnikiem w redakcji była Maria Strzemboszówna z II roku polonistyki. Wynikło z tego zakochanie, a po pewnym czasie małżeństwo. Maria była dziarską blondynką z duszą harcerskiej zastępowej, co wtedy bardzo mnie rozczulało i bynajmniej nie drażniło. Imponowało mi też, że jest lektorką w poznańskiej rozgłośni radiowej. 125 DOM NA SOŁACZU Maria mieszkała na Sołaczu przy ulicy Mazowieckiej, wkrótce poznałem jej rodzinę. Ojciec, Kazimierz Strzembosz, był inżynierem–agronomem i pracował w rozjazdach jako inspektor Instytutu Uprawy, Nawożenia i Gleboznawstwa (IUNG). Matka Aleksandra, zwana w domu Isią, była córką Karola Wierusz–Kowalskiego, malarza i ziemianina, przed wojną właściciela Posady pod Koninem (pałac jeszcze istnieje) i stryjeczną wnuczką znacznie znakomitszego malarza Alfreda Wierusz–Kowalskiego. Siostra Krystyna, młodsza o trzy lata, uczęszczała jeszcze do liceum – była wtedy wrogiem mężczyzn numer jeden. Była też Bunia, Hania Potworowska, która w dawnych latach opiekowała się młodą Isią i z czasem przylgnęła do rodziny. Mówiła świetnie po francusku, kładła pasjanse, paliła mnóstwo papierosów, mówiła głębokim schrypniętym altem i miała w Poznaniu liczne przyjaciółki – Marynię Grabowską, siostrę Jerzego Waldorffa, Zosię Kozłowską, exziemiankę, której mąż był krewnym przedwojennego premiera, wreszcie panią Chłapowską „z Bagdadu” – zespół ten tworzył czwórkę brydżową, do której z czasem dołączyłem, gdyż panie nie zawsze zbierały się w komplecie. Kiedy z rozjazdów wracał pan domu on także zasiadał do stołu, grał nieźle, a na trudne sytuacje zwykł reagować stałym zawołaniem z przedwojennego filmu:– Wicuś, nie daj się! W ten sposób został na resztę swych lat „Wicusiem”. Pani Strzemboszowa była Polką starodawnego chowu: nie znosiła komuny, nade wszystko kochała kościół rzymski, przedwojenna Polska była jej świętością. Bunia i „Wicuś” byli bardziej umiarkowani. Bunia miała też niezwykłego, wspaniałego brata Andrzeja. Mimo siedemdziesiątki był bardzo przystojny, w typie „starych Polaków”. Właśnie w tym czasie wyszedł był z więzienia: był obok pana Witolda Maringe'a i innych jedną z ofiar głośnych w końcu lat 1940–tych procesów PNZ–ów. Procesy były sfingowane, panowie z dawnych sfer ziemiańskich u progu ery stalinowskiej zapłacili wysoką cenę za to, że po wojnie ufnie zgodzili się pokierować wielkimi gospodarstwami rolnymi w charakterze dyrektorów. Pan Andrzej miał wielkie doświadczenie, przed wojną prowadził z sukcesem duże gospodarstwo pod Kaliszem. Żonę i syna stracił w powstaniu warszawskim, po wojnie – już jako starszy pan – ożenił się ponownie z pewną kompletnie bezradną, przy tym dość naiwną i śmieszną arystokratyczną wdową, do której odnosił się z pobłażliwą, ciepłą ironią. Miał córkę, panią Wandę Krzymuską, zamieszkałą w Gdańsku–Oliwie przy ulicy Subisława – dzieliła tam dom z matką Konstantego Puzyny i zajmowała się hodowlą zwierząt futerkowych. Na jej tarasie w czas wakacji również grywało się w brydża – z panem Andrzejem, z Bunią, z panią Chłapowską. Wybiegam tu trochę naprzód, bo nie potrafię powstrzymać się od przytoczenia dwóch anegdot z okresu spotkań na tarasie przy Subisława. Pewnego dnia zaszedłem tam bez zapowiedzi i zastałem dwie staruszki, Bunię i Chłapowską, przy kartach. Obie bardzo zaperzone. Na mój widok pani Chłapowska zakrzyknęła, wskazując na Bunię: – Niech pan jej powie, żeby nie oszukiwała w kartach! – Cóż to, Bunia oszukuje? – zapytałem. A dusiłem się ze śmiechu. Grały, lecz połowa kart z rozdania leżała pod stolikiem na dywanie, u stóp obu staruszek. Pozbierałem je, położyłem na stole i zaproponowałem obu damom, by zaczęły rozgrywkę od nowa. Wielki niepokój ogarnął panią Chłapowską w okresie wizyty generała de Gaulle w Warszawie. – Boże mój, w co ja się ubiorę!? Przecież nic nie mam... Była święcie przekonana, że generał pamięta o niej i że z pewnością zostanie zaproszona na wielkie przyjęcie w stolicy. 126 – Tańczyłam z nim w 1920 roku, był wtedy porucznikiem, a jakie słówka mi szeptał...jakie... Była szczerze wzruszona wspomnieniem i przekonana, że lada chwila wypadnie jej jechać do Belwederu... Z rodziny Marii najbardziej lubiłem „Wicusia”, Bunię i pana Andrzeja. Wyobrażałem sobie, że po wyjściu z więzienia pan Potworowski będzie manifestował nienawiść do reżymu, tymczasem spotkała mnie niebywała niespodzianka: oczywiście nie miał wysokiego mniemania o sprawcach swego losu (spędził w więzieniu sześć lat), ale jednocześnie twierdził, że przyszłość polskiego rolnictwa nie opiera się na małym gospodarstwie chłopskim. Mówił: – PGR–y trzeba uzdrowić. Tylko wielkie gospodarstwa, nowocześnie zarządzane, z odpowiednią infrastrukturą przetwórczą, mogą być przyszłością naszego rolnictwa. Po październiku 1956 bardzo liczył na zmiany, na stworzenie dla PGR–ów „rozsądnych podstaw”, został – podobnie jak pan Maringe – doradcą ministra rolnictwa, lecz wnet się rozczarował. Niemniej robił co mógł... Kłamliwie, acz skrytego pod literką „pan P.”, przedstawiła go w swych „Dziennikach” Maria Dąbrowska ex re jakiegoś pobytu na polowaniu w wielkopolskim majątku w latach czterdziestych: opisała go wiernie, że piękny, że „podobny do Mościckiego”’, a jednocześnie podlizujący się polującym UB–ekom. Pan Andrzej nigdy nie był lizusem władzy, czego dowodem późniejszy wyrok i więzienie, i nigdy nie zdradził siebie – był PNZ–tach tak samo rzetelnym szefem, jak przed wojną, kiedy dzierżawił majątek pod Kaliszem, a będąc gospodarzem zarządzonego przez władze polowania po prostu zachowywał się grzecznie, jak gospodarzowi przystało. Pochodził ze znanej kalwińskiej rodziny o wysokiej etyce społecznej, bardzo dla Wielkopolski zasłużonej, niech to mówi za siebie. Zaś pani „Maryjka” Dąbrowska, wiadomo, zapisała w „Dziennikach” wiele niesprawiedliwych stron, potrafiła być małostkowa i śmieszna. Aleksander Rogalski opowiadał Jankowi Koprowskiemu o jej zachowaniu po odbytym czwartku literackim w Poznaniu: ponieważ miejscowa publiczność nie dość ją (w jej mniemaniu) ufetowała, wpadła w regularną histerię, pieniła się, tupała małymi stópkami i zaklinała się, że nigdy już – przenigdy! – nie przyjedzie do tego wstrętnego miasta. Rogalski, organizator spotkania autorskiego, jakoś to przeżył, Poznań również. 127 KOŃCÓWKA STUDIÓW Na III i IV roku byłem już nie tak dzielnym studentem, jak na pierwszych dwóch latach. Zbyt wiele srok trzymałem za ogon. Rozdarty między asystenturą na Wyższej Szkole Rolniczej, redakcją „Naszych Spraw”, amorami z Marią i rozkładem zajęć w Collegium Philosophicum nie miałem dość czasu, by się do czegokolwiek solidniej przyłożyć. Niemal nic nie wyniosłem z lektoratu szwedzkiego pana Kobylańskiego (a kto chciał, zyskał zupełnie dobrą znajomość języka, jak moje koleżanki Halina Dębicka i Janka Trawczyńska), nie znosiłem wykładu doktora Drabińskiego z (niezbędnej dla germanistów!) literatury radzieckiej, cierpiałem na pedagogice wykładanej przez prof. Józefa Kwiatka – i tak dalej. Nowością był wykład z historii języka niemieckiego profesora Ludwika Zabrockiego oraz towarzyszące mu seminarium magisterskie, a także wykład z historii literatury niemieckiej profesor dr Marii Koftowej. Spotkanie z Koftową było pewnego rodzaju wstrząsem: skończył się linearny wykład arcynudnej Ludmiły Nowak, nowa profesor najchętniej ograniczała się do skojarzeń i dygresji posługując się przy tym dość dziwnym językiem, i uciekając w zawiłe filozofowanie, będące produktem jej indywidualnego podejścia do Hegla i Marksa. W efekcie powstawał z tego chaos, zresztą dość sympatyczny. Cóż, nie pokochałem ani Herdera, ani Schillera, ani Goethego. Egzamin u pani Marii też był udręką: nie rozumiałem jej pytań, efektem była zatem trójka w towarzystwie czterech piątek i trzech czwórek z innych egzaminów (w tym z historii języka). Oczywiście nie miałem wtedy pojęcia, że już za rok, za dwa lata, na gruncie prywatnym, bardzo się Mariysią zaprzyjaźnimy, że będę bywał w jej mieszkaniu w Collegium Iuridicum przy ulicy Kantaka (tam poznałem dwóch jej nieletnich synów – Jonasza, później sławnego, niepokornego poety, autora kabaretowego i piosenkarza oraz Mirka, który obrał karierę naukową), że napisze dla redagowanego przeze mnie tygodnika „Wyboje” nie jeden tekst publicystyczny, że wreszcie przejdziemy na „ty” i wypijemy kielicha w „Smakoszu”. Z czasem przyzwyczaiłem się nawet do jej sposobu mówienia, w niejednym podobnego do stylu Stula Hebanowskiego – i rozumiałem ją bardzo dobrze. Podczas spotkań objawiała zabawny zwyczaj walenia rozmówców pięścią w kolano – nieco dotkliwy, z uwagi na siłę fizyczną tej dość potężnej kobiety, lecz aprobowany. Słynny był też jej głośny śmiech, od którego pękały mury... 128 GŁUPSTWO: TRUSKAWKI Wiosną 1955 roku niemal umarłem, a wyglądało to tak: kupiłem olbrzymią torbę truskawek, ze dwa kilogramy, i zjadłem je w ciągu pięciu minut. Po pół godzinie zrobiło mi się słabo, niemal tracąc przytomność dowlokłem się jakoś do izby przyjęć szpitala przy ulicy Podgórnej (wtedy Walki Młodych), gdzie wbito mi w tyłek ogromną igłę i bardzo dużo jakiegoś środka na uczulenie. Spuchłem straszliwie. Były to ciężkie chwile. Dłonie moje przypominały poduszki, na piersiach poniosły się wielkie czerwone placki, potwornie swędzące. Z trudem oddychałem. Na Jackowskiego przychodziła wtedy Maria i pielęgnowała chorego, nawet pani Lubierska tym razem jakoś nie protestowała przeciwko obecności „kobiety”. Co się okazało? Otóż od dzieciństwa co roku odczuwałem wiosną uporczywe swędzenie skóry, ale nie kojarzyłem tego z owocami. Dopiero szok łapczywie i w zbyt dużej ilości pochłoniętych truskawek uświadomił mi, jaka była prawdziwa przyczyna drobnej, a pierwotnie tylko irytującej dolegliwości. Rezultat był taki, że po kryzysie 1956 roku całe to uczulenie minęło jak ręką odjął: od tamtej pory mogę jeść truskawki w każdej ilości. U progu lata pożegnałem mego współlokatora – i współautora „Naszych Spraw” – Bogdana Czarnockiego, który po magisterium wyjechał do Gdańska, gdzie zatrudnił się w liceum pedagogicznym TPD. Zostałem sam na Jackowskiego. Niemniej postanowiłem na IV rok poszukać sobie innego, samodzielnego lokum i bardziej liberalnych gospodarzy. Sama myśl o tym, że jeszcze przez rok po godzinie dziesiątej wieczorem będę zmuszony robić siusiu do masielniczki (nazywaliśmy ją z Bogdanem „cyborium”), a następnie wylewać zawartość z drugiego piętra za okno, napawała mnie obrzydzeniem. Znalazłem mieszkanie na Grobli. Gospodarze nie bali się „kobiet”, zresztą była wtedy tylko jedna – Maria, pokój był znośny, cena niewygórowana. 129 PRZEŁOM Podczas ostatnich studenckich wakacji w „Nowej Kulturze” ukazał się „Poemat dla dorosłych” Adama Ważyka. Znaliśmy wszyscy Ważyka jako tego komisarza politycznego literatury, który postanowił zlikwidować jakoby nie przystające do socjalizmu „kanarkowe” pienia Gałczyńskiego. Tym większy był szok niespodzianki, kiedy nagle zapiszczał drobnomieszczańskim oburzeniem: co mu się stało, temu Ważykowi? Czyżby zwariował? Co do mnie znałem Polskę tylko z mojego terminowania nauczycielskiego, z wyjazdów do PGR–ów na wykopki i żniwa, z podróży do różnych miast: nie wydawała mi się aż tak straszna, jak Polska Ważyka. Oczywiście nie miałem pewności, że znam całą Polskę. Ale tak samo nie mogłem mieć pewności, że Ważyk ją zna – całą. Paszkwil na budownictwo socjalistyczne? A może głos rozczarowanego, który nagle przejrzał na oczy? Albo nie głos, lecz „womit” – z artykułu Ludwika Flaszena: „pisarze widzieli i milczeli – a nie mówili”? Jeżeli widzieli i milczeli, to jakim prawem teraz rzucają błotem?... Doprawdy, trudno zrekonstruować ówczesne moje myśli. W każdym razie byłem mocno poruszony. Do „Naszych Spraw” niewiele z tego przenikło, może nawet nic. Niemniej na uczelni zrobił się ruch, przyjeżdżali wybitni aktywiści szczebla centralnego (Władysław Matwin), by prowadzić dyskusję i słuchać, co o Ważyku powiedzą studenci. Kazimierz Braun napisał olbrzymi esej o „Poemacie dla dorosłych”, zachowałem go w moich papierach bo na łamy się nie przedostał: na nich nadal walczyliśmy o prawdziwą moralność socjalistyczną. W Polsce zaczęło się robić gorąco od nowych zdarzeń i myśli. Pojawiło się „zielone” „Po prostu” – wkrótce najbardziej w kraju rozchwytywane czasopismo, nic nie mające wspólnego z dawnym, drętwym „czarnym” „Po prostu”, organem Zarządu Głównego ZMP. Na nowych łamach ukazywać się począł zmieniony obraz kraju: zróżnicowany, z przewagą krytyki nad entuzjazmem. Z drugiej strony – szokował brutalny atak Kazimierza Brandysa na Czesława Miłosza w opowiadaniu „Nim będzie zapomniany”, w którym taki k t o ś jak Weymont (czyli Miłosz) jest tylko myszą, kimś, komu za chwilę nie starczy już śliny by na nas (tj. na Polskę Ludową) pluć. Czyli – pełne „pomieszanie z poplątaniem”. Kiedy na dodatek Jerzy Putrament wystąpił w reportażach z USA z pochwałą coca–coli, zamęt sięgnął szczytu: jak to? Sam towarzysz Putrament? Komu zatem wierzyć: towarzyszowi Ważykowi, towarzyszowi Brandysowi, czy towarzyszowi Putramentowi? Dołożył swoje warszawski festiwal młodzieży w lecie 1955 roku. Powiał świeższy wiatr, wielu ludzi ponawiązywało „nieortodoksyjne” znajomości z delegatami zza żelaznej kurtyny... Maria pojechała na ten festiwal jako kibic, wróciła oczarowana... Skłamałbym mówiąc, że poruszałem się w tym gąszczu swobodnie, ze znajomością rzeczy, tym bardziej, że jako poznańska prowincja nie czuliśmy na bieżąco pulsu Warszawy, która nadawała ton zarazem przemianom i chaosowi. Dając przy okazji również błyski „nowego”: do nich zaliczyłem premierę „Dziadów” w Teatrze Polskim Arnolda Szyfmana, przygotowaną (dość ostrożnie) przez Aleksandra Bardiniego: zabłysnęli wtedy dwaj młodzi, wspaniale zapowiadający się aktorzy – Ignacy Gogolewski i Stanisław Jasiukiewicz. Dlaczego był to fakt ważny? Otóż od chwili zwycięstwa polskiej wersji stalinizmu w 1948/1949 roku niemal cała romantyczna i neoromantyczna literatura narodowa znikła ze scen. Nie grano „Dziadów” (jedyna po wojnie premiera odbyła się w latach 40–tych w Opolu), nie grano „trudnego” Słowackiego, nie grano Krasińskiego, nie grano Norwida, nie grano Wyspiańskiego, by nie wspominać o wielu pomniejszych, a ważnych autorach (skazany na niebyt był nawet Jerzy Szaniawski!). Sygnał warszawskiej premiery oznaczał zatem, że zmienia się 130 polityka kulturalna państwa, że władze przypomniały sobie w końcu, wśród jakiego działają społeczeństwa i w jakim kraju. Teatr kaliski, który w tym czasie przywiózł do Poznania swoją inscenizację „Żeglarza” Szaniawskiego w reżyserii 20–paroletniego Konrada Swinarskiego, już płynął na tej nowej fali. Ciekawe, że na tle owych przemian Goćkowski i ja postanowiliśmy wybrać się do Lublina – by wesprzeć niewielką komórkę ZMP na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a przy sposobności pożartować sobie z ducha „Collegium Theologicum”. Akceptowaliśmy przecież to „nowe”, które nadchodziło, a jednak... Cóż, wierzyliśmy, że niektóre zdobycze poprzedniego okresu zasługują na zachowanie, ba, że są dostatecznie umocnione, by samodzielnie uchronić się przed zagładą. Jedną z nich miał być w naszym pojęciu duch laickości, połączony z ostrym antyklerykalizmem. Należał on do ideowego wyposażenia pokolenia ZMP, do którego – pomimo osobistych przejść w łonie organizacji – jednak należałem. Tekst, który ukazał się potem w „Naszych Sprawach”, dość wiernie odzwierciedlał owo nasze nastawienie. Księdza dr Karola Wojtyłę przedstawiliśmy jako jedną z kukiełek naszego satyrycznego widowiska o KUL–u: gdyby ktoś wtedy nam powiedział, że autor wykładu „o pokusie” będzie w przyszłości papieżem, z pewnością nie dalibyśmy mu wiary. Nie wiedziałem też wtedy, że na KUL–u właśnie w tym czasie kończą studia ludzie, z którymi po latach powiąże mnie bliska znajomość, a nawet przyjaźń – między innymi Juliusz Burski i Piotr Kuncewicz. 131 ROK 1956 – CZĘŚĆ PIERWSZA I oto dotarłem do roku 1956, tak wiele znaczącego w dziejach naszego kraju i społeczeństwa. Do roku mego pierwszego wyjazdu zagranicznego, do roku sławnego referatu Chruszczowa, do roku poznańskich „wypadków czerwcowych”, do roku „Października”, do roku mojego magisterium, do czasu mego małżeństwa i powstania tygodnika studentów i młodej inteligencji „Wyboje”, czyli do okresu, który w moim życiu znaczył bardzo wiele. W katedrze podstaw marksizmu–leninizmu Wyższej Szkoły Rolniczej rok zaczął się normalnie. W styczniu i lutym prowadziłem zajęcia w moich sześciu grupach. W marcu szef nasz, Janusz Rachocki, zjawił się na niespodziewanie zwołanym posiedzeniu katedry z plikiem broszur: był to polski przekład referatu Nikity Chruszczowa, wygłoszonego w lutym podczas zamkniętego posiedzenia XX Zjazdu KPZR, a poświęconego Stalinowi i jego zbrodniom. Czytaliśmy tekst głośno, na zmianę, pamiętam wyraz wstrząsu na twarzy Zygmunta Paterczyka i figlarne „oko”, puszczone przez kolegę–asystenta, Roberta Luterka. Ilekroć wracam do tego dnia, myśl zaczyna krążyć wokół samopoczucia mojego i towarzyszy, tych z mego pokolenia (miałem wtedy 22 lata) i nieco starszych. Związek Radziecki pozostał potęgą militarną i nadal pilnował ładu jałtańskiego oraz poczdamskiego, ale w jednej chwili przestał być „wzorcem moralnym”. Koledzy, którzy pochodzili ze wschodnich regionów dawnej Rzeczpospolitej oczywiście już wcześniej sceptycznie oceniali tę „wielkość”: mieli w pamięci lata 1939–1941. Ja wychowałem się na kresach zachodnich i, poza osobliwym koszmarem wyzwolenia w marcu 1945 roku, nigdy bliżej nie zetknąłem się z cywilizacją radziecką a stalinizm poznałem w jego polskim wydaniu. Jednak bez względu na to, co kto wiedział o Stalinie i jego rządach, referat wydał się sensacją nieopisanej miary. I – ze znakami zapytania. Ktoś bąknął: Katyń? Ani słowa o Katyniu. Ja o Katyniu wiedziałem tyle, ile jako dziesięciolatek wyczytałem z łamów „Völkischer Beobachter”, i zapamiętałem sceptyczną reakcję mamy: – Czy można Niemcom wierzyć? W końcu pamiętaliśmy, jakie „katynie” oni nam urządzili po roku 1939, masowe groby w pobliskiej Piaśnicy i Szpęgawsku mówiły za siebie. Niemniej odczuliśmy coś w rodzaju ulgi: nareszcie koniec blagi! Po lekturze w katedrze Janusz Rachocki oświadczył krótko: Postanowiliśmy, że referat odczytamy we wszystkich grupach studenckich. Nie dawajcie go studentom do rąk, sami czytajcie, a potem pożegnajcie się z młodzieżą. Będą to nasze ostatnie zajęcia z podstaw marksizmu–leninizmu. Nie powiedział, kto „postanowił” – komitet? jeśli tak, to który komitet? a jeśli nie komitet, to kto? On sam, Rachocki? Wiem tylko, że PZPR postanowiła upowszechnić referat wewnątrz partii, że nie było mowy o odczytywaniu go na zajęciach w uczelniach. Każdemu z nas (a było nas, asystentów, chyba sześciu lub ośmiu) wręczył egzemplarz broszury z nadrukiem „do użytku wewnętrznego” i nakazał „zwrot po wykorzystaniu”. Moi studenci byli niewiele młodsi ode mnie. Słuchali z zapartym tchem i milczeli. Niektórzy podchodzili w przerwie i pytali: – Co dalej? Wzruszałem ramionami; sam nie wiedziałem, co będzie dalej. Jedno tylko było pewne: farsa zajęć z podstaw marksizmu–leninizmu, opartych w dużej mierze na wałkowaniu i pogłębianiu „Krótkiego kursu” Józefa Stalina, dobiegała końca. Pożegnałem moich studentów i opuściłem mury WSR. Do końca roku akademickiego pobierałem jeszcze pensję, potem nadeszło pocztą uprzejme pismo magnificencji rektora, rozwiązujące umowę – i tak zakończyłem, trwający dwa lata, epizod asystencki. 132 PIERWSZA PODRÓŻ – ZA ODRĘ Miał jednak ów chruszczowowski epizod swój osobliwy ciąg dalszy – w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Czarek Ikanowicz, niedawny absolwent wydziału prawa, wtedy działacz ZSP, poinformował mnie, że „jest decyzja” i że jadę na międzynarodowe seminarium studentów germanistyki do Berlina. Grupa polska składała się z dwóch osób: z Konrada Gajka, studenta z Wrocławia (późniejszego profesora) i ze mnie. Paszporty, dewizy, bilety odbieraliśmy w Warszawie w ZSP przy ulicy Ordynackiej (działem zagranicznym kierował wtedy Adam Cieślar), potem czekaliśmy na wyjazd, bo coś się zatarło w machinie biurokratycznej i w końcu polecieliśmy spóźnieni o dzień: międzynarodowa grupa studentów już udała się była z Berlina do Lipska, gdzie słuchała wykładu Ernsta Blocha, a my dwaj doganialiśmy ją podstawionym przez FDJ nowym wartburgiem: samochód był świeżym osiągnięciem NRD–owskiej myśli technicznej, gospodarze bardzo byli dumni. Był to mój pierwszy wyjazd poza granice PRL. Przed wojną, jako mały chłopiec, bywałem z bratem w Wolnym Mieście Gdańsku, prowadzony za rękę przez ciocię Martę, młodszą siostrę mamy: pamiętam smak lodów i lemoniady. Podczas okupacji ten sam Gdańsk i to samo Lisewo już nie były zagranicą. Tak więc – pierwszy wyjazd, no i pierwszy lot samolotem. Niemcy z NRD przyjęli naszą dwójkę rozgorączkowani i nieufni: referat Chruszczowa u nich nie zaistniał, obowiązywało milczenie i nikt nie zamierzał manifestacyjnie obalać kultu Stalina. W efekcie Konrad i ja staliśmy się dla niektórych żywym zagrożeniem, a dla innych nieoficjalnym, ale prawdziwym źródłem wiedzy o treści przemówienia. Było to zresztą ogromnie dziwne, skoro wobec otwartej granicy z zachodnim Berlinem każdy z nich mógł bez trudu zaopatrzyć się w tekst referatu Chruszczowa, a jednak nie czynili tego. Ich dyscyplina i posłuszeństwo wydały mi się cokolwiek niesamowite: partia zabroniła, zatem nie jeździli do sąsiedniej dzielnicy po wredną bibułę! Tym gorliwiej czerpali z nas, bo byliśmy lepsi od imperialistów z zachodniego Berlina, byliśmy „towarzyszami z Polski”, którym można przecież wierzyć. Znamienny i zabawny był wieczór w mieszkaniu młodej pani docent z Uniwersytetu im. Humboldta Ingi Diersen: zwołała ile się dało koleżanek i kolegów, a nam kazała opowiadać treść referatu z najdrobniejszymi szczegółami, słowo po słowie. Wszelako prawdziwy szok wywołała dopiero informacja, że w Polsce partia postanowiła upowszechnić mowę Chruszczowa – kanałami „wewnętrznymi”, ale jednak. Unglaublich! Piliśmy wino i rozgorączkowani gadaliśmy do późnej nocy. Seminarium trwało dwa tygodnie. Było urozmaicone, owszem, obejmowało kilka godzin spędzonych w archiwum Fryderyka Nietzschego, obejmowało szlak Goethego, Schillera, Herdera, obejmowało spotkania z wybitnymi pisarzami NRD (ściąłem się wtedy z Stefanem Hermlinem, księciem poetów NRD; zetknęliśmy się z Alfredem Kantorowiczem, z Kubą–Bartelem, z czarującym Erwinem Strittmaterem) oraz, osobne, z Bertoltem Brechtem w foyer świeżo odbudowanej Staatsoper przy Unter den Linden, na które wielki Bert przybył otoczony wieńcem asystentów i osobistych niewolników, notujących z zachwytem każde wypowiedziane przez mistrza słowo; podawał nam rękę z wyraźnym obrzydzeniem. Było też kilka wieczorów w teatrach, najważniejsze w Berliner Ensemble, był Poczdam z pałacem Sans Souci i Babelsberg z wytwórnią filmową. Jak to w NRD każdy członek grupy miał swego opiekuna z ramienia gospodarzy, mnie przydzielono dość miłą i strasznie kochliwą, 133 a nawet ochoczą studentkę Hellę B., córkę kolejarza, która przez czas trwania seminarium nieustannie wypowiadała się pozytywnie o ZSRR: takie otrzymała polecenie. Oczywiście był też Manfred Streubel, młody poeta i student, który rok wcześniej odwiedził mnie w Poznaniu i którego wiersz tłumaczyłem dla „Naszych Spraw”, przedstawił mi przyjaciela Wernera Lierscha, po latach autora znakomitej (jak na NRD) monografii Hansa Fallady, stawiał piwo i – unikał jak ognia tematów politycznych. Bardzo wrażliwy, może nawet przewrażliwiony liryk, ciężko borykał się z życiem w NRD – w nieustającej obawie, że zrobi lub powie coś niestosownego, za co mógłby zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Zrodziła się z tego nerwica, której nie uleczyło nawet zjednoczenie Niemiec w 1990 roku: jak mi pisał inny autor z tego pokolenia, Heinz Czechowski, kiedy Manfred spostrzegł, że w nowej kapitalistycznej ojczyźnie nie ma już dla niego zamówień z radia, że nikt nie wyda nowego zbioru wierszy (a sam nie miał siły przebicia), coś w nim pękło i odebrał sobie życie. 134 KOŃCÓWKA Po powrocie wypadało „podpędzić” pracę magisterską. Był początek kwietnia, należało ją złożyć do połowy maja. A pracę pisałem nudną, co gorsza – nic z niej rozumiałem. Profesor Zabrocki wymyślił temat: procesy integracyjne w powstawaniu języka wysokoniemieckiego w XVI wieku. Czytałem dużo literatury pomocniczej, ale nigdzie nie znalazłem potwora pod nazwą „proces integracyjny”. Poniewczasie zrozumiałem, że określenie to wiązało się z nową nomenklaturą „unaukowionego” językoznawstwa, którego wybitnym rzecznikiem był mój profesor. Gdybym więc pozbierał wszystkie staroświeckie „czynniki sprawcze”, przemianował je na „integratory”, z pewnością byłbym dostał piątkę. Niestety, nie połapałem się w czas, bredziłem coś o Lutrze, o upowszechnieniu jego biblii i jej języku – ale było tego za mało, by zyskać wysoką notę. Na szczęście nie miałem wygórowanych oczekiwań: zadowoliłem się trójką. Zdarzyło się jeszcze coś, co mocno mną później wstrząsnęło. Otóż pewnego dnia wezwano mnie do komitetu uczelnianego PZPR, gdzie w gabinecie I sekretarza oczekiwał dosyć elegancki pan w cywilu, który przedstawił się jako major; nazwiska nie zapamiętałem. Wiedział, że kolejny rok germanistyki kończy wkrótce studia i zapytał wprost o najlepszych – pod względem opanowania języka. Wymieniłem kilka nazwisk, w tym nasze najlepsze „Szwedki”, Halinę i Jankę. Siebie również – z niemieckim. Zapytał, czy interesuje mnie praca w służbach – nie pamiętam: wywiadowczych, czy kontrwywiadowczych. Ponieważ nadal śnił mi się hitlerowiec Wrase, strzelający do mego ojca, odparłem, że owszem, tak. Zapisał moje nazwisko obok tamtych. Ciąg dalszy miał się rozegrać w czasie wakacji, na początku sierpnia. Egzamin magisterski zdawałem 18 czerwca 1956 roku w obecności profesorów Luwika Zabrockiego i Mikołaja Rudnickiego oraz docenta Cimochowskiego, bardzo sympatycznego pana, który cieszył się sławą jedynego w Polsce znawcy języka albańskiego. Po wyjściu z sali egzaminacyjnej zająłem się kibicowaniem kolegom, którzy zdawali po mnie. Polegało to na warowaniu w korytarzu, wspieraniu na duchu pobladłych ze strachu delikwentów, kolekcjonowaniu plotek – i tak dalej. Normalna rzecz. I tak nastał czwartek, 28 czerwca, nazwany Czarnym Czwartkiem. 135 CZARNY CZWARTEK Jak dziś pamiętam: stałem w korytarzu na drugim piętrze Collegium Philosophicum przy ulicy Matejki, ktoś tam jeszcze zdawał, gdy nagle rozeszła się wieść: – W mieście coś się dzieje! Tramwaje nie kursują! W jednej chwili wyruszyliśmy w kilka osób do centrum, naturalnie pieszo. Z Mostu Uniwersyteckiego roztaczał się widok w głąb ulicy Armii Czerwonej (dziś, jak i dawniej, Św. Marcina) i na wzbierający tłum z transparentami. Napisów z odległości nie udało się odcyfrować. Po chwili dotarłem pod arkady Collegium Minus, gdzie zgromadziło się już sporo osób z uniwersytetu, profesorów i studentów. Był prorektor Jaśkiewicz, był „marksista” Władysław Markiewicz. Przed nami, w odległości może dwustu metrów, zbierał się coraz gęstszy tłum. Wszyscy spoglądaliśmy w napięciu na to nowe zjawisko, które dopiero potem uzyskało miano pierwszego masowego protestu robotniczego w PRL. Wielkie, rozlane morze głów, znane dotąd jedynie z literatury. Wielkie było rzeczywiście. Wielkie i przez samą swą liczebność imponująco groźne. Ludzie gromadzili się pod stosunkowo niedawno wzniesionym budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a wybór miejsca mógł oznaczać tylko jedno: przyszli manifestować przeciwko władzy. Stopniowo i do nas, pod arkady auli, dotarły strzępy informacji: obniżka zarobków, podniesienie norm produkcyjnych, pogłoska o aresztowaniu delegacji robotniczej. Sygnał do strajku i manifestacji dała załoga Zakładów im. Stalina (tak wtedy nazywały się Zakłady Cegielskiego, w skrócie ZISPO), na transparentach napisy: „Chcemy chleba”. I na to wszystko patrzą cudzoziemcy: w Poznaniu właśnie odbywały się Międzynarodowe Targi, co oni sobie o nas, o socjalizmie, pomyślą? Moje samopoczucie było fatalne. Pomimo wszystkich zastrzeżeń byłem przecież członkiem tej partii, przeciwko której zmobilizowało się tego dnia chyba ze sto tysięcy ludzi. Przeciwko partii, która mianowała siebie partią klasy robotniczej. Im dłużej trwała manifestacja, tym większego miałem kaca. Przypuszczam, że podobne uczucia ogarniały pozostałych członków uniwersyteckiej organizacji partyjnej zgromadzonych pod aulą. Z daleka widziałem jakieś zamieszanie pod wejściem do KW. Czy I sekretarz Leon Stasiak wyszedł do demonstrujących robotników? Nie wyszedł. Podobno skrył się gdzieś; szydercy głosili, że schował się gdzieś w toalecie („w sraczu”) poza budynkiem KW. Do ludzi wyszedł sekretarz propagandy Wincenty Kraśko, chciał przemówić, ale został poturbowany – zresztą niezbyt mocno. Manifestanci chcieli rozmawiać z kimś, kto ma moc podejmowania decyzji – Kraśko takiej mocy nie miał. Wkrótce ujawniło się to, co w każdym masowym zbiegowisku jest zawsze zapowiedzią grozy: anarchia. Ktoś oto nawołuje, rzuca hasło, zyskuje posłuch. Hasło zabrzmiało: idziemy na ulicę Młyńską odbić z więzienia naszych ludzi! Nikt nie pytał, czy istotnie uwięziono delegację robotników ZISPO. Hasło wystarczyło, aby od tłumu, zebranego na ulicy przed KW, odłączyły rosnące z każdą chwilą grupy ludzi bardziej krewkich, bardziej rozognionych i zdeterminowanych. Manifestacja na ulicy Armii Czerwonej zaczęła rzednąć, ale nie rozwiązała się. Podzieliła się na dwa żywioły. Żywioł, który popłynął na ulicę Młyńską rozbijać więzienie, zapoczątkował to, co później nazywano eufemicznie „wypadkami poznańskimi”. Jak powiada Alexis de Tocqueville „zazwyczaj powstania rozpoczynają paryscy ulicznicy”’. 136 Trwałem na placu pod arkadami auli uniwersyteckiej do czasu, kiedy doszła nas wiadomość, że na ulicy Słowackiego toczy się bitwa. Ruszyłem w tamtą stronę, stanąłem dość blisko wydarzeń, pod gmachem ubezpieczalni u zbiegu Dąbrowskiego i Słowackiego. Patrzyłem, byłem niemym świadkiem. Punkt obserwacyjny był dobry, niezbyt oddalony od gmachu UB, pod którym rozgorzała bitwa, widziałem dużo, lecz nie mogę powiedzieć, że widziałem wszystko. Myślę, że setki osób, które jak ja wypełniały to miejsce na skrzyżowaniu, też widziały dużo, a jednocześnie niewiele. Trwała bitwa z doskoków, zza załomów murów, widziało się odpryskujące tynki, słyszało wystrzały. Czasem ktoś zakosami przebiegał jezdnię, ktoś inny kucał. W pewnej chwili z dachu wielkiego budynku ubezpieczalni spadł na ulicę nadajnik radiowej stacji zagłuszającej: odskoczyłem niemal w ostatniej chwili. Pod gmachem KW żądano chleba, na Słowackiego kilka godzin później podjęto walkę z policją polityczną i zniszczono urządzenie, które odbierało ludziom dostęp do informacji – nie wiem, czy lepszej, ale na pewno innej niż rządowa, której nie ufano. Czoło pochodu i czołówka bitwy. Czy byli to ci sami ludzie? Odnosiłem wrażenie, że oba żywioły różniły się także pod względem wieku: w bitwie na Słowackiego widziało się więcej ludzi młodych, nawet wyrostków. Późniejszym popołudniem pojawiły się na Dąbrowskiego pojazdy pancerne, zapewne z pobliskiego Biedruska. Była to odsiecz dla oblężonych UB–owców, a jednocześnie kaganiec, nałożony na miasto. Odtąd mogło być już tylko gorzej. Opuściłem skrzyżowanie Dąbrowskiego i Słowackiego i ruszyłem pieszo na Sołacz. Maria nie wiedziała, co się ze mną dzieje, chciałem ją uspokoić. Jej matka, pani Isia, nie przejmowała się kłopotami reżymu, wprost przeciwnie. Czyż nie nazwała swej córki „szmatą zetempowską” kiedy wyszło na jaw, że zadaje się ze mną? Byłem pierwszym posłańcem z miasta, który na spokojną ulicę Mazowiecką przyniósł wiadomości o wydarzeniach tego dnia. Do siebie, na Groblę, wróciłem dopiero przed północą. Szedłem pieszo, z daleka wciąż jeszcze dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. Spostrzegłem, zdziwiony, że w ciągu dnia ani przez chwilę nie czułem strachu. O socjalizmie myślałem z ulgą, że odtąd może być już tylko lepszy. Jakoś układało mi się to w ciąg poczynając od referatu Chruszczowa, przez różne inne wypadki – jak śmierć (w samą porę) Bolesława Bieruta, jak artykuł Piórkowskiego o AK, jak rozwiązanie kominformu, jak uwolnienie Gomułki („doły partyjne”’ niemal do ostatniej chwili nic o tym nie wiedziały), jak czystki w aparacie wymiaru „sprawiedliwości”, jak powrót pana Andrzeja z więzienia... Ufałem i wierzyłem, że odtąd może już być tylko lepiej. Nie kwestionowałem socjalizmu jako sposobu na życie i na urządzenie państwa. Jeżeli robotnicy, zebrani rano przed budynkiem KW, głosili na swych transparentach prawdę, to widocznie nasz socjalizm nie ma nic wspólnego z socjalizmem z naszych marzeń. A winni temu są ludzie u władzy. Nic jeszcze nie wiedziałem o kulisach poznańskiego wybuchu, o cynicznych szwindlach władz, które sprawiły, że desperaci z Cegielskiego musieli wyjść na ulicę (a za nimi inne załogi). Ale i te szwindle zapisywałem oczywiście na konto „starego”, które musi odejść. Byłem przygnębiony, lecz nie załamany. Po wielu latach Ludwik Krasucki zapewnił mnie, że sekretarz Leon Stasiak nie schował się w czwartek przed manifestującym tłumem robotników, lecz zgodnie z wcześniejszym postanowieniem udał się do wyznaczonego sztabu kryzysowego poza centrum miasta. Miało tam zjawić się całe kierownictwo KW, jednak na zbiórkę przed wyjazdem spóźnił się sekretarz propagandy Wincenty Kraśko – i dzięki temu zbiegowi okoliczności on jeden z członków kierownictwa znajdował się w gmachu KW w chwili, kiedy manifestanci zażądali rozmowy z władzą. 137 KOLONIA W WĄSOSZY Ponad godzinę trwał mój nocny marsz z Sołacza na Groblę w dzielnicy Garbary. Chyba już rankiem następnego dnia wyznaczony był wyjazd tzw. „kadry” na kolonie uniwersyteckie w Wąsoszy. Oboje, Maria i ja, zgłosiliśmy się do tej pracy – ja jako intendent, Maria jako wychowawczyni. Wszelako – czy wyjazd dojdzie do skutku wobec wczorajszego dramatu? Zbiórkę wyznaczono w hallu Collegium Minus. Rankiem szedłem z walizeczką przez puste ulice spacyfikowanego miasta, zjawiłem się punktualnie. Przed gmachem uniwersytetu stał wóz pancerny, żołnierze w milczeniu zrewidowali mój bagaż. Podobnie postąpili z Marią oraz innymi członkami „kadry” kolonijnej. Jednak widzę teraz, oto figle pamięci!, że wyjazd odbył się nie nazajutrz, lecz dzień później – już po radiowym przemówieniu premiera Józefa Cyrankiewicza, ponieważ dyskutowaliśmy o nim w pudle ciężarówki, która wiozła nas w konińskie. Przed wyjściem na zbiórkę dopadł mnie jeszcze telegram z Berlina. Nadawcą był Manfred Streubel; pytał retorycznie, po niemiecku: Na Boga, co tam się u was dzieje? Nawiązywał do wypadków wczorajszego dnia, a mnie śmiać się zachciało: kto to pyta? kto udaje naiwnego? Berlińczyk, a nie pamięta czerwca sprzed trzech lat? U ciebie, Manfredzie, też przecież było gorąco, nieprawdaż? Przemówienie Cyrankiewicza nikomu się nie spodobało, choć nikt nie pamiętał całej jego treści – poza tym jednym zdaniem o „odrąbaniu ręki”, wzniesionej przeciwko władzy ludowej. Równie głuchą reakcję budziły liczne relacje o młodym żołnierzu KBW, jakoby na śmierć zadeptanym przez rozszalały tłum na ulicy Dworcowej; podobno udawał się na urlop. Nikt tego wypadku nie widział, każdy tylko „słyszał”: władza budziła odrazę, a drugi żywioł napawał lękiem. Ciężarówka dojechała do Konina, po czym obrała kierunek na Ślesinowo, miasteczko z jedynym łukiem triumfalnym, jaki wzniesiono w Polsce na cześć cesarza Napoleona, wreszcie drugą stroną jeziora do wsi Wąsosz, gdzie ulokowano kolonię dla dzieci pracowników uniwersytetu. Bawiła mnie praca intendenta, była prawdziwie rekreacyjna: rankiem wyprawiałem się łodzią do Ślesina, tam w Gminnej Spółdzielni odbierałem przydziały żywności i tą samą drogą wiosłowałem do Wąsoszy. U styku dwóch jezior, Ślesińskiego i Mikorzyńskiego, znajdowała się wieś Mikorzyn – którego dawnym właścicielem był znakomity malarz Alfred Wierusz– Kowalski, stryjeczny pradziad Marii. Zabawnym zbiegiem okoliczności sama Wąsosz też łączyła się z jej tradycją rodzinną: w dworze tamtejszym rezydował przed wojną niejaki pan Mierzyński, a jego zięciem był Kazimierz Strzembosz, ojciec Marii. Ów Mierzyński miał złą opinię, ludność Wąsoszy źle go wspominała: nie realizował zobowiązań wobec pracowników rolnych, a kiedy ci domagali się wypłat potrafił – bywało tak – wypiąć na nich z ganku gołą sempiternę i oświadczyć: – A pocałujcie wy mnie w dupę! Maria na wszelki wypadek nie chwaliła się we wsi, że jest córką Kazimierza, exzięcia grubiańskiego pana Mierzyńskiego. „Wicuś” Strzembosz opowiedział mi przy sposobności inną anegdotę, wiążącą się z czasem, kiedy był zięciem Mierzyńskiego. Otóż bliskim sąsiadem Wąsoszy byli w Gosławicach Kwileccy, znana wielkopolska rodzina z tytułem hrabiowskim. Pewnego razu wynikła jakaś gospodarcza kwestia sąsiedzka i Strzembosz napisał list do hrabiego. Zaadresował zwyczajnie: JWP Kwilecki. 138 Po kilku dniach poczta zwróciła kopertę z adnotacją adresata: „Niech nie pisze listów, kto nie potrafi ich adresować”; chodziło o to, że „Wicuś” zapomniał napisać: JWPan Hrabia... W Wąsoszy kończył się pierwszy etap mego życia, pomimo różnych przygód i przykrych niekiedy ukłuć nie zawsze smutnego, dość jeszcze – powiedzmy – młodzieńczego. Miałem znaczną swobodę w dysponowaniu sobą, nie ciążyła na mnie żadna poważniejsza odpowiedzialność. Miałem dokładnie 22 lata (z dużym kawałkiem), skończyłem studia, byłem magistrem filologii niemieckiej, zastanawiałem się, co będę robić po wakacjach. Otwierały się różne możliwości: przede wszystkim nakaz pracy (one jeszcze wtedy były), który mógłby mnie rzucić jako belfra do jakiegoś liceum w Chodzieży albo Krotoszynie, mógłbym też zostać agentem wywiadu, działającym w zachodnich Niemczech (tak interpretowałem sobie efekt wiosennej rozmowy z majorem), mógłbym ubiegać się o zatrudnienie w prasie (chyba to pociągało mnie najbardziej), wreszcie otwierały się mgliste szanse zatrudnienia w wydawnictwie „Książka i Wiedza”, poszukującym tłumaczy do nowych wydań niemieckich klasyków marksizmu–leninizmu. Znamienne, że stosunkowo mało ufności pokładałem w planie ukutym z przyjaciółmi tuż przed wakacjami, a zmierzającym do przekształcenia kilku poznańskich studenckich miesięczników uczelnianych w nowe pismo – na wzór zielonego „Po prostu”, ale w wydaniu regionalnym. Nie wierzyłem, że może się to udać. Pewne jest jedno: w Wąsoszy nie wiedziałem, z czego będę żyć za dwa miesiące, gdy z końcem września skończą się pieniądze z Wyższej Szkoły Rolniczej, mojej głównej pracodawczyni w ostatnich dwóch latach. Jakoś to będzie? Pewnie tak właśnie pomyślałem. Wolne chwile od zajęć na kolonii spędzałem z Marią na okolicznych polach i nad jeziorem. Potem na krótko pojechałem do mamy w Tczewie. Koniec części I 139 Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Michał Misiorny ŚLEPA LATARKA Żywot komucha przez niego samego opisany 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Wystaw mnie, proszę, takim, jakim jestem, nie ujmij ani nie dodaj niczego Szekspir, „Otello” Prawda? Cóż to jest prawda? Pontius Pilatus 5 BOMBARDOWANIE Zaczynam tę opowieść od dnia, kiedy radziecki samolot zrzucił pierwszą bombę na nasze miasto. Był luty 1945 roku, urodzony we wrześniu 1933 roku miałem wtedy jedenaście i pół lat. Naloty znaliśmy wcześniej jedynie ze słyszenia i z doniesień hitlerowskich mediów o „barbarzyńskich zniszczeniach”, powodowanych przez alianckie lotnictwo w Niemczech. Mogło się zdawać, że hitlerowcy – skarżąc się na niehumanitarny styl prowadzenia wojny przez aliantów – całkiem zapomnieli o własnym barbarzyństwie! I oto teraz my mieliśmy stać się celem takiego „barbarzyńskiego” ataku. Nalot?! Działo się to kilka dni przed historycznym bombardowaniem Drezna; wcześniej istniało dla mnie tylko dzieciństwo – przed wojną idylliczne, zachowane w statycznych, niekiedy oderwanych, barwnych obrazach pamięci, mniej idylliczne podczas wojny i okupacji, za to utrwalone już bardziej szczegółowo. Jeżeli nadarzy się sposobność będę do niego powracać w dygresjach. Kiedy nadleciał Rosjanin i zrzucił pierwsze bomby w Warszawie, Łodzi, Krakowie, może nawet w Poznaniu było już po wojnie i okupacji niemieckiej. Tylko u nas, na Pomorzu, wciąż trwała Trzecia Rzesza a czujny blokowy Riegel bezlitośnie tropił defetystów oraz zaniedbania obrony przeciwlotniczej. Był stary, ale krzepki. Co wieczór wspinał się na poddasza, sprawdzał skrzynie z piaskiem i szmaty na drągach, służące do duszenia ognia, wrzeszczał kiedy coś mu się nie podobało i gromko zapowiadał, że wkrótce cudowna broń Adolfa Hitlera odwróci bieg spraw wojennych. Niemieccy lokatorzy parteru i pierwszego piętra powoli i niepostrzeżenie znikali. Przed bombardowaniem kolegowałem z Günterem. Mieszkał na pierwszym piętrze z matką, szpotawym i bardzo złośliwym młodszym bratem oraz niedawno narodzoną siostrzyczką. W klatce na podwórzu hodował króliki i tłumaczył z wielkim zapałem, jak smakuje mięso królicze oraz na czym polega jego religia, a był baptystą. Dziwiło mnie mocno, że wierzy w Jezusa Chrystusa i w to, że Maria była jego matką, żyłem bowiem w przekonaniu, że – zgodnie z wierzeniem mojej babci Marty – wszyscy innowiercy są sługami szatana a jedyną prawdziwą wiarą jest nasza, rzymskokatolicka. Sługa szatana wierzący w Jezusa Chrystusa nie mieścił mi się w głowie! Günter Hein był ode mnie o dwa lub trzy lata starszy, imponował wiedzą o życiu i zwyczajach królików. Jak wszyscy chłopcy z sąsiedztwa on też nie znosił rówieśników–wysiedleńców z bombardowanego Gdańska, którzy zjawili się w Tczewie i arogancko, po wielkomiejsku zadawali szyku. Mówił o nich „olle Motlauspucker”, co było mocno obraźliwe. Gromadą biegaliśmy na dawne nabrzeże portowe nad Wisłą, gdzie w zmyślnie urządzonych gniazdach lokowała się artyleria przeciwlotnicza. Miała chronić mosty przed nalotami. Przy działkach kręcili się młodzi żołnierze, niewiele od Güntera starsi, nasze zaciekawienie cieszyło ich, bo było naturalne, skoro był to czas, kiedy największym i najciekawszym widowiskiem dla dzieciaka był sprzęt wojenny: czołgi, transportery, działa, ciężkie karabiny maszynowe; myślę, że nie było wtedy chłopaka w moim wieku, który nie rozpoznałby na pierwszy rzut oka typu pojawiającego się na niebie samolotu – o samochodach i czołgach już nie wspominając. Innym stałym zajęciem Güntera był codzienny bieg do pobliskiego szpitala SS. Wincentek ze słoikiem matczynego mleka: jak każda zdyscyplinowana Niemka pani Hein oddawała nadwyżkę własnego pokarmu niemowlętom szpitalnym, które otrzymywały go zbyt mało lub wcale. Günter maczał niekiedy palec w żółtawym płynie, oblizywał go i wzdychał: – Jakie słodkie! Któregoś dnia zapytał: 6 – Chciałbyś spróbować? Nie chciałem, za żadne skarby. Brrr! Niepokój w rodzinach naszych niemieckich okupantów osiągnął szczyt w połowie stycznia. Co rusz któraś znikała, tak dyskretnie, że aż niezauważalnie. Nie mam pojęcia jak i którędy uciekały one do Rzeszy. Pociągiem? Statkiem z Gdańska lub Gdyni? Pociągi wkrótce przestały kursować, Pomorze zostało odcięte, pozostały więc porty... Rodzina Güntera też należała do naszych okupantów, z tym, że męża i ojca już nie było, wcześniej pracował w administracji, a w końcu zabrano go na front i tylko żona z dziećmi pozostała wśród nas. Kiedy ruszyła sowiecka ofensywa styczniowa pani Hein zachodziła jeszcze do ciotki Ryżowej i do mamy snując w kuchni domysły o przyszłości. Pocieszała się: – Przecież ci Rosjanie też są chyba ludźmi. I tak do dnia, kiedy również owo najlepsze mieszkanie na pierwszym piętrze domu przy ulicy Sambora okazało się puste... Zachowałem w pamięci obrazy ucieczki Niemców z Prus Wschodnich przed zbliżającym się frontem. Są to głównie widoki potwornie zatłoczonych mostów w Tczewie i Knybawie, które dopiero po latach złożyły się w dość przerażającą panoramę. Mama wspominała naszą ucieczkę w 1939 roku przed Niemcami – historia zatoczyła więc koło. W 1972 roku hrabianka Marion von Dönhoff opowiedziała mi w hamburskim gabinecie wydawcy tygodnika „Die Zeit” o tczewskim epizodzie swej słynnej konnej ucieczki spod Pasłęka zimą 1945 roku. Zajrzała do miasta, ale pociągi już nie kursowały. Straciła wtedy rękawiczki, a czas był bardzo mroźny. Zanocowała w dużym gospodarstwie rolnym na tak zwanym wybudowaniu, które przyjęło ją życzliwie (zidentyfikowałem je po latach jako gospodarstwo Józefa Śpiki, przyjaciela naszej rodziny i kolegi dziadka w radzie nadzorczej Banku Ludowego). Hrabianka, sławna amazonka, dotarła konno od Pasłęka aż do Westfalii (zatem musiało to dziać się przed 26 lutego, czyli przed ostatecznym „odcięciem” gdańskiego Pomorza), natomiast nie wiem dokąd dotarł Günter ze swą rodziną. Chcę wierzyć, że nie trafił na pokład storpedowanego statku ewakuacyjnego „Wilhelm Gustloff”... Tak więc – bombardowanie. Jest połowa lutego 1945 roku, Rosjanie są już w Malborku, 18 kilometrów od Tczewa, i na razie nie forsują Nogatu ani Wisły. Pan Riegel trwa na posterunku, on jeden... W tym czasie Trzecia Rzesza chyliła się już do upadku, lecz o dziwo od wewnątrz niemal się nie zmieniała. Na Pomorzu, we władztwie Gauleitera i Pełnomocnika Rzeszy Alberta Forstera, nadal nie wolno było odezwać się po polsku na ulicy i w innych miejscach publicznych, nawet w kościele, a system represji działał po dawnemu. Prasa co rusz donosiła o wyrokach śmierci za „osłabianie siły obronnej państwa”, za defetyzm i podkopywanie morale rzetelnych obywateli. W naszym mieście głośna była sprawa pana Lwa Kiedrowskiego, który w Sylwestra 1944 wytoczył się nocą na ulicę i głośno zaśpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła...”: mimo, iż miał żonę Niemkę, już na drugi dzień znalazł się w obozie koncentracyjnym Stutthof. Urzędy, szkoły, fabryki, prasa – wszystko to funkcjonowało niemal normalnie prawie do ostatniej chwili, pociągi kursowały, poczta dostarczała listy. Naszą trzyosobową rodzinę wygnańców (mama, młodszy brat Janek i ja) przygarnęła w 1944 roku ciotka Ryżowa, właścicielka dużego mieszkania na mansardowym drugim piętrze ładnej kamienicy przy ulicy Sambora, narożnik ulicy Nowej. Ryżowa była wdową po kuzynie mamy. Jako dziewczyna młoda i ambitna spodziewała się przed wojną, że mąż, będąc siostrzeńcem bogatego pana Jana Struczyńskiego, stanie się w mieście kimś znacznym. 7 Ponieważ rachuby zawiodły postanowiła odbić to sobie podczas okupacji: oboje z mężem podpisali Volkslistę, otrzymali tzw. II grupę, nazywali się odtąd Risch a wuj (czyli jej mąż) zatrudnił się w policji porządkowej. Był to człowiek spokojny, sympatyczny, nikomu nic złego nie wyrządził, we wszystkim słuchał żony. Rok lub dwa lata był stójkowym, aliści z pojawieniem się trudności na frontach posłano go do okopów i wkrótce poległ gdzieś w głębi Rosji „za Führera, naród i ojczyznę”. Ciotka została z czwórką małych dzieci, listem kondolencyjnym, rentą wdowią, lepszymi od naszych kartkami żywnościowymi i wspaniałym radiem, dla zwykłych ludzi niedostępnym. Kiedy sytuacja wojenna ostatecznie obróciła się na niekorzyść hitlerowskich Niemiec zaczęła się jej udręka: wypłakiwała się mamie: „Co ja teraz zrobię, co będzie ze mną, co będzie z dziećmi?”. Była na skraju wytrzymałości nerwowej; za byle głupstwo okrutnie tłukła swe dzieci, po czym ocierała łzy i wstydziła się własnego nieopanowania. Liczyła chyba, że po wojnie mama jej pomoże. Odstąpiła nam największy i najładniejszy narożny pokój w wystającej ponad mansardowy dach wieży. To w jej kuchni co wieczór słuchaliśmy radiowych audycji z Londynu. Gałką kręcił stary kolejarz, pan Murawski, który z żoną i dwiema dorosłymi córkami zajmował sąsiednie mieszkanie, a ciotka stawała na czatach bacząc, czy nie nadchodzi Riegel. Z londyńskim sygnałem bum–bum–bum–bum oswoiłem się zatem dosyć wcześnie, tak samo wcześnie nauczyłem się konfrontować doniesienia wojenne prasy hitlerowskiej z wiadomościami radiowymi. W kuchni ciotki Ryżowej dowiadywaliśmy się o udziale polskich żołnierzy w inwazji na Normandię, o powstaniu rządu lubelskiego, o przebiegu i upadku powstania w Warszawie. Mama pracowała jako pakowaczka w fabryce koncentratów spożywczych „Zamek” (firma istnieje do dziś gdzieś w Westfalii), ja i brat obowiązkowo maszerowaliśmy co rano do szkoły przy ulicy Czyżykowskiej (jej rektor, Peschke, bił mnie na odlew po twarzy, a miał to we krwi, bo nie byłem jedyną jego ofiarą) zaś po powrocie na Sambora zasiadaliśmy nad starym, grubym egzemplarzem „Żywotów świętych”, wydanych po polsku na przełomie wieków gdzieś na Śląsku, i odrabialiśmy lekcję zadawaną każdego dnia przez mamę przed wyjściem do fabryki: Odtąd dotąd. Macie to przepisać i nauczyć się opowiadać! W ten sposób w mieszkaniu ciotki Ryżowej zapoznaliśmy się z udrękami pierwszych chrześcijan, z męczennicami, którym żołdacy rzymscy obcinali piersi i męczennikami, których smażono żywcem lub przebijano włóczniami, a cesarz Dioklecjan wydał nam się takim potworem jak Hitler. Dopiero po załatwieniu tej dniówki wolno było zejść na podwórze, pójść nad Wisłę bądź do miasta. Nie pamiętam, czy Günter wierzył w ostateczne zwycięstwo swojego Führera. Możliwe, że wierzył, skoro z miną ważniaka biegał na zbiórki Hitlerjugend. Kiedy zaczęło się bombardowanie już go w mieście nie było. Samolot nadleciał w biały dzień z Malborka, pierwsza bomba spadła gdzieś bardzo blisko, bo huk był potężny a szyby w oknach zagrały. Mama była w fabryce, sami pobiegliśmy do piwnicy. Pamiętam inny moment: w bombardowaniu były przerwy, chodziło się wtedy do mieszkań zmienić ubranie, wykąpać się. Pewnego dnia mama siedziała akurat w balii (łazienek na Sambora jeszcze nie było), kiedy gdzieś blisko znowu uderzyła bomba. Na schodach rozległ się głośny tupot, to cały dom po raz nie wiadomo który zbiegał do piwnicy przemianowanej na schron przeciwlotniczy. Na końcu biegła mama, goła i bosa, prosto z kąpieli, okrywając kusym ręczniczkiem to niższe, to wyższe partie ciała. Chwila była niezapomniana: pierwszy raz w życiu ujrzałem nagą kobietę. Rozlokowaliśmy się w dużej piwnicy ciotki Ryżowej. Posłanie dla Janka i dla mnie urządzono na okrytej workami kupce węgla, ciotczyne dzieci spały w przeciwnym narożniku na 8 kartoflach. Od tego dnia, była to niedziela w połowie lutego 1945 roku, gotowało się, jadło i spało w piwnicy. Niekiedy wolno było wystawić głowę na podwórze, lecz tylko w chwilach, kiedy warkot samolotu wyraźnie się oddalał. Bombardował nas najwyraźniej samotny kukuruźnik z Malborka, latający tam i z powrotem, zawracał do bazy po nowy ładunek i robił swoje da capo. Rytmu w tym nie było żadnego, przerwy między nalotami były raz dłuższe, raz krótsze, a z miasta docierały sprzeczne wiadomości o zniszczeniach. Najbardziej ucierpiała ulica Wąska, mówiło się o 300 zabitych. To nie było wesołe: Wąska była biedną ulicą, Niemcy tam nie mieszkali, urządzeń wojskowych też nie było. Na pobliską fabrykę „Arkona”, gdzie okupanci wytwarzali jakiś sprzęt wojenny, nie spadła ani jedna bomba. Wiadomości znosiła szalona ciotka Wikcia, która niczego się nie bała, biegała pod bombami, a „na służbie” prowadziła karetkę pogotowia. W piwnicy przy Sambora po raz pierwszy (chcę wierzyć, że i po raz ostatni) przeżyłem chwilę prawdziwie śmiertelnego strachu. Poznałem, co to zimny pot. Nie ja jeden zanotowałem to przeżycie. Po wyciu bomb nauczyliśmy się wyczuwać, gdzie która spadnie – blisko czy daleko. I otóż ten jeden jedyny raz wycie nie pozostawiło żadnych wątpliwości: narastało przerażająco i niesamowicie, co oznaczało, że bomba leci na nasz dom. Okropne to były sekundy! Mama rzuciła się na Janka i na mnie, okryła nas swoim ciałem. Uderzenie było straszne. Cała kamienica zatrzęsła się, a następnie uniosła się jakby nieco w górę, po czym opadła. Lecz – sufit nad nami trwał, nie pękał, nie walił się. Dzięki ci, Boże! Wszyscy spoglądaliśmy na siebie z niedowierzaniem i strachem, który wciąż tlił się w oczach. Głęboki oddech. Uczucie ulgi. Ktoś wyjrzał na klatkę schodową i stwierdził, że dom nie jest naruszony. A jednak po chwili coś się stało: na podwórzu rozległo się wycie. Jakieś inne wycie, nie od bomby, lecz ludzkie. Co się stało? Sąsiednią piwnicę zajmowali państwo Murawscy, następną – lokatorzy parterowej oficynki, przylegającej do naszego domu od ulicy Nowej. Stary pan z oficynki znany był w kamienicy z tego, że w kurniku na podwórzu hodował drób. Kiedy zaczęło się bombardowanie przeniósł swoje ptactwo do mieszkania a sam z żoną i córką zainstalował się obok nas, w „schronie przeciwlotniczym”. Miał zwyczaj, że w antraktach bombardowania wychodził do swoich kur, doglądał ich, podsypywał ziarna. Ten jeden raz nie cofnął się do piwnicy o czasie. Bomba, która sparaliżowała nas wszystkich strachem, spadła na ową oficynkę. Kiedy warkot samolotu przycichł wybiegliśmy na podwórze śladem staruszki żony i córki. Oficynka była zmiażdżona, spod rumowiska belek i cegieł wystawała jedynie para przysypanych gruzem butów, w powietrzu unosił się pył. Nieliczne ocalałe kury biegały jak oszalałe po podwórzu. Dwie kobiety, stara i młoda, wpatrywały się skamieniałe w ruinę, która stała się grobem. Stary pan nie dożył końca wojny. Był pierwszym nieboszczykiem, ofiarą działań, oglądanym przeze mnie „na żywo” i w całości. Wcześniej widywałem jedynie strzępy ciał: w liceum za parkiem rozlokował się lazaret, masowo tam operowano żołnierzy a odcięte kończyny oraz inne części organizmów po prostu wyrzucano na śmietnik. Przed bombardowaniem zachodziłem tam czasem z chłopakami, widok cmentarzyska owych części ludzkich był dość makabryczny. Rosjanie po wejściu do miasta nie zmienili przeznaczenia gmachu i robili to samo, to jest operowali i wyrzucali resztki na śmietnik... Po raz drugi tak potężny huk i wstrząs przeżyliśmy w dniu, kiedy Niemcy zrezygnowali z obrony mostów na Wiśle i wysadzili oba. Dom zakołysał się, z piwnicznej podłogi podniosły się chmury pyłu. Brat mój Janek twierdzi, że wrażenie było mocniejsze, aniżeli w dniu, kiedy bomba spadła na oficynkę przy ulicy Nowej. W pierwszej chwili sądziliśmy, że to kolejna bomba, lecz nie... 9 Piwnice nachodzili mundurowi polując na ludzi, zdatnych do kopania rowów przeciwczołgowych bądź nadających się do pospolitego ruszenia, nazwanego „Volkssturm”. Ofiarą patrolu padł stary kolejarz pan Murawski: poszedł do kopania. Patrole – widok normalny. Niezbyt normalny okazał się natomiast los starego kolejarza Murawskiego. Po wejściu do Tczewa zwycięskiej Armii Czerwonej zdobywcy wezwali go do parowozowni i mimo, iż był emerytem, kazali uruchomić parowóz. Następnie nakazali wyruszyć na szlak, w kierunku na Bydgoszcz. Potem nikt nigdy nie ujrzał już starego maszynisty, który regulował odbiornik ciotki Ryżowej podczas cowieczornych seansów radia BBC. Mniej normalnym i raczej nieoczekiwanym gościem piwnicy okazał się ksiądz Preuss. A nie oczekiwano go, gdyż nie był lubiany. Kiedy w 1939 roku pojawił się w Tczewie miał na sobie czarny mundur. Łysiejący blondyn w średnim wieku, na nosie okulary intelektualisty. Objął plebanię przy farze św. Krzyża, parafianom zabronił spowiadać się po polsku, kazania też głosił po niemiecku – słowem: niemiły administrator parafii Św. Krzyża z ramienia gdańskiego biskupa Spletta. Polskich księży już nie było, mało kto wiedział, co się z nimi stało. Preuss zachowywał się butnie, ale buty starczyło tylko na czas niemieckich zwycięstw na wszystkich frontach. Później zmiękł, ale serc nie pozyskał. Podobno pił i balował na plebani, im dalej od zwycięstwa tym mocniej. Ktoś opowiedział mi po latach, że wuj Piskorski, przedwojenny i powojenny organista u Św. Krzyża, przy tym doskonały pianista, musiał mu podczas owych fet na plebani przygrywać. Nie wiem, nie sprawdzałem. Jedno jest pewne, bo widziałem to na własne oczy: kiedy Preuss zjawił się w piwnicy wszyscy oniemieli. – To ksiądz nie uciekł z innymi Niemcami? – zapytała po chwili któraś z kobiet, może pani Murawska, dość mocna w języku. Tak było, ostatni cywilni Niemcy ewakuowali się z miasta w pierwszych dniach bombardowania. Preuss zjawił się w piwnicy w ciemnym płaszczu z przewieszoną stułą i torebką na piersi, w której były komunikanty. Odparł: – Moim obowiązkiem jest trwać z parafianami. Zapytał, kto chciałby przystąpić do spowiedzi i przyjąć komunię. Była to spowiedź gremialna, „in articulo mortis”. Nie pamiętam, jaki był odzew. Ciotka Ryżowa? Być może. Inne kobiety? Nie przystępowałem jeszcze do stołu pańskiego, toteż wymknąłem się z boksu. Pamiętam jednak, że wizyta duszpasterska w piwnicach podczas bombardowania wywarła spore wrażenie, nieco korygując wizerunek niezbyt lubianego księdza. Preuss istotnie doczekał ze swą „trzodą” wejścia Rosjan, potem powrotu tych polskich księży, którzy przeżyli okupację, wśród nich uczonego proboszcza Pronobisa. Trochę się tułał, w końcu pozwolono mu odprawiać codzienną mszę w kaplicy cmentarnej. Były to nabożeństwa jedyne w swoim rodzaju z uwagi na śmieszną gorliwość, z jaką kaleczył język polski czytając lekcję i ewangelię. Potem znikł jakoś niepostrzeżenie: może wyjechał do Niemiec?, może został aresztowany? Przeżyliśmy w piwnicy niemal miesiąc, zabrakło kilku dni. Dla wyrostka, jakim byłem, był to miesiąc niezwykły. Prawdziwa przygoda. Kiedy samolot odlatywał wybiegałem z innymi chłopakami na podwórze i na ulicę, obserwowałem skutki nalotów – poza oficyną od ulicy Nowej jedna z bomb spadła na podwórze budynku po przeciwnej stronie ulicy Sambora, nie wyrządziła jednak większych szkód. Gniazda artylerii przeciwlotniczej znikły z nabrzeża na Świńskim Targu: Niemcy zrezygnowali z obrony mostów na Wiśle i po prostu wysadzili je w powietrze, tak jak Polacy w 1939 roku. W tym samym czasie mama i ciotka, podobnie jak dorośli z innych boksów, zaryzykowały wyprawy do mieszkań aby się przebrać, umyć, coś tam upichcić. Jękliwe wycie syreny alarmowej lub warkot powracającego samolotu zaganiały 10 wszystkich na powrót do piwnicy – oznaczonej z zewnątrz, od ulicy, wielką białą strzałką i napisem „Luftschutzraum”. Pewnego dnia któryś z lokatorów piwnicy wyszedł na podwórze i rzucił okiem w stronę pobliskiego dworca, po czym wrócił do schronu z bulwersującą nowiną: Rosyjskie czołgi już są na stacji! Zza załomu piwnicznego korytarza wychylił się Riegel. Był czerwony na twarzy, trząsł się z wściekłości. Niemal dusząc się ryczał po niemiecku: – Hätt' ich eine Pistole... gdybym miał broń zastrzeliłbym pana na miejscu! Defetyzm był w dniach agonii Trzeciej Rzeszy największą zbrodnią stanu. A wiadomość z podwórza istotnie była fałszywa. Blokowy Riegel do ostatniej chwili wierzył w zwycięstwo przy użyciu stale zapowiadanej cudownej broni. Dość często myślę o tym epizodzie piwnicznym. Na czym stary Riegel opierał swe przekonanie? Tylko na wierze? I na jakiej podstawie uważał, że my, mieszkańcy Prus Zachodnich, na równi z nim jesteśmy zobowiązani do lojalności wobec Rzeszy? Czy sądził, że nasze Pomorze jest naprawdę ziemią praniemiecką? Zabór pruski trwał wprawdzie 148 lat, Trzecia Rzesza panoszyła się jedynie pięć i pół lat, ale historia zna przecież większe miary. Śni mi się czasem apoplektyczna twarz blokowego Riegela, zastanawiam się, czy zdążył wymknąć się z tej praniemieckiej ziemi przed nadejściem Rosjan, czy zdołał ocalić życie i gdzieś daleko dożyć późniejszej starości; kiedy rządził kamienicami przy Sambora miał chyba nie więcej, jak sześćdziesiąt lat. 11 KONIEC I POCZĄTEK 12 marca 1945 roku nastał wreszcie dzień wsławiony okrzykiem pewnego podnieconego znajomego, który wpadł do piwnicy i zawołał do mamy: – Pani M., już po wszystkim! Mamy demokrację, psiakrew! Był to pierwszy dowcip, kojarzący się w mej pamięci z nową Polską: mamy demokrację, psiakrew! Drugi, mniej subtelny, wiązał się z zaopatrzeniem w pierwszych miesiącach po wojnie: Dziś dają ser na kartki! Po gomółce na osóbkę! (Czytelnik, nie znający ówczesnych realiów, zasługuje na informację: do prominentów owej nowej Polski, która nastała, należeli panowie Władysław Gomułka i Edward Osóbka–Morawski. Tak zwane „znaczące” nazwiska tradycyjnie prowokowały do żartów). Wyjście Niemców i wejście Rosjan dokonało się bezszelestnie, w niemal absolutnej ciszy. W piwnicy nikt nic nie zauważył. Kiedy rozległo się wołanie o nastaniu demokracji (mama przyjęła je z dość kwaśnym uśmiechem), pierwszą moją (i innych chłopaków) reakcją był wypad na ulicę, z zaciekawieniem które znalazło ujście w triumfalnym wrzasku. Rzeczywiście! Cała ulica Sambora, od góry aż do ulicy Zamkowej w dole, zastawiona była taczankami. „Parkowały” przy prawym chodniku, zdrożone koniki z workami na łbach pożywiały się jakimś ziarnem, może sieczką, wokół wozów kręcili się żołnierze. I to ma być wojsko?! Trudno opisać bezmiar mego rozczarowania! To ta biedna armia, jadąca na wynędzniałych konikach, pobiła świetną i zawsze doskonale się prezentującą armię niemiecką?! Niepojęte! Wojacy, których ujrzałem przy wózkach, nie przypominali prawdziwych żołnierzy. Jakieś luźne kufajki, jakieś krzywe i brudne cholewki na nogach – to miałyby być mundury? Wyrostek nie mógł się z tym pogodzić. A jednak musiałem uwierzyć, bo Niemcy znikli. Do miasta wjechały taczanki, a pyszne wojsko niemieckie uciekło. Mama w pierwszej chwili zabroniła nam zbyt jawnie okazywać radość, rozeszła się bowiem pogłoska, że Niemcy cofnęli się jedynie do Miłobądza, oddalonego o sześć kilometrów, i nie można wykluczyć, że zdołają odbić miasto, toteż lepiej nie ryzykować, bo przecież mogliby odkuć się na tych, co ucieszyli się zbyt wcześnie. Plotka o Miłobądzu wnet się zdewaluowała, zaczęła się przeprowadzka z piwnicy do mieszkań i zastępowanie wybitych szyb tekturą. Mama od pierwszej chwili jęła rozmyślać o rewindykacji ulicy Krótkiej – czyli siedziby rodu. Ciotka Ryżowa płakała: jej dzieci, najstarszy chłopiec miał chyba osiem lat, nie znały słowa po polsku, ona sama była już tylko wdową po niemieckim policjancie oraz żołnierzu Wehrmachtu z II grupą i pewnie na nic dobrego nie mogła liczyć. Wspominam ją z sympatią, bo była dla nas dobra. Z pewnością z natury była życzliwym człowiekiem i tylko głupia ambicja „odegrania się” kazała jej pchnąć męża w objęcia okupanta. Kiedy przyjęła nas pod swój dach z ambicji tej już niewiele pozostało. 12 NOWA CYWILIZACJA Na nową rzeczywistość spoglądałem początkowo z zaciekawieniem, potem z rosnącą niepewnością. Miastem rządziła Armia Czerwona. Płonął wielki młyn u zbiegu ulic Dworcowej i Sambora, płonął pobliski szpital Sióstr Wincentek, do którego Günter jeszcze tak niedawno odstawiał w słoiku matczyne mleko. Sądziłem, że pożary są wynikiem działań wojennych ale wnet uświadomiłem sobie, że przecież „działań” prawie nie było a zniszczenie spowodowała zwycięska armia. Rozmyślnie? Bezmyślnie? Dziś wiem, że zwycięski żołnierz Armii Czerwonej nie miał pojęcia, iż wciąż jeszcze działa na terenie „bratniej Polski”. Był przekonany, że taki Tczew to już Germania – a na Germanię otrzymał od swoich szefów carte blanche, mógł wyprawiać co chciał. Mógł rabować, gwałcić, palić, niszczyć. Toteż rabował, gwałcił, niszczył i palił. Piękny dworzec, na którym zatrzymywały się kiedyś ekspresy z Petersburga do Berlina i Paryża, po którym – z całą pewnością – przechadzał się po peronie jako dziecko i młodzieniec Vladimir Nabokow, został zniszczony już po odejściu Niemców. Spalono szpital. Spalono wielki młyn, który tlił się wiele tygodni, gdyż nagromadzone ziarno nie chciało szybko się spalić... Pamiętam ulice, po których zataczali się pijani żołnierze z przewieszonymi na piersi pepeszami i objuczeni zrabowanymi zegarkami. Dużo mówiło się o gwałtach, nie całkiem to rozumiałem, choć oczywiście domyślałem się, że mają coś wspólnego ze stosowaniem przemocy... Nazajutrz po wyzwoleniu udałem się z bratem Jankiem na ulicę Paderewskiego. Był to rząd dosyć nowoczesnych domów, wzniesionych przed wojną, z których Niemcy wygnali lokatorów i osadzili swoich ludzi, czyli importowanych z Rzeszy urzędników i dygnitarzy partyjnych. Po ucieczce te domy stały puste. I ja, i Janek spodziewaliśmy się znaleźć w porzuconych lokalach ogromnie cenne łupy wojenne – papier do rysowania, którego nie mieliśmy, może ołówki, kredki, coś jeszcze? Przechodziliśmy z mieszkania do mieszkania coraz bardziej zdumieni i ogłupiali: był to szlak oszalałego, niszczącego huraganu. Wszystkie były zdemolowane, lustra i naczynia potłuczone, meble połamane, pościel rozpruta, sedesy i umywalki rozbite, na posadzkach i w wannach ekskrementy (w jednym z mieszkań zdobywcy uwalili kupę nawet w fortepianie). Obraz bezgranicznego rozwydrzenia. Uczucie obrzydzenia znałem już wtedy, na inne refleksje czas przyszedł później. Co pozostało, to obraz: odpychający. Mimo, iż przez trzydzieści lat (z niewielkim okładem) byłem członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, statutowo zobowiązanym do miłowania Związku Radzieckiego, jakoś nie zdołałem tego obrazu wymazać z pamięci i na miłość zdobyć się nie potrafiłem. Komiczne, a jednocześnie żałosne było za to popołudniowe spotkanie z babcią Ryżową, siostrą mego dziadka i teściową ciotki Ryżowej. Przywlokła się zdyszana do mieszkania synowej taszcząc dwie wypchane torby, z których wystawały smukłe szyjki butelek z winem. Opadła utrudzona na krzesło i opowiedziała z dumą, jak to przyłączyła się do grupy sowieckich żołnierzy, szturmujących fabrykę octu i rozlewnię win przy ulicy Chopina. – Oni pili na miejscu a ja ładowałam butelki do toreb! – zakończyła z dumą. Mama zareagowała kwaśno: – Wstydziła by się ciotka! Niby dlaczego? Przecież to zdobycz wojenna. Babcia Ryżowa nie miała pojęcia, że zachowała się nie tak, jak wypada: nie ja, to kto inny by się obłowił... Zwycięska armia ulokowała komendanturę miasta w gmachu sądu przy ulicy Dąbrowskiego. Przed wejściem stał wartownik z pepeszą, na dachu powiewała czerwona flaga. Pewnego razu, był bardzo ciepły i jasny słoneczny dzień kwietniowy, wędrowałem ulicą Kościuszki w stronę 13 Dąbrowskiego i ze zdziwieniem zauważyłem, że flaga na dachu sądu jest opuszczona do połowy masztu i przewiązana czarną tasiemką. Ktoś umarł? Lecz – kto? Komendant miasta? Ulicą przechodził przyjaciel naszej rodziny, pan Kazik Haydasz, i to on udzielił mi pierwszej lekcji polityki, jaką zapamiętałem: pouczył, że jest to znak żałoby po śmierci sojusznika Związku Radzieckiego, prezydenta Stanów Zjednoczonych Roosevelta, po czym dodał jeszcze, że to właśnie on sprzedał nas Rosjanom. Wtedy nie wiedziałem, co począć z taką wiedzą. Stany Zjednoczone... Nazajutrz po taczankach pojawiła się w mieście bardziej nowoczesna część zwycięskiej armii – pojazdy zmotoryzowane. Niemal wszystkie ciężarówki były produkcji amerykańskiej. To wtedy poznałem takie nazwy jak studebaker, jak dodge i gms (dżems), a mały jeep wprawił mnie w zachwyt: czegoś podobnego nie miała nawet wspaniała, zmotoryzowana armia Hitlera! Na tle amerykańskiego sprzętu żałosne radzieckie ciężarówki marki zis– 5 prezentowały się jak zabytki z lat dwudziestych i nie podobały się nikomu – pomimo zapewnień znawców, że choć nieładne to jednak są „nie do zdarcia”. Kursowało o nich pogardliwe powiedzonko: – Zis piat', z góry jechać, pod górę pchać! 14 POWRÓT DO DOMU Wydarzenia potoczyły się szybko. Pierwszy miesiąc nowej Polski był chyba najszybszy w moim młodym życiu. Oto stoję z grupą mężczyzn i chłopców na dachu domu przy Sambora i wpatruję się w niebo nad Gdańskiem: tam jeszcze rozbłyskują ognie, wznoszą się dymy, trwają walki. Oto na zmianę z Jankiem ciągnę wózek załadowany walizkami i tobołkami: odbywa się nasza przeprowadzka na ulicę Krótką, pod numer piąty. Kilka dni wcześniej towarzyszyłem mamie, która udała się tam na rozpoznanie. Nasze mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowała rodzina Volksdeutschów, państwo P. Ironia losu chciała, że głowa rodziny, pan P., był przed wojną pracownikiem hurtowni Jan Struczyński przy ulicy Kościuszki. Znikł gdzieś, może na froncie, a widok kobiety, padającej przed mamą na kolana i błagającej o wybaczenie, był bardzo przykry. Przykry był też suchy komunikat, wygłoszony przez mamę: – Daję pani trzy dni na wyprowadzkę! Tak powróciliśmy na ulicę Krótką. Tu wtręt topograficzny: posesja, położona w centrum starego miasta, składała się z trzypiętrowej secesyjnej kamienicy, wybudowanej w pierwszych latach XX wieku, z piętrowej oficyny w podwórzu z dwoma mieszkaniami (na parterze od niepamiętnych czasów mieszkała pani Kurczyńska) i z wielkiego spichrza, posadowionego na szczątkach dawnych murów miejskich oraz, jak powiadano, średniowiecznego kościoła Św. Jerzego, do którego dobudowano przed wojną piętro z wielkim mieszkaniem dla brata mamy, wujka Franciszka i jego rodziny. Podwórze w kształcie dwukrotnie złamanej linii łączyło ulicę Krótką z ulicą Rybacką i mieściło ponadto zabudowania gospodarcze. Zajęliśmy mieszkanie od podwórza na pierwszym piętrze kamienicy, trzy pokoje i kuchnię (łazienki wtedy jeszcze nie było, a toaleta dla dwóch mieszkań znajdowała się na podeście schodów) z oszklonym balkonem od podwórza, wybudowanym przez dziadka krótko przed wojną. Z balkonu biegł mostek do mieszkania na piętrze oficyny, toteż kiedy zajęła je ciotka Wanda ze swymi dziećmi pełnił on rolę wygodnego łącznika. Na Krótką zjeżdżali kolejno z wojennego rozproszenia pozostali członkowie klanu: dziadkowie zajęli frontowe mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy, wuj Franek swoje nad spichrzem, ciotka Wanda, która przybyła do Tczewa ostatnia, zamieszkała na piętrze w oficynie. W naszym mieszkaniu stało pianino, a także łup wojenny – wspaniałe radio Graetz, superheterodyna z magicznym okiem, które przez długi czas pełniło rolę ośrodka życia kulturalnego. To ono zapoznało mnie z muzyką Chopina (z wszystkich wykonawców najbardziej podobał mi się – pewnie ze względu na egzotyczne imię – Raoul Koczalski), ono oswajało z osobliwym typem humoru prezentowanego przez teatr „Eterek”, przy nim przeżyłem pierwszy po wojnie konkurs szopenowski z jego dwiema triumfatorkami Haliną Czerny–Stefańską i Bellą Dawidowicz; jakoś ciężko kojarzyła mi się ta Bella z obrazem kultury radzieckiej, przyniesionym do Tczewa przez niezwyciężoną Armię Czerwoną. Wspaniałym nabytkiem była także służąca Wanda, krzepka dziewczyna z podtczewskiej wsi, którą pamiętam w niezatartym obrazie: szoruje na czworakach podłogę, wypięty ku górze potężny zadek jest niezbyt szczelnie osłonięty i wprawia trzynastolatka w ogromne pomieszanie! Nie przetrwała u nas zbyt długo: trzymanie służących stało się niemodne w demokratycznej Polsce, wnet też nastała tzw. publiczna gospodarka lokalami i chyba gdzieś od 1948 czy 1949 roku władza ludowa wpakowała nam do mieszkania sublokatorów – wpierw samotnych panów, a po jakimś czasie (kiedy byłem już poza domem) całą szybko się rozmnażającą rodzinę robotniczą. 15 W domu były też książki. Sporo książek. Pamiętam „Wyznania” św. Augustyna i wileńskie wspomnienia Morawskiego. Męcząca lektura dla wyrostka! I było też wiele książek niemieckich. Mama ukończyła szkołę przed powrotem Pomorza do Polski i właściwie nigdy nie nabrała smaku do lektur polskich. Czytała, lecz bez zapału. Pisała bez błędów, ale gdy przychodziło do wyboru lektury na wieczór przed zaśnięciem – a była czytelniczką namiętną i gdy tylko nieco się uspokoiło po zawirowaniach „wyzwolenia” powróciła do lektur – zawsze sięgała po coś niemieckiego. Trochę peszył mnie jej gust: nade wszystko ceniła romanse, nawet groszowe. Z czasem utworzyło się wokół mamy kółko pań, wymieniających się książkami. Żona mego pierwszego po wojnie nauczyciela, pana Nowakowskiego, też ukończyła szkoły za Wilhelma II. A znów znacznie młodsza pani Elżbieta Warczyńska pochodziła z niemieckiej rodziny (Schulz) i gust do książek wyniosła z domu. Pani Nowakowska zadzierała nosa, za to tę drugą panią bardzo polubiłem: była zawsze uśmiechnięta, pogodna i wesoła, niekiedy aż figlarna, chętnie mnie i brata zagadywała dopytując się podstępnie o nasze młodzieńcze flirty... Ach, tak: była też luteranką, a to w naszym katolickim domu musiało budzić ciekawość. Janek, mój brat, przez dłuższy czas biegał z książkami w roli łącznika między paniami–czytelniczkami. Po bardzo wielu latach, minęło pół wieku z górą, dowiedziałem się, że trzyletni wtedy synek pani Warczyńskiej, Michał, jest dziś biskupem pomorsko–wielkopolskiej diecezji kościoła ewangelicko –augsburskiego. Odwiedziłem go w Sopocie: jest panem po pięćdziesiątce, z twarzy bardzo podobnym do matki... Zatem – powróciliśmy na Krótką. Najmniej wspomnień domowych wiąże się z kuchnią. Mama nie miała czasu ani talentu do kuchni, do pichcenia. Jedyną potrawą, którą przyrządzała dobrze, były polane chrupiącymi skwarkami kluski kartoflane z gotowaną kwaśną kapustą – danie „ciężkie”, ale jakże smakowite! Za to babcia gotowała wspaniałą zupę czarninę z suszonymi śliwkami, pyszny był również jej śledź w śmietanie. To wszystko, czyli – mało. Mamę ogarniała czasem chęć upieczenia placka – lecz jeśli robiła go we własnym piekarniku rzecz zawsze kończyła się zakalcem. Aby jej nie było przykro jedliśmy go z Jankiem bez zmrużenia oka, z wielkim samozaparciem. Wspaniałym zajęciem, już z naszym udziałem, było gotowanie „podpiwku”, czyli ciemnego bezalkoholowego piwa, które chłodziło się następnie w piwnicy, a po otwarciu cudownie się pieniło: znakomity to był napój. Ach, prawda: istniał jednak produkt z mamy kuchni, który był wspaniały i zawsze nam smakował. Produkt prosty, nawet trywialny: ciastka z płatków owsianych, dobrze wypieczone, chrupiące... 16 OPOWIEŚĆ O FIRMIE I RODZINIE I oto już komunikat o rozpoczęciu nauki w szkołach. Trafiam do piątej klasy w szkole powszechnej przy placu Grzegorza. Nauczyciel, pan Nowakowski, pisze na tablicy słowa „Roty” Marii Konopnickiej... lecz o tym nieco później... Oto już można nabyć polskie gazety. Z tym, że pierwszy w kolejności był skromny biuletyn, drukowany przy ulicy Kościuszki na odwrotnej, czystej stronie papeterii niemieckiej poczty polowej i zawierał krótkie wiadomości z nasłuchu radiowego, głównie frontowe. Potem – pojawiły się pierwsze egzemplarze prawdziwego dziennika. Była nim bydgoska „Ziemia Pomorska”. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że poświęcę prasie kilka dziesiątków lat życia, ale jakoś bezwiednie ciągnęło mnie do tych zadrukowanych płacht – na razie jako czytelnika. Do dziś pozostał mi nabyty w owym czasie zwyczaj zaczynania lektury gazet od strony sportowej. Ach, i jeszcze to: krótko po wyzwoleniu uruchomiono przy ulicy Dąbrowskiego coś w rodzaju czytelni prasy – zwalniała od nabywania gazet i stwarzała możliwość zaglądania do kilku lub nawet do kilkunastu. Jedynie „Przekrój” kupowało się regularnie dla domu: tygodnik schlebiał nam wszystkim, młodym i starszym, udając, że już jest po wszystkim, że jest dobrze, że o niedawnej wojnie i okupacji można już tylko czytać... Oto – badanie pozostałości dawnej firmy Jan Struczyński. Nieruchomości przy ulicy Krótkiej (numery 4 i 5) ocalały. Gorzej było w hurtowni przy ulicy Kościuszki: biurowiec z przedwojennym mieszkaniem dziadków i magazynem towarów tak zwanych kolonialnych w ruinie, magazyny po prawej stronie długiego dziedzińca zwalone, z palarni kawy nie pozostał ślad. Gruzy, ślady ognia. Ocalała jedynie lewa strona placu, najstarsze i zdawać się mogło najbardziej kruche zabudowania magazynów. Były puste, rozszabrowane. Pozostało jedynie to, czego nikt nie chciał: niezliczone opakowania zastępczej niemieckiej herbaty ze skórek jabłek. W magazynie na Krótkiej były duże zapasy soli; miał to być wkrótce pierwszy artykuł handlowy, oferowany przez mamę po otwarciu sklepu. Z historycznej kamienicy Forstera (lecz nie gauleitera, a dawnego, XVIII–wiecznego Forstera, dziada i ojca sławnego podróżnika Jerzego Asama oraz m.in. profesora uniwersytety wileńskiego), znajdującej się przy rynku, taszczyliśmy zachowane tam znaczne ilości talku w okrągłych tekturowych pudełkach, które w sam raz nadawały się do imitowania bitew, gdyż rozbite o mur wybuchały wielką chmurą białego pyłu: jak widać, pomimo świeżo przebytej prawdziwej wojny chłopięce zabawy wojenne jakoś nie zanikły... Nie mieliśmy oczywiście pojęcia, co dzieje się w siedzibach filii hurtowni w Kościerzynie i Włocławku... Jesteśmy zatem – mama, brat i ja – jedynymi na razie przedstawicielami klanu Struczyńskich w mieście. Dziadkowie, wuj Franek z rodziną, ciotka Wanda z dziećmi, ciotka Kasia ze swym Heniem, wuj Roman z Witkiem i Olkiem – wszyscy tułają się jeszcze nie wiadomo gdzie. To znaczy – mniej więcej wiedzieliśmy gdzie, niepewny był tylko dzień ich powrotu do gniazda. Jednak mama nie chciała czekać z założonymi rękami: postanowiła najszybciej jak to będzie możliwe uruchomić firmę... Firma. Tutaj miejsce i czas na kilka informacji o tym zjawisku, które zdeterminowało moje wczesne lata – o firmie Jan Struczyński, i trochę o początkach rodziny. Dziadek Jan Struczyński był wnukiem powstańca listopadowego Marcina Strusińskiego (herbu Szeliga), który z oddziałem kapitana, a może majora lub pułkownika Kosko przekroczył po klęsce powstania listopadowego granicę i dał się internować w królestwie Prus. Wielu jego towarzyszy powędrowało dalej na zachód, do Belgii i Francji, on jednak osiadł na granicy Ko- 17 ciewia i Kaszub. Miał siedemnaście lat i był goły jak święty turecki. Z pewnością żył z pracy własnych rąk. Z kim się ożenił? Nie interesowałem się tymi sprawami za życia dziadków, dziś tego żałuję (obiło mi się o uszy imię i nazwisko Matylda Linkowska lub Likowska, ale pewności nie mam). W 1849 roku urodził im się syn Augustyn Leon, mój pradziadek. Pojawia się też nazwa wsi – nomen omen! – Głodowo w parafii Sobącz na skraju Kaszub. Augustyn Leon, już poddany pruski, bił się dzielnie w kampanii francuskiej 1870–1871 roku i miał z tego tyle, że w urzędowych papierach pojawiła się partykuła von: czyli pojawił się von Strutschinsky, co było pisownią nazwiska już zniekształconą przez biurokrację pruską. I tak zostało: Struczyński. Augustyn Leon ożenił się po powrocie z Francji i w dosyć szybkim tempie dorobił siedmiorga dzieci, w tym mego dziadka Jana, urodzonego w Głodowie w 1874 roku. Z jego licznego rodzeństwa najbardziej kochałem ciotkę–babkę Jasińską a najmniej ciotkę– babkę Ryżową; sympatyczny był też brat dziadka Józef, a obojętna ciotka–babka Orłowska. Augustynowi Leonowi nie wiodło się zbyt dobrze skoro na przełomie 80–tych i 90–tych lat XIX wieku udał się z całą swą rodziną na emigrację zarobkową do Ameryki. Wszelako recepta na sukces nie zadziałała: po trzech lub czterech latach wrócił jak niepyszny na Pomorze, biedniejszy niż przed wyjazdem i uboższy o jednego syna, który w drodze powrotnej zatrzymał się w Westfalii i tam pozostał wśród górników. Czas wyznać, że ród Struczyńskich w męskiej linii na ogół nie nadawał się do osiągania sukcesów materialnych. Byli to mężczyźni lekkomyślni, rozrzutni, hojni jeśli akurat byli przy pieniądzu, w rezultacie niczego się nie dorobili. Owszem, byli idealistami. Mój dziadek Jan miał piękne wyniki jako działacz społeczny i patriota. W 1907 roku, ku zaskoczeniu władz pruskich, Polacy z Janem Struczyńskim na czele wygrali wybory do zdominowanej dotąd przez Niemców rady parafialnej u św. Krzyża w Tczewie, a w 1919 roku tak zaangażowali się w zabiegach o przyłączenie Pomorza do Polski, tak współdziałali z liderami Czyżewskim w Gdańsku i Abrahamem w Gdyni (Gdynia była wtedy małą wioską ze sławną knajpą „Pod dębem”), że władze pruskie posadziły dziadka na dość długiej ławie oskarżonych pod zarzutem zdrady stanu. I pewnie byłoby doszło do skazania, gdyby nie wejście do Tczewa oddziałów generała Hallera w styczniu 1920 roku. Ach, jaka to była feta! Jednym z pierwszych posunięć po przyłączeniu miasta do Polski było obalenie pomnika cesarza Wilhelma I, usytuowanego na placu przed starostwem. Pan Izydorek, emerytowany nauczyciel matematyki, przypomniał mi, że do realizacji owego zbożnego dzieła „zaprzężono konie pańskiego dziadka Struczyńskiego” – statuę obwiązano łańcuchami, podcięte batem konie szarpnęły i figura runęła z cokołu... Szczęśliwym losem Jana, mego dziadka, okazała się jego żona Marta, kobieta prosta, krzepka, pracowita i ogromnie ambitna. Poślubił ją w 1897 roku, po powrocie ze Stanów Zjednoczonych i odbyciu służby wojskowej. Nazywała się Kiwacz/Kiewatsch, była wiejską sierotą z Mieścina pod Miłobądzem, i wszystkie swe siły – a były niespożyte – skierowała na pokonanie przekleństwa biedy, i to sposobem najprostszym – przez harówkę i składanie grosza do grosza. Dziadek był wtedy robotnikiem w tartaku nad Wisłą w Tczewie, ona zaś przyjęła dozorcostwo w kamienicach będących własnością jej krewnych, Kowalkowskich. Wydzielała mężowi dniówkę na tytoń do żucia (nabywało się go w laskach), na tabakę do niuchania i na kufel piwa, resztę odkładała do pończochy, a może i do banku. Wśród tego rodziła dzieci, wszystkie moje ciotki i wujów: Franciszka w 1898 roku, Augustyna w 1900, Martę w 1907 i Wandę w 1911. Matka moja, Joanna, urodziła się dokładnie w środku, w 1905 roku. Były jeszcze dwie dziewczynki, te jednak zmarły w wieku niemowlęcym. 18 W 1911 roku babcia osiągnęła pierwszy sukces: miała już tyle w pończosze, że mogła zakończyć wysługiwanie się bogatym kuzynom Kowalkowskim i założyć przy ulicy Dąbrowskiego w Tczewie niewielki sklep pod firmą „Johann Struczynski”. Szyld był dwujęzyczny, a podejście do klientów elastyczne: okoliczni wieśniacy, jeśli nie dysponowali akurat gotówką, mogli nabywać potrzebne produkty również na drodze wymiany, w zamian za cukier, sól, naftę, dostarczając zboże, ziemniaki i in. Dumny i zabawny był napis na szyldzie: „Spezial–Umtauschgeschäft”. Babcia, mająca doskonałe kontakty z okoliczną ludnością wiejską, sama stanęła za ladą, zaprzęgła do pracy syna Franka, potem drugiego syna, potem najstarszą córkę, czyli moją mamę. Dziadek, formalny właściciel sklepu, rzucił pracę w tartaku, udzielał się w sklepie i w radzie parafialnej, działał w radzie Banku Ludowego. Był już bowiem k i m ś. Szukał dla siebie szyldu politycznego i znalazł go w endecji Romana Dmowskiego, bardzo popieranej przez polski kler, a dziadek był oczywiście wiernym synem Kościoła. W 1914 roku cesarz Wilhelm II powołał dziadka ponownie pod broń. Miał już 40 lat, toteż skierowano go początkowo do służby wartowniczej – gdzieś na środkowym Pomorzu pilnował wziętych do niewoli Rosjan i bardzo ich polubił, a w 1945 roku ogromnie się dziwił, że nowi Rosjanie okazali się tak inni od tamtych, pogodnych i rozśpiewanych jeńców z armii carskiej. W 1916 lub 1917 roku trafił dziadek na front francuski, śladem swego ojca Augustyna Leona, uczestnika kampanii 1870–1871 roku. W tym samym roku, pomimo kalectwa (Franek utykał), zmobilizowano jego starszego syna. Szkolono go w Malborku, dokąd mama jeździła do brata z wałówką, po czym posłano również do Francji. Obaj, ojciec i syn, walczyli na tym samym froncie, jednak nie spotkali się w okopach. Dziadek operował pod Saint Quentin nad Sommą, a dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkowo – po powrocie z kina, kiedy opowiedziałem mu treść obejrzanego amerykańskiego filmu „Ucieczka z Saint Quentin”. – Ależ ja tam się biłem! – wykrzyknął dziadek; musiałem mu tłumaczyć, że chodzi o amerykańską miejscowość o podobnej nazwie, wsławioną wielkim więzieniem. Z pewnością był to rok 1946 lub 1947, później bowiem filmy amerykańskie znikły na dłuższy czas z naszych ekranów. Podczas wojny 1914–1918 babka sama prowadziła sklep, wspierana przez dzieci. Po powołaniu do wojska Franka do pomocy pozostali Augustyn i moja 12–letnia wtedy mama. Z jej opowieści wiem, że właściwie nie miała dzieciństwa. Po powrocie ze szkoły (Altstädtische Mädchenschule) albo stawała za ladą, albo doglądała w domu młodszych sióstr, Wandy i Marty. Babcia miała już wtedy konia, wóz i woźnicę, a stajnię wynajmowała na podwórzu nieodległej posesji Weilandów. Podobno romansowała ze swym woźnicą, tak to w każdym razie widzieli pradziadkowie i donosili synowi na froncie o złym zachowaniu żony. Babka, to zrozumiałe, nie darzyła ich miłością, a kiedy dowiedziała się o słanych na front donosach, teściowa straciła prawo wstępu do jej domu. Nie wierzę w romanse babci Marty. Była bardzo wierząca i ogromnie serio traktowała przykazania religii, toteż nie wyobrażam sobie spowiedzi, w której zmuszona byłaby wyznać przedstawicielowi Pana Boga na ziemi, że złamała złożone przed ołtarzem śluby. Nie, to niemożliwe! Prawda była taka, że jędzowata teściowa nie znosiła synowej; pradziadkowie sami byli goli jak święci tureccy, ale zadzierali nosa i nie mogli wybaczyć synowi, że ożenił się z jakąś tam biedną sierotą z Mieścina. W 1918 roku babka zanotowała drugie zwycięstwo. Kiedy losy wojny zaczęły się przechylać, a perspektywy Rzeszy rysowały się bardzo niejasno, tczewskich Niemców (a także zniemczonych tczewskich Żydów) ogarniać zaczął niepokój, i to tym większy, że równolegle rósł w siłę narodowy ruch polski. Tak czy owak – Niemcy przenosili się w głąb Rzeszy, na rynku nieruchomości gwałtownie wzrosła podaż i opadły ceny, a babka wykorzystała koniunkturę wzo- 19 rowo. Zresztą dysponowała mocną walutą: przez całe swe życie gromadziła marki w złocie (co było zakazane!), miała więc czym przebijać. Kiedy dziadek powrócił z frontu okazało się, że jest właścicielem kilku kamienic i placów w mieście, a w eleganckiej (wówczas) kamienicy numer 5 przy ulicy Krótkiej instalowano już nowy, duży sklep, w niczym nie przypominający pierwszego skromnego sklepiku przy Dąbrowskiego. W sklepie i w administracji domów pożytek z dziadka był raczej niewielki: bez reszty pochłonęła do polityka. Był gorący rok 1919, w Wersalu ważyły się granice powojennej Europy, a poza zaborem pruskim istniała już niepodległa Polska. Siedemnastoletni syn Augustyn wymknął się chyłkiem za granicę zaboru i poszedł do polskiej armii, sam dziadek zaś stał się bojownikiem polskiej sprawy w mieście. Moja czternastoletnia wtedy mama zyskała nowe zajęcie: pełniła funkcję kuriera posyłana z papierami (lub po papiery) do Józefa Czyżewskiego w Gdańsku, bądź do Antoniego Abrahama w Gdyni, czołowych wtedy działaczy pomorskich. Nawiązał też dziadek kontakt ze Stanisławem Sierakowskim z Waplewa, który o to samo zabiegał na prawobrzeżnym Powiślu. Babcia nie pochwalała zatrudnień męża, zajęta budowaniem materialnej pozycji rodziny za nic miała takie abstrakty jak polityka, patriotyzm, czy nawet Polska. Gorzej: piekliła się kiedy dziadek chyłkiem wyciągał z firmy pieniądze na finansowanie jakichś tam działań patriotycznych bądź, później, na wspieranie akcji plebiscytowej na Powiślu. Konflikty w rodzinie były ostre, mama, wtedy jeszcze nastolatka, dobrze je zapamiętała. Myślę, że ów proces, wytoczony przez Rzeszę działaczom polskim na Kociewiu i odbywający się przed sądem w Tczewie na przełomie lat 1919–1920, traktowany był przez babkę jako przejaw słusznego gniewu Bożego – do tego stopnia nie pochwalała zatrudnień męża. Niemniej – dostarczała mu paczki do celi. Kiedy na Pomorzu nastała już Polska dziadek nie zmienił zainteresowań: wyżywał się w działalności politycznej i społecznej, przewodniczył radzie parafialnej u Św. Krzyża, zasiadał w radzie nadzorczej Banku Ludowego, gardłował na zebraniach endecji, a jednocześnie cały czas uważał się za świetnego i doświadczonego kupca i jako taki miał własną świtę nierobów– klakierów, którym hojnie pożyczał pieniądze i stawiał pańskim gestem kolejki. Sławna w rodzinie była jego wielka transakcja w okresie gigantycznej inflacji: nic żonie nie mówiąc nader korzystnie sprzedał dużą kamienicę przy ulicy Kopernika, i bardzo się zdziwił, gdy za uzyskane miliardy polskich marek nazajutrz można był nabyć (ewentualnie) kosz jabłek! Toteż firma dojrzała po pewnym czasie do zamachu stanu; jeżeli miała istnieć i rozwijać się dziadek musiał stracić koronę, potrzebny był nowy szef. Dziadkowi pozostawiono honory, faktyczne kierownictwo objął w porozumieniu z babcią starszy syn Franciszek – wypłacał rodzinie pensje i doprowadził firmę „Jan Struczyński” do rozkwitu, przerwanego dopiero przez wybuch wojny w 1939 roku. Przy ulicy Kościuszki powstała wielka hurtownia towarów kolonialnych z palarnią kawy oraz wielkim składem opału, filialne hurtownie zainstalowano w Kościerzynie i Włocławku, mniejszą w Świeciu nad Wisłą (okazała się nierentowna), wreszcie sklep w Grudziądzu. Transport był w połowie lat 1930– tych w dużej mierze zmotoryzowany (zapamiętałem nazwiska trzech – jak to wtedy się mówiło – szoferów ciężarówek, którzy ogromnie mi imponowali: panów Szczuki, Kuchty i Talarskiego), na letnie weekendy jeździło się niekiedy fiatem 508 nad jezioro w Szarlocie pod Kościerzyną. A oto rodzina Jana i Marty Struczyńskich w dwudziestoleciu 1920–1939: Syn Franciszek kieruje firmą. Jako mężczyzna był wyjątkiem w galerii rodzinnych fantastów: odziedziczył talenty babci wzbogacając je o rozmach. Ożenił się z panną Salomeą Piskorską z Grudziądza i miał z nią siedmioro dzieci – w kolejności: Gabrynię, Grzesia, Mietka, Mariana, Wincentego, Marylę i najmłodszego Stasia, urodzonego w 1936 roku. Do rodziny 20 Franciszka przylgnęła niania Stanisława (Stasia) Młynarkiewicz, ofiarna i oddana stara panna, ściągnięta via ogłoszenie prasowe z doskonałymi referencjami aż z Berlina. Stasia wychowała trójkę najmłodszych dzieci Franka i cioci Salomei, jej ukochanym faworytem był Wicek. Grześ jeszcze przed wojną zaczął naukę w gimnazjum polskim w Gdańsku; po jednej z wizyt w Gdańsku Stasia opowiadała z płaczem o despekcie, bo Grześ – taki malutki – zmuszony był maszerować w ostatniej parze podczas defilady uczniów w dniu 3 maja: Tak mi go było żal... Ja sam zapamiętałem Grzesia z tego czasu inaczej: siedzącego z Gabrynią nad klawiaturą i wystukującego na cztery ręce sonatiny... Syn Augustyn: lekkoduch, bon–vivant, przyjaźnił się z całym światem, a czego się tknął – to popsuł. Lubił wypić, a gdy wypił pięknie śpiewał basem. Tułał się po świecie, w końcu wrócił na łono rodziny z żoną Kasią i jej panieńskim dzieckiem Heniem. Brat kupił mu restaurację w Tczewie przy ulicy Dworcowej, którą wkrótce doprowadził do ruiny. Następnie zafundowano mu sklep w Grudziądzu, również wnet zagrożony upadkiem – na ratunek posłano wtedy moją mamę. Wreszcie, w 1938 roku, otrzymał w darze spore gospodarstwo rolne w Kamierowie pod Skarszewami, które ostatecznie pochłonęły wiry wojny i powojennych przemian. Córka Joanna, moja matka. Rocznik 1905. Od dziecka w sklepie, podobnie jak babcia pracowita i utalentowana kupcowa. Kiedy podrosła zajęła się sportem, z czasem została naczelniczką żeńskiego „Sokoła” w Tczewie. Na zawodach lekkoatletycznych startowała z Walasiewiczówną, poznała Konopacką, Wajsównę, była bardzo dobra w biegach i skokach, miała szanse znaleźć się w ekipie olimpijskiej roku 1932. Zachowała piękne fotografie z Kozłówki Zamoyskich: synowa ordynata, żona Michała Zamoyskiego, patronowała żeńskiemu „Sokołowi” i zapraszała na lato czołowe sokolice do pałacu. Tam mama zapatrzyła się w przystojnego Michała i postanowiła, że jeśli kiedykolwiek będzie mieć syna nazwie go tym imieniem. Michał – po hebrajsku „któż jak Bóg”. W tczewskim domu Struczyńskich bardzo licznie bywali elewi Szkoły Morskiej. Szkoła Morska była dumą miasta, a w domu moich dziadków – bodaj z uwagi na panny – zjawiała się cała szkolna śmietanka, począwszy od dyrektora Antoniego Garnuszewskiego i szefa wydziału nawigacyjnego Mamerta Stankiewicza, a kończąc na rozamorowanych elewach: bywał Karol Olgierd Borchardt, bywał Jan Banucha, absolwent wydziału mechanicznego, który poślubił najmłodszą pannę Struczyńską – Wandę, bywał Stanisław Dulski, który porwał na zawsze jej przyjaciółkę Wiśniewską, a Henryk Grunwald był „po słowie” z moją mamą – tę zapowiedź przekreślił jednak los, narzeczony wpadł bowiem podczas wachty do otwartego luku na frachtowcu i zabił się. W efekcie najstarsza panna Struczyńska najpóźniej z sióstr wydała się za mąż, bo dopiero w 1932 roku. To dla niej pojawił się Edmund Misiorny. Przebywał na kursie w gdańskiej dyrekcji Polskich Kolei Państwowych; przypadek sprawił, że poznał w pociągu Romana Romanowskiego, szwagra mojej mamy, a ten postanowił zarekomendować go jej na męża. Ślub odbył się w klasztorze bernardynów w Świeciu nad Wisłą jesienią 1932 roku, wesele wyprawiła najmłodsza siostra mamy – Wanda, która wraz z mężem prowadziła wówczas filię firmy w tym mieście. Edmund M. pełnił w tym czasie obowiązki dyżurnego ruchu na stacji w dość oddalonym Kępnie; ambicją mamy było, by zabiegał o przeniesienia służbowe przybliżające ją do domu rodzinnego, z którym czuła się mocno związana. Efektem były liczne przeprowadzki – do Inowrocławia, gdzie ojciec był dyżurnym ruchu na stacji osobowej, do Janowca Wielkopolskiego, gdzie był naczelnikiem stacji, wreszcie via Chojnice – które nie spodobały się rodzicom – do Smętowa, gdzie również pełnił obowiązki naczelnika dużej stacji II klasy. Było ono oddalone od Tczewa już tylko o 40 kilometrów, toteż praktycznie żyło się nam na wielkim łonie rodu 21 Struczyńskich. Mama urodziła czterech synów: mnie, Michała, w 1933 roku, Janka w 1935 roku, Tomasza Macieja w 1937 roku i w 1940 roku najbardziej udane dziecko – pogrobowca Romka. Z Edmundem M. do rodziny – już tylko mojej – dołączyli jego rodzice oraz dwie siostry. Dziadek, Walenty Misiorny, rocznik 1874, wywodził się ze wsi wielkopolskiej, z okolic Śremu –Środy, i był kolejarzem w Poznaniu. Mieszkał na Wildzie przy Prądzyńskiego (tam urodził się mój ojciec), a następnie przy Madalińskiego, gdzie w mieszkaniu 32 pod numerem 2 przeżył do śmierci. Babcia, Anna z Szydłowskich, matka mego ojca, pochodziła z Rogoźna; po jej wczesnej śmierci dziadek poślubił szwagierkę zmarłej żony Annę Ernst, też wywodzącą się z Rogoźna, i to ona wychowała mego ojca. Anna Ernst pochodziła ze spolszczonej rodziny niemieckiej, doskonale władała oboma językami, ale – o dziwo! – po doświadczeniu okrucieństw hitlerowskich w zajętej Polsce do końca wojny nie wypowiedziała słowa po niemiecku. Szczególnie zabolało ją morderstwo, popełnione na moim ojcu, który był jej ukochanym wychowankiem. Dwie siostry ojca to Teresa – rocznik 1898, zamężna Szotyńska i Walentyna, rocznik 1904, zamężna Kucharska. Ciotka Teresa przez całe życie była urzędniczką w ubezpieczeniach społecznych, w bankowości itp.; jej mąż, chorąży Szotyński, był zawodowym żołnierzem i w roku 1939 zginął na rynku w Gostyniu w masowej egzekucji, przeprowadzonej przez niemieckie Einsatzkommando. Byli bezdzietni. Ciotka Walentyna, nazywana Walosią, również była urzędniczką w Poznaniu i bardzo długo konserwowała się w panieństwie; wydała się za mąż dopiero w 1945 roku za Mariana Kucharskiego (stale podkreślał: – Jestem Kucharski z Kucharek! – i eksponował ogromny sygnet) i miała z nim syna Jacka, który po latach wyemigrował do Niemiec. Powiem szczerze, że z poznańskim skrzydłem mojej rodziny nie czułem się tak mocno związany, jak z tczewskim klanem. Wpłynęło na to z pewnością oddalenie: w Tczewie wszyscy byli na miejscu, a do Poznania trzeba było jeździć, co nie sprzyjało ścisłym kontaktom. Ale liczył się także odmienny styl życia. Babcia była dosyć typową Poznanianką, drżała kiedy zasiadałem na jej reprezentacyjnej kanapie, a natychmiast po przejściu po pokoju wycierała rzekome ślady moich stóp na wywoskowanej podłodze. Odruchów bezinteresownej serdeczności nie pamiętam. Tylko kuchnia babci była znakomita, w przeciwieństwie do tczewskien kuchni mamy. Obie ciotki, Terenia i Walosia, były z usposobienia podobne do macochy, choć nie tak konsekwentne. Bardziej lubiłem starszą. Kończyła karierę zawodową już jako wdowa po wojnie, w Gnieźnie, tam ją kilka razy odwiedziłem. „Kucharski z Kucharek” otworzył po wojnie sklep papierniczy w Poznaniu u zbiegu Garbar i Rynku Bernardyńskiego, interes nie kwitł, za to właściciel tęgo popijał, a sygnet błyszczał wspaniale. Wszyscy drżeliśmy z powodu późnych ciąż cioci Walosi – pierwszej, gdy miała 43 lata (dziecko zmarło) i drugiej dwa lata później – ale skończyła się szczęśliwie. Niekiedy wraz z dziadkiem i babcią jeździliśmy do gniazda Szydłowskich w Rogoźnie: żył tam jeszcze brat pierwszej żony dziadka, gospodarzył na roli „za jeziorem”, żyli jego synowie i ich kuzyni, z których najwyżej wyemancypował się społecznie inżynier Szydłowski, dyrektor Fabryki Maszyn Młyńskich; miał niestety paskudną żonę, potrafiła oskarżyć mnie lub brata o kradzież srebrnych łyżeczek; obrażeni unikaliśmy później tego domu. Prawdziwą dumą napawali mnie za to dwaj kuzyni ojca z Poznania, Zygmunt i Marian Misiorny: jeden z nich był przed wojną mistrzem Polski w boksie w wadze muszej (przed Rotholcem), obaj później przez długie lata sędziowali podczas ligowych meczów bokserskich, Zygmunt był prócz tego którymś z ważnych dyrektorów Międzynarodowych Targów Poznań- 22 skich. Brat mój Janek mocniej związał się z poznańskim skrzydłem rodziny, częściej tam bywał i nawet poznał jej dalsze odgałęzienia, np. Lorentzów w Chodzieży. Druga córka Struczyńskich – Marta. Tę ciotkę bardzo kochałem. Może dlatego, że zawsze była bardzo smutna? Pamiętam, jak krótko przed wysiedleniem do Generalnego Gubernatorstwa zasiadała z naszą przyszywaną ciotką Wikcią Majtkowską przy kuchennym kredensie i popijając mocną herbatę lub kawę zamyślona paliła jednego papierosa po drugim w długiej szklanej lufce: tęskniła do męża, który po kampanii wrześniowej trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Była ładna, przynajmniej w moich oczach; czesała się „na chłopca”. Za Romana Romanowskiego wyszła z wielkiej miłości. Był dygnitarzem w starostwie powiatowym tczewskim i cieszył się opinią najprzystojniejszego mężczyzny w mieście. Całe życie Marty zamieniło się potem w czekanie: początkowo na dzieci, których długo mieć nie mogła (dopiero po siedmiu latach małżeństwa urodził się Witek, a rok później Olek), następnie na powrót męża z obozu, wreszcie na jego powrót z pracy oraz „z pracy”, był to bowiem pan korzystający z uroków życia i powracający do domu o najróżniejszych porach dnia i nocy. Nie był złym człowiekiem, przeciwnie, miał tylko tę słabość, że nie potrafił oprzeć się pokusom. A ciocia Marta czekała po nocach, piła mocne herbaty i paliła papierosa za papierosem, po czym wszystko Romanowi wybaczała... Trzecia, najmłodsza córka – Wanda – rocznik 1911, była rówieśnicą firmy „Jan Struczyński”. Uczęszczała do gimnazjum w Tczewie i najszybciej, jako pierwsza z sióstr, zmieniła stan cywilny: jej wybrańcem był absolwent wydziału mechanicznego Szkoły Morskiej Jan Banucha. Ślub odbył się w 1929 roku, w podróż poślubną popłynęli statkiem do Londynu. Jan Banucha nie poświęcił flocie zbyt wiele czasu, już w 1931 roku uległ namowom szwagra, wujka Franka, i objął kierownictwo filii hurtowni w Świeciu nad Wisłą a dwa lata później zarząd dużej hurtowni w Kościerzynie. Mieli czworo dzieci – Leszka, Jankę, Jurka i Andrzeja. Wyliczyłem łącznie 30 osób z pokolenia dziadków, dzieci i wnuków. W 1934 roku żył jeszcze 85–letni pradziadek Augustyn Leon, zatem mogła powstać „historyczna” fotografia czterech pokoleń rodu Struczyńskich: pozowali przed kamerą wsparty na lasce 85–letni pradziad Augustyn Leon, 60–letni dziadek Jan, 36–letni syn Franciszek i 9–letni wnuk Grześ. Z tych 30, a właściwie 31 osób, wojna i okupacja zabrały: wuja Jana Banuchę, który zmobilizowany poległ w obronie Gdyni na Kępie Oksywskiej w 1939 roku, mego ojca Edmunda Misiornego, zastrzelonego w jesieni 1939 roku przez niejakiego Wrase, byłego przywódcę mniejszości niemieckiej, a podczas okupacji wójta w Leśnej Jani niedaleko Smętowa, wuja Augustyna Struczyńskiego, który zginął w 1943 roku w niejasnych okolicznościach, ciotkę Martę, zmarłą w 1942 roku w wyniku zapalenia płuc oraz moich młodszych braci Tomka, zmarłego w 1941 roku w tczewskim szpitalu podobno (nikt nie wierzył obdukcjom niemieckiego kierownictwa) na zapalenie płuc oraz Romka, zmarłego tragicznie w pożarze w 1942 roku. Klan zmniejszył się więc o sześć osób, przetrwały 24 osoby – z tego w Tczewie w chwili nastania nowej Polski było nas, jak się rzekło, tylko troje: mama oraz Janek i ja. Resztę losy rzuciły w różne strony. Zamykam rozdział fragmentami z roku 1947 i 1950. Otóż w 1947 roku poza głośnymi wyborami do sejmu wypadły także złote gody dziadków. Oboje z babcią dotrwali do jubileuszu 50–lecia małżeństwa w dobrej formie. Z fetą w rodzinnym gronie wiązały się dwa wydarzenia: po pierwsze dziadek ogłosił, że ostatecznie wycofuje się z życia publicznego (w praktyce oznaczało to już jedynie rezygnację z przewodzenia radzie parafialnej, ku wielkiemu żalowi proboszcza), po drugie – posłaniec dostarczył długi, odręczny list biskupa chełmińskiego ks. dra Kazimierza Józefa Kowalskiego, tak staranny w wyliczeniu dziadkowych zasług dla ojczyzny i dla Kościoła, że aż mnie zatkało: postanowiłem, że odpytam dziadka na okoliczność jego licz- 23 nych doświadczeń życiowych, po czym jednak zaniedbałem się i niemal nic z tego nie wynikło, ku memu (dziś) wielkiemu żalowi. Zdążyłem przepytać go zaledwie o wypadki wojny 1914– 1918 roku, a i to niezbyt wnikliwie. Raz jeden, na prośbę babci, udałem się do Miłobądza, gdzie była chrzczona, poprosiłem w parafii o wyciąg z jej aktu chrztu a przy sposobności poznałem słynnego sędziwego historyka Pomorza, księdza Stanisława Czapiewskiego, który dożywał tam swoich dni przed ostatecznym przeniesieniem na „wycug” bodaj na probostwie w Turzy. Kiedy zjawiłem się na plebani staruszek siedział przy pianinie i grał Chopina. Ładny to był widok, uczony należał bowiem do gatunku pięknych starców, jak pan Andrzej Potworowski i inni. Usłyszawszy, że reprezentuję ród Struczyńskich, rozgadał się i sporo mi wtedy opowiedział o dawnych swoich z dziadkiem kontaktach. Miałem niespełna 17 lat, mało mnie to wówczas obchodziło – co wyznaję z żalem. Młodość jest dość bezmyślna i mało przewidująca. Dziadek zmarł w styczniu 1950 roku – wycieńczony przez dokuczliwą astmę, a powalony ostatecznie przez raka żołądka. Miał 76 lat. W ostatnich latach uwędził nas wszystkich w pomocnym jakoby dymie z ziołowych papierosów, popijał już jedynie z rzadka, stał się drobny i kruchy. Pisał wspomnienia, kupowałem dla niego zeszyty, które zapisywał jeden po drugim. Niestety – nie przetrwały. Babka uznała, że lepiej będzie gdy wrzuci je do pieca. I tak po śmierci dziadka uczyniła. Pogrzeb dziadka był manifestacją lokalną, nigdy wcześniej nie widziałem podobnego tłumu na mszy żałobnej i w kondukcie. Legł na tzw. starym cmentarzu; po dwunastu latach dołączyła doń babcia Marta a jeszcze później (1985) moja mama. Babcia, która zawsze krótko trzymała dziadka, po jego śmierci czule go wspominała i często gościła we śnie; rano mawiała niekiedy: – Dziś w nocy Jan znowu był u mnie. Dziadkowie poznańscy umarli – dziadek w 1954 roku, babcia w 1959 roku; oboje spoczywają na cmentarzu junikowskim w Poznaniu. 24 WIZYTA NOCĄ Zatem – powracamy do gniazda, na ulicę Krótką. Jest marzec 1945 roku. Mama, Janek i ja jesteśmy na razie jedynymi przedstawicielami „firmy”, których koniec wojny zastał na miejscu w Tczewie. Mama wie, że ojciec zginął, ja i brat nie wierzymy w to: chcemy mieć nadzieję, że wiadomość jest niepewna, że może jeszcze żyje i pewnego dnia powróci. Łudziliśmy się kilka lat... Reszta „firmy” jest rozproszona. Większość przebywa w dawnym GG. Kuzyn Mietek trafił po powstaniu warszawskim na roboty do Ludwigshafen w Rzeszy, ciotka Wanda z dziećmi uciekła przez bolszewikami aż do Berlina. Mama postanowiła, że w tej sytuacji na własną rękę reaktywuje szczątek firmy, czyli sklep przy ulicy Krótkiej, co też niebawem nastąpiło. Pierwszym towarem była sól, zostało jej po Niemcach sporo. W kwietniu, kiedy jako tako kursowały już pociągi, przyjechał na rekonesans dziadek i zamieszkał z nami; babcia czekała jeszcze na sygnał w Pruszkowie. Zdarzyła się wtedy dosyć dziwna przygoda, a jej sprawcą było wojsko polskie – wszelako bardzo różniące się od oficjalnego. Był późny wieczór, Janek i ja spaliśmy już, kiedy nagle rozległo się gwałtowne walenie do drzwi. Mama i dziadek zapytali: – Kto tam? Odpowiedź brzmiała: – Wojsko polskie! Do mieszkania wtoczyło się kilku młodych mężczyzn rozmaicie ubranych, z rozmaitą bronią. Rozbudzeni stanęliśmy z bratem w drzwiach sypialni obserwując tę scenę w milczeniu. Wojsko polskie zażądało wydania żywności. Za pokwitowaniem, rzecz jasna. Jeden z przybyszów zasiadł przy stole, wydobył zeszyt i spisywał ołówkiem łupy. Niewiele było do zabrania. Trochę mąki, kawałek słoniny, woreczek cukru. – Ile tego jest? Dziadek oświadczył, że jest kupcem i ma doświadczenie, może zważyć cukier w ręku: – Około dwa kilogramy. Mama przyjęła pokwitowanie, wojsko polskie odeszło oświadczając, że po wyzwoleniu kraju straty zostaną pokryte. Ponieważ kraj był już wyzwolony od Niemców oświadczenie gości wywołało spory zamęt w głowach dziadka i mamy. Do śmierci nie rozstrzygnęli wątpliwości, a możliwe odpowiedzi były tylko dwie: w odwiedziny przybyła partyzantka „londyńska”, bądź zwykła banda, trudniąca się rozbojem. Charakter najścia i zakres rekwizycji świadczyłyby jednak, że nie byli to zwyczajni bandyci. W tym czasie dziadek wespół z kilkoma znajomymi uruchomił w mieście wytwórnię wody sodowej i lemoniady – pierwszą po wojnie butelkę polskiej oranżady brat i ja wypiliśmy uroczyście pod jego okiem, dzień albo dwa dni po wizycie wojska polskiego. 25 SZKOŁA PRZY PLACU GRZEGORZA Zaczęto otwierać szkoły. Jak się rzekło trafiliśmy na Plac Grzegorza, Janek do trzeciej klasy, ja do piątej. Pierwszym nauczycielem, z jakim się zetknąłem, był pan Nowakowski. Zjawił się w klasie ze skrzypcami i zapowiedział, że będziemy uczyć się „Roty”. Tę pieśń napisała Maria Konopnicka, a muzykę ułożył Feliks Nowowiejski. Niewiele mówiły mi te nazwiska. Spostrzegłem, że pan nauczyciel ma zniekształconą prawą dłoń. Dopiero później dowiedziałem się od mamy, która przyjaźniła się z Nowakowskimi, że wcielony do Wehrmachtu sam przestrzelił ją na froncie i wrócił do Tczewa jako inwalida wojenny. Polacy z armii Hitlera częściej stosowali tę praktykę, co potwierdził również znajomy kelner Robert z restauracji państwa Oskwarków, który też był na froncie wschodnim (na zachodnich frontach zamiast samookaleczeń Polacy preferowali przechodzenie na drugą stronę, do aliantów), i trwało to do chwili, kiedy dowództwo niemieckie przejrzało proceder i zareagowało oddawaniem „rannych” pod sąd polowy. Pan Nowakowski wypisał na tablicy słowa „Roty” a klasa czytała je chórem kilka razy, aż do utrwalenia. Następnie nastroił instrument i zapoznał klasę z melodią pieśni. Pomimo zniekształconej prawicy machał smyczkiem dość zręcznie: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dzieci nam germanił...” Wojna jeszcze trwała, słowa były więc na czasie. Koleżanki i koledzy z klasy, którzy w latach okupacji zaniedbali język ojczysty, mieli spore trudności z odczytywaniem tekstu oraz z wymową. Niektórzy znów uważali, że język polski to tyle, co gwara kociewska. Zabawne były te pierwsze tygodnie w polskiej szkole. Pamiętam, że nosiłem się z wysoka, z politowaniem, jeśli nie z pogardą spoglądając na „kaleki językowe” z sąsiednich ławek. Byłem przekonany, że sam posługuję się czystą polszczyzną, a to wcale nie było pewne: ćwiczony przez mamę na stareńkim egzemplarzu „Żywotów świętych” miałem w zapasie – wcale o tym nie wiedząc – sporo dziwacznych anachronizmów i nie byłem godnym zaufania wzorcem dla mych koleżanek i kolegów, pokrzykujących z kociewska „wej!” i „zamanąwszy” oraz kopiących szmaciankę podczas przerw. Okazało się wnet, że „Rotę” ćwiczyliśmy z wyższego nakazu: szkoła miała wystąpić na wiecu. Z jakiej okazji był wiec – nie pamiętam. Może był to 3 Maja? Może 1 Maja? Nie wiem. W każdym razie wojna jeszcze się toczyła gdzieś daleko, komunikaty z frontów czytaliśmy z kart malutkiej gazetki lokalnej, drukowanej na odwrocie hitlerowskiej poczty polowej, a pora była zimna. Na rynku ustawiono trybunę, przemawiał burmistrz, potem sowiecki komendant miasta, jakiś polski oficer, ktoś jeszcze. Gromko potępiono hitlerowską hydrę, zachwalano odzyskaną niepodległość, szkoły zaintonowały „Rotę” a tłum podjął pieśń. Nad rynkiem powiewały flagi, narodowe i partyjne PPS–u oraz PPR–u. Tyle ich było, że aż mamę poniosło: – Ależ się rozmnożyli! Przed wojną w PPS–ie było tu kilkunastu ludzi, komunistów żadnych nie pamiętam, a teraz mogłoby się zdawać, że było ich nawet kilkuset! Poza przestrzeloną dłonią pana Nowakowskiego i „Rotą” na wiecu niewiele zapamiętałem z kilku tygodni spędzonych w szkole powszechnej przy Placu Grzegorza. Chociaż – była jeszcze mała Szulcówna, szczupła o ładnej buzi dziewczynka z czwartej klasy, w której się wtedy kochałem: miłość dwunastolatka polegała na tęsknym wypatrywaniu podczas przerw, czy ukochana pojawiła się już na placu. Sławnym zdarzeniem, obserwowanym w końcu kwietnia, był przemarsz niemieckich wojsk, które skapitulowały na Helu i udawały się do niewoli. Obserwowałem to na rynku: kolumny szły w szyku zwartym, pod niewielką eskortą sowiecką, komendy wydawali niemieccy oficerowie a wojsko wykonywało je arcydokładnie. Wzorowe wojsko. Tak wyglądało ostatnie moje 26 spotkanie z Wehrmachtem. Nie wiem, do jakiej ci żołnierze udawali się niewoli, do polskiej, czy do radzieckiej. W każdym razie szli pieszo; na odcinku z Helu do Tczewa przemaszerowali już ponad 80 kilometrów... 27 JAK MAMA NABYŁA KONIA I JAK GO NIE UTRACIŁA W pierwszych dniach maja pojawiły się w mieście plakaty o naborze uczniów do Koedukacyjnego Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego. Egzaminy wstępne miały odbyć się wkrótce, jeszcze w tym samym miesiącu. Mama postanowiła, że będę zdawać. I tak się stało: ominęła mnie klasa wstępna dla opóźnionych językowo, od razu trafiłem do klasy I–ej. I tak zaczął się mój najdłuższy rok szkolny, obejmujący ostatni tydzień maja i czerwiec roku 1945 oraz cały rok 1945/1946. Firma już działała, choć w znacznie skromniejszym niż przed wojną wymiarze – czynny bowiem był tylko sklep (u nas mówiło się wtedy jeszcze: skład) przy Krótkiej. Hurtownia przy Kościuszki, częściowo wypalona, częściowo w gruzach, czekała na powrót wuja Franka. Rodzina zjeżdżała się do Tczewa powoli, etapami. Po dziadku w czerwcu przywędrował z robót przymusowych w Rzeszy kuzyn Mietek – i pierwsze, co uczynił, to wygłodzony zlikwidował mamie cały zapas dżemu. Po nim zjawił się wuj Franek ze swoją rodziną i natychmiast wszczął zabiegi wokół ponownego otwarcia hurtowni przy ulicy Kościuszki. Wreszcie powróciła ciotka Wanda z czwórką swoich dzieci. Ostatnia, już w roku 1946, zjawiła się babcia z dwójką wnuków, Witkiem i Olkiem, synami zmarłej ciotki Marty i wuja Romana, który z ramienia PSL udał się na ziemie odzyskane, do Nowogardu. Poza nieżyjącymi ciocią Martą, wujem Jankiem Banuchą, moim ojcem, wujem Augustynem oraz Tomkiem i Romkiem, na dobre zabrakło do kompletu jedynie uroczej ciotki Kasi, wdowy po Augustynie, która osiadła na ziemiach odzyskanych, gdzie jej szwagier został latarnikiem w Jarosławcu (powiat Sławno). Grześ i Gabrynia, najstarsze dzieci wujka Franka, zdały matury na okupacyjnych kompletach w Warszawie i natychmiast po wojnie rozpoczęły studia – Grześ na Politechnice Wrocławskiej, Gabrynia w Warszawie w Akademii Nauk Politycznych i w konserwatorium. Reszta mego pokolenia – od najstarszego Mietka po najmłodszych Andrzeja Banuchy i Olka Romanowskiego – podjęła naukę w Tczewie. W tym pierwszym okresie istnienia „firmy” nabyliśmy konia. A stało się to tak: Pewnego dnia, akurat bawiliśmy się na podwórzu, zjawił się radziecki żołnierz ciągnąc za uzdę osiodłanego konia. Kazał wołać ojca lub matkę. Zjawiła się mama. Żołnierz zapytał bez zbędnych wstępów – po rosyjsku: – Chcesz konia? Mama odparła, ze owszem, chce. – To daj litr spirytusu. Mama powiedziała, że nie ma tyle. – A ile masz? – zapytał żołnierz po chwili. – Pół litra. Żołnierz pomilczał, poskrobał się w głowę, po chwili rzekł: – Bierz konia, ale bez siodła! Rozsiodłał „Kasztana” (tak później nazwaliśmy tego krzepkiego wałacha), mama wróciła z butelką, która zginęła w przepastnych spodniach sołdata, po czym przekazał nam uzdę, a sam odszedł z siodłem zarzuconym na plecy. Mieliśmy zatem konia! Ale to nie koniec opowieści, bo oto po kwadransie wrócił żołnierz – umęczony i spocony, rzucił na bruk ciężkie siodło, mruknął coś w rodzaju: – A, weź i to! – i oddalił się na dobre. Dziadek był wniebowzięty: – Teraz tylko należy rozejrzeć się za wozem. 28 Nigdy nie łamaliśmy sobie głowy pytaniem, skąd żołnierz przyprowadził konia. Chłopu z pewnością go nie zabrał, siodło wskazywało, że silny, krępy zwierzak raczej był koniem wojskowym, niemieckim albo radzieckim, z taborów lub z artylerii. Instynkt lub traf sprawił, że nie straciliśmy zwierzęcia jeszcze tego samego dnia wieczorem. Okazało się bowiem, że sołdat, który sprzedał „Kasztana” za pół litra spirytusu, działał w zmowie: kilka godzin po jego wizycie zjawili się dwaj inni żołnierze z zadaniem... rekwirowania koni na potrzeby armii! Ha! Tymczasem konia już nie było. Dziadek postanowił bowiem, że nim zdobędzie wóz odprowadzi „Kasztana” do swego przyjaciela na „odpasienie”. Przyjacielem był pan Śpik, właściciel wielkiego gospodarstwa rolnego na wybudowaniu, oddalonym o kilka kilometrów od śródmieścia. „Kasztan” odpasł się tam i wrócił do stajni dopiero po kilku dniach, kiedy był już wóz. Jakkolwiek było pewnego kwietniowego dnia 1945 roku „Kasztan” stanął w stajni przy Krótkiej a dziadek „zorganizował” wóz – i firma miała odtąd transport, taki sam, jak w roku 1913 czy 1916. O luksusach roku 1936, kiedy klientów obsługiwało kilka samochodów ciężarowych, nie było co marzyć. (Określenie „nasza stajnia” domaga się objaśnień topograficznych: otóż sąsiadujące posesje Krótka 4 i Krótka 5, na których wznosiła się trzypiętrowa kamienica ze sklepem, starożytny spichrz, oparty na dawnych murach miejskich, do którego przed wojną dobudowano piętro z dużym sześciopokojowym mieszkaniem dla rodziny wujka Franka, wreszcie mała piętrowa oficynka z dwoma mieszkaniami, łączyło podwórze z dwiema bramami – jedną od ulicy Krótkiej, drugą od Rybackiej – oraz szeregiem zabudowań gospodarczych, do których m.in. należała stajnia, od tego maja oddana Kasztanowi). 29 MOJA BUDA Byłem w klasie chyba jedynym posiadaczem konia. Prowadziłem go od czasu do czasu, dosiadając na oklep, do gospodarstwa pana Śpiki – na odpasienie, jak mawiał dziadek. Koedukacyjne Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące uruchomił jego przedwojenny dyrektor Żychliński w budynku dawnego gimnazjum kupieckiego przy ulicy 30 Stycznia. Z okien mojej klasy (I a) roztaczał się widok na rozległy cmentarz ewangelicki, niszczejący a potem całkowicie zniszczony przez miejską hołotę. Właściwy gmach gimnazjum i liceum ogólnokształcącego przy ulicy Hallera, lekko uszkodzony, pozostawał w tym czasie w remoncie. Największą niespodzianką, jaka czekała mnie po zjawieniu się w klasie, był skład koleżanek i kolegów. Byłem najmłodszy, dopiero we wrześniu miałem ukończyć 12 lat. Poza mną było zaledwie czterech lub pięciu dwunastolatków, reszta była starsza oraz – znacznie starsza, same osiemnasto–dziewiętnastolatki. Wojna i okupacja zrobiły swoje. Niektórzy starsi uczniowie utracili na sześć lat kontakt ze szkołą, za to poznali co to konspiracja, walka, roboty przymusowe. Ci najstarsi znikli z klasy dopiero we wrześniu: potworzono dla nich tzw. klasy przyspieszone, w których przerabiali w ciągu roku program dwóch lat i mogli przystępować do matur już w 1948 roku. Drugim szokiem okazało się odkrycie, że nie wszyscy Polacy pochodzą z Pomorza i że nie wszyscy spędzili lata okupacji na obszarach przyłączonych do Rzeszy. Taki Czesław B., który zasiadł ze mną w ławce, przyjechał aż ze Lwowa. Drugim Lwowiakiem był Ochman. Pojawili się Wilniucy a także zbombardowani i wypaleni Warszawiacy. Mówiło się trochę różnymi językami, barwiąc je odmiennymi melodiami. Trochę to nas, miejscowych, peszyło, ale frustracje wkrótce ustały – jak to wśród młodych. Między rokiem 1945 a 1951, kiedy zdałem maturę, dane mi było poznać dwie różne szkoły. Do roku 1948 była to – z grubsza biorąc – szkoła przedwojenna. Struktura i program były z lat reformy jędrzejewiczowskiej, profesorowie dawni (jeśli przeżyli), nawet niektóre podręczniki (np. wspaniałe „Mówią wieki”) pochodziły z jakichś zapasów, które – nie wiedzieć – jak przetrwały okupację. Działało wedle dawnych zwyczajów harcerstwo, nabożni (głównie dziewczęta) należeli do sodalicji. Potem dokonał się przełom, połączony z reformą organizacji szkół: w czerwcu 1948 ukończyłem trzecią gimnazjalną, we wrześniu znalazłem się w klasie IX a. tzw. szkoły jedenastoletniej, dyrekcję po Żychlińskim objął Iwiński, z jednej podharcmistrz, z drugiej członek partii, w nasze życie wtargnęła polityka w postaci Związku Młodzieży Polskiej, prasówek i apeli, a do programów całkiem nowa rzeczywistość w postaci nowych lektur, nowych „naukowych” metod poznania oraz kultu Związku Radzieckiego i osoby wielkiego nauczyciela ludzkości, chorążego pokoju, ukochanego towarzysza Józefa Stalina. Nastał czas kształtowania się polskiej schizofrenii: na lekcji omawialiśmy wzruszające dzieła Makarenki, Fadiejewa i Pawlenki, czciliśmy Lenina i Stalina oraz niezwyciężoną Armię Czerwoną (u jej boku także Wojsko Polskie, wtedy jeszcze nie Ludowe), a podczas przerw obmyślaliśmy w ubikacji dowcipy antyradzieckie – oczywiście banalne, jakie kursowały wtedy w całej Polsce i podważały mit o przodującej pozycji cywilizacyjnej ZSRR we współczesnym świecie. Idiotyzm dydaktyki stalinowskiej polegał na tym, że zakładała milcząco, iż nowe treści zostaną przyjęte i przyswojone bez oporu, a to nie było możliwe. Parodiowaliśmy tę dydaktykę: oto, proszę, niepiśmienny chłop syberyjski Aeropłanow, który na długo przed Lindberghiem i braćmi Wright wynalazł samolot! Z Polakami takie praktyki udać się nie mogły, użyźniały natomiast glebę pod zakłamaniem, karierowiczostwem, cynizmem oraz – też obcym naszej duszy – praktycznym realizmem, czyli 30 pragmatyzmem. To ten pragmatyzm, pomieszany z dwulicowością, nakazał największym „reakcjonistom” z klas maturalnych roku szkolnego 1948/1949 wstąpić masowo do ZMP, bo to ułatwiało przyjęcie na wyższą uczelnię. Powrócę do tego tematu: na razie jestem w klasie I a, w roku szkolnym 1945/1946. Najczulej wspominam belfrów, naturalnie nie wszystkich, bo to nie byłoby możliwe – każdy z nas miał nauczycieli, których nie znosił. Tu wspomnę moją pierwszą wychowawczynię i „panią od przyrody” Antoninę Barganowską, żonę znanego w mieście adwokata. Szczeniak byłem, a niepokoił mnie jej stromy biust! Miała dziwną słabość do mnie, broniła mnie i czasem nawet wybraniała, byłem bowiem chłopakiem niegrzecznym i aroganckim, a uczniem mocno nierównym. Przepowiedziała kiedyś mamie, że jestem zdolny leń, że w życiu będę ministrem albo zawisnę na szubienicy. Szczęśliwie nie sprawdziło się pierwsze ani drugie. Czarujące były chwile, kiedy – mocno speszona – tłumaczyła nam sposoby rozmnażania się różnych stworów i roślin, i to wobec klasy, w której połowa uczennic i uczniów dawno wyrosła z wieku dziecięcego. Ile lat mogła mieć wtedy? Trzydzieści, trzydzieści dwa? Studia ukończyła krótko przed wojną w Poznaniu. Na drugim miejscu umieszczę księdza prefekta Alfonsa Żurka. Pamiętałem go sprzed wojny i z wspólnej ucieczki przed Niemcami we wrześniu 1939 roku. Był męski i bardzo przystojny pan, tczewskie damy szalały za nim nie tylko dlatego, że pięknie śpiewał mszę; sporo opowiadano o jego romansach. Wyznam szczerze, acz z zakłopotaniem, że podejrzewałem go także o flirt z moją ciotką Wandą, która była w owym czasie młodą i bardzo przystojną wdową; w każdym razie na Krótkiej bywał często. O Panu Bogu opowiadał tak, jak się mówi o dobrym, wiernym i sprawdzonym przyjacielu, któremu można ufać i przed którym nie trzeba padając na kolana tarzać się w prochu. Był on zarazem z ramienia szkoły kuratorem naszej gimnazjalnej drużyny harcerskiej, żeglarskiej „jedynki”. Myślę, że lubili go wszyscy – i tym boleśniej przeżyliśmy jego nagłe zniknięcie: kurii nie podobał się jego nazbyt świecki styl i przeniosła go karnie gdzieś pod Wejherowo, ustanawiając kapelanem w zakładzie dla nieuleczalnie chorych. Następny – to łacinnik (i krótko, w zastępstwie, polonista) profesor Pasierb. Szczupły, łysiejący blondyn. Wiedzę o swoich uczniach zamykał w zabawnym notesiku, zapisywanym ogryzkiem ołówka. Uczył doskonale, nie bał się eksperymentów – np. powierzał niekiedy przygotowanie lekcji uczniom (m.in. mnie, który jednak straszliwie się zbłaźniłem, gdyż po prostu zapomniałem o dacie; karą było jedynie lekceważące: „Siadaj!”). Łacina – martwy język, który w jego klasie niemalże odżywał. Kiedy w latach 1970–tych na prośbę Juliusza Burskiego adaptowałem dla Teatru Telewizji powieść Stendhala „Czerwone i czarne” – projekt ten później upadł – spostrzegłem ze zdziwieniem, że aby zrozumieć łacińskie teksty w opisie lektur Juliana Sorela nie muszę sięgać po słowniki: punkt dla mojego profesora! Zgodnie z programem wkuwaliśmy reguły gramatyki, miary wierszy, uczyliśmy się na pamięć ód Horacego, fragmentów „Eneidy” Wergilego a nawet Cezara opisów Galii, przy czym profesor umiał te lekcje okrasić anegdotą, ułatwiającą kontakt z przedmiotem. Przypomnę tę o małym Horacym, który nieustannie irytował matkę, gdyż na co dzień mówił wierszem. Skarcony po raz setny poprawę obiecał klasyczną frazą rytmiczną: Iam, iam, non faciam versus carissima Mater! Profesor miał syna Janusza, już w klasie maturalnej. Otaczałem go podziwem i mroczną zawiścią, a to z uwagi na „Nasze Życie”, gazetę szkolną, której był naczelnym redaktorem. Drukowana w normalnej drukarni ukazywała się co dwa, trzy tygodnie, pisali w niej uczniowie i nauczyciele – szlachetne, patriotyczne artykuły samego Janusza, a obok grafomańskie wiersze 31 polonistki, pani profesor D. Ale nie tylko: w „Naszym Życiu” odbijało się życie szkoły, czasem także życie powiatu, znajdowały się artykuły o przeszłości, a także fantazje przyszłościowe, sprawozdania sportowe. Miałem zaledwie dwanaście lat, a już jakoś ciągnęło mnie do prasy, w skrytości ducha marzyłem o podobnym zajęciu nie pamiętając wcale, że jestem tylko gówniarzem i w pracach redaktorskich nie mógłbym rywalizować z Januszem i jego współredaktorami. Janusz znakomicie tańczył, grał w siatkówkę – i nieźle mnie oraz pewnie innych kolegów zaskoczył decyzją kontynuowania studiów w seminarium duchownym. Ostatni raz rozmawialiśmy w grudniu 1980 roku w warszawskim Teatrze Dramatycznym w kuluarach przerwanego ogłoszeniem stanu wojennego Kongresu Kultury. Był to drugi wieczór obrad, Janusz przemawiał z trybuny zapraszając pisarzy, artystów i uczonych do udania się pod skrzydła kościoła, oazy – jak twierdził – prawdziwej wolności. Był księdzem, znanym historykiem sztuki, członkiem uczonych gremiów, także watykańskich, do tego cenionym poetą. A rozmawialiśmy, rzecz jasna, o Tczewie, o śmierci jego ojca, o kolegach i znajomych, których stracił z oczu, wreszcie o jego ukochanym, z uwagi na pocysterską katedrę, Pelplinie. W Gdańsku, chyba w roku 1990, wysłuchałem w ratuszu staromiejskim przy Korzennej jego wykładu o „pionowym wymiarze kultury”, ale dopchać się nie zdołałem – był bardzo sławny i oblężony przez miejscowych słuchaczy. Widywałem go jeszcze czasem w samolotach, lecących do Rzymu – był zawsze w towarzystwie młodego księżyka bądź kleryka, nie wypadało przeszkadzać. Szkoda, bo zmarł nagle... 32 TAJEMNICZA PANI PROFESOR Moją pierwszą nauczycielką geografii była przystojna pani Olimpia Swianiewiczowa. Z zachwytem wspominam jej długie, kruczoczarne włosy, splecione w warkocz – niekiedy swobodnie zwisający, kiedy indziej ułożony wokół głowy w misterną koronę. Czarowało mnie jej niecodzienne imię, olśniewała osobliwa, śpiewna polszczyzna z „wańkowiczowskich” dalekich kresów. Miała w gimnazjum trzech synów (jeden kolegował ze mną w klasie). Od samego początku otaczała ją aura tajemnicy, może nawet dramatu. Do uczniów nie docierały fakty, tym większe, tym bardziej fantastyczne były nasze domysły i fantazje. Wiedzieliśmy (skąd? od synów?), że pani profesor chce się wymknąć z Polski do Londynu, gdzie przebywał mąż. Nie wiedzieliśmy natomiast, że władze nowej Polski za nic w świecie nie pozwoliłyby jej wyjechać: była przecież zakładniczką polityczną! Kiedy w jesieni 1946 roku okazało się, że już znikła z Tczewa, a z nią jej synowie, puściliśmy wodze wyobraźni: a to, że wymknęła się z kraju na rybackim kutrze, a to, że przekupiła szwedzkich marynarzy, którzy ukryli ją głęboko w maszynowni statku lub w bunkrze węglowym. Opowieści o szaleńczych ucieczkach z kraju były w tym czasie na porządku dziennym, trafiały się bowiem dość często, niektóre owiewała legenda. Zatem – i naszym rojeniom nie było końca. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że istotnie pani profesor usiłowała wtedy sforsować zieloną granicę – nie morską lecz lądową, że została schwytana przez pograniczników i jakimś dziwnym trafem (łaskawość oficera?) nie poniosła za to odpowiedzialności. Zawrócono biedną. Władze PRL pozwoliły jej i synom wyjechać dopiero po październiku 1956 roku – połączyła się z londyńskim mężem po siedemnastu latach rozłąki. A mąż był owym sławnym profesorem Stanisławem Swianiewiczem, przedwojennym twórcą Instytutu Europy Wschodniej na wileńskim uniwersytecie, który – zabrany na przesłuchania do centrali NKWD – cudem wymknął się zagładzie katyńskiej, trafił do wojsk gen. Andersa, a po wojnie był m.in. profesorem sławnej London School of Economics oraz autorem głośnej książki wspomnieniowej „W cieniu Katynia”. 33 KLARA I INNE, INNI Moją panią od matematyki była urocza Klara Krużycka. Może wydać się dziwne, że matoł matematyczny wspomina akurat tę nauczycielkę, a jednak Klara zasłużyła na czułą pamięć. Drobna, krucha, prawie ślepa, zawsze nieco zdziwiona światem, była matematyczką genialną (wiele razy słyszałem, że nie powinna marnować się po gimnazjach, lecz poszukać zatrudnienia na politechnice lub uniwersytecie) i dobrym człowiekiem. Moja matematyczna tępota śmieszyła ją i rozczulała, toteż na maturze z rozkoszą sprawiłem jej sporą niespodziankę: w kilku miejscach naprawdę wiedziałem, jakie wzory należałoby tu i tam podstawić – a ona, zachwycona, resztę mi już podpowiedziała – i tak udało mi się zdać. Ilekroć jestem w Tczewie zachodzę na jej grób; żyła bardzo długo, a spoczęła w kwaterze spokrewnionego rodu Węglewskich – m.in. obok starego doktora Węglewskiego, pierwszego lekarza Szkoły Morskiej w Tczewie w latach 1920–tych... Byli nauczyciele, których polubiłem właściwie dopiero po rozstaniu, we wspomnieniu – w uznaniu dla ich zalet. Madame Wrońska sześć lat uczyła mnie francuskiego. Pisarzem–ideałem, którego wielbiła, był Alphonse Daudet, wskutek czego jego „Listy z mego młyna” znaliśmy w klasie niemal na pamięć. Madame Wrońska była prawdziwą damą w starym stylu, brakowało tylko, by spoglądała na nas z wysoka przez pince–nez. Mówiło się o niej, że ukończyła przed rewolucją petersburski instytut dla szlachetnie urodzonych panien, możliwe nawet, że była Rosjanką, która wydała się za Polaka. Mieszkali oboje w domu profesorskim przy ulicy Kościuszki i stamtąd tego swojego znacznie starszego i kruchego męża wyprowadzała na spacery – ostrożnie, niczym relikwię; widok był wzruszający. Zawdzięczam jej, że do dziś mogę czytać francuskie gazety, rozumiejąc z nich mniej więcej połowę, a może nawet trochę więcej. Ba! w roku 1979 odważyłem się nawet przemówić po francusku w paryskim Pałacu Chaillot; byłem dyrektorem w kinematografii i otwierałem francuski Tydzień Filmu Polskiego przed projekcją „Śmierci prezydenta” Jerzego Kawalerowicza. Życzliwa pani, która przed występem skorygowała moje błędy, doceniła późny urobek madame Wrońskiej w postaci mego nie najgorszego akcentu... Na drugim miejscu plasuje się historyk Soszyński, srogi pan w drucianych okularkach i z wielką siwą grzywą lwa, stary tczewiak, gdyż uczył w mieście już przed wojną. Nie spoufalał się z uczniami, a rzadkie pochwały, którymi nigdy nie szafował, były prawdziwym wydarzeniem. Podejrzewam, że reformę szkolnictwa w 1948/1949 roku odebrał jako prawdziwy szok: historia, której uczył już przed wojną i którą żył, nagle okazała się nieaktualna. Pojawiła się bowiem nowa historia, a z nią materialistyczna interpretacja dziejów, na scenę wkroczyły klasy społeczne, pojawiły się masy ludowe jako siła napędowa zjawisk i lider walk klasowych. Wielcy bohaterowie dziejów, tak zwane jednostki, odsunięto w kąt, wyjątek czyniąc jedynie dla dwóch ojców rewolucji proletariackiej – dla Lenina i, w większym jeszcze stopniu, dla wielkiego Stalina. Szkolna historia nigdy nie była zbyt mądra, wszelako w 1948/1949 roku zidiociała do reszty, a biedny Soszyński, miast ją wykładać, zaczął swoje lekcje... dyktować! Godziny historii zamieniły się w dyktanda. Biedak zapisywał swe wykłady w zeszycie, chciał mieć na piśmie dowody swej prawowierności na wypadek, gdyby komuś zachciało się ją zakwestionować. Niemniej – szanowałem go, lekko przy tym trzęsąc portkami. Dopiero po maturze, kiedy (z rzadka) odwiedzałem staruszka – jako już emeryt prowadził bibliotekę szkolną – polubiliśmy się bez zastrzeżeń. Szanowałem chemika, profesora Laureckiego, mądrego i bardzo eleganckiego starszego pana, który przybył do nas ze Lwowa. Kilku innych nauczycieli lubiłem tak, jak lubi się cenione 34 gadżety. Należał do nich fizyk, profesor Antoni Tomczyk. Z pewnością miał on bzika pedagogiczno –fizycznego, a obok tego jego jeszcze drugiego bzika, o którym niech opowie wspomnienie. Otóż potrafił on ni stąd ni zowąd zbesztać klasę: No tak, bo wy jesteście humaniści, wy jesteście poeci, a czy wy wiecie, zatraceni poeci, że gdyby Polska w swoim czasie miała tylu inżynierów, ilu miała poetów, nigdy by nie doszło do rozbiorów!? Nigdy! Przenigdy! Niestety, w Polsce zawsze roiło się od poetów! Ukończywszy reprymendę toczył po klasie „dzikim wzrokiem”, ale i z ukrytą na dnie iskierką ironii, po czym nagle zaczynał recytować liryki Leopolda Staffa! O deszczu jesiennym, bijącym o szyby – i inne. Ten fizyk, który tak grzmiał na poetów, znał wszystkie wiersze Staffa na pamięć. Co więcej – lubował się w nich. W zamian my lubiliśmy jego, nawet ja, który nigdy nie miałem serca do matematyki, chemii i fizyki. Dodam tu jeszcze, że poza Januszem Pasierbem w moim pokoleniu nie wyszedł z naszej budy żaden znaczący poeta, za to wychowało się w niej sporo przyszłych inżynierów i lekarzy. Drugą taką osobliwą postacią była pani profesor Luxówna. Uczyła trochę historii i trochę geografii – po pani Swianiewiczowej. Była osobą puszystą o pięknie uwydatnionych znamionach kobiecości, a w czasie lekcji chętnie przechadzała się między rzędami ławek powabnie kołysząc biodrami i wsłuchując się w swoje rozmarzone życie wewnętrzne. Starszych chłopców zapewne mocno to niepokoiło, ale – skłaniało też do figli. Jedna z lekcji geografii z pewnością zasługuje na utrwalenie. Pewnego dnia Luxówna oznajmiła, że będzie pytać „na stopnie”, po czym wyłowiła z notesu Filipiaka. Był to nasz bramkarz z gier zespołowych, szczupły, ładny chłopiec, ze dwa lata starszy ode mnie. – Co przygotowałeś na dziś? – zapytała pani profesor – Gospodarkę drzewną w Polsce. – Dobrze, mów. Filipiak jął referować temat, a pani Luxówna zainicjowała spacer między rzędami kołysząc powabnie biodrami i wsłuchując się w siebie. I tak było aż do chwili, kiedy Filipiak zameldował: Skończyłem, pani profesor. Co? Aha – ocknęła się. – Masz dostateczny. Czy chciałbyś zdawać na czwórkę? Chciałbym, pani profesor. A co przygotowałeś? Gospodarkę drzewną w Polsce. Doskonale, mów. Spektakl zaczął się od początku. Już dusiliśmy się od śmiechu, rzecz jasna dyskretnie. Kiedy Filipiak skończył Luxówna postawiła mu czwórkę i zapytała, czy nie zechciałby zdawać na piątkę. Chciałbym. A co przygotowałeś? Bezczelny młodzian po raz trzeci sprzedał swój temat – gospodarkę drzewną w Polsce – i po raz trzeci został wysłuchany, po czym zainkasował piątkę. Klasa była niemal chora od tłumionego chichotu. Słodka panna Luxówna: mam jej autograf na świadectwie maturalnym. Klara Zielińska mignęła jak pani Swianiewicz. Już w 1946 roku wydała się za kapitana żeglugi wielkiej i pojechała do Egiptu, gdzie mąż zatrudnił się w charakterze pilota w Kanale Sueskim. Była fertyczną, ładnie zbudowaną i pełną temperamentu blondyną, nie brakowało jej też urody. Mam w oczach jej twarz – z sędziowskim gwizdkiem w ustach. Uczyła gimnastyki i sportu, organizowała rozgrywki zespołowe i zawody lekkoatletyczne. Wspaniale tańczyła. Jakże zazdrościłem memu kuzynowi Leszkowi, a także Januszowi Pasierbowi, że mogli wirować w auli podczas szkolnych zabaw trzymając fertyczną Klarę w ramionach. Młodszy brat Klary, Eryk, przyjaciel naszego domu, wrócił w tym czasie z Zachodu: porwany do Wehrmachtu służył w Korpusie Afrykańskim marszałka Rommla, po czym trafił do alianckiej niewoli, a po powrocie dogonił w Tczewie maturę i udał się na studia medyczne do Gdańska. To od niego mieliśmy informacje o późniejszych losach Klary, ona zaś bardzo kochała brata i co jakiś czas 35 przysyłała mu z Zachodu prezent – nowy samochód, co w owym czasie było nie lada sensacją: nowy, w dodatku zachodni samochód!... Moi nauczyciele! Nie wymieniłem nawet trzeciej ich części. Bardzo zabawny był dziarski wu–efista o nazwisku raczej nie polskim (Zołoteńko), choć był tczewiakiem „od przedwojny” i aktywnym działaczem „Sokoła”, kolegą mamy. W szkole propagował sport i gry zespołowe, do pierwszego piłkarskiego Pucharu Polski potrafił wystawić w jednym roku aż sześć drużyn z naszej szkoły (sam w jednej z nich zagrał na lewym skrzydle, a miał już 47 lat, mnie zaś ustawił w obronie). Wyniosła i posągowa była matematyczka panna Gierżodówna, uczyła mnie jednak krótko: ponieważ byłem matołem matematycznym spoglądała na mnie z obrzydzeniem. Byli też nasi dwaj – po księdzu Żurku – prefekci: ostry, nieprzyjemny ksiądz Nagórski i łagodny, wystraszony ksiądz Baumgart, który zawsze i wszystkim stawiał piątki (objął później, jako proboszcz, piękną farę w Starogardzie Gdańskim). No – i był przede wszystkim wspaniały, barwny profesor Alfons Guziński, łacinnik (krótko mnie uczył), postać w mieście legendarna. Był to zresztą dziwny łacinnik, bo ze złamanym nosem, co było skutkiem młodzieńczych zapraw bokserskich, który prócz tego był szachistą (jego córka, pani Szpakowska, zdobywała krajowe tytuły mistrzowskie), był organizatorem sportu w mieście (działał w klubie „Wisła” przemianowanym później na „Spójnię”) i zaciekłym kibicem, który na widowni meczu bokserskiego potrafił zapominać, że jest dostojnym profesorem liceum i że powinien zachowywać umiar. Wrzeszczał na równi z kibolami: Lej go, lej go! Prawym, prawym! A powiem tu, że za moich lat szkolnych mieliśmy w Tczewie niezłych bokserów: Justkę w wadze muszej, Serafina i Krużę w piórkowej, Rogalskiego w średniej, Rudzkiego i Flisikowskiego w półciężkiej, a drużyna walczyła nawet w lidze (drugiej). To profesor Guziński sprawił, że w pewnym momencie wstąpiłem do sekcji bokserskiej klubu, trenerem był późniejszy mistrz Europy Kruża a sparringpartnerem zawodnik wagi półciężkiej, na którego wołano „Kowal” (sam startowałem w wadze średniej), wszelako przygoda skończyła się sromotną porażką podczas tzw. pierwszego kroku bokserskiego – strasznie mnie pogonił niejaki Król ze Starogardu; był to rok 1949. Guziński, uroczy a także odważny pan, odegrał znaczną i zbawienną rolę w okresie mych późniejszych „kłopotów politycznych”, o czym jeszcze opowiem. „Guza” był również szwagrem Stanisława Biernackiego, „Stacha”, którego darzyłem wielkim szacunkiem – i o którym opowiem osobno w rozdziale mych przygód teatralnych. Imię „Guzy” – Alfonsa Guzińskiego nosi dziś stadion miejski w Tczewie. Chodzą mi po głowie jeszcze nazwiska Krajnik (wf), Bielawski (biolog), Pucek, pani Potapowicz od biologii, Jurczyk od „Służby Polsce” i przysposobienia wojskowego, a także nazwiska popularnych w szkole nauczycieli, którzy nie zajmowali się (lub zajmowali się tylko krótko) moją klasą i osobą – jak dyrektor Żychliński (wykładał geografię jedynie w klasach licealnych kiedy ja tkwiłem jeszcze w gimnazjum), jak obie polonistki panie Szlachetko i Gołogórska. O pani Gołogórskiej mógłbym godzinami. Była wychowawczynią równoległej klasy „c”, mnie uczyła krótko. Miała do swych uczniów stosunek bardzo własny: była ich starszą koleżanką, wyrozumiałą i lojalną oraz oczekującą w zamian wyrozumiałości i lojalności. To na jej ustach pojawiał się bardzo dyskretny ironiczny grymas kiedy zamiast prawdziwej literatury przyszło zajmować się na lekcjach wczesnymi płodami naszych pisarzy–socrealistów. Zdarzały się sytuacje ogromnie śmieszne. Niemal nikt tych książek nie czytał, a jednak wszyscy referowali je płynnie – jak płyta gramofonowa, tymi samymi słowami. Jak to było możliwe? Ano tak, 36 że zawsze znalazła się ofiarna koleżanka, biorąca na siebie lekturę takich dzieł jak „Traktory zdobędą wiosnę” Zalewskiego, czy „Przy budowie” Konwickiego, a następnie referująca je koleżankom i kolegom. Pani Gołogórska była zarazem głównym reżyserem teatru szkolnego – po pani Szlachetko – a także jednym z nielicznych „życiowych” belfrów, prowadziła rozległe i bujne życie towarzyskie, paliła i nie wylewała za kołnierz, toteż bywało, że niekiedy zjawiała się na pierwszej lekcji mocno zmęczona i prosiła swych kolegów–uczniów o wyrozumiałość. Zawsze mogła na nią liczyć. Dyrektor Żychliński był postacią w pewnej mierze tragiczną. Tuż po wojnie odbudował szkołę i doprowadził ją do rozkwitu. Był świetnym geografem, przed wojną zjeździł pół kuli ziemskiej. Słuchałem dwóch jego wykładów o Azji południowo–wschodniej, były naprawdę fascynujące. Trapiły go kłopoty i nieszczęścia. Po roku władze zakazały wydawania znakomitego czasopisma uczniowskiego „Nasze Życie”. Zabrano mu też anglistę, który nie dość, że wrócił od Andersa, to jeszcze – bywało – miał czelność wykładać w battle–dressie: skandal! W domu spoglądał Żychliński na niedorozwiniętą córkę. Mocno pił. Bywał nietrzeźwy w szkole. Kiedy pił mógł być nieobliczalny. Uczęszczałem chyba do drugiej gimnazjalnej kiedy pewnego dnia podczas przerwy sprał mnie na korytarzu kijem, służącym do demonstracji na mapach. Oczywiście zawiniłem, gdyż zapytany o coś ośmieliłem się odpowiedzieć panu dyrektorowi mając usta wypchane śniadaniem. Wpadł w szał, tłukł i oprzytomniał dopiero, kiedy z trzaskiem złamał się kij. Do socjalizmu skąd inąd też nie pasował, toteż w trakcie reformy 1948/1949 roku zastąpił go niejaki Iwiński – już całkiem „nowy” człowiek. Żychliński pisał pamiętnik, wiem o tym od mamy, natomiast nie wiem, co z nim się stało. Aby uniknąć nieporozumień powtórzę, że należałem do uczniów dość przeciętnych. Formuła brzmiała: zdolny leń. To prawda, nigdy się nie przykładałem, jechałem na trójkach, czasem nawet na słabych trójkach, zbierając piątki jedynie z religii, czasem z polskiego, no i od pana Jurczyka ze „Służby Polsce”, którą wprowadzono do programu pod koniec mego pobytu w szkole. Miałem wybitne koleżanki i wybitnych kolegów, zazdrościłem im wyników, ale nigdy zazdrości nie przekułem w rywalizującą pracowitość. Tyle było rzeczy ciekawszych od szkoły! Niemniej – wspominam tę szkołę z wielką czułością... Szkoła była naturalnie również akademią życia jako takiego. Ten jej walor powraca zresztą z nieubłaganą monotonią we wszystkich wspomnieniach i pamiętnikach: to w szkole rodziły się pierwsze miłości (zawsze wielkie), przyjaźnie i antypatie (by nie rzec: nienawiści), poznawało się zazdrość i smak zawiści, hodowało się wybujałe ambicje, tutaj bardzo smakował pierwszy papieros, wypalony w męskiej ubikacji gdzieś w 14 czy 15 roku życia, tutaj ukradkiem piło się wino w kulisach szkolnych zabaw, tutaj opracowywało się taktykę migania, unikania klasówek, zapadania na nieistniejące choroby. Pamiętam papierosy marki „Triumf”. Oraz sygnał, z pomocą którego zwoływaliśmi się w gronie kilku palaczy na sesje z dymkiem w toalecie lub za kulisami sceny w auli: był to początek kolędy (a może psalmu): „Triumfy króla niebieskiego...”. Do wizerunku szkoły należał też woźny. Był nim przez wszystkie me gimnazjalno–licealne lata pan Bieliński, skorumpowany inwalida, podlizujący się starszym uczniom, a bezlitosny dla młodszych. Jednak za ćwiartkę wódki nawet on gotów był do największych poświęceń. Lecz – dość o tym. Każdy wie, czym jest szkoła w życiu wyrostka, potem nastolatka. 37 ŻYCIE POZALEKCYJNE Moje życie „pozalekcyjne” ułożyło się, podobnie jak los szkoły, w dwa etapy. Pierwszy to okres do – mniej więcej – jesieni 1948 roku, czas wyrostka 12–15 letniego, drugi – to lata do matury w maju 1951 roku, czas młodzieńca. Oba te etapy połączył Eros, platoniczny i skryty. Zakochany byłem właściwie stale, a większość moich wybranek nie miała pojęcia, że darzę je wielkimi uczuciami, niemal równymi emocjom, jakie poruszyła we mnie Rita Hayworth (w owym czasie, w latach 1945–1948, jeszcze wyświetlano w Polsce sporo amerykańskich filmów). Kiedy ma się trzynaście lat zakochanie w pięknej bohaterce filmu jest czymś oczywistym i naturalnym. A Gilda była piękna i bardzo pociągająca. Odwiedzała mnie w moich snach. Bezbronna i zdana tylko na moją pomoc. A ja – silny, bohaterski, nigdy jej pomocy nie odmówiłem. Pamiętam sen o storpedowanym statku, który, przechylony, lada chwila miał zanurzyć się w falach. Byliśmy sami: ona – ostatnia, przerażona pasażerka, i ja, silny i odważny członek załogi. Wziąłem ją na ręce i pobiegłem do ostatniej rozchybotanej szalupy... Potem nastąpił długi, trwający całą wieczność pocałunek... Kino „Wisła” w Tczewie pamięta moje zakochania. Było ich wiele (Micheline Presle w „Baryłeczce”!), ale żadne nie dorównało siłą i trwałością temu największemu: w Ricie Hayworth kochałem się kilka miesięcy. Kiedy po wielu latach umierała powalona chorobą Alzheimera drgnęło moje mocno już starszawe serce. Niedawno ponownie wyświetlono w telewizji „Gildę”: to film z czasów, kiedy kobieta jeszcze była pełną powabu tajemnicą... Tylko radzieckie bohaterki nie nadawały się do kochania. Taka Zoja: walczyła, potem po bohatersku znosiła okrutne tortury, była raczej spiżowym pomnikiem aniżeli dziewczyną... A w ogóle dziewczyny, jeśli były dziewczynami (brzydul do nich nie zaliczałem), wydawały mi się wtedy zjawiskami prawie nieziemskimi, aniołami nieledwie, nie śmiałem nawet myśleć, że te prawie niematerialne istoty niewiele się w gruncie rzeczy różnią ode mnie, że są z krwi i kości, że potrafią kląć, pluć, pocić się, robić siusiu i kupkę. Krótko mówiąc – czciłem je, idealizowałem. Spoglądałem na nie z nabożnym zachwytem, wpierw na kochanki z ekranu, potem na starsze koleżanki z klas licealnych, wreszcie na moje rówieśnice. Kochałem się w pani profesor Klarze Zielińskiej, potem w licealistkach Basi Bielińskiej (jakże zazdrościłem niejakiemu Sołtanowi, że może z nią „chodzić”), w pięknej Łucji Kosińskiej, w Zosi Słaboszewskiej, wreszcie w moich równolatkach Ewie Łosiównie, Teresie Mazurowskiej, Gajdziance, Heni Wolnej... Ale podobały mi się też inne, imponująca blondyna Tokarzówna, albo taka Magdalena Abakanowicz (miała zawsze mocno zasadniczą minę), dalej Kasprowiczówna, bo miała piękny profil, wreszcie Wierzbicka, bo... Nie wyróżniałem jedynie dziewcząt z mojej klasy, bo były tylko (tylko!) koleżankami, a przy tym i trochę rywalkami, co w sumie dyskwalifikowało je jako przedmioty gorętszych uczuć. Niemniej były wspaniałe, dowcipne jak Miecia Śliwińska, powabne jak Basia Czajkowska i szalenie mądre jak Stefa Średzińska. Wielką miłość, już z prawdziwymi wyznaniami, z wielką czułością przeżyłem dopiero w roku maturalnym: nazywała się Hania Nagórska, pochodziła z Borów Tucholskich, gdzie jej ojciec był przed wojną nauczycielem (po wojnie przenieśli się do Nowego Stawu na Żuławach) i uczęszczała do drugiego tczewskiego liceum, mieszczącego się w położonej za parkiem dawnej szkole mniejszości niemieckiej (tej, w której podczas działań wojennych Niemcy a potem radzieccy urządzili szpital polowy) – o uczniach tego liceum mówiło się, że studiują „za krzaczkami”; niezłe to musiały być studia, skoro ukończył je m.in. znany minister finansów i wicepremier Grzegorz Kołodko. 38 KSIAŻKA I KSIAŻKI Spinał te lata Eros, lecz nie wypełnił ich. I nawet nie był pierwszy hierarchii. Przed nim pojawiła się książka. Początkowo byłem czytelnikiem typowym, jak to chłopiec: zacząłem od Maxa Branda, Curwooda, Karola Maya, czytałem nawet Marczyńskiego. Później wspiąłem się na drabince ku znaczniejszym wyżynom. Z domowej biblioteki wyszperałem wspomnienia Stanisława Morawskiego „Kilka lat młodości mojej w Wilnie”, uznałem je za nudne, oraz „Wyznania” Augustyna z Hippony, które mnie stanowczo przerastały, powróciłem do nich dopiero w dojrzałym życiu. W 1947 roku uprosiłem mamę o abonament w „Klubie dobrej książki” i tak trafiły do domu między innymi „Karabela z Meschhedu” Ksawerego Pruszyńskiego, „Popiół i diament” Jerzego Andrzejewskiego. Z dość dużą emocją czytałem dwa tomy „Najeźdźców” Jana Dobraczyńskiego, głównie z uwagi na nawiązania do przeżytej tak niedawno wojny i okupacji (tę „niesłuszną” książkę autor poprawiał później pod wpływem „słusznej” krytyki, jednak nie wiem w jakim kierunku i w jakim stopniu). Takie były chaotyczne początki. Potem wdał się do mego programu czytelniczego rygorystyczny ład – i to za sprawą kolegi z klasy, Zbyszka Bałona. Otóż złożyło się, że pewnego dnia Zbyszek wpadł do mnie po jakąś książkę i przy sposobności streścił mi „Eugenię Grandet” Balzaca; uczynił to tak atrakcyjnie, że natychmiast postanowiłem zweryfikować jego rewelacje. No i wpadłem na dobre. Po zapoznaniu się z przedmową Boya–Żeleńskiego do „Eugenii Grandet” już nie zdołałem oderwać się od jego „biblioteki” i przed ukończeniem 16 roku życia przeczytałem wszystkie dostępne w tczewskiej bibliotece tomy, a było ich ponad czterdzieści. Wtedy też spotkałem pisarza, który stał się „moim” na długie lata, właściwie na zawsze, gdyż wciąż do niego wracam. Nazywał się Stendhal. Czytam go co jakiś czas „od początku”, a największą rozkosz sprawiają mi już nie powieści – jak dawniej, lecz jego „Kroniki włoskie” i pisma autobiograficzne. Zakochałem się również w jego kobietach; przykład: w muzeum sławnego mediolańskiego teatru Alla Scala specjalnie poprosiłem kustoszkę o pokazanie zbiorów odnoszących się do wielkiej śpiewaczki Giuditty Pasta, z którą pisarz się przyjaźnił, i nabyłem jej portrecik. Przy okazji lektury przekładów z literatury francuskiej zapoznałem się z całym pisarstwem Tadeusza Boya–Żeleńskiego, co miało ten skutek, że oberwałem szyderczą reprymendę od prefekta, księdza Nagórskiego. Nie wiem, co mnie podkusiło, chyba z głupoty postanowiłem zapytać prefekta, jak prawy katolik winien odnieść się do autora „Słówek” i „Naszych okupantów”. Ksiądz zareagował w sposób nieoczekiwany. Nie wdał się w rozmowę, nie wytłumaczył, nie agitował. Po prostu – wydrwił mnie, i to przy świadku, co było szczególnie upokarzające. Szczegółów nie pamiętam, ale rzecz sprowadziła się w sumie do hałaśliwego obśmiania gówniarza, który zabiera się do lektur nie dla niego przeznaczonych, pornograficznych, antykościelnych i w dodatku kłamliwych. Ho, ho! Przełknąłem zniewagę, lecz w duchu powiedziałem sobie: a takiego! Ksiądz Nagórski (nie był krewnym mojej ukochanej Hani) mocno zaważył na mym życiu: to przez niego dość wcześnie, już w piętnastym roku życia, odwróciłem się od Kościoła katolickiego; opowiem o tym później. Własny program lektur sprawił, że nie przeczytałem niemal nic z kanonu szkolnych lektur obowiązkowych. Korzystałem ze streszczeń, referowanych przez życzliwe koleżanki, czasem ze starych, przedwojennych bryków. Zwłaszcza do poezji nie czułem pociągu; mogłem czytać kantyczki Villona i „Słówka” Boya, ale już takie arcydzieła jak „Pan Tadeusz” bądź „Dziady” omijałem dalekim łukiem, nadrabiając straty dopiero w latach mocno późniejszych. Za to umiałem na pamięć całe „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry, a jak do tego doszło napiszę dalej. 39 Drugie miejsce w owych pierwszych latach gimnazjalnych zajęło w mym „życiu pozalekcyjnym” harcerstwo. Dorobiłem się krzyża, czyli stopnia młodzika oraz kilku sprawności. Moim pierwszym zastępowym był kuzyn, Leszek Banucha, i pod jego wodzą z całym zastępem przeżyłem już w 1945/1946 roku prawdziwy zimowy biwak: kilometrami brnęliśmy z pełnym wyposażeniem w śniegu po kolana, potem gdzieś pod Szczerbięcinem spędziliśmy mroźną noc na słomie w stodole... – takich wspomnień nic nie zdoła wymazać. 40 OWACJE DLA STANISŁAWA MIKOŁAJCZYKA W marcu 1946 roku doszła nas wiadomość, że tczewska „jedynka” harcerska pojedzie w składzie gdańskiej Chorągwi ZHP na zlot do Szczecina. Ponieważ „jedynka” była wtedy de nomine drużyną żeglarską (najmłodszy zastęp wcale nie żeglował), powstał dramatyczny problem odpowiedniego i kompletnego umundurowania. I nie tylko to: mama uznała nagle, że na tak daleką wyprawę jestem za młody i cofnęła zgodę. Trzeba było aż dramatycznej interwencji ciotki Wandy, aby zmieniła zdanie. W rezultacie pojechałem – w mundurze sztukowanym, to jest w prawdziwej bluzie żeglarskiej i w długich czarnych spodniach narciarskich, które imitowały spodnie marynarskie... Była trzecia dekada kwietnia. Zbiórka Gdańskiej Chorągwi ZHP odbyła się w Sopocie, tam wydzielono nam suchy prowiant (głównie z darów UNRRA), po czym pomaszerowaliśmy na stację. Każda z drużyn otrzymała wagon towarowy, w którym miała się urządzić. Nikt nie wiedział, jak długo trwać będzie jazda: 400 kilometrów w ówczesnych warunkach równałoby się dzisiejszej wyprawie na drugi kontynent. Eszelon toczył się bardzo wolno, z licznymi krótkimi i dłuższymi postojami, niekiedy w szczerym polu, było słonecznie, ciepło, wielu z nas siedziało w otwartych drzwiach wagonu dyndając nogami i obserwując pejzaż powojenny – ruiny, jakieś resztki zniszczonego sprzętu, tłumy pionierów i szabrowników na peronach „odzyskanych” miast. Najsilniejsze wrażenie sprawił widok Sławna: było to prawdziwe morze gruzów z sterczącymi pośrodku czerwonymi, wysokimi murami gotyckiego kościoła, którym nie dały rady pociski ani ogień. Nie pamiętam, ile godzin tak się toczyliśmy po torach. W Stargardzie transport zatrzymał się przy peronie, a na sąsiednim torze stał już drugi, podobny pociąg pełen osiedleńców, udających się na zagospodarowanie „ziem odzyskanych”. W tłumie rozpoznałem ciocię Walentynę Struczyńską, najmłodszą i najładniejszą kuzynkę mamy, córkę Józefa Struczyńskiego, młodszego brata mego dziadka. Jechała by osiąść w dużym, nieznanym mieście, zarazem niepewna i zawadiacka: – Dam sobie radę! Ucałowałem ją; widzieliśmy się wtedy ostatni raz. Do Szczecina dotarliśmy już po zapadnięciu ciemności. Stacja Niebuszewo. Chorągiew uformowała się w długą kolumnę i pomaszerowała do kwater. Wyznaczono je w wielkich, ponurych gmachach szkolnych (bodaj przy ulicy Krzywoustego), lecz nikt dokładnie nie widział, jak do nich dotrzeć, toteż błąkaliśmy się dosyć długo wąwozami ciemnych ulic. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Nędzne oświetlenie, ciemnawe sale klasowe zasłane słomą, która miała być naszym legowiskiem. Byłem zmordowany, marzyłem o śnie kiedy nagle wyrósł przede mną imć Doering. Druh wyczyści mi buty! Udałem, że nie rozumiem. Druh wyczyści mi buty! To rozkaz! – powtórzył druh Doering. 16–letni druh Doering był w naszej drużynie przybocznym, drugą szarżą po drużynowym. Prócz tego był przystojniaczkiem i znanym elegancikiem: zawsze pilnie sprawdzał, czy dziewczyny doceniają aby, że jest wyświeżony, pachnący, w butach na wysoki połysk. Postawił mnie na baczność i powtórzył: – To rozkaz! Odszedł, pozostawiając buty, szczotkę i pastę. Co było robić? Wykonałem rozkaz i znienawidziłem druha Doeringa. Na dobre i na zawsze. Okazało się, że kadra Chorągwi pomimo późnej pory wybierała się „na miasto”, a elegancik nie wyobrażał sobie, że mógłby wyjść w zakurzonych butach. Nie było rady: w harcerstwie rozkazy należało wykonywać. 41 Nazajutrz był wielki dzień: manifestacja na Wałach Chrobrego. W życiu nie widziałem takiego tłumu. Przybyły chorągwie ZHP z całego kraju, prócz nich wszystkie inne ówczesne organizacje starszo–młodzieżowe, wiejskie, robotnicze, studenckie, pepeesowskie, pepeerowskie i peeselowskie. W swoim harcerskim tłumie rozpoznawaliśmy się po herbach: – Druhna jest Lublina? A druh z Kalisza? Stanęliśmy wszyscy u stóp olbrzymiej skarpy oraz na jej zboczu, natomiast na szczycie zgromadzili się na przedstawiciele najwyższych władz państwowych z prezydentem Bolesławem Bierutem na czele. Kto zna architekturę Wałów Chrobrego może to sobie wystawić: morze głów u stóp i na zboczu, zaś na szczycie trybuna z gromadką dygnitarzy i obstawą. Zaczęły się przemówienia. Imprezę „Trzymamy straż nad Odrą” zorganizowano w pierwszą rocznicę wejścia Polaków do Szczecina – i to bardzo niepewnego wejścia, gdyż długo jeszcze trwały targi o miasto, a polskie władze wojewódzkie urzędowały na przemian w Szczecinie i Koszalinie. Zlot ZHP był jedynie cząstką tej wielkiej fety – i, jak się potem okazało, detonatorem nielichej draki politycznej. Trwały zatem przemówienia. Wpierw Bierut, potem Gomułka, może również Rola–Żymierski, tu nie mam pewności, a kiedy na koniec pojawił się wicepremier Stanisław Mikołajczyk z szeregów ZHP podniosło się nagle wielkie i donośne, rytmiczne wołanie: – Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! – ZWM–owcy usiłowali zagłuszyć harcerzy krzycząc: – Do Londynu! Do Londynu! Do Londynu! – ale nas, harcerzy, było więcej i mieliśmy lepsze gardła. – Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! Prawdziwy entuzjazm. Nie kończące się skandowanie tego jednego nazwiska, jawny afront wobec innych dygnitarzy. Nagle zrobiło się dziwnie. Z trybuny zaczęły znikać osobistości, a od dołu ruszyła ku górze olbrzymia fala harcerzy, biegli jeden przez drugiego, dopadli wicepremiera Mikołajczyka w chwili, kiedy usiłował wsiąść do demokratki – tak nazywano wówczas limuzyny z amerykańskiego demobilu, służące co większym dygnitarzom – i już po chwili olbrzymia szewroleta uniosła się w górę na ramionach bardziej krzepkich druhów. I huśtali ją tak dobrą chwilę przy akompaniamencie nie ustającego skandowania: Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! Stałem o trzy, może pięć kroków od tej huśtawki, wszystko widząc i niewiele rozumiejąc, jednak porwany entuzjazmem tłumu. Darłem się jak wszyscy. Nie miałem jeszcze 13 lat. W domu o osobistościach z nowych polskich władz mówiło się raczej bez specjalnego szacunku, nawet z pewną ironią, samo brzmienie nazwiska prezydenta wywoływało pełne wątpliwości komentarze („Ruscy bierut wsio”), zaś do Mikołajczyka, jako reprezentanta ruchu chłopskiego, mój postendecki dom też odnosił się ze znaczną rezerwą. Wszystko to pokojarzyłem dopiero później, przetrawiając szczecińską przygodę, zaś na miejscu – w Szczecinie – żyłem tylko chwilą, radując się wspaniałą draką. Z oddali lat widzę siebie jako uczestnika manifestacji, wyrażającej nastrój tamtego czasu: Polacy chcieli Polski londyńskiej, nie chełmsko–lubelskiej, a tę londyńską ucieleśniał wtedy z jednej strony mit białego konia generała Andersa, z drugiej bardziej realna osoba Mikołajczyka. Polska ludowa, chełmsko–lubelska, nie cieszyła się specjalnym wzięciem. Wspaniały kompan z lat, kiedy pracowałem w redakcji „Głosu Szczecińskiego”, plastyk i satyryk Emanuel „Maniuś” Messer, zadał pewnego razu koledze Stefanowi Janusiewiczowi takie oto pytanie: – A czy ty wiesz, Stefanie, dlaczego Manifest PKWN mógł powstać tylko w Chełmie Lubelskim? – Nie wiem. 42 – Ano dlatego, że w Chełmie żyli najgłupsi w Polsce Żydzi... Wtedy, w 1946 roku, nikt w naszym tłumie zlotowym nie mógł wiedzieć, że marzenie o „Polsce londyńskiej” jest nierealne; rok wcześniej wytłumaczył mi to pan Kazik Hajdasz pod obwiązaną kirem flagą na gmachu komendantury miasta, ale zrozumiałem jego wykład dopiero po latach. I on też uczynił mnie realistą, tyle, że mocno nierównym, jak o tym zaświadczyło całe moje życie. Nazajutrz zlot ZHP kontynuował własny program. Punktem szczytowym była wielka defilada harcerzy na Jasnych Błoniach: przyjmowało ją na trybunie samotne kierownictwo związku, gdyż wysokie władze, dotknięte wczorajszą owacją dla Mikołajczyka, zaświeciły demonstracyjną nieobecnością. Byłem w szoku. Jakie dwieście metrów przed trybuną odpadł guzik, na którym trzymały się moje „żeglarskie” spodnie. Śmiać się chce kiedy dziś o tym pomyślę – wpierw Mikołajczyk a potem zwykły guzik – wtedy jednakże nie było mi do śmiechu. Przeciwnie. Czułem, że spodnie się zsuwają, podciągałem je ukradkiem ręką „zawietrzną”, drugą bowiem, od strony trybuny, należało rytmicznie wymachiwać, gdyż padła już komenda „na prawo patrz!”. Horror! Wyobrażałem sobie, że portki spadają dokładnie na wprost trybuny i na oczach całego naczelnictwa ZHP, a ja świecę gaciami – i oblewał mnie zimny pot! W końcu jakoś to przeżyłem, nie shańbiłem się i nawet druh Doering niczego nie zauważył. 43 WARTA W SOBOWIDZU I jeszcze jedna przygoda harcerska, nieco późniejsza. Drużyna udała się z proporcami do Sobowidza, gdzie miała uświetnić uroczystość otwarcia Uniwersytetu Ludowego. Piękna wieś na trasie Pszczółki–Skarszewy, piękne lasy oraz niezwykły nowy znajomy, miejscowy proboszcz. Zaprosił drużynę do siebie, aby pokazać swój warsztat. Okazało się bowiem, że w wolnych chwilach proboszcz zajmuje się mechaniką, że taki kiedyś był jego zawód. Z rozrzuconych przez wojnę sprzętów zbierał detale i przerabiał je wedle własnej fantazji – na zegary, na lampy, na różnego rodzaju maszynki i narzędzia. Zachwycił mnie zwłaszcza zegar, umieszczony w latarni starego daimlera, z kulkami jakiegoś łożyska, które wtopione w tarczę zaznaczały godziny. Opowiadał też trochę o sobie. Okazało się, że był księdzem z późnego wyboru, że wstąpił do seminarium po tym, jak stracił żonę i dzieci. Wzbudził ogromną moją sympatię, mimo iż jako mechanik tak bardzo różnił się od mego ulubionego księdza Żurka – światowca. Nazajutrz odbywała się inauguracja Uniwersytetu Ludowego poprzedzona uroczystą mszą w miejscowym kościele. Dwóch z nas, mnie i jeszcze jednego druha, wyznaczono do honorowej warty: stanęliśmy blisko ołtarza plecami do ścian prezbiterium, twarzami do siebie, w pozycji na baczność, z drzewcami proporców w ręce. Widziałem fotele dla dygnitarzy, wysunięte przed pierwszy rząd ławek, zajmowali je dwaj oficerowie w mundurach – jeden był, mówiono, z Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku, drugim zaś okazał się sławny kawalerzysta pułkownik Karol Rómmel, brat generała. Nasz miły ksiądz dostojnie odprawiał mszę, nie szczędził kadzidła, od którego gęstniało powietrze, po czym wstąpił na ambonę – wznosiła się niemal nad moją głową – i rozpoczął kazanie. Mówił bardzo długo, dostatecznie długo, bym zaczął tracić wątek. Potem stało się ze mną coś niedobrego. Spostrzegłem, że mój druh z vis a vis nagle okrywa się mgiełką, że zaczyna się chwiać. Ale to nie on się chwiał, to ja traciłem powoli przytomność. Usłyszałem jeszcze trzask padającego na kamienną posadzkę drzewca – i ocknąłem się na trawniku, okalającym kościół. Zemdlałem. Dwaj panowie oficerowie (to wiem z opowieści druhów) natychmiast zerwali się z foteli i wynieśli mnie przez zakrystię na powietrze. Kiedy otworzyłem oczy obaj pochylali się nade mną, zapewne radzi, że żyję i że stworzyłem im furtkę, umożliwiającą uniknięcie ciągnącego się kazania. Nigdy wcześniej ani później nie zemdlałem. Tylko ten jeden jedyny raz w Sobowidzu, podczas mszy poprzedzającej otwarcie Uniwersytetu Ludowego. Ksiądz zapytał po nabożeństwie, jak się czuję, podał mi jakieś krople. Nie poszedłem z drużyną do budynku uniwersytetu, gdzie kontynuowano uroczystość inauguracji, dochodziłem do siebie w cieniu, na trawniku pod kościołem. Był bardzo gorący maj. Wyczynem harcerskim, acz z ZHP formalnie nie związanym, był także mój udział w akcji powodziowej na Żuławach. Był przełom jesieni i zimy 1946 roku, przed szkołę niespodziewanie zajechała ciężarówka i rozległo się wołanie: Kto pojedzie na pomoc? Prawdziwa katastrofa żywiołowa: całe Żuławy znalazły się pod wodą! Tak jak stałem, bez ciepłego okrycia, nawet bez czapki, skoczyłem prosto z klasy na otwartą skrzynię samochodu i wraz z innymi chłopakami ruszyłem na Żuławy. Obraz był rzeczywiście żałosny, jak okiem sięgnąć woda, z której wychylały się korony wierzb, jedynie zabudowania gospodarcze, zmyślnie posadowione na sztucznie usypanych kopczykach, trwały odcięte od świata. Coś mi się wydaje, choć nie mam pewności, że katastrofa Żuław wynikła z niewłaściwego podejścia nowych osadników do starego niemieckiego sys- 44 temu pomp, śluz i innych zabezpieczeń. Czy przydałem się na coś w tej akcji? Wątpię; miałem 13 lat, mogłem co najwyżej wiosłować podczas ewakuacji gospodarstw. Do domu wróciłem nocą, przemarźnięty do szpiku kości. 45 „NOWE” HARCERSTWO Harcerstwo skończyło się dla mnie dwukrotnie: raz w 1947 roku, kiedy po prostu przestałem uczęszczać na zbiórki drużyny, i ponownie w roku 1949, kiedy to... No, właśnie! Sprawa była dosyć skomplikowana. Latem 1948 roku siedzieliśmy z Czesiem B., moim kolegą z klasy, nad Wisłą, spoglądaliśmy na płynące kajaki i łodzie sportowe i zastanawialiśmy się głośno, kto też teraz – po likwidacji organizacji młodzieżowych – przejmie cały ten wodny sprzęt, uprzednio własność YMCI i ZWM. Kończyła się krótka epoka „pluralizmu” w ruchu młodzieżowym, we Wrocławiu trwał kongres zjednoczeniowy. Czesław był lepiej poinformowany: wszystko to zostanie przejęte przez nowopowstały Związek Młodzieży Polskiej, po czym dodał: Jeżeli chcemy wiosłować, to musimy się zapisać. Nie pamiętam, czy marzyłem o wiosłowaniu, niemniej kierowany owczym pędem z początkiem roku szkolnego 1948/1949 złożyłem deklarację – i zostałem członkiem ZMP. Miałem 15 lat. Pierwszym przewodniczącym koła szkolnego został Jacek Wolny z klasy maturalnej, późniejszy lekarz. Czesio, ja, może kilku jeszcze młodzików byliśmy mniejszością w tym gronie: do organizacji zapisały się masowo jedynie klasy maturalne w słusznym przeczuciu, że członkostwo ułatwi im przyjęcie na studia. Zaczęły się zebrania i szkolenia, znacznie nudniejsze od zbiórek harcerskich. Jacek W. prowadził któregoś dnia szkolenie „filozoficzne”, mówił o materialiźmie i zakończył konkluzją, że wszystko co jest, jest materią. – Nawet myśl? – zapytałem ogarnięty zwątpieniem. – Oczywiście! – odparł z przekonaniem kolega przewodniczący. Obok niego siedziała opiekunka koła z ramienia ciała pedagogicznego, pani profesor Szlachetko, miała dość niewyraźną minę. Kariery ZMP–owskie były błyskawiczne. Jurek Arski, nieco starszy kolega z równoległej klasy (później mąż mojej ulubionej kuzynki Janki Banuchówny), został ni stąd ni zowąd przewodniczącym zarządu miejskiego ZMP i miał biuro na parterze pięknej willi, położonej na wprost liceum. Był to uroczy szaławiła, rodzaj żołnierza–samochwała, prócz tego „arystokrata” (nazywał się Otreszko–Arski), a jako przewodniczący zajmował się głównie trzymaniem na kolanach słodkiej, młodziutkiej koleżanki Blimelówny. On też wpadł na pomysł, bym został w zarządzie miejskim kierownikiem referatu młodzieży robotniczej (he, he!). Jak widać, graliśmy komedię z absolutnie poważną miną. Przyjmowałem wizyty kolegów z klas maturalnych, dopraszających się skierowań do prac społecznych: chcieli zasłużyć na dobre opinie organizacyjne. Pamiętam, że sławnego kolegę Świerkockiego (o źródłach jego sławy opowiem) skierowałem na zebranie koła ZMP w Fabryce Gazomierzy, miał tam przeprowadzić prasówkę. Prasówki należały w owym czasie do rytuału działań polityczno–wychowawczych: prelegent stawał przed gronem słuchaczy i na podstawie „dogłębnej” lektury prasy oraz broszur omawiał wydarzenia minionego czasu opatrując je trafnym politycznie komentarzem. Jeżeli w grę wchodziła akurat dymisja Władysława Gomułki ze stanowiska wicepremiera winien był wspomnieć o jego niebezpiecznym odchyleniu i napiętnować skłonności prawicowo–nacjonalistyczne, a znów ze sceny międzynarodowej narzucał się wprost komentarz do zachowań arcyzdrajcy Tito, który śmiał przeciwstawić się wielkiemu internacjonaliście i kochanemu przez wszystkich ludzi pracy towarzyszowi Stalinowi... W tym samym czasie ZMP przystąpił do powolnego demontażu Związku Harcerstwa Polskiego i przekształcenia go w podporządkowaną sobie Organizację Harcerską. Pewnego dnia 46 dowiedziałem się, że zarząd powiatowy ZMP wytypował mnie na wakacyjny kurs drużynowych w Kamienicy Królewskiej. Pojechałem. Kurs trwał cały miesiąc i był uroczą przygodą z uwagi na oprawę (jeziora i lasy Szwajcarii Kaszubskiej) i styl, utrzymany jeszcze w duchu dawnego ZHP, z wszystkimi rytuałami obozowymi, śpiewami przy ognisku, nawet z Panem Bogiem w piosence na dobranoc. Oczywiście było też wiele zajęć typu szkoleniowo–zetempowskiego, ale nie zatarły dobrego wrażenia. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni, będąc służbowym w kuchni, ugotowałem obiad dla stukilkunastu gąb: ozory w sosie chrzanowym plus kartofle. Polubiłem niektórych naszych instruktorów, innych trochę się bałem, zwłaszcza druha Strobla z Gdańska, który uczył nas śpiewu – po części dawnego, po części już nowego i bardziej „słusznego”. Był to mężczyzna mikroskopijny lecz zadzierżysty i ogromnie zasadniczy; na obóz przyjechał w towarzystwie dwóch synów, też malutkich chłopaczków, którzy po latach stali się znanymi artystami. Pewnego dnia zbłaźniłem się w oczach druha Strobla i całego kursu. Wezwał nas bowiem w czasie zajęć do zadeklarowania, jakie znamy utwory wokalne i czy potrafimy je zaprezentować. Poniosła mnie pycha i brawura, zaproponowałem „Mattinatę” Leoncavalla. Strobel wpierw uniósł brwi, po czym wezwał do wykonania. I wtedy nastąpiła katastrofa: zacząłem zbyt wysoko, nie wyciągnąłem! Zebrałem żniwo śmiechu. Od mutacji żyłem w przeświadczeniu, że jestem tenorem (jak Caruso!), tymczasem ten tenorowy głos niepostrzeżenie ciemniał, obniżał się, w końcu osiadł mi gdzieś w dolnych rejestrach. A o tym, że mógłbym pieśń Leoncavalla zaśpiewać falsetem, oczywiście nie miałem zielonego pojęcia. Zainkasowałem szyderczy uśmiech druha Strobla... Komendantem obozu był druh Karoliński z Gdańska, pogodny wesołek, często szarżujący na granicy dobrego smaku, posiadacz zaledwie dwóch albo trzech zębów. Nie sposób było nie lubić go mimo, iż był już „nową kadrą” – daleką od tradycji ZHP. Po latach spotkałem go w Gryfinie, gdzie pełnił obowiązki przewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, a ja właśnie pisałem broszurę z programem wyborczym dla tego powiatu. Kiedy w pobliżu trwała budowa wielkiej, nowoczesne elektrowni cieplnej Dolna Odra wpadałem do niego wraz z szefem tej budowy, moim przyjacielem inżynierem Zbyszkiem Majem. Skłonność druha K. do trywialnych dowcipów najlepiej zilustruje rymowany aforyzm, jaki ułożył kiedy został na koniec szefem wojewódzkiego Frontu Jedności Narodu w Szczecinie. FJN był organizacją fikcyjną i fasadową, a rymowany aforyzm brzmiał: Lepiej w kącie trzepać prącie, niż być szyszką w Narodowym Froncie! Jego zastępcami na obozie w Kamienicy Królewskiej byli dwa przyboczni, jeden sympatyczny, miał na imię Olaf, przyjechał z Gdyni, drugi niesympatyczny nazwiskiem Truszczyński. Z tym drugim zetknąłem się jakiś czas później w Poznaniu, był wtedy zastępcą naczelnego redaktora (lub może kierownikiem działu partyjnego) w „Gazecie Poznańskiej” i był łaskaw odrzucić mój artykuł o Józefie Piłsudskim, jakoby nietrafiony. Byłem wtedy asystentem w katedrze podstaw marksizmu–leninizmu w poznańskiej Wyższej Szkole Rolniczej a szef katedry, Janusz Rachocki, postanowił, że asystenci mają zabiegać o „drukowany dorobek”. Pisaliśmy zatem z kolegami artykuły o różnych osobistościach z przeszłości, mnie przypadł Józef Piłsudski. Ha! Napisałem, ale w pojęciu Truszczyńskiego chyba nie dość liniowo, skoro go odrzucił. Bóg z nim; artykuł na pewno nie był dobry, choć z całkiem innych powodów. O dwa kilometry od nas rozłożył się identyczny obóz żeński. Szkoliła się na nim moja ulubiona kuzynka Janka, brylowała śliczna druhna Borejsza z Gdyni (ach, jaka buzia!, jaki biust!), a ja zakochałem się w słodkiej blondyneczce, druhnie Z. z Lęborka: myląc czujne warty mknę 47 liśmy nocą na spotkania, kładliśmy się pod kocem na mchu i tak okryci wymienialiśmy bez końca pocałunki oraz najczulsze słówka; na więcej nie umiałem się zdobyć, dopiero we wrześniu miałem ukończyć 16 lat. Obóz był zatem umiarkowanie upolityczniony, niemniej czuło się już, że sprawy idą w nowym kierunku. Po powrocie do Tczewa natychmiast przydzielono mi drużynę – w szkole podstawowej! Okazało się, że nowe harcerstwo obniżyło granice wieku, młodzież szkół średnich miała odtąd do wyboru (!) jedynie ZMP, a moje zadanie miało polegać na zajmowaniu się dziećmi. Odbyłem może dwie, trzy zbiórki – i pożegnałem się z harcerstwem na zawsze. I to po zastosowaniu triku, uknutego w komendzie hufca: gromadka tak jak ja rozczarowanych funkcyjnych postanowiła porzucić pracę z dziećmi i założyć przy komendzie hufca... kółko dramatyczne, które zajmie się przygotowaniem przedstawienia. O dziwo – pomysł chwycił. Harcerstwa nie lubiłem właściwie już od przygody z druhem Doeringiem, który kazał czyścić swoje buty, ZMP mnie wykiwał, w rezultacie zostałem – he,he! – artystą dramatycznym, o czym później. Była to jesień 1949 roku, koniec pierwszego etapu mego „życia pozalekcyjnego”. 48 ŻYCIA POZALEKCYJNEGO CIĄG DALSZY Życie pozalekcyjne i życie prywatne to dwie różne sfery. Aliści – czy miewa się życie prywatne w wieku 12, 13 lub 14 lat? Nie wiem, chyba nie. Oczywiście mógłbym nazwać życiem prywatnym wszystko, co działo się poza obowiązkiem szkolnym i organizacyjnym, lecz w moim przypadku nie będzie ono wcale tożsame ze zbijaniem bąków i zabawą, gdyż wcale tak nie było. Mama, wychowywana przez babcię od najmłodszych lat do ciężkiej pracy, odziedziczyła jej wiarę, że codzienna orka jest najlepszym sposobem na uformowanie człowieka. Zgodnie z tym przeświadczeniem nie pozostawiała mnie ani bratu zbyt wiele wolnego czasu. I nigdy nie przyszyła nam guzika, nigdy nie zacerowała dziury w skarpecie – to od najwcześniejszych lat musieliśmy robić sami – po krótkim instruktażu. Dzień nasz był dość szczelnie wypełniony, przede wszystkim sprawami sklepu. Nie tylko Janek i ja, często również nasi kuzyni Leszek i Jurek, zaprzęgani byliśmy do prac zaopatrzeniowych i transportowych. Odbiór dość częstych przesyłek z dworca towarowego był stosunkowo mniej absorbujący. Gorzej, że niemal co trzy, cztery dni trzeba było wyjeżdżać – to po masło i sery do mleczarni w Pelplinie lub Smętowie, to po mydła toaletowe i szare do fabryki pana Gąsiorka w Gdyni–Orłowie. Tam, w Gdyni lub w Pelplinie, należało towar dostarczyć na stację, wyekspediować, a po przybyciu do Tczewa odebrać i przetransportować do sklepu. Z dworca większe ładunki przewożone były wozem konnym (był koń, o którym już wspomniałem, nabyty za pół litra spirytusu od rosyjskiego żołnierza), mniejsze dwukołowym ręcznym resorowanym wózkiem. Bywało też, że owe mniejsze „transporty” z Gdyni wiozło się w walizach na stopniach przepełnionych wagonów. Ścisk w pociągach był w pierwszych latach po wojnie niewyobrażalny: ludzie wisieli gdzie się dało, na buforach, na schodkach budek hamulcowych, na stopniach, szturmowali wagony pocztowe i bagażowe. Myślę, że ówczesną polską manię podróżowania wywołały dwa czynniki: wielka powojenna migracja oraz gwałtowny rozwój rynku pracy. Rodziny rozproszyły się po kraju, a z drugiej strony – pół Tczewa dojeżdżało już do pracy w Gdańsku i Gdyni, pociągi pękały w szwach i posuwały się dosyć wolno, trasy pokonywane dziś w 25–30 minut pochłaniały dwu– i trzykrotnie więcej czasu. W wieku 14 lat, pamiętam to dobrze, wniosłem na plecach z platformy do magazynu za sklepem mój pierwszy stukilogramowy worek cukru. Byłem dość krzepkim chłopakiem, osiągnąłem granicę mego wzrostu (176 cm) i miałem – licząc w kategoriach bokserskich – wagę średnią. Po zamknięciu sklepu zaczynał się drugi akt: mama wracała do domu dźwigając karton pełen wycinków z kartek żywnościowych, które należało następnie naklejać na wielkie arkusze papieru, podliczać i sumować. Takie seanse klejenia pod lampą odbywały się co dwa, trzy dni i trwały do roku 1948 (1949?) – kiedy to wicepremier Hilary Minc ostatecznie wygrał „bitwę o socjalistyczny handel”, sklep firmy „Jan Struczyński” został zlikwidowany a mama znalazła zatrudnienie w handlu państwowym (MHD). Trzeba przyznać, że Minc ułatwił nam wszystkim – mamie, bratu i mnie – życie: transportem zajęli się odtąd inni, a towary trafiały na półki w „rzutach”, nabywało się je nie wtedy, gdy były potrzebne, lecz kiedy zostały „rzucone na rynek”. Z okresu bitwy o handel (i innych restrykcji) pamiętam dwa znamienne wydarzenia. Władze ogłosiły w pewnym momencie zakaz posiadania obcych walut: należało odnieść je do banku, tam otrzymywało się w zamian równowartość w walorach krajowych – według kursu 49 urzędowego, drastycznie odbiegającego od kursu realnego, to jest (czarno)rynkowego. Opornym zagrożono wysokimi karami; jeżeli dobrze pamiętam nielegalny obrót dewizami zagrożony był nawet śmiercią. Mama początkowo nie zamierzała podporządkować się zarządzeniom walutowym: zbudziła mnie którejś nocy, miała dość tajemniczą minę, nakazała ubrać się, po czym wręczyła paczkę zwiniętych w rulon dolarów i poleciła „gdzieś je ukryć”. Sama pomysłu nie miała, liczyła na moją fantazję. A moja wyobraźnia nie była specjalnie wybujała: ot, poszedłem do parku miejskiego pod prehistoryczny kamień, będący jego ozdobą, wydrążyłem pod wielkim głazem dziurę, do której wsunąłem szczelnie opakowane dewizy, po czym zamaskowałem otwór. Jednak mama nie wytrzymała tej próby nerwowo i jak wielu innych obywateli w końcu uległa presji. W rezultacie którejś nocy udałem się ponownie do parku, odkopałem skarb a mama nazajutrz zaniosła go do banku. (Na marginesie wspomnę, że akcja ta miała także strony komiczne, przynajmniej w mojej rodzinie. Otóż babcia żadną miarą nie chciała podporządkować się złodziejskiemu prawu, a że miała z różnych okresów historycznych rozmaite walory w złocie – marki, ruble – i papierach, postanowiła ukryć je w bezpiecznym miejscu. Wymyśliła, że takim miejscem będzie stajnia: żaden milicjant nie wpadnie przecież na pomysł, by zrobić rewizję u konia. Tam też, pod posadzką stajni, umieściła swoje kosztowności w dewizach. Po pewnym czasie, kiedy sprawy dewizowe ucichły, zapragnęła wydobyć swoje zapasy ze stajni. I – nic nie wydobyła! Wszystko zagarnęły szczury, pożarły papiery a krążki metalowe rozwlokły po głębokich dziurach, norach, podziemnych korytarzach, nic się nie znalazło). Taktyka władz wobec „inicjatywy prywatnej” wyrażała się w nieustannym nękaniu. Sławne były ciągłe „domiary” podatkowe, ustalane całkowicie dowolnie i przeważnie bardzo wysokie, sławne były niespodziewane naloty kontrolne, dla których każdy pretekst był dobry gdy chodziło o pognębienie kupca. Któregoś dnia taki nalot skończył się aresztowaniem mamy. Jak doszło do zatrzymania? Otóż nękano wtedy nie tylko prywatny handel. Cierpiały również inne ostoje reakcji – np. dawni ziemianie. Państwo Pałubiccy jeszcze wtedy mieszkali w swoim folwarczku w Smętowie. Przeprowadzono u nich rewizję i znaleziono kartkę z notatką pani Jadzi, że pożyczyła od mamy ileś tam dolarów. To wystarczyło. Mamę osadzono w komendzie przy ulicy Lecha. Dowiedziałem się o tym od życzliwego człowieka, który poinformował mnie, że mama prosi o poduszkę i koc. Wtedy po raz pierwszy (i jak dotąd ostatni) ujrzałem areszt od środka – mama, oddzielona metalową kratą od korytarza, miała do dyspozycji najzupełniej gołe deski! Nie siedziała długo, wkrótce opuściła celę, ale taktyka nękania odniosła skutek: wkrótce sklep przestał istnieć. Mama była osobą dość w sobie „sprzeczną”: z jednej strony nękała nas nadmiarem obowiązków, związanych z „firmą”, z drugiej miała rozmaite ambicje. Na przykład tę, by zapewnić nam wykształcenie muzyczne. Sama też miała przed wojną nauczycielkę gry na fortepianie, miała również instrument, bardzo kochała muzykę. Jej ulubionym utworem było intermezzo symfoniczne z opery Mascagniego „Rycerskość wieśniacza”, a jeśli chodzi o grę nie wyszła ponad „Pieśni bez słów” Mendelssohna–Bartholdy'ego, „Modlitwę dziewicy” Tekli Bądarzewskiej oraz modne niegdyś szlagiery, które walały się po domu jeszcze po wojnie. My dwaj, czyli Janek i ja, mieliśmy osiągnąć wyższe stadium doskonałości – i tak trafiliśmy do klasy fortepianu szkoły muzycznej przy placu Grzegorza. Z ochotą, czy bez? Nie wiem, jak Janek, bo ja nie paliłem się specjalnie. Wytrzymałem zaledwie rok. Nauczycieli mieliśmy wspaniałych, dojeżdżali z sopockiego konserwatorium, a nazywali się też bombowo, tak jakoś przedwojennie: dyrektorem i nauczycielem solfeżu był pan Kmicic– Mieleszyński, a moją klasę fortepianu prowadził zawsze elegancki pan Dunin–Borkowski. Przy- 50 znaję: byłem złym uczniem, nie ćwiczyłem w domu, nie trenowałem palcówek, sonatiny nie trafiały mi do gustu, a Dunin–Borkowski, świadom tych zaniedbań, spoglądał na mnie z wyraźnym niesmakiem. Niemniej: biegałem do szkoły pilnie, w pobliżu mieszkał bowiem malarz Alfons Lidziński a jego bardzo powabna córeczka Lidka, na którą tak chętnie patrzyłem, zwykle kręciła się koło szkoły... Studia muzyczne zakończyłem po roku (1947?) z mizernym świadectwem; zyskałem tyle, że nauczyłem się dość dobrze czytać nuty. Próbowałem nawet komponować w domu: powstało w ten sposób między innymi pół walca a la Prokofiew; na moją prośbę zagrała tę połówkę Gabrynia Struczyńska – mój autorytet muzyczny, studentka warszawskiego konserwatorium – kiwając przy tym głową i mówiąc: – No, no, kto by pomyślał... Zabawy też były i zmieniały się z biegiem lat. Od dziecinady na podwórku i na spichrzu, aż po konspirację „polityczną”. Na piętrze wielkiego spichrza zbudowałem z kuzynką Janką mieszkanie z kartonów i skrzynek, bawiąc się następnie „w dom”. W czasie referendum „3 razy tak” zmobilizowałem siebie oraz kuzynów Witka i Olka do zbierania rozrzucanych po mieście plakatów i ulotek, gromadząc je później nie wiedzieć po co na podwórzu. „Związek Odważnych Gimnazjalistów” powstał w ogrodzie willi inżyniera Wądołowskiego, który był naczelnikiem na PKP, a jego syn Mietek – ksywa „Mesu” – zasiadał ze mną w jednej klasie. Związek skupiał czterech lub pięciu konspiratorów (Maciejewski?, Burdziński?, Wądołowski?, ja, jeszcze ktoś...?), ale nie wypracował programu: mieliśmy po 13, 14 lat, zaczęliśmy od gadania, podzieliliśmy się funkcjami (mnie przypadł resort spraw zagranicznych!) i na tym się skończyło. Był to okres, kiedy polityka zaczęła wkraczać w życie obywateli, odbyło się referendum 1946 roku, dorośli kłócili się w domu bez końca (z senatem czy bez?, z ziemiami odzyskanymi, czy bez?), zbliżały się wybory do sejmu ustawodawczego, jakoś to odciskało się także na nas, wyrostkach, choć niewiele z tego rozumieliśmy, przeczuwając jedynie, że wypada zachowywać dystans wobec „teraźniejszych” władz. 51 RODZINA NASZYCH PRZYJACIÓŁ Zabawą, przyjemnością i szczęściem były też nasze dość częste wyprawy do Smętowa, do państwa Pałubickich. Smętowo było dużą węzłową stacją kolejową na szlaku Bydgoszcz– Gdańsk z odgałęzieniami na Opalenie i Kwidzyn (jeszcze wtedy istniał drewniany most w Opaleniu i przez Smętowo–Kwidzyn kursowały pierwsze po wojnie pociągi z Gdańska do Warszawy) oraz na Skórcz, Szlachtę i Starogard. Ojciec nasz objął tę stację w charakterze naczelnika w lecie 1938 roku i krótko potem, w trakcie niedozwolonego przekraczania torów, „aresztował” przystojną pannę Jadwigę Frankowską, późniejszą Pałubicką – z czego wywiązała się przyjaźń naszych rodzin. Myślę, że zwięzła opowieść o rodzinie panny Jadwigi – usprawiedliwiona tą przyjaźnią – ukaże dość charakterystyczne polskie losy na przestrzeni ponad stu lat. Pierwszy i najstarszy był pan Piotr Olszewski. Pamiętam białowłosego starego pana z pięknym srebrzystym wąsem, wszyscy mówili o nim „dziadunio”. Urodził się około 1870 roku, miał duży majątek pod Kijowem, specjalizował się w hodowli koni. Stamtąd, spod Kijowa, na prośbę władz carskich udał się do Kazachstanu z zadaniem zakładania stadnin i uruchomienia na dużą skalę hodowli. W albumie rodzinnym pozostały pożółkłe fotografie z tamtego okresu, zdjęte gdzieś pod Semipałatyńskiem, w stepowym pejzażu. Pokazują świat jakby wyjęty z Czechowa, z Turgieniewa. Rozległa weranda, pełnia lata, panie białych sukniach i w strojnych kapeluszach, pod parasolkami, panowie również w lekkich ubraniach, a wszyscy skupieni przy balustradzie, obserwują konie, przeprowadzane jeden po drugim za uzdy przez stajennych. Piękne konie. Eleganccy ludzie. Atmosfera spokoju, bezpieczeństwa, zamożności. Te konie, hodowane w Kazachstanie, jechały potem na Ukrainę – a co dalej, tego już nie wiem... Pan Piotr, ożeniony z panną Niepokólczycką, stracił żonę po urodzeniu córki Heleny, zaś z drugiego małżeństwa miał drugą córkę Wandę i syna Henryka. Po rewolucji piękny świat z fotografii stopniowo zamarł. Panna Helena, pierwsza córka pana Piotra, urodzona w 1895 roku, wyszła za pana Antoniego Frankowskiego, luteranina (a może kalwina) z poznańskiego i urodziła w 1919 roku córkę Jadwigę. Trzy lata później 40–kilkuletni pan Frankowski pływał w Irtyszu i – nagle umarł; przyczyna śmierci pozostała nieznana, mogło być serce, mogła być cholera. Rodzina podjęła wielkie wysiłki, by uzyskać zgodę na wyjazd do Polski, która powstała gdzieś na dalekim zachodzie. W pierwszych latach po rewolucji i w Semipałatyńsku niewiele dało się zdziałać. Należało przenieść się w pobliże władz, do Moskwy. Sercem i mózgiem starań była pani Helena: drobna, silna, wytrwała. Pracowała – często w upokarzających warunkach – i zabiegała w stolicy o znajomości, o poparcia. Wreszcie udało się, ale na raty. W 1930 roku wyjechał do Polski dziadunio z 11–letnią wnuczką Jadwigą. Druga rata w 1932 roku: pojechały obie siostry, Helena i Wanda. Brat Henryk dotarł do Polski jeszcze inaczej, bo przez Chiny. Dziadunio osiadł w Kozielcu nad Wisłą, niedaleko Świecia. Było tam gospodarstwo i dom, właściwie pałacyk, przeznaczony dla młodzieży, która w wirach pierwszej wojny światowej i powojennych przemian potraciła swoich bliskich i domy rodzinne. Dziadunio był administratorem całości, pani Helena prowadziła księgowość, a panna Jadzia jeździła do szkół. Pod koniec lat trzydziestych zbliżający się do siedemdziesiątki dziadunio Olszewski kupił za torami, vis a vis głównego budynku stacyjnego w Smętowie, niewielkie gospodarstwo z ładnym domem. Osiadł w nim z córką Heleną, a panna Jadzia dojeżdżała na soboty i niedziele z Gdyni, gdzie 52 pracowała w banku PKO. To w czasie jednej z takich niedzielnych wizyt ojciec nasz „aresztował” ją w czasie „nielegalnego” przekraczania torów, zapoczątkowując kontakty rodziców a potem i nasze z domem pana Olszewskiego. W tym miejscu muszę wprowadzić jeszcze jedną postać, mocno związaną z dziejami tej rodziny: wujcia Jarosza. Otóż w latach, kiedy dziadunio Olszewski kierował ośrodkiem w Kozielcu, powrócił z USA do Polski emigrant–wdowiec, pan Jarosz, z trojgiem dzieci. Kiedy statek stanął na redzie w Gdyni ów pan Jarosz nagle wypadł za burtę i utonął. Nigdy nie poznano przyczyny wypadku. Po panu Jaroszu pozostała trójka dzieci, które trafiły do Kozielca. Kilkunastoletni Franciszek Jarosz stał się ulubieńcem dziadunia i pani Heleny, która traktowała go ja syna. Był nadal obywatelem USA, jednakże w 1939 roku już otrzymał polski paszport a krótko potem – kartę mobilizacyjną. Uczestniczył w kampanii wrześniowej, trafił do niewoli, Niemcy posłali go ze stalagu na roboty, skąd uciekł i trafił do Warszawy. Raniony w powstaniu przeszedł operację płuc, po czym, już po wojnie, powrócił do swej przybranej rodziny. Wkrótce po wkroczeniu Niemców dziadunia wraz z rodziną wysiedlono niebawem z gospodarstwa i domu, trafił na krótko do Dąbrówki, a później do pobliskiego, administrowanego przez niemieckiego powiernika majątku Luchowo. Mieszkaniem stały się adaptowane pomieszczenia w wielkiej, murowanej stodole. Pani Helena i Jadzia pracowały w majątku, stary pan Piotr hodował pszczoły. Patrzyłem pełen podziwu, jak okryty przedziwnym kapturem okadza ule, a groźne pszczoły przyjaźnie po nim wędrują. Smak miodu też zapamiętałem. Nie zapomina się smaków i zapachów z dzieciństwa – rogalików, bułeczek i chleba, rozwożonego w Janowcu Wielkopolskim co rano przez pana piekarza do mieszkań zacniejszych klientów, smaku czekoladek z półki hurtowni „Jan Struczyński” w Tczewie, zapachu kawy palonej w firmowej palarni, i tak samo miodu wylewanego na talerzyk podczas śniadań w Luchowie. Była okupacja, lata 1940, 1941, 1942, wyjazdy z Tczewa do Luchowa były zawsze jakąś odmianą, przejściem z jednej rzeczywistości do innej, z twardszej i zimnej w nieco cieplejszą i życzliwszą. W pamięci potomków dziadunia zachował się przekaz, że mimo wysiedlenia żyli raczej spokojnie i spotykali nawet sympatycznych okupantów – jak owego lekarza wojskowego w Gniewie, który zawsze służył pomocą, potrafił w potrzebie przyjeżdżać do Luchowa nawet w nocy – który ratował dziadunia kiedy po raz ostatni w życiu zachorował. Był on nie tylko lekarzem, ale i poetą, zapamiętano, że miał jednosylabowe nazwisko – co skojarzyło mi się po latach z Gottfriedem Bennem, ale nietrafnie, gdyż wielki Benn nie stacjonował podczas wojny w Gniewie. Dziadunio umarł w 1942 roku. W tym czasie Jadzi oświadczył się pan Franciszek Pałubicki. Pochodził z zacnej rodziny, osiadłej w Cierplewie pod Bydgoszczą, gdzie znajdował się rodowy majątek. Po śmierci rodziców i podziale spadku między rodzeństwo (jeden z braci Pałubickich, zawodowy oficer, był ojcem znanego później ministra w swetrze) kupił on dla siebie 100–hektarowy folwarczek w Smętowie, resztówkę po przedwojennych parcelacjach. Pobrali się w 1940 roku, w 1941 przyszła na świat córka Alina, którą pozwalano mi czasem nosić na rękach: białowłosy dziadunio został pradziadkiem, pani Helena babcią. Oboje, a może i pan Franciszek Pałubicki, byli ostatnimi Polakami, którzy widzieli mego ojca za życia. Kiedy zwolniony przez Niemców z internowania zjawił się u nich w listopadzie 1939 roku (jeszcze mieszkali wtedy swoim domu na wprost stacji) powiedzieli mu, że nas – czyli mamy i synów – już nie ma w Smętowie, a miejscowy Niemiec Wrase, przed wojną krypto–hitlerowiec i okupacyjny wójt, czyha na niego. Stała więź z domem państwa (już teraz) Pałubickich stała się częścią naszego życia w latach okupacji i po wojnie. Pani Jadwiga urodziła mnóstwo dzieci, po Alinie przyszli na świat Piotr 53 (Posio), Kamila, Grażyna, Hania, Wojciech, Tadeusz (Dzina) i Władek; nasza mama trzymała do chrztu Wojtka. Któregoś dnia, byłem bezczelnym 16–latkiem, odważyłem się zadać pani Jadzi pytanie, czy nie mogłaby uchronić się jakoś od tych licznych ciąż; popatrzyła na mnie zaskoczona i zdziwiona a po chwili odparła: – Ależ ja jestem katoliczką! Dziećmi zajmowała się stale wierna Nena Rauchfleischówna z bardzo sympatycznej rodziny kolejarskiej. Usiłowano ją wydać za wujcia Jarosza, ale nic z tego nie wyszło. Zajmowaliśmy się tymi dziećmi podczas każdego pobytu również my, Janek i ja, miałem nawet swoją faworytkę w tej czeredzie, miłą Hanię, która dziś jest uczonym profesorem Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i żoną Jurka Kmity, mego starszego kolegi ze studiów. Jeździliśmy do państwa P. z okazji i bez okazji, bywało, że pomagaliśmy przy żniwach – pod kpiącym okiem Jarosza, a był on ironistą dotkliwym i bardzo lubianym. Mimo poszarpanych płuc palił papierosy – odmierzając je sobie po połówce, wsuwanej do szklanej lufki, jak to czynił również towarzysz Gomułka, z tym, że Jarosz ustroju, uosobionego przez Bieruta i Gomułkę, serdecznie nie znosił. Pobyty w Smętowie odczuwałem zawsze jako coś niezwykłego – mianowicie jako czasowe przeniesienie w zupełnie inny i dość daleki wymiar, gdzie obowiązują zupełnie inne normy i rozmawia się o innych sprawach. W Smętowie jeden raz w życiu uczestniczyłem w procesie wytwarzania masła – w masielnicy: takich przygód też się nie zapomina. Pałubiccy wrócili w 1945 roku z Luchowa do swego mająteczku w Smętowie, z którego jednakże przepędziła ich w 1948 lub 1949 roku władza ludowa. Od tego momentu gnieździli się w dawnym niewielkim gospodarstwie dziadunia Olszewskiego na wprost stacji PKP; pomimo wielkiego tłoku był to dom nadzwyczaj pogodny, pełen optymizmu. Moje kontakty z nim nigdy nie ustały, rozluźniły się jednak po roku 1951, kiedy zdałem maturę i wyruszyłem „w świat”, podtrzymywał je natomiast mój brat. Babcia Helena przeżyła dwie tragedie tego domu: przedwczesną śmierć Franka Jarosza w 1969 roku (miał 53 lata) i równie wczesne odejście córki, pani Jadwigi – w wyniku powikłań po wypadku samochodowym; była jej jedynaczką i chwili śmierci (1976) miała zaledwie 57 lat. Sama babcia żyła długo: drobna, ruchliwa, zawsze pogodna, ciekawa świata i ludzi, zmarła w 1983 mając 88 lat. To ona była właściwym spoiwem domu, przez nią wszystko dopiero nabierało tam sensu. Pamiętam, jak w żartach swatała naszą mamę z Jaroszem. Pamiętam jak pochylała się nad moimi małymi córkami Jagną i Madzikiem, gdy spędzały w Smętowie wakacje na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poznając co to koń, co to krowa, co to kura. Po jej odejściu nic już nie uzasadniało trwania smętowskiego domu: dzieci rozeszły się po świecie, pan Franciszek Pałubicki przeniósł się do jednej z córek, na miejscu pozostała ostatnia kasztelanka Kamila – i to ona sprzedała w końcu posiadłość, przenosząc się następnie do Poznania. Zamknął się jakiś rozdział, ważny także w moim życiu. 54 CIĄG DALSZY Wyjazdy do Smętowa nie wyczerpywały programu życia pozaszkolnego. Były przecież wakacje, jedne nad morzem w Jarosławcu pod Sławnem, gdzie ciotka Kasia Struczyńska prowadziła sklep, a jej szwagier Szpecht (później się pobrali) był latarnikiem, penetrowałem tam z Jankiem lasy wokół jeziora Wicko, w których mieściły się tajne obiekty armii hitlerowskiej, inne znów w smętowskiej mleczarni u pana Olszewskiego (nie był spokrewniony z dziaduniem Olszewskim), upamiętnione bezustannym spijaniem śmietany i słuchaniem pierwszych po wojnie płyt Mieczysława Fogga ze sławną piosenką „Ukochana, ja wrócę wierz...”. Były też wyprawy z mamą do Wrocławia na Wystawę Ziem Odzyskanych (gdzie przy sposobności odwiedziliśmy Grzesia Struczyńskiego), do Poznania – na targi i do rodziców ojca, połączone z obowiązkowymi bytnościami w operze oraz w teatrach (mój pierwszy wieczór operowy składał się z „Pajaców” Leoncavalla i „Rycerskości wieśniaczej” Mascagniego: mama słuchała w ekstazie, ja nudziłem się śmiertelnie). To u dziadków poznańskich zaczytywałem się na umór w stosach przedwojennych „Przewodników Katolickich” z zabawnym komiksem pana Kluski oraz wstrząsającymi reportażami o bestialstwie bolszewików na kresach wschodnich w okresie rewolucji. Poznawałem też bliższe i dalsze okolice Tczewa, Kościerzynę, gdzie mieszkali dawno współpracownicy firmy „Jan Struczyński” państwo Leśkiewiczowie oraz kochana i zabawna przyszywana ciocia Nusia, całymi latami zakochana w panu Haydaszu, straszliwie pogruchotany Malbork, dokąd wyprowadził się jeden z mych ulubionych kolegów z pierwszej gimnazjalnej Tadek Baszniak, Kwidzyn, gdzie mieszkała młodsza siostra pani Heleny Frankowskiej ze Smętowa Wanda, oczywiście Gdańsk, dokąd jeździłem systematycznie do pana doktora Rufina Mireckiego, który opiekował się moim uszkodzonym uchem, wreszcie Gdynię, gdzie był teatr Iwo Galla i mieszkali państwo Dulscy – on był jednym z absolwentów tczewskiej Szkoły Morskiej, przyjacielem Janka Banuchy, ona zaś koleżanką mamy z czasów „Sokoła”... A propos lekarzy: ze względu na uszkodzone we wczesnym dzieciństwie ucho – po przebytej w drugim roku życia szkarlatynie i dyfterycie pozostał mi przykry dar w postaci otitis media dextra chronica – stale kontaktowałem się z laryngologami, oni zaś bez końca straszyli mnie operacją. Czyli – rozkuciem czaszki tuż za prawym uchem! Na samą myśl o tym ogarniała mnie groza. Pierwszy po wojnie był pan doktor Buraczyński w Tczewie, zacny starzec, który to co widział w moim uchu środkowym nazywał „dzikim mięsem”. Nie ufałem mu, bo – był stary. Potem zaczęły się regularne wyprawy do Wrzeszcza, do doktora Mireckiego. Gabinet znajdował się blisko przystanku kolejowego. Był młodszy od Buraczyńskiego, ale również straszył operacją. Obaj zapisywali mi to samo: krople wysuszające. Jedynym laryngologiem, którego polubiłem, był doktor Andrzej Karls w Szczecinie, niestety – obejrzał moje ucho jedynie dwa, czy trzy razy. Wszelako największe cierpienie zadał mi nie laryngolog, lecz dentysta, pan doktor Sumiński w Tczewie. Jego gabinet oddalony był o trzy kroki od naszego domu, wystarczyło przeciąć placyk u zbiegu ulic Krótkiej i Mickiewicza. Podobno był naszym dentystą rodzinnym „od przedwojny”. Mnie w każdym razie obdarzył urazem na całe życie. Miało to związek z zębem, który należało usunąć. Ząb był duży, tkwił gdzieś w głębi jamy ustnej, a pan Sumiński nie zdołał go pokonać od pierwszego zamachu. Pogruchotał go, po czym wyciągał po kawałeczku. Prawdziwa masakra na żywo, wyłem jak opętany. I od tamtej pory (miałem szesnaście lat) jak mogłem omijałem stomatologów. Kilku wizyt nie dało się jednak uniknąć, ale było ich naprawdę niewiele – dwie lub trzy. Reszty dokonała natura: kiedy w 1979 roku pojechałem do Paryża otwie- 55 rać Tydzień Filmów Polskich w Pałacu Chaillot (przemawiałem wtedy po francusku, pani Wrońska byłaby ze mnie dumna) usta moje wypełniały cudowne, już nie psujące się nowe zęby – dzieło pani Krystyny Bigelmajer. (O doktorze Sumińskim jeszcze słówko: otóż prywatnie, po wyjściu z gabinetu dentystycznego, zajmował się on muzyką. Komponował utwory chóralne i orkiestralne, podobno próbował sił w operze...) Lecz wróćmy do wczesnych wędrówek. Niezapomniane pozostały z roku 1946 dwie wyprawy na dalekie kresy zachodnie, do Nowogardu, jedna u progu lata, druga pod koniec wakacji szkolnych. Pierwszą poprowadziła mama, wypadło odwieźć na wakacje u ojca obu synów nieżyjącej cioci Marty, Witka i Olka. Ich ojciec, wuj Roman Romanowski, pracował w nowogardzkim starostwie i był ważnym działaczem tamtejszej organizacji PSL. Zajmował ładną willę na skraju miasta, sam mieszkał na piętrze a parter zagospodarowała pewna „pani majorowa” z córką nastolatką; z rozmów wynikało, że majorowa ulokowała się w pobliżu granicy państwowej z myślą o jej nielegalnym przekroczeniu i wyjeździe do męża w Londynie. Wydała mi się przystojna, wszelako miałem 13 lat i sąd mój nie musiał być miarodajny. Nie wiem, na co liczyła mama składając wizytę szwagrowi (on wdowa, on wdowiec), dość, że niespodziewanie zarządziła odwrót – z chłodnym pożegnaniem – po tym, jak spostrzegła, że wuj i majorowa spotykają się nie tylko przy obiedzie. Dwa miesiące później odbyłem tę samą trasę – już sam, i była to moja pierwsza samodzielna podróż na tak dużej trasie, w dodatku z przesiadkami w Gdyni, Worowie i Płotach i z jazdą na tendrze lokomotywy, gdyż w Płotach uciekł mi ostatni pociąg a przypadkowy parowóz, jadący do Nowogardu, raczył przyjąć ślepego pasażera. Moim zadaniem było przyholowanie Witka i Olka na rozpoczęcie roku szkolnego w Tczewie, pod skrzydła babci, która ich wychowywała. W drodze powrotnej, już odpowiedzialny za 8–letniego Witka i 7–letniego Olka, podjąłem decyzję zatrzymania się na nocleg w Białogardzie: tam znów po raz pierwszy samodzielnie wynająłem pokój w hotelu. Taki był czas mego przechodzenia od dzieciństwa do wczesnej młodzieńczości. Tuż po wojnie żyłem wyobraźnią karmioną powieściami o Dzikim Zachodzie oraz, dziedzicznie, kolejarską tradycją ojca. Próbowałem pisać powieści o Skórzanej Pończosze i rysowałem na arkuszach kartonu linie kolejowe, układając dla nich następnie rozkłady jazdy. Projektowałem dla Tczewa linię tramwajową na wzór mego rodzinnego Inowrocławia a w marzeniach – jak już wspomniałem – ratowałem ze straszliwych opresji ukochaną boginię Ritę Hayworth, ona zaś z wdzięczności rzucała mi się w ramiona; żadna z dziewcząt w klasie, to jasne, nie dorównywała jej urodą. Polityka docierała tylko w okruchach, rzadko pobudzając do poważniejszych rozmyślań, jak po owym spotkaniu z panem Haydaszem pod żałobną flagą na budynku komendy miasta, lub w wyniku podsłuchanych debat dorosłych, spierających się o dopuszczalną ilość „tak” podczas referendum. Nie czułem ucisku narodowego ani ograniczenia wolności, takie sprawy nie docierały do szczeniaka, zwłaszcza, że wolno mi było mówić po polsku, chodzić do polskiej szkoły, na ognisku i podczas defilad śpiewać nasze pieśni harcerskie, spowiadać się w ojczystym języku. Silny był jedynie odruch antyniemiecki, raczej uczuciowy niż polityczny, spotęgowany po niesamowitym pochodzie białych trumien przez miasto w asyście biskupów, tłumu księży, wojska i mieszkańców. Działo się to w lecie roku 1945, platformy, jedna za drugą, wiozły ulicami w kierunku rynku białe pudła z szczątkami ekshumowanych ofiar terroru z lat okupacji, wrażenie było potwornie silne. Wiedziałem, że w jednej z trumien spoczywa pan Edmund Raduński, autor wydanej przed wojną „Historii Tczewa”, w której znalazłem chlubną wzmiankę o naszym dziadku. Wtedy, w pierwszych latach po wojnie, nie czyniło się jeszcze rozróżnień 56 między Niemcami i hitlerowcami, grozę i odrazę budził Niemiec jako taki, były nawet gazety, w których słowo „Niemiec” pisano z małej litery. Wiele lat hodowałem marzenie, że pewnego dnia udam się do Niemiec i odszukam mordercę ojca, pana Wrase: było to bardzo silne pragnienie, tak mocne, że jeszcze na studiach rozważałem szansę podjęcia pracy w wywiadzie zagranicznym – oczywiście rozumianym bardzo romantycznie... Do owego okresu pierwszego dojrzewania zalicza się również zbrodnia, jaką popełniliśmy wraz z Jankiem. Był to rok 1946, może 1947. Mama miała przyjaciela, pana inżyniera Karmana. Był nieco od mamy starszy, szpakowaty, elegancki, miał nienaganne maniery, traktował mnie i brata z wielką sympatią. Gdzieś w Polsce miał żonę i syna, jednak nie spieszył się ze sprowadzeniem ich do Tczewa. Pamiętam, że przynosił do naszego domu różne rymowane przepowiednie, jakie wtedy kursowały po kraju, wszystkie dość mgliste, ale jakoś dające się zinterpretować w zgodzie z oczekiwaniami na powrót Polski przedwojennej. Domyślałem się, że był to romans mamy, na to byłem dość spostrzegawczy. Istotnie, pewnego dnia zagadnęła nas z wielką powagą na twarzy: – Co powiedzielibyście na nowego ojca? Nasze stanowisko było po gówniarsku okrutne: – Nie chcemy nowego ojca! Powołaliśmy się na pamięć taty, zresztą wciąż ufaliśmy – wbrew faktom – że może jednak żyje i pewnego dnia się pojawi. Takich późnych powrotów było wtedy sporo, wyobrażałem sobie, że może i do nas któregoś dnia zapuka późny repatriant... Warknęliśmy więc: – Albo on (czyli pan Karman), albo my! Mama wiedziała, że są to mrzonki, nie tak dawno przecież Sąd Grodzki w Nowem uznał ojca za zmarłego (jako świadek zeznawała między innymi pani Helena Frankowska z Smętowa – ona ostatnia widziała go żywego), niemniej podporządkowała się naszej woli. Miała 41 lat, wyrzekła się życia osobistego dla kaprysu dwóch bęcwałów. Minęło sporo lat zanim zorientowałem się, jaką jej wyrządziliśmy krzywdę. Inżynier K. po jakimś czasie sprowadził do Tczewa rodzinę, przestał bywać u nas, odkłaniając się grzecznie jedynie podczas przypadkowych spotkań na deptaku... Tu jeszcze słowo o mamie. A właściwie dwa słowa, dwa różne ujęcia. Jaka była? W swoich najlepszych latach była przystojną, szarooką szatynką średniego wzrostu (164 cm), zgrabną i bardzo wysportowaną. Jeszcze pod pięćdziesiątkę potrafiła z punktu wykonać szpagat bez podpórek i innych „pomocy naukowych”. W (stosunkowo rzadkich) chwilach dobrego nastroju zasiadała jeszcze po wojnie do pianina i grała swój ulubiony repertuar, zdarzało się to jednak coraz rzadziej: źle widziała nuty, a uparła się, że na całym świecie nie ma okulisty, który potrafiłby dobrać dla niej szkła. Toteż do końca życia zabawnie mrużyła oczy a szkła, jeśli je posiadała, dobierała sobie raczej ze zbiorów życzliwych przyjaciółek metodą zawsze zawodną prób i błędów. W efekcie kiedy nastała telewizja zasiadała w odległości niespełna metra od ekranu, w kinie zaś zawsze nabywała bilet do pierwszego rzędu. Raz jeden namówiłem ją na wyjazd zagranicę, do Berlina. Było to w latach sześćdziesiątych. Chodziła ze mną do teatrów, a przedpołudniami zwiedzała skąpe enerdowskie, lecz lepsze od peerelowskich sklepy. Prócz tego zaliczyła sporo sanatoriów – profilaktycznie, wzmacniająco, w Połczynie, w Polanicy. Odżywała w aurze Smętowa, podczas naszych częstych tam wypadów. Chorować zaczęła właściwie dopiero na starość; wcześniej jej zmartwieniem były jedynie żylaki, odziedziczone – jak mawiała – po matce a naszej babci. Za to jej starość była już rze- 57 czywiście smutna: reumatyzm, artretyzm, nawet skręty kiszek, niewiele jej zostało oszczędzone. Inna sprawa, że nigdy się z sobą nie pieściła – pracowała i pracowała, bywało nawet, że uważano ją z tego powodu za dziwaczkę. Lubiła się też zamartwiać z byle powodu, na zapas, im była starsza tym bardziej, a to o Janka, a to o wnuczki, a to o Polskę. Kiedy w 1980 roku wybuchła „Solidarność” na podstawie opinii o jej najhałaśliwszych tczewskich reprezentantach uznała, że do rządów zabiera się hołota; nie pamiętała, że w 1945 roku tak samo zrecenzowała nastającą wtedy władzę. Sądzę, że jej ideałem byłaby Polska rządzona przez Michała, młodszego syna pana Zamoyskiego z Kozłówki, poznanego na przełomie lat 20–tych i 30–tych. Drugie ujęcie. Kiepsko radziła sobie z wychowywaniem synów. Była strasznie zapracowana, to prawda. Nas też gnała do pracy. Może nie miała sił i czasu na czułość? Nie pamiętam spontanicznych pocałunków czy przytuleń z okresu, kiedy byłem pętakiem. Z pracy wracała zwykle wykończona. Na utrzymanie dyscypliny miała tylko jeden sposób: karę cielesną. Biła nas więc. Powody mogły być różne, rzeczywiste i nieważne. Biła czasem okrutnie. Pasem, kijem, czym popadło. I tak było aż do owego dnia, kiedy odważyłem się chwycić rękę już uniesioną do zadania uderzenia i mocno ją przytrzymać. Myślę, że to bicie było znakiem bezsilności wychowawczej: nie dawała sobie rady z wyrostkami. Zwłaszcza kiedy wyrostek, to jest ja, okazywał się szczególnie nieprzyjemny w pożyciu. A tak bywało, przyznaję ze skruchą. Potwornie cierpiałem z powodu braku kieszonkowego. Koledzy z klasy, niemal wszyscy, zawsze mieli jakieś drobne pieniądze na swoje wydatki. Ja – nigdy. Nawet na lody trzeba było żebrać. Było to bardzo upokarzające. A wiedziałem przecież, że mama ma pieniądze. Wiedziałem również, gdzie je przechowuje. Co więcej – byłem przekonany, że nie pamięta ile ich tam jest i że nie zauważy zniknięcia kilku setek bądź jednej brązowej pięćsetki (działo się to bowiem przed wymianą pieniędzy w 1950 roku). Odtąd miałem już na papierosy i... No, tak: również na wino. Raz jeden tylko. Kupiłem dwie, może trzy butelki i udałem się do parku, gdzie zamierzałem wypić je w towarzystwie Cześka i Wojtka, kolegów z klasy. Początkowo szło nam dobrze, ale w połowie drugiej butelki obaj kompani spasowali a ja, uniesiony ambicją, sam wypiłem resztę. Do dna. Mamy nie było, pojechała na wczasy. Nieszczęście zaczęło się w domu: całą resztę dnia i pół nocy spędziłem nad zlewem wstrząsany torsjami. Zaniepokojona ciotka Wanda dowiadywała się, co mi jest. Odparłem, że najadłem się agrestu i popiłem wodą z kranu. Przygoda z winem miała tę dobrą stronę, że powstał uraz i przez wiele lat unikałem alkoholu, niemal do trzydziestki. A moje „kradzieże” wydały się dosyć szybko. Tłumaczyłem się głupio i tchórzliwie, za to wstyd pozostał na resztę życia. Było to traumatyczne przeżycie, powraca co jakiś czas we wspomnieniu, dręczy, skłania do krytycznych rozmyślań o sobie i o dziwnej naturze naszej mamy, która przecież nie była skąpa, a tylko miała przedziwne, staroświeckie podejście do takich nowomodnych pomysłów jak kieszonkowe dla dzieci: Będziecie mieć pieniądze jak zaczniecie je sami zarabiać! Nigdy nie przyszło by jej do głowy, że tragarzowi za zniesienie dostawy cukru z wozu do magazynu mogłaby nie zapłacić, natomiast dzieci w jej pojęciu miały obowiązek pomagać rodzicom – i tyle. Nawet gdy ta pomoc zastępowała tragarza. Nie różniło się to specjalnie od poglądów edukacyjnych mojej babci, a jej matki: ona tak samo tresowała swoje dzieci. Jak to więc było? Czy kochałem matkę? W latach, kiedy edukowała mnie biciem, bałem się jej. Prośby o byle grosz, o zgodę na wyjście z kolegami – upokarzały. Swoje robiła też jej dziwna rezerwa uczuciowa. Wstydziła się okazywać uczucia, ale ja nie wiedziałem, że to tylko wstyd. Sądziłem, że nie ma serca. Nie rozumiałem też jej zmiennych zachowań w okresie menopauzy, a huśtawka nastrojów była naprawdę męcząca. Pojąłem to dopiero po latach, kiedy 58 już uporządkowałem swoje myślenie o dziwnej kobiecie, która była moją mamą. Polubiłem ją późno, a pokochałem bardzo późno. Wcześniej była jednym z powodów, dla których pewnego dnia, jako nastolatek, znielubiłem swoje środowisko rodzinne. Złożyło się na to wiele czynników. Na przykład wyobrażałem sobie, że to nieładnie pochodzić z rodziny, która ma sklep, hurtownię. Zazdrościłem kolegom, których ojcowie byli normalnymi urzędnikami lub robotnikami: oni nie musieli wstydzić się swego pochodzenia. Drażniła mnie w rodzinie nieustająca krytyka rzeczywistości: sam o niej nic jeszcze nie wiedziałem, a jednak owego zapatrzenia w „przedwojnie” jakoś też nie trawiłem. I tak dalej. Krótko mówiąc – buntowałem się. Kiedy w grudniu 1985 roku po kolejnej operacji umarła w tczewskim szpitalu starłem ligniną ostatnie z jej oczu łzy – i umieściłem zroszoną papierową łatkę pośród mych najważniejszych pamiątek. 59 POD ZNAKIEM KOŚCIOŁA Do Pierwszej Komunii poszedłem w pierwszym powojennym rzucie, w sierpniu 1945 roku. Przed udaniem się do kościoła mama wzięła mnie na stronę, do sypialni, w której nie kłębili się goście, kazała uklęknąć i uczyniła nade mną znak krzyża. Byłem trochę oszołomiony, wiedziałem dobrze, że raczej nie chodzi na msze, a w kościele bywa tylko przy okazji znajomych pogrzebów. I nagle – taki świątobliwy gest! W dodatku nad moją głową! W ogromnym kościele Św. Krzyża, który wydawał mi się bardzo piękny, panował wielki ścisk: zebrało się – prócz rodziców – sporo młodzieży, która w latach okupacji nie przystąpiły do stołu pańskiego. Niemiecki ksiądz Preuss nie każdej rodzinie odpowiadał. Opłatek otrzymałem od księdza Żurka. Po nabożeństwie, z uwagi na zatłoczone nawy, wymknąłem się przez zakrystię i po bezskutecznym oczekiwaniu pod głównym portalem na rodzinną asystę sam jeden wyruszyłem do domu. Rodzina równie bezskutecznie czekała na mnie, a kiedy w końcu dotarła do domu zastała mnie pochylonego nad tortem. Albowiem był tort, pierwszy po wojnie! Nie umiałem się oprzeć. I stało się tak, jak miało się stać: wpierw pobłogosławniony teraz zostałem przez mamę zrugany w obecności wuja, ciotek, kuzynek i kuzynów, po czym wymierzono mi policzek. Fotografię pamiątkową otrzymałem dopiero po roku. W 1945 jeszcze nie było odpowiedniej techniki, toteż w 1946 roku – kiedy przystępował do komunii przystępował mój brat Janek – przebrałem się w zeszłoroczny strój i zostałem wreszcie sfotografowany, raz sam, raz z Jankiem. Wierzyłem gorąco i naiwnie. Pan Bóg był starym panem z brodą a proboszcz, ksiądz Pronobis, jego namiestnikiem w Tczewie. Spowiedź była odmianą tortury: usilnie przypominałem sobie grzechy, w końcu po części je zmyślałem i szedłem do konfesjonału z lękiem. Za to po usłyszeniu „ego te absolvo” odczuwałem coś w rodzaju wielkiej ulgi, byłem lekki, niemal nieważki, zdawało się, że mógłbym pofrunąć jak ptak. Marzyłem o bierzmowaniu, które nastąpiło wkrótce: przyjechał wytwornie pachnący biskup chełmiński Kazimierz Józef Kowalski i wypielęgnowaną dłonią w rękawiczce uderzył mnie w policzek – jako Jerzego, bo takie imię sobie obrałem, na cześć mego kuzyna Jurka, którego bardzo lubiłem. Widowiskowa strona religii była ogromnie podniecająca, rytuał przemawiał jak teatr: msze, komunie, śluby, nabożeństwa majowe, imponujące ornaty, masowe procesje... Podejmowałem w tym czasie różne pobożne zobowiązania (dziewięć pierwszych piątków...), miewałem chwile uniesień, szczególnie podczas pasterek, kiedy zatłoczony kościół Św. Krzyża intonował una voce kolędy a mnie się zdawało, że od tego śpiewu unosi się cała gotycka budowla i wszyscy szybujemy wraz z nią pod gwiaździste niebo. Wkrótce znałem na pamięć wszystkie śpiewane fragmenty łacińskiej mszy, co więcej – rozumiałem je. Wydaje mi się, że doznawałem również lęków religijnych. Wierzyłem w natychmiastową reakcję niebios na grzech, w karę, która nieuchronnie spada na winowajcę. „O, spotkała go kara Boża!” mawiała niekiedy moja babka na wieść o czyimś niepowodzeniu, jej zdaniem zawinionym. Ale to wszystko nie trwało długo. Już zniknięcie księdza Żurka odebrałem jak osobistą zniewagę. Zastąpił go nowy prefekt, ksiądz Nagórski (Anastazy albo Atanazy), wysoki, krzepki, ciemnowłosy i pachnący jak biskup. Był kapralem kościoła. Rozkazywał. Nie wzbudzał sympatii, stopniowo odpychając mnie od Kościoła. Uczniów wyznaczał do posługi według listy obecności. Nerwowo wkuwałem ministranturę („Introibo ad altare Dei... Ad Deum, qui laetificat iuventutem meam...”), wstawałem o piątej rano, biegłem na roraty. Razu pewnego przegapiłem moment przeniesienia mszału z prawej na lewą stronę ołtarza, mea culpa, znie- 60 cierpliwiony Nagórski niewiele myśląc huknął łokciem w drewniany postument, na którym spoczywał mszał a ja, aby nie dopuścić do upadku świętej księgi na kamienną posadzkę, wykonałem coś w rodzaju robinsonady i zażegnałem niebezpieczeństwo. Najwyraźniej msza i mszał nie łagodziły obyczajów naszego prefekta, może więc wszystko to nie jest aż tak ważne, jak się wydaje, a liczy się tylko Bóg w sercu? Nie przechodziłem stopniowego zobojętnienia, zaczęło się od uczucia narastającego sprzeciwu. Ksiądz Nagórski postanowił, że uporządkuje opuszczony i zaniedbany kościół protestancki na placu Grzegorza (gotycka ta świątynia była przed reformacją kościołem o. dominikanów) i przeznaczy go na kościół szkolny. A szkół różnego typu, w tym średnich, było już w Tczewie co niemiara. Zagonił przeto młodzież do prac porządkowych, a u malarza Lidzińskiego (ojca słodkiej Lidki!) zamówił ogromny portret świętego Stanisława Kostki, umieszczony następnie na ołtarzu. Portret był, że tak powiem, „amatorski” i trochę dziwny: cnotliwy Stanisław Kostka w ekstazie był jakiś blady, lekko wykrzywiony, mocno nienaturalny. Potem nadszedł dzień pierwszej w „nowym” kościele mszy dla „ogólniaka”. Zjawiliśmy się tłumnie a ksiądz Nagórski, miast do ołtarza, ruszył w komży na ambonę i zaczął odczytywać... listę obecności! Należało krzyczeć na cały kościół „jest!” albo „nieobecny!”. Tego wstrząsu już nie przeżyłem: wyszedłem na plac przed kościołem. Świątynia, w której trzeba czytać listę obecności, nie mieściła się w moich pojęciach. Miałem niespełna 15 lat; było to ostatnie nabożeństwo (jeśli nie liczyć znajomych pogrzebów), w jakim uczestniczyłem. Wierzę, że Pan Bóg to zrozumiał. Nieco później, choć mniej więcej w tym samym czasie, doszło do skandalu z uczniem Świerkockim, o którym już wspomniałem. Teatr szkolny, prowadzony przez polonistkę, panią profesor Szlachetko, przygotowywał sztukę Jerzego Zawieyskiego „Rozdroże miłości”. Reżyserka była szlachetnie naiwna: wierzyła, że w roku szkolnym 1948–1949 władze zezwolą na wystawienie w państwowej szkole sztuki pisarza katolickiego! Próby trwały już od pewnego czasu, zbliżał się termin premiery. Przed próbą generalną zespół otrzymał wreszcie bardzo ważny rekwizyt – sutannę dla głównego bohatera sztuki, księdza. I wtedy to Świerkocki z drugiej licealnej, przewidziany do tej głównej roli, wykonał numer szalony, niemal „kaliski”, mianowicie wbił się w sutannę i podczas dużej przerwy wyszedł na rojny korytarz szkolny by z natchnioną twarzą na lewo i prawo rozdzielać błogosławieństwa. Draka na całego. Ktoś szybko doniósł do pokoju nauczycielskiego gdyż nie minęły dwie minuty, a na piętrze zjawił się zaczerwieniony z gniewu prefekt Nagórski. Bez słowa podbiegł do Świerkockiego i z punktu zaczął go bić. Ba, katować! Nieszczęsny licealista, dość rosłe chłopisko, ustępował bezradnie i zasłaniał się przed ciosami. A prefekt krzyczał: – Ty bluźnierco! – i tłukł zapamiętale. Patrzyłem na tę scenę z bliska, wzburzony lecz nie zaskoczony. Miałem już przecież swoje przejścia z Nagórskim, nie tylko owo z Boyem– Żeleńskim, czy z listą obecności w kościele, bo zaliczyłem również kary cielesne – prefekt miał bowiem zwyczaj ujmować w dwa palce włoski nad baczkami niesfornych chłopców i podciągać je powoli ku górze, tak, by delikwent wspiął się wpierw na czubki palców a następnie zaczął krzyczeć z bólu. Swoje zatem wiedziałem, niemniej furia, z jaką prefekt tłukł Świerkockiego, była czymś nowym. Rezultat był taki, że ksiądz zdjął z władz obowiązek odwołania przedstawienia. Oto kilka dni po zajściu w „Dzienniku Bałtyckim” ukazał się artykuł Bolesława Quelli o zadziwiających „metodach wychowawczych” księdza Nagórskiego. Nie wiadomo, kto poinformował tczewskiego przedstawiciela gazety o zdarzeniu, podejrzenia skierowały się, dość zgodnie, na nowego dyrektora liceum, Iwińskiego. Do premiery „Rozdroża miłości” nie doszło, a ksiądz Nagór- 61 ski znikł z dnia na dzień z miasta – bezszelestnie, przeniesiony przez biskupa na wiejską parafię pod Grudziądzem. Wiadomo było tylko tyle, że przed opuszczeniem Tczewa przyjął na plebani skruszonego ucznia Świerkockiego, który zjawił się z mamusią (dentystką), i przeprosił go za „profanację” sutanny. Na lekcje religii uczęszczałem nadal; nowy prefekt, ksiądz Baumgart, stawiał wszystkim piątki, był uprzejmy i cichy, zachowałem go w dobrej pamięci. Niemniej wizerunek księdza Nagórskiego pozostał dla mnie uosobieniem polskiego księdza. Kiedy spostrzegam, że bywają też inni duchowni, jak Tischner czy Musiał, albo poeta Twardowski, natychmiast ożywa dawna scena w klasie: Nagórski czyta listę obecności i potyka się już na pierwszym nazwisku: – Abt! Nieobecny! A, to ten luteranin! Tadeusz Abt był w moim roczniku szkolnym chyba jedynym ewangelikiem. Urodzony muzyk, wspaniały talent, mówiło się do niego jak w „Casablance”: Tadek, zagraj to jeszcze raz! A on grał – rapsodię Liszta lub czardasza Montiego. Dodam, że mieliśmy w auli wspaniałego Bechsteina. Dla Nagórskiego żaden to był powód do uznania. Dla niego Abt był kimś, kogo musiał spostponować. Wyczytywał zatem nazwisko z dziennika, komentował „a, to ten luteranin!”, po czym rozpoczynał się seans szyderstw i niechęci. Może nie do Tadka jako Tadka, lecz do innowierców jako pewnej całości, jako do zdrajców, którzy ośmielili się odstąpić od prawdziwej krynicy: dłuższa tyrada, pyszałkowate poczucie wyższości, „prawda jest w kościele rzymskim”, po czym – zasapany – wracał do odczytywania następnych nazwisk... 62 POLITYKA Polityka wdzierała się do życia zrazu niezauważalnie, potem coraz dotkliwiej. W latach 1945 i 1946 (było sławne referendum z trzema pytaniami) niewiele mnie jeszcze obchodziła, żyłem swoimi szczeniackimi sprawami. To i owo naturalnie wiedziałem: że moja rodzina, jak wiele innych, nie entuzjazmuje się nową rzeczywistością, że nie lubi naszych dotkliwych wyzwolicieli, ale nie przekładało się to jeszcze na poglądy. Wtedy przyjmowałem jeszcze dość mechanicznie za pewnik przekonania moich pomorsko– endeckich przodków, że wszystko, co na nas spada z Galicji, a już nie daj Boże z Kongresówki, zasługuje na odrzucenie. Nowa władza – to były te same „bose Antki”, które rzuciły się na Pomorze w 1920 i wyssały je. Hm! Wiatr z Chełma czy Lublina nie napawał nas radością. Dotkliwszy wstrząs nastąpił w 1947 roku po wyborach do sejmu i zainscenizowanej przez władze klęsce PSL–u Stanisława Mikołajczyka. A zaczęło się naprawdę zabawnie, od chwilki rodzinnej „Schadenfreude”: otóż w czytelni prasy przy Dąbrowskiego rzucił mi się pewnego dnia w oczy PPS–owski dziennik „Robotnik”, a w nim szyderczy artykulik „Ostatni mohikanin”, poświęcony... wujowi Romanowi Romanowskiemu z Nowogardu! Porwałem gazetę, zaniosłem do domu, mama i ciotka Wanda po lekturze zaniosły się śmiechem: – Teraz ma za swoje! Po co mieszał się do polityki?! Wuj Roman istotnie zapłacił za politykę, za swe silne zaangażowanie w PSL: przed wyborami był w Nowogardzie ważną fiszą w starostwie, po wyborach w jednej chwili stał się nikim – stracił pracę, na jakiś czas trafił do celi, potem przez długie lata obijał się na podrzędnych posadach. Był to zaledwie wstęp do innych zdarzeń roku, do serii aresztowań. Niebawem aresztowano mego kuzyna, starszego o rok Wicka Struczyńskiego. Okazało się, że działał w grupie harcerzy, która konspirowała, a przed wyborami oblepiła miasto wezwaniami do głosowania na listę Mikołajczyka. Wszyscy trafili za kraty, proces odbył się przed sądem wojskowym w Gdańsku, który potraktował wyrostków jak dorosłych: 15–letniego Wicka skazano na sześć lat więzienia. Pamiętam rozpacz ciotki Salomei i jej dramatyczną relację o wizycie u adwokata w Gdańsku (nazywał się Kant), który miał bronić kuzyna. Nie miała wyboru, gdyż uprawnienia do stawania przed sądami wojskowymi mieli tylko nieliczni adwokaci. Kant wyznaczył bardzo wysokie honorarium, zaś na uwagę ciotki, że takiej sumy nie zbierze, zadrwił: – Pani powiada, że nie ma pieniędzy na adwokata? Przecież widzę, że na zębach ma pani złote koronki! Co działo się wtedy w mojej głowie? Działo się głupio: pomyślałem, że Wicek oszalał, bo trzeba być wariatem, żeby zadzierać z władzą. Nie powinien był tego robić. Na złość rodzinie byłem propaństwowy. Ustawiały mnie chyba również geny, dziedzictwo półtorawiekowej edukacji pruskiej: z państwem się nie zadziera. Niemniej bardzo Wicka żałowałem i cieszyłem się, kiedy po kilku latach wyszedł przed terminem na wolność. Jednym ze współoskarżonych Wicka był Łoński–Hempel, mój rówieśnik z klasy „b”, też wywodzący się ze sfer kupieckich. Był to potężny, siejący postrach wśród rówieśników chłopak, zawsze otoczony dworem klakierów. Łoński wyszedł na wolność najwcześniej, chyba już po dwóch latach, i tylko po to, by wkrótce utonąć podczas kąpieli w Wiśle. Kilka miesięcy później urodziło się jego dziecko, spłodzone z koleżanką. Ładnie zachował się jeden z jego „dworzan”, zwany „Jasio–zielone ucho”: ożenił się z dziewczyną i zastąpił dziecku ojca. Był to wzruszający przykład wiernej przyjaźni, a w mieście przedmiot długotrwałych komentarzy. 63 W tym samym mniej więcej czasie znikł niepostrzeżenie piekarz Szarmach oraz kilku jego przyjaciół. Kupowałem w jego sklepie przy ulicy Mickiewicza bułeczki, chleb i drożdżówki, bardzo dobre były te tczewskie „szneki z glancem”. Okazało się, że i on z grupą przyjaciół tworzył grupę konspiracyjną. Niestety – jeśli wierzyć mamie – dosyć dziwną. Opowiedziała mi po latach, że co jakiś czas wzywali zamożniejszych mieszczan tczewskich do składania datków na działania niepodległościowe, mama też otrzymywała wezwania i czasem płaciła, po czym oni przegrywali pieniądze przy piwie i kartach. Czy to prawda? Mama na ogół nie zmyślała, ale mogła być niedokładnie poinformowana: zapewne coś tam robili poza grą w karty, zdaje się, że między innymi inspirowali również ową grupę harcerską, do której należał Wicek, skazano ich bowiem, a sam pan Szarmach wkrótce zmarł w więzieniu. Zatem już wtedy byłem „państwowcem”, tyle że w stadium poczwarki. Uważałem, że z państwem nie ma żartów. Czciłem wszystkich naszych powstańców (z kapitanem Kosko na czele), ale żadnego nie zamierzałem naśladować. Państwo działało brzydko, to prawda, a ja nie rozumiałem motywacji antypaństwowców. Miałem 14 lat. Owo propaństwowe nastawienie przetrwało we mnie do dziś, choć z czasem podległo wielu modulacjom. Ten sam śpiew można zacząć od c i od e, piosenka będzie ta sama, tylko tonacja inna. Zrozumiałem, że o naszym losie – mam na myśli Polskę i Polaków – zadecydowano bez nas i że na odmianę tego położenia nie ma już szans. A jednak mieliśmy własne państwo, choćby półwłasne półpaństwo, i dla niego należało działać. Stało się to podstawą mego późniejszego zaangażowania: socjalizm PRL– owski wydawał mi się często dość prymitywny, niekiedy brutalny, Związku Radzieckiego tak czy owak nie znosiłem, ale nie widząc lepszego wyjścia (ład ustanowiony na kongresie wiedeńskim przetrwał blisko sto lat, dlaczego porządek jałtański nie miałby trwać równie długo?) wybrałem stanowisko pozytywne – wspierania tego państwa na miarę mych możliwości, aby uczynić je znośniejszym. Raz przyjąwszy ten kierunek myślenia – a dojrzałem doń ostatecznie w początku lat sześćdziesiątych – pozostałem mu wierny. Było to tym łatwiejsze, im bardziej polski „realny socjalizm” różnił się na korzyść od rzeczywistości radzieckiej czy NRD–owskiej, które zdołałem poznać. Mego późniejszego zaangażowania... Cóż, początkowo było z tym rozmaicie i bardzo nierówno. Do ZMP wstąpiłem chyba jedynie po to, aby mnie z niego z hukiem wydalono, w obecności niemal całej szkoły. Wytrwałem w organizacji dwa lata. Był kolega w klasie, który doniósł gdzie trzeba, że w podręczniku historii domalowałem Włodzimierzowi Leninowi brodę do pasa, taką, jak miał Marx. Profanacja? Oczywiście. Każdy normalny uczeń maluje podręcznikach, na ogół machinalnie. Broda mojego Lenina była bujna i imponująco długa. A kolega B., siedzący za mymi plecami, postanowił wykazać się czujnością. Przewodniczącym zarządu powiatowego ZMP w Tczewie był wtedy niejaki Barski, facet z wąsikiem a la Adolf Menjou. Wpierw było dochodzenie. Wezwał mnie do zarządu, wypytał o dom, rodzinę. Kiedy oświadczyłem, że ojciec był między innymi działaczem KPW zastygł a chwilę: „KPP?”, i odetchnął z ulgą, kiedy prostodusznie wyjaśniłem, że się przesłyszał, że KPW to było przed wojną Kolejowe Przysposobienie Wojskowe. Wręczył mi wezwanie do Urzędu Bezpieczeństwa, mieszczącego się przy ulicy 30 Stycznia. Tam na okoliczność „profanacji” przesłuchał mnie oficer ze znaczkiem ZMP w klapie. Głupio pomyślałem, że będę mógł rozmawiać jak ZMP–owiec z ZMP–owcem, on jednak wrzasnął, że dla niego nie jestem już żadnym „kolegą” i mam używać formy „obywatelu”, po czym usiłował dowiedzieć się, kto mnie namówił do pohańbienia wizerunku towarzysza Lenina. Tropu wiodącego do rozgałęzionej organizacji nie znalazł, toteż odesłał mnie po paru godzinach na po- 64 wrót do Barskiego. A Barski urządził proces. W auli liceum zebrała się cała szkolna organizacja ZMP (praktycznie niemal wszyscy uczniowie), przedstawiono mój występek, po czym orzeczono o wydaleniu z ZMP. Zebranym zadano sakramentalne pytanie: – Kto jest przeciw? Taki był obyczaj ówczesny: nie pytano, kto jest za. Zawsze: kto jest przeciw. Naturalnie nikt nie zgłosił sprzeciwu. Wtedy wiedziano już bardo dobrze, że nie opłaca się „być przeciw”: można nie dostać się na studia, można wylecieć ze szkoły. Odrobinę współczucia okazali mi jedynie niektórzy profesorowie (pan Pucek?), choć tylko w cztery oczy. ZMP, do którego wstąpiłem z entuzjazmu dla sprzętu wodniackiego, już po kilku miesiącach okazał się w szkole siłą nie do pokonania. Co z tego, że podczas zebrań szkoleniowych królowało głupstwo z płycizną? Przewodniczący koła szkolnego miał prawo zasiadać na zebraniach rady pedagogicznej, dołączana do akt opinia organizacyjna otwierała bądź zamykała drogę na wyższe studia. Bagatela! Nie mam pojęcia, jak tę tyranię przetrwały roczniki maturalne 1949, 1950, 1951, 1952, 1953 i chyba jeszcze 1954, z których wyłoniło się przecież wielu solidnych i godnych szacunku ludzi. Zakładano maski? Chyba tak, choć pamiętam również „prawdziwych” i szczerych zetempowców, a także chwile prawdziwego entuzjazmu, jakie objawialiśmy wszyscy w pierwszym okresie istnienia organizacji. A wśród owych „prawdziwych” też byli porządni ludzie... Tysiące zetempowców uczestniczyło w sztafecie na zjazd zjednoczeniowy PPR i PPS. Naszej organizacji szkolnej przypadł odcinek z Tczewa do Grudziądza. 80 kilometrów! Był to właśnie czas pierwszego entuzjazmu. Sztafeta! Otrzymaliśmy ciężarowy samochód, który posuwał się w ślad za biegnącą zmianą i tak dotarliśmy nocą do Grudziądza. Mój odcinek wypadł gdzieś na wysokości Warlubia, przebiegłem w płytkim śniegu i po oddaniu pałeczki z rozkoszą wróciłem na platformę by wtulić się w miłą bliskość koleżanki Słaboszewskiej... Pamiętam też sytuację jakby wyjętą z powieści Wiesława Myśliwskiego, kiedy nas 16–latków posłano jako „towarzyszy z powiatu” w teren (tak się mówiło: „w teren”) z zadaniem agitowania krnąbrnych wieśniaków do realizacji wprowadzonych wówczas „dostaw obowiązkowych”: mnie przypadła wieś Pomyje w sąsiedztwie biskupiego Pelplina. Po zebraniu, na którym zachwalałem rozmaite uroki socjalizmu, wypadło nocować w domu sołtysa – w ogromnym łożu, które poza „towarzyszem z powiatu”, zmieściło całą jego rodzinę... Na czas mego członkostwa w ZMP przypadło również 70–lecie wielkiego ojca postępowej ludzkości i chorążego pokoju Józefa Wisarionowicza Stalina. Spektakle lizusostwa, jakie wtedy urządzono w całym obozie socjalistycznym, przechodziłyby dzisiejszą zdolność pojmowania. Było to jedno z mocnych doświadczeń 16–latka, stygnącego powoli z entuzjazmu, jaki towarzyszył sztafecie. Prasa i kronika filmowa zachłystywały się od triumfalnych doniesień o mknących do Moskwy, wyładowanych darami urodzinowymi pociągach. Miasta z dnia na dzień zmieniały nazwy; w Polsce znikły Katowice a pojawił się Stalinogród, słynne Zakłady Cegielskiego w Poznaniu (HCP) nazywały się odtąd ZISPO – czyli Zakłady im. Stalina Poznań. Pisarze składali hołdy na wyprzódki, jedni z godnością, inni bez. W szkole trwał męczący festiwal studiowania świętego życiorysu, pisania specjalnych wypracowań, podejmowania zobowiązań, urządzania akademii. Uczestniczyłem w nim jak wszyscy współuczniowie; nie pamiętam tylko, czy to już wtedy kazano nam czytać powieść Pawlenki „Szczęście”, będącą prawdziwym paroksyzmem miłości do geniusza i wielkiego przywódcy. Tczew też był szybki w uwielbieniu: ulicę Hallera, przy której stał gmach naszego liceum, na długo przed urodzinami nazwano imieniem Stalina... 65 (Przy sposobności zlikwidowano także ulicę Forstera: idioci z miejskich instancji władczych orzekli, że nazwisko hitlerowskiego gauleitera musi zniknąć raz na zawsze. Nie mieli pojęcia, kim był nasz wielki krajan Jerzy Adam, towarzysz wyprawy Cooka i profesor uniwersytetu w Wilnie!) Na ten sam czas przypadło również niezrozumiałe zaczadzenie, jakiemu uległem po wpływem niejakiego Makarego Kromki. Zdumiewające ile rozmaitych opcji mieściło się wtedy w mojej narwanej, gorejącej głowie! Ów Makary mieszkał w niewielkim domku u zbiegu ulic Wodnej i Szopena, był synem sławnego w mieście „Kazimierza Wielkiego” – mizernego wzrostu właściciela kramu na rynku. Tonął w książkach. Jego pokój składał się ze ścian obłożonych woluminami i niewielkiej przestrzeni na krzesełko, biurko i lampę. Starszy o kilka lat postanowił mnie wyedukować politycznie i filozoficznie. Nowej Polski nie kochał, a ja właśnie przechodziłem ów kryzys entuzjazmu zetempowskiego krótko po urodzinach wielkiego wodza ludzkości. Jedną z książek, po które Makary sięgnął na półkę by zadać mi ją do przestudiowania, był traktat Alfreda Rosenberga „Der Mythus des XX. Jahr–hunderts”. Z mą pookupacyjną znajomością niemieckiego męczyłem się okropnie; skąd inąd wiadomo, że tej pokrętnej i głupiej książki nikt będący przy zdrowych zmysłach nie byłby w stanie strawić, a co dopiero 16–latek. Niemniej stałem się jakby „uczniem” Makarego, nabożnie wpatrzonym w seanse uniesień mistrza, który popisywał się cytatami z Nietzschego oraz Rosenberga i wyraźnie pragnął mnie zainfekować. Dziś wydaje mi się to niezwykle śmieszne: mały człowieczek, któremu w jego ciasnym lektorium wydało się, że jest kimś innym, kimś znacznie większym, kimś, kto potrafi odcedzić niektóre treści z dopiero co zbankrutowanej ideologii i zadać je nowym czasom. Lecz wtedy nie tak go oceniałem, czarował mnie oczytaniem i elokwencją, a na zrozumienie podtekstu byłem jeszcze zbyt zielony. Mówił staccato a ton zdradzał pewność siebie i poczucie wyższości. Pewnego dnia mistrz ujawnił, że nosi się z zamiarem ucieczki z kraju. Dokąd? Ano, na Zachód. To wystarczyło, aby zasiać we mnie romantyczne pragnienie przygody. Oczywiście, uciekajmy razem! Pochwaliłem się, że mamy w Świdnicy znajomych, a to przecież blisko czeskiej granicy, że w Karpaczu kierownikiem biura „Orbisu” jest inny nasz znajomy i że panowie ci z pewnością doradzą, jak sforsować zieloną granicę. Pewien, nie mały wpływ na szaloną decyzję miał też mój ówczesny, buntowniczy stosunek do domu, do mamy, do mego „postkapitalistycznego” środowiska, którego akurat nie znosiłem, do kondycji grzecznego syna wreszcie, który o wszystko musi prosić i prosić. Krótko mówiąc – pewnego dnia zostawiłem w domu patetyczny list pożegnalny i wsiadłem do nocnego pociągu Gdynia–Jelenia Góra, a obok mnie, strojąc konspiracyjne miny, jechał wielki mistrz Makary. W Jaworzynie czekała nas przesiadka do Świdnicy, po czym rankiem zapukaliśmy do drzwi państwa Borkowskich. Pan Borkowski przyjął ze zrozumieniem moje oświadczenie, że właśnie uciekamy z Polski i że liczymy na jego pomoc, po czym potraktował nas śniadaniem i oddał pod opiekę córki Sławki, ładnej szesnastolatki, która miała nam pokazać zamki i tamy ze zbiornikami w okolicy, a wieczorem zabrać do teatru, co też się stało. Kiedy po latach pisałem książkę o początkach teatru na ziemiach zachodnich miałem przed oczami między innymi widownię i scenę teatru świdnickiego: wydał mi się wcale ładny. Jak długo trwała nasza ucieczka? Dzień, dwa dni? Pan Borkowski w tajemnicy wezwał telegraficznie mamę. Zjechała natychmiast i powitała mnie pewnego ranka – zaskakująco spokoj- 66 na, miła, bez gniewu. Przyjęła na powrót marnotrawnego syna, może dumna, że wreszcie zdobył się na coś stanowczego, zaś Makarego potraktowała z góry i niechętnie. W szkole jakimś cudem rozeszła się wieść o mojej ucieczce, toteż kiedy nagle pojawiłem się w klasie mała, niepozorna koleżanka Ernestówna zrobiła wielkie oczy: Bo my tu słyszałyśmy, że zostałeś zastrzelony na granicy!... Ta wieść bardzo mi się spodobała... 67 ŻYCIE TEATRALNE: GRAM OLEGA KOSZEWOJA I ALBINA Odrębnym rozdziałem mej szkolnej młodości był teatr. Było to zauroczenie porównywalne tylko z mym bzikiem na punkcie francuskiej klasyki. Teatr kojarzyłem głównie z Poznaniem, gdzie za każdym pobytem u dziadków – mieszkali na Wildzie pod numerem 2 przy ulicy Madalińskiego, o trzy kroki od Prądzyńskiego, gdzie przyszedł na świat mój ojciec i niezbyt daleko od stadionu „Warty” przy ulicy Rolnej, gdzie oglądałem w akcji wspaniałych asów Krystkowiaka, Genderę, Smólskiego – korzystałem ze sposobności. Jeżeli wyprawa odbywała się z udziałem mamy, chodziliśmy głównie do opery, którą kierował Zygmunt Latoszewski; o bilety nie było łatwo, toteż dziadek wystawał je ze znacznym wyprzedzeniem. Z operą jako gatunkiem oswajałem się dość opornie, kataryniarze Verdi i Puccini nie podobali mi się zbytnio, a na Rossiniego – idola Stendhala i na mego idola Mozarta jakoś jeszcze nie natrafiłem. Co innego dramat! A także, wstyd wyznać!, lekka muza. Szkoła urządzała wyprawy do Gdańska i Gdyni, o tczewską Halę Miejską z jej dużą, wygodną sceną zahaczały teatry objazdowe, ale głównie liczył się Poznań oraz jego dwa teatry – Polski i Nowy (z ogródkową Komedią Muzyczną). To w Nowym za dyrekcji Zbigniewa Szczerbowskiego ujrzałem na scenie Ludwika Solskiego w „Judaszu z Kariothu” Rostworowskiego, zaś w Komedii Muzycznej Kendę i Ślaskiego w jakiejś „Hrabinie Maricy” lub „Księżniczce Czardasza”. Prawdziwym gwiazdorem tej sceny był wtedy młody, olśniewający Mieczysław Wojnicki. W Polskim udało mi się wcisnąć na prapremierę „Przemysława II” Romana Brandstaettera z Kazimierzem Wichniarzem, by innego dnia obserwować z trzeciego balkonu perypetie farsy Hennequina „Codziennie o piątej” z Władysławem Stommą i śliczną jak laleczka Janiną Marisówną: to dla niej biegałem na ten trzeci balkon. Jak widać z tytułów nie była to strawa wysokiego literackiego lotu, ale dla mnie liczył się przede wszystkim teatr jako taki: nastrój, kurtyna i scena, aktorzy, gra świateł i dekoracji, niezwykłość foyer podczas przerwy. W takich chwilach zdawało mi się, że przebywam w innym, znacznie bardziej pociągającym świecie. Z tego okresu pochodzi też moje trwałe upodobanie w staroświeckich salach teatralnych, utrzymanych w stylu cesarskich i królewskich „Hoftheater”. Nie natknąłem się w Polsce na widownie równające do sławnej opery w Turynie z jej lożami i sześcioma balkonami, u nas formaty były nieco mniejsze, za to bardziej przytulne. Dwa teatry zaliczyłem do moich ulubionych: Polski w Poznaniu (ten wyjątkowo nie mieścił się w tradycji Hoftheater) oraz im. Horzycy w Toruniu. Zachwyciła mnie widownia teatru w Gorzowie, podobała mi się też sala opery w Poznaniu, choć odczuwałem w niej brak bocznych lóż na parterze oraz większej ilości balkonów. Z czasem lista wzbogaciła się o teatr im. Słowackiego w Krakowie, o operę wrocławską, wreszcie o teatry Wiednia, Paryża, o Bolszoj i Mały w Moskwie oraz – po odbudowie – o słynną operę Sempera w Dreźnie: latami kąpałem się w tych orzeźwiających anachronizmach. Nie znosiłem natomiast widowni przypominających garaże, stodoły i sale kinowe, taki teatr był w moich oczach imprezą nieprawdziwą. Jeżeli na dodatek grano w nich kiepsko niesmak sięgał zenitu. Szkolne wyprawy do Gdańska i Gdyni, odbywane pod dyktando pań polonistek, kierowały się interesem tzw. „wykształcenia ogólnego”, czyli spisem lektur. Było to często arcynudne spektakle – jak ów „Powrót posła” na scenie Gdańskiego Zespołu Artystycznego Malwiny Szczepkowskiej (mdły Zbigniew Platt w roli Walerego objawił się później jako wcale muzy- 68 kalny tenor), a kiedy indziej wysmakowane i wzniosłe, jak „Balladyna” u Iwo Galla w Gdyni. Również we Wrocławiu, podczas wyprawy na Wystawę Ziem Odzyskanych, trafiłem do teatru – choć niezbyt szczęśliwie, bo na sentymentalnego i nudnawego „Świerszcza za kominem” według Dickensa. (Ma marginesie wspomnę, że szkoła moja dbała nie tylko o edukację teatralną. W auli regularnie odbywały się audycje muzyczne z udziałem prawdziwych artystów – pamiętam nazwiska niektórych solistów śpiewaków: Jęsiakówna, Platt, niewidomy baryton Gruszczyński. Odbywały się też spotkania autorskie. Wielkim dziwem był dla mnie pierwszy żywy pisarz, jakiego ujrzałem – Kazimierz Koźniewski. Było to tuż po wojnie, trwałem jeszcze w przekonaniu, że prawdziwi pisarze – to martwi pisarze, jak Sienkiewicz czy Żeromski, tymczasem okazało się, że są również żywi. Koźniewski zjawił się w auli odziany w coś na kształt battle–dresu i czytał fragmenty traktującej o jego wojennych przygodach powieści „Szczotka do butów”. Innego dnia zjechał do szkoły poeta Stanisław Ryszard Dobrowolski. Czytał wiersze, aula grzecznie klaskała. Gość postanowił, że na bis zaprezentuje wiersz napisany na zamówienie redakcji dziennika „Robotnik”: Phi, też mi poeta! – żachnął się siedzący bliżej drzwi ksiądz Nagórski. – Prawdziwi poeci nie piszą na zamówienie!) Do Tczewa najczęściej zajeżdżał teatr z Olsztyna, który pod dyrekcją Władysława Surzyńskiego prezentował wcale dobry poziom. Zachwycająca była „Moralność pani Dulskiej” z pełną wigoru i niebywałego uroku Mieczysławą Ćwiklińską, a z „Panem Jowialskim” Fredry związał mnie nawet pewien rodzaj sentymentu. Doszło bowiem wtedy do mego pierwszego i ostatniego osobistego spotkania z mistrzem Ludwikiem Solskim. Dyrektorem liceum był wtedy fizyk i znawca poezji Staffa Antoni Tomczyk. Uznał on, że szkoła powinna godnie przywitać wielkiego artystę, zamówił imponujący bukiet i wezwał mnie do gabinetu, gdzie oczekiwał już profesor Stanisław Biernacki. Tomczyk odezwał się w te mniej więcej słowa: Samochód z mistrzem Solskim ma zajechać około trzeciej. Chcę, aby pan profesor Biernacki powitał go w imieniu szkoły, a ty – tu spojrzał na mnie – wręczysz kwiaty. Stało się jak postanowił. Zespół teatru podróżował autokarem, natomiast mistrz samochodem osobowym. Około trzeciej stawiliśmy się na placyku przed Halą Miejską wśród mnóstwa innych delegacji. Po jakimś czasie, trochę się naczekaliśmy, zajechała szewroleta z amerykańskiego demobilu, popularna „demokratka”, wyskoczył z niej bez mała dwumetrowy pan, czyli dyrektor Władysław Surzyński, i pomógł wysiąść Solskiemu. Suchy, żylasty staruszek dość żywo rozejrzał się wokół, profesor Biernacki wyskoczył do przodu i krótko przemówił przypominając artyście – czym ogromnie mi zaimponował – że znają się sprzed wojny. Solski pokiwał głową, że pamięta, uścisnęli sobie ręce, po czym ja podszedłem z kwiatami. Nie muszę dodawać, że nogi mi się trzęsły. Arcymistrz przyjął bukiet, oddając go natychmiast Surzyńskiemu, a do mnie wyciągnął rękę i zapytał: A pan dyrektor ma krzesło na dziś wieczór? Bo jeśli nie, to ja każę dostawić. Zbaraniałem oczarowany: Solski wziął mnie za kogoś ważnego, ba – podał rękę, tę samą, która kiedyś ściskała dłoń Wyspiańskiego! Wybełkotałem: Ależ tak, mam krzesło... – i skryłem się za plecami Biernackiego. „Pana Jowialskiego” grano cztery razy przy szczelnie zapełnionej, rozentuzjazmowanej sali. Stary mistrz (miał wtedy 94 lub 95 lat) był w doskonałej formie, a Władysław Stomma w roli Szambelana prezentował najwyższej klasy komizm w scenach niezdarnego usiłowania ułożenia własnych porzekadeł i przysłów z klatką na szczygły w rękach. Niezapomniany wieczór! Po końcowej kurtynie, wśród niemilknących braw, wyszedł na proscenium stary aktor, uciszył salę podniesieniem ręki i krzyknął: Powiem tylko jedno: niech żyje młodzież! To wystarczyło, by zerwała się nowa burza oklasków, szalejąca bez końca. Czas powiedzieć, dlaczego dyrektor Tomczyk wyznaczył właśnie 69 mnie do delegacji powitalnej. Otóż – byłem w liceum czołowym, hm, artystą dramatycznym i jako czołowy artysta byłem niejako powołany do witania innego wielkiego aktora, Ludwika Solskiego. Ha! Wszystko to stłoczyło się w jednym czasie: mój bunt wobec tradycji rodzinnej, moja ucieczka pod skrzydłami Makarego, moje perypetie z ZMP. Lata 1949 i 1950. Teatr szkolny istniał w naszym liceum „od zawsze”. Reżyserkami były panie polonistki. W niższych klasach bywałem zaledwie statystą. Powiedzmy – rzymskim żołdakiem w jasełkach, wystawianych przez panią profesor Szlachetko, czuwałem na bezpieczeństwem króla Heroda – grał go obdarzony pięknym basem Staś Karpiejuk z pierwszej licealnej, po czym wyrzucałem z pałacu natrętnego Żyda, którego pysznie zagrał Tadeusz Pelc (druga licealna, później łódzka szkoła aktorska i stałe engagement w teatrze toruńskim, gdzie przez wiele lat dzierżył berło pierwszego komika). Potem przyszły poważniejsze zadania, niestety – związane z mutacją epoki: pojawiły się arcydzieła literatury radzieckiej, należało je grać, mnie przypadła rola dzielnego Olega Koszewoja w adaptacji „Młodej Gwardii” Fadiejewa, a torturował mnie na scenie przebrany w mundur hitlerowski przyszły szwagier, Jurek Arski. Z podobnej półki literackiej pochodziła sztuczka partyzancka (autorstwa niejakiego Apuszkina), w której przyszło mi umierać na scenie – czyniłem to z rozkoszą, gdyż oddawałem ducha w ramionach ślicznej Teresy Mazurowskiej, o którą bywałem zazdrosny ilekroć widziałem ją na spacerze z Tadziem Abtem. Jako Oleg Koszewoj przeżyłem koszmarną przygodę: podczas gościnnego występu w biskupim Pelplinie w połowie drugiego aktu nagle zatarł mi się w pamięci tekst roli. Nic nie pamiętałem, ani słowa! Stałem bezradny na proscenium, nade mną zwisały twarze widzów, stłoczonych na bocznym balkonie, wydało mi się, że w oczach publiki dostrzegam szyderstwo i popadłem w jeszcze większą panikę: czas zaczął gnać, sekundy zamieniały się w godziny a ja tkwiłem na scenie bez słowa. Nie wiem, jak długo to trwało – dla mnie zbyt długo. Męczarnia! Wszelako wszystko to było niczym wobec „Ślubów panieńskich” Fredry, wybranych do zagrania w owym zespole harcerskim, który powołali do życia „zniechęceni” drużynowi. Pycha młodzieńcza kazała zrazu uwierzyć, że zdołamy przygotować przedstawienie własnymi siłami. Po dwóch, trzech próbach okazało się, że siły nie dorosły do zamiarów. I już zanosiło się na klęskę, gdy ktoś z zespołu (czy nie Janka Banuchówna, oddelegowana do roli Klary?), przyprowadził na próbę profesora Stanisława Biernackiego. Był to moment przełomowy: odtąd trwały próby z prawdziwszego zdarzenia z analizą ról i sytuacji, ustabilizował się też zespół obsady: Aniela – Bartelówna z liceum handlowego, Klara – moja kuzynka Janka, też z handlówki, pani Dobrójska – Maryla Dreliszakówna, moja koleżanka z klasy, Radost – Klonecki (z ogólniaka, po maturze poszedł do seminarium duchownego), Gustaw – Kazik Neubauer (też z ogólniaka), Albin – ja, wreszcie w roli Jana pewien Bronek ze sfer kolejarskich (nazwiska nie zapamiętałem). Piękne to były tygodnie! Nic się nie liczyło, tylko Fredro. „Chodzi, łazi cień Albina...”. Biernacki okazał się nie lada znawcą teatru, czasem między wierszami dawał nam nawet do zrozumienia, że przed wojną miał z nim do czynienia. Ufaliśmy mu bez granic, on zaufał nam. Postanowił, że nie będzie żadnej amatorszczyzny z dobieranymi rekwizytami, fałszywymi strojami i papierową dekoracją. Pewnego dnia posłał mnie do Olsztyna, gdzie odebrałem z teatru im. Stefana Jaracza komplet prawdziwych kostiumów do „Ślubów”. U mistrza Lidzińskiego zamówił dekorację, salonik z polskiego dworku anno 1825. Przyniósł też pudło leichnerowskich szminek i uczył nas charakteryzacji. Mozolił się nad światłami póki nie zdobył opornic 70 oraz ramek na kubły reflektorów, w które wsuwało się następnie żółte, pomarańczowe i niebieskie szkiełka, niezbędne dla uzyskania efektów. Krótko mówiąc – dał nam przedsmak czegoś prawdziwego, a reszta miała zależeć już tylko od nas, od tego, czy damy radę, czy nie wyłożymy się już na premierze. A przed premierą pojawiła się za kulisami prawdziwa fryzjerka, która zajęła się wszystkimi głowami – wedle projektu, narysowanego przez profesora. Wspaniałe to były chwile, ogromne emocje. Premiera miała się odbyć na wielkiej scenie Hali Miejskiej. Dręczyliśmy się przeczuciem pustki na widowni, tymczasem rzeczywistość przeszła wszystkie oczekiwania. Sala pękała w szwach. Był prawdziwy gong. Potem udręka niepewności: czy kochany Bronek w roli Jana zdobędzie się na wypowiedzenie pierwszych kwestii? Zdobył się! Następowało wejście Gustawa przez okno i jego pierwsze kwestie. Tu dodać muszę, że Kazik Neubauer był czarnowłosym, smukłym i przystojnym chłopakiem, że obie nasze amantki były niezwykle urodziwe. Wszyscy byliśmy sporo młodsi od bohaterów Fredry, a już Dreliszakówna i Klonecki znacznie nie dorastali do wieku pani Dobrójskiej i Radosta. Niemniej – jakoś nas zaakceptowano na widowni, a kiedy rozległy się pierwsze śmiechy i brawa – odżyliśmy. Przedstawienie było pięknym sukcesem. Udawało prawdziwy teatr. Pisał o nim nawet „Dziennik Bałtycki”. Kiedy okazało się, że nie ma powodów do wstydu profesor zakrzątnął się wokół środka lokomocji: nie chciał, aby miesiące pracy wyczerpały się na dwóch, trzech spektaklach w siedzibie, chciał pokazać nasz trud szerszej widowni. W rezultacie zagraliśmy „Śluby panieńskie” około 40 razy na całym Pomorzu – od Lęborka po Grudziadz, od Nowego Dworu Gdańskiego po Tucholę i Chojnice, wszędzie nagradzani wielkimi brawami. Przyznam, że po pewnym czasie nawet się nieco rozzuchwaliliśmy. Pamiętam, że w Kościerzynie Kazik i ja wystąpiliśmy na lekkim rauszu: odważyliśmy się wypić ćwiartkę wódki, a „luz”, z jakim potem zagraliśmy nasze role, był wspaniały – a także niebezpieczny, mógł przecież wciągnąć. Na szczęście był to tylko incydent. Już pod koniec naszego wielkiego tournee część wpływów z kasy wypłacano nam, wykonawcom: były to diety, za które – np. w Grudziądzu – kupiłem pół walizki książek, w tym wszystkie tomy świeżo wydanego Anatola France'a. Nb. w Grudziądzu wystąpiliśmy dwa razy na scenie prawdziwego teatru: wożone na ciężarówce własne światła i opornice okazały się niepotrzebne. Za kulisami trochę podkochiwałem się Anieli – Bartelównie. Miała piękny dekolt w biedermeierowskiej sukni, z którego wyłaniały się dwie powabne półkule, pomiędzy którymi dyndał na złotym łańcuszku krzyżyk z panem Jezusem. Byłem świeżo po lekturze „Colasa Breugnon”, toteż pokazując na owe cudne półkule poprosiłem w stylu burgundzkiego zbereźnika: Pozwolisz ucałować oba jabłuszka? Całuj, ale pod warunkiem, że przedtem ucałujesz krzyżyk... Zrezygnowałem. Dziś ogromnie tego żałuję. Z profesorem Stanisławem Biernackim związała mnie osobliwa przyjaźń; łącząca szesnastolatka z panem mocno po pięćdziesiątce, przetrwała sporo lat. Była to dla mnie zarazem przygoda po trosze detektywistyczna: chciałem koniecznie dojść do rozwiązania zagadki, jaką dla mnie była obecność tego niezwykłego pana na naszej prowincji. Wiedziałem już przecież, że po powstaniu warszawskim prowadził teatr obozowy w Lingen przed Leonem Schillerem, że przed wojną pisał teksty dla renomowanych kabaretów, że był dziennikarzem, należącym przed wojną do zespołu „Kuriera Warszawskiego”... – co u diabła sprawiło, że znalazł się na tak dalekim uboczu, że uczył w Prabutach, w Skórczu, w Tczewie, w Nowym Dworze Gdańskim zamiast brylować gdzieś w stolicy? 71 Nie wiem, czy rozwikłałem tę zagadkę, niemniej zajmowała mnie wiele lat, a o mojej konkluzji opowiem w rozdziale pomaturalnym. Teraz dodam jedynie, że Biernacki był szwagrem naszego łacinnika „Guzy” – Guzińskiego, grał z nim w brydża a jako pedagog prezentował dość szerokie kompetencje, potrafił bowiem uczyć i łaciny, i matematyki, o polskim i historii już nie wspominając, podobnie jak o językach – niemieckim, francuskim, rosyjskim, które znał doskonale. Janek, mój brat, przypomniał, że w jego klasie uczył rysunków. No i znał teatr, osobiście znał Solskiego, a podczas występów Mieczysławy Ćwiklińskiej przesiadywał w jej garderobie. Wtedy, w 1949 i 1950 roku, wydał mi się bardzo tajemniczym panem. I zawsze widzę go w ramkach obrazka, jaki utrwalił się w pamięci: profesor przy biurku poprawia klasówki, a na szezlongu w malowniczej i wytwornej pozie spoczywa jego żona, pani Niusia, z nieodłącznym papierosem w długiej szklanej lufce... 72 PRZED MATURĄ I PO MATURZE Początek roku maturalnego 1950/1951 był dosyć ponury. Czułem się „socjalistą”, a jednak ostateczny triumf socjalistycznego programu nauczania, wiążącego treści nauczania z życiem politycznym, umiłowaniem Związku Radzieckiego oraz pełnym obrzydzenia stosunkiem do „obozu imperializmu, wstecznictwa i wojny” nie napawał specjalnym entuzjazmem. Owe rewolucyjne akcenty programowe pojawiały się partiami już wcześniej, począwszy od przełomu lat 1948 i 1949, ale – jako dawkowane umiarkowanie – nie budziły większych emocji. Naprawdę smutno zrobiło się dopiero we wrześniu 1950 roku. A na dodatek byłem świeżo po przeżytej wiosną ekspulsji z ZMP. Ogłoszono nabór do „klas pedagogicznych”. Uczniów klas maturalnych zebrano w auli, delegat władz oświatowych wygłosił mówkę o pilnych potrzebach szkolnictwa podstawowego: brakowało nauczycieli, licea pedagogiczne nie nadążały z produkcją narybku, postanowiono zatem zwrócić się do maturzystów liceów ogólnokształcących z propozycją przejścia do specjalnie utworzonych oddziałów pedagogicznych. Zgłoszenia były dobrowolne. Przekonany, że po wydaleniu z ZMP nie mam innych szans, bo na studia się nie dostanę, podniosłem rękę. Ponieważ klasę pedagogiczną zainstalowano w żeńskim liceum „za parkiem” uznałem, że w ten sposób ukryję się przed towarzyszem Barskim i jego szkolnym gauleiterem kolegą B., którzy tak mocno dali mi się wiosną we znaki. Aliści mój rachunek okazał się błędny. Tak więc zacząłem uczęszczać do liceum za parkiem. W klasie przytłaczającą większość tworzyły dziewczęta, wśród nich Hania Nagórska – moja wielka miłość. Mieszkała z koleżanką Kędzierską na stancji przy ówczesnej ulicy Przodowników Pracy, spędzałem w ich pokoju wiele wieczorów. Uczucie było czyste i wzniosłe, przy czym wcale nie miałem pewności, czy Hanka je podziela: była opancerzona, ogromnie płochliwa i nieskora do wynurzeń, tym mniej do spontanicznych reakcji. Niemniej – kochałem ją. Nie wiem, czy była piękna, za to wiem, że miała w sobie owo „coś”, co mnie pociągało. Pomimo owego pancerza, za jakim się kryła. Jak wspomniałem była córką nauczyciela z Cekcyna w Borach Tucholskich, który po wojnie osiadł w Nowym Stawie na Żuławach – było to miasteczko z olbrzymią cukrownią. Miała sympatycznego brata Stanisława, uczęszczającego do jakiegoś technikum w Gdańsku, a poznał nas ze sobą kolega G., również dojeżdżający z Nowego Stawu. Jednak szczęście przebywania w jednej klasie w Hanką trwało bardzo krótko. Już po tygodniu wezwano mnie w połowie lekcji do gabinetu dyrektora Kalkowskiego. Przyjął mnie zafrasowany. Siedział za biurkiem, mechanicznie przekładał papiery, nie umiał zebrać się do wygłoszenia mówki. Byłem przekonany, że stanąłem na dywaniku z powodu jakiegoś – w tym momencie zapomnianego – wybryku. Jednak okazało się, że nie. Mały, krępy Kalkowski w końcu zebrał się w sobie: Polecono mi oświadczyć, że nie możesz uczęszczać do naszej szkoły. Jęknąłem: – Dlaczego? Czy coś zrobiłem? Odparł po chwili: – Podobno nie jesteś godny być nauczycielem w Polsce Ludowej. Towarzysz Barski zadziałał. A jeśli nie on, to jego następca na stanowisku przewodniczącego zarządu powiatowego ZMP. Decyzja nie podlegała dyskusji. Kalkowski miał minę zbitego psa. Wykonałem w tył zwrot, wróciłem do klasy po teczkę i zeszyty i na zawsze opuściłem „klasę pedagogiczną”. Ruszyłem przez jesienny park do domu, potem udałem się do mamy, już wtedy pracownicy handlu uspołecznionego i opowiedziałem zdarzenie. Była spłoszona jak i ja, lecz nie poddała się. Nazajutrz dotarła do profesora „Guzy” – Guzińskiego, który pełnił wtedy 73 obowiązki dyrektora liceum, i wybłagała zgodę na mój powrót do dawnej klasy. Nie wiem, jak tego dokonała. W każdym razie „Guza” pokazał klasę. Byłem ogromnie podminowany. Prawie nie pamiętam mego ostatniego roku w liceum. Na ścianie wisiały tablice uczniowskiego współzawodnictwa, ochotnicze ekipy mocniejszych koleżanek i kolegów wspierały słabszych w zetempowskim współzawodnictwie. Jeździliśmy na wykopki do PGR. Należałem do uczniów jeśli nie słabych, to co najwyżej średnich. Nie lubiłem wkuwać, nadal wolałem zagrzebywać się w książkach, które nie miały wiele wspólnego z programem szkolnym. W Poznaniu grano „Hamleta” w inscenizacji Wilama Horzycy z Tadeuszem Białoszczyńskim – Hamletem; dublował go Adam Hanuszkiewicz, nie widziałem go, ale czytałem wszystko, co o tym przedstawieniu opublikowano. Na prasówkach w szkole odezwało się też echo procesu „Łupaszki”, przedstawianego przez prasę w roli agenta gestapo i Londynu: pomimo nikłej rzetelnej wiedzy o faktach była to informacja trudna zarówno do strawienia, jak i do odrzucenia. Ścierały się dwa sprzeczne pewniki: jeden, że Polak nie współpracował w gestapo z drugim, że podziemie jest rzeczywiście reakcyjne. Wypadało kłaść uszy po sobie i nie komentować. Na ten sam okres przypadła też likwidacja święta 3 Maja. Wreszcie zakwitły kasztany, zbliżył się czas matur. Bałem się panicznie, ponieważ od zawsze byłem osłem z matematyki. Liczyłem na mądrą ściągę i na pobłażliwość belfrów. Egzamin pisemny odbył się w sali gimnastycznej, w której woźny Bieliński rozstawił w należytych odstępach ponad sto stolików. Wyniki pierwszej tury miały zawisnąć po kilku dniach (dwóch?, trzech?) na tablicy w głównym hallu. Z przerażeniem stwierdziłem, że na liście dopuszczonych do egzaminu ustnego nie ma mojego nazwiska. Pomyślałem: to koniec! Wszelako pod listą znajdował się dopisek: „Z uwagi na jawne lekceważenie egzaminu pisemnego abiturient Michał M. dopuszczony zostaje do egzaminu ustnego warunkowo”. Odetchnąłem; zarazem uświadomiłem sobie, że istotnie na pisemnym spisałem się nieregulaminowo. Zamiast ślęczeć napisałem esej z języka polskiego na ośmiu kartach papieru kancelaryjnego w trzy kwadranse, a matematyka zajęła mi nieco więcej czasu, lecz i w tym wypadku opuściłem salę pierwszy. Takie zachowanie nie mieściło się w normach: maturzysta winien pocić się co najmniej dwie godziny i pisać bardzo wyraźnie. Ustny egzamin poszedł już łatwo. Zdawaliśmy na drugim piętrze w gabinecie fizycznym, na tę okazję opróżnionym. Za długim stołem zasiadała wysoka komisja z śpiącym „czynnikiem społecznym” na czele, przed nią rozłożono były kartki z pytaniami. Pod przeciwległą ścianą stanęła tablica do rozwiązywania zadań matematycznych. Cudowna Klara Krużycka podreptała do niej za mną, na wszelki wypadek, wiedziała przecież, że jestem osłem, matematyczną nogą. Niemniej udało mi się zaskoczyć ją: w dwóch czy trzech miejscach wiedziałem, jakie wzory należy podstawić, była wyraźnie ucieszona: Ależ oczywiście, a potem podstawisz... Sugerowała niemal jawnie, a komisja udawała że nie słyszy. Po matematyce pozostałe przedmioty poszły łatwo: wiedziałem, że oto zdałem maturę. Że mam patent na dojrzałość. Był słoneczny dzień majowy 1951 roku. Do osiemnastych urodzin brakowało jeszcze czterech miesięcy z kawałkiem. Szalałem w kuluarach z radości, dzieląc ją z miłymi memu sercu koleżankami i kolegami, z Basią Czajkowską, Stefą Średzińską, Miecią Śliwińską, z Zygmuntem Cyganowskim, Stasiem Kammem, z Ryńskim. Żegnałem się w duchu ze szkołą, choć jeszcze czekał nas wszystkich bal maturalny. Wspominałem w ten dzień także kolegów, którzy nigdy nie byli mymi kolegami w ścisłym tego słowa znaczeniu: otóż w niższych klasach zawsze odczuwałem nieprzepartą potrzebę przebywania wśród starszych uczniów. Powód był prosty: oni byli w moich oczach k i m ś, przeszli świadomie wojnę, często konspirację, czego nie 74 mogłem oczekiwać od mych rówieśników. Imponowali mi więc, choć czasem bywało, że tylko tym, iż są starsi i „mądrzejsi”. Taki Wrycza był bratankiem sławnego prałata i pułkownika księdza Wryczy, działającego w partyzantce w okolicach Czerska, Czarnej Wody i Zblewa. Przesiadywałem często w jego sublokatorskim pokoju przy ulicy Stromej, z nim i z jego dziewczyną Haliną Saską. Oboje poszli potem na medycynę, a po skończeniu studiów osiedli w rodzinnych stronach, w Zblewie. W 1985 roku pełniłem w Łodzi rolę przewodniczącego jury festiwalu szkół aktorskich (główna nagroda: „Złe zachowanie” Andrzeja Strzeleckiego w wykonaniu studentów warszawskich, główna gwiazda festiwalu: świeży łódzki absolwent Zbigniew Zamachowski). W pewnej chwili podeszła do mnie młoda, przystojna dziewczyna i przedstawiła się: – Jestem Wryczówna. Też studentka łódzkiej „filmówki”. Przekazała pozdrowienia od rodziców: wzruszyłem się, zapamiętali pętaka, który zanudzał ich wizytami przed blisko 40 laty. Kilka lat później trafiłem do Zblewa w bratem Jankiem i jego żoną Ewą – za późno! Oboje już nie żyli. Podobnie zamęczałem braci Paszkowskich w ich stancji przy ulicy Dworcowej. Jeden z nich był mistrzem gry na akordeonie. Zamęczałem Stasia Karpiejuka (wymarzyłem sobie, że to on ożeni się z mą ulubioną cioteczną Janką Banuchówną – ale wolała Jurka Arskiego). Imponował mi przystojniak Sołtan, który prowadzał się z fertyczną Basią Bielińską, wielbiłem wysoką, czarnowłosą Łucję Kosińską. Z żalem notuję, że nie zdobyłem się na zawarcie znajomości z Magdaleną Abakanowicz, co gorsza, nie zauważyłem iskry bożej, która nad nią błyskała. Kiedy starsze roczniki opuściły „budę” po maturach z końca lat czterdziestych w szkole zrobiło się szaro: pozostali wyłącznie rówieśnicy, no i młodsi ode mnie, a w rówieśnikach najtrudniej dostrzec kogoś niezwykłego... Wspominałem w ten dzień również rytuały szkolne, do których należały zabawy taneczne w auli. Woźny Bieliński (nie był krewnym fertycznej Basi Bielińskiej) strugał świece nad parkietem, na którym odbywały się tańce. Przygrywał Tadek Abt, przygrywała puszysta Jankowska (równie doskonała pianistka), przygrywały orkiestry, grywał krępy i łysawy klezmer pan Bach, dobry muzyk, choć nie przypominający sławnego imiennika z Eisenach. Bywał też bufet – skromny, bezalkoholowy. Nie byłem mistrzem tańca, częściej podpierałem ściany, bądź debatowałem z kolegami w kuluarach rzadko zdobywając się na odwagę poproszenia którejś z koleżanek na parkiet. Sztuka walca była dla mnie niepojęta. Z trudem opanowałem kroki tanga i swinga. Kiedy Tadzio Abt zaczynał popisową „Rumbę” Lehara zmykałem w popłochu z parkietu. Takich zabaw było co roku kilka – poczynając od 1945 roku i historycznego (w moich oczach) oraz szaleńczego tańca Janusza Pasierba z powabną panią profesor Klarą Zielińską, a kończąc na zabawach ery „zetempowskiej”, kiedy kujawiaki i krakowiaki wyparły zdegenerowaną muzykę murzynów oraz imperialistycznego Zachodu i zaczęło być nudno... Oczywiście czekał nas wszystkich bal maturalny, ale – daje słowo: nic z niego nie pamiętam. Kończę rozdział wstydliwym wyznaniem: przed przystąpieniem do matury wypadało złożyć papiery na wyższe uczelnie. Koledzy szli na medycynę, na ekonomię, do politechnik, Klonecki – Radost ze „Ślubów panieńskich” – do seminarium duchownego. Ja – bez namysłu, ale licząc się z możliwością otrzymania wilczego biletu w postaci opinii z ZMP – wycelowałem w Szkołę Aktorską w Krakowie. Zwiodła mnie pycha. Byłem w szkole głównym artystą dramatycznym, uwierzyłem w siebie i postanowiłem, że będę sławnym i „prawdziwym” aktorem. Spotkany na ulicy profesor Biernacki pokiwał sceptycznie głową: – Z kim przygotowałeś teksty na egzamin? 75 – Z sobą samym! – odparłem bezczelnie. W ten sposób zamknąłem pierwszy etap życia – z świadectwem dojrzałości w kieszeni, podpisanym przez szanowną komisję pod przewodnictwem kochanego „Guzy” – Guzińskiego i zawierającym jedną ocenę bardzo dobrą (z przysposobienia wojskowego Służba Polsce), siedem ocen dobrych (polski, łacina, francuski, historia, nauka o Polsce i świecie współczesnym, logika, nauka o społeczeństwie) oraz dziewięć ocen dostatecznych (biologia, geografia, astronomia, matematyka, fizyka, chemia, wychowanie fizyczne i wychowanie sportowe). Po raz pierwszy zabrakło na świadectwie oceny z religii; ostatnią – bardzo dobrą – wystawił mi po X klasie poczciwy ksiądz Baumgart. 76 INTERMEDIU MLECZARSKIE, POCZTOWE I AKTORSKIE Do rozpoczęcia roku akademickiego pozostały cztery miesiące, wypadało rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Wakacje i nieróbstwo nie wchodziły w rachubę. Kuzyn Leszek Banucha namówił mnie na przyjazd do Kleszczewa, do zakładu mleczarskiego w którym sam się zatrudnił. Potrzebowano tam referenta, „może się nadasz?”. Mleczarnia Różyny przy przystanku kolejowym Kleszczewo – pomiędzy Pszczółkami a Pruszczem Gdańskim – przyjmowała mleko od okolicznych rolników i przerabiała je na śmietanę, masło i sery. Szef przyjął mnie życzliwie i na początek polecił opracować roczny plan transportu w kilometro–godzinach oraz w innych jeszcze wymiarach. Co to takiego kilometro–godziny? I skąd niby miałem wiedzieć, ile tego rocznego planu transportowego przypadnie na samochody, ile zaś na trakcję konną? Nikt nic nie wytłumaczył, a po tygodniu okazało się, że mój plan nadaje się na śmietnik. Adieu! Tyle zyskałem w Różynach, że opiłem się śmietany podczas każdego z siedmiu śniadań, jakie tam spożyłem. Ruszyłem do Gdańska, który był nieskończenie większym rynkiem pracy. Trafiłem do Rejonowego Urzędu Telegraficzno–Telefonicznego przy ulicy Długiej. Zatrudniono mnie w dziale inkasa bankowego. Moim głównym szefem była bardzo przystojna pani Sidorowicz, a bezpośrednim sympatyczny Litwin pan Szaciłło. Otrzymałem etat asystenta, pensję 350 złotych, legitymację pocztowca ze zniżką kolejową, biurko i krzesło oraz liczydło. W samej Stoczni Gdańskiej było kilkaset telefonów, należało na podstawie ceduł zsumować wszystkie rozmowy z wszystkich aparatów i sporządzić wykaz dla banku. Żmudna, nudna robota. Przy życiu trzymała mnie tylko pewność, że popracuję do końca września – i to z przerwą na egzamin w krakowskiej szkole aktorskiej. Do codziennego rytuału należały teraz dojazdy z Tczewa: wstawałem o piątej, o szóstej z minutami wsiadałem do niemiłosiernie zatłoczonego pociągu – był to jeszcze czas trakcji parowej; stała dojazdowa klientela PKP rżnęła już w karty, ja przypatrywałem się. O ósmej zaczynałem urzędowanie na Długiej. Powrót był podobny, tyle że bez kart i w jeszcze bardziej zatłoczonych pociągach. W rezultacie nie raz i nie dwa razy – po okazaniu legitymacji pocztowca – jechałem do domu w wagonie pocztowym. Kto chciał w Gdańsku dodatkowo zarobić zgłaszał się na nocną „szałkę” do portu, tyrał jak dziki osioł i za jednym całonocnym zamachem zarabiał równowartość całomiesięcznej pensji pocztowca. Niektórzy koledzy z RUTT podejmowali ten wysiłek. Iść z nimi? Nie iść? Nie poszedłem; pieniądze nigdy nie pociągały mnie magicznie. Pewnego dnia koledzy z RUTT zagadnęli mnie, czy nie zechciałbym przystąpić do zakładowego kółka artystycznego. Zechciałem, na moje nieszczęście. W zespole była grupa taneczna, złożona z ładnych dziewczyn z centrali międzymiastowej, był chórek, mnie zaproponowano recytacje. Natychmiast zakochałem się w Irence W., ładnej panience z centrali międzymiastowej. Była drobna, słodka, bardzo zgrabna i pozwalała odprowadzać się do domu – a mieszkała z rodziną na wzgórzu nad Bramą Oliwską. Jako recytator skompromitowałem się, niestety. Zapomniałem nauczyć się wiersza, a był piękny i „na czasie”, usiłowałem wkuć go dopiero na ciężarówce, drodze na występ w jednym z domów wczasowych w Juracie na Helu. Nic z tego nie wyszło. Koncert rozwijał się pięknie, ale kiedy przyszło powiedzieć wiersz – umarłem ze strachu. Oparłem się o filar, za którym przezornie umieściłem suflera, spojrzałem w oczy widowni i... powtórzył się przypadek pelpliński, kiedy główny bohater „Młodej Gwardii”, Oleg Koszewoj, zapomniał swojej roli. Coś tam dukałem niepewnie, potem schodziłem przy jednym zdawko- 77 wym oklasku – i już nigdy nie pojawiłem się na próbie zespołu. Tancerka Irena pocieszała mnie jak mogła najczulej, ale ja wiedziałem swoje: z tego nic nie będzie, taki ze mnie artysta jak z koziej dupy trąba. Niemniej poprosiłem w RUTT o tygodniowy urlop na podstawie wezwania na egzamin i heroicznie stawiłem się w Krakowie. Szkoła zainstalowała mnie domu akademickim Akademii Górniczo–Hutniczej przy Alei Trzech Wieszczów, do egzaminu pozostało kilka dni, toteż wieczory spędzałem w teatrach a dni na łóżku wkuwając „Panią Twardowską” Adama Mickiewicza oraz monolog z piątego aktu „Wesela Figara” Beaumarchais'go. Dwaj kujący poprawkowicze z AGH, współlokatorzy pokoju, odnosili się do mnie pobłażliwie („O, nasz Solski pewnie głodny!”) i podtykali to i owo z przywiezionych z domu zapasów. Od tej strony krakowski tydzień był bardzo udany. Widziałem kilka przedstawień, mistrza Burnatowicza w „Nie igra się z miłością”, a przede wszystkim Zofię Jaroszewską w „Zielonym fraku” Caillaveta i Flersa, z wspaniałym partnerem Kazimierzem Fabisiakiem. Gorzej poszło mi na egzaminie w szkole przy ulicy Szpitalnej, vis a vis Teatru im. Słowackiego. Zaczął się od spotkania twarzą w twarz z komisją, w której zasiadał Burnatowicz. Recytowałem moje teksty, potem kazano mi coś rytmicznie wystukiwać na blacie stołu, w końcu polecono wstąpić na estradkę i odegrać faceta przekopującego w pośpiechu ogródek: miałem co chwilę spoglądać na nieistniejący zegarek i za każdym spojrzeniem przyspieszać skopywanie grządek nieistniejącą łopatą, aż do stadium paniki. Jak wypadłem? Nie wiem. Może średnio? Może jednak fatalnie? Dwa dni później sekretarz komisji przyjęć (po latach spotkałem go w jednym z prowincjonalnych teatrów, był miernym aktorem) oświadczył z powagą, że: Niestety, kolega nie został dopuszczony do egzaminu pisemnego. Zdruzgotał mnie. Pocieszałem się jednak, że to nie ja zawaliłem egzamin, że sprawę przesądziła negatywna opinia, dołączona do moich papierów. Nigdy nie ujrzałem jej na oczy, była dokumentem poufnym. Dziś nie potrafię powiedzieć, czy ów domysł był trafny, gdyż nadal nie wiem, jak wypadłem na egzaminie. Może więc było i tak, że po prostu okazałem brak talentu, lub że ujawniłem go tak mało, iż nie warto było inwestować we mnie – a opinia jedynie mnie dobiła. Wiem jedno: to dobrze, że nie zostałem aktorem, bo nie warto być aktorem przeciętnym ani nawet średnim. I dziękuję bogom, że tak pokierowali sprawą. Startująca ze mną do egzaminów Zofia Kucówna miała u bogów lepsze notowania i nieskończenie więcej danych, by stać się gwiazdą. Na uniwersytetach były jeszcze tzw. drugie terminy egzaminów wstępnych – jedynie na kierunkach, które nie cieszyły się zbytnim zainteresowaniem młodzieży. Pchała się na psychologię, na historię sztuki, nawet na archeologię. Te specjalności nie ogłaszały egzaminów w drugim terminie. Przejrzałem listę ofert: fizyka, chemia, matematyka... – nie dla mnie! W Gdańsku nie przyznałem się do klęski. Popracowałem do końca sierpnia, po czym zakomunikowałem pani Sidorowicz, że we wrześniu rozpoczynam studia i proszę o zwolnienie z RUTT. Uległa z żalem, bo pono nieźle sobie radziłem w inkasie. W sumie popracowałem w resorcie poczt i telekomunikacji dwa miesiące – z odjęciem tygodnia na eskapadę krakowską. 1 września 1951 roku znowu byłem wolnym człowiekiem, mama zapytała: – Co zamierzasz robić? Co zamierzałem? Wiedząc, że rok jest stracony i że do RUTT nie wrócę, bo za żadne skarby nie przyznałbym się do porażki w Krakowie, uznałem, że trzeba poszukać innego zajęcia na najbliższy rok. A może i na całe życie? Tu muszę wyznać, że byłem wtedy bardzo rozżalony, obraziłem się na los. Uważałem, że potraktował mnie niesprawiedliwie. Wyobraziłem więc sobie, że na złość losowi zaszyję się gdzieś, gdzie mnie nikt nie znajdzie i jakoś w smutku bez- 78 dennym przeżyję to, co mi pozostało do przeżycia. Niech świat pozna, kogo stracił! Było w tym wiele dziecinady, bo też nie byłem jeszcze dorosły. Cierpiała także urażona ambicja: wszyscy koledzy dostali się na studia, Stefa na medycynę w Poznaniu, Zygmunt Cyganowski na ekonomię we Wrocławiu, a co ja? Pozostałem na lodzie. Nieudacznik. Trudno to było znieść, o wiele łatwiej przychodziło rozczulić się nad sobą... 79 BELFERKA NA ŻUŁAWACH Kilka dni po fatalnym 1 września zaszedłem do inspektoratu oświaty w Pruszczu Gdańskim. Miasto było wtedy stolicą olbrzymiego powiatu, sięgającego gdzieś od Żukowa niemal po Elbląg. Inspektor Szymczak był panem dość ponurym, jego zastępca – Wesołowski – wprost przeciwnie: przyjął mnie z otwartymi ramionami, sypał żartami i bon–motami. Inspektorat cierpiał na braki kadrowe, toteż z punktu zaoferował podróż po powiecie, abym sam mógł wybrać szkolę, w której chciałbym uczyć. Matura ogólnokształcąca? Nie szkodzi, pensja dla nauczyciela o niepełnych kwalifikacjach jest tylko o 40 złotych niższa, a różnicę można przecież wyrównać płatnymi co kwartał nadgodzinami. Objechaliśmy kilka wsi po lewej i po prawej stronie Wisły, w końcu wybrałem Solnicę w gminie Nowy Dwór Gdański, w połowie drogi z Nowego Dworu do Elbląga. Była to wieś–nie wieś: rozsypane w znacznych odległościach gospodarstwa, osadzone na kopcach bądź na wałach, tu i ówdzie jakieś drzewo, żadnych urozmaiceń krajobrazu. Depresja żuławska (wszędzie czuło się obecność wody) poprzecinana kanałami i rowami odwadniającymi, gdzie niegdzie jazy, tamy, zabudowania z pompami odwadniającymi. Na jednym z wałów wznosił się na podmurowaniu czarny, drewniany budynek szkoły – cztery pomieszczenia klasowe na parterze i dwa pokoje na poddaszu. W jednym z nich, na razie pozbawionym szyb w oknach, miałem zamieszkać. Do szosy Nowy Dwór–Elbląg trzeba było iść dziesięć minut, w pobliżu przystanku PKS znajdował się również przystanek kolejki wąskotorowej, która w owych latach spinała całe Żuławy. O niej, o tej kolejce, mógłbym napisać cały poemat. Barwiła ten krajobraz, stanowiła o jego smutnym uroku. Posuwała się dość wolno, mniej więcej 15 kilometrów na godzinę, w skrajnych swoich punktach spinała takie miejsca jak Gdańsk, Stegnę i Sztutowo, Nowy Dwór, Malbork (Kałdowo) i tczewskie Lisewo. Wspaniałą atrakcją była przeprawa promowa u ujścia Wisły w Mikoszewie: pasażerowie pociągu Nowy Dwór–Gdańsk opuszczali wagoniki, przesiadali się na prom, na pokład wjeżdżał również parowozik a na drugim brzegu czekały już na podróżnych następne wagoniki. Zdarzyło mi się raz uczestniczyć w takiej przeprawie w warunkach sztormowych: z niedalekiej Zatoki Gdańskiej wdzierały się do Wisły dość potężne fale, wiał silny wiatr, w takich warunkach prom nie mógł przeciąć rzeki w poprzek, bokiem do fali, musiał trochę sztormować, pójść dziobem do fali w kierunku zatoki, by następnie cofnąć się do podestu na przeciwległym brzegu. Podróż z Nowego Dworu do Gdańska trwała ponad dwie godziny, przy odległości zaledwie 35 kilometrów. Krowa na torach? Drobiazg: pociąg zatrzymywał się a maszynista z pomocą kijaszka zaczynał pertraktacje z krasulą... A, przypominam sobie: prócz parowozików z wagonikami były również na żuławskich liniach dwa zestawy motorowe, daleko mniej romantyczne... Szkoła w Solnicy należała do rzędu niżej zorganizowanych: sześć oddziałów łączonych w pary i dwóch nauczycieli, przy czym jeden z nich był kierownikiem. Moim bezpośrednim szefem został pan Jaś Nowakowski, patriota ziemi opoczyńskiej, jakie pięć, sześć lat starszy ode mnie. Powitał mnie jak zbawcę: rok szkolny już się był rozpoczął, a on był sam – poprzednik mój, Staś Jura, miał zaledwie małą maturę i musiał odejść. Ponieważ nie było nadziei na rychłe wstawienie szyb w „moim” pokoju zaproponował, abym zamieszkał w jego pokoju, który był zarazem kancelarią szkolną. Tak się też stało. W szkole nie było elektryczności, co mnie trochę zdziwiło, sądziłem bowiem, że wkroczyłem na ziemie ucywilizowane przez poprzednich gospodarzy. Świeciliśmy naftą i karbidem, a służbowe radio Pionier, łączące nas ze światem, napędzała bateria. Z radiem tym wiązał się za- 80 bawny kłopot pana Jasia. Spostrzegłem otóż, że wieczorami około ósmej pan kierownik zaczynał się dziwnie zachowywać, jakoś stawał się niespokojny i mniej pewny. Wreszcie po trzech czy czterech dniach nie wytrzymał i pękł: Czy miałby pan coś przeciwko „Głosowi Ameryki”? Widziałem, jak dużo go to kosztowało. Pewnie bał się, że mógłbym się nie zgodzić albo, co gorsza, donieść. Dopiero gdy się upewnił, że raczej jestem swój chłop, zaryzykował: Posłuchamy „Głosu Ameryki”, co? W rezultacie do naszego cowieczornego rytuału należało odsłuchanie dzienników radiowych – prorządowego i antyrządowego. Prócz tego radio było tabu: używał go jedynie do odsłuchania audycji szkolnych, na muzykę lub słuchowisk nie pozwalał w obawie, że bateria zbyt szybko się wyczerpie, a po nową trzeba by jechać aż do Elbląga lub do Nowego Dworu. Inny zabawny moment wynikł ze studium programów nauczania dla „szkoły sześcioklasowej o dwóch nauczycielach”. Otóż dopiero po moim przyjeździe pan Janek spostrzegł, że w łączonych klasach piątej i szóstej powinny być w tygodniu dwie godziny nauki języka obcego. Bardzo strapiony podniósł na mnie spojrzenie: Pan zna jakieś języki? Bo ja nie znam. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że uczyłem się sześć lat francuskiego i od biedy mógłbym uczyć obie klasy początków tego języka, oraz że z lat okupacji pamiętam trochę niemieckiego. Na niemiecki zareagował alergicznie: – Mowy nie ma, to nasz odwieczny wróg! A rosyjskiego pan nie zna? Nie znałem. – Szkoda, najbezpieczniejszy byłby rosyjski. Stanęło na tym, że w klasach piątej i szóstej będę uczył języka francuskiego. Coś mi się zdaje, że w roku 1951 Solnica była jedyną nisko zorganizowaną szkołą podstawową na ziemiach odzyskanych, w której uczono tego języka. I to bez podręcznika, jedynie w oparciu o ogólne wskazówki programu. Uczennice i uczniowie potraktowali te zajęcia jako zabawę. La fenetre. Le plafon. Je suis. Nous sommes. Voila, le plafon. Nasza solnicka młodzież wiejska pochodziła z powojennej migracji, z wschodnich kresów, z „akcji W”, z przeludnionych obszarów wiejskich Polski centralnej, może nie wiedziała nawet, że poza językiem domowym istnieją na świecie jakieś inne jeszcze języki. Paroksyzmy śmiechu wywoływały nie tylko słówka, ale także nacisk, jaki kładłem na melodię i wymowę. Zabawa była przednia. Raz w tygodniu, dwie lekcje je suis, tu est, il est... – madame Wrońska byłaby rada. Dzieci w szkole było niewiele, po siedem–dziewięć łebków w klasie, łącznie około pięćdziesiątki. Wypadła mi między innymi nauka matematyki (rachunków!) w łączonych klasach pierwszej i drugiej. Nie mając zielonego pojęcia o dydaktyce w trzy albo cztery tygodnie uporałem się z całym programem rocznym. A stało się tak dlatego, że w pierwszej klasie była uczennica Bronia Porzuczek, która wszystko chwytała w lot. Była tak bystra, a przy tym tak sympatyczna – mały kulisty łebek z roześmianymi oczkami i dwoma sterczącymi warkoczykami – że oczarowany jej wspaniałymi postępami zapomniałem o pozostałych uczniach. Kiedy zwierzyłem się panu Jankowi, że wyczerpałem program i nie mam co robić na matematyce w klasach I–II, kierownik złapał się za głowę: – Panie Michale, nauczanie polega na utrwalaniu a nie na galopadzie. Trzeba utrwalać i utrwalać, bez końca, aż do znudzenia! Skutek był taki, że utrwalałem i nudziłem się bezmiernie, a ze mną nudziła się biedna Bronia, która – choć uczennica pierwszej klasy – umiała już wszystko, co wchodziło do programu pierwszej i drugiej klasy. 81 PANI PIWNICKA I INNI Miłą rozrywką dla odciętych od świata dwóch solnickich belfrów były zebrania MOZ – czyli Międzyzakładowej Organizacji Związkowej Związku Nauczycielstwa Polskiego w stolicy gminy, Nowym Dworze Gdańskim. Poznałem moich kolegów z pozostałych szkół, rozsianych w gminie – wspaniałego właściciela głębokiego basu, Lwowiaka pana Schleissa (uczył w Marynowych), wielkiego i wiecznie zatroskanego dziecioroba Patalasa z Kmiecina, wreszcie cudowną panią Piwnicką, która uczyła w oddalonej od Solnicy o trzy kilometry Wężownicy: była tam szkółka o jednym nauczycielu z czterema oddziałami, której była zarazem kierowniczką i jedynym personelem. Starsza pani zainteresowała się szczeniakiem, jakim jeszcze byłem, a pogłoska, że uczę francuskiego, wprawiła ją w zdumienie i zachwyt. Natychmiast zaofiarowała mi pomoc w doskonaleniu języka, nakazując wpadać do Wężownicy na herbatę. Piłem herbatę i byłem zafascynowany. Przypominała mi Marię Dąbrowską z fotografii (ale nie miała zeza) i z całą pewnością nie była byle kim. Podejrzewałem, że to powikłany polski los powojenny rzucił ją na to żuławskie odludzie. Z rozmów, jakie toczyliśmy w Wężownicy przy herbacie, wynikało, że znała sprzed wojny nie tylko Paryż, ale i inne miasta Europy, że się otarła o jakieś europejskie uczelnie. Sprawdziła mój akcent, wypadłem nieźle. Uznała, że ucząc języka koniecznie muszę czytać francuskie książki, a ponieważ sama kochała się w Huxleyu sięgnęła na półeczkę i wręczyła mi francuskie wydanie „Kontrapunktu”: To panu dobrze zrobi. I proszę czytać na głos, to najlepsza metoda. Pokochałem tę starą damę. W Solnicy, wyznaję ze skruchą, po raz pierwszy na amen zalałem się wódką. Obaj, pan Janek i ja, byliśmy zaproszeni na wesele u Kwietniów. Nie mam pewności, czy dobrze pamiętam nazwę domu weselnego: było to jedno z gospodarstw położonych stosunkowo niedaleko szkoły. W sobotę pojechałem do Tczewa odwiedzić mamę, w niedzielne popołudnie wsiadłem w Lisewie do kolejki i wróciłem na wesele. Matka panny młodej powitała mnie okrzykiem: O, spóźniony gość! Musi pan dogonić trzy kolejki! Napełniła trzy literatki wódką, po czym sięgnęła po patelnię i nalała do kubka sporą porcję roztopionego tłuszczu ze skwarkami: To proszę wypić na podkład! Wypiłem z obrzydzeniem, po czym grzecznie wychyliłem jedną po drugiej trzy setki wódki. Wesele było wspaniałe, weselnicy gonili się w stodole po sianie i słomie, panny podobno nie były srogie, ja wszelako niewiele zapamiętałem: uśpiony połkniętym tłuszczem wypiłem zbyt dużo i przebrałem miarę. Nie pamiętam, jak znalazłem się w swoim łóżku, natomiast dobrze zapamiętałem potwornego poniedziałkowego kaca. 82 PAN PROFESOR PO RAZ DRUGI Z Solnicą łączy się też profesor Stanisław Biernacki. Mieszkał już nie w Tczewie czy Skórczu, lecz w oddalonym o dziewięć kilometrów Nowym Dworze Gdańskim i uczył w tamtejszej jedenastolatce. Odżyło wspomnienie „Ślubów panieńskich” i moja fascynacja. Któregoś dnia zapukałem do mansardowego mieszkania nad apteką przy głównej ulicy i tak się to znowu zaczęło. Raz w tygodniu wybierałem się z Solnicy do Nowego Dworu i zachodziłem do profesora, bywało, że z podarunkiem, np. z kostką masła. Słuchałem jego opowieści o różnych sprawach, dawnych i nowych. O Paryżu, który znał dobrze. O przedwojennym Berlinie. O teatrze obozowym w Lingen. W 1951 roku był korespondentem „Dziennika Bałtyckiego”, notatki z rejonu Nowego Dworu, sygnowane literką „b”, pochodziły od niego. Zaklinał się, że pobiera za nie honoraria. Dziwiłem się, że nie podpisuje ich nazwiskiem. Widziałem również odcinki przekazów z ZAiKS–u, dowód, że jego utwory były nadal wykonywane. Zdarzyło się też, że na biurku profesora leżał papier nutowy z piosenką, zapisaną jego charakterem pisma. Któregoś dnia minąłem się w drzwiach mieszkania profesora z przybyłym na koncert w Nowym Dworze Mieczysławem Foggiem: to był ten moment, kiedy ostatecznie postanowiłem rozwikłać tajemnicę profesora. Bo że była jakaś tajemnica nie miałem wątpliwości. Tylko wiedzy nie było. Z różnych napomknień profesora wynikało, że przed wojną zajmowały go dwie dziedziny: dziennikarstwo i lekka muza. Wspomniał, że napisał nawet operetkę „Kochanka z ekranu”. Że znał Jarossy'ego. Że jest na ty z Tuwimem i Słonimskim. I co pan robi w Nowym Dworze? – pytałem w duchu, nie mając odwagi zapytać wprost. Był okres, właśnie wtedy, że domyślałem się nawet najgorszego, że unika Warszawy, bo tam w czasie okupacji zdarzyło się coś, co uniemożliwia powrót... Jednak nie zgadzało się to z popowstaniowym obozem jenieckim w Lingen. Zatem: może obawiał się innych upiorów przeszłości? Na przykład swego ochotniczego udziału w wojnie 1920 roku, kiedy to bił bolszewików, obecnych patronów naszego kraju? Mówił mi przecież, że był ułanem... Krótko mówiąc nic mi się nie zgadzało. I tak miało już pozostać. Z Nowym Dworem i profesorem Biernackim wiąże się też moje ostateczne nawrócenie na muzykę poważną. Co nie powiodło się mamie, która edukowała mnie na operach, powiodło się płytom. Pojawiły się pierwsze płyty długogrające i pierwsze dostosowane do nich adaptery; profesor zaprowadził mnie któregoś dnia do młodego wikarego, który uchodził w miasteczku za wielkiego miłośnika prawdziwej muzyki. To u niego, na plebani, pierwszy raz wysłuchałem płyty z piątą symfonią Beethovena w wykonaniu filharmonii leningradzkiej – i zaskoczyłem na dobre. 83 NAGŁE ZASTĘPSTWO Około świąt Bożego Narodzenia niespodziewanie odwiedził szkołę w Solnicy wesoły podinspektor Wesołowski z Pruszcza Gdańskiego. Kierownik Jaś trochę się wystraszył, myślał, że to niespodziewana wizytacja (a miał bałagan w papierach szkolnych), lecz nie – chodziło o mnie! Wesołowski przywiózł do Solnicy krzepką brunetkę, absolwentkę liceum pedagogicznego, a mnie zagadnął tajemniczo: – Co by pan powiedział na przeniesienie służbowe? Co mogłem powiedzieć? Kiwnąłem głową: czemu nie? Poznawanie nowych miejsc i nowych ludzi zawszy było i jest nadal ciekawe. Okazało się, że miałbym udać się do Jantaru. Na Zatoką Gdańską. – To piękne miejsce. Niestety, zdarzył się tam wypadek, wymagający natychmiastowej interwencji. Aresztowano kierownika szkoły, kolegę Bobrowskiego, członka partii i sekretarza organizacji partyjnej we wsi. Dlaczego? Długo by o tym mówić... Możliwe, że Wesołowski nie znał sprawy dokładnie. Dla niego liczyło się tylko błyskawiczne znalezienie następcy. Pomyślał o mnie: – I co pan na to? Polubiłem szarą, żuławską Solnicę, polubiłem Bronię Porzuczek, pokochałem starą panią Piwnicką z Wężownicy, lubiłem nawet Jasia z jego wieczornymi antypaństwowymi seansami radiowymi, ale w gruncie rzeczy nic mnie we wsi nie trzymało. Powiedziałem więc: Zgoda, panie inspektorze. Jantar jest wsią położoną nad Zatoką Gdańską w połowie drogi między Stegną a ujściem Wisły, w owym czasie połączoną ze światem linią kolejki wąskotorowej oraz szosą, po której pędziły autobusy PKS, popularne wtedy chaussony. Zjawiłem się we wsi w czasie przerwy noworocznej z walizką w jednej ręce i maszyną do pisania w drugiej. „Grominę” przywiozłem z domu z myślą o pisaniu, nagle bowiem wyobraziłem sobie, że będę pisarzem i wkrótce zadebiutuję. Było późne popołudnie, ciemnawe, ziemię okrywała cienka warstwa śniegu, był lekki mróz: pierwsze dni stycznia 1952 roku. Wesołowski poinformował mnie, że jeśli dotrę do Jantaru późno, a w szkole nikogo nie będzie, mam się skontaktować z mieszkającym tuż przy przystanku kolejki młynarzem Stankiewiczem, zarazem przewodniczącym koła rodzicielskiego, a już on ułatwi mi spotkanie z nową kierowniczką, panią Łącką. Młynarz okazał się człowiekiem sympatycznym i gościnnym, pierwsze moje wspomnienie z Jantaru łączy się z dużym stołem w jego kuchni – okno wychodziło na prawie niewidoczny w mroku przystanek kolejki – i ogromnym kubkiem gorącej herbaty. Ponieważ pożerała mnie ciekawość losów poprzedniego kierownika, toteż poprosiłem o bliższe informacje. To partyjnych też zamykają? – dziwiłem się. Bobrowskiego aresztowano w trakcie represji, jakim poddawano chłopów, ociągających się z realizacją kontyngentów, tak zwanych „dostaw obowiązkowych”. Kierownik szkoły miał przyjaciela od kielicha (a popijał podobno mocno), którego gospodarstwo znajdowało na wprost szkoły, tuż przy szosie. Pewnego dnia do wsi zjechała ekipa egzekucyjna z obstawą milicyjną i zaczęła konfiskować u rolnika zboże i żywiec. Według Stankiewicza wyglądało to okropnie, wieś się zbiegła patrząc w milczeniu, żona i dzieci płakały, skutego wieśniaka odprowadzono do karetki aresztanckiej. Bobrowski dostrzegł zbiegowisko z okna mieszkania – znajdowało się w budynku szkolnym na pierwszym piętrze – i natychmiast wybiegł. Krzyczał, zwymyślał szefa ekipy rekwizycyjnej, wymachiwał legitymacją partyjną, żądał wstrzymania egzekucji powołując się na swoje stanowisko sekretarza wiejskiej organizacji PZPR, wreszcie zaczął grozić rewolwerem. Czy był trzeźwy? Skąd miał broń? 84 Stankiewicz nie miał pojęcia, skąd pochodziła broń, a czy Bobrowski był trzeźwy...? Odpowiedział nie wprost: kierownik rzadko bywał całkiem trzeźwy, ale nie przeszkadzało mu to w wypełnianiu obowiązków. Aresztowano go jak owego rolnika, zabrany został z miejsca za stawianie oporu władzy. Później dowiedziałem się, że skazano go na dwa lata obozu pracy. Kierowniczką szkoły została pani Łącka, dotychczas druga nauczycielka w naszej szkole... Niestety, mieszka dość daleko, ma domek przy szosie do Stegny, dziś pewnie pan jej nie zobaczy... Stankiewicz poprowadził mnie do szkoły. Była bardzo blisko: ładny murowany budynek z czterema pomieszczeniami lekcyjnymi na parterze, dwoma dużymi mieszkaniami na piętrze i dwoma mniejszymi na drugim piętrze pod spadzistym dachem. Jedno z mieszkań na piętrze zajmowała żona Bobrowskiego z dwiema córkami, moimi przyszłymi uczennicami, drugie woźna, pani Jemiołowa, której mąż był operatorem kina oświatowego – objeżdżał okoliczne szkoły w filmami dydaktycznymi. Oznaczało to, że w przeciwieństwie do Solnicy tutaj nie będę świecił karbidówką ani naftą. Był też Jantar tylko w połowie typowo żuławski – bo od szosy w stronę zatoki rozciągał się pas ziemi zalesionej, a dalej wznosiła się piękna, szeroka i sucha wydma i otwierał się widok na morze. Szosa dzieliła tę ziemię na dwie różne krainy, gdyż w przeciwną stronę ciągnęła się już żuławska równina bez kresu, czarnoziemna i poprzecinana rowami oraz, nieco dalej, kanałami. Zapukaliśmy do pani Jemiołowej. Drzwi otworzyła przystojna młoda kobieta, zza jej pleców zerkała ciekawie garbuska. Była to Franka, krewna Jemiołowej, pomagająca w spełnianiu obowiązków woźnej. Stankiewicz przedstawił mnie i poprosił o wskazanie mieszkania „dla nowego pana nauczyciela”. Przy sposobności zapewnił mi także obiady: za sto złotych miesięcznie Jemiołowa podjęła się karmić mnie przy swoim stole. Mroczna garbuska Franka poprowadziła mnie na drugie piętro i wskazała mieszkanie: puściuteńkie dwa pokoje z kuchnią, tylko w jednym z nich stało kilka gratów, kulawa szafa, stolik, krzesło i łóżko z siennikiem, a spod sufitu zwisała na drucie żarówka. Po Solnicy, gdzie mieszkałem w jednym pokoju bez światła z Jankiem Nowakowskim i radiem Pionier, nowe lokum wydało mi się luksusowe. Nieważne, że puste – było moim pierwszym własnym i prawdziwym mieszkaniem. Postawiłem na stole „Grominę”, rozłożyłem książki, w szafie umieściłem skąpą garderobę z walizki – i poczułem się jak w domu. Ha! Z okien w obu pokojach otwierał się widok na drogę, łączącą szosę z plażą, widziałem też tory kolejki i niski pawilon sklepu, z kuchni widziałem dziedziniec a dalej las. Nazajutrz poznałem panią Łącką, moją nową szefową. Wydała mi się starszą panią, choć miała zaledwie czterdzieści lat. Była przedwojenną absolwentką seminarium nauczycielskiego, jej mąż, leśnik, zginął w wirach kończącej się wojny. Gdzie i jak – nigdy się nie dowiedziałem. Temat był tabu. Miała dwóch synów, starszego w szkole średniej w jednym z pobliskich miast, młodszy – pogrobowiec – uczęszczał do pierwszej klasy w naszej szkole. O Bobrowskim wyrażała się bez specjalnej sympatii, oddzielając starannie zalety – był podobno zdolnym nauczycielem i sympatycznym człowiekiem – od wad, od jego alkoholizmu i groźnej pod wpływem wódki nieobliczalności. – Ale najgorszą jego wadą jest żona. Straszna baba, przekona się pan – dodała z przewrotnym uśmieszkiem. Może spodziewała się, że między mną, a straszną babą dojdzie do jakiejś orzeźwiającej wiejską monotonię awantury? O aresztowaniu byłego szefa mówiła spokojnie, jej relacja różniła się wszelako od opowieści Stankiewicza. Dość szybko spostrzegłem, że w całej wsi egzekucja dostaw i aresztowanie obu przyjaciół od kielicha urosło do miary zdarzenia mitycznego i że wiele było wariantów 85 owego mitu – w zależności od osoby narratora. Był rewolwer, czy nie było rewolweru? Już w tym pierwszym punkcie relacje były rozbieżne... Dokonaliśmy podziału zajęć. Dowiedziałem się o organizacji związkowej ZNP, która zbierała się co jakiś czas w Stegnie; Łącka zapewniła, że poznam tam kilka sympatycznych osób. A szkół w gminie było parę, poza Jantarem w Stegnie, w Rybinie, w Stegience, w Sztutowie, gdzieś jeszcze, w tym niektóre wysoko zorganizowane, w przeciwieństwie do szkoły w Jantarze, która była odpowiednikiem mej wcześniejszej placówki w Solnicy: dwoje nauczycieli, łączone klasy od pierwszej do szóstej, niespełna pięćdziesięcioro dzieci. 86 NOWY ROZDZIAŁ Jako nauczyciel byłem już trochę mądrzejszy, niż w Solnicy, nie galopowałem z realizacją programu, więcej czasu poświęcając na świętą czynność „utrwalania”. A zachęt do galopu było sporo, z uwagi na mą skłonność do orientowania się na wybranych uczniów. Wprawdzie nie było już miłej Broni Porzuczek, pozostała w Solnicy, za to odkryłem w czwartej klasie chłopca – nazywał się Michaś Tarańko – którego skłonny byłem uznać za geniusza. Ten krągłogłowy blondynek z ukraińskiej rodziny (okazało się, że również w Jantarze byli osiedleńcy z akcji „W”), ostrzyżony na pałę, naprawdę imponował lotnością, z jaką chwytał, rozumiał i przetwarzał treści nauczania. Wychwalałem go też nieustannie, co skłaniało panią Łącką do łagodnych kpin z pedagogicznego entuzjazmu młodego kolegi. Poza Michasiem miałem takich faworytów kilkoro, wśród nich miłą, delikatnie piegowatą Olejniczakównę z klasy (chyba) piątej, zapamiętałem sympatyczną Mancajównę, jedyną „autochtonkę” (czytaj: Niemkę) wśród mych uczniów, wreszcie pucołowatą, staranną i pilną młodszą córkę aresztowanego Bobrowskiego. Gorzej było ze starszą: dziewczyna miała w oczach gniew i upór, uczyła się źle, a we wsi opowiadano, że szwenda się ze starszymi chłopakami, pali papierosy i pociąga z butelki. Zemsta na całym świecie za sponiewieranie ojca? Możliwe. Z matką dziewczyny nie sposób było porozmawiać o tych sprawach: mijała mnie na schodach z zadartym nosem i wyrazem pogardy na twarzy, nie odpowiadała na ukłony. Nawet pięć niedostatecznych na półrocznym świadectwie córki nie skłoniło tej „damy” do otwarcia ust. Piszę „damy”, gdyż nosiła się bardzo z wysoka, miała się za kogoś lepszego od hołoty z otoczenia i podkreślała wobec pani Łąckiej, oczywistej prowincjuszki, że jest nie byle kim, bo „pochodzę z Bydgoszczy”, co miało znaczyć, że łaskawie przybyła na tę wieś z wielkiego świata, a rozmawiając z nami po prostu raczy się zniżać. Żałosna, śmieszna figura. Sportretowałem ją, z dodatkiem fikcji, w opowiadaniu– reportażu „Święta Karbowska”, zamieszczonym kilka lat później w „Życiu Literackim”. Moja nowa szefowa miała bardzo piękny zwyczaj: w sobotnie popołudnia, po lekcjach, organizowała towarzyskie posiady. Przynosiła z domu jaja i cukier, mnie wysyłała do spółdzielni po ćwiartkę spirytusu, po czym zasiadała nad kamiennym dzbankiem, kręciła żółtka z cukrem, ja zaś, stając nad nią, kropla o kropli sączyłem z wysoka spirytus. Ajerkoniak pani Łąckiej przyciągał w sobotnie popołudnia przyjaciół szkoły, głównie młynarza Stankiewicza, przewodniczącego koła rodzicielskiego, oraz pana Szumkę, który miał opinię bogacza i chyba był nim, gdyż prowadził składnicę złomu i robił na wtórnym surowcu interesy. Nie miał dzieci, ale kochał szkołę i pomagał szkole – jako honorowy członek komitetu rodzicielskiego. Bywała też mama miłej Olejniczakówny z piątej klasy, przystojna pani nosząca się po miejsku, bardzo rozczulona widokiem nowego, osiemnastoletniego nauczyciela: wyobraziła sobie, że cienko przędę, toteż co jakiś czas to i owo podsyłała, słoik konfitur, trochę smalcu, na wielkanoc nawet ogromną gęś, którą zawiozłem mamie do Tczewa (biedaczka, antytalent kuchenny, nie miała pojęcia co z nią zrobić). Ajerkoniakiem Łąckiej nie sposób było się upić, tworzył się jednak bardzo przyjemny nastrój, rozmowy o wszystkim i o niczym trwały czasem do wieczora i tak stopniowo poznawałem moją wieś. 87 ŚRODOWISKO WOJENNYCH I POWOJENNYCH WDÓW Do Stegny, stolicy gminy, udawaliśmy się kolejką lub pieszo (pięć kilometrów) na posiedzenia Międzyszkolnej Organizacji Związkowej ZNP. Poznałem nauczycielkę z Stegny, panią Euzebię Zagórną, miała śliczny domek z ogródkiem tuż przy stacji kolei wąskotorowej a nade wszystko piękną córkę, studentkę farmacji w gdańskiej AM. Na jej widok mocno zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę: nie miałem szans, była „po słowie” z młodym stegieńskim nauczycielem Jankiem Kujotem, który wkrótce podjął studia na wydziale historycznym gdańskiej WSP: widać miał tę historię we krwi – po sławnym stryjecznym dziadku, wybitnym historyku i księdzu Stanisławie Kujocie, prezesie Toruńskiego Towarzystwa Naukowego. Poznałem panią Ozierową, kierowniczkę szkoły w Rybinie (była siostrą Zagórnej), która ujrzawszy mnie natychmiast poprosiła, abym mówił do niej „babciu”: liczyła sobie zaledwie około 46–47 lat, miała niezwykle sympatyczne usposobienie i potrafiła sama z siebie żartować; była sławną turystką pieszą, która zwędrowała w trampkach pół Polski i – jak zapewnił mnie inny kolega z tamtych lat, pan Gerka – czyniła to do późnych lat, a żyła długo. Wszystkie moje panie koleżanki – Łącka, Zagórna, Ozierowa – były wdowami wojennymi, jedna z nich miała jakieś bolesne wspomnienia z represji, które dotknęły pokolenie AK–owskie i żadna nie chciała mówić o okolicznościach, w jakich zginęli, bądź znikli, ich mężowie; powinno to było dać mi sporo do myślenia, niestety niewiele wtedy wiedziałem o prawdziwym przebiegu wojennej i tuż powojennej historii Polski. Poznałem wreszcie kolegę Mietka Józefowicza z sąsiedniej szkoły w Stegience, był w moim wieku i chętnie kupił pomysł, aby nasze dzieci rozegrały wiosną mecz lekkoatletyczny w tych konkurencjach, które – jak biegi, skoki, rzuty piłką palantową – do nich pasują. Zrealizowaliśmy projekt wiosną, kiedy zrobiło się ciepło: udałem się z mą jantarską ekipą pieszo przez pola do oddalonej o trzy, cztery kilometry szkoły Jeziorkowskiego, i tam dokonał się prawdziwy cud: niesforna, dzika starsza córka Bobrowskiego nieoczekiwanie wygrała skok w dal dziewcząt, a pochwalona przeze mnie w obecności całej szkoły w jednej chwili, już na zawsze zgasiła w oczach ognie nienawiści. 88 „ŻYCIE LITERACKIE” PO RAZ PIERWSZY W Stegnie był kiosk z gazetami, a na ladzie nowe pismo, którego jeszcze nie znałem: krakowskie „Życie Literackie”, w owym czasie dwutygodnik. Kupiłem jedyny egzemplarz i po powrocie do Jantaru przeczytałem od deski do deski. Uznałem, że jest żywsze od „Nowej Kultury”. Moje popołudnia w mieszkaniu na drugim piętrze były wtedy trochę dziwaczne, jak to dziś widzę. Rano dzielnie uczyłem dzieci, a po powrocie do mieszkania pisałem gorące listy do Hani Nagórskiej, która z nakazem pracy wylądowała w wiejskiej szkole na przeciwnym skraju województwa gdańskiego. Niestety, w jej odpowiedziach stopniowo gasły echa naszego tczewskiego zakochania. Pisałem listy do Zygmunta Cyganowskiego, który studiował na Wyższej Szkole Ekonomicznej we Wrocławiu, z jego odpowiedzi układałem sobie katastroficzny obraz mojej własnej kondycji i przyszłości: Zygmunt czarował obrazami życia studenckiego i jasnymi, jak mu się zdawało, perspektywami po studiach, przymierzałem je do mojej doli wiejskiego nauczyciela z „niepełnymi kwalifikacjami” i czułem się okropnie beznadziejnie. Rozczulałem się nad sobą. Czasem było mi bardzo smutno. Pamiętam, że ułożyłem nawet testament, czyniąc jego wykonawcą Zygmunta (biedak umarł przede mną) i spokojnie czekałem na śmierć, która nie chciała nadejść. Co dwa tygodnie ukazywał się nowy numer „Życia Literackiego”, to były jaśniejsze chwile: pewnego dnia postanowiłem, że wyślę do redakcji własny tekst, nad którym pracowałem, historię miłości Dantego do Beatrycze. Przywiozłem z domu wielką biografię Dantego pióra księcia Gallarati–Scotti i na jej podstawie pichciłem własną opowieść, trochę zmyślając, trochę przerabiając. Wydawało mi się, że pisząc wyzwalam się z pułapki, jaką wydawał mi się smętny los wiejskiego nauczyciela. I na myśl mi nie przychodziło, skądże, że nie dojrzałem jeszcze do takich pisanin. Wierzyłem, że wystarczającym przeżyciem i bodźcem dla autora może być, ot, chłód bijący z listów Hani i przekonanie o nieosiągalności ideału. Redakcja, jak łatwo przewidzieć, zignorowała mój tekst, co miało ten skutek, że pogrążyłem się jeszcze bardziej. W dni, kiedy do kiosku w Stegnie docierał nowy numer pisma, pędziłem po lekcjach do stolicy gminy – jedynie po to, by po raz drugi, trzeci, piąty przekonać się, że mnie (mnie!) nie wydrukowano! W trakcie jednej z tych pieszych wypraw do Stegny towarzyszył mi geometra, mieszkający, zdaje się, w domu państwa Olejniczaków. Był to pan niezbyt stary, dość elegancki, wcale nie „wiejski”. Oczywiście zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu, że będzie mi towarzyszył. Gdzieś w połowie drogi zaczął dziwnie się zachowywać: ni stąd, ni zowąd położył rękę na mym ramieniu, potem chwycił i przytrzymał moją dłoń. Po którymś z tych denerwujących, a coraz bardziej natarczywych gestów, gwałtownie odtrąciłem jego rękę i poprosiłem, aby zaniechał „dotykania”. Takie było moje pierwsze w dorosłym życiu zetknięcie z „trzecią płcią”. Wcześniejszy kontakt w dzieciństwie był dziełem Eryka Zielińskiego, brata mej ulubionej nauczycielki, studenta medycyny. Lubiłem go bardzo, gdyż był to człowiek pod wieloma względami niezwykły, a w latach późniejszych okazał się również dobrym, życzliwym dla ludzi lekarzem, doskonałym zwłaszcza diagnostą. Był prawdopodobnie, jak to dziś widzę, biseksem. Nie przeczuwając nic pozwoliłem się zaprosić do jego mieszkania przy ulicy Sobieskiego w Tczewie, po czym zaproponował, byśmy razem legli na tapczanie. Miałem chyba dwanaście, może trzynaście lat. Nie miałem pojęcia o zakamarkach seksu. Bronił mnie instynkt, który wszczął alarm już po pierwszej próbie zbliżenia: uciekłem. 89 Zdarzenie na szosie do Stegny nie było drastyczne, geometra był dobrze wychowany, przyznaję jednak, że pomimo łagodnego rozstania nigdy nie wystarczyło mi wyobraźni na pojęcie kondycji homoseksualisty. Miałem w późniejszym życiu sporo znajomych, a nawet przyjaciół, w tym środowisku, ale zawsze już na początku znajomości starałem się nadać odpowiedni, nie budzący wątpliwości, sygnał. 90 PUBLIKUJĘ W „DZIENNIKU BAŁTYCKIM” W końcu porzuciłem myśl o Dantem i Beatrycze, ale pisania nie poniechałem. Spuściłem jedynie z tonu. Moją codzienną lekturą była oczywiście najpopularniejsza gazeta na Wybrzeżu – „Dziennik Bałtycki”. Czytałem w nim nieduże teksty, sygnowane literką „b”. Pewnego dnia pomyślałem, że dobrze byłoby pójść tropem profesora Biernackiego. Nadal odwiedzałem starszego pana w Nowym Dworze (skończył wtedy 60 lat), choć już rzadziej – bo droga z Jantaru była dłuższa. Zachęcił mnie: Zwróć uwagę, że nie ma w gazecie żadnych doniesień z gminy Stegna! Napisałem pierwszą korespondencję. O czym? Nie pamiętam. Może o rybakach, łowiących w Zatoce Gdańskiej? Posłałem tekst do redakcji, po kilku dniach ujrzałem go w druku – bez jednej zmiany! Po tylu smutkach był to wielki dzień. Dumny niesłychanie rozejrzałem się za następnym tematem. Szumko i Stankiewicz służyli rozpoznaniem, obaj doskonale orientowali się w realiach okolicy. Posłałem i znowu się ukazał. W ten sposób, nic o tym nie wiedząc, zostałem „korespondentem ludowym”. To znaczy – nie miałem pojęcia, że istnieje taka instytucja honorowych quasi–dziennikarzy, „korespondentów robotniczych” i „ludowych”, i że gazetom bardzo na nich zależy. Pewnego dnia, wkurzony opowieścią Stankiewicza o pewnym gospodarzu z Jantaru, napisałem już nie „korespondencję”, lecz cały felieton, zatytułowany „Dzieje pewnej kosiarki” i sygnowany pełnym moim imieniem oraz nazwiskiem. Otóż ten gospodarz, niejaki pan F., miał jedyną w okolicy sprawną kosiarkę. Pożyczał ją chętnie sąsiadom i nawet innym rolnikom, wszelako – za odrobek. Odrobek?! Czy dobrze słyszę? W naszej nowej rzeczywistości?! Niepojętne! Wydało mi się to skandalem, haniebnym przeżytkiem i nawet formą wyzysku. Felieton przybrał formę ostrej rozprawy z panem F. i tak też się ukazał w gazecie – jak zwykle bez zmiany czy skrótu. Z punktu stałem się w Jantarze wrogiem numer jeden. Nie całej wsi, lecz tej części, która „trzymała” z panem F. Kiedy w najbliższą sobotę wyruszałem do spółdzielni po zwyczajową ćwiartkę spirytusu na ajerkoniak pani Łąckiej, Stankiewicz ostrzegł mnie na pół serio, na pół żartem: Tam niektórzy czekają na pana, proszę uważać! Mój nastrój poprawił się. Kryzys minął. Coś się działo, nie poddawałem się złym myślom. Pewnego dnia otrzymałem z redakcji „Dziennika Bałtyckiego” zaproszenie do udziału w konferencji korespondentów terenowych: wyobraziłem sobie Bóg wie co, nawet to, że wypłacą mi honoraria za moje wspaniałe teksty. Przed wyjazdem urocza gospodyni, pani Jemiołowa, poprosiła mnie o nabycie dla niej ćwiartki losu w kolekturze. Pojechałem do Gdańska, bez trudu odnalazłem siedzibę redakcji przy Targu Drzewnym i zasiadłem w gronie innych „korespondentów”. Naturalnie nie było żadnych honorariów, zastąpiło je nudne i słuszne przemówienie o społecznej doniosłości naszej pracy i jej znaczeniu dla budowy socjalizmu, oraz wręczenie wyróżnień. Książka Anatola Winogradowa „Trzy barwy czasu” – o ulubionym pisarzu Stendhalu – okazała się mą pierwszą nagrodą autorską. Wychodziłem z tej konferencji odrobinę skwaszony (chętniej przyjąłbym pieniądze). Przed udaniem się na stację kolejki zaszedłem do najbliższej kolektury loterii i kupiłem dwie ćwiartki losów – jedną dla Jemiołowej, drugą, z rozpędu, dla siebie. Po losowaniu okazało się, że na numer Jemiołowej padło kilkaset złotych, a na mój – nic. I tak już pozostało do dziś (prawie 40 lat gram w totka), nie mam szczęścia do gier, nigdy nic nie wygrałem na loterii, nigdy – poza jedną czy dwiema „czwórkami” – w toto–lotku... 91 WSTĄPIĆ? NIE WSTĄPIĆ? Pewnego dnia zdarzyło się, że odwiedzili mnie wieczorem panowie Stankiewicz i Szumko. Oznajmili, że przybyli z misją. Trochę się krygowali, w końcu oświadczyli, że działają w imieniu organizacji partyjnej i chcą mnie przekonać do wstąpienia w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Mnie?! Mnie, który przed niespełna dwoma laty zostałem wydalony z ZMP za sprofanowanie wizerunku ojca ludzkości?! Obaj, Szumko i Stankiewicz, byli członkami niewielkiej wiejskiej organizacji PZPR i zapewne – domyślałem się – pragnęli wykazać się przed komitetem gminnym aktywnością w dziele jej rozbudowy. Byłem zaskoczony i speszony. Jednak dwaj panowie S. nie ustępowali. Stankiewicz rozsiadł się na parapecie i napierał coraz mocniej, a mój stanowczy opór w pewnej chwili nagle osłabł: doznałem olśnienia. Pomyślałem, że jeśli się zgodzę nowa legitymacja ułatwi mi dostanie się na studia. Nie wspomniałem o incydencie ZMP–owskim, lojalnie jednak obu panów ostrzegłem: Panowie (do końca traktowaliśmy siebie per „pan”, „panie”), przecież nie zamierzam być przez całe życie nauczycielem, chcę iść na studia. Co wam po członku, który za pół roku na zawsze wyjedzie z Jantaru? Nie przejęli się zbytnio, co utwierdziło mnie w domyśle, że zależy im na statystyce nowo przyjętych członków: 1 (słownie: jeden). W rezultacie napisałem podanie i życiorys, Stankiewicz i Szumko wysmażyli wielce pochlebne rekomendacje, wychwalając szczególnie mą działalność na łamach „Dziennika Baltyckiego”. W życiorysie pominąłem epizod ZMP–owski, co znaczy, że już u progu okłamałem partię. Jako mieszkaniec Jantaru podlegałem władzom partyjnym w Pruszczu Gdańskim, założyłem, że nie będą sprawdzać mego życiorysu aż u Źródła, czyli w Tczewie. I tak się stało. Wiosną 1952 roku, ku zaskoczeniu moich nowych przyjaciół w środowisku nauczycielskim, otrzymałem w stegieńskim Komitecie Gminnym PZPR wiśniową legitymację kandydata partii. Miałem osiemnaście lat z kawałkiem, nie kierowałem się żadnymi względami ideowymi ani politycznymi. Zależało mi na jednym: że żadne ZMP, żaden towarzysz Barski nie utrudni mi już przyjęcia na uniwersytet. Cynizm? Wyrachowanie? Po przygodzie krakowskiej trwałem w przekonaniu, w miarę upływu czasu coraz mocniejszym, że to opinia ludzi towarzysza Barskiego, a nie brak talentu, zamknęły mi drogę na scenę. Nie chciałem, by Barski i jemu podobni ponownie stanęli na mojej drodze. Inna rzecz, że istotnie nie byłem wrogiem Polski Ludowej. Chętnie z mej kusej pensyjki oddawałem składki na rządową pożyczkę rozwojową, widziałem, że dzieje się sporo dobrego – w stoczni powstawały statki, czego przed wojną nie było, w Gdańsku zachwycony wpatrywałem się w mistrzów zdobiących odbudowywane kamienice Górnego Miasta, a to co złe, bo złe też obserwowałem, przypisywałem nie systemowi, lecz głupocie i złej woli niektórych (niektórych!?) jego sług. 92 POŻEGNANIE Z PANIĄ C. Jantar... Życie moje, jak każdego człowieka, składa się z wielu rozdziałów. Jantar zaliczam do najjaśniejszych. W gruncie rzeczy nawet nie wiem dlaczego. Było dużo słońca, prawda. A ludzie? Było wielu, i to bardzo sympatycznych. Wspominam przystojną Mariannę, z którą mnie swatano kusząc hektarami wspaniałego czarnoziemu. Wspominam kolegów, a właściwie koleżanki nauczycielki – Łącką, Ozierową, Zagórną. Wspominam czarującą góralkę (bo przywędrowała do Jantaru z Tatr) Jemiołową, która gotowała mi obiady i nauczyła obracać się w kuchni. I to ex re wspaniałego łososia, podarowanego „panu nauczycielowi” przez jednego z rodziców, łowiących w zatoce i w ujściu Wisły – a wtedy łosoś wchodził jeszcze do królowej naszych rzek. Otóż podsmażyłem dzwonka na maśle, osobno przygotowałem cytrynowy sos, po czym dusiłem owe dzwonka w sosie: to była uczta! Tym większa, że akurat napatoczył się Zdzicho Kamm, nauczyciel w jednej z wsi na prawym brzegu Wisły, przyniósł butelkę wódki, wspaniale harmonizującej z moim łososiem. Wspominam wreszcie wspaniałych i życzliwych przyjaciół, Stankiewicza i Szumkę. Wspominam moich uczniów i uczennice. Wspominam nawet dzień, kiedy gmina zaoferowała nauczycielom po hektarze ziemi, a ja przeraziłem się: na co mi to? Łącka perswadowała: Będzie pan kontraktował zioła, to niezły dochód. – A kto mi to obrobi? – Już znajdą się tacy, za połowę zysku. Nie, to nie dla mnie! Tylko wspomnienie jest miłe, rzeczywistość dzierżawcy – mniej miła. Wspominam dwie sympatyczne sroczki z liceum pedagogicznego, które wiosną przysłano do Jantaru na dwutygodniową praktykę: uważały mnie za wielce doświadczonego belfra, a naprawdę to one więcej wiedziały o pedagogice i dydaktyce niż ja. Wspominam zabawę, zorganizowaną wiosną przez komitet rodzicielski, dla mnie bardzo ważną, bo straciłem wtedy cnotę. Zgadza się, byłem osiemnastoletnim prawiczkiem, i pewnie ta okoliczność podnieciła panią C., która pomagała przy organizacji zabawy, skoro zaciągnęła mnie do mego własnego mieszkania i... No właśnie. Dziś podobno nikt nie czeka do osiemnastego roku życia z utratą cnoty, sprawy dokonują się wcześniej, ja jednak byłem, po pierwsze, trochę romantykiem i gdyby nie „oszałamiająca zabawa” zapewne nie doszłoby do przygody z panią C., po wtóre – tkwił jeszcze we mnie pokład zetempowskiego rygoryzmu, wielce krępującego, który sprawiał, że młodzież częściej mówiła do siebie „koleżanko”, „kolego” aniżeli „ty”. Pani C. nie była najpiękniejszą kobietą świata, była jednak starsza ode mnie, sympatyczna i doświadczona, co sprawiło, że zachowałem ją w czułej pamięci. 93 KOLBUDY Z HANIĄ Wiosną przez inspektorat oświaty w Pruszczu posłałem papiery do Poznania, na uniwersytet i złożyłem podanie o zwolnienie z etatu. Krótko potem nadeszła oferta z Zarządu Portów Gdańsk–Gdynia zachęcająca nauczycieli do objęcia ról wychowawców na letnich koloniach dla dzieci portowców. Odpowiedziałem pozytywnie. Pod koniec czerwca pożegnałem Jantar, w lipcu (a może w sierpniu, już po egzaminach wstępnych na uniwersytecie?) wylądowałem w Kolbudach, gdzie powoli zbierał się personel wychowawczy kolonii oczekując na przyjazd dzieci. Zaczęły się te kolonie bardzo śmiesznie: miały być dla chłopców, a tu niespodziewanie, przez jakiś błąd w planowaniu, przybyła również grupa dziewcząt. Ba, dziewczyn nastoletnich, po części już panienek! W zespole nie było wychowawczyni, co począć? Kadra młoda, niedoświadczona, jedyną kobietą wśród nas była kucharka. Kierownik zdobył się na decyzję; potoczył spojrzeniem po zespole i zatrzymał się na mnie: Pan weźmie te dziewczynki! I tak się stało. Zostałem wychowawcą grupy dorastających dziewcząt. Rozchichotanych i bardzo poruszonych faktem, że mają pana a nie panią. Kiedy rankiem budziłem je do gimnastyki w parku, jedna z drugą spoglądały na mnie spod rzęs i niewinnie oświadczały: Dziś nie mogę, proszę pana. Czekały na moją reakcję, tłumiąc kolejny chichot. Bez trudu owinęły mnie wokół palców, a ja byłem i oczarowany, i bezradny. No bo jak tu sprawdzić, czy nie kłamią? A kłamały bestie z wdziękiem. Lubiłem je bardzo, one – mam wrażenie – też mnie lubiły. Dość szybko zorientowałem się, że w pobliżu, jakie dwa, trzy kilometry od nas, koczuje inna kolonia – dziewczęca. Postanowiłem, że będę moje dziewczyny prowadził na wspólne zajęcia. Przy sposobności poznałem wychowawczynie – uczennice (studentki?) bydgoskiej Szkoły Instruktorów Teatru Ochotniczego, w skrócie PSITO, miłe dziewczyny, pyskate i oblatane, trochę zgrywające się na „artystki”, z których Hania L. mocno mi przylgnęła do serca. Pisaliśmy do siebie listy, Hania gościła w Tczewie na weselu Janki, Klary ze „Ślubów panieńskich”, potem zaprosiła mnie do Bydgoszczy, gdzie miałem sposobność ujrzeć wybitnego starca, kronikę teatru polskiego przełomu wieków XIX i XX, Adama Grzymałę–Siedleckiego (jeszcze wtedy wykładał w Haninej szkole). Kiedy szkołę przeniesiono, odwiedziłem Hanię w Łodzi poznając parę jej nauczycieli, profesorów Lwowa i Natalię Szydłowską, ale jakoś z tych naszych widzeń nic nie wynikało. Spotkaliśmy się ponownie dopiero sporo lat później... Kolonię w Kolbudach spointowała sprawa Aldony. Miła dziewczynka, bardzo poważna czternastolatka, akurat na kolonii, niejako pod moim okiem, po raz pierwszy miała okres. Najwyraźniej nie przygotowana na tę ważną okoliczność mocno się przeraziła, a kolonijny lekarz, w rzeczywistości felczer, też spłoszony i niewiele starszy ode mnie położył ją w separatce. Łamaliśmy sobie w kadrze głowy, co począć z nieoczekiwanym fantem. Felczer zaproponował: Niech pójdzie do niej kucharka i powie dziewczynie, co i jak. Kucharka, jedyna w naszym gronie kobieta, stanęła okoniem: Za żadne skarby! W efekcie spadło na wychowawcę. Widzę siebie, jak siedzę na skraju łóżka w separatce, jak ujmuję Aldonę za rękę i mocno speszony zaczynam coś tam poważnie snuć o naturze, o organizmie kobiecym (niewiele o nim wiedziałem), o tym, że nie ma się czego bać – i tak dalej. Aldono, od dziś jesteś kobietą. Aldona patrzyła na mnie uważnie, a co działo się w jej główce – to już inna sprawa. Z pewnością odwiedzały ją w separatce bardziej doświadczone koleżanki z grupy i już wiedziała swoje, a moja interwencja pedagogiczna była całkowicie zbędna... 94 JESTEM STUDENTEM W Poznaniu rok akademicki zaczynał się 1 września, bodaj ze względu na czerwcowe targi, które wymuszały wcześniejsze kończenie zajęć dla uwolnienia domów akademickich. To ciekawe: nic nie pamiętam z egzaminów wstępnych, prawdopodobnie dlatego, że odbyły się bez zgrzytów. Wkrótce po egzaminach uczelnia powiadomiła mnie, że jestem studentem pierwszego roku filologii niemieckiej i że przyznano mi stypendium w wysokości 210 złotych miesięcznie oraz miejsce w domu akademickim. Nie opiszę uczucia szczęścia, jakie mnie wtedy rozpierało. Z radości mógłbym skakać do sufitu. Mama też się cieszyła, przy okazji ufając, że zamieszkam u dziadków na Wildzie i w ten sposób umocnię znacznie nadwątlone więzy z tą częścią rodziny. Pierwszą czynnością, jakiej dokonałem w Poznaniu, był zakup białej czapki bratniackiej z niebieskim otoczkiem i wytarmoszenie jej, by nie wydawała się zbyt nowa. Dlaczego germanistyka? Bardzo wtedy nie kochałem Niemców, od lat dziecięcych wyobrażałem sobie, że kiedyś pojadę do nich i wytropię Wrasego, który zamordował mego ojca. Ufałem, że studium germanistyki pomoże mi w realizacji tego zamierzenia, że po doskonałym opanowaniu języka zostanę agentem... i tak dalej. To było śmieszne, przyznaję, ale jakoś we mnie tkwiło. Po maturze wybrałem szkołę aktorską – i też na zasadzie kolca, który uwierał od czasu mych wiekopomnych osiągnięć scenicznych. Ponieważ podejście krakowskie skończyło się katastrofą, ożyło dawniejsze wyobrażenie o mścicielu, który tropi w Niemczech Wrasego, znajduje go i... Co miało być dalej nie pamiętam. Tyle wiem, że nigdy nie byłem mściwy. Rozczarowało mnie spotkanie z dziadkami na Madalińskiego. Serdeczni jak rzadko, dumni, że nosiciel nazwiska jest studentem uniwersytetu, w jednym pozostali niezłomni: Ty nie będziesz się nami opiekował, student ma inne rzeczy w głowie, aniżeli zajmowanie się parą starców, a nam opieka będzie wkrótce potrzebna. Dziadkowie mocno już przekroczyli siedemdziesiątkę i z pewnością mieli rację: nigdy nie zapewniłbym obojgu takiej opieki, jaką mogła dać im córka (czy też wnuczka) babcinej kuzynki z Chodzieży, panna Lorentzówna, skądinąd wcale przystojna dziewczyna. W rezultacie zamieszkałem w domu studenckim przy al. Stalingradzkiej 24, w sąsiedztwie sławnego wówczas akademika im. Hanki Sawickiej. W ogromnym pokoju numer 6 na parterze stały trzy piętrowe łóżka, narożne okno wychodziło na aleje, a boczne na boisko siatkówki, po którym hasała z chłopakami wysoka i piękna, opalona na brąz koleżanka z pierwszego roku etnografii Izabela Cywińska. Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tego pokoju doznałem wstrząsu: pierwszym, co ujrzałem, były nogi w spodniach oparte o stół. Należały do inwalidy z piątego roku biologii. Powitał mnie hucznym śmiechem, moja zaszokowana twarz najwyraźniej rozbawiła go. Miałem się przekonać, że w owym roku 1952 na studiach przebywało jeszcze sporo młodzieży, która w dziecięcym wieku uczestniczyła w warszawskim powstaniu lub w innych akcjach konspiracji i odnosiła rany. Byli niewidomi, byli inwalidzi bez ręki lub nogi, albo i obu nóg – jak ów nasz biolog, skądinąd wesoły kompan, nie wylewający niczego za kołnierz i skłonny bombardować ulicę opróżnionymi butelkami. Poza mną zameldowali się w pokoju trzej poloniści z pierwszego roku – wszyscy po ukończeniu Uniwersyteckiego Studium Przygotowawczego (USP), które dawało matury młodzieży spóźnionej oraz awansującej klasowo, czyli wiejskiej, byli to koledzy Bednarowicz, Gruszka i Wypart, jeden germanista Jaś Sieg, pochodzący z ziemi krajeńskiej, oraz prawnik z II roku, którego nazwiska nie zapamiętałem. Biolog bez nóg po zdaniu egzaminów końcowych znikł pod kilku dniach... 95 NATYCHMIAST – W TEREN! Wkrótce miało się okazać, że moje kandydactwo partyjne bynajmniej nie gwarantowało spokoju na studiach. Wciągnięto mnie „do roboty”. Pierwszą funkcją, jaką mnie obdarzono, było kierownictwo zespołu artystycznego wydziału biologii i nauk i ziemi, przewidzianego do udziału w akcji przedwyborczej. W końcu października odbywały się wybory do sejmu – pierwsze po uchwaleniu lipcowej konstytucji PRL, tzw. bierutowskiej, a wydziały uniwersyteckie montowały na tę okazję ekipy artystyczno–agitacyjne, mające towarzyszyć mówcom wyjeżdżającym w tzw. teren. Moją ekipę posłano do powiatu turkowskiego, który miał wtedy opinię regionu bardzo reakcyjnego. Przestrzegano mnie: Uważajcie, towarzyszu, mogą być prowokacje! Dziewczęta z pierwszego roku biologii i geografii tworzyły zespół taneczny i chór, była też solistka, jako akordeonista dołączył Leszek Zieliński z II roku polonistyki (wcześniej studiował leśnictwo) a z teczką własnych fraszek Ryszard Podlewski, również polonista II roku. Dziewczyny były śliczne. Natychmiast spostrzegłem, że Ryś Podlewski jest rycerzem czarującej puszystej Dady, ja zakochałem się z miejsca w ślicznej, szczupłej brunetce Reni Czajkowskiej, tancerce, a nawet solistce. Z radością dostrzegłem w zespole koleżankę z tczewskiego liceum, tę samą Teresę Mazurowską, która mnie tuliła jako umierającego radzieckiego partyzanta, a na co dzień, ku mej rozpaczy, chodziła na spacery nie ze mną, lecz z Tadziem Abtem. Władza ludowa dołączyła do naszej grupy oficera z wojska, który miał przemawiać na mityngach i przydzieliła ciężarówkę, która miała wozić nas od wsi do wsi. Sołtysi już wcześniej otrzymali polecenie zwołania na określone dni zebrań gromadzkich. Do moich obowiązków, prócz czuwania nad przebiegiem tournee, należało wygłaszanie spiczu przedwyborczego, podnoszącego zasługi PRL w otwieraniu młodzieży wiejskiej dróg do wyższego wykształcenia: nie było to trudne, miałem bowiem przed oczami trzech wywodzących się ze wsi współlokatorów z pokoju numer 6, absolwentów USP, mogłem powołać się na ich przykład i wzywać słuchaczy, by w uznaniu tych oczywistych osiągnięć poparli w wyborach listę Frontu Narodowego. Tournee było trudne – z uwagi na środek lokomocji (ciężarówka z niezbyt szczelną plandeką) i na marną pogodę, było zimno, chwilami już mroźnie. Program był składanką a jedynym prawdziwym hitem była ulubiona pieśń towarzysza Stalina, popularna „Suliko”. Noclegi wypadały w szkołach, na rozścielonej w klasach słomie, cały zespół razem, bez różnicy płci. I tak ze wsi do wsi – aż do tego piątkowego wieczora, kiedy niemalże doszło do wybuchu. Nie pamiętam nazwy miejscowości, możliwe, że była to Dzierżążna. Występowaliśmy w remizie straży pożarnej. Wszystko toczyło się zgodnie z planem, zebrała się cała wieś z niemowlętami i starcami, oficer zagaił mówką, dziewczęta śpiewały i tańczyły, Rysiek Podlewski recytował swoje fraszki – świadczące o niemałym talencie, Leszek Zieliński grał na akordeonie, a ja bawiłem się w konferansjera, wplatając w swoje gadki tzw. akcenty agitacyjne. Po skończonym koncercie wezwałem całą salę do zabawy, co należało do rutyny spotkań. I w tym momencie spod sufitu rozległ się skrzekliwy głos: To w piątek, kiedy pan Jezus umiera na krzyżu, wy wzywacie nas do tańców? Wstydźcie się! Na belce, pod dachem remizy, siedział okutany staruch. To on zaprotestował. Jego głos najwyraźniej liczył się we wsi, bo natychmiast podniósł się w sali szum, a dziewczęta ze wsi, już gotowe do zabawy, wycofały się spłoszone pod ściany remizy. Na stronie szeptem zagadnął mnie oficer: 96 – Kolego, może być groźnie. Niech pan popatrzy na te twarze. Rzeczywiście, męska młodzież nie spoglądała na nas z sympatią. Dałem sygnał do wycofania się. Silnik zaskoczył, ruszyliśmy kiedy ostatni członek ekipy jeszcze wdrapywał się na skrzynię samochodu. W tej samej chwili posypały się na nas z okrzykami kamienie oraz zmrożone, twarde grudy błota. Niepyszny był to odwrót ekipy agitacyjnej z pewnej wsi w okropnie reakcyjnym powiecie turkowskim... 97 KRÓL PÓŁŚWIATKA Krótki był mój romans z urodziwą tancerką Renią Czajkowską. I skończył się nagle po interwencji czynnika wyższego, czyli polityki. Tak się jakoś złożyło, że nasz akordeonista z tournee przedwyborczego, Leszek Zieliński, którego bardzo polubiłem, znalazł się w kłopotach: nie otrzymał przydziału do akademika, wstrzymano mu stypendium. Był w dołku. Któregoś dnia waletował w naszym pokoju numer 6. Leżał w łóżku Piotra Wyparta, który dokądś wyjechał, przysiadłem na skraju i wysłuchiwałem jego żalów. Plotłem cokolwiek, by go jakoś rozruszać i wyprowadzić z psychicznego załamania. Między innymi roztoczyłem wizję wspólnej wyprawy do znanych mi niby to miejsc, w których można się dobrze zabawić, gdzie są wino, kobiety i śpiew. Zobaczysz, będzie dobrze! Oczywiście blagowałem, nie znałem żadnych takich miejsc. Niemniej plotąc tak jakoś uspokoiłem Leszka; jego kłopoty też się po pewnym czasie skończyły. W tym czasie odbywały się wybory do Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich. Duża sala 17. Collegium Minus wypełniła się po brzegi, obrady toczyły się zwykłym trybem, siedziałem z Renią w jednym z wyższych rzędów ław wpatrzony w jej delikatny profil. I oto nagle usłyszałem, jak zza stołu prezydialnego Zdzich Romanowski, w imieniu nie wiem już czyim, zgłasza moją kandydaturę do Rady Uczelnianej. Zbaraniałem, ponieważ nikt mnie o tym pomyśle nie powiadomił. Rozległy się rutynowe pytania, proponowani kandydaci zgadzali się bądź nie, po czym padało zwykłe pytanie: Czy ktoś z obecnych zgłasza zastrzeżenia do tej, tamtej, owej kandydatury? Przy moim nazwisku nieoczekiwanie podniósł się kolega Czarnuch – już nie pamiętam z jakiego wydziału, chyba historyk – i zgłosił sprzeciw: Kolega M. nie jest godnym kandydatem. Mam zastrzeżenia moralne. Jest on bowiem królem poznańskiego półświatka! Renia popatrzyła na mnie zdumiona, a prezydium zebrania zamilkło zamurowane, widocznie nie przećwiczyło takiego scenariusza wydarzeń. Sytuację uratował Bohdan Czarnocki z II roku polonistyki, proponując, by na razie nie dyskutować zarzutów, a kandydaturę kolegi M. skreślić z listy. W ten sposób uciął dyskusję, Czarnuch nie zdołał uzasadnić, a ja nie mogłem go obalić. W rezultacie jakiś czas cieszyłem się opinią króla poznańskiego półświatka. Sprawa oczywiście wnet się wyjaśniła: otóż ów Czarnuch, o czym nie wiedziałem, waletował tego samego dnia w pokoju numer 6. i podsłuchał mą rozmowę z Leszkiem Zielińskim. Ponieważ miał duszę donosiciela, a na dodatek harcerskiego bzika na punkcie tak zwanej czystości obyczajów, nie zdzierżył i wywlókł swoje rewelacje na forum zebrania sprawozdawczo–wyborczego ZSP. Dodam, że nie zaszkodził mi, gdyż nikt poważny nie wziął jego donosu na serio. Ucieszył tylko sam siebie: chodził jak paw, był wielkim moralistą, który uratował ZSP od zgnilizny... Renia wkrótce o mnie zapomniała. 98 GERMANISTYKA Opowiadam anegdoty, a tymczasem trwały zajęcia na wydziale. Szefem poznańskiej germanistyki był wtedy profesor Jan Berger. Uczony starego typu, literaturoznawca, nafaszerowany mnóstwem zbędnej detalicznej wiedzy, a w charakterze pracy naukowej uprawiający tak efektowne dziedziny, jak np. analiza przekładów na język niemiecki poezji Marii Konopnickiej (lub odwrotnie – przekładów Marii Konopnickiej z języka niemieckiego). Wtedy, w 1952 roku, nie patrzyłem na niego tak krytycznie, przeciwnie – z wielką pokorą i lękiem, wydawał się potężny, srogi i wymagający. Hołdowałem jeszcze naiwnym wyobrażeniom o uczonych uniwersyteckich jako olimpijskich bogach; minęło trochę czasu zanim się przekonałem, iż są ludźmi – jak inni. Berger utykał. Kalectwo sprawiało, że nigdy nie prowadził zajęć w Collegium Philosophicum przy ulicy Matejki: miał swój zakład wraz z biblioteką w prywatnej willi przy ulicy Skarbka, dość daleko od centrum, i umiał tę swą wyspę obronić nawet w najgorszych latach konfiskat i dokwaterowań – pod pozorem, że jest ona zarazem jego własnością i nie jego, bo uniwersytetu. Miał swą ulubioną asystentkę, odwieczną chyba, pannę Wrzeciono, która – zawsze ubrana na czarno – natychmiast wzięła grupę germanistów w obroty i przez cały semestr wykładała nam o bibliografiach oraz sztuce posługiwania się nimi. Kto się orientuje, jak masowo Niemcy produkowali i produkują rozmaite bibliografie, zyska pojęcie o atrakcyjności tych zajęć, na które zmuszeni byliśmy jeździć do oddalonej willi profesora. Historię literatury wykładał Jan Chodera, bardzo sympatyczny i przyjazny, późniejszy następca Bergera, a w owym czasie lojalny jego sługa, Berger miał bowiem opinię tyrana. Był feudałem w dawnym stylu. Powtarzano na wydziale anegdotę sprzed wojny, że swego czasu – po odejściu poprzednika, Adama Kleczkowskiego – ostro rywalizował z uczonymi kolegami o katedrę w Poznaniu, a kiedy wreszcie został powołany oświadczył publicznie i triumfalnie: Habemus papam! I taki był: samowładczy oraz, jak każdy tyran, ograniczony. Dział językoznawczy prowadził docent Gustaw Foss (miał świetną kartę okupacyjną, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem) oraz dwaj jego pomocnicy Andrzej Bzdęga i Aleksander Szulc – obaj późniejsi profesorowie zwyczajni. Paradoks moich studiów polegał na tym, że nie czując pociągu do gramatyki i językoznawstwa jako takiego, doskonale czułem się na zajęciach prowadzonych w tym dziale, a cierpiałem na zajęciach z działki literaturoznawczej, mimo, iż bardzo lubiłem przedmiot. Z docentem Gustawem Fossem związała mnie dość smutna przygoda: otóż wespół z Jasiem Siegem, kolegą z roku, likwidowaliśmy pod jego kierownictwem bibliotekę toruńskiej germanistyki. Na UMK właśnie ten kierunek studiów zlikwidowano, przykazując, by książki przejął Uniwersytet Poznański. Był to wciąż jeszcze okres, kiedy na wszystkim co niemieckie czy germańskie wisiało odium: nie wiem, czy w roku 1952 istniały na polskich uniwersytetach więcej niż dwie sekcje germanistyczne. Pewnego ładnego dnia wrześniowego załadowaliśmy się z docentem do ciężarówki i pojechaliśmy do Torunia. Przyjęto nas chłodno, lecz nie wrogo. Zabór biblioteki – zawiniony nie przez nas – przypominał po trosze pogrzeb. Rektorem UMK był wtedy sławny prawnik, profesor Koranyi. Nie wiedziałem, że docent Foss, wywożąc książki z Torunia, w pewnym sensie grzebał samego siebie: jeszcze w poprzednim roku akademickim wykładał na UMK. Pozostałe przedmioty były ogólnofilologiczne, konsumowałem je razem z polonistami. Były to – wstęp do literaturoznawstwa, wykładany przez znakomitego uczonego Romana Pollaka, 99 wstęp do językoznawstwa wykładany przez niemniej znakomitego Mikołaja Rudnickiego, historia literatury powszechnej, wykładana przez Lesława Eustachiewicza, wreszcie podstawy marksizmu i leninizmu, prezentowane przez zastępcę profesora Władysława Markiewicza. Dochodziło jeszcze obowiązkowe uczęszczania na lektorat języka rosyjskiego (pani Sikorska), na studium wf (nie pamiętam nazwisk instruktorów) i – dla mężczyzn – studium wojskowe, z którego na drugim roku wyzwoliłem się na zawsze na podstawie orzeczenia lekarskiego. Moje otitis media dextra chronica wystarczyło, by wyjść z idiotycznej matni która przetrwała w serii znakomitych anegdot. Powiadano np. o komendancie naszego studium uniwersyteckiego – był nim pułkownik „z ludu” – że zdjęty współczuciem dla studentów udał się był pewnego dnia do rektora, profesora Kazimierza Ajdukiewicza, z całkiem niebywałą ofertą. Miała ona brzmieć tak: Wy, rektor! Studenty męczą się, muszą chodzić na strzelanie aż do fortu VII, to daleko. Zrobimy strzelnicę w auli. Organ (biedak miał na myśli organy!) zasłoni się workami z piaskiem, studenci będą strzelać, a jak ma być koncert to worki się wyniesie, ha?! Sławny filozof oniemiał z wrażenia: „organ” zasłoni się piaskiem! Profesor Roman Pollak uosabiał bardzo starą kulturę uniwersytecką, źle wyrażał się o studentach „z awansu” (mawiał: „PGR–y czekają na takich, co wam po uniwersytecie?”), tkwił głęboko w kulturze włoskiej oraz w staropolszczyźnie, którą umiał zachęcająco rekomendować. Miał przy tym świetną postawę c.k. rotmistrza, podczas wykładu w sali XVI Coll. Philosophicum przechadzał się wyprężony wojskowym krokiem od ściany do ściany, z okularami odsuniętymi nad wysokie czoło. Mówił zawsze z pamięci zerkając jedynie od czasu do czasu na trzymany w dłoni karteluszek z dyspozycjami. Jeden z pierwszych wywiadów, jakie opublikowałem w „Naszych Sprawach” – było to powołane przeze mnie wiosną 1955 roku do życia studenckie pismo uniwersyteckie – przeprowadzony był z Pollakiem po jego powrocie z Italii właśnie o sprawach włoskich i polsko–włoskich. O profesorze Rudnickim, który miał charakterystyczne, rzekłbym w uproszczeniu: tatarskie rysy, opowiadano cudną anegdotę. Otóż ktoś poinformował studenta Zamoyskiego, że w Philosophicum wykłady głosi hrabia Rudnicki. Ów Zamoyski poszedł, siadł w ostatnim rzędzie, chwilę patrzył na profesora, po czym opuścił salę z komentarzem: E, to jakaś azjatycka szlachta! Miał jednak ten azjatycki szlachcic sporo dowcipnych powiedzonek. Kiedy np. omawiał dorobek sławnego językoznawcy duńskiego Jespersena przypomniał również jego definicję języka duńskiego: Das ist keine Sprache, das ist eine Halskrankheit. To nie jest język, to choroba gardła. O Lesławie Eustachiewiczu mogę powiedzieć, że był wykładowcą–fanatykiem. Twarz miał niezbyt pociągającą, jakoś wykrzywioną, lecz palił się w niej święty ogień entuzjazmu belferskiego. Na jego wykłady systematycznie przybywał z miasta młody literat Leszek Prorok, zasiadał w jednej z ostatnich ławek i pilnie notował. Zaprzyjaźnił się z Eustachiewiczem mój kolega z pokoju numer 6, Piotrek Wypart, była to przyjaźń wierna i długotrwała – bo sięgająca aż po grób wykładowcy. Miał jednak Eustachiewicz pewną wadę, która nie czyniła go w moich oczach sympatycznym: mimo, iż wykładał o literaturze powszechnej, był klasycznym polskim ksenofobem... Tu dodam jeszcze, że jednym z naszych ulubionych wykładowców był Władysław Markiewicz. Składał się na to jego osobisty urok oraz sposób wykładania, sprawiający, że przedmiot dość w końcu kontrowersyjny – podstawy marksizmu–leninizmu – stawał się strawny. Był uczniem mego późniejszego profesora, Tadeusza Szczurkiewicza, znanego socjologa, ukończył studia tuż przed przepędzeniem socjologii z uniwersytetów – i zaczepił się na uniwersytecie 100 właśnie pod szyldem marksizmu–leninizmu, co ułatwiło doczekanie dnia, kiedy jego właściwą dyscyplinę reaktywowano po 1956 roku. Na drugim semestrze pierwszego roku mych studiów poznańskich przybyły dwa przedmioty: historia Niemiec w świetnym ujęciu docenta Zdzisława Grota oraz wykład logiki profesora Kazimierza Ajdukiewicza z ćwiczeniami, które prowadziła jego współpracownica doktor Rohmannowa. Profesor Ajdukiewicz był postacią imponującą i onieśmielającą, biło od niego coś, co przygważdżało pokornego studenta do ziemi. Jego wielka biała głowa spoczywająca na blacie biurka: znak bezsilności w zetknięciu z bezgraniczną głupotą. W czasie, kiedy słuchałem jego wykładu, młodzi marksiści warszawscy Kołakowski, Baczko i inni publikowali w czasopiśmie filozoficznym cykl bojowych artykułów, w których rozprawiali się z dumą polskiej nauki – starszym pokoleniem filozofów – Kotarbińskim, Twardowskim (już nie żył), Tatarkiewiczem i „naszym” Ajdukiewiczem. Była to ciężka próba dla niedostatecznie wprowadzonych w rzecz studentów: szeptaliśmy po kątach, zadając sobie pytanie „co dalej? co będzie?”. Jedno, co wiedzieliśmy na pewno, to to, że Ajdukiewicz został zredukowany do rangi wykładowcy logiki – nie miał zgody na wykładanie swojej teorii, ani nawet filozofii jako przedmiotu. W 1952 roku skończyła się jego kadencja rektora UP, następcą został wybitny chemik profesor Roman Suszko, o którym chodziła szeptana wieść, że prócz tego jest wybitną figurą (biskupem?) któregoś z mniejszych wyznań. 101 ŚMIERĆ OJCA LUDZKOŚCI W 1953 roku zmarł ojciec ludzkości Józef Stalin. Był paskudny, mokry i chłodny marzec, wszyscy studenci z gmachu Collegium Philosophicum zebrali się w deszczu na ulicy, by wziąć udział w manifestacji żałobnej. Aktyw młodzieżowy roznosił odznaki do klapy z wizerunkiem zmarłego wodza, temu i owemu wręczano do dźwigania owiniętą kirem czerwoną szturmówkę, dziewczyny miały łzy w oczach. Mnie to jakoś ominęło, nie rozdawałem odznak i szturmówek, nie miałem w oczach łez, jedynie znaczek przypiąłem na jakiś czas – dla świętego spokoju. Nie przejąłem się śmiercią wodza, gdzieś głęboko tkwił wizerunek mego miasta, wyzwalanego przez armię ojca ludzkości i obraz kuzyna Wicka, skazanego w 14 roku życia na siedem lat więzienia, pamiętałem również sąd nade mną, sprawowany przez towarzysza Barskiego. Byłem kandydatem partii, który miał wprawdzie serce po lewej stronie, lecz nie było w nim entuzjazmu dla formy, jaką przybrał socjalizm tych lat, a tym mniej dla patronatu, jaki nad polskim socjalizmem sprawował nieboszczyk. Czy muszę dodawać, że starannie ukrywałem te uczucia nawet przed takimi ludźmi, których mógłbym uważać za przyjaciół? Towarzysza Stalina grzebano w każdym z polskich miast z osobna; poznański pochód żałobny był długi i ponury. Niestety prawdą jest, że wielu, wielu żałobników miało zaczerwienione nosy i łzy w oczach. Krótko po pogrzebie wodza zwołano całą zetempowską młodzież z uczelni do auli uniwersyteckiej. Nikt nie wiedział, po co i dlaczego. Sławna aula poznańskiej Alma Mater rozmaitym służyła celom. Nie tylko uczelnianym, takim jak uroczyste inauguracje roku akademickiego i inne fety senackie. W piątki i w niedzielne poranki grała w auli orkiestra filharmonii. Bywały recitale, koncerty rozrywkowe (to w auli jedyny raz słyszałem „na żywo” śpiew wielkiej śpiewaczki Wandy Wermińskiej, jeszcze była w dobrej formie). Bywały też zjazdy rozmaite. No i masówki. Tym razem dopiero po rozpoczęciu spotkania okazało się, że chodzi o księdza profesora Szczęsnego Detloffa, szefa katedry, znanego historyka sztuki, którego należało wydalić z uniwersytetu. Rezolucję przedstawił student drugiego roku prawa, niejaki H.: profesor Detloff znieważył pamięć zmarłego niedawno ojca ludzkości i przyjaciela Polaków, a tego młodzież ZMP–owska UP znieść nie może i domaga się od władz uczelni, aby natychmiast usunąć go z grona profesorskiego – kto jest przeciw?, kto się wstrzymał? Nikt? Rezolucja została przyjęta jednogłośnie. Oklaski. Tylko skandowania nie było: jeszcze trwała żałoba, a prócz tego zabrakło drugiego dwusylabowego członu z pary Stalin–Bierut, Stalin–Bierut... Przebieg masówki przypomniał mi przygodę z towarzyszem Barskim. Dowodów na przestępstwo sędziwego księdza profesora nie przedstawiono, co mieściło się w duchu epoki, podobnie jak i to, że nikt nie zgłosił sprzeciwu i nikt się nie wstrzymał. Nikt bowiem nie zamierzał ryzykować miejsca na studiach. Detloffa pozbawiono katedry. Miał w marcu 1953 roku 75 lat, był rodakiem z Krajny, urodzonym w Nakle. Na Uniwersytecie Poznańskim działał od 1919 roku, był kierownikiem katedry historii sztuki. W latach okupacji wykładał m.in. na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich. W Poznaniu zainicjował kilka cennych serii wydawniczych. Miał bzika: późnośredniowieczną rzeźbę polską i niemiecką. Koncentrował się na Krakowie i Norymberdze Wita Stosza. Zaglądał też do Italii, kochał się bowiem w malarstwie Tiepola. 102 Na uczelni cieszył się sympatią – jako nietypowy ksiądz. Myślę (taką cieszył się opinią), że był antyklerykałem i cenił niektóre uroki świeckiego bytowania. Już po październiku 1956 roku ukazała się jego fundamentalna monografia „Wit Stosz”; niektórzy mieli mu za złe, że nieco skrócił nazwisko artysty i że nie uczynił go stuprocentowym Polakiem. Oryginalną cechą polskiego stalinizmu był jego dość często objawiany brak konsekwencji. Szykanowano, ale czasem jakby nie do końca. Wydalony z uniwersytetu przez zaszantażowaną młodzież (łącznie ze mną, niestety) ksiądz profesor Detloff natychmiast został członkiem tytularnym Polskiej Akademii Nauk a trzy lata później członkiem rzeczywistym. Po październiku 1956 roku powrócił na uniwersytet, działał jeszcze jakiś czas, po czym udał się na emeryturę. Umarł w 1961 roku mając 83 lata. Po latach dowiedziałem się od profesora Adama Łopatki, w owym czasie młodego asystenta na wydziale prawa, jak sprawa profesora miała się w rzeczywistości. Otóż istniał wtedy w Poznaniu przy placu Wolności Klub Demokratycznej Profesury, działający przy Stronnictwie Demokratycznym. W dniu śmierci Stalina do klubu zaszedł profesor Detloff, a widząc skupionych w kącie kilku mocno zaaferowanych kolegów–profesorów, o których wiedział, że sprzyjali osobie zmarłego wodza ludzkości, rzucił w ich kierunku współczująco: – A panom to konduluję, konduluję! Jak widać, ksiądz–profesor był dobrze wychowany. Niestety, jeden z profesorów, nieco gorzej słyszący, przeraził się: wydało mu się, że Detloff ironicznie im pogratulował („a panom to gratuluję”), a w jeszcze większe przerażenie popadł kiedy pomyślał, że jeżeli nie doniesie komu trzeba o wybryku starego klechy, uczyni to ktoś inny, a wtedy biada tym, którzy nie pospieszyli. Tak pomyślawszy pomknął gdzie trzeba. Perfidia władz politycznych uczelni polegała zaś na tym, że samą operację usunięcia Detfloffa z grona profesorskiego powierzono młodzieży: potrzebny był bowiem głos ludu, w tym wypadku masowej uczelnianej organizacji ZMP, do którego potem przychyliłby się życzliwy senat. 103 BIKINIARZ KAZIK KUMMER Ciężki to był rok dla kandydata partii: wyrzucałem sobie, że płynę z prądem, że nie mam odwagi, że tylko potakuję i potakuję. Po co szedłem do auli, skoro wzywano jedynie zetempowców? Jestem tchórzem, brakuje mi charakteru? Ćwiczę się w adaptacji? Możliwe; był to czas szczególny, dziś trudny do pojęcia: ktoś, kto by podczas masówki w auli podniósł rękę przeciwko rezolucji, mógł mieć pewność, że zostanie napiętnowany i, w najlepszym wypadku, usunięty ze studiów. Bywały jednak gorsze przypadki, przykładem sprawa studenta polonistyki Kazimierza Kummera. Był to chłopak niezwykły; poznaliśmy się później i zaprzyjaźniliśmy się. Kazik miał ambicje literackie. Jako licealista był – podobnie jak ja – korespondentem terenowym gazety wojewódzkiej (w jego wypadku, uczył się w Chojnicach, bydgoskiej „Gazety Pomorskiej”). Na polonistyce dołączył do kółka literackiego, działającego pod opieką pani doktor Pańczykówny. Na jednym z zebrań kółka doszło do kontrowersji w kwestii sztuki pisania opowiadań: Kazik szczerze wyznał, że jego mistrzami są Amerykanie, Hemingway i inni, przy których nie liczą się w jego oczach żadni, nawet najbardziej eksponowani radzieccy autorzy. Trochę marnie ich znał, bo taki Babel nie był byle kim. Niemniej – wyartykułował swój pogląd. W porządku. Aliści jeden z kolegów wspomniał o tej dyskusji – mam wrażenie, że w dobrej wierze – niejakiemu Stanisławowi Kwiatowskiemu, studentowi prawa, który pełnił na uniwersytecie obowiązki kierownika Referatu Organizacji i Toku Studiów. Tak nazywała się uniwersytecka placówka Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, o czym nie każdy wiedział. Ów Stanisław Kwiatkowski wykorzystał opowieść niefortunnego donosiciela i „zrobił sprawę”: studenta Kazimierz Kummera oskarżono o „duchowe bikiniarstwo”. Było to poważne oskarżenie, sytuujące delikwenta w kręgu miłośników zwyrodniałej kultury imperializmu. Skazano go wyrokiem Komisji Specjalnej na rok pobytu w obozie pracy. Kazik zaczynał studia rok przede mną, a kiedy powrócił z miejsca odosobnienia zrównaliśmy się i kończyliśmy już razem, on na polonistyce, ja – tuż obok, na germanistyce. I on, i ja zajęliśmy się po studiach dziennikarstwem, z tym, że Kazik pisał prócz tego w tajemnicy powieść, którą posłał na konkurs jednego z wydawnictw i zdobył wyróżnienie oraz umowę wydawniczą. Dumny był z pochwał, jakimi obsypał go przewodniczący jury, sam Jerzy Putrament. Niestety, nie doczekał publikacji: „Klatka” ukazała się kilka dni po jego nieszczęśliwej i nagłej śmierci w wodach Bałtyku. Przypadek oskarżonego o duchowe bikiniarstwo Kazia ukazywał plastycznie, co kogo mogło (lecz nie musiało) wówczas czekać po wysunięciu się z szeregu. Inna rzecz, że on sam później ogromnie cenił sobie ów rok, spędzony w połowie w więzieniu a w połowie w obozie pracy: mówił, że dowiedział się o życiu i o ludziach więcej, niż mogłoby mu dać jakiekolwiek studium. „Klatka”, powieść niewielka objętością, była (jest!) zapowiedzią wielkiego talentu. Ceniłem ją ogromnie, innym wielkim jej wielbicielem był Juliusz Burski w latach, kiedy pełnił funkcję kierownika literackiego w zespole filmowym Janusza Morgensterna: wierzył, że mogła być podstawą świetnego filmu o głębszej wymowie, szukał dla niej reżysera. Niestety, bezskutecznie. W maju tego roku, kiedy skazano Kazika, ja również, choć może mniej boleśnie, natknąłem się na owego Stanisława Kwiatkowskiego. A było tak: w Warszawie odbywały się mistrzostwa Europy w boksie. W pokoju numer 6 mieliśmy radio, przy którym zebrało się kilkudziesięciu mieszkańców akademika. Ryk był potworny, a zrozumie to każdy, kto wie (lub pamięta), że 104 ekipa polskich bokserów zdobyła wtedy pięć z ośmiu tytułów mistrzowskich (wśród mistrzów znalazł się Kruża, mój trener z tczewskiej „Wisły”), bijąc między innymi mocno reklamowanych zawodników ZSRR. Entuzjastyczny wrzask i śpiewy, wylewające się przez otwarte okna z pokoju numer 6 na Aleję Stalingradzką, sprawiły, że pod koniec transmisji rozległo się energiczne pukanie u drzwi. Ukazał się w nich Stanisław K., wskazał na mnie palcem i wywołał z pokoju. Wyszedłem z ociąganiem. Zaproponował spacer i rozpoczął kazanie: Jesteście kandydatem partii, tak czy nie? Skoro tak, to jak wy się zachowujecie? Z waszych okien rozlega się odrażający ryk. W dodatku kibicujecie tylko jednej stronie. Co to znaczy? Czy towarzysz partyjny nie wie, co to internacjonalizm? Jeśli nie wie, to radzę się zapoznać. Prawdziwy internacjonalista nie zachowałby się tak, jak wy w waszym ryczącym pokoju. Przemyślcie to sobie i zadbajcie, by podobne ekscesy już się nie powtórzyły. Mówił to spokojnie „pieszczonym głosem”, jakby powiedział Aleksander Fredro, w rytm miarowych kroków. Był znacznie wyższy ode mnie, no i starszy. Milczałem. A kiedy coś tam wtrąciłem o patriotyzmie kibica, przerwał ostro: – Nie pieprzcie! Dyskusji nie było. Krótko potem usłyszałem wyznanie Romy Grabowskiej, koleżanki z polonistyki. Kochałem się w niej szalenie, niezręcznie i bez specjalnego powodzenia. Niemniej łączyła nas przyjaźń, a nade wszystko ufaliśmy sobie – ona mnie, ja jej. Pewnego dnia znaleźliśmy się w lesie na dalekim Golęcinie. Tam, leżąc w trawie, usłyszałem jej relację o przygodzie jaką przeżyła. Roma, jak ja, nie napisała całej prawdy w studenckiej ankiecie personalnej. Ukryła swoje pochodzenie. Jej ojciec był ziemianinem, gospodarował pod Brzeżanami na Podolu, a ona w rubryce „pochodzenie społeczne” podała, że ojciec jest urzędnikiem i w związku z tym należy do „inteligencji pracującej”. Pewnego dnia wezwano ją do Referatu Organizacji i Toku Studiów. Poszła nic nie przeczuwając. Okazało się, że Stanisław K., który systematycznie studiował akta studentów, jakimś sposobem wydedukował, że studentka Grabowska nie napisała prawdy w życiorysie i ankiecie. Wezwanie stało się wstępem do szantażu: podobała mu się ta szlachcianka z Podola, zaoferował milczenie w zamian za uległość erotyczną. Pytała zaszokowana, co ma zrobić, jak się zachować. Naiwna zadawała to pytanie naiwniakowi: nie mieliśmy jeszcze dwudziestu lat i, co gorsza, nie widzieliśmy w zasięgu wzroku instancji, która w takiej sytuacji mogłaby udzielić pomocy. Czułem się upokorzony własną bezradnością, milczałem, chyba płakałem; do dziś nie wiem, jak Roma z tej pułapki wybrnęła... 105 BRYGADA ŻNIWNA IM. GRZEGORZA LASOTY I JEGO ŻONY Pod koniec roku – obie sesje zaliczyłem trzema dobrymi z kolokwiów, jednym bardzo dobrym, czterema dobrymi i dwoma dostatecznymi z egzaminów (tróje zdobyłem z gramatyki opisowej i studium wojskowego) – filologia uformowała, w odpowiedzi na wezwanie ojczyzny, damsko–męską brygadę żniwną, która udała się na miesiąc do PGR–u Staw pod Chełmnem na prawym brzegu Wisły. Nie był to mój pierwszy PGR: w liceum pracowałem w PGR Majewo, na studiach już w jesieni interweniowaliśmy jako filolodzy w gospodarstwie pod Człuchowem, pomagając w wykopkach, i nawet urządziliśmy tam gigantyczną chryję na tle żywienia, które było tak marne, że słusznie zrodziło się podejrzenie machlojek w kierownictwie, pragnącym zarobić na studenckich żołądkach. Jednak miesiąc w PGR Staw był zupełnie inny... Brygadę umieszczono w budynku niewielkiej szkoły. Powstał problem, jak ją nazwać. Szydercy z polonistyki wpadli na świetny pomysł: staliśmy się „Brygadą im. Grzegorza Lasoty i jego żony”. My, filolodzy, wiedzieliśmy, co się za tym kryje. Oto czołowy i szybkostrzelny a przy tym bardzo słuszny, marksistowski krytyk literacki Grzegorz Lasota publikował w owym czasie tak wiele recenzji, że nie sposób było uwierzyć, iż istotnie przeczytał wszystkie te książki, o jakich pisał. Założyliśmy zatem, że ma on bezimienną pomocnicę w osobie oddanej i pracowitej żony, która zdejmuje z czołowego partyjnego krytyka trud lektury, sama czyta książki a następnie streszcza je mężowi, on zaś pisze na tej podstawie swoje niezliczone recenzje! Heroiczna kobieta! Były przecież tygodnie, kiedy w trzech lub czterech pismach jednocześnie ukazywały się omówienia kilku różnych dzieł! A najzabawniej było, kiedy w odwiedziny lub na kontrolę wpadali do nas towarzysze z gminy lub powiatu. Oczywiście żaden nigdy nie słyszał o klasyku marksizmu–leninizmu ani o wybitnym działaczu polskiego i międzynarodowego ruchu robotniczego o nazwisku Grzegorz Lasota, ani tym bardziej o jego sławnej żonie, toteż wpatrzeni w transparent nad wejściem do szkoły na wszelki wypadek nabożnie milczeli i nie zadawali pytań. Pół wieku później Grzegorz Lasota zadał mi pytanie: – A wie pan chociaż, kto wtedy był moją żoną? Nie wiedziałem; okazało się, że Irena Lewandowska, później towarzyszka rewolucyjnego poety Witolda Dąbrowskiego a na koniec – czołowa dziennikarka „Gazety Wyborczej”... Tyraliśmy na polach stawiając sztygi, budując – pod kierownictwem ludzi miejscowych – stogi, zwożąc podsuszone do młockarni. Lato było piękne, upalne. Pewnego dnia na złapanie oddechu oddaliłem się od maszyny młócącej, sięgnąłem po papierosa, drugim częstując miejscowego dziadka, który siedział pod drzewem i wpatrywał się w wirujących studentów. Ogromnie byłem ciekaw, jak też przypadli mu do gustu studenccy pomocnicy żniwni. Dziadek spoglądał na moje koleżanki i kolegów, pomyślał chwilę, po czym rzekł: – Choćbyście nie wiem jak się kręcili, dupę zawsze mieć będziecie z tyłu. Naturalnie. Mieliśmy wiele zapału, ale niewiele umiejętności. Do dziś nie mam pojęcia, czy ówczesne akcje pomocy dla wsi, świadczone przez miasto, miały jakikolwiek sens ekonomiczny. Pewnie niewielki. Bardziej liczył się zapewne efekt propagandowy, efekt urzeczywistnionego „sojuszu” miasta i wsi. Do programu brygad należało też organizowanie imprez dla gospodarzy. Sprowadzały się one na ogół do zabaw tanecznych pod gołym niebem, ale zdarzały się też przedsięwzięcia znacznie ambitniejsze. Oto Edward Pieścikowski z polonistyki, właśnie powrócił był z Warszawy, gdzie uczestniczył w naradzie aktywu studenckiego, poświęconej „apelowi sztokholm- 106 skiemu” i walce o pokój. Postanowiliśmy, że powalczy o ten pokój również w PGR–ze Staw, i w ten sposób jedną z rutynowych zabaw poprzedził jego wykład o niebezpieczeństwach wojny atomowej i wizji zagłady ludzkości, gotowanej przez bezwzględne siły imperializmu. Nie znaliśmy jeszcze talentów oratorskich Edzia, toteż zaskoczenie było pełne: mówił tak pięknie, tak żarliwie i sugestywnie, że w oczach zasłuchanych kobiet wiejskich pojawiły się łzy. Beczały poruszone obrazem ginących dzieci i bezbronnej ludności cywilnej, ofiar wojny atomowej! Na zakończenie turnusu przypadł dzień wypłaty: każdy coś zarobił, ten trochę mniej, ów lub owa trochę więcej, zgodnie z normami zapisanymi przez brygadzistów. Mnie przypadło trzystakilkadziesiąt złotych, czyli półtora stypendium. Brygadę dowieziono do Torunia, skąd mieliśmy rozjechać się pociągami do domów na resztę wakacji. Wypadało uczcić tak pięknie spędzony miesiąc. Podczas spaceru po śródmieściu Torunia odkryliśmy przy ulicy Szerokiej restaurację z pięterkiem, w sam raz dla nas. Balowaliśmy intensywnie do późna; kiedy nocą żegnaliśmy się na dworcu – zmuszony byłem pożyczyć od „Trawy”, czyli koleżanki Janki Trawczyńskiej z roku, pieniądze na bilet do Tczewa... 107 TO I INNE ZATRUDNIENIA Jak się żyło wtedy – poza wszystkim, czyli poza obowiązkiem studiowania (które zresztą słabo przypominało studia, gdyż tzw. socjalistyczna dyscyplina nieuchronnie spychała wyższe uczelnie w kierunku szkółek z listą obecności) i poza brygadami wykopkowymi oraz żniwnymi? Wspomniałem o mych rozmaitych zatrudnieniach społeczno–politycznych, dodam tylko, że naprawdę zajmowały sporo czasu. Pamiętam jedno z tłumnych zebrań aktywu studenckiego wszystkich poznańskich uczelni: na mównicy pojawił się kierownik wydziału propagandy KW PZPR, młody Ludwik Krasucki (po wielu, wielu latach miał stać się moim kolegą w redakcji „Trybuny Ludu”) i w doskonale skonstruowanym przemówieniu dowiódł nam, że choć chleb drożeje to jednak ma się ku lepszemu – bo tanieją parowozy, i z tą wiedzą wysłał nas, studentów, na wieś wielkopolską z zadaniem zaagitowania chłopów do usprawnienia akcji dostaw obowiązkowych. Rzuciło mnie wtedy do powiatu nowotomyskiego, w okolice debiutu mego ojca na linii kolejowej Poznań–Zbąszyń. Nazwy wsi nie pamiętam, za to doskonale konfuzję, jaką przeżyłem. Przed zebraniem gromadzkim należało spotkać się z aktywem wiejskim, czyli z sołtysem, z sekretarzem POP oraz ewentualnie prezesem koła ZSL dla zasięgnięcia informacji o nastrojach i zaawansowaniu dostaw, oczekiwano bowiem, że po takim instruktażu w przemówieniu napiętnujemy po nazwisku ociągających się, a przodowników – publicznie pochwalimy. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy usłyszałem, że najgorzej z obowiązków wobec państwa wywiązuje się miejscowy zamożny rolnik nazwiskiem Misiorny! Klops, pomyślałem. Na szczęście uprzednio nie przedstawiłem się moim rozmówcom, byłem dla nich anonimowym „towarzyszem studentem z Poznania”, toteż jakoś wybrnąłem z matni – i piętnowałem słabo, w duchu podejrzewając, że ów krnąbrny rolnik może być jakimś dalekim krewnym: w końcu kolejarska dynastia M. przywędrowała do Poznania ze wsi... Po latach Ludwik Krasucki zakwestionował tę opowieść: wtedy, w 1953 roku, nie argumentował potanieniem parowozów, w użyciu były inne warianty. Przyznał, że być może użył tego argumentu dopiero rok później, kiedy przeniesiono go do Gdańska... Inna przygoda: delegacja do Kalisza, Leszna i Ostrowa z zadaniem rozpoznania sytuacji w tamtejszych liceach. Delegatura Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego – były takie w każdym mieście uniwersyteckim – spostrzegła, że z tamtejszych liceów stosunkowo niewielu absolwentów wybiera się na poznańskie uczelnie, a nie znała przyczyn zjawiska. Posłano zatem studentów–inspektorów, byłem jednym z nich. Jakąś tam ułamkową wiedzę zebrałem, lecz nie to było ważne. Liczyło się – przynajmniej dla mnie – co innego: doświadczenie. Posługiwałem się delegacją służbową z pieczęcią ministerstwa, i otóż na widok tej pieczęci dyrektorzy liceów w jednej chwili, nie bacząc na mój szczenięcy wygląd, zamieniali się w lizusów z Gogola. Przykre to było ogromnie: ja chciałem czegoś się dowiedzieć, to wszystko, oni zaś bez końca zginali się w pas, niemal klękali przed panem inspektorem, wstydziłem się za nich. Dyrektor szacownego kaliskiego liceum im. Asnyka nie był żadnym wyjątkiem... Inna jeszcze przygoda, bez pointy: jakiś diabeł natchnął mnie, by zapisać się do uczelnianego zespołu tanecznego, mnie, który nigdy nie zdradziłem najmniejszych talentów w dziedzinie tańca. Możliwe, że uległem czyjejś namowie, a popchnęła ciekawość. Zajęcia prowadziła drobna dziewczyna, zwała się Krysia Rewajówna i spoglądała na mnie dość srogo. Odziani w szarawary ćwiczyliśmy jakieś rosyjskie tańce ludowe – do siódmego potu. Potem pojechaliśmy do Łodzi na festiwal studenckich zespołów artystycznych i zdobyliśmy trzecią nagrodę w dziale grup tanecznych. Jeszcze dziś śmiać mi się chce! Krysia Rewajówna została później ak- 108 torką, pracowała w różnych teatrach i stale udawała, że mnie nie poznaje. Jej brat Tadeusz, poseł na sejm w latach III RP, studiował fizykę i też tańczył zespole. Ciężkich przeżyć dostarczyła mi madame Sikorska, lektorka języka rosyjskiego. Rosyjskiego uczono wtedy wszystkich studentów, lektoraty były obowiązkowe. Nie przykładałem się, to prawda, lecz z drugiej strony – po prostu nie chwytałem fizjologii tego języka. Wymowa, melodia, akcent – prawdziwy mur! Nie chwytałem i już. W końcu madame Sikorska, nie mogąc pojąć, że ktoś jest aż tak głuchy na muzykę jej języka, doszła do wniosku, że świadomie lekceważę rosyjski lektorat. Tak myśląc udała się niezwłocznie do komitetu uczelnianego partii i doniosła, że jestem sabotażystą, bo lekceważę przodujący język z premedytacją i daję zły przykład innym studentom. Efekt był taki, że sprawa stanęła na porządku jednego z zebrań organizacji partyjnej wydziału filologicznego. Lektorka natarczywie domagała się dla mnie kary partyjnej. Towarzysze spoglądali po sobie niepewnie, sprawa była nietypowa a czasy takie, że byle co mogło być uznane za działalność antyradziecką. Przytomność okazał sekretarz, profesor Jerzy Ziomek. Po wysłuchaniu stron po prostu zrugał lektorkę: – Towarzyszka Sikorska nie widzi dalej swego nosa, zawraca organizacji głowę. Skreślamy punkt w porządku zebrania! Muszę tu dodać, że wydziałowa organizacja partyjna zajmowała się także sprawami nierównie poważniejszymi. Na przykład – moralnością profesora Wiktora Jassema. Było to nieco krępujące dla członków, organizacja skupiała bowiem na równi profesorów i studentów. Przystojny Jassem, wybitny językoznawca z gatunku nowoczesnych, jak mój mistrz Ludwik Zabrocki, miał romans, z którego po pewnym czasie wynikł skandal, gdyż pani (czy też panienka) nadała mu rozgłos pisząc do władz partyjnych skargę na jakoby nie dotrzymującego zobowiązań kochanka. Nie pamiętam, jak to się skończyło – naganą, ostrzeżeniem? W każdym razie sprawa ciągnęła się długo, może nawet dłużej niż mój pobyt na uniwersytecie... Profesor Jerzy Ziomek był wtedy nową i młodą gwiazdą na poznańskiej filologii. Przybył z Wrocławia, wydelegowany z intencją wzmocnienia partii na poznańskim wydziale, który był mocno „przedwojenny” i słabo upartyjniony. Nie pamiętam, ale bodaj poza nim oraz językoznawcą Jassemem nie było na nim ani jednego partyjnego profesora. Zjawił się z tytułem zastępcy profesora. I wkrótce stał się idolem dość dużej grupy studentów: był jakoś bardziej nowoczesny od dostojnych starców, nie patrzył na studentów z góry, partyjności nie obnosił jak wizytówki. A kiedy nastała (wkrótce!) sławna odwilż nieoczekiwanie stanął na czele. Były takie chwile wówczas, kiedy żałowałem, że nie wybrałem polonistyki: wydawała mi się bardziej inspirująca niż średnio–wysoko–niemiecki w ujęciu mego ulubionego docenta Gustawa Fossa lub profesora Zabrockiego. Jurek Ziomek – wkrótce bowiem przeszliśmy na „ty” – był także duszą towarzystwa, chętnie przebywał wśród studentów, umiał się bawić oraz, nie rzadko, inspirować. Kochliwy też był. Jak się zatem żyło? Przez pierwsze dwa lata (1952–1954) dosyć skromnie. Na I roku otrzymywałem stypendium w wysokości 210 złotych miesięcznie, po trzecim semestrze stypendium premiowe – należało zaliczyć sesję egzaminacyjną bez trójek. Za sto złotych wykupywało się w domu im. Hanki Sawickiej miesięczną kartę stołówkową, z tego były śniadania, obiady i kolacje – znośne. Jakaś suma szła na opłacenie miejsca w akademiku, pozostawała niewielka reszta na papierosy i inne szaleństwa. A paliłem od piętnastego roku życia. Czasem, udręczeni stołówkowymi obiadami, udawaliśmy się z Jasiem Siegem do restauracji „Pod strzechą” przy ulicy Gwarnej (wtedy chyba Gwardii Ludowej?) na kaszankę z kartoflami i kapustą oraz kufelkiem piwa za 3 złote i 60 groszy. Nic specjalnego, a jednak smakowało to znacznie lepiej, niż obiady w „Hance Sawickiej”. 109 W połowie II roku studiów znalazłem się w zarządzie koła uczelnianego AZS: przewodniczącym był polonista z III roku Alojzy Zdaniukiewicz, mnie przypadły sprawy propagandy – czyli malowanie i rozwieszanie afiszów przed imprezami. Liczyło się jednak, iż obok stypendium uczelnianego otrzymywałem 100 złotych stypendium organizacyjnego: byłem zatem bogaczem. Atrakcją dodatkową były wyprawy na stadion akademicki za torami – jedynie po to, by popatrzeć na treningi naszych gwiazd, lekkoatletów. Sekcja lekkoatletyczna poznańskiego AZS przypisana była bowiem do uniwersytetu, a w sekcji mieliśmy prawdziwe asy ówczesnej lekkiej atletyki – młodziutka (i bardzo urodziwa) Basia Lerczakówna, już wtedy mistrzyni Polski (12,4 na 100 metrów) oraz Zdobysław Stawczyk z fantastycznym jak na tamten czas rekordem (10,3 sek. na 100 metrów). Były to piękne chwile. Pewnego dnia Barbara ćwiczyła starty – tylko starty, bez końca. W słońcu. Patrzyłem zafascynowany. Głos stojącego dość daleko trenera nie docierał. Widziałem jedynie zrywy młodej sprinterki i powroty do miejsca startu po przebiegnięciu kilkunastu kroków. Bez końca. U schyłku roku 2000 usłyszałem wiadomość o jej śmierci: w 64 roku życia odeszła niespodziewanie i zbyt wcześnie. Była pierwszą gwiazdą naszego sprintu kobiecego po wojnie – przed Kirszenstein–Szewińską, medalistką olimpiad i mistrzostw Europy. Kilka razy wychodziła za mąż, kiedy widziałem ją ostatni raz – w jej barze przy małej scenie Starego Teatru w Krakowie na ulicy Sławkowskiej – nazywała się Sobotta–Janiszewska i spełniała się w roli szefowej. Ucieszyła się, kiedy przypomniałem jej te treningowe zrywy na stadionie AZS w Poznaniu. Miała syna Łukasza z aktorem Janem Nowickim. Wreszcie – był brydż. W owych latach inteligencki sport narodowy, odprawiany w kłębach dymu, przy kawie. Przez brydż, bywało, zawalano zajęcia, terminy kolokwiów a nawet egzaminów. Prawdziwa namiętność. Grało się na punkty, sportowo, lecz nie brakowało i innych okazji. W dni wypłaty stypendiów w kwesturze polowali na jeleni z pierwszych lat starsi koledzy, pamiętam jedną z melin w dość eleganckiej willi na wprost akademika, gdzie grało się ostro i nie brakowało sytuacji, że młody głupek już wieczorem po wypłacie wychodził stamtąd bez grosza. Zatem pozostawało tylko nadanie telegramu: „Kochane pieniądze przysyłajcie rodzice”? Nie wiem, bo nie miałem pociągu do hazardu; mnie mama przez ciąg studiów przysłała może dwie paczki z końską kiełbasą (zjadał ją w całości Piotruś Wypart) i ze dwa razy przekazy po 100 złotych. Byli też koledzy, którzy dorabiali do stypendiów na inne sposoby: taki Piotruś statystował w operze (był jej fanem i naśladował Wacława Domienieckiego w arii o boskiej Aidzie) i co jakiś czas oddawał krew, za co otrzymywał suty posiłek i jakieś jeszcze grosze. Większość liczyła jednak na wsparcie z domów. Drugi rok niewiele się różnił od pierwszego. Wykład literatury po Choderze przejęła Ludmiła Nowak, ulubienica starego Bergera, literaturę powszechną przejął po Eustachiewiczu romanista magister Gniadek, pojawił się wykład ekonomii politycznej (Skurski) oraz lektorat szwedzki magistra Kobylańskiego. Po przerwie zimowej na IV semestrze doktor Kamiński – dość zabawna postać – wykładał zagadnienia Niemiec współczesnych, pojawiła się gramatyka historyczna języka niemieckiego (doc. Foss) oraz wykład elementów pedagogiki (prof. Kwiatek). To wszystko wraz ze stosownymi ćwiczeniami. Łącznie zajmowało to 32 godziny tygodniowo – bez studium wojskowego, z którego – jak i ze służby wojskowej – nareszcie rozkazem ministra Obrony Narodowej (czyli Konstantego Rokossowskiego) zostałem zwolniony. Na ten czwarty semestr przypadł również mój konflikt z profesorem Bergerem, szefem poznańskiej germanistyki. Wywołany był moją arogancją a spowodował, że na III i IV rok zmuszony byłem obrać obcą mi specjalizację językoznawczą u profesora Ludwika Zabrockiego, zresztą uroczego pana. 110 A stało to się tak. Magister Ludmiła Nowak wykładała dzieje literatury siedemnastego i osiemnastego wieku w ten sposób, że wyjmowała z torebki zeszycik 16–kartkowy i dyktowała nam słowo po słowie zapisane w nim mądrości, ściągnięte z jakichś niemieckich podręczników akademickich. Śmieszyło mnie to i oburzało: szkółka, w dodatku na niskim poziomie! Pewnego dnia oświadczyłem głośno i bezczelnie: – Dajcie mi dwa tygodnie czasu, a przygotuję znacznie lepszy wykład! Moja wypowiedź dotarła do uszu profesora Bergera, nie jest też wykluczone, że ogłosiłem ją w jego obecności. Magister Ludmiła była jego ulubienicą. Oczywiście wściekł się. I natychmiast okazał swą wybitną klasę oraz wielkość. Powiedział mianowicie: – U mnie pan tych studiów nigdy nie skończy! Cóż pozostało? Miałem tylko jedno wyjście: przenieść się na III i IV rok do profesora Ludwika Zabrockiego i u niego napisać pracę magisterską z językoznawstwa. Skoro mowa o literaturze niemieckiej: dziwny ze mnie germanista, bo wśród moich ulubionych autorów nie ma ani jednego Niemca. Grass za moich czasów studenckich jeszcze nie zaistniał, podobnie Walser i Lenz, początkujący Böll nie wchodził w rachubę, o Bobrowskim chyba nikt jeszcze nie słyszał. Brecht? Odrażający geniusz, którego nie sposób pokochać. Podziwiałem Mannów – Tomasza dłużej, Henryka krócej, ale dziś są to już sprawy przebrzmiałe. Podobał mi się Kleist, podobał E.T.A. Hoffmann... Na zajęciach kazano nam czytać quasi–podręcznik Marcela Reicha–Ranickiego o literaturze Niemieckiej Republiki Demokratycznej, ale nic w nim nie było ciekawego poza hymnami na cześć Anny Seghersa, Arnolda Zweiga oraz urzędowego geniusza Johannesa Bechera. „Moimi” pisarzami pozostali do dziś Stendhal (Francuz), Bułhakow (Rosjanin), Garcia Marques (Kolumbijczyk). Druga połowa roku 1953 i pierwsza połowa 1954 roku były czasem pierwszych podziemnych wstrząsów, zarysowujących fasadę stalinowskiego ładu. Nie wszystkie rejestrowaliśmy, prócz tego były także kontrwstrząsy, zamazujące obraz rzeczywistości. Internowanie kardynała Wyszyńskiego, potem śluby episkopatu na wierność ludowemu państwu mogły świadczyć, że reżym stalinowski trzyma się mocno. Z drugiej strony prasa, szczególnie „Nowa Kultura”, co rusz publikowała jakiś tekst świadczący, że zapowiada się zmiana. Artykuł Jerzego Adamskiego o dogmatycznym „uszkołowieniu” wyższych uczelni zachęcał do myślenia, głupiutki (i zapewne sfingowany) „Pamiętnik uczennicy” pobudzał do gadania i sporów: jacy rzeczywiście jesteśmy, my młodzi, co to takiego nowa moralność, której nikt nigdzie jeszcze nie dostrzegł? Wiadomość z Moskwy o skazaniu Berii też dawała do myślenia, chociaż nic nie wiedzieliśmy o kulisach. Na zebraniach partyjnych opadał poziom frazesów, pojawiały się odważniejsze wypowiedzi; może to na tej fali profesor Ziomek zrugał lektorkę Sikorską, która chciała zrobić sprawę polityczną z mego niedostatecznie gorliwego stosunku do języka rosyjskiego. Mieszkałem w tym okresie w akademiku przy ulicy Św. Marcina, podówczas Armii Czerwonej, w trzyosobowym pokoju z dwoma psychologami – Panasiukiem i Musiałkiem. Musiałek był dość niemądry, całymi dniami zaczytywał się w książce Weiningera „Płeć i charakter” wydając co rusz antyfeministyczne okrzyki i w tajemnicy przed współlokatorami obżerał się smakołykami z otrzymywanych paczek. Poważny Panasiuk przeciwnie: kroił się na uczonego i intelektualistę, i rzeczywiście – po wielu latach rozpoznałem go w osobie znanego psychologa, profesora Kazimierza Obuchowskiego. Kilka pokojów dalej mieszkali poloniści z III roku – odprawiający dwa nabożeństwa żałobne, jedno po drugim: w krótkim czasie umarli dwaj poeci – Konstanty Ildefons Gałczyński i Julian Tuwim. Zwłaszcza Gałczyński nie był poetą mile widzianym w Polsce Ludowej, toteż jego śmierć wzbudziła znacznie większe emocje: nagle otworzyła się tama i ujawniła tłumione 111 fascynacje. Nigdy nie miałem „ucha” na poezję, zwłaszcza na tzw. głęboką i nadętą lirykę, wtedy jednak – dzięki sąsiadom z polonistycznego pokoju – poznałem Gałczyńskiego również jako satyryka, jako kuglarza, jako czarodziejskiego mistrza zabawy poetyckiej. Martwy poeta stał się poetą dobrym: zaczęto go znowu wydawać. Jeden z sąsiadów przypomniał, że tuż przed śmiercią poety ukazał się w „Sztandarze Młodych” (nie czytałem tego dziennika) odziany w literackie szatki paszkwil na niego, podpisany przez Józefa Lenarta: – Jak myślisz, czy mógł on spowodować zgon? Moje życie kulturalne składało się z coniedzielnych poranków symfonicznych w auli uniwersytetu – były powtórzeniami piątkowych koncertów premierowych, z opery, teatru i wybranych spotkań autorskich. Szefem Filharmonii Poznańskiej był w tym czasie Stanisław Wisłocki, znakomity muzyk, jeden z najlepszych dyrygentów w swoim pokoleniu. Potrafił sprawiać melomanom nie lada niespodzianki, dając np. cykl wszystkich symfonii Beethovena. Na estradzie pojawiali się znakomici goście (zapamiętałem m.in. pełen temperamentu popis Bohdana Wodiczki), niektórych nawet – znając sposoby wejścia do auli – „podpatrywałem” na próbach, jak Hermanna Abendrotha, znakomitego Niemca z Weimaru (niegdyś faworyta NSDAP), ćwiczącego orkiestrę przed wieczornym koncertem. Parterowe foyer auli było w tych latach salonem Poznania: spotykała się tam cała kulturalna publiczność miasta, krążąc w przerwie koncertu – było to bardzo zabawne – jednostajnym kolistym ruchem wokół centralnego filaru. Z tych czasów datuje się m.in. mój zachwyt dla twórczości Kurpińskiego: miałem nawet czelność stwierdzić, że jego muzyka brzmi po włosku, że wcale nie jest gorsza od Rossiniego. Operą rządził Walerian Bierdiajew, wybitny artysta. Scena poznańska zawdzięczała mu jeden ze swych najlepszych okresów. Kończył już swą kadencję, w czasie której opera występowała gościnnie w Moskwie – przed towarzyszem Stalinem, a jakże! 112 WIECZORY TEATRALNE Teatr dramatyczny nie był w tym czasie przesadnie pociągający. Po przymusowym odejściu Wilama Horzycy wypełniał gorliwie „ćwiczenia obowiązkowe” z dramaturgii postępowej, z radziecką na czele. Trudno było się w tym kochać. A polska postępowa dramaturgia nie ustępowała przodującej: „Bancroftowie” Broszkiewicza i Gottesmana rozprawiali się z zakłamaniem cywilizacji amerykańskiej, ale miło było popatrzeć na dwóch amantów naszej sceny – Adama Hanuszkiewicza i Tadeusza Plucińskiego, jak rozparci na kanapie wiodą dialog mający moralnie pogrążyć postaci, które kreowali. Wiele moich koleżanek (niektóre pamiętały jego Hamleta z inscenizacji Horzycy) wzdychało do pana Adama, który miał wtedy 28 lub 29 lat, i bywało spacerował po mieście dumnie wyprężony z wielkim owczarkiem alzackim na smyczy. Widok był przedni. W 1954 roku Hanuszkiewicz ponownie wystąpił jako reżyser (debiutował w tej roli za dyrekcji Władysława Woźnika) wystawiając na scenie Teatru Polskiego „Śluby panieńskie” z Januszem Mazankiem w roli Radosta, uroczą Zofią Streer – Klarą. Już wtedy zdradzał skłonność do figli scenicznych: obie role amantów – Wacława i Albina – obsadził wbrew tradycji scenicznej, niższy, bardziej „miękki” Bogdan Zieliński okazał się Wacławem, a wysoki i „męski” Hanuszkiewicz płaczliwym Albinem... Usłyszałem w tym czasie anegdotę, a właściwie relację bynajmniej nie zmyśloną, o początkach socrealizmu na poznańskiej scenie, odnoszącą się do lat 1949–1950. Miano otóż wystawić Musseta, a może jakieś rokokowe cudo Marivaux. Natychmiast zrodziły się wątpliwości, czy taki klasowo „nieuchwytny” autor nadaje się aby do socjalistycznego teatru. Ha! Dużo do powiedzenia miał wówczas reżyser Tadeusz Muskat, mocno zaangażowany politycznie. To on wpadł na pomysł, by upolitycznić Marivaux (czy też Musseta) przez nadanie wyraźnych rysów klasowych... lokajowi, jedynemu na scenie „przedstawicielowi klasy robotniczej”. Jak to uczyniono? Otóż zwyczajnie – przez dopisanie monologu, wypowiadanego przez lokaja i zawierającego wyraźne potępienie pasożytniczego środowiska, ukazanego przez autora sztuki. Kretynizm to był podwójny: raz, że w ogóle zrodził się taki pomysł, a dwa, że żaden prawdziwy marksista nie zgodziłby się na przypisanie XVII– czy XVIII–wiecznego lokaja do klasy robotniczej i obdarzenie go klasową świadomością. Chichotano wszakże tylko po kątach, gdyż oficjalnie uznano przedstawienie za bardzo cenne i słuszne. Krytyce poznańskiej trafiały się wtedy bardzo słodkie potknięcia na ścieżce gorliwości: przykładem Egon Naganowski, który zastanawiał się nad identyfikacją bohatera pozytywnego w „Hamlecie” Szekspira i z bólem dochodził do wniosku, że w sztuce nie ma takowego, co stawia pod znakiem zapytania celowość wystawienia jej na scenie. 113 NINA ANDRYCZ I WIELKI OLO W latach moich studiów kończyła się dyrekcja Woźnika, a dyrektorem obu teatrów poznańskich został Aleksander Gąssowski. Była to niewątpliwie barwna postać, opowiada się o nim anegdoty. Sławne były jego kolacje i bankiety, podczas których mocno już zawianym gościom – lecz tylko „znaczącym” – podsuwał swą księgę pamiątkową, a ci w podzięce za dobry stół i wyborne napitki wypisywali niestworzone hymny na cześć gospodarza. Księga narodziła się tuż po wojnie, Gąssowski dyrektorował kolejno w Sopocie, Gorzowie, Bielsku–Białej, a kiedy dotarł do Poznania znajdowały się już w niej zapisy takich znakomitości jak Ludwik Solski i Karol Adwentowicz, a wszyscy oni poświadczali, że Olek jest najpierwszym dyrektorem w Polsce, nadto świetnym reżyserem i aktorem. Prezencję miał zresztą doskonałą, maniery dobre, tylko gusta przeciętne i talentu niezbyt wiele. Brawurowym pociągnięciem Gąssowskiego było wystawienie „Intrygi i miłości” Fryderyka Schillera – dla Niny Andrycz, żony ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza. Nie mam pojęcia, jak Gąssowski doprowadził do gościnnych występów gwiazdy, pamiętam wszelako, że Poznań oszalał. Wszyscy chcieli widzieć piękną panią premierową w roli Lady Milford, ja również, Teatr Polski pękał w szwach. O nastroju za kulisami, o szczególnym spięciu, jakie towarzyszyło współpracy poznańskich aktorów z wybitną i wysoko postawioną koleżanką opowiedział mi po latach Rafał Kajetanowicz, partner Niny Adrycz w roli Ferdynanda. Wybiegam tu trochę naprzód – działo się to bowiem gdy byłem już na III roku, nie sposób jednak rysować sylwetkę dyrektora w kawałkach. Gąssowski zwykle przyjmował gości w swym dyrektorskim gabinecie i każdy, kto się zjawiał, był świadkiem niebywałej scenki. Olek podnosił słuchawkę telefonu i prosił sekretarkę, by połączyła go z urzędem premiera w Warszawie, a gościa prosił gestem o zajęcie miejsca i chwilę cierpliwości. Po chwili rozlegał się dzwonek, dyrektor ponownie ujmował słuchawkę i zaczynał rozmowę: To ty, Józek? Tu Olek. Tak, z Poznania. Melduję ci, że twoja urocza małżonka podbiła nasze miasto. Bez reszty! Jest wspaniała. Nieopisany sukces, ludzie pieją z zachwytu. Tak, oczywiście, byłbym bardzo rad, gdybyś znalazł czas i odwiedził nas, przekonasz się wówczas... Dobrze, odezwę się. W każdym razie serdecznie ciebie zapraszam... Oniemiały gość dowiadywał się, że dyrektor Olek nie tylko rozmawia z potężnym premierem, ale że jest z nim na przyjacielskiej stopie i, co więcej, będzie go być może gościł w Poznaniu. Rozmowy były sfingowane, Gąssowski grał je na użytek gości w nadziei, że rozniosą się po mieście, wskutek czego umocni się jego pozycja u miejscowych władz. I tak trwał w Poznaniu niewzruszenie aż do przemian październikowych. W 1953 roku wsławił się wiernopoddańczym adresem do marszałka Konstantego Rokossowskiego: wystawił mianowicie historyczną dramę Kazimierza Korcellego „Stefan Czarniecki”, siebie obsadził naturalnie w roli tytułowej, a na pierwszej stronie programu teatralnego zamieścił reprodukcję hołdowniczego adresu, w którym nazwał marszałka „wodzem” polskiego wojska i powiadamiał go, że premierę przygotował z okazji 10–lecia Ludowego Wojska Polskiego. Taki to był spryciarz! Inna sprawa, że przeżyłem w jego teatrze również kilka ładnych chwil: Włodzisław Ziembiński grał Hapragona w „Skąpcu” Moliera, Kazimierz Fabisiak był ogromnie wzruszającym Kuzowkinem w „Łaskawym chlebie” Turgieniewa, śmiałem się do rozpuku na „Imieninach pana dyrektora” Skowrońskiego i Słotwińskiego w Teatrze Nowym, bardzo podobał mi się wygrzebany z zapomnienia przez Stanisława Hebanowskiego „Rozbójnik salonowy” Dominika Magnuszewskiego w Rafałem Kajetanowiczem w roli Augusta. Zjechało w tym czasie również 114 kilka spektakli gościnnych, w szczecińskiej „Profesji pani Warren”, reżyserowanej przez Emila Chaberskiego, rolę tytułową grała gwiazda przedwojennego kina Stanisława Engelówna, a teatr kaliski zaprezentował „Żeglarza” Szaniawskiego (był to już znak odwilży: pisarz wrócony został do łask) w reżyserii debiutującego Konrada Swinarskiego z młodziutkim Krzysztofem Chamcem w roli Jana, Haliną Kazimierowską w roli Med i Michałem Plucińskim – jako Pawłem Szmidem. 115 SKROMNY DEBIUT „Intryga i miłość” Schillera w poznańskim Teatrze Polskim pośrednio przyczyniła się też do mojego debiutu na łamach prasy: napisałem niewielki szkic o sztuce i jej autorze, po czym udałem się do redakcji „Głosu Wielkopolskiego”. Przyjął mnie pan Likowski, kombatant–inwalida, redaktor dodatku weekendowego i obiecał rzucić okiem na maszynopis. Po kilku dniach dowiedziałem się, że tekst jest zbyt długi, że w niektórych miejscach przydałby się retusz – i tak dalej. Załamałem się, uznałem, chyba jestem do niczego i nic z mego pisania nie będzie. Po dniu bezpłodnego żalu zebrałem się jednak w sobie, tekst zmalał do pięciu stron maszynopisu, a straszny redaktor Likowski uznał, że „teraz się nadaje”. I rzeczywiście – artykuł ukazał się w przeddzień premiery „Intrygi i miłości”, ładnie wyeksponowany, a ja odzyskałem wiarę w siebie. Likowskiemu zawdzięczam przekonanie, że nie ma tekstu, któremu skróty nie wyszłyby na dobre. To jest wielka prawda, aczkolwiek i groźna zarazem, bo skłaniająca niektórych redaktorów oraz sekretarzy redakcji do nadmiernego znęcania się nad autorami. Dodam do kompletu zagadkę: „Co to takiego zapałka?”. Odpowiedź: „Zapałka to las, zadiustowany przez redaktora Mariana Kuszewskiego” (sławnego w swoim czasie „skracacza” tekstów). 116 STULEK Z tego okresu (I i II rok moich studiów) datuje się też początek mej znajomości z Stanisławem Hebanowskim, popularnym „Stulem”. Później przerodziła się ona w przyjaźń. Poznałem go przy okazji wieczoru autorskiego w lokalu TPPR przy ulicy Ratajczaka, podczas którego Stulo – zapowiedziany przez prezesa oddziału Związku Literatów Polskich, Tadeusza Kraszewskiego – przeczytał swój przekład „Nocy weneckiej” Musseta. Tę piękną, bardzo „mussetowską” jednoaktówkę wystawiono dopiero po latach w gdańskim studio TV, kiedy obaj – Hebanowski i ja – działaliśmy już w Trójmieście. Kto reżyserował? Zapewne Kazimierz Lastawiecki. A może sam Stulo? Albo Tadeusz Minc? W 1952–1953 roku wiedziałem o Stulku tyle, że jego dziad – też Stanisław – wybudował w 1875 roku Teatr Polski w Poznaniu (z dumnym napisem na frontonie: „Naród sobie”), i że on sam jest kierownikiem literackim teatru. Co więcej – ma znaczny wpływ na repertuar, wzbogacając go o ciekawe znaleziska z literatur polskiej i obcych. Pamiętam „Kandydata” Gustawa Flauberta z doskonałą tytułową rolą Aleksandra Sewruka, pamiętam pogodnego „Podlotka” Aurelego Urbańskiego, pamiętam „Ruchome piaski” Piotra Choynowskiego, wreszcie wspomnianego „Rozbójnika salonowego”: Stulek przywracał tych pisarzy naszej scenie, opracowując egzemplarze albo, jak w przypadku sztuki Flauberta, tłumacząc je. Nie zamierzam stwarzać wrażenia, że już wtedy, jako student, zaliczałem się do środowiska artystycznego miasta. Tak nie było: kibicowałem, to wszystko. Głównym moim celem było ukończenie studiów, wypady do teatru i na koncerty były jedynie uzupełnieniem diety. Kończyłem drugi rok siedmioma egzaminami – sześć czwórek i jedna piątka – i zachowaniem stypendium premiowego. Czwórkę postawiła mi nawet sławna Ludmiła Nowak, którą tak spostponowałem w połowie kursu, aliści jedyny egzamin, który na dobre utkwił mi w pamięci, był w sesji zimowej u profesora Kazimierza Ajdukiewicza. Mam czwórkę z jego autografem w indeksie... 117 STAJĘ SIĘ MARKSISTĄ Rok akademicki 1954/1955 był pod wieloma względami dość dla mnie niezwykły. Po pierwsze znalazłem się pod opieką profesora Ludwika Zabrockiego – czyli na sekcji językoznawczej poznańskiej germanistyki. To tak, jakbym postanowił studiować matematykę, ponieważ ambicją Zabrockiego było dowiedzenie, że językoznawstwo jest nauką ścisłą, a ja do nauk ścisłych nigdy nie miałem głowy. Wybrałem ten kierunek pomny mściwej zapowiedzi profesora Bergera, który obiecał, że nigdy u niego studiów nie skończę: krótko mówiąc – zaryzykowałem. Po wtóre rzuciłem akademik i zamieszkałem na stancji przy ulicy Jackowskiego 37 u państwa Jadwigi i Władysława Lubierskich dzieląc pokój z polonistą z IV roku Bohdanem Czarnockim. Właściciele mieszkania byli dość typowymi, by nie rzec strasznymi mieszczuchami poznańskimi; pani Lubierska zapowiedziała na przykład z góry: „Żadnych kobiet w domu!” – po czym zrobiła mi awanturę, gdy pewnego dnia przeprowadziłem do toalety mamę (przyjechała odwiedzić syna). Kiedy usłyszała, że „kobieta” jest moją mamą – przeprosiła, lecz nie zmieniła instrukcji. Za to mama ucieszyła się z incydentu: zbliżała się przecież do pięćdziesiątki, a tu ktoś wziął ją niespodziewanie za dziewczynę, która odwiedza amanta w jego mieszkaniu! Lubierscy grali od sześćdziesięciu lat w garibaldkę (może w zechcyka?). Stosy zapisów świadczyły o zmiennych kolejach zmagań w wielkim pokoju przechodnim, po czym o dziesiątej zamykali wszystkie drzwi i odcinali nas od kuchni oraz toalety z łazienką, które mieściły się w głębi mieszkania. Tymczasem dla Bohdana i dla mnie godzina dziesiąta była jeszcze porą pracy. B. trudził się nad pracą magisterską pracowicie licząc enjambement w jakichś dawnych wierszach, ja przygotowywałem się do zajęć z... moimi studentami. Tak jest, gdyż z początkiem tego roku akademickiego 1954/1955 zgodziłem się zostać asystentem w katedrze podstaw marksizmu–leninizmu Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. Przyznaję, że skusiło mnie wysokie – jak na moje wyobrażenia – wynagrodzenie: 800 złotych. Pewien wpływ na decyzję miał również delikatny nacisk, wywierany przez towarzyszy z komitetu uczelnianego: Janusz Rachocki, świeżo przybyły ze stażu w Berlinie, tworzył w randze zastępcy profesora nową obsadę katedry w WSR, należało mu pomóc. Miałem być jednym z jego pomocników. Rachocki pod pewnymi względami przypominał Władysława Markiewicza, nie był dogmatykiem, nie był też sztywniakiem w codziennym obcowaniu. Czy wierzył w to, co mówił na wykładach? Nie wiem, nigdy go o to nie zapytałem. Myślę, że wierzył tak jak my wszyscy. Zajęcia odbywały się w gmachu przy ulicy Różanej, miałem sześć grup studenckich na wydziałach rolnym, leśnym i zootechnicznym. Zajęcia polegały na utrwalaniu i ewentualnie dopełnianiu wiedzy, przekazanej studentom przez Rachockiego podczas wykładów. Już nie pamiętam, ilu nas tam pracowało w katedrze. Najmilej wspominam wesołego prawnika Kmiecika oraz przewrotnego leśnika Roberta Luterka, później uczonego profesora Akademii Rolniczej w Poznaniu. Adiunktem i zastępcą Rachockiego był Zygmunt Paterczyk, historyk po UP, pasjonujący się dziejami ruchu robotniczego. Tyle o nim mogę powiedzieć, że był w naszym gronie jedynym zawodowcem, podczas gdy my – asystenci – byliśmy zaledwie dochodzącymi chałturnikami. Zajęcia na WSR zajmowały mi 12 godzin tygodniowo oraz co jakiś czas dwie godziny na zebrania katedry. Jedno z groteskowych dziwactw ustroju: nauczanie leśników i weterynarzy o walkach między mieńszewikami i bolszewikami, bądź o strasznych czynach zdrajców Kamieniewa czy Bu- 118 charina – a wszystko to w swoistym sosie własnoręcznie przyrządzonym przez ojca ludzkości w „Krótkim kursie dziejów WKP(b)”. Ha! Zaliczeń udzielałem bez zahamowań, a wszystko po to, by w komplecie doprowadzić moich studentów do owego marcowego dnia roku 1956, kiedy to gmach katedr podstaw marksizmu–leninizmu na wyższych uczelniach nagle się rozsypał... 119 SPOTKANIE Z EWĄ W tym czasie pojawiła się na uniwersytecie Ewa Majowa – w charakterze przewodniczącej Zarządu Dzielnicowego ZMP. Niekiedy pokazywała się w biurze z synem, małym Januszem, jeszcze w śpioszkach – bawiłem się z nim ucząc go „pisać” stopami na maszynie. Organizacja uniwersytecka ZMP miała status dzielnicy, a przewodnicząca była pracownikiem etatowym. Ewa jako polonistka miała pojęcie o specyfice środowiska uczelnianego a nade wszystko zdawała sobie sprawę, że ZMP stopniowo pogrąża się w kryzysie. Nikt jeszcze wtedy nie myślał o likwidacji organizacji, szukało się raczej sposobów na jej ożywienie i uatrakcyjnienie. A czas był obfity w niezwykłe wydarzenia. „Wolna Europa” zaczęła nadawać relacje zbiegłego z Polski dygnitarza UB Józefa Światły o prawdziwym obliczu „aparatu ucisku” w PRL: jeden z oberzbójów donosił na swych dawnych towarzyszy i zwierzchników, nikt wtedy nie wiedział, że on sam nie ma czystego sumienia, wszyscy natomiast powtarzali i komentowali szeptem jego rewelacje. Przy sposobności okazało się, że jednak sporo osób słucha „Wolnej Europy” pomimo uporczywego zagłuszania. Wkrótce zlikwidowano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, a partia, zaszokowana nastrojami w kraju, jęła zabiegać o „umocnienie codziennej więzi z masami pracującymi”. Szczerze, czy nieszczerze? Nie wiem; w każdym razie na nas, asystentów, spadał wtedy ciężki obowiązek odpowiadania na kłopotliwe pytania studentów – w duchu oficjalnych wykładni, które nie były przekonywające. W debatach pojawiły się tematy i pytania zasadnicze: czy to, co robimy, jest uczciwe, szczere, czy udało się zrealizować choć jeden z wyśrubowanych ideałów (np. wychowanie „nowego człowieka” socjalizmu), a odpowiedzi coraz częściej miały nieortodoksyjny charakter. Jedno jest pewne: odwilż polska zaczęła się na długo przed ukazaniem się powieści Ilji Erenburga pod takim właśnie tytułem. Rodziły się teatry studenckie, niektóre z nich zyskały wkrótce wielką popularność – jak Bim–Bom w Trójmieście, STS w Warszawie, Pstrąg w Łodzi (studenci poznańscy pod kierownictwem Stefana Mroczkowskiego i Ryszarda Podlewskiego poszli tym samym tropem, powstał kabaret „Żółtodziób” – III miejsce na eliminacjach ogólnopolskich w 1955 roku). Z dnia na dzień rosło czytelnictwo prasy, która wyraźnie się ożywiła, co rusz ukazywały się artykuły a nawet opowiadania, rozbijające w pył schematy normatywnej poetyki. Maria Dąbrowska opublikowała „Na wsi wesele”, „Życie Literackie”, do którego tak żałośnie startowałem w Jantarze, zaczęło druk powieści Hemingwaya. Kazik Kummer, po roku „odosobnienia”, wrócił na polonistykę i zrównał się (rocznikowo) ze mną. W owym czasie Poznań położony był dość daleko od Warszawy, gdzie owo przedpaździernikowe ożywienie było znacznie większe i bardziej bulwersujące, do nas tylko czasem docierały jakieś pogłoski i plotki – choćby o zwolnieniu Gomułki z więzienia. Krótko mówiąc – czas był ciekawy. Wielkim sukcesem Ewy Majowej była reanimacja zarzuconej myśli o stworzeniu na uniwersytecie studenckiego miesięcznika. Więcej: uzyskała zgodę na wydawanie go – w charakterze organu ZD ZMP i KU ZSP; koszty papieru i druku przyjęła na siebie administracja uniwersytetu w osobie dyrektora Klanowskiego. Dość długo szukała Ewa redaktora, w końcu znalazła – mnie. Była matką chrzestną pisma, aliści nie lubił jej Komitet Uczelniany partii, żądał, by podała się do dymisji, ona nie chciała – w końcu los rozstrzygnął za nią: latem 1955 roku wyprowadziła się do Szczecina, dokąd mąż jej Zbyszek, po ukończeniu Politechniki Poznańskiej, skierowany został nakazem pracy. Tym samym nie obserwowała losów pisma do końca. W jej osobie straciłem również jedno z tych miejsc – mieszkała z mężem na Garbarach – gdzie chętnie i często grywałem w brydża, mając za partnerów moją niedawną ukochaną Romę 120 Grabowską, historyka Henia Olszewskiego, wreszcie męża Ewy Zbyszka, do którego w początkowym okresie znajomości zwracałem się ceremonialnie per „gospodarzu” – ku rozbawieniu zebranych. 121 „NASZE SPRAWY” Pierwszy numer miesięcznika ukazał się wiosną 1955 roku, nosił tytuł „Życie Uniwersytetu”, był chudziutki i potwornie drętwy. Niestety! Wstydziłem się go tak bardzo, że następny – po wakacjach – ukazał się już pod zmienionym tytułem („Nasze Sprawy”) i objawiał pierwsze nieśmiałe oznaki ożywienia oraz znamiennego dla tego okresu pomieszania z poplątaniem. Przyznam, że większą rozkosz niż samo redagowanie „Naszych Spraw”, sprawiała mi wtedy praktyka makietowania, opisywania materiałów do składu i łamania numeru – przez niemal rok w miłej, archaicznej drukarni w Kościanie, gdzie mogłem obserwować zamierającą już technikę składu ręcznego (pan zecer na moich oczach błyskawicznie składał z kaszty sonety moich kolegów–autorów, czym wprawiał mnie w osłupienie), a pod koniec w Poznańskich Zakładach Graficznych, gdzie ręcznie składało się już tylko większe tytuły. Pozwolono mi wówczas – bądź co bądź redaktorowi! – korzystać z klubu profesorskiego UP, zainstalowanego w Collegium Minus. Czas ów w ogóle odznaczał się masowym pędem do zakładania klubów – co było sygnałem ożywienia przed nastaniem odwilży. W klubie było tanio i przytulnie, i zdarzały się niezwykłe okazje – poznawałem bowiem wielkości nauki polskiej spoza resortu filologicznego. Gwiazdą był sławny etnograf i antropolog Jan Czekanowski, podówczas ponad 70–letni: zachodził do klubu na brydża i takim go pamiętam, pochylonego nad kartami z wygasłym papierosem, przyklejonym do ust. Profesor Antoni Peretiatkowicz zażywał sławy znakomitego konstytucjonalisty, opowiadano, że jako fachowiec uczestniczył w pracach nad wszystkimi polskimi konstytucjami – z 1921, z 1935 i z 1952 roku. Bardzo lubiłem profesora Czesława Znamierowskiego, filozofa państwa i prawa, nie nosił się z wysoka, lubił pogwarzyć z „prostym studentem”, pewnego razu zdarzyło się, że w drodze do Krakowa przegadaliśmy na korytarzu wagonu sypialnego całą noc... W klubie organizowaliśmy czasem spotkania redakcji „Naszych Spraw” z zaproszonymi dyskutantami spośród profesorów: podczas jednego z nich Jerzy Ziomek zaproponował likwidację ZMP – na długo przed samolikwidacją tej organizacji – i zastąpienie jej jakąś inną, nie masową lecz elitarną (wtedy używało się określenia „kadrową”). Przyznaję: „Nasze Sprawy” nie były arcydziełem sztuki redaktorskiej. Byliśmy – ja i moi współpracownicy – nowicjuszami. Jednak głównym źródłem niedostatków był chaos, panujący w naszych „redaktorskich” i autorskich głowach. Miotaliśmy się trochę bezradnie pomiędzy „starym” i „nowym”, to usiłowaliśmy ratować ZMP z jego anachronicznym programem i aspiracjami, dowodząc, że rewolucja trwa, to znów oddawaliśmy głos rzecznikom nowego, którzy – jak profesor Jerzy Ziomek – posuwali się aż do sugestii rozwiązania ZMP i stworzenia na jego miejscu nowej organizacji młodzieży socjalistycznej. Srogie, moralizujące teksty o potrzebie zaangażowania i czystości moralnej (w sensie politycznym) pisał polonista z III roku Włodek Braniecki, ja wzdychałem, że „temperatura walki ideologicznej jest niestety niska”, prawnik z III roku Janusz Goćkowski gromił młodzież za stępienie wyczulenia moralnego, odpływ zainteresowań naukowych i wygodnickie podejście do życia, a jednocześnie – jak czynił to swym piórem Braniecki – notowaliśmy, że „rozpoczął się bunt. Bunt młodych przeciw strupieszałym formom pracy, przeciw samym sobie”, zarazem sugerując, że trzeba i należy stawiać sobie jakieś poważniejsze wymagania. Zamieszczaliśmy sprawozdania ze zjazdów ZMP i ZSP, wspomnienia o IV Festiwalu Młodzieży i Studentów w Bukareszcie i liryczno–entuzjastyczny reportaż o V warszawskim Festiwalu (piórem późniejszego uczonego profesora Edmunda Pieścikowskiego), publikowaliśmy liczne reportaże o przypadkach wykroczeń i ekscesów w środowisku studenckim, co okazało 122 się bardzo ryzykowne – bo z jednej strony zganił naszą „terapię post factum” docent Z. Ziembiński, a z drugiej doczekałem się pozwu od pewnej ofiary naszej pisaniny i pewnie byłbym sprawę przegrał, gdyby nie historia, która pewnego dnia zmiotła wiele wokand. Ba, było jeszcze gorzej: Goćkowski przeżywał akurat ostrego bzika na tle ortodoksji stalinowskiej, w numerze piątym czcił na całej kolumnie rocznicę wielkiego prawnika radzieckiego A.J. Wyszyńskiego (dość ponurej figury), a w lutym 1956 roku, w okolicach XX Zjazdu KPZR, wymógł umieszczenie dwóch fragmentów z dzieł J. Stalina na temat powinności prasy – niby to w obronie naszej własnej gazety, co wyglądało dość komicznie, skoro na innej stronie tego samego numeru, w komentarzu o zjeździe, pisał, że z radością wita renesans demokracji wewnątrzpartyjnej. Tak to się męczyliśmy – jednocześnie otwierając się na świat (wywiady z profesorami Pollakiem, Tymienieckim, Sczanieckim, Ziomkiem o podróżach naukowych do Włoch, do Francji, do Jugosławii), tropiąc pośród nas doktora Faula (na tle dyskusji, wywołanych „Obroną Grenady” Kazimierza Brandysa), optując za przywróceniem i rozwijaniem samodzielnej myśli socjologicznej (duży artykuł młodo zmarłego, a znakomicie się zapowiadającego socjologa Andrzeja Malewskiego), tępiąc system, który metodami administracyjnymi i reglamentacją wychowuje nie ludzi, lecz „nudnych poddanych, pozbawionych poczucia odpowiedzialności”’ (prof. Maria Koftowa). Tak, bo z czasem zaczęli do „Naszych Spraw” pisywać również pracownicy nauki, i to nie tylko młodzi asystenci, ale również docenci i profesorowie. 123 WYPRAWA NA KUL Największym Goćkowskiego i moim wyczynem był wielki, kilkukolumnowy reportaż z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego („Dwa dni na KUL–u”), pisany zimą 1955/1956 roku, a opublikowany w numerze kwietniowym. Pretekstem była chęć zapoznania się z działalnością komórki ZMP na tej uczelni (była taka!), w rzeczywistości zaś nęciła nas jej egzotyczna atmosfera: obaj byliśmy antyklerykałami, a może nawet – kto wie? – wojującymi ateistami, węszącymi kogo by tu obśmiać. No, i obśmialiśmy KUL. Trafiliśmy nawet na wykład w Instytucie Wyższej Kultury Religijnej, poświęcony analizie pokusy. Wygłaszał go ksiądz Karol Wojtyła. Cytuję: „Janusz usiadł w pierwszej ławeczce i w otoczeniu sióstr, bernardynów i innych O.O. potulnie notował słowo w słowo rozprawę o istocie i sposobach zwalczania pokusy. Aby nie nużyć ograniczymy się do paru definicji: Pokusa to zaangażowanie naszego pożądania w kierunku jakiegoś dobra; w pokusie zmysły nasze, szczególnie przy pokusach seksualnych (którym nb. poświęcono 99,99% wykładu) nastawiają się na pożądanie dóbr pozornych, poczem następuje straszne rozczarowanie. Albo: pokusa to szukanie dobra tam, gdzie go nie ma, lub takiego, które nie istnieje. Najłatwiej, jak podkreślał X. Profesor, o pokusy w małżeństwie. Aby nie ograniczyć się do ogólnika z pokusami należy walczyć. Wykładowca podaje dwie naukowe metody totalnej likwidacji pokus...: Odrzucenie – poderwanie woli wprost przeciw pokusie; Obiektywizowanie – przedstawienie motywów drogą racjonalnego wychowania woli przez wiarę. Pokusa winna być odprowadzana zmysłami przez wprowadzanie światła, rozumu i wiary. Metoda zalecana dla ludzi o wyższym poziomie intelektualnym. Janusz uciekł spocony powtarzając w pędzie definicję X. Wojtyły na nowoczesną fizykę (jest to ta sama fizyka co dawniej, jeno oglądana przez mikroskop)...” – i tak dalej. W podobnym stylu ja podrwiłem z wykładu księdza dr Kamińskiego „Teoria poznania”, który naprawdę był śmieszny (Ajdukiewicz „to jest taki filozof, którego książki leżą w Gminnych Spółdzielniach, a które to książki państwo niechaj litościwie kupią, aby go wspomóc...”; Maritain „to jest taki laik, świecki tomista, który usiłuje filozofować”...). W rzeczy samej – KUL nie zafascynował nas. Miesiąc później Janek Urbanowicz (II rok polonistyki) przysłuchiwał się na KUL–u dyskusji o „Obronie Grenady” i odniósł podobne wrażenie. Nie najgorzej prezentowała się natomiast w „NS” literatura: mieliśmy niezłe wiersze Macieja M. Kozłowskiego, Mariana Grześczaka, Kazimierza Brauna, ogłosiłem kilka swoich przekładów z Brechta i młodego poety niemieckiego Manfreda Streubla, była też proza, były recenzje z teatru (m.in. Zenon Bosacki z Kazimierzem Szymiłem zmiażdżyli inscenizację „Cyda” w poznańskim Teatrze Polskim, a Zdzisław Romanowski starannie zanalizował pierwsze po wojnie wystawienie „Godiwy” Leopolda Staffa w teatrze uniwersyteckim, w którym to przedstawieniu wyróżnili się późniejsi ludzie teatru – studenci polonistyki Hanka Krupianka – Godiwa i Kazimierz Braun – Grajek), było też – począwszy od pierwszego numeru – sporo satyry, pisali Bogdan Czarnocki, Ryszard Podlewski, Goćkowski i ja układaliśmy szydercze „Diatryby mistrza Alkofrybasa Młodszego”. Jedną z nich przytoczę – z numeru 8/9 (luty 1956), już owianego aurą rewizji rzeczywistości: Osoby: Pangloss – optymista z urzędu Wiatraczek – filozof–eklektyk Triwikramasena – król Kaszmiru 124 Panurg Mistrz Jan Wiatraczek: Podobno ulubiony słoń Archikratora ma pchły? Panurg: Ma. Wiatraczek: Straszne! Okropne! Potworne! Wokół pchły! Całe nasze jestestwo zapchlone! Giniemy! (wybiega) Triwikramasena: Czemu ów człowiek wyje jak wampir? Mistrz Jan: Rzekło mu się, iż słoń władcy ma pchły. Triwikramasena: To Źle. Słonie muszą być czyste (odchodzi) Pangloss: Kto tu był? Co było mówione? Panurg: Był Triwikramasena, król Kaszmiru. Rzekło mu się, że słoń Kaaba ma pchły. Pangloss: To potworny błąd! Jak można przybyszowi ukazywać taki obraz. Pomyśli, iż cała Paflagonia tonie w pchłach... Mistrz Jan: Nie każdy nie myśli... Pangloss: Grozi wam klątwa! Istotą t e g o słonia jest jego siła, przemyślność, zręczność... To Wspaniały i Reprezentacyjny słoń... Panurg: Słoń wspaniały, a pchły ma. Pangloss: Ale po co to głosić...? Mistrz Jan: Bo go gryzą, a to mu przeszkadza... Pangloss: Jednak ważne, że przeważają przymioty u słonia... Panurg: Co by o tym rzekł ów słoń? Hmmm... W sumie od marca 1955 do maja 1956 ukazało się jedenaście numerów „Naszych Spraw” (w tym dwa podwójne, niektóre bardzo pękate). Czas tutaj wspomnieć, że głównym moim pomocnikiem w redakcji była Maria Strzemboszówna z II roku polonistyki. Wynikło z tego zakochanie, a po pewnym czasie małżeństwo. Maria była dziarską blondynką z duszą harcerskiej zastępowej, co wtedy bardzo mnie rozczulało i bynajmniej nie drażniło. Imponowało mi też, że jest lektorką w poznańskiej rozgłośni radiowej. 125 DOM NA SOŁACZU Maria mieszkała na Sołaczu przy ulicy Mazowieckiej, wkrótce poznałem jej rodzinę. Ojciec, Kazimierz Strzembosz, był inżynierem–agronomem i pracował w rozjazdach jako inspektor Instytutu Uprawy, Nawożenia i Gleboznawstwa (IUNG). Matka Aleksandra, zwana w domu Isią, była córką Karola Wierusz–Kowalskiego, malarza i ziemianina, przed wojną właściciela Posady pod Koninem (pałac jeszcze istnieje) i stryjeczną wnuczką znacznie znakomitszego malarza Alfreda Wierusz–Kowalskiego. Siostra Krystyna, młodsza o trzy lata, uczęszczała jeszcze do liceum – była wtedy wrogiem mężczyzn numer jeden. Była też Bunia, Hania Potworowska, która w dawnych latach opiekowała się młodą Isią i z czasem przylgnęła do rodziny. Mówiła świetnie po francusku, kładła pasjanse, paliła mnóstwo papierosów, mówiła głębokim schrypniętym altem i miała w Poznaniu liczne przyjaciółki – Marynię Grabowską, siostrę Jerzego Waldorffa, Zosię Kozłowską, exziemiankę, której mąż był krewnym przedwojennego premiera, wreszcie panią Chłapowską „z Bagdadu” – zespół ten tworzył czwórkę brydżową, do której z czasem dołączyłem, gdyż panie nie zawsze zbierały się w komplecie. Kiedy z rozjazdów wracał pan domu on także zasiadał do stołu, grał nieźle, a na trudne sytuacje zwykł reagować stałym zawołaniem z przedwojennego filmu:– Wicuś, nie daj się! W ten sposób został na resztę swych lat „Wicusiem”. Pani Strzemboszowa była Polką starodawnego chowu: nie znosiła komuny, nade wszystko kochała kościół rzymski, przedwojenna Polska była jej świętością. Bunia i „Wicuś” byli bardziej umiarkowani. Bunia miała też niezwykłego, wspaniałego brata Andrzeja. Mimo siedemdziesiątki był bardzo przystojny, w typie „starych Polaków”. Właśnie w tym czasie wyszedł był z więzienia: był obok pana Witolda Maringe'a i innych jedną z ofiar głośnych w końcu lat 1940–tych procesów PNZ–ów. Procesy były sfingowane, panowie z dawnych sfer ziemiańskich u progu ery stalinowskiej zapłacili wysoką cenę za to, że po wojnie ufnie zgodzili się pokierować wielkimi gospodarstwami rolnymi w charakterze dyrektorów. Pan Andrzej miał wielkie doświadczenie, przed wojną prowadził z sukcesem duże gospodarstwo pod Kaliszem. Żonę i syna stracił w powstaniu warszawskim, po wojnie – już jako starszy pan – ożenił się ponownie z pewną kompletnie bezradną, przy tym dość naiwną i śmieszną arystokratyczną wdową, do której odnosił się z pobłażliwą, ciepłą ironią. Miał córkę, panią Wandę Krzymuską, zamieszkałą w Gdańsku–Oliwie przy ulicy Subisława – dzieliła tam dom z matką Konstantego Puzyny i zajmowała się hodowlą zwierząt futerkowych. Na jej tarasie w czas wakacji również grywało się w brydża – z panem Andrzejem, z Bunią, z panią Chłapowską. Wybiegam tu trochę naprzód, bo nie potrafię powstrzymać się od przytoczenia dwóch anegdot z okresu spotkań na tarasie przy Subisława. Pewnego dnia zaszedłem tam bez zapowiedzi i zastałem dwie staruszki, Bunię i Chłapowską, przy kartach. Obie bardzo zaperzone. Na mój widok pani Chłapowska zakrzyknęła, wskazując na Bunię: – Niech pan jej powie, żeby nie oszukiwała w kartach! – Cóż to, Bunia oszukuje? – zapytałem. A dusiłem się ze śmiechu. Grały, lecz połowa kart z rozdania leżała pod stolikiem na dywanie, u stóp obu staruszek. Pozbierałem je, położyłem na stole i zaproponowałem obu damom, by zaczęły rozgrywkę od nowa. Wielki niepokój ogarnął panią Chłapowską w okresie wizyty generała de Gaulle w Warszawie. – Boże mój, w co ja się ubiorę!? Przecież nic nie mam... Była święcie przekonana, że generał pamięta o niej i że z pewnością zostanie zaproszona na wielkie przyjęcie w stolicy. 126 – Tańczyłam z nim w 1920 roku, był wtedy porucznikiem, a jakie słówka mi szeptał...jakie... Była szczerze wzruszona wspomnieniem i przekonana, że lada chwila wypadnie jej jechać do Belwederu... Z rodziny Marii najbardziej lubiłem „Wicusia”, Bunię i pana Andrzeja. Wyobrażałem sobie, że po wyjściu z więzienia pan Potworowski będzie manifestował nienawiść do reżymu, tymczasem spotkała mnie niebywała niespodzianka: oczywiście nie miał wysokiego mniemania o sprawcach swego losu (spędził w więzieniu sześć lat), ale jednocześnie twierdził, że przyszłość polskiego rolnictwa nie opiera się na małym gospodarstwie chłopskim. Mówił: – PGR–y trzeba uzdrowić. Tylko wielkie gospodarstwa, nowocześnie zarządzane, z odpowiednią infrastrukturą przetwórczą, mogą być przyszłością naszego rolnictwa. Po październiku 1956 bardzo liczył na zmiany, na stworzenie dla PGR–ów „rozsądnych podstaw”, został – podobnie jak pan Maringe – doradcą ministra rolnictwa, lecz wnet się rozczarował. Niemniej robił co mógł... Kłamliwie, acz skrytego pod literką „pan P.”, przedstawiła go w swych „Dziennikach” Maria Dąbrowska ex re jakiegoś pobytu na polowaniu w wielkopolskim majątku w latach czterdziestych: opisała go wiernie, że piękny, że „podobny do Mościckiego”’, a jednocześnie podlizujący się polującym UB–ekom. Pan Andrzej nigdy nie był lizusem władzy, czego dowodem późniejszy wyrok i więzienie, i nigdy nie zdradził siebie – był PNZ–tach tak samo rzetelnym szefem, jak przed wojną, kiedy dzierżawił majątek pod Kaliszem, a będąc gospodarzem zarządzonego przez władze polowania po prostu zachowywał się grzecznie, jak gospodarzowi przystało. Pochodził ze znanej kalwińskiej rodziny o wysokiej etyce społecznej, bardzo dla Wielkopolski zasłużonej, niech to mówi za siebie. Zaś pani „Maryjka” Dąbrowska, wiadomo, zapisała w „Dziennikach” wiele niesprawiedliwych stron, potrafiła być małostkowa i śmieszna. Aleksander Rogalski opowiadał Jankowi Koprowskiemu o jej zachowaniu po odbytym czwartku literackim w Poznaniu: ponieważ miejscowa publiczność nie dość ją (w jej mniemaniu) ufetowała, wpadła w regularną histerię, pieniła się, tupała małymi stópkami i zaklinała się, że nigdy już – przenigdy! – nie przyjedzie do tego wstrętnego miasta. Rogalski, organizator spotkania autorskiego, jakoś to przeżył, Poznań również. 127 KOŃCÓWKA STUDIÓW Na III i IV roku byłem już nie tak dzielnym studentem, jak na pierwszych dwóch latach. Zbyt wiele srok trzymałem za ogon. Rozdarty między asystenturą na Wyższej Szkole Rolniczej, redakcją „Naszych Spraw”, amorami z Marią i rozkładem zajęć w Collegium Philosophicum nie miałem dość czasu, by się do czegokolwiek solidniej przyłożyć. Niemal nic nie wyniosłem z lektoratu szwedzkiego pana Kobylańskiego (a kto chciał, zyskał zupełnie dobrą znajomość języka, jak moje koleżanki Halina Dębicka i Janka Trawczyńska), nie znosiłem wykładu doktora Drabińskiego z (niezbędnej dla germanistów!) literatury radzieckiej, cierpiałem na pedagogice wykładanej przez prof. Józefa Kwiatka – i tak dalej. Nowością był wykład z historii języka niemieckiego profesora Ludwika Zabrockiego oraz towarzyszące mu seminarium magisterskie, a także wykład z historii literatury niemieckiej profesor dr Marii Koftowej. Spotkanie z Koftową było pewnego rodzaju wstrząsem: skończył się linearny wykład arcynudnej Ludmiły Nowak, nowa profesor najchętniej ograniczała się do skojarzeń i dygresji posługując się przy tym dość dziwnym językiem, i uciekając w zawiłe filozofowanie, będące produktem jej indywidualnego podejścia do Hegla i Marksa. W efekcie powstawał z tego chaos, zresztą dość sympatyczny. Cóż, nie pokochałem ani Herdera, ani Schillera, ani Goethego. Egzamin u pani Marii też był udręką: nie rozumiałem jej pytań, efektem była zatem trójka w towarzystwie czterech piątek i trzech czwórek z innych egzaminów (w tym z historii języka). Oczywiście nie miałem wtedy pojęcia, że już za rok, za dwa lata, na gruncie prywatnym, bardzo się Mariysią zaprzyjaźnimy, że będę bywał w jej mieszkaniu w Collegium Iuridicum przy ulicy Kantaka (tam poznałem dwóch jej nieletnich synów – Jonasza, później sławnego, niepokornego poety, autora kabaretowego i piosenkarza oraz Mirka, który obrał karierę naukową), że napisze dla redagowanego przeze mnie tygodnika „Wyboje” nie jeden tekst publicystyczny, że wreszcie przejdziemy na „ty” i wypijemy kielicha w „Smakoszu”. Z czasem przyzwyczaiłem się nawet do jej sposobu mówienia, w niejednym podobnego do stylu Stula Hebanowskiego – i rozumiałem ją bardzo dobrze. Podczas spotkań objawiała zabawny zwyczaj walenia rozmówców pięścią w kolano – nieco dotkliwy, z uwagi na siłę fizyczną tej dość potężnej kobiety, lecz aprobowany. Słynny był też jej głośny śmiech, od którego pękały mury... 128 GŁUPSTWO: TRUSKAWKI Wiosną 1955 roku niemal umarłem, a wyglądało to tak: kupiłem olbrzymią torbę truskawek, ze dwa kilogramy, i zjadłem je w ciągu pięciu minut. Po pół godzinie zrobiło mi się słabo, niemal tracąc przytomność dowlokłem się jakoś do izby przyjęć szpitala przy ulicy Podgórnej (wtedy Walki Młodych), gdzie wbito mi w tyłek ogromną igłę i bardzo dużo jakiegoś środka na uczulenie. Spuchłem straszliwie. Były to ciężkie chwile. Dłonie moje przypominały poduszki, na piersiach poniosły się wielkie czerwone placki, potwornie swędzące. Z trudem oddychałem. Na Jackowskiego przychodziła wtedy Maria i pielęgnowała chorego, nawet pani Lubierska tym razem jakoś nie protestowała przeciwko obecności „kobiety”. Co się okazało? Otóż od dzieciństwa co roku odczuwałem wiosną uporczywe swędzenie skóry, ale nie kojarzyłem tego z owocami. Dopiero szok łapczywie i w zbyt dużej ilości pochłoniętych truskawek uświadomił mi, jaka była prawdziwa przyczyna drobnej, a pierwotnie tylko irytującej dolegliwości. Rezultat był taki, że po kryzysie 1956 roku całe to uczulenie minęło jak ręką odjął: od tamtej pory mogę jeść truskawki w każdej ilości. U progu lata pożegnałem mego współlokatora – i współautora „Naszych Spraw” – Bogdana Czarnockiego, który po magisterium wyjechał do Gdańska, gdzie zatrudnił się w liceum pedagogicznym TPD. Zostałem sam na Jackowskiego. Niemniej postanowiłem na IV rok poszukać sobie innego, samodzielnego lokum i bardziej liberalnych gospodarzy. Sama myśl o tym, że jeszcze przez rok po godzinie dziesiątej wieczorem będę zmuszony robić siusiu do masielniczki (nazywaliśmy ją z Bogdanem „cyborium”), a następnie wylewać zawartość z drugiego piętra za okno, napawała mnie obrzydzeniem. Znalazłem mieszkanie na Grobli. Gospodarze nie bali się „kobiet”, zresztą była wtedy tylko jedna – Maria, pokój był znośny, cena niewygórowana. 129 PRZEŁOM Podczas ostatnich studenckich wakacji w „Nowej Kulturze” ukazał się „Poemat dla dorosłych” Adama Ważyka. Znaliśmy wszyscy Ważyka jako tego komisarza politycznego literatury, który postanowił zlikwidować jakoby nie przystające do socjalizmu „kanarkowe” pienia Gałczyńskiego. Tym większy był szok niespodzianki, kiedy nagle zapiszczał drobnomieszczańskim oburzeniem: co mu się stało, temu Ważykowi? Czyżby zwariował? Co do mnie znałem Polskę tylko z mojego terminowania nauczycielskiego, z wyjazdów do PGR–ów na wykopki i żniwa, z podróży do różnych miast: nie wydawała mi się aż tak straszna, jak Polska Ważyka. Oczywiście nie miałem pewności, że znam całą Polskę. Ale tak samo nie mogłem mieć pewności, że Ważyk ją zna – całą. Paszkwil na budownictwo socjalistyczne? A może głos rozczarowanego, który nagle przejrzał na oczy? Albo nie głos, lecz „womit” – z artykułu Ludwika Flaszena: „pisarze widzieli i milczeli – a nie mówili”? Jeżeli widzieli i milczeli, to jakim prawem teraz rzucają błotem?... Doprawdy, trudno zrekonstruować ówczesne moje myśli. W każdym razie byłem mocno poruszony. Do „Naszych Spraw” niewiele z tego przenikło, może nawet nic. Niemniej na uczelni zrobił się ruch, przyjeżdżali wybitni aktywiści szczebla centralnego (Władysław Matwin), by prowadzić dyskusję i słuchać, co o Ważyku powiedzą studenci. Kazimierz Braun napisał olbrzymi esej o „Poemacie dla dorosłych”, zachowałem go w moich papierach bo na łamy się nie przedostał: na nich nadal walczyliśmy o prawdziwą moralność socjalistyczną. W Polsce zaczęło się robić gorąco od nowych zdarzeń i myśli. Pojawiło się „zielone” „Po prostu” – wkrótce najbardziej w kraju rozchwytywane czasopismo, nic nie mające wspólnego z dawnym, drętwym „czarnym” „Po prostu”, organem Zarządu Głównego ZMP. Na nowych łamach ukazywać się począł zmieniony obraz kraju: zróżnicowany, z przewagą krytyki nad entuzjazmem. Z drugiej strony – szokował brutalny atak Kazimierza Brandysa na Czesława Miłosza w opowiadaniu „Nim będzie zapomniany”, w którym taki k t o ś jak Weymont (czyli Miłosz) jest tylko myszą, kimś, komu za chwilę nie starczy już śliny by na nas (tj. na Polskę Ludową) pluć. Czyli – pełne „pomieszanie z poplątaniem”. Kiedy na dodatek Jerzy Putrament wystąpił w reportażach z USA z pochwałą coca–coli, zamęt sięgnął szczytu: jak to? Sam towarzysz Putrament? Komu zatem wierzyć: towarzyszowi Ważykowi, towarzyszowi Brandysowi, czy towarzyszowi Putramentowi? Dołożył swoje warszawski festiwal młodzieży w lecie 1955 roku. Powiał świeższy wiatr, wielu ludzi ponawiązywało „nieortodoksyjne” znajomości z delegatami zza żelaznej kurtyny... Maria pojechała na ten festiwal jako kibic, wróciła oczarowana... Skłamałbym mówiąc, że poruszałem się w tym gąszczu swobodnie, ze znajomością rzeczy, tym bardziej, że jako poznańska prowincja nie czuliśmy na bieżąco pulsu Warszawy, która nadawała ton zarazem przemianom i chaosowi. Dając przy okazji również błyski „nowego”: do nich zaliczyłem premierę „Dziadów” w Teatrze Polskim Arnolda Szyfmana, przygotowaną (dość ostrożnie) przez Aleksandra Bardiniego: zabłysnęli wtedy dwaj młodzi, wspaniale zapowiadający się aktorzy – Ignacy Gogolewski i Stanisław Jasiukiewicz. Dlaczego był to fakt ważny? Otóż od chwili zwycięstwa polskiej wersji stalinizmu w 1948/1949 roku niemal cała romantyczna i neoromantyczna literatura narodowa znikła ze scen. Nie grano „Dziadów” (jedyna po wojnie premiera odbyła się w latach 40–tych w Opolu), nie grano „trudnego” Słowackiego, nie grano Krasińskiego, nie grano Norwida, nie grano Wyspiańskiego, by nie wspominać o wielu pomniejszych, a ważnych autorach (skazany na niebyt był nawet Jerzy Szaniawski!). Sygnał warszawskiej premiery oznaczał zatem, że zmienia się 130 polityka kulturalna państwa, że władze przypomniały sobie w końcu, wśród jakiego działają społeczeństwa i w jakim kraju. Teatr kaliski, który w tym czasie przywiózł do Poznania swoją inscenizację „Żeglarza” Szaniawskiego w reżyserii 20–paroletniego Konrada Swinarskiego, już płynął na tej nowej fali. Ciekawe, że na tle owych przemian Goćkowski i ja postanowiliśmy wybrać się do Lublina – by wesprzeć niewielką komórkę ZMP na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a przy sposobności pożartować sobie z ducha „Collegium Theologicum”. Akceptowaliśmy przecież to „nowe”, które nadchodziło, a jednak... Cóż, wierzyliśmy, że niektóre zdobycze poprzedniego okresu zasługują na zachowanie, ba, że są dostatecznie umocnione, by samodzielnie uchronić się przed zagładą. Jedną z nich miał być w naszym pojęciu duch laickości, połączony z ostrym antyklerykalizmem. Należał on do ideowego wyposażenia pokolenia ZMP, do którego – pomimo osobistych przejść w łonie organizacji – jednak należałem. Tekst, który ukazał się potem w „Naszych Sprawach”, dość wiernie odzwierciedlał owo nasze nastawienie. Księdza dr Karola Wojtyłę przedstawiliśmy jako jedną z kukiełek naszego satyrycznego widowiska o KUL–u: gdyby ktoś wtedy nam powiedział, że autor wykładu „o pokusie” będzie w przyszłości papieżem, z pewnością nie dalibyśmy mu wiary. Nie wiedziałem też wtedy, że na KUL–u właśnie w tym czasie kończą studia ludzie, z którymi po latach powiąże mnie bliska znajomość, a nawet przyjaźń – między innymi Juliusz Burski i Piotr Kuncewicz. 131 ROK 1956 – CZĘŚĆ PIERWSZA I oto dotarłem do roku 1956, tak wiele znaczącego w dziejach naszego kraju i społeczeństwa. Do roku mego pierwszego wyjazdu zagranicznego, do roku sławnego referatu Chruszczowa, do roku poznańskich „wypadków czerwcowych”, do roku „Października”, do roku mojego magisterium, do czasu mego małżeństwa i powstania tygodnika studentów i młodej inteligencji „Wyboje”, czyli do okresu, który w moim życiu znaczył bardzo wiele. W katedrze podstaw marksizmu–leninizmu Wyższej Szkoły Rolniczej rok zaczął się normalnie. W styczniu i lutym prowadziłem zajęcia w moich sześciu grupach. W marcu szef nasz, Janusz Rachocki, zjawił się na niespodziewanie zwołanym posiedzeniu katedry z plikiem broszur: był to polski przekład referatu Nikity Chruszczowa, wygłoszonego w lutym podczas zamkniętego posiedzenia XX Zjazdu KPZR, a poświęconego Stalinowi i jego zbrodniom. Czytaliśmy tekst głośno, na zmianę, pamiętam wyraz wstrząsu na twarzy Zygmunta Paterczyka i figlarne „oko”, puszczone przez kolegę–asystenta, Roberta Luterka. Ilekroć wracam do tego dnia, myśl zaczyna krążyć wokół samopoczucia mojego i towarzyszy, tych z mego pokolenia (miałem wtedy 22 lata) i nieco starszych. Związek Radziecki pozostał potęgą militarną i nadal pilnował ładu jałtańskiego oraz poczdamskiego, ale w jednej chwili przestał być „wzorcem moralnym”. Koledzy, którzy pochodzili ze wschodnich regionów dawnej Rzeczpospolitej oczywiście już wcześniej sceptycznie oceniali tę „wielkość”: mieli w pamięci lata 1939–1941. Ja wychowałem się na kresach zachodnich i, poza osobliwym koszmarem wyzwolenia w marcu 1945 roku, nigdy bliżej nie zetknąłem się z cywilizacją radziecką a stalinizm poznałem w jego polskim wydaniu. Jednak bez względu na to, co kto wiedział o Stalinie i jego rządach, referat wydał się sensacją nieopisanej miary. I – ze znakami zapytania. Ktoś bąknął: Katyń? Ani słowa o Katyniu. Ja o Katyniu wiedziałem tyle, ile jako dziesięciolatek wyczytałem z łamów „Völkischer Beobachter”, i zapamiętałem sceptyczną reakcję mamy: – Czy można Niemcom wierzyć? W końcu pamiętaliśmy, jakie „katynie” oni nam urządzili po roku 1939, masowe groby w pobliskiej Piaśnicy i Szpęgawsku mówiły za siebie. Niemniej odczuliśmy coś w rodzaju ulgi: nareszcie koniec blagi! Po lekturze w katedrze Janusz Rachocki oświadczył krótko: Postanowiliśmy, że referat odczytamy we wszystkich grupach studenckich. Nie dawajcie go studentom do rąk, sami czytajcie, a potem pożegnajcie się z młodzieżą. Będą to nasze ostatnie zajęcia z podstaw marksizmu–leninizmu. Nie powiedział, kto „postanowił” – komitet? jeśli tak, to który komitet? a jeśli nie komitet, to kto? On sam, Rachocki? Wiem tylko, że PZPR postanowiła upowszechnić referat wewnątrz partii, że nie było mowy o odczytywaniu go na zajęciach w uczelniach. Każdemu z nas (a było nas, asystentów, chyba sześciu lub ośmiu) wręczył egzemplarz broszury z nadrukiem „do użytku wewnętrznego” i nakazał „zwrot po wykorzystaniu”. Moi studenci byli niewiele młodsi ode mnie. Słuchali z zapartym tchem i milczeli. Niektórzy podchodzili w przerwie i pytali: – Co dalej? Wzruszałem ramionami; sam nie wiedziałem, co będzie dalej. Jedno tylko było pewne: farsa zajęć z podstaw marksizmu–leninizmu, opartych w dużej mierze na wałkowaniu i pogłębianiu „Krótkiego kursu” Józefa Stalina, dobiegała końca. Pożegnałem moich studentów i opuściłem mury WSR. Do końca roku akademickiego pobierałem jeszcze pensję, potem nadeszło pocztą uprzejme pismo magnificencji rektora, rozwiązujące umowę – i tak zakończyłem, trwający dwa lata, epizod asystencki. 132 PIERWSZA PODRÓŻ – ZA ODRĘ Miał jednak ów chruszczowowski epizod swój osobliwy ciąg dalszy – w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Czarek Ikanowicz, niedawny absolwent wydziału prawa, wtedy działacz ZSP, poinformował mnie, że „jest decyzja” i że jadę na międzynarodowe seminarium studentów germanistyki do Berlina. Grupa polska składała się z dwóch osób: z Konrada Gajka, studenta z Wrocławia (późniejszego profesora) i ze mnie. Paszporty, dewizy, bilety odbieraliśmy w Warszawie w ZSP przy ulicy Ordynackiej (działem zagranicznym kierował wtedy Adam Cieślar), potem czekaliśmy na wyjazd, bo coś się zatarło w machinie biurokratycznej i w końcu polecieliśmy spóźnieni o dzień: międzynarodowa grupa studentów już udała się była z Berlina do Lipska, gdzie słuchała wykładu Ernsta Blocha, a my dwaj doganialiśmy ją podstawionym przez FDJ nowym wartburgiem: samochód był świeżym osiągnięciem NRD–owskiej myśli technicznej, gospodarze bardzo byli dumni. Był to mój pierwszy wyjazd poza granice PRL. Przed wojną, jako mały chłopiec, bywałem z bratem w Wolnym Mieście Gdańsku, prowadzony za rękę przez ciocię Martę, młodszą siostrę mamy: pamiętam smak lodów i lemoniady. Podczas okupacji ten sam Gdańsk i to samo Lisewo już nie były zagranicą. Tak więc – pierwszy wyjazd, no i pierwszy lot samolotem. Niemcy z NRD przyjęli naszą dwójkę rozgorączkowani i nieufni: referat Chruszczowa u nich nie zaistniał, obowiązywało milczenie i nikt nie zamierzał manifestacyjnie obalać kultu Stalina. W efekcie Konrad i ja staliśmy się dla niektórych żywym zagrożeniem, a dla innych nieoficjalnym, ale prawdziwym źródłem wiedzy o treści przemówienia. Było to zresztą ogromnie dziwne, skoro wobec otwartej granicy z zachodnim Berlinem każdy z nich mógł bez trudu zaopatrzyć się w tekst referatu Chruszczowa, a jednak nie czynili tego. Ich dyscyplina i posłuszeństwo wydały mi się cokolwiek niesamowite: partia zabroniła, zatem nie jeździli do sąsiedniej dzielnicy po wredną bibułę! Tym gorliwiej czerpali z nas, bo byliśmy lepsi od imperialistów z zachodniego Berlina, byliśmy „towarzyszami z Polski”, którym można przecież wierzyć. Znamienny i zabawny był wieczór w mieszkaniu młodej pani docent z Uniwersytetu im. Humboldta Ingi Diersen: zwołała ile się dało koleżanek i kolegów, a nam kazała opowiadać treść referatu z najdrobniejszymi szczegółami, słowo po słowie. Wszelako prawdziwy szok wywołała dopiero informacja, że w Polsce partia postanowiła upowszechnić mowę Chruszczowa – kanałami „wewnętrznymi”, ale jednak. Unglaublich! Piliśmy wino i rozgorączkowani gadaliśmy do późnej nocy. Seminarium trwało dwa tygodnie. Było urozmaicone, owszem, obejmowało kilka godzin spędzonych w archiwum Fryderyka Nietzschego, obejmowało szlak Goethego, Schillera, Herdera, obejmowało spotkania z wybitnymi pisarzami NRD (ściąłem się wtedy z Stefanem Hermlinem, księciem poetów NRD; zetknęliśmy się z Alfredem Kantorowiczem, z Kubą–Bartelem, z czarującym Erwinem Strittmaterem) oraz, osobne, z Bertoltem Brechtem w foyer świeżo odbudowanej Staatsoper przy Unter den Linden, na które wielki Bert przybył otoczony wieńcem asystentów i osobistych niewolników, notujących z zachwytem każde wypowiedziane przez mistrza słowo; podawał nam rękę z wyraźnym obrzydzeniem. Było też kilka wieczorów w teatrach, najważniejsze w Berliner Ensemble, był Poczdam z pałacem Sans Souci i Babelsberg z wytwórnią filmową. Jak to w NRD każdy członek grupy miał swego opiekuna z ramienia gospodarzy, mnie przydzielono dość miłą i strasznie kochliwą, 133 a nawet ochoczą studentkę Hellę B., córkę kolejarza, która przez czas trwania seminarium nieustannie wypowiadała się pozytywnie o ZSRR: takie otrzymała polecenie. Oczywiście był też Manfred Streubel, młody poeta i student, który rok wcześniej odwiedził mnie w Poznaniu i którego wiersz tłumaczyłem dla „Naszych Spraw”, przedstawił mi przyjaciela Wernera Lierscha, po latach autora znakomitej (jak na NRD) monografii Hansa Fallady, stawiał piwo i – unikał jak ognia tematów politycznych. Bardzo wrażliwy, może nawet przewrażliwiony liryk, ciężko borykał się z życiem w NRD – w nieustającej obawie, że zrobi lub powie coś niestosownego, za co mógłby zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Zrodziła się z tego nerwica, której nie uleczyło nawet zjednoczenie Niemiec w 1990 roku: jak mi pisał inny autor z tego pokolenia, Heinz Czechowski, kiedy Manfred spostrzegł, że w nowej kapitalistycznej ojczyźnie nie ma już dla niego zamówień z radia, że nikt nie wyda nowego zbioru wierszy (a sam nie miał siły przebicia), coś w nim pękło i odebrał sobie życie. 134 KOŃCÓWKA Po powrocie wypadało „podpędzić” pracę magisterską. Był początek kwietnia, należało ją złożyć do połowy maja. A pracę pisałem nudną, co gorsza – nic z niej rozumiałem. Profesor Zabrocki wymyślił temat: procesy integracyjne w powstawaniu języka wysokoniemieckiego w XVI wieku. Czytałem dużo literatury pomocniczej, ale nigdzie nie znalazłem potwora pod nazwą „proces integracyjny”. Poniewczasie zrozumiałem, że określenie to wiązało się z nową nomenklaturą „unaukowionego” językoznawstwa, którego wybitnym rzecznikiem był mój profesor. Gdybym więc pozbierał wszystkie staroświeckie „czynniki sprawcze”, przemianował je na „integratory”, z pewnością byłbym dostał piątkę. Niestety, nie połapałem się w czas, bredziłem coś o Lutrze, o upowszechnieniu jego biblii i jej języku – ale było tego za mało, by zyskać wysoką notę. Na szczęście nie miałem wygórowanych oczekiwań: zadowoliłem się trójką. Zdarzyło się jeszcze coś, co mocno mną później wstrząsnęło. Otóż pewnego dnia wezwano mnie do komitetu uczelnianego PZPR, gdzie w gabinecie I sekretarza oczekiwał dosyć elegancki pan w cywilu, który przedstawił się jako major; nazwiska nie zapamiętałem. Wiedział, że kolejny rok germanistyki kończy wkrótce studia i zapytał wprost o najlepszych – pod względem opanowania języka. Wymieniłem kilka nazwisk, w tym nasze najlepsze „Szwedki”, Halinę i Jankę. Siebie również – z niemieckim. Zapytał, czy interesuje mnie praca w służbach – nie pamiętam: wywiadowczych, czy kontrwywiadowczych. Ponieważ nadal śnił mi się hitlerowiec Wrase, strzelający do mego ojca, odparłem, że owszem, tak. Zapisał moje nazwisko obok tamtych. Ciąg dalszy miał się rozegrać w czasie wakacji, na początku sierpnia. Egzamin magisterski zdawałem 18 czerwca 1956 roku w obecności profesorów Luwika Zabrockiego i Mikołaja Rudnickiego oraz docenta Cimochowskiego, bardzo sympatycznego pana, który cieszył się sławą jedynego w Polsce znawcy języka albańskiego. Po wyjściu z sali egzaminacyjnej zająłem się kibicowaniem kolegom, którzy zdawali po mnie. Polegało to na warowaniu w korytarzu, wspieraniu na duchu pobladłych ze strachu delikwentów, kolekcjonowaniu plotek – i tak dalej. Normalna rzecz. I tak nastał czwartek, 28 czerwca, nazwany Czarnym Czwartkiem. 135 CZARNY CZWARTEK Jak dziś pamiętam: stałem w korytarzu na drugim piętrze Collegium Philosophicum przy ulicy Matejki, ktoś tam jeszcze zdawał, gdy nagle rozeszła się wieść: – W mieście coś się dzieje! Tramwaje nie kursują! W jednej chwili wyruszyliśmy w kilka osób do centrum, naturalnie pieszo. Z Mostu Uniwersyteckiego roztaczał się widok w głąb ulicy Armii Czerwonej (dziś, jak i dawniej, Św. Marcina) i na wzbierający tłum z transparentami. Napisów z odległości nie udało się odcyfrować. Po chwili dotarłem pod arkady Collegium Minus, gdzie zgromadziło się już sporo osób z uniwersytetu, profesorów i studentów. Był prorektor Jaśkiewicz, był „marksista” Władysław Markiewicz. Przed nami, w odległości może dwustu metrów, zbierał się coraz gęstszy tłum. Wszyscy spoglądaliśmy w napięciu na to nowe zjawisko, które dopiero potem uzyskało miano pierwszego masowego protestu robotniczego w PRL. Wielkie, rozlane morze głów, znane dotąd jedynie z literatury. Wielkie było rzeczywiście. Wielkie i przez samą swą liczebność imponująco groźne. Ludzie gromadzili się pod stosunkowo niedawno wzniesionym budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a wybór miejsca mógł oznaczać tylko jedno: przyszli manifestować przeciwko władzy. Stopniowo i do nas, pod arkady auli, dotarły strzępy informacji: obniżka zarobków, podniesienie norm produkcyjnych, pogłoska o aresztowaniu delegacji robotniczej. Sygnał do strajku i manifestacji dała załoga Zakładów im. Stalina (tak wtedy nazywały się Zakłady Cegielskiego, w skrócie ZISPO), na transparentach napisy: „Chcemy chleba”. I na to wszystko patrzą cudzoziemcy: w Poznaniu właśnie odbywały się Międzynarodowe Targi, co oni sobie o nas, o socjalizmie, pomyślą? Moje samopoczucie było fatalne. Pomimo wszystkich zastrzeżeń byłem przecież członkiem tej partii, przeciwko której zmobilizowało się tego dnia chyba ze sto tysięcy ludzi. Przeciwko partii, która mianowała siebie partią klasy robotniczej. Im dłużej trwała manifestacja, tym większego miałem kaca. Przypuszczam, że podobne uczucia ogarniały pozostałych członków uniwersyteckiej organizacji partyjnej zgromadzonych pod aulą. Z daleka widziałem jakieś zamieszanie pod wejściem do KW. Czy I sekretarz Leon Stasiak wyszedł do demonstrujących robotników? Nie wyszedł. Podobno skrył się gdzieś; szydercy głosili, że schował się gdzieś w toalecie („w sraczu”) poza budynkiem KW. Do ludzi wyszedł sekretarz propagandy Wincenty Kraśko, chciał przemówić, ale został poturbowany – zresztą niezbyt mocno. Manifestanci chcieli rozmawiać z kimś, kto ma moc podejmowania decyzji – Kraśko takiej mocy nie miał. Wkrótce ujawniło się to, co w każdym masowym zbiegowisku jest zawsze zapowiedzią grozy: anarchia. Ktoś oto nawołuje, rzuca hasło, zyskuje posłuch. Hasło zabrzmiało: idziemy na ulicę Młyńską odbić z więzienia naszych ludzi! Nikt nie pytał, czy istotnie uwięziono delegację robotników ZISPO. Hasło wystarczyło, aby od tłumu, zebranego na ulicy przed KW, odłączyły rosnące z każdą chwilą grupy ludzi bardziej krewkich, bardziej rozognionych i zdeterminowanych. Manifestacja na ulicy Armii Czerwonej zaczęła rzednąć, ale nie rozwiązała się. Podzieliła się na dwa żywioły. Żywioł, który popłynął na ulicę Młyńską rozbijać więzienie, zapoczątkował to, co później nazywano eufemicznie „wypadkami poznańskimi”. Jak powiada Alexis de Tocqueville „zazwyczaj powstania rozpoczynają paryscy ulicznicy”’. 136 Trwałem na placu pod arkadami auli uniwersyteckiej do czasu, kiedy doszła nas wiadomość, że na ulicy Słowackiego toczy się bitwa. Ruszyłem w tamtą stronę, stanąłem dość blisko wydarzeń, pod gmachem ubezpieczalni u zbiegu Dąbrowskiego i Słowackiego. Patrzyłem, byłem niemym świadkiem. Punkt obserwacyjny był dobry, niezbyt oddalony od gmachu UB, pod którym rozgorzała bitwa, widziałem dużo, lecz nie mogę powiedzieć, że widziałem wszystko. Myślę, że setki osób, które jak ja wypełniały to miejsce na skrzyżowaniu, też widziały dużo, a jednocześnie niewiele. Trwała bitwa z doskoków, zza załomów murów, widziało się odpryskujące tynki, słyszało wystrzały. Czasem ktoś zakosami przebiegał jezdnię, ktoś inny kucał. W pewnej chwili z dachu wielkiego budynku ubezpieczalni spadł na ulicę nadajnik radiowej stacji zagłuszającej: odskoczyłem niemal w ostatniej chwili. Pod gmachem KW żądano chleba, na Słowackiego kilka godzin później podjęto walkę z policją polityczną i zniszczono urządzenie, które odbierało ludziom dostęp do informacji – nie wiem, czy lepszej, ale na pewno innej niż rządowa, której nie ufano. Czoło pochodu i czołówka bitwy. Czy byli to ci sami ludzie? Odnosiłem wrażenie, że oba żywioły różniły się także pod względem wieku: w bitwie na Słowackiego widziało się więcej ludzi młodych, nawet wyrostków. Późniejszym popołudniem pojawiły się na Dąbrowskiego pojazdy pancerne, zapewne z pobliskiego Biedruska. Była to odsiecz dla oblężonych UB–owców, a jednocześnie kaganiec, nałożony na miasto. Odtąd mogło być już tylko gorzej. Opuściłem skrzyżowanie Dąbrowskiego i Słowackiego i ruszyłem pieszo na Sołacz. Maria nie wiedziała, co się ze mną dzieje, chciałem ją uspokoić. Jej matka, pani Isia, nie przejmowała się kłopotami reżymu, wprost przeciwnie. Czyż nie nazwała swej córki „szmatą zetempowską” kiedy wyszło na jaw, że zadaje się ze mną? Byłem pierwszym posłańcem z miasta, który na spokojną ulicę Mazowiecką przyniósł wiadomości o wydarzeniach tego dnia. Do siebie, na Groblę, wróciłem dopiero przed północą. Szedłem pieszo, z daleka wciąż jeszcze dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. Spostrzegłem, zdziwiony, że w ciągu dnia ani przez chwilę nie czułem strachu. O socjalizmie myślałem z ulgą, że odtąd może być już tylko lepszy. Jakoś układało mi się to w ciąg poczynając od referatu Chruszczowa, przez różne inne wypadki – jak śmierć (w samą porę) Bolesława Bieruta, jak artykuł Piórkowskiego o AK, jak rozwiązanie kominformu, jak uwolnienie Gomułki („doły partyjne”’ niemal do ostatniej chwili nic o tym nie wiedziały), jak czystki w aparacie wymiaru „sprawiedliwości”, jak powrót pana Andrzeja z więzienia... Ufałem i wierzyłem, że odtąd może już być tylko lepiej. Nie kwestionowałem socjalizmu jako sposobu na życie i na urządzenie państwa. Jeżeli robotnicy, zebrani rano przed budynkiem KW, głosili na swych transparentach prawdę, to widocznie nasz socjalizm nie ma nic wspólnego z socjalizmem z naszych marzeń. A winni temu są ludzie u władzy. Nic jeszcze nie wiedziałem o kulisach poznańskiego wybuchu, o cynicznych szwindlach władz, które sprawiły, że desperaci z Cegielskiego musieli wyjść na ulicę (a za nimi inne załogi). Ale i te szwindle zapisywałem oczywiście na konto „starego”, które musi odejść. Byłem przygnębiony, lecz nie załamany. Po wielu latach Ludwik Krasucki zapewnił mnie, że sekretarz Leon Stasiak nie schował się w czwartek przed manifestującym tłumem robotników, lecz zgodnie z wcześniejszym postanowieniem udał się do wyznaczonego sztabu kryzysowego poza centrum miasta. Miało tam zjawić się całe kierownictwo KW, jednak na zbiórkę przed wyjazdem spóźnił się sekretarz propagandy Wincenty Kraśko – i dzięki temu zbiegowi okoliczności on jeden z członków kierownictwa znajdował się w gmachu KW w chwili, kiedy manifestanci zażądali rozmowy z władzą. 137 KOLONIA W WĄSOSZY Ponad godzinę trwał mój nocny marsz z Sołacza na Groblę w dzielnicy Garbary. Chyba już rankiem następnego dnia wyznaczony był wyjazd tzw. „kadry” na kolonie uniwersyteckie w Wąsoszy. Oboje, Maria i ja, zgłosiliśmy się do tej pracy – ja jako intendent, Maria jako wychowawczyni. Wszelako – czy wyjazd dojdzie do skutku wobec wczorajszego dramatu? Zbiórkę wyznaczono w hallu Collegium Minus. Rankiem szedłem z walizeczką przez puste ulice spacyfikowanego miasta, zjawiłem się punktualnie. Przed gmachem uniwersytetu stał wóz pancerny, żołnierze w milczeniu zrewidowali mój bagaż. Podobnie postąpili z Marią oraz innymi członkami „kadry” kolonijnej. Jednak widzę teraz, oto figle pamięci!, że wyjazd odbył się nie nazajutrz, lecz dzień później – już po radiowym przemówieniu premiera Józefa Cyrankiewicza, ponieważ dyskutowaliśmy o nim w pudle ciężarówki, która wiozła nas w konińskie. Przed wyjściem na zbiórkę dopadł mnie jeszcze telegram z Berlina. Nadawcą był Manfred Streubel; pytał retorycznie, po niemiecku: Na Boga, co tam się u was dzieje? Nawiązywał do wypadków wczorajszego dnia, a mnie śmiać się zachciało: kto to pyta? kto udaje naiwnego? Berlińczyk, a nie pamięta czerwca sprzed trzech lat? U ciebie, Manfredzie, też przecież było gorąco, nieprawdaż? Przemówienie Cyrankiewicza nikomu się nie spodobało, choć nikt nie pamiętał całej jego treści – poza tym jednym zdaniem o „odrąbaniu ręki”, wzniesionej przeciwko władzy ludowej. Równie głuchą reakcję budziły liczne relacje o młodym żołnierzu KBW, jakoby na śmierć zadeptanym przez rozszalały tłum na ulicy Dworcowej; podobno udawał się na urlop. Nikt tego wypadku nie widział, każdy tylko „słyszał”: władza budziła odrazę, a drugi żywioł napawał lękiem. Ciężarówka dojechała do Konina, po czym obrała kierunek na Ślesinowo, miasteczko z jedynym łukiem triumfalnym, jaki wzniesiono w Polsce na cześć cesarza Napoleona, wreszcie drugą stroną jeziora do wsi Wąsosz, gdzie ulokowano kolonię dla dzieci pracowników uniwersytetu. Bawiła mnie praca intendenta, była prawdziwie rekreacyjna: rankiem wyprawiałem się łodzią do Ślesina, tam w Gminnej Spółdzielni odbierałem przydziały żywności i tą samą drogą wiosłowałem do Wąsoszy. U styku dwóch jezior, Ślesińskiego i Mikorzyńskiego, znajdowała się wieś Mikorzyn – którego dawnym właścicielem był znakomity malarz Alfred Wierusz– Kowalski, stryjeczny pradziad Marii. Zabawnym zbiegiem okoliczności sama Wąsosz też łączyła się z jej tradycją rodzinną: w dworze tamtejszym rezydował przed wojną niejaki pan Mierzyński, a jego zięciem był Kazimierz Strzembosz, ojciec Marii. Ów Mierzyński miał złą opinię, ludność Wąsoszy źle go wspominała: nie realizował zobowiązań wobec pracowników rolnych, a kiedy ci domagali się wypłat potrafił – bywało tak – wypiąć na nich z ganku gołą sempiternę i oświadczyć: – A pocałujcie wy mnie w dupę! Maria na wszelki wypadek nie chwaliła się we wsi, że jest córką Kazimierza, exzięcia grubiańskiego pana Mierzyńskiego. „Wicuś” Strzembosz opowiedział mi przy sposobności inną anegdotę, wiążącą się z czasem, kiedy był zięciem Mierzyńskiego. Otóż bliskim sąsiadem Wąsoszy byli w Gosławicach Kwileccy, znana wielkopolska rodzina z tytułem hrabiowskim. Pewnego razu wynikła jakaś gospodarcza kwestia sąsiedzka i Strzembosz napisał list do hrabiego. Zaadresował zwyczajnie: JWP Kwilecki. 138 Po kilku dniach poczta zwróciła kopertę z adnotacją adresata: „Niech nie pisze listów, kto nie potrafi ich adresować”; chodziło o to, że „Wicuś” zapomniał napisać: JWPan Hrabia... W Wąsoszy kończył się pierwszy etap mego życia, pomimo różnych przygód i przykrych niekiedy ukłuć nie zawsze smutnego, dość jeszcze – powiedzmy – młodzieńczego. Miałem znaczną swobodę w dysponowaniu sobą, nie ciążyła na mnie żadna poważniejsza odpowiedzialność. Miałem dokładnie 22 lata (z dużym kawałkiem), skończyłem studia, byłem magistrem filologii niemieckiej, zastanawiałem się, co będę robić po wakacjach. Otwierały się różne możliwości: przede wszystkim nakaz pracy (one jeszcze wtedy były), który mógłby mnie rzucić jako belfra do jakiegoś liceum w Chodzieży albo Krotoszynie, mógłbym też zostać agentem wywiadu, działającym w zachodnich Niemczech (tak interpretowałem sobie efekt wiosennej rozmowy z majorem), mógłbym ubiegać się o zatrudnienie w prasie (chyba to pociągało mnie najbardziej), wreszcie otwierały się mgliste szanse zatrudnienia w wydawnictwie „Książka i Wiedza”, poszukującym tłumaczy do nowych wydań niemieckich klasyków marksizmu–leninizmu. Znamienne, że stosunkowo mało ufności pokładałem w planie ukutym z przyjaciółmi tuż przed wakacjami, a zmierzającym do przekształcenia kilku poznańskich studenckich miesięczników uczelnianych w nowe pismo – na wzór zielonego „Po prostu”, ale w wydaniu regionalnym. Nie wierzyłem, że może się to udać. Pewne jest jedno: w Wąsoszy nie wiedziałem, z czego będę żyć za dwa miesiące, gdy z końcem września skończą się pieniądze z Wyższej Szkoły Rolniczej, mojej głównej pracodawczyni w ostatnich dwóch latach. Jakoś to będzie? Pewnie tak właśnie pomyślałem. Wolne chwile od zajęć na kolonii spędzałem z Marią na okolicznych polach i nad jeziorem. Potem na krótko pojechałem do mamy w Tczewie. Koniec części I 139