Jerzy Niemczuk Paweł Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Imię to przecież tylko hasło, znak wywoławczy. Więc powiedzmy: Paweł. Powiedzmy: Kajtek. Ale wokół nich inni: jak w ciepłe popołudnie na ruchliwej ulicy tasują się – jakby z pomieszanych przedziwnie talii kart – twarze, gesty, słowa. I w tym tłumie każdy jest i nie jest sam. Jak to w życiu albo w książce, jak na ulicy. Więc Paweł, Kajtek. Więc ja... 5 Limo zabrzdąkał fałszywie na rozstrojonej gitarze. Mrówa walił w ławkę do taktu. – U nas to nikt nie zamargał. Nie było siły. Chłopaki stały na winklu i sprawdzały, kogo zna. – A jak nie znał? – zapytał Paweł uprzejmie dla podtrzymania konwersacji. – No to, ma się rozumieć, w baniak. – Bez powodu... – ni to stwierdził, ni to zapytał Paweł. – A to, że się szwenda nie na swoim, to nie powód? – Ty też zawsze byłeś na swoim? – Przeważnie się nie ruszałem, ale zdarzało się. Nie za często. Lepiej dołożyć komuś niż oberwać w innej dzielnicy. – U nas było to samo – wtrącił Mrówa. – Jak się chłopaki wybierali na Annopol, to w pięciu. Limo zaintonował coś w przedziwnej angielszczyźnie wtórując sobie na gitarze. Pozostali gapili się bezmyślnie na boksera węszącego na trawniku. W pewnej chwili zwierzę poderwało łeb do góry. Na horyzoncie pojawił się wielki łaciaty kundel. Bokser ruszył w jego kierunku na wyprężonych łapach. Kundel niepewnie pomachał ogonem. Moment trwało wzajemne badanie, a potem sierść na karku obu zwierząt zjeżyła się. Pierwszy uderzył bokser. Dokoła psów wzniósł się tuman kurzu. Warczenie obudziło Kaja, który wylazł spod ławki i niepewnie przyglądał się walczącym zwierzętom. Z chmury kurzu wystrzelił szaro-bury kształt, a za nim mniejszy, płowy. – Ale mu dał czadu! – ucieszył się Mrówa. Tymczasem zwierzęta przekroczyły właśnie niewidzialną linię dzielącą oba podwórka i nagle role uległy odwróceniu. Łaciaty kundel wykonał gwałtowny zwrot i z impetem ruszył na przeciwnika. Wyglądało na to, że bokser w ferworze pogoni zgubił gdzieś swoją odwagę. Zwiał, zanim kundel natarł na niego po raz drugi. Walka była skończona. – Na swoim każdy mocny – podsumował Limo i zagapił się w jakiś nieokreślony punkt na ścianie domu. Szczęka opadła mu przy tym, co nadało mu wygląd mało rozgarnięty. Palcami przebierał po strunach, jakby bez udziału świadomości, wygrywając jakąś rozlazłą frazę. – Limo, co ty robisz? – spytał Paweł. – Ja? – zaskoczony pytaniem łypnął nieprzytomnie i wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej. – Siedzę. Nie widzisz? – Ja nie o tym. Co robisz w ogóle. – Aaa. Na razie jestem wolnościowy. A za parę dni do szkółki gastronomicznej. Lubię dobrze pojeść. – Chcesz być kucharzem? – Kelnerem. W takim fachu nie ma strachu. Mam znajomka. Szmalu ma tyle, że musi marynary z największymi kieszeniami kupować, bo mu się na PKO nie mieści – roześmiał się z własnego dowcipu. Mrówa, który dotąd przysłuchiwał się obojętnie, ożywił się nagle. – Chłopaki! Jest Rzep z piłką. Idziemy pod murek, tam lepsza trawa. Rzepie, tutaj! Zerwali się i popędzili przed siebie, a za nimi w dzikich podskokach ruszył pies. Mrówa dopadł piłki i kopnął ją aż za torowisko. Pod murem zaczęli rozglądać się za cegłami, którymi mieli wytyczyć bramkę. Było ich czterech, więc musieli grać do pustej bramki. Limo chciał grać z Pawłem, ale Mrówa nalegał, żeby głosować, właściciel piłki był z nich wszystkich najsłabszy. Moneta wystrzeliła w górę i Limo bez wahania wybrał Pawła. Mrówa splunął pogardliwie i wzruszył ramionami. Piłka zawirowała nad zadartymi głowami chłopców i na chwilę zniknęła w słońcu. Gdy odbiła się od murawy, Paweł próbował ją zastopować, ale Mrówa odepchnął go barkiem i przyjął piłkę kolanem. Niezbyt pewnie jednak i wtedy zaatakował go Limo, odebrał mu ją błyskawicznie, minął zwodem Rzepa i wepchnął piłkę do bramki. 6 – Powinien być wolny – kwaśno rzucił Mrówa i spode łba popatrzył na przeciwników. Ci zaśmiali się krótko. – Rąbnąłeś mnie łokciem w dołek – wskazał na Pawła i skrzywił się, jakby ból dotarł do niego dopiero teraz. Wkrótce Paweł miał dogodną sytuację. Rzep, czyli Czepialski, atakował go niemrawo i dopiero ostry wślizg uchronił rywali przed stratą drugiej bramki. Nie na długo jednak. Miękkie podanie partnera, jeden zwód i celny plasowany strzał. Piłka przeszła nisko. Nie mogło być żadnych wątpliwości, że bramka padła. Limo wyszczerzył rzadkie, żółte zęby. Mrówa robił wrażenie zdenerwowanego. – Rzep, ruszaj się szybciej, bo sam z nimi nie wygram! Po paru minutach było już cztery zero. Mrówa pobiegł po piłkę, która potoczyła się aż do torów tramwaju. Wracając spojrzał z wściekłością na psa, który miał wielką ochotę wziąć udział w zabawie, ale tymczasem trzymał się w przyzwoitej odległości od grających. – Ten twój zapchlony szczeniak wlazł mi pod nogi! Pies poderwał się, jakby wiedział, że o nim mowa, i podbiegł do chłopca w wesołych podskokach. Mrówa nie wypuszczając piłki z rąk kopnął niespodziewanie psa w podbrzusze. Uderzone zwierzę zaskomliło przejmująco z bólu i zaskoczenia. Teraz Limo i Rzep przyglądali się z ciekawością Pawłowi pochylonemu nad psem. Chłopak wyprostował się powoli. Widać było, że ręce drżą mu z wściekłości. Wolno ruszył w stronę Mrówy, czekającego z głupawym i zarazem prowokującym uśmieszkiem. – Pies ci nic nie zrobił... – Paweł starał się mówić spokojnie, ale głos załamał mu się z podniecenia. Mrówa spojrzał na pozostałych, ale na ich twarzach nie wyczytał ani potępienia, ani aprobaty, tylko zimne wyczekiwanie na dalszy rozwój wydarzeń, w których ponad wszelką wątpliwość nie mieli zamiaru brać udziału. Zdenerwowanie Pawła dodało mu pewności siebie. – Spadaj, gnojku, ze swoim parszywym kundlem – mruknął niezbyt wyraźnie. Paweł wahał się przez chwilę. – Następnym razem rozwalę ci ten głupi łeb! – odwrócił się i gwizdnął na psa. Mrówa roześmiał się bezczelnie, dwaj pozostali zawtórowali mu. – Możesz mi parasol otworzyć! Wiesz gdzie! Paweł zatrzymał się. Czuł, że odwaga przeciwnika jest odwrotnie proporcjonalna do odległości, która ich dzieli. – Idź niańczyć tę swoją smarkatą! – Daj spokój, Mrówa. Odwal się od niego – starał się załagodzić sytuację Rzep, ale było już za późno; Paweł wiedział, że tym razem już się nie cofnie. Gdy ruszył w kierunku Mrówy, na twarzy tamtego pojawił się wyraz zaskoczenia. Rzep próbował ich rozdzielić, ale Limo przytrzymał go za rękaw. – Niech się smarują, nie twoja broszka. Z zimną satysfakcją patrzył na stojących naprzeciw siebie chłopców. Stali bez ruchu – dwa, może trzy kroki od siebie. Wreszcie Mrówa zaczął balansować na ugiętych nogach, szukał dogodnej pozycji do ataku. Nagle wyprostował się i odwrócił twarz w stronę stojących obok, jakby chciał im coś powiedzieć, i niemal w tej samej sekundzie uderzył prawą nogą mierząc w podbrzusze rywala. Paweł dostrzegł ten podstępny ruch w ostatnim momencie. Instynktownie uchylił się, zdołał złapać uniesioną nogę przeciwnika, a prawą dłonią skręcił stopę do dołu. Z całej siły szarpnął do siebie. Mrówa pozbawiony równowagi runął ciężko twarzą w trawę. Limo gwizdnął z podziwem. Paweł ostrożnie pochylił się nad leżącym – ten jęczał cicho i nie zmieniał pozycji. – Boli cię? – spytał go półgłosem. 7 – Odwal się – rzucił przez zęby Mrówa i przekręcił się niespodziewanie na plecy szybkim miękkim ruchem. Zanim Paweł zdążył się wyprostować, otrzymał silny cios w szczękę. Zamiast trawnika widział teraz zamglone, podszyte słońcem niebo. Czuł się tak, jakby ktoś otworzył mu w głowie butelkę z wodą sodową. Ból i słony smak na wargach dotarły do niego dopiero po chwili. Na niebie pojawiła się głowa Mrówy; małe, zwężone furią oczy i wargi poruszające się bezgłośnie. W końcu zaczęły docierać także i słowa: – Ty palancie! Ze mną! Mnie chciałeś?!... – głos dyszał wściekłością. Głowa zniknęła i w tym samym momencie ostry ból przeszył biodro Pawła. To go otrzeźwiło, kątem oka dostrzegł, że Mrówa przymierza się do następnego kopniaka. Paweł odzyskał refleks. Prawą stopą zdołał zaczepić o piętę stojącego, a lewą nogą uderzył go z całej siły w kolano. Poderwał się, zanim tamten upadł na trawę. Tym razem Mrówa skręcał się z bólu naprawdę. Z rozbitej wargi sączyła się krew. Paweł dotknął językiem rozchwianego zęba. Mógłby go bez trudu wyjąć palcami. Zdawało mu się, że spuchnięta warga przesłania pół twarzy. Powłócząc nogami ruszył w stronę domu. Przed torami dogonił go Rzep. – Pawiu, twój pies. Trzymałem go. – Po chwili dodał: – Fajnie go przyłatwiłeś. Nie wiedziałem, że jesteś taki dobry. – Ja też. – Co powiedziałeś? – Nic. Nieważne. – No to... cześć. – Hm. Po ostrym popołudniowym słońcu zdawało się, że w windzie panuje zupełny mrok. Dopiero po dłuższej chwili oczy przywykły do sączącego się z żarówki światła. Drzwi windy zamykały się jak na zwolnionym filmie. Nim zatrzasnęły się, zdołała dobiec jakaś kobieta w średnim wieku. Była lekko zdyszana. Paweł dopiero teraz zauważył, że wszystkie guziki są wciśnięte, widać znowu jacyś smarkacze zabawiali się w pociąg osobowy. Kobieta zauważyła to także i rzuciła w stronę Pawła karcące spojrzenie. – Zawiadomię twoją szkołę, jak jeszcze raz złapię! – W jej głosie kipiała wściekłość. Wzruszył ramionami. – To nie ja. – Nie, nie? A kto w takim razie? – Nie wiem. Drzwi zatrzasnęły się wreszcie z ciężkim stęknięciem i winda ruszyła. Na pierwszym piętrze kłapnęła, postała przez moment i powlokła się powoli dalej. Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą. Nagle wypatrzyła skulonego w kącie psa. – Pies powinien mieć kaganiec. – Jeszcze za młody, pysk mu rośnie – powiedziawszy to syknął z bólu. Zapomniał o rozbitej wardze. – Czekasz, aż kogoś pokaleczy! Pewnie coś babę ugryzło, pomyślał, lepiej chyba w ogóle się nie odzywać. Na czwartym, piętrze winda stała dłużej niż na poprzednich. Kobieta odnalazła teraz właściwy rytm i snuła jadowity monolog o psie paskudzącym na klatce schodowej, wycieraczce i piaskownicy, roznoszącym epidemie i straszącym niemowlęta oraz staruszki. Pawłowi przyszedł do głowy pomysł psychologicznego eksperymentu. Wymiana poglądów nie miała w tych okolicznościach najmniejszego sensu. Postanowił, jak w dżudo, wykorzystać impet przeciwnika, żeby ostatecznie pozbawić go równowagi. 8 – Jeżeli pies pani przeszkadza, to otruję go jeszcze dzisiaj – rzucił niewinnie. Jej oczy rozszerzyło najpierw zdumienie, ale potem zadygotała z emocji. Paweł spojrzał na nią najłagodniej jak umiał i uśmiechnął się. – Co za niespotykana bezczelność! Chamstwo! – wykrztusiła wychodząc z windy. Jej głos dochodził jeszcze spoza zamkniętych drzwi. Drzwi były zamknięte na zasuwę, co znaczyło, że ojciec nie dotarł jeszcze do domu. Paweł wpadł do łazienki i przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze z ciekawością i odrobiną niechęci. Ta niechęć pojawiła się niedawno. Do tej pory nie zwracał specjalnej uwagi na swój wygląd zewnętrzny, dopiero ostatnio zaczął patrzeć na siebie krytycznie. Jasnoniebieskie oczy uznał za niemęski detal. Ten kolor nadawał się raczej do letniej sukienki. Co innego gdyby miał na przykład zielone albo nawet piwne. Niestety, nie potrafił nic na to poradzić. Także włosy budziły poważne wątpliwości. Ich kolor był niezdecydowany: ni to blondyn, ni to szatyn. Słońce i woda rozjaśniły pasma na skroniach i czole. A do tego jeszcze poważny defekt ucha. Było w nie najlepszym gatunku. Odstawało nieco i to jedynie w górnej płaszczyźnie. Przez jakiś czas próbował temu zaradzić śpiąc tylko na lewym boku, bał się jednak, że może to doprowadzić do deformacji twarzy. Próbował przykleić ucho plastrem, ale następnego dnia musiał wyciąć kępkę włosów, zarzucił więc tę metodę po jednej próbie. Z odległości kilkunastu metrów wyglądał zupełnie przyzwoicie. Pewności siebie dodawały mu nowe wranglery, pierwsze w życiu prawdziwe dżinsy. Dopiero po długich targach i dyskusjach udało mu się przekonać rodziców, że dżinsy są najważniejszym elementem ubioru współczesnego człowieka i że człowiek, który nie nosi dżinsów, jest stracony towarzysko. Obmył twarz i z uwagą przyjrzał się wardze. Pęknięcie nie było głębokie, ale wyglądało efektownie. Ciekawe tylko, co powie na to ojciec. Początkowo miał zamiar zakleić ranę plastrem, ale po namyśle zrezygnował. Plaster bardziej zwraca uwagę niż ten drobny defekt. Uczesał się starannie. Zanim wyszedł z łazienki, obejrzał jeszcze piegi pod oczami. Na szczęście ostatnio trochę zbladły. Pies czekał na niego w korytarzu wywijając miarowo ogonem. Gdy weszli do pokoju, zwinął się natychmiast w kłębek z głębokim westchnieniem. Chłopiec oparł stopy na jego grzbiecie i sięgnął po książkę. Zanim przeczytał kilka stron, usłyszał odgłos naciskanej klamki. Dwadzieścia jeden, zdołał pomyśleć zamykając książkę. Dobiegł do drzwi i otworzył zasuwę. W progu stał ojciec. Paweł zauważył ze zdziwieniem, że ojciec ma twarz zmęczoną i pokrytą potem. Na czole ciemna smuga jakiegoś smaru. – Co się tak gapisz? Znaleźli sobie porę na remont łaźni! Szlag by to trafił! Tylko dwie kabiny czynne. Musiałbym czekać z godzinę. Idę do łazienki, przynieś mi ręcznik. Jak na początek, nie było źle. Ojciec niczego nie zauważył. Z matką pewnie byłoby gorzej. Kobiety są bardziej wyczulone na takie drobiazgi. A jednak kiedy podawał ręcznik, ojciec spojrzał na niego przez ramię i gwizdnął przeciągle: – Kto cię tak urządził? – Co? A, to... uderzyłem się. – Nie ze mną takie sztuczki, Bruner – roześmiał się ojciec. Paweł milczał. – Twoja sprawa, nie chcesz, to nie mów. Nie chciał. Sam niezbyt dobrze wiedział dlaczego, ale nie chciał. Być może są sprawy, o których nie mówi się dlatego, że są pośrodku, pomiędzy dobrem, i złem. Może dlatego, że ojciec nie darowałby sobie jakiejś moralizatorskiej wstawki: żeby uważał, z kim się zadaje, i nie robił matce przykrości albo coś w tym rodzaju. Układ między nimi był dość koleżeński, ale naprawdę 9 szczerze rozmawiali wyłącznie o piłce nożnej. Z rzadka udawało im się osiągać jakiś inny, głębszy rodzaj porozumienia. Pewnego dnia pod koniec czerwca ojciec wszedł do pokoju Pawła i zaczął rozmowę od pochrząkiwania, co oznaczało zwykle jakąś niespodziankę. Do właściwego tematu zmierzał powoli, okrężną drogą: – Paweł, musisz wiedzieć, bracie, że to ciężki obowiązek – zaczął ogólnie i trochę bez związku. – Nie rozumiem. – Rozumiesz czy nie rozumiesz, na mnie nie licz, bo ja za ciężko pracuję. A tym bardziej na matkę. Wiesz, co ona myśli o takich sprawach. – Dobrze, ale co jest grane, tato? – Chodzi o to, żebyś wiedział, że to twoja sprawa i że wiesz, co robisz. – Skąd mam wiedzieć, kiedy nic mi nie powiedziałeś? – Przekonasz się na własnej skórze – ojciec mrugnął i poklepał go po ramieniu. – Masz tu adres, ale najpierw przemyśl to dobrze. – Czyj to adres? – Jak to czyj? Twojego psa, a raczej jego właścicieli. Nie było oczywiście mowy o czasie do namysłu. Paweł pognał pod wskazany adres w biegu dopinając guziki koszuli. Pies okazał się brzuchatym tłumoczkiem o zamglonych szczenięcych ślepiach, maltretowanym przez tabuny pcheł spasionych i bezkarnych do tego stopnia, że nie miały nawet siły na podjęcie próby ucieczki. Zaryzykowali kąpiel, bo pogoda była tego dnia wyjątkowo słoneczna, a pchla menażeria mogła zaciążyć nad losem szczeniaka. Zwierzak zniósł wszystkie zabiegi ze zdumiewającą cierpliwością i już po godzinie mogli ustalić jego właściwą maść. Mimo wszystko z pewnym niepokojem czekali na pojawienie się matki, dla której trzymanie jakiegokolwiek zwierzęcia wiązało się z taką masą kłopotów i problemów, że trudno sobie było wyobrazić jej zgodę. Paweł przygotował szmatę i wziął do ręki zwiniętą w rulon gazetę. Miała ona służyć do karcenia psa za wiadome przewinienie. Zbliżała się czwarta. Wymienili z ojcem porozumiewawcze spojrzenia. Obaj czuli się nieswojo – matka wyraziła wprawdzie zgodę, ale po pierwsze miała na myśli jakiegoś bliżej nie określonego psa, a po drugie minęło trochę czasu. Fizyczny fakt pojawienia się nowego lokatora i bezpośrednia konfrontacja to jednak coś innego niż obłożona dziesiątkami warunków zgoda na trzymanie psa abstrakcyjnego. Tymczasem pies z krwi i kości, niewielki, ale rozwojowy, stawiał pierwsze niezręczne kroki na plastikowych płytkach. Wreszcie dał się słyszeć trzask windy i znajome kroki. Stanęła w progu objuczona ciężkimi siatkami. Doskoczyli równocześnie i gorliwie uwolnili ją od ciężaru. W ciemnych oczach przemknął cień podejrzenia: – Dlaczego macie takie dziwne miny? Coś się stało? Zanim zdołali cokolwiek odpowiedzieć, z kuchni dobiegł stukot jakiegoś spadającego przedmiotu i triumfalny pisk niezdarnie imitujący szczekanie. Wszyscy rzucili się w stronę, z której dobiegał hałas. Pies tarmosił sznur zwalonego na podłogę żelazka. – Co to jest? – zapytała z przyganą i zdziwieniem w głosie matka, jakby psi wygląd szczeniaka pozostawiał jakieś wątpliwości. Teraz mogli przejść do obrony. – Pies! A co? Nie wygląda? Jest wprawdzie jeszcze młody – ojciec próbował rozładować sytuację rozmową o podrzędnych detalach, ale matka przerwała mu ostro: – Czyj to pies? Skąd się tu wziął? 10 – Zosiu, przecież uzgodniliśmy... – Ty to nazywasz uzgodnieniem? – matka zabrała się do wypakowywania siatek. – Przychodzę i po prostu jest pies. W ogóle nie mówiłeś o tym. – To miała być niespodzianka. – Dziękuję za taką niespodziankę – była wyraźnie wzburzona. Przybrała wyraz twarzy, który przekreślał szansę na dalsze pertraktacje. Paweł i ojciec wycofali się chyłkiem do pokoju. – I co teraz? – zapytał z niepokojem Paweł. Ojciec z zakłopotaniem potarł ręką brodę. – Może jej przejdzie. Wiesz, jak jest z matką. Paweł ostrożnie wytknął głowę za próg. Po chwili zaczął dawać ręką ponaglające znaki. – Co się stało? – Tato, pogłaskała go! – rzucił półgłosem. – Wygłupiasz się! – ojciec poderwał się z fotela. Ostrożnie zajrzeli do kuchni. Szczeniak kręcił się koło nóg matki merdając krótkim ogonem. Odwróciła twarz w ich stronę: – A wy tu czego? Do roboty! Paweł, wyprowadź psa na dwór, daj mu coś do jedzenia, bo jak was znam, to jest na pewno głodny. Janusz, do przedszkola po Małą! Co się tak szczerzycie! Jakbym wam na wszystko pozwalała, tobyście zrobili zoo z domu. Żaby, myszy, padalce, Bóg wie co jeszcze! Na Grochowie wasz kot podarł firanki. – Ale pies nie łazi po karniszach! – bronił zalet czworonoga Paweł. Okazało się jednak, że przyjęte do domu stworzenie miało inne, równie uciążliwe wady. Szczeniak polował wytrwale na buty, ścierki i gazety, walczył z dywanami i fotelami, zostawiając na nich ślady ostrych zębów. Tej zajadłości zawdzięczał swoje imię – Kajman. Pod tym względem, w mniemaniu Pawła, dorównywał amerykańskim gadom. Zjawiła się matka i zgodnie z przewidywaniami zaczęło się. – Pawełku, syneczku, jak ty wyglądasz!?... Pobili cię? – Mamo, daj spokój, nikt mnie nie pobił. Grałem w piłkę, uderzyłem się. Oczy matki wpatrzone w niego z troską – nieufne, niedowierzające. – To od piłki? Ten siniak też od piłki? Mnie nie oszukasz, synku... Powiedz, jak to było. Kto cię pobił? Paweł, ja się i tak dowiem, zapytam na podwórku, zobaczysz. Zawiadomię milicję! Trzeba z tym zrobić porządek! – Niech mama nie traktuje mnie jak zupełnego szczeniaka. – W głosie Pawła brzmiała irytacja. – Paweł, nie podnoś głosu! – Nie podnoszę. – To dla twojego dobra. – Nic mi nie jest. – A to to też nic!? – wskazała na rozbitą wargę. – Cała twarz w siniakach, porozbijane usta. Muszę wiedzieć, co się stało! W progu stanął ojciec z ręcznikiem przerzuconym przez ramię. Podszedł do matki i uspokajającym gestem położył jej rękę na karku. – Zosiu... Paweł, idź do siebie na chwilę. Zza drzwi dobiegają chłopca strzępy rozmowy: – ... żebyś się uspokoiła... – ... wyobrażasz... mam być spokojna... jak on wygląda... cała zmasakrowana... – ... niepotrzebnie... – ... potrzebnie ... nie było za późno... nie obchodzi twój syn... 11 – ... obchodzi... bez paniki... między chłopakami... w jego wieku... – Ty... były inne czasy... żywego... – ... przesadzaj... – Musisz z nim... – ... porozmawiam... dobrze, dobrze... Kroki ojca, skrzypnięcie drzwi. Przysiadł na łóżku i chrząknął swoim zwyczajem. Przygląda się z namysłem swoim dłoniom, jakby zbyt ciężkim w stosunku do szczupłego torsu. Z pewnym zakłopotaniem uderza ręką w kolano. – Zresztą... Co ci będę mówił, sam przecież wiesz... Ale musisz uważać. Matka, znasz ją przecież, przeżywa, zamartwia się. Ta... – rozgląda się po pokoju, jakby znalazł się tu po raz pierwszy. – Wiesz, co? Posiedzę jeszcze chwilę, bo powie, że za krótko z tobą rozmawiałem. Bierze do ręki książkę, przerzuca machinalnie kartki, otwiera na stronie tytułowej. – Faulkner... – mruczy pod nosem, a potem powtarza raz jeszcze, tak właśnie, jak jest napisane. W ten sam sposób kilka dni wcześniej wymienił nazwisko autora Paweł. Bibliotekarka lekko zmarszczyła brwi i poprosiła o powtórzenie. – Ach, chodzi ci o Faulknera. – Uśmiechnęła się wyrozumiale, a Paweł powtórzył za nią bezdźwięcznie: folkner. – Dobra? – zapytał ojciec i nie czekając na odpowiedź dodał: – Może dasz przeczytać? – Jeszcze nie skończyłem. Ale mogę przedłużyć. Ale ojciec ziewnął i odłożył książkę. – E, nie warto. Jeszcze nie przeczytałem tamtego kryminału. A w ogóle to zasypiam jak kamień. Ludzie nie powracali jeszcze z urlopów, cała robota na mojej głowie. No, kładź się już... Aha – dodał w progu – odprowadzisz jutro Małą, bo matka idzie do kiosku rano. No, trzymaj się. Płynął w przejrzystej ciepłej wodzie. Mocnymi ruchami rąk przybliżał się do odległego brzegu, gdy rozległy się dzwonki alarmowe. Teraz już wiedział, że nie zdąży tam dotrzeć. Dzwonki alarmowe przeobraziły się w terkotanie budzika. Przez chwilę usiłował dosięgnąć brzęczącego chrapliwie mechanizmu, w końcu zrezygnował. Jeszcze kilka obrotów sprężyny i hałas ustał. Przez zasłony przebijało, ostre jeszcze, jesienne słońce. Usiadł na łóżku i stopami wymacał kapeć. Drugiego nie było sensu szukać, pewnie znowu, korzystając z chwili nieuwagi, wywlókł go ten piekielny pies. Tymczasem dało się słyszeć skomlenie i skrobanie do drzwi. Podszedł na palcach i gwałtownie szarpnął za klamkę, pies wpadł z impetem do pokoju, warował, wijąc się przy tym jak węgorz, to znowu wyskakiwał niespodzianie w górę. Przytrzymał zwierzę za skórę na grzbiecie i potrząsnął. – Gdzie jest kapeć? Uwolniony zwierzak odprawiał ceremonię skruchy – ślepia łyskały rzewnie, a ogon krótkimi urywanymi ruchami walił o krzesło. Wyjrzał na korytarz, lewy pantofel leżał na psim wyrku pomięty i ośliniony. Oglądał go przez chwilę i zastanawiał się, czy można zrobić z niego użytek, do którego był przeznaczony. Schowany za krzesłem pies wyczekiwał na chwilę słabości. – Ty wredny kundlu! – rzucił przez zęby, a zwierzę machnęło nieśmiało ogonem. W jednym kapciu powlókł się do kuchni. Przetarł oczy i odczytał instrukcję dotyczącą obiadu pozostawioną na lodówce. Gdy szedł do łazienki, pies usiłował mu wyrwać kapeć z ręki, skorzystał więc z okazji, żeby udzielić mu napomnienia popartego lekkim klapsem w nos. Mała jeszcze się nie obudziła. Gdy potrząsnął ją za ramię, zakopała się głębiej w koc. – Wstawaj, bo nie wygrzebiesz się na czas! Dziewczynka usiadła posłusznie na łóżku i rozglądała się niezbyt przytomnie. – Jest mama? 12 – Już wyszła. Ubieraj się, tylko nie wyciągaj lalek, bo się spóźnimy! – krzyknął już w drzwiach łazienki. – Kajman! Kajtek! – zawołała dziewczynka do czyhającego w progu psa, a ten rzucił się w jej stronę zwijając się w paroksyzmach głupiej psiej radości. – Zostaw psa i ubieraj się! – starał się przekrzyczeć szum wody. Skóra kurczyła się pod lodowatymi strumieniami. Zakręcił kran i czekał, aż spłyną z niego strużki wody, dopiero wtedy sięgnął po ręcznik. – Uciekaj, wilkołaku! – dobiegło go z pokoju. – Paweł, a Kajman chce zjeść Beatę! Zostaw moją lalkę! Masz swoją piłkę. Paweł wyjrzał przez uchylone drzwi i dostrzegł psa oblizującego się łakomie nad największą lalką siostry. – Mała, przecież kazałem ci się ubrać. Mamy tylko piętnaście minut – starał się zapanować nad zniecierpliwieniem. – Ciągle tylko na mnie krzyczysz i krzyczysz – buzia dziewczynki wykrzywiła się w podkówkę.. – Nie przesadzaj, wiesz, że się spieszę. Coś chyba do ciebie dociera, chodzisz do średniaków, nie? – usiłował wybrnąć z niezręcznej sytuacji. – A maluchy umyły sobie głowy w ubikacji i pani Ania na nich krzyczała. A pani Zosia to obcinała sobie paznokcie żyletką, jak było leżakowanie. – Dobra, dobra, ubieraj się. – Przecież się ubieram! – zaczepnym tonem rzuciła dziewczynka niezdarnie naciągając sweterek. Sprawdził zawartość torby. Wydawało mu się, że nie zabrał długopisu, więc wysypał wszystko na stół. Oczywiście, wsunął się między kartki książki. Naprędce przygotował sobie kanapkę z serem i wziął do ręki kawałek kiełbasy. – Może ty coś zjesz? – rzucił do siostry stojącej w progu kuchni z lalką i grzebieniem w ręku. – Nie, nie chcę. Potem nie mogę mlecznej zupy i pani Irenka na mnie krzyczy. – Sama byś się uczesała, zamiast wyrywać kłaki tej lalce. Dziewczynka podeszła do lustra i dłuższą chwilę przyglądała się swojej fryzurze. – Ja już się chyba czesałam. – Nie widać. Grzebień ugrzązł w zmierzwionych włosach. Paweł przyglądał się wysiłkom siostry. – Monika! – zawołał pogłosem. Zwróciła w jego stronę zdziwione oczy. Prawie nigdy nie mówił do niej po imieniu. Dla niego była to zawsze Mała, młodsza siostra, najmłodsza osoba w domu. W przedszkolu dzieci wołały na nią Nika, bo w grupie były dwie Moniki i trzeba je było jakoś odróżnić. Rzucił okiem na zegarek, zostało mu tylko piętnaście minut na odprowadzenie dziewczynki do przedszkola i spacer z psem. Już po zamknięciu drzwi Nika przypomniała sobie, że miała zabrać zabawkę. Starał się zapanować nad zniecierpliwieniem. Zgodził się w końcu. Postawił jednak warunek, że nie może to być kilogramowy niedźwiedź, lecz coś mniejszego, co można zmieścić w kieszeni fartuszka. Wybiegła po chwili ściskając w ręku małego gumowego prosiaczka. Szli wzdłuż muru cmentarza. Monika zatrzymywała się co chwila wydając okrzyki zachwytu nad jakimiś żukami czy chrząszczami. Ponaglał ją teraz monotonnie, już bez zniecierpliwienia. W ostateczności dojdzie do przedszkola sama, mógł obserwować jej drogę spod muru. Wiedział jednak, że matka nie pochwala takiego zdawania się na poczucie odpowiedzialności pięcioletniego dziecka, starał się więc unikać tego w miarę możliwości. 13 Kiedy drzwi zamknęły się za siostrą, odetchnął z ulgą i szybkim krokiem ruszył z powrotem. Pies jak oszalały zataczał wokół niego ósemki, jakby na tym krótkim spacerze chciał zużyć jak najwięcej energii. Mur cmentarza przecinał pasmo bujnej zieleni. W oddali po przeciwnej stronie snuły się z kominów Zorania pasma ciężkiego dymu. Nie wznosiły się do góry, lecz pełzły poziomo gdzieś ku granicom miasta. Paweł rozglądał się po klasie. Ani jednej znajomej twarzy, zapamiętanej choćby tylko z widzenia. Czuł się nieswojo, bo wyglądało na to, że poza nim wszyscy tu się znają. Tylko on jest kimś obcym. Z zewnątrz. Jakaś dziewczyna wydaje stłumiony chichot. Uroił sobie, że patrzą na niego ukradkiem, wymieniają jakieś uwagi za jego plecami. Ostrożnie dotknął plastra przytwierdzonego do wargi. Czyjeś oczy patrzą na niego taksujące. Nauczyciel, szczupły blondyn o śmiejących się jasnych oczach, zaczął odczytywać listę. Przy jego nazwisku przerywa na chwilę i przygląda się z ciekawością. – Zdaje się, że nie chodziłeś do naszej podstawówki? Nie pamiętam twojej twarzy – mówi nie przestając się uśmiechać. Teraz już wszystkie oczy zwróciły się w stronę Pawła. – Nie, ja chodziłem gdzie indziej – odpowiada nieco schrypniętym głosem. – Pozwól na chwilę. Nie mam w dzienniku twojego adresu ani miejsca pracy ojca. Paweł podnosi się niezdarnie potrącając torbę. Łapie ją dopiero nad samą podłogą i przechodzi między rzędami ławek, które zdają się ciągnąć w nieskończoność. Wychowawca podnosi twarz znad dziennika, gdy chłopiec podaje adres. – Julianowska? Gdzie to jest? – pyta zdziwiony. – Bródno. – Ach, Bródno... – Najbardziej ekskluzywna dzielnica Warszawy – rzuca ktoś półgłosem. Po klasie przetacza się krótki śmiech. – Spokój, dowcipnisie! – głos wychowawcy zabrzmiał teraz twardo. Zaległa napięta cisza, ale było w niej coś z oczekiwania na następną okazję do śmiechu. – Masz do nas kawał drogi. – Mieliśmy dostać mieszkanie na Kępie, dlatego starałem się tutaj – odpowiada Paweł, jest trochę speszony. Mówiąc, zwilża językiem wyschnięte wargi. – Rozumiem – wychowawca kiwa głową. – Podaj mi jeszcze adres i miejsce pracy ojca. Paweł stara się mówić półgłosem, ale w tej ciszy każde słowo dociera do najdalszych ławek. – Zawód? – Robotnik. To znaczy mistrz zmianowy. W lewym końcu klasy ktoś gwizdnął cicho. Nauczyciel zerwał się z miejsca. – Słuchajcie, licealiści! To nie jest budka dla szpaków! Ale dobrze... Posłuchajmy, co ma do powiedzenia ten delikwent z ptasim móżdżkiem – bezbłędnie wskazuje ręką wysokiego chłopaka w czarnej bawełnianej koszulce z napisem „love me”. Chłopak podnosi się powoli, jego twarz wyraża udawane zdumienie, podkreślone jeszcze gestem dłoni. – Ja mam taki świszczący oddech, panie psorze. Przechodziłem koklusz w dzieciństwie. – Wszystko?... Możesz liczyć u mnie na specjalne względy począwszy od jutra, a teraz siadaj – mówiąc to nauczyciel patrzył mu w oczy zimno, bez uśmiechu. Potem odwrócił się do Pawła: – Dziękuję ci, wracaj na miejsce. Pierwszy dzień w szkole był krótki: podano rozkład zajęć i klasa rozeszła się do domu. 14 Gdy wychodzili ze szkoły, ten w czarnej koszulce z angielskim napisem zachęcającym do miłości podszedł do Pawła i zastąpił mu drogę. Paweł dostrzegł go w ostatniej chwili. Cofnął się o krok. – Wracasz na Bródno? – zapytał chłopak z wyszukaną uprzejmością i uśmiechnął się przy tym kpiąco. Kilka osób z ich klasy zatrzymało się, pomiędzy nimi były dwie dziewczyny. Przyglądali się z ciekawością stojącym naprzeciw siebie chłopcom. Paweł odpowiedział półgłosem, niemal machinalnie: – Wracam. – Mam nadzieję, że na zawsze – czarna koszulka powiedział to w tej samej uprzejmej tonacji, ale jednocześnie Paweł poczuł na sobie jego kpiące spojrzenie. – Co jest? – zapytał nieufnie. Tamten parsknął krótkim śmiechem. – Jak ty nic nie rozumiesz. To przecież dla twojego dobra. Powinieneś mieć bliżej do szkoły. A poza tym przynosisz mi pecha. Nie lubię ludzi, którzy przynoszą pecha. To zaraźliwe. Wiesz co? Załatwię ci miejsce w innej szkole. Mam znajomości w kuratorium. Nie, nie musisz mi dziękować. To dla mnie drobiazg. Ktoś ze stojących obok roześmiał się. Paweł przygryzł wargę. – Zastanowię się, jeśli pozwolisz – odpowiedział w tej samej konwencji ironicznej uprzejmości. – Daję ci trzy dni do namysłu – rzucił tamten szybko i, zanim Paweł zdążył cokolwiek odpowiedzieć, odszedł miękkim, wystudiowanym krokiem. Od grupki obserwatorów odłączyło się dwóch chłopców i ruszyło za nim. Paweł stał nadal patrząc za odchodzącymi. Jeden z nich obejrzał się. Musiał powiedzieć coś do dwóch pozostałych, bo wybuchnęli śmiechem. Paweł ruszył powoli w stronę parku. Po przejściu kilkunastu metrów usłyszał za plecami czyjeś kroki. Zwolnił trochę i pozwolił zrównać się z sobą niskiemu blondynowi w ciemnych okularach. – Nie najlepiej to rozegrałeś – rzucił blondyn nie patrząc na Pawła, lecz gdzieś w bok, jakby mówił do siebie. – Dlaczego mi to mówisz? – Gdybym cię dłużej znał, powiedziałbym pewnie, że cię polubiłem, ale to nieprawda. Nie kocham Ajali, jeśli chcesz wiedzieć. – Kto to jest Ajala? – Rozmawiałeś z nim przed chwilą. Miał kiedyś najdłuższe włosy w klasie. Włosy skrócił, ale przezwisko zostało, pamiętasz, był taki piłkarz argentyński? Paweł skinął głową. – Masz z tym Ajalą jakieś stare sprawy? – zapytał. – Nie, to nie tak. Ja zawsze byłem poza jego zasięgiem. To zresztą teraz nieważne. Przyglądam mu się już od dawna. Okazji jest dużo. Prawie wszyscy znamy się tu z podstawówki, z ulicy, parku. – Musimy mówić o tym człowieku? – Jako człowiek jest on raczej mało interesujący. Mnie interesuje przypadek. Bawię się w psychologa. – Nie ze mną – rzucił Paweł szorstko. – Co? – flegmatyczny blondyn po raz pierwszy wydawał się być zaskoczony. Dotąd zachowywał się tak, jakby każde wypowiedziane przez siebie zdanie znał od lat na pamięć. – Powiedziałem, że będziesz się bawił beze mnie – powtórzył Paweł. Blondyn uśmiechnął się. Znowu wyglądał na lekko znudzonego. – Jak chcesz. 15 – Swoje sprawy załatwiam sam. – Za często oglądasz westerny. Gdybyś chciał zobaczyć jakiś dobry obraz psychologiczny, zgłoś się po radę do mnie. Oddalił się nie czekając na odpowiedź. Paweł ruszył przez jezdnię nie patrząc w jego stronę. Na przejściu dla pieszych osaczyło go czerwone światło. Przed nim i za jego plecami, w dwóch przeciwnych kierunkach, sunęły samochody. Najbardziej ekskluzywna dzielnica Warszawy, przypomniał sobie Paweł i zacisnął szczęki aż do bólu. Nazwa nie podobała mu się na początku. Kojarzyła się z brudem. Brudne Bródno. Dopiero kiedy na własne oczy zobaczył nowe, schludne osiedle z dużą ilością zieleni, zapomniał na krótko o tym skojarzeniu. Później wracało ono zawsze, gdy przejeżdżał tramwajem przez starą, czynszową Pragę, której kamienice nosiły ślady pocisków jeszcze z czasów ostatniej wojny. Na rogu Bródnowskiej i 11 Listopada wisiała tabliczka wykonana przez liternika nie przejawiającego żadnej skłonności do ortografii. W pierwszej wersji nazwę ulicy zapisał przez „u”, dopiero później czyjaś litościwa ręka poprawiła błąd. Bródno z brudem tyle ma wspólnego, co nie przymierzając wół z karetą. Przynajmniej jeśli chodzi o pochodzenie tych dwóch słów. Paweł przeczytał kiedyś, że nazwa dzielnicy pochodzi od starego brodu na Wiśle. Niektórzy historycy twierdzili nawet, że była to najwcześniej zamieszkała część późniejszej Warszawy, jako że w zamierzchłej przeszłości przez rzeczne brody przebiegały szlaki handlowe. Przy nich z kolei najczęściej powstawały miasta i osiedla. Mieszkańcom Warszawy Bródno kojarzyło się z jednym z największych europejskich cmentarzy i starą, czynszową Pragą. Tymczasem za północnym murem cmentarza wyrosło w ciągu kilku lat wielotysięczne osiedle wielkości dużego wojewódzkiego miasta. Choć położone od śródmieścia nie dalej niż Stegny czy Piaski, a bliżej niż Ursynów, uznane zostało przez mieszkańców za peryferyjne. Mieszkańcy stolicy zawsze dzielili ją na lepszą i gorszą. Praga to już nie Warszawa, mawiano. Paweł z przyjemnością przyglądał się eleganckim willom Saskiej Kępy, jej małym zielonym uliczkom. Sam sobie wydawał się intruzem w dzielnicy, w której, jak sądził, wszyscy się znali, i z tego powodu czuł się tu trochę nieswojo. – Pawiu, pozwól na słowo – słyszy za plecami znajomy głos. Odwraca się i widzi uśmiechniętego Mrówę, wspartego na kuli. Nogę ma w gipsie. Paweł ociągając się podchodzi do niego. Obserwuje go nieufnie. Ale Mrówa uśmiecha się szeroko i mruga porozumiewawczo. – Masz do mnie żal? – pyta. Paweł nie może się zdecydować na odpowiedź. Jeszcze mu nie ufa, na wszelki wypadek nie spuszcza go z oka. – Chyba nie myślisz, że chcę ci spuścić łomot – Mrówa wskazuje wymownym gestem unieruchomioną nogę. – Chcę, żebyś wiedział, że nie mam do ciebie pretensji. Wypadek przy pracy. Zdarza się. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Widzi wyciągniętą rękę i przez chwilę przygląda się jej zdziwiony. Jeszcze nie wierzy. Mrówa śmieje się bezgłośnie: – Jest git. Nie ma o czym mówić. Jeszcze nie może uwierzyć, że Mrówa wyciągnął rękę pierwszy. – To ja cię tak urządziłem? – pyta go ostrożnie, jest mu głupio, bo nie ma co do tego wątpliwości. – Sam bym sobie tego nie zrobił. – Nie wiedziałem, że... 16 – Widać mało wiesz o sobie – śmiejąc się mówi Mrówa. – Mam miesiąc zwolnienia. Ta noga jest mi na rękę, prawdę mówiąc. Paweł czuje, że ogarnia go ciepłe uczucie, rodzaj spokojnej radości. Rozmawiają jeszcze kilka minut. Mrówa opowiada, co się ostatnio zdarzyło w okolicy. Paweł obiecuje mu, że przyjdzie wieczorem na ławkę, pojawił się nowy człowiek, warto go poznać. Nowy człowiek ma około dwudziestu lat. Krępy, o rozbieganych oczach. Paweł dostrzega kropki wytatuowane na powiekach. Nie tylko on patrzy z zazdrością na ten symbol więziennego wtajemniczenia. Nowy od niedawna mieszka w tej okolicy, przed paroma dniami wyszedł z więzienia. On sam używa innego określenia: wyklepał. „Wyklepał dwa wojtki”, powtarza w myśli Paweł. Teraz jest wolnościowy. Patrzą na niego z podziwem. Starają się go naśladować. Pawłowi też imponuje, że tamten uważa go za równego sobie. Przyjmuje papierosa i stara się palić nie zaciągając się. Ostry gryzący dym wciska się do nosa, drażni oczy. Pokasłuje dyskretnie. Nowy proponuje, żeby wypili jakieś wino. Dzisiaj wprawdzie nie ma pieniędzy, ale przecież mogą się zrzucić. Zrewanżuje się im przy okazji. Chłopcy grzebią po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Nie zebrało się tego wiele, ale na dwie butelki wystarczy. Nowy wraca po paru minutach i wprawnym uderzeniem pięści wybija korek. Butelka zaczyna krążyć. Paweł pije swoją działkę jako jeden z pierwszych. Kilka sporych łyków. Pije alkohol właściwie po raz pierwszy w życiu. Wstrząsa nim dreszcz obrzydzenia, w przełyku czuje ciasną obręcz. Cierpkosłodki odór przyprawia go o mdłości. Po kilku minutach głosy docierają do niego przytłumione, jak przez warstwę waty. Jeszcze jedna fala mdłości, ledwie udało mu się zapanować nad odruchem wymiotnym. Podnosi się chwiejnie. Na szczęście nie zauważyli nawet jego odejścia. – Taki młody! Taki młody! – słyszy kobiecy głos i zdaje sobie sprawę, że stoi na chwiejnych nogach obejmując pień drzewa. Pierwsze dni w szkole mijały szybko. Nauka się jeszcze na dobre nie rozpoczęła. Posadzono go w jednej ławce z blondynem, który zaczepił go pierwszego dnia. Miał na imię Kostek, ale wszyscy zwracali się do niego per Kot. Rzeczywiście, przypominał trochę prawdziwego kota; miękkie ruchy, pobłażliwy, ospały uśmiech nie schodził mu z twarzy, wrażenia dopełniały spiczaste uszy. Kot nie wracał, jak dotąd, do ich pierwszej rozmowy, uznał ją widać za niebyłą. Pawła traktował ze zdawkową uprzejmością, nie poświęcając mu specjalnego zainteresowania. Paweł zauważył, że większość chłopaków w klasie darzy Kota pewnego rodzaju respektem i zachowuje wobec niego dystans. W podobny sposób traktowali także jego samego, z tym że kilku, z Ajalą na czele, śledziło z uwagą każdy jego krok. Nie podchodzili do niego, nie próbowali nawiązać rozmowy, a jednak ich obecność czuł przez skórę, nawet gdy byli poza zasięgiem wzroku. Zdarzało się, że dziewczyny przyglądały mu się z zaciekawieniem, mógł się nawet domyślać, że wymieniały między sobą jakieś uwagi na jego temat, ale jak dotąd nie rozmawiał z nikim, jeśli nie liczyć zdawkowej wymiany zdań. Pierwszym stopniem, jaki otrzymał już trzeciego dnia, była trójka z polskiego. Wydawało mu się, że do odpowiedzi jest przygotowany dobrze, nawet bardzo dobrze, gdy jednak poczuł oczy całej klasy zwrócone na siebie, wyuczone zdania, które miał powiedzieć na początku, rozsypały się w jakieś nie powiązane ze sobą fragmenty. Z trudnością wydukał do końca, ale nie obyło się bez dodatkowych, pomocniczych pytań, które jak na złość nie miały związku z głównym wątkiem jego własnej, przygotowanej odpowiedzi. W podstawowej szkole miał z tego przedmiotu same czwórki i piątki, ale odpowiadał zawsze płynniej i swobodniej, nawet wtedy, gdy musiał improwizować. Tym razem zważał na każde wypowiadane słowo. Może właśnie dlatego trudno mu było powiązać je w całość. Parę razy zająknął się. Doleciał go czyjś złośliwy chichot. To spe- 17 szyło go jeszcze bardziej. Usiadł wreszcie z uczuciem ulgi, ale i zawodu. Nie był zadowolony z tej pierwszej odpowiedzi. Kot trącił go lekko w bok. – Niepotrzebnie się denerwowałeś, człowieku – mówił półgłosem ledwie poruszając wargami. – Stara jest trochę przygłucha. Wystarczy mówić cicho i płynnie, wszystko jedno co. Paweł machinalnie kiwnął głową i przesunął spoconymi dłońmi po spodniach. Na przerwie podszedł do niego Ajala w asyście dwóch ludzi ze swojej paczki. W ręku trzymał kieszonkowy kalendarzyk i znacząco postukiwał nim o udo. Uśmiechnął się z fałszywą dobrodusznością. – No i co? Znalazłeś już szkołę z lepszym dojazdem? – Znalazłem... Tutaj – dodał po chwili. – Podoba mi się trasa. Dużo zieleni, park po drodze. – Ooo?! – zdziwił się Ajala, a dwaj jego goryle również głośno wyrazili swoje zaskoczenie. – Nie mogę ci zabronić przychodzenia do szkoły – ciągnął Ajala ze smutkiem. – Liceum jest państwowe. Ale nie plącz się tutaj bez potrzeby – dodał życzliwie – i nie wchodź mi w oczy... Ładnie ci się goi – wskazał na wargę prawie dotykając jej palcem. Paweł gwałtownym ruchem odtrącił jego rękę. – A może to jakaś choroba zakaźna? – głośno zastanawiał się Ajala, a dwaj jego przyboczni kiwali głowami dając do zrozumienia, że i oni nie wykluczają takiej ewentualności. – Wracaj lepiej na Bródno najkrótszą drogą i z nikim się nie kontaktuj – w głosie Ajali zabrzmiała troska. Chłopak poczuł, że przed oczami zawirowały mu czarne i czerwone plamy. Zadrżał z wściekłości, gotów rzucić się na tych trzech z pięściami, mimo ich zdecydowanej przewagi, ale zanim zdecydował się wykonać jakikolwiek ruch, już ich nie było. Powoli wracał do przytomności. Zadźwięczał dzwonek obwieszczając początek kolejnej lekcji, a on nadal stał w bezruchu, z oczami wlepionymi martwo w jakiś punkt na ścianie. – Hej! – dotarło do niego z boku. Drgnął i dopiero teraz rozluźnił zaciśnięte pięści. – Paweł, coś ci się stało? Po raz pierwszy ktoś zwrócił się tutaj do niego po imieniu. Dziewczyna patrzyła na niego pytająco i trochę podejrzliwie. – Tak dziwnie wyglądasz – dodała po chwili. Ocknął się, napięcie ustąpiło. Odetchnął głęboko. – W porządku, zagapiłem się – odpowiedział tonem wyjaśnienia. – Często ci się to zdarza? – dziewczyna powiedziała to ze śmiechem, ale w jej głosie nie wyczuł kpiny. – Nie pamiętam – rzucił z roztargnieniem. Usiłował sobie przypomnieć jej imię, ale bez skutku. Pociągnęła go za rękę. – Pędźmy do klasy! Już dawno po dzwonku! Wbiegli po schodach przeskakując po dwa stopnie i wśliznęli się do sali tuż przed wejściem nauczyciela. Na kolejnej przerwie podszedł do niego jeden z paczki Ajali, zwalisty, o mało rozgarniętym wyrazie twarzy. Podniósł otwarte dłonie na znak pokojowych zamiarów i zameldował krótko: – Ty, psorka od biologii kazała ci przyjść do gabinetu. – Nie mówiła, w jakiej sprawie? – zapytał podejrzliwie. – Nie. Tylko nazwisko – odpowiedział Bubu, zakręcił się na pięcie i odszedł. Przed drzwiami Paweł zawahał się chwilę. Zanim zapukał i nacisnął klamkę, zastąpił mu drogę Kot. 18 – Nie wchodź tam, wpuszczają cię w maliny. Ona cię wcale nie wzywała. – Skąd wiesz? – Paweł podniósł na niego zdziwione oczy. – Słyszałem, jak się cieszą na tę okazję. Schowali jakiś preparat. Ajala obiecał biologicy, że znajdzie winowajcę i przyśle go do gabinetu. Mała rzecz, a cieszy. – Mogli wymyślić coś lepszego – mruknął Paweł. Twarz Kota rozciągnął leniwy uśmiech. – Zaręczam ci, że będą się starali – powiedział mrużąc oczy, co upodobniło go do kota jeszcze bardziej. – Dzięki, Kot – z pewnym zażenowaniem zmusił się do szorstkiej wdzięczności. Ruszyli powoli opustoszałym korytarzem. – Jak myślisz, o co im chodzi? – zadał to pytanie nie bez trudności. Kątem oka spojrzał na kolegę. – To dość przejrzyste – Kot zaczął mówić powoli, rozciągając poszczególne słowa. – Atawizm. Ochrona terytorium czy coś w tym rodzaju. Jesteś obcy i to im wystarcza za wszelkie powody. Muszą mieć kogoś takiego jak ty, żeby czuć się lepiej. – A ty? – Paweł spojrzał na niego wyczekująco. – Zdaje się, że lubię psuć im szyki – powiedział Kot niedbale i po chwili dodał: – Jak na razie, nie ustawiają ich zbyt misternie. A poza tym ja działam na innych falach. Te ich sprawy nie mają dla mnie żadnego znaczenia, ale bawi mnie przewidywanie różnych sytuacji. Kiedy zobaczyłem cię już pierwszego dnia, wiedziałem, że będziesz miał kłopoty. – Zawsze mam kłopoty – machnął ręką z rezygnacją. – Zauważyłem – powiedział z przekąsem Kot patrząc wymownie na jego rozbitą wargę. Paweł otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po chwili wahania dał spokój wyjaśnieniom. Wrócili do klasy w milczeniu. Odszukał wzrokiem dziewczynę, z którą rozmawiał na korytarzu. Znał już jej imię. Anka. Gdy przyglądał się jej teraz, jak ze swobodą rozmawia o czymś z koleżankami, poczuł przypływ jakiejś bezsensownej zazdrości. Na szczęście otrząsnął się z tego szybko. Roześmiał się w duchu, kiedy to sobie uświadomił. Jeszcze raz spojrzał na dziewczynę. Siedziała pochylona nad zeszytem, twarz miała skupioną, lekko rozchylone wargi. Odgarnęła dłonią włosy zsuwające się na policzek. Tym razem wydała mu się inna. W wyobraźni kadrował portret na tle okna. Jesienne słońce prześwietliło jej jasne włosy kontrastujące w tym ujęciu z ciemnym konturem profilu. „Portret lirycznej dziewczyny” – powiedział sobie w myśli z rozbawieniem. Ocknął się z zamyślenia, kiedy uświadomił sobie, że od pewnego czasu kątem oka spogląda na niego Kot. Zwrócił twarz w jego stronę. Tamten uniósł lekko brwi i wysunął dolną wargę, w jego spojrzeniu mógł odczytać pobłażliwą ironię. Paweł chrząknął i z nagłym zainteresowaniem zaczął przeglądać podręcznik fizyki. Zdawało się, że park pogrążony jest w jakimś letargu. Nie słychać było ludzkich głosów, tylko świergot ptaków i terkotanie owadów w wysokiej, nie skoszonej jeszcze trawie. Paweł wszedł w aleję porośniętą z obu stron gęstymi krzewami i spuścił psa. Stracił go z oczu niemal od razu. Po chwili usłyszał radosne ujadanie. Ruszył w tę stronę. Gdy minął ostatnią kępę krzewów, dostrzegł psa podskakującego dokoła jakiejś dziewczyny w dżinsowej sukience. Klnąc pod nosem głupotę rozbrykanego kundla przyspieszył kroku. Sytuacja nie wyglądała najgorzej – dziewczyna nie bała się Kajmana i jego żywiołową sympatię przyjmowała z rozbawieniem. Gwizdnął na psa, ale ten zajęty zabawą nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Chłopcu wydawało się, że sylwetka dziewczyny, wciąż zwróconej do niego tyłem, kogoś mu przypomina. Dopadł wreszcie zwierzaka i przytrzymał za skórę na karku. 19 – Przepraszam za niego – rzekł zdyszanym nieco głosem. – Jest jeszcze młody, pewnie myśli, że każdy chce się z nim bawić. Chyba nic się nie stało? Dopiero teraz przyjrzał się dziewczynie uważniej. Nie widział jeszcze jej twarzy, ale w pochyleniu głowy, w jasnych włosach zsuwających się na policzek dostrzegł coś znajomego. Podniosła na niego roześmiane piwne oczy, które po chwili rozszerzył wyraz zaskoczenia. Stali naprzeciw siebie. Dziewczyna miała buty na wysokim obcasie, wydawało się więc, że są tego samego wzrostu. Roześmiała się nagle odsłaniając drobne, równe zęby, bo w niebieskich oczach chłopaka malował się wyraz kompletnego osłupienia. Kiedy odezwała się, w jej głosie zabrzmiała nuta zaskoczenia: – To ty?! Paweł nie miał już wątpliwości, przed nim stała Anka. – Anka? Hej, co tu robisz? – poprawił się jednak po chwili: – Prawda, głupio pytam, przecież zdaje się, że mieszkasz dwa kroki stąd. Uśmiechając się kiwnęła głową dla formalności. – Za to ty z Bródna masz ładny kawałek – powiedziała i oboje roześmieli się z lekkim skrępowaniem. Paweł rozluźnił chwyt na karku szamoczącego się Kajmana, a ten pomknął w krzaki w dzikich podskokach. – Czy jesteś z kimś... – zaczął Paweł, poprawił się po chwili, bo doszedł do wniosku, że pytanie zabrzmi niezręcznie: – Sama tak spacerujesz? Chrząknął, bo i w tej formie pytanie zdawało się wykraczać poza granice zwykłej ciekawości. – Sama – odpowiedziała z naciskiem patrząc mu przy tym w oczy. – Lubię to – dodała nieco ciszej. – Okazja do przemyśleń? – zapytał siląc się na ironię, ale wypadło to dość banalnie. – Może – przechylając głowę rzuciła przez ramię i tym razem jemu wydało się to banalne. Rozmowa nie kleiła się. Oboje odczuwali skrępowanie. Paweł zdecydował się wycofać z niezręcznej sytuacji: – Jeżeli się spieszysz, to... Nie dokończył jednak, dziewczyna przerwała mu zdanie w połowie. – To co? – zapytała po prostu. – Nic – wzruszył ramionami i zaproponował bez najmniejszego przekonania: – Mogę cię odprowadzić kawałek. – Nie musisz – rzuciła nonszalancko, ale zaraz dodała normalnym już tonem. – Właściwie nigdzie się nie spieszę. A ty umówiłeś się tu z kimś? – Tak – rzucił okiem na trzymaną w ręku smycz i uśmiechnął się. – Z psem, że zaprowadzę go do parku, z którego nie wyrzucą go. Spojrzała na niego trochę kpiąco. Dopiero teraz zauważyła, że Paweł ma długie wywinięte rzęsy. Pomyślała, że to zbędna ozdoba dla chłopaka. Natura jest niesprawiedliwa, powinna była obdarzyć nią jakąś dziewczynę. A Paweł wyglądałby całkiem sympatycznie, gdyby nie te spojrzenia spode łba i zaciśnięte wargi. Ruszyli wolno aleją między szpalerami starych, rozłożystych klonów. Dziewczyna mimochodem zerwała liść z wiszącej nad jej głową gałęzi i obracała go w palcach. – Mam uwierzyć, że pies to zrozumiał? – wróciła do przerwanego wątku. – O tak! – wykrzyknął czując, że ta rozmowa zaczyna go bawić. – To wyjątkowo rozumny pies, taki canis sapiens. – Nie wygląda – Arika przyjęła konwencję mówienia o drobiazgach z udawanym przejęciem. – Lata w kółko z wywalonym jęzorem i otwartym pyskiem. 20 Było to zgodne z prawdą, pies rzeczywiście nie wyglądał rozsądnie. – Możliwe, że sapiens ma w tym wypadku więcej wspólnego z sapaniem niż z myśleniem – mruknął pod nosem Paweł. – Śmieszny jesteś... – po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiała nuta sympatii. Przerwała na moment. Stali obok siebie unikając instynktownie wymiany spojrzeń. Paweł wepchnął ręce głęboko do kieszeni, ale zaraz je wyjął. Zdecydował się wreszcie owinąć smycz wokół prawej ręki. Było to jednak za mało, aby w pełni odzyskać psychiczną równowagę, więc dla dodania sobie rezonu kopnął jakiś drobny kamień. – Nie słyszałam dotąd, żebyś naraz tyle powiedział. Myślałam, że potrafisz tylko odpowiadać na lekcji. Zawsze masz taką minę, jakbyś za chwilę miał skoczyć z trampoliny albo zrobić coś równie ryzykownego. Spojrzała na niego pytająco. Poczuł, że ponownie traci pewność siebie. – Naprawdę? Nie przypuszczałem, że wyglądam aż tak głupio. Pod wpływem jej słów starał się nadać własnej twarzy wyraz poważny, a nawet w miarę możliwości dostojny. Skończyło się na paru grymasach, efekt był daleki od zamierzonego. Anka dostrzegła te daremne usiłowania i wyjaśniła łagodnie: – Nie, nie wyglądasz głupio. Jesteś tylko taki... trochę najeżony. Odzyskał grunt pod nogami. – A jednak nie kłuję – silił się na żartobliwy ton. Dziewczyna roześmiała się krótko. – Nie wiem, nigdy cię przecież nie dotykałam. Spojrzała na czuprynę z płowymi pasmami włosów. Dostrzegła, że są one poprzycinane w przedziwny sposób. Włosy Pawła miały skłonność do zwijania się w pukle, radził z tym sobie wycinając sukcesywnie niesforne kosmyki. – To spróbuj teraz – zaproponował niepewnie i w chwilę potem poczuł, że końce jej palców przesuwają się po jego skroni. Z jego twarzą działy się dziwne rzeczy, nie panował nad mimiką. – I co? Kłuję? – rzucił starając się zyskać na czasie, żeby opanować sytuację. Anka parsknęła nieopanowanym śmiechem. – Teraz miałeś naprawdę głupią minę. Zaraz zdała sobie sprawę z niestosowności tego drobnego zajścia. – Przepraszam, nie mogłam się opanować. Tak dziwnie zmrużyłeś oczy – usprawiedliwiała się dziewczyna. – Życie mnie nie głaszcze – próbował wykręcić się żartem – nie jestem przyzwyczajony. – Co ty możesz wiedzieć o życiu – żachnęła się Anka powracając do ironicznej tonacji. – W twoim wieku? – Ostatnia ćwiartka dwudziestego wieku. Najwyższy czas, żeby coś wiedzieć – rzekł Paweł z niespodziewanie ponurą miną, co wyraźnie rozbawiło jego towarzyszkę. – I ty wiesz? – zapytała ze śmiechem, ale zdawało się, że tym razem powoduje nią prawdziwa ciekawość. – Nie, żartowałem – odpowiedział jej poważnie – ale staram się dowiedzieć. Odrzuciła dłonią włosy, które lekki podmuch wiatru zsunął jej na policzek. – To co innego. Każdy się przecież stara. Rozejrzała się i wskazała głową pobliską ławkę: – Może usiądziemy tu na chwilę? – zaproponowała nieśmiało. Skrzywił się lekko. Nie lubił przypadkowych miejsc. Ławki wybierał zawsze starannie biorąc pod uwagę wszystkie złożone okoliczności. Dlatego odpowiedział z godnością: – Nigdy nie siadam na pierwszej lepszej ławce. 21 – To nie jest wcale pierwsza lepsza ławka – Anka wyraźnie poczuła się dotknięta, nawet nie starała się, żeby to ukryć. – To ja ją wybrałam. – Jeżeli tak, to zgadzam się – rozłożył ręce gestem bezradności. – Mogłaś jednak wybrać lepiej – mruknął po chwili. – Co ci się w niej nie podoba? – przekomarzała się dziewczyna. – Z lewej strony dorodna jarzębina, z prawej bez. Widok na staw, po którym pływają łabędzie. Skinął niechętnie głową, przyglądając się psu, który brodził wzdłuż brzegu ostrożnie chłepcąc wodę. Spłoszone łabędzie nastroszyły pióra. Kajman obserwował je spode łba w napięciu, gotów w każdej chwili rzucić się do panicznej ucieczki. – Kiczowate ptaszyska – mruknął Paweł wzruszając ramionami. Dziewczyna spojrzała na niego kpiąco mrużąc oczy. – Ty chyba jesteś niezłym snobem – mówiła kręcąc głową z niedowierzaniem. – Przyjrzyj się im uważnie. Zobacz, jak majestatycznie się poruszają. Jej podniecenie rozbawiło go, ale zarazem sprowokowało do wygłoszenia kolejnej herezji: – Już wolę kaczki – rzekł złośliwie i dostrzegł w jej oczach zaskoczenie, dodał więc gestykulując coraz obficiej: – Nie mają przynajmniej tego szpanu – czuł, że udzieliło mu się podniecenie – tego nadęcia się i puszenia. Przypominają mi... Zresztą nieważne – przerwał, bo zdał sobie sprawę, że wkracza na śliski teren. Anka patrzyła wyczekująco: – Dokończ, proszę. To interesujące. Paweł wykonał jakiś nieokreślony gest, jakby chciał w ten sposób rozplatać zagmatwaną sytuację. – Proszę o skreślenie tego z protokołu – zdecydował się wreszcie, ale Anka odpowiedziała stanowczo: – Nie zgadzam się, to może być ważne dla sprawy. – No więc dobrze – wahał się przez chwilę machinalnie przygryzając dolną wargę. – Przypominają mi niektóre z twoich przyjaciółek – powiedział wreszcie z lekkim przekąsem. – Chciałeś powiedzieć: koleżanek – żachnęła się dziewczyna – to różnica. – Niech będzie – zgodził się bez przekonania Paweł. – Myślałem o tych twoich koleżankach w ładnych piórkach – ciągnął nie patrząc jej w oczy – które suną po świecie z wystudiowanym wdziękiem, co chwila sprawdzając, jaki efekt wywiera to na otoczeniu. Zaległa chwila kłopotliwej ciszy. Słychać było jedynie odgłosy parku, trzask gałęzi i sapanie buszującego w trawie psa. – To interesujące – zaczęła z namysłem Anka. – Nie widzę jednak w tym nic złego – kątem oka spojrzała na Pawła. Wydawało się jej, że wzruszył ramionami, ale być może poprawił się tylko na ławce. – Chcą się podobać. Ja też mam, jak to nazwałeś, ładne piórka i staram się je dobierać starannie – czekała teraz na efekt, jaki wywrą na nim te słowa. – Tak, ale ty... – jąkał się przebierając palcami po nadgryzionej przez psa smyczy. – Co ja? – nie pozwoliła mu na pozostawienie tego zdania bez zakończenia. – Już nic – machnął ręką opędzając się jak od muchy. Dziewczyna nie dała jednak za wygraną. Jej głos brzmiał teraz poważnie: – Nie rób tego więcej. Jeżeli mamy mówić szczerze, to nie uciekaj w niedopowiedzenia. To niepoważnie i nieuczciwie. Paweł poczuł zażenowanie. – W porządku – przyznał ze wstydem – rzeczywiście nie powinienem... No więc – wrócił do przerwanego wątku – ty jesteś jednak inna. Bardziej swobodna, niewymuszona. Nie jesteś tylko 22 tym, co przejawia się na zewnątrz. – Ostatnie zdanie wypadło zbyt serio, więc skrzywił się nieznacznie i potarł palcem czubek nosa. Anka zdawała się nie dostrzegać tych chaotycznych gestów. – Jesteś chyba trochę niesprawiedliwy wobec nich – powiedziała z namysłem. – Nie przyszło ci do głowy, że być może ja potrafię jedynie zręczniej się maskować niż one, po to tylko, żeby osiągnąć lepszy efekt? – przechyliła głowę usiłując spojrzeć mu w oczy. Chłopak poruszył się niespokojnie i chrząknął z zakłopotaniem. – To by znaczyło, że jesteś od nich bardziej inteligentna – mruknął ledwo dosłyszalnie. – Zawsze to jakiś rodzaj przewagi – dodał nieco głośniej i uderzył smyczą o poręcz ławki, co miało dodać tym słowom stanowczości. Anka tym razem nie słyszała, patrzyła przed siebie, a na jej twarzy odmalował się niepokój. – Paweł, czy ten twój pies nie zrobi krzywdy łabędziom? Roześmiał się z ulgą, bo nareszcie odeszli od niewygodnego tematu. – Mój pies? Zdradzę ci na ucho jego haniebną tajemnicę... Łabędzie są tym, czego on boi się bodaj najbardziej. We wczesnym szczenięctwie – opowiadał pogłosem jak ponurą bajkę – zła łabędzica spuściła mu straszne lanie. Od tego czasu Kajman omija łabędzie z daleka. Nie mówiąc o tym, że woda pod każdą postacią budzi jego głęboką niechęć. Dodajmy jeszcze i to, że nie umie pływać. Gdyby natomiast psu groziło jakieś niebezpieczeństwo ze strony tych nadętych ptaszydeł, rzucę się na ratunek. Anka roześmiała się bezgłośnie i odgarnęła włosy opadające na czoło. – Często przyjeżdżasz tu z psem? – spojrzała na niego dyskretnie. Wykonał nieokreślony gest. Wahał się przez moment, zanim zdecydował się powiedzieć prawdę: – Właściwie to pierwszy raz. – Ja też rzadko tu przychodzę. – Zdaje się, że mówiłaś coś o samotnych spacerach – przypomniał sobie Paweł. – Skłamałam ze względu na dobro konwersacji – rzuciła z kokieteryjnym uśmiechem. Paweł nadął policzki i zamrugał oczami. To było coś nowego. – I jest dobrze? – zapytał usiłując nadać słowom ironiczne brzmienie. – Sympatycznie – stwierdziła obojętnym tonem nie patrząc w jego stronę. – Często kłamiesz, żeby było sympatycznie? – zabrzmiało to trochę jak oskarżenie. – Nie upieram się przy prawdzie w drobnych sprawach. Odpowiedź Anki robiła wrażenie szczerej. Zastanawiał się przez chwilę gryząc źdźbło trawy. – A w tych ważniejszych? – zapytał podchwytliwie. – Wtedy mówię prawdę i tylko prawdę – obróciła w żart jego pytanie. – A tobie nigdy nie zdarzyło się skłamać? Przed ławką pies przywarował na przednich łapach. Usiłował zachęcić ich do zabawy, ale szybko zrezygnował. Zdawali się go nie dostrzegać. Anka powtórzyła pytanie. – Raz tylko powiedziałem pewnej dziewczynie, że mam osiemnaście lat – mówiąc to zauważył, że niewinne kłamstwo nie sprawia mu najmniejszej trudności, brnął więc dalej, nawet się nie zastanawiając nad sensownością tej zmyślonej na poczekaniu historyjki. – Nawet mi uwierzyła, ale na krótko. Dopóki nie wypadła mi legitymacja szkolna, z której jasno wynikało, że mam tylko szesnaście. Powiedziałem wtedy, że sfałszowałem datę, żeby się odmłodzić. – To już dwa kłamstwa przy jednej okazji. Ubawiło go, że z kolei Anka uwierzyła w tę bajeczkę, ale zarazem poczuł jakiś przypływ pretensji do samego siebie, jakby popełnił nielojalność. Mieszane uczucia stały się przyczyną nagłej 23 wolty: postanowił wycofać się z niewinnego oszustwa zachowując twarz, a jednocześnie dać dziewczynie nauczkę. – Wymyśliłem to przed chwilą ze względu na dobro konwersacji, więc ciągle jest to jedno kłamstwo. – Jesteś bardzo pojętny – próbowała ironizować. – Okazuje się, że zupełnie cię nie doceniałam. Teraz będę patrzyła na ciebie inaczej. Odsunęła się od niego z godnością i zrobiła taką minę, jakby w ogóle nie miała zamiaru na niego patrzyć. – To znaczy jak? – zapytał dla formalności. – Z respektem i nieufnie – powiedziała kręcąc z dezaprobatą głową – ze względu na moje własne dobro. – Nie jest przecież aż tak źle – westchnął Paweł. – Starałem się tylko dostosować do twojego stylu – dodał tonem usprawiedliwienia. – A co to była za dziewczyna? – zapytała po chwili ostrożnie. – Nieciekawa – z trudem powstrzymał się od śmiechu – nijaka. Właściwie to jej nie znałem zupełnie... Prawdę mówiąc, to zdaje się, że jej w ogóle nie było. Spojrzała na niego ze zgrozą, ale i odrobiną szacunku. – Może byśmy się przeszli – zaproponował Paweł ugodowym tonem. – Zapraszasz mnie na spacer? – w jej głosie brzmiała nuta prowokacji, jakby za jego ofertą kryły się nie wiadomo jakie intencje i motywy. Pomyślał, że rozmowa z dziewczynami wymaga nie byle jakich kwalifikacji dyplomatycznych i niebywałej cierpliwości, ale rzucił szarmancko: – Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Uśmiechnęła się triumfalnie, co Paweł skwitował dyskretnym, acz pogardliwym chrząknięciem. Dziewczyna tymczasem przyjmując pozę damy rzuciła niedbale, że jak na razie zachowywał się nienagannie, więc może zaryzykować. Każde słowo podkreślała krągłym ruchem dłoni. Szli w milczeniu. Ścieżka ginęła niemal w zieleni, ale gdzieniegdzie przebłyskiwały już pożółkłe liście. Anka obracała w palcach liść klonu, Paweł wcisnął ręce w kieszeń, za nimi wlókł się zziajany pies. – O czym teraz myślisz? – zapytała niespodziewanie. – O niczym... – zaczął, zreflektował się jednak po chwili: – Myślę, co by było, gdybym się zachowywał mniej nienagannie. – Dostrzegł w jej oczach zaskoczenie, gdy próbował objąć ją niezgrabnym gestem. – Proszę – usłyszał jej cichy głos. Wciąż trzymała palce na jego dłoni. Poczuł żal do samego siebie. – Nie robię przecież nic złego – próbował się tłumaczyć. – Zepsujesz wszystko. Mówili szeptem, chociaż dokoła nie było żywej duszy. – Myślałem... – zaczął niepewnie, ale dziewczyna przerwała mu pospiesznym szeptem: – Ja też. Stali tak blisko siebie, że wydawało mu się, że słyszy bicie jej serca. – Dlaczego nic nie mówisz? – zapytała niepewnie półgłosem. – Chyba masz rację – uśmiechnął się Paweł. Nagle zmienił tonację, jakby chciał zatrzeć wrażenie pozostawione przez tamtą rozmowę: – Popatrz, jak fajnie – rozglądali się z zainteresowaniem, wydawać by się mogło, że dopiero teraz zaczęli dostrzegać otaczający ich park. Zdaje się, że zostaliśmy tylko my dwoje. Mamy cały park dla siebie! – mówił to w gorączkowy, nienatural- 24 ny sposób. – Chodź, coś ci pokażę! – pociągnął ją za rękę i ruszył przed siebie. Popędzili w górę między świerkami. – Gdzie mnie ciągniesz?! Zwariowałeś chyba! – protestowała dla formalności dziewczyna, ale ten wariacki zryw wyraźnie ją rozbawił. Szaleństwo udzieliło się także psu, który zaczął dziką pogoń wśród świerków. Na górze zwolnili trochę. – Uważaj, tu jest ślisko! Podaj mi rękę! Zziajani zatrzymali się obok groty wybudowanej z wielkich otoczaków. Słychać było szum wody staczającej się ze sztucznego wodospadu. Oboje z trudnością łapali oddech. – To tutaj – powiedział Paweł. – Znasz to miejsce? Rozglądała się uważnie. – Tak. Przychodziłam tu często, ale z drugiej strony. – Nad tą sadzawką – wskazał ręką w dół na nieruchomą taflę wody – przesiedziałem w dzieciństwie kawał czasu. Przyglądałem się fraszkom... – dziewczyna zmarszczyła brwi, więc pospieszył z wyjaśnieniem: – To takie małe płazy z ogonami. Mają pomarańczowe brzuchy. Mówiliśmy na nie trytony. – Nie wiedziałam, że mieszkałeś tutaj. – Na Bródno wyprowadziłem się niedawno. Poprzednio mieszkaliśmy tam... Jej oczy powędrowały za jego ręką. Pośród dziesiątków dachów usiłowała odnaleźć ten właściwy. – Hej, mieliśmy do siebie niedaleko! – wykrzyknęła, jakby nagle dokonała ważnego odkrycia. – Przychodziłam tu z matką do piaskownicy. Paweł uśmiechnął się z wyższością. – W tej sadzawce nauczyłem się pływać. Mówiło się na nią: Patelnia. – Dlatego, że okrągła i płytka? – zapytała rezolutnie. Przyjrzała się uważniej ciemnej i mętnej wodzie. Wstrząsnął nią dreszcz. – Ale tu przecież taka brudna i zamulona woda! – Brudna, ale mokra – wzruszył ramionami. – Było nam wszystko jedno. – I rodzice pozwalali ci się tu kąpać? – zapytała z przerażeniem. Paweł jednak nie zwrócił na to uwagi. Coś sobie przypomniał. Parsknął krótkim śmiechem. Spojrzała na niego pytająco. – Kiedy wracałem z parku w mokrych majtkach – opowiadał teraz z emfazą – dostawałem w domu wciry. Wpadłem więc na racjonalizatorski pomysł: ukryłem kąpielówki na drzewie. Pokręciła głową z dezaprobatą, nie mogła jednak powstrzymać uśmiechu. – Musiałeś być strasznym dzieckiem. – Niestety – ciągnął Paweł nie zwracając uwagi na jej zgorszenie – koledzy z podwórka nadal dostawali manto za mokre majtki i nie mogli przeboleć, że mnie uchodzi na sucho. Nareszcie rozumiem, co to znaczy: ujść na sucho – wtrącił. – I w końcu zakapowali mnie przed starymi. Roześmieli się oboje. Anka odchyliła się przy tym do tyłu i straciła równowagę. Złapał ją za rękę w ostatniej chwili. – Ale pływać zdążyłem się nauczyć! – dodał z satysfakcją, gdy stanęli już pewnie na nogach. Pies znowu wlazł do wody i brodził wysoko unosząc łapy. Omijał starannie głębsze miejsca. Nagle górą przetoczył się groźny pomruk. Na odgłos burzy zwierzę przysiadło w wodzie tuląc po sobie uszy. W chwilę później pędziło pod górę szukając schronienia w pobliżu ludzi. Po wodzie przeszedł wibrujący dźwięk, jakby na spokojną dotąd taflę sadzawki spadły nagle tysiące pingpongowych piłek. – Pada. Lepiej uciekajmy stąd – wzdrygnęła się dziewczyna. Chłodny wilgotny podmuch przejął ją nagłym dreszczem. Cofnęli się parę kroków i znaleźli schronienie przed deszczem we wnętrzu groty. 25 – Zdaje się, że już za późno – mruknął chłopak śledząc nasilającą się ulewę. – Lepiej będzie, jeżeli poczekamy trochę tutaj. Gwałtowne deszcze nigdy nie trwają długo. Dziewczyna kuliła się z zimna. – Wyglądasz na zziębniętą – stwierdził z troską. – Wiesz co? Włóż moją kurtkę. Anka protestowała słabo, ale spojrzała na niego z wdzięcznością. – Teraz ty zmarzniesz – wyjąkała szczękając zębami. – Nigdy nie jest mi zimno – rzekł z wyższością – chlapię się codziennie w lodowatej wodzie. Dziwne, burza o tej porze roku. Z trudem starał się opanować drżenie. Nie uszło to uwadze dziewczyny. – Zimno to może ci nie jest, ale zęby ci dzwonią – powiedziała bez cienia złośliwości. – To deszcz tak dzwoni. Podskoczył parę razy w miejscu i naprężył mięśnie, drżenie jednak nie ustępowało. Przez chwilę słuchali oboje odgłosów burzy. Fale deszczu spadały na drzewa jak wielkie sieci zacierając kontury. Zboczami wzniesień pełzły strumienie. Anka rozejrzała się niespokojnie i wytknęła głowę z jaskini. – Nie widać Kajmana – powiedziała z niepokojem. Machnął ręką lekceważąco: – Schował się gdzieś przed deszczem. Nie znosi wody, mówiłem ci o tym – dodał tonem wyjaśnienia szczękając zębami. – Ty przecież jesteś zupełnie zielony! – przeraziła się Anka. Dostrzegł w jej oczach troskę i sprawiło mu to przyjemność. – Masz coś przeciwko zieleni? – miało to zabrzmieć dowcipnie i nonszalancko. Nie zwróciła uwagi na jego słowa. – Pokaż ręce... – dotknęła ciepłymi, miękkimi dłońmi jego zziębniętych palców. – No właśnie, są jak lód. Chodź tutaj! – powiedziała kategorycznym tonem zrzucając z ramion kurtkę. – Nie wystarczy tego dla nas dwojga – bronił się bez przekonania, bo zimno dało mu się porządnie we znaki. – Wystarczy, chodź bliżej! – rzuciła tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wahał się przez chwilę. – No chodź, kretynie – przyciągnęła go do siebie. – Nie możesz przecież przeziębić się przeze mnie. Wstrzymując oddech stali teraz przytuleni do siebie. Czuł zapach jej włosów. – Dobry deszcz – powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem. – Co powiedziałeś? – zapytała ciekawie podnosząc wzrok. Uśmiechnął się przebiegle. – To dobry deszcz. Zmyje kurz, podleje drzewa, krzewy i kłącza. – Co jeszcze? – uśmiechnęła się nie spuszczając oczu. – Będzie tania cebula – powiedział cicho i bez przekonania. – To wszystko? – zdziwiła się Anka. – I dorodna marchew, jeśli się nie mylę. Drgnął, bo Anka roześmiała się niespodziewanie. – Lubisz marchew? Paweł był zaskoczony pytaniem. Nie miał własnego zdania na temat marchwi, doszedł jednak do wniosku, że jako mężczyzna powinien powiedzieć coś zdecydowanego. – Nie znoszę – i dodał nieco ciszej – ale mimo to cieszę się. – Z urodzaju na marchew? – Anka udawała zdziwioną. 26 Kiwnął z roztargnieniem głową, zaraz jednak zreflektował się, że przecież nie o to chodzi, i powiedział poważnie: – Cieszę się, że cię spotkałem. – A jutro? – zapytała niewinnie. – Równie dobrze mógłbyś spotkać mnie jutro? Udał, że nie rozumie, o co jej chodzi. – Taki przypadek zdarza się rzadko. – Mogłabym przypadkiem przechodzić tędy o trzeciej – powiedziała bez cienia kokieterii. – Pewnie spotkałabyś kogoś innego. Potrząsnęła głową. Jej włosy musnęły go w policzek. Spoważniała i dłuższą chwilę patrzyła mu badawczo w oczy. – Co będziesz robił jutro o tej porze? – zadała to pytanie z powagą, jakby chodziło o uzgodnienie jakiejś ważnej sprawy. – Muszę zaopiekować się pewną młodą osobą – tłumaczył się zażenowany przestępując z nogi na nogę. – O! Mogłeś powiedzieć mi o tym wcześniej. Była zaskoczona. W jej głosie zabrzmiała nuta żalu. Paweł nie połapał się jeszcze, o co chodzi. – Nie przyszło mi do głowy, że... Nie pozwoliła mu skończyć. – To oczywiście... dziewczyna? – zapytała domyślnie.. Spojrzał na nią zdumiony i machinalnie przytaknął: – Tak się złożyło. – Ładna? – jej głos brzmiał niepewnie. – Trudno powiedzieć – zastanawiał się Paweł, z trudem już starając się zachować powagę – to kwestia przyzwyczajenia. Odsunęła się od niego. Deszcz przestał właśnie padać. Ustał także wiatr. – To trwa aż tak długo? – w tym pytaniu walczyły ze sobą ironia i przykrość. – Od urodzenia – wyjawił grobowym głosem. – Przestało padać – zauważyła obojętnie. – Dziękuję za kurtkę, no i do zobaczenia – rzuciła oschle. Zanim zdążył cokolwiek wyjaśnić, zarzuciła mu kurtkę na głowę i ruszyła pędem w dół. – Anka! Zaczekaj! – wrzasnął Paweł szamocząc się z garderobą. Odepchnął ręką psa, który wyrósł nagle jak spod ziemi i przejawiał gwałtowną ochotę do zabawy. Dogonił ją, zanim znalazła się na dole, przytrzymał za ramiona i wyznał gorączkowo: – Anka! Ona ma dopiero pięć lat. – To zabawne – przygryzła wargę i rzuciła z przekąsem: – Zaraz mi powiesz, że spotykacie się w przedszkolu. – No właśnie! – przyświadczył gwałtownie olśniony jej domyślnością i wyrzucił z siebie jednym tchem: – Ta osoba ma pięć lat i jest moją siostrą. Muszę odebrać ją z przedszkola i odstawić do domu. To wszystko. Anka nie wydawała się jeszcze przekonana. – Czy to jeszcze jeden żart dla ożywienia konwersacji? – To najprawdziwsza prawda – chłopak trzasnął się pieśnią w żebra, aż zadudniło, zakrztusił się przy tym. Oboje wybuchnęli śmiechem. – Jesteś zupełnie stuknięty – powiedziała z ulgą – ale... – Ale co? – zaniepokoił się Paweł. – Nic. Fajnie. Patrzyli na siebie uważnie w milczeniu, jakby dopiero teraz zobaczyli się po raz pierwszy. 27 – Musisz już iść? – zapytał Paweł. – Tak, już późno. W domu się pewnie niepokoją. – Może cię odprowadzić? – zaproponował gorliwie. Patrzył z niepokojem na jej przemoczoną sukienkę. – Nie zimno ci? – Trochę, ale to głupstwo – uśmiechnęła się z wdzięcznością – nie przejmuj się. – Weź moją kurtkę. – Teraz nie. Głupio bym wyglądała. Chłopak stał przez moment, z rękami uwięzionymi w rękawach. – Sąsiedzi zaraz nagadaliby rodzicom – wyjaśniła Anka – że włóczę się po deszczu z chłopakami i moja reputacja znacznie by ucierpiała. – Bardziej ci zależy na tej twojej reputacji niż na zdrowiu? – zdziwił się Paweł. – Jestem przecież panienką – powiedziała z kokieterią dziewczyna i zatrzepotała powiekami. Wytrzeszczył na nią oczy z niedowierzaniem: to nie była ta sama dziewczyna. Zachichotała widząc jego osłupienie. Dopiero teraz odetchnął z ulgą. Przed skrzyżowaniem zatrzymali się. – Stąd mam już niedaleko – wyjaśniła Anka i dodała tonem usprawiedliwienia: – Będzie lepiej, jeżeli się tutaj pożegnamy. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakich strasznych mam sąsiadów. Siedzą z nosami rozpłaszczonymi na szybach. Słyszą przez szkło i widzą w nocy. Pokiwał głową ze zrozumieniem i nachylił się do jej ucha: – Pomogę ci ich otruć. To jedyne rozwiązanie. Wiem, gdzie jest cukiernia, która produkuje pączki nadziewane jadem – wyjawił konspiracyjnym szeptem. Anka gorliwie przyjęła propozycję. – Dobrze. Jutro uzgodnimy plan działania i wszystkie szczegóły – podała mu rękę i wymienili mocny uścisk dłoni. – W takim razie do jutra – powiedział Paweł. Przyglądał się, jak odchodzi lekkim, swobodnym krokiem. Anka nie obejrzała się, ale musiała czuć jego wzrok za plecami, bo zanim skręciła, podniosła rękę w pożegnalnym geście. Pies zaskomlał i szczeknął nieśmiało. Było już późno. Mała gramoliła się po schodach prowadzących na klatkę schodową, dziecięcym sposobem forsując jedną nogę. Dostrzegła Pawła, gdy znalazła się już na górze. – Idę na górę! – krzyknęła w jego stronę. – Zostań na podwórzu, bo mama wyszła do sklepu. – Nie zostanę, bo nie ma dzieciaków – odpowiedziała z pretensją i uwiesiła się na ciężkich drzwiach usiłując je otworzyć. – Idę! – rzuciła raz jeszcze z determinacją. – Zaczekaj moment! Drzwi są zamknięte. Przejdę się kawałek z psem i wrócimy razem. – Pójdę z tobą! – pisnęła błagalnie i drepcąc po schodach zbiegła na dół. – Nie będziesz nudziła? – pytanie nie miało najmniejszego sensu, bo mała szybko zapominała o obietnicach. Biegła teraz truchtem przy jego nodze opowiadając o czymś z przejęciem. Paweł nie słuchał, myślał o wczorajszym spotkaniu z Anką. Mijali właśnie asfaltowy kort. Przy ścianie odbijał piłkę jakiś chłopak w jego wieku. Na boisku dwóch zziajanych trzydziestolatków grało na punkty, co chwilę obwieszczając światu stan meczu. Przez moment wyobrażał sobie siebie samego z rakietą w ręku. Nika szarpnęła go za rękaw. – Paweł, daj mi poprowadzić Kajmana. – Znowu się przewrócisz i rozbijesz sobie nos – burknął niechętnie. – Wcale nie nos, tylko kolano! – zawołała z oburzeniem. 28 Wręczył jej w końcu smycz, ale sam trzymał ją za rękę na wszelki wypadek. Starała się uwolnić: – Puść mnie, ja sama! – Zaczekaj, głąbie! Przechodzimy przez ulicę – przytrzymał wymykającą się dziewczynkę za sukienkę i odebrał jej smycz. Zrobiła nadąsaną minę i wydęła wargi. Gdy przeszli przez jezdnię, spuścił psa, a ten pomknął zakosami w sobie tylko wiadomym kierunku. Nika przykucnęła w trawie i sapiąc z przejęcia zrywała koniczynę. Miał być z tego bukiet, ale zostawiała za krótkie łodygi i białe okrągłe kwiatki wysypywały się jej z rąk. Paweł przyglądał się z rozbawieniem beznadziejnym wysiłkom siostry. Nagle na jej twarzy odmalował się wyraz skupienia. – Paweł, zobacz, jaki bąk! – krzyknęła nie odwracając oczu od niezwykłego zjawiska. – Aha, to trzmiel – pospieszył z wyjaśnieniem. Spojrzała na niego z szacunkiem. – On gryzie, ten trzmiel? – wszystko co żyje, zwykła dzielić na dwie grupy. Do jednej należały stworzenia żądlące i kąsające, do drugiej te, które można dotknąć bez obawy. – Tylko samice mają żądła – uśmiechnął się Paweł widząc minę siostry. – A to jest samica czy samic? – zapytała ostrożnie, na wszelki wypadek chowając ręce za plecami. – Nie samic, tylko samiec – poprawił ją Paweł. Skinęła skwapliwie głową i bezdźwięcznie poruszyła wargami. – I on gryzie, ten samiec trzmiel? – dwa ostatnie słowa wymówiła powoli w nabożnym skupieniu. – Nie gryzie, o ile to jest samiec. Nika westchnęła głęboko. – I można go pogłaskać? – padło wreszcie sakramentalne pytanie. – Nie wiadomo. Możesz mieć do czynienia z samicą, a wtedy... – uszczypnął ją lekko w szyję. Szeroko otwarte ciemne oczy patrzyły na niego nieufnie. – Skąd wiadomo, który gryzie? – nie dawała za wygraną Mała. – Trzeba się przyjrzeć z bliska – wyjaśnił, chociaż sam nie był pewien, na czym polegają różnice płciowe u trzmieli. Mała tymczasem pobiegła za owadem, a gdy przysiadł na chwilę, przyglądała mu się z wytrzeszczonymi oczami wyciągając szyję. – To chyba samic! Taki gruby i bzyczy też grubo! – oznajmiła z nadzieją. Z wysokiej trawy wystawała tylko jej głowa. – Lepiej go nie głaszcz – Paweł wolał uprzedzić rozwój wydarzeń – za mało jeszcze wiesz o trzmielach. Nika zacisnęła piąstki i założyła ręce na plecach. Dołączył do niej pies, również i on obserwował buczącego dostojnie trzmiela. Czynił to jednak nad wyraz ostrożnie, okrążał go na sztywnych łapach, gotów do ucieczki, gdyby ta kosmata kulka zaczęła przejawiać jakieś wrogie zamiary. Żółte buldożery pchały przed sobą zwały ziemi. Ocalałe drzewa, przeważnie owocowe, pozostałość po ogrodach okalających do niedawna małe, brzydkie domki, robiły teraz wrażenie teatralnych dekoracji ustawionych na piasku. Obok krawężników wytyczających pierwsze aleje bródnowskiego parku zwalono betonowe płyty, których przeznaczenia trudno było dociec. Na wysypanej przed paroma tygodniami ziemi zdążyły już wyrosnąć pojedyncze chwasty. Pies gdzieś zniknął. Paweł rozglądał się niespokojnie, wreszcie dostrzegł go. Podchodził ostrożnie do grupy mężczyzn siedzących pod modrzewiem. Jeden z nich wyciągał do niego rękę. 29 Coś w niej trzymał. Kaj zbliżał się powoli, już nie tylko ogonem, ale i całą tylną częścią ciała wyrażając przyjazne zamiary. Gdy znalazł się o krok od mężczyzny, ten chlusnął w stronę psa zawartością trzymanej w ręku, musztardówki. W tej samej chwili Paweł gwizdnął przez zęby. Pies odskoczył błyskawicznie i prychając z obrzydzenia przybiegł do nogi. – Paweł, co oni mu zrobili? – dopytywała się niespokojnie Nika. – W porządku, nic się nie stało – mruknął klepiąc zziajanego psa po karku i wycedził przez zęby do siebie: – Pijaczki... Pies podniósł łeb i węszył niespokojnie. Rozległ się trzask gałęzi i zza krzaków wyłonili się dwaj jeźdźcy w milicyjnych mundurach. Rosłe kasztanowate konie szły parskając i potrząsając łbami. Nika wydała pisk zachwytu, a pies nie mógł powstrzymać się od nerwowego szczeknięcia. Na widok niezwykłych stworzeń aż przysiadł na zadzie z wyciągniętą szyją. Na pierwszy rzut oka widać było, że miotają nim sprzeczne uczucia. W każdej chwili ciekawość mogła wziąć górę nad strachem. Na wszelki wypadek Paweł przytrzymał go za obrożę. Konie szły stępa stokiem niewielkiego wzgórza. Jeźdźcy minęli aleję, a potem nagle zawrócili w miejscu i galopem ruszyli w stronę modrzewia. Zanim siedzący pod modrzewiem mężczyźni zdołali powstać, milicjanci byli już przy nich. Jak na komendę osadzili wierzchowce w miejscu. Z tej odległości nie docierało ani jedno słowo. Jeden z pijaczków gestykulował z ożywieniem wskazując to na ziemię, to na niebo, jakby przedstawiał świadków swej niewinności. Perswazje nie odniosły widać pożądanego skutku, bo mężczyźni zaczęli sięgać niechętnie po dokumenty. Na koniec ociągając się ruszyli w konnej asyście w stronę ulicy Kondratowicza, jeden z nich niósł w ręku dwie opróżnione pólitrówki. Konie leniwie chlastały ogonami po bokach opędzając się od niemrawych jesiennych much. Słońce świeciło niemal jak w sierpniu. Milicjant zdjął czapkę i przetarł spocone czoło. Za plecami Pawła niespodziewanie z ciężkim furkotem skrzydeł poderwały się kuropatwy. Nika w jednej chwili zapomniała o oglądanej przed chwilą scenie i razem z psem popędziła śladem ptaków. Przybiegła zziajana i podniecona. – Wiesz? A one uciekają na łapach i to jak szybko! A jak się ich nie goni, to zaraz się gdzieś chowają i musiałam krzyczeć na Kaja, żeby ich nie łapał, ale on i tak się bał tego fruwania i leciał w drugą stronę... – trajkotała dziewczynka podskakując przy tym jak piłka. Paweł spojrzał na zegarek. – No, zbieramy się, zdaje się, że jest jakiś film dla dzieci. – Jaki film? – ucieszyła się Nika i podskoczyła jeszcze dwa razy. – Powiedziałem: zdaje się. Nie wiem dokładnie. – No to powiedz niedokładnie – nie dawała za wygraną. – Powiem ci, jak przyjdziemy do domu. – Dlaczego nie teraz? – popatrzyła na niego okrągłymi ze zdziwienia oczami. – Muszę sprawdzić w gazecie. – To jeszcze nie sprawdziłeś? – Jeszcze nie – odpowiedział Paweł wzdychając z rezygnacją. Zanim przekroczyli jezdnię, musiał odpowiedzieć jeszcze na kilkanaście równie beznadziejnych pytań. Obok kortu nad głębokim wykopem kiwała się miarowo łyżka wielkiej koparki z napisem „Waryński”. Na górce stała gromadka chłopców w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Ręce trzymali za plecami i w napięciu wodzili wzrokiem za obracającym się ramieniem dźwigu. Gdy kabina obróciła się do nich tyłem, obrzucili ją grudkami zeschniętej ziemi. Kilka z nich rozprysnęło się na szybie. Warkot silnika nagle ucichł, z kabiny wyskoczył czerwony z wściekłości operator. Ruszył ciężkim biegiem po gliniastej ziemi, ale chłopcy rozsypali się po krzakach, jak poprzednio – stado kuropatw. Podobnie jak one, nie odbiegli daleko. Zaczekali, aż mężczyzna zajmie 30 miejsce w kabinie i uruchomi silnik, po czym znowu wdrapali się na górkę zbierając po drodze grudki ziemi. Paweł zatrzymał siostrę i odpiął smycz. – Zaczekaj tu z Kajem i nie ruszaj się. Siad, pies. Czekaj. Ukrył w dłoni zwinięty rzemień i wszedł na ścieżką przecinającą stok górki. Szedł miękko i bezszelestnie, indiańskim sposobem stawiając stopy od palców. Kątem oka obserwował stojących na górce chłopaków. Byli zbyt pewni własnej bezkarności i zbyt pochłonięci „zabawą”, żeby zwracać uwagę na to, co działo się za ich plecami. Było ich pięciu. Stali w szeregu zaciskając w dłoniach glinianą amunicję. Paweł rozwinął rzemień i nie wydając żadnego ostrzegawczego dźwięku chlasnął po gołych łydkach. W pierwszej chwili zaskoczenie nie pozwoliło im ruszyć się z miejsca. Odwrócili twarze i osłupiałe z bólu i przerażenia oczy wlepili w Pawła. Dopiero gdy szok minął, rzucili się do panicznej ucieczki. Nie próbował nawet ich gonić, ale pies, który śledził w napięciu rozwój wypadków, nie wytrzymał na miejscu i ruszył w pogoń poszczekując radośnie. Traktował to jako nowy rodzaj zbiorowej zabawy. Widok czarnego psa o dzikim wejrzeniu wywołał panikę. Bawiąca się do niedawna wesoło grupka wydała zbiorowy histeryczny wrzask. Paweł gwizdnął przeciągle i pies zarył czterema łapami w ziemię, po czym zawrócił pędem. Paweł poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Obrócił się na pięcie. Przed nim stał zdyszany operator. Mrugnął do chłopca i jeszcze raz poklepał go po ramieniu. – Dziękuję ci, chłopie. Myślałem, że mnie szlag trafi przez tych smarkaczy – nie mógł jeszcze ochłonąć z wściekłości. – Dałbym im, cholera, zabawę, ale zanim się wygrzebałem z tej gliny, już ich nie było. Zapalisz? – wyciągnął pomiętą paczkę sportów. Chłopak zawahał się. – Rozumiem. Niepalący. Słusznie. Co za szczeniaki! – mruknął pod nosem i dodał głośno: – Sam mam dzieciaka w tym wieku, nie pamiętam już nawet, kiedy mu ostatnio przylałem. Ale teraz ręka mnie świerzbiła. Jakbym dorwał jednego z drugim, tobym chyba nogi powyrywał... – przerwał i zaciągnął się głęboko papierosem. – Wiesz co? Jeżeli masz chęć, to przyjdź tu do mnie jutro. Pokażę ci z bliska, jak ta maszynka pracuje. Na pożegnanie wymienili mocny męski uścisk dłoni. Operator patrzył przez chwilę za odchodzącym chłopcem, wreszcie rzucił okiem na zegarek, wdeptał niedopałek w ziemię i wolnym krokiem ruszył w stronę koparki. Nika wpadła do domu jak bomba. – Mamo, widzieliśmy takie dziwne kurki, co się nazywają kuropatwy, i one uciekały, ale niedaleko, a potem Paweł z Kajem zbili chłopaków i oni też uciekli! – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Matka zmarszczyła czoło: – Paweł! Co to ma znaczyć? Znowu jakieś bójki? Przecież jeszcze wczoraj... – na twarzy matki odmalował się wyraz oburzenia. – Mamo, to nie tak... Mała wszystko przekręca. Z nikim się nie biłem – patrzył z wyrzutem na siostrę. – Przywaliłem smarkaczom, bo... Matka spojrzała na niego surowo. – Dziecko nie kłamie. Sama tego nie wymyśliła. Nie próbuj mi niczego tłumaczyć. Przyjdzie ojciec, to porozmawia z tobą, bo ja już nie mam siły. Otworzył usta, żeby wyjaśnić, opowiedzieć całą historię od początku do końca, ale gdy spojrzał na matkę, odeszła go ochota. Obrócił się na pięcie i wyszedł trzaskając drzwiami. W chwilę później matka stanęła w progu pokoju. – Tyle razy mówiłam, żebyś nie trzaskał drzwiami! – Przepraszam. 31 Stała jeszcze przez moment, w końcu wycofała się bez słowa. Po niej wsunęła się na palcach Nika. Trzymała się za ucho, co oznaczało u niej poczucie winy i związane z tym wyrzuty sumienia. – Pawełku – zaczęła nieśmiało – mamusia na ciebie krzyczy – ni to stwierdziła, ni to zapytała. – Jakbym mamie nie powiedziała, toby na ciebie nie krzyczała? – W porządku, Mała, nie przejmuj się. Nieważne. Idź się bawić – próbował się uśmiechnąć, wypadło to jednak blado. Przez moment obserwowała go okrągłymi oczami, po czym podreptała do kuchni. – Mamusiu – dobiegł go stamtąd jej głosik. – Paweł ich wcale mocno nie zlał. Tylko machnął raz smyczą i oni uciekli. To Kajman chciał ich pogryźć, ale też ich nie dogonił. – Jeszcze i psem ich szczuł – westchnęła matka. – Nie wolno bić dzieci, Nika. Od karania są rodzice i Paweł dobrze o tym wie. Przesiedział w pokoju w beznadziejnym nastroju kilka minut. Próbował czytać, ale książka znudziła go już po pierwszej stronie. Postanowił zrobić mały spacer. Trzymał już rękę na klamce, gdy matka zapytała, dokąd się wybiera. – Do biblioteki – odpowiedział znudzonym tonem. – Lekcje odrobiłeś? – padło sakramentalne pytanie. – Nic nie zadane – mruknął niechętnie. Matka pokręciła głową z dezaprobatą. – Tylko wracaj zaraz. Skinął głową. Tym razem starał się zamykać drzwi ostrożnie. Jeździła tylko jedna winda, zbiegł więc po schodach, przeskakując po dwa stopnie. W bibliotece było pusto. Długo krążył wśród regałów, wybrał już kilka książek, ale na żadną z nich nie mógł się jakoś zdecydować. W końcu postanowił, że los rozstrzygnie za niego, wyjął karty katalogowe, potasował je i wyciągnął środkową. Gdy wrócił do domu, ojciec siedział przed telewizorem sącząc piwo. Nie zareagował na wejście Pawła. Siedział patrząc w zamyśleniu na szklany ekran. Głos był wyłączony, spiker bezdźwięcznie poruszał wargami. Z kuchni dobiegało szczękanie naczyń. – Zamknij drzwi i wejdź – skierował te słowa do Pawła nie odwracając twarzy w jego stronę. – Siadaj – dodał zmęczonym głosem, gdy chłopiec znalazł się w pokoju. – Wiesz, o co chodzi? – dopiero teraz spojrzał na niego. – Wiem – stwierdził niechętnie Paweł. – Uzgodniliśmy z matką, że masz szlaban, czy jak to tam nazywacie, do końca tygodnia. Chłopak wzruszył ramionami. – Chcesz coś powiedzieć? – zapytał ojciec dla formalności. – O czym? – O tej historii. – O czym tu mówić, kiedy wszystko już ustalone. A jeżeli was interesują szczegóły, to zapytajcie Małej. Ona wie najlepiej – nie mógł sobie darować ironii. – Może wolałbym to usłyszeć od ciebie. Paweł milczał. Ojciec wlał resztkę piwa do szklanki. Obaj wpatrywali się w niemy ekran, w poruszające się bezgłośnie wargi, jakby stamtąd miała przyjść odpowiedź. – Szkoda... – mruknął ojciec – w niedzielę jadę z Krzyśkiem na ryby, jego wozem. Mieliśmy cię zabrać – mówił od niechcenia. Chłopak poczuł, że nagle zaschło mu w gardle. – Przecież niedziela to już nowy tydzień – wykrztusił. 32 – Jesteś pewien? – ojciec przesunął dłonią po brodzie. – Wydawało mi się zawsze, że tydzień zaczyna się od poniedziałku. Roześmieli się obaj. Paweł nerwowo, mężczyzna odrobinę kpiąco. – Trzeba to sprawdzić – ojciec zmrużył oczy. Chłopak wahał się, czy nie powiedzieć teraz całej prawdy. Ale faktów i tak w końcu nic nie zmieni, a racje są zwykle po stronie dorosłych. Przecież domyślają się, że musiał mieć powód, żeby zdecydować się na ten drobny samosąd. Wiedział, że ojciec nie miał zwyczaju nalegać w takich sytuacjach. A poza tym głupio byłoby teraz, kiedy dowiedział się, że mógłby pojechać na ryby, przedstawiać siebie samego jako karzącą rękę sprawiedliwości. Z bliżej nie określonych przyczyn to właśnie uznał za sprawę moralnie dwuznaczną. Jeżeli natomiast chodzi o szczeniaków, to nie miał najmniejszych skrupułów i gdyby mu się jeszcze kiedyś trafiła taka okazja, zrobiłby to samo. Zresztą podobna historia już mu się zdarzyła. Któregoś dnia późnym wieczorem spacerował z psem. Było zbyt ciemno na łażenie przy cmentarzu, nie dlatego, żeby się bał, po prostu nie było tam żadnego oświetlenia, więc spacerował między domami. Nagle zza płotu wyskoczyła gromadka smarkaczy. Pędzili na złamanie karku. Zorientował się od razu, co jest grane, gdy zobaczył podpaloną ławkę. Rzucił się za nimi w pogoń. Niespodziewanie w sukurs przyszedł mu Kajman. Odciął szczeniakom odwrót, warknął groźnie, zawrócili więc w stronę Pawła. Dwóch z nich udało mu się złapać za kołnierz, reszta zwiała. Zawlókł ich do ławki, gdzie tliła się nasączona rozpuszczalnikiem szmata. Zrzucił ją na ziemię. Na szczęście nie zajęło się jeszcze drewno. Spojrzał na wylęknionych winowajców. Trzęśli portkami i krzyczeli jeden przez drugiego, że to nie oni, tylko tamci, co uciekli. Wyższy z nich trzymał jednak kurczowo zaciśnięte w dłoni pudełko zapałek. Jakoś nie miał sumienia im przyłożyć. Zresztą, gdyby zajął się jednym, stworzyłby drugiemu okazję do ucieczki. Kazał im ściągnąć kurtki. Posłusznie wykonali polecenie. – A teraz wycierać ławkę – rzucił twardo. Chlipiąc szorowali okopcone drewno. Pomysł był wyjątkowo perfidny. Paweł był przekonany, że manto w domu ich nie minie, a i oni sami nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości. Nigdy nie wspomniał w domu o tej historii. Wykręcał numer, kiedy w kolejce do automatu stanęły dwie osoby. Nie czekał nawet na sygnał, odwiesił słuchawkę i wyszedł przed dom. Przez rozbitą szybę wysłuchał obu rozmów przestępując z nogi na nogę. Wreszcie usłyszał trzask słuchawki i oddalające się człapanie. Droga była wolna. Za pierwszym razem automat wyrzucił złotówkę. W końcu rzężąc i chrobocząc zdezelowany aparat trafił na właściwe połączenie. – Dzień dobry. Czy mógłbym mówić z Anką. Mówi... – recytował przygotowaną kwestię, dopóki nie powitał go znajomy głos: – Cześć, Paweł – jej głos brzmiał nieco nosowo – nie wiedziałam, że masz mój telefon. – To nie było takie trudne. Po prostu znalazłem w książce telefonicznej – krzyczał zatykając ucho, jej głos ledwie do niego docierał. – Dlaczego tak krzyczysz? Ja słyszę ciebie dobrze, nie musisz się wysilać. – Powtórz jeszcze raz! – Zaczekaj, wykręcę zero. To czasami pomaga. Zaterkotało jak z broni maszynowej, ale tym razem głos dochodził do niego wyraźnie. – Złapałam paskudną grypę i mam katar – to ostatnie mogła sobie darować, mówiła wspaniale nosowo i nikt ze znajomych nie miałby wątpliwości, że przede wszystkim złapała katar. – Domyśliłem się, że jesteś chora. Nie było cię przecież w szkole – oznajmił inteligentnie. – Leżę w łóżku – wyjaśniła Anka podtrzymując zanikającą konwersację. Wyobraził ją sobie wstrząsaną dreszczami, stojącą w przeciągu. 33 – To może ja... – nie dokończył zdania, bo przerwała mu domyślnie: – To nie to. Nie musiałam wcale wstawać. Przyciągnęłam sobie telefon do wyra, to mój jedyny kontakt ze światem. A skąd ty dzwonisz? Paweł rozejrzał się niespokojnie. Ktoś wszedł na klatkę schodową, na szczęście nie zatrzymał się. Po chwili trzasnęły drzwi windy. Gdyby ktoś się zjawił, rozmowa przeobraziłaby się w wymianę komunikatów, a prawdę mówiąc, niewiele by miał do zakomunikowania. – Dzwonię z automatu. Stałem pół godziny, żeby się do ciebie dodzwonić – zreflektował się, że przesadził, ale było już za późno. – Biedny. I to przeze mnie – zaszczyciła go litością dziewczyna. – Nie przesadzaj – żachnął się Paweł – w życiu bym nie stał tyle, gdyby nie było tak śmiesznie – przypomniał sobie podsłuchane mimowolnie rozmowy. – Przede mną dzwonił taki facet w berecie. Do pana Henia. Wyglądało to mniej więcej tak – zaczął parodiować głos niewydarzonego petenta: – Pan Hienio?! Ja z panem Hieniem chciałem! Panie Hieniu, ja w sprawie tej blachi... Blachi! No przecież mówię wyraźnie, że blachi. Jak to nie ma blachi?! – usłyszał śmiech Anki, zaczął więc poczynać sobie coraz pewniej. – To nie pan Hienie?! No, ale pan Hienio miał mi załatwić trochu blachi... Jaki numer?! To nie jest żaden numer! Ja z panem. Hieniem uzgodniłem względem tej blachi. Nie jest potrzebny numer. Ja z panem Hieniem załatwiłem bez fakturowania, z ręki do ręki. Że pomylony numer? Panie, to pan nie mógł od razu powiedzieć, że pomyłka?! Ja już trzeci raz do pana dzwonię! No właśnie. To niech pan nie podnosi słuchawki, jak nie do pana! Roześmieli się oboje. – I tamten facet rzeczywiście nie podniósł słuchawki – zakończył Paweł. Anka zaniosła się gwałtownym kaszlem. „Śmiech to zdrowie” – pomyślał Paweł. – Dobrze, że zadzwoniłeś. Nudziłam się fantastycznie. Paweł poczuł, że rozmowa go wciągnęła, był teraz znacznie swobodniejszy. Nie musiał panować nad mimiką i gestykulacją. – Nie od razu się dodzwoniłem. Najpierw było zajęte. – Rozmawiałam z Kotem. No wiesz, z Kostkiem – dodała na wszelki wypadek. – Coś mi o tobie powiedział, ale to nie na telefon. Na kilka sekund zamilkli oboje, a potem zaczęli mówić jednocześnie i żadne z nich nic nie zrozumiało. Poprosił o powtórzenie, ale Anka stwierdziła, że to nieważne. – Więc czekałem, aż skończysz rozmawiać – opowiadał swoje telefoniczne przygody, bo na tym gruncie czuł się najpewniej. – Pewna starsza pani dzwoniła do swojej mamuśki – starał się naśladować piskliwy, agresywny ton głosu kobiety: – Mamuśka? Mamuśka wie, kto mówi? No tak, no tak... Mamuśka wie, w jakiej sprawie? Co? Mówię! Co mówię? Mówię, że mówię! Kto mówił? Ja mówię! No przecież dzwonię do mamuśki! Niech mamuśka przekręci przez zero! Czy mamuśka załatwiła? Co? Czy załatwiła, mówię! Nie „co piła”, tylko „czy twiła”! No właśnie „twiła”! No i widzi mamuśka, jak to z tymi automatami? Dogadać się nie można... – zachrypł od parodiowania tego pisku. Membrana przekazała mu metaliczny chrobot. – Masz gorączkę? – zapytał już swoim normalnym głosem. – Mam wszystko, co można mieć przy grypie – zapewniła go z ponurą satysfakcją i dodała po chwili: – O to możesz być spokojny. Wcale go to nie uspokoiło. – To zdaje się przeze mnie – powiedział skruszonym głosem. – Gdybyś nie spotkała mnie wtedy, zdążyłabyś przed deszczem. – Nie gadaj głupot! – obruszyła się gwałtownie. – Niczego nie żałuję, zrozumiano? 34 Te słowa, wypowiedziane z wewnętrznym przekonaniem, zrobiły na nim wrażenie, poczuł się zażenowany. – Cieszę się – wyjąkał cicho. Za szybą przed wejściem na klatkę schodową zatrzymała się krępa kobieta w grubych okularach. Wyjmowała z portmonetki monety i oglądała je pod światło. Wszystko wskazywało na to, że szukała złotówki do automatu. – Słuchaj, muszę kończyć – mówił w pośpiechu. – Przed automatem stoi pięciu drabów i tak zgrzytają zębami, że zagłuszają rozmowę. Zadzwonię jutro. – Paweł? – jej głos znowu dobiegał do niego z oddalenia. – Tak? – A może... – zaczęła niepewnie – może wpadniesz jutro i powiesz mi, co zadane? – Wpaść? Do ciebie? – zdziwił się, ale decyzję podjął od razu: – Oczywiście, przyjdę. Trzymaj się. I zrezygnuj z tej grypy jak najszybciej. To nie ma najmniejszego sensu. Odłożył słuchawkę i przez chwilę wpatrywał się w milczącą metalową skrzynkę. Z odrętwienia wyrwało go zgrzytnięcie wejściowych drzwi. Tego dnia wyszli ze szkoły wcześniej. Zwołano radę pedagogiczną i zwolniono ich z kilku lekcji. Sprawdził wypisany na kartce adres, choć znał go już na pamięć. Pchnął furtkę, a ta wydała przeraźliwy jęk. Zza rogu domu wyjrzał wielki spasiony owczarek i przyglądał mu się taksująco. Poczuł się trochę nieswojo. Jego kroki na klatce schodowej odbijały się zwielokrotnionym echem. Zatrzymał się przed drzwiami na pierwszym piętrze. Zanim nacisnął guzik, przesunął ręką po zmierzwionych przez wiatr włosach. Zabrzmiało głuche terkotanie dzwonka. – Proszę! Drzwi są otwarte! – usłyszał głos za drzwiami, ale wahał się jeszcze. – Proszę wejść! – wydawało mu się, że to głos Anki, ale nie miał całkowitej pewności. Nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły bezszelestnie. Miękki chodnik tłumił odgłos kroków. – Tutaj jestem! – tym razem poznał głos Anki. Był trochę speszony. Stojąc w progu pokoju wybąkał słowa powitania nienaturalnie sztywnym tonem. Wbrew przewidywaniom, Anka była kompletnie ubrana. Żadnego łoża boleści, dezabilów itp. Przeciwnie, na twarzy ani śladu przebytej choroby. Miała na sobie szarozieloną wełnianą sukienkę rozszerzającą się ku dołowi. Delikatny połysk zdradzał świeżo umyte włosy. Przyszło mu do głowy, że gdyby zobaczył psa w takiej kondycji, uznałby bezapelacyjnie, że zwierzę jest zdrowe jak koń. Powstrzymał się jednak taktownie przed wypowiedzeniem tej myśli na głos. Patrzyła na niego z zaciekawieniem. – Witaj. Hej, co ty tam chowasz za plecami? Spojrzał z niechęcią i zażenowaniem na mały bukiecik stokrotek. – Nie chowam – odpowiedział zaczepnym tonem, nie wiedząc, co zrobić z rękami. – To takie te... – wyjaśnił ogólnie przeznaczenie trzymanych w ręku roślin. – O, kwiaty! – dziewczyna grała z wdziękiem rolę osoby mile zaskoczonej. – To dla mnie? Rozejrzał się po pokoju i zrobił taką minę, jakby spodziewał się zastać jeszcze kogoś. Diabli nadali – pomyślał. Niby dla kogo. Sam bym sobie tego nie kupił, jeszcze nie zgłupiałem do reszty. Ale tłumaczył cierpliwie: – Jesteś przecież chora, więc... – przyszło mu do głowy, że najprościej będzie wykpić się jej chorobą – no przecież do szpitala przynosi się kwiaty. – Nie leżę w szpitalu – popatrzyła na niego ze złośliwą satysfakcją. – Całe szczęście – zauważył ponuro. – Ale masz przecież gorączkę. – Nie mam – spojrzała na niego wyczekująco. Zazgrzytał zębami i zrezygnowany opadł na fotel. – W końcu jesteś przecież dziewczyną – wymamrotał patrząc tępo w ścianę. 35 – No nareszcie! – zatarła dłonie. – Wydusił z siebie po długich mękach. Miał minę człowieka, na którym torturami wymuszono zeznania. Obrzucił jeszcze stokrotki spojrzeniem, od którego te kwiaty powinny natychmiast zwiędnąć. Wciąż trzymał je w ręku. Chcąc pozbyć się niewygodnego rekwizytu, położył je na półkę. – Nie tutaj! – zaprotestowała Anka. – Przecież zwiędną. – I tak zwiędną, po co ten cały bałagan – rozumował logicznie; najpierw odcina się te rośliny od korzeni, a potem robi wokół tego taki raban, jakby chodziło o czyjeś życie. Nikt go nie przekona, że ma to jakiś praktyczny sens. – Weź ten wazonik i nalej do niego wody. Łazienka jest na prawo – komenderowała Anka. Powlókł się niechętnie we wskazanym kierunku mrucząc coś pod nosem. W lustrze nad umywalką przyjrzał się odbiciu faceta napełniającego wodą mikroskopijny dzbanuszek. Mina tego typa, stosownie do okoliczności, była beznadziejna. Rano przed pójściem do szkoły mył głowę i teraz włosy sterczały mu na wszystkie strony. Zwilżył je wodą. Był to zabieg dość jałowy, bo po wyschnięciu włosy wracały zwykle do poprzedniej postaci. Dla dodania sobie otuchy wykonał przed lustrem kilka efektownych grymasów. Zakręcił wodę, bo z pokoju dobiegł go głos dziewczyny: – Paweł! – Co takiego? – Dziękuję za kwiaty! – Nie ma o czym mówić – odpowiedział smutnym głosem człowieka przyjmującego zdawkowe kondolencje. Z uczuciem ulgi pozbył się wazonika. – Jeśli mnie intuicja nie zawodzi, to pewnie nie wiesz nawet, jak się nazywają – powiedziała nieco zjadliwym tonem. – Nie znam tej rasy. To jakieś psu-bratki – wyrzucił pogardliwie. Irytowało go, że jej zadowolenie sprawia mu jakąś głupią, trudną do zdefiniowania przyjemność. Postanowił zmienić temat. – To twój pokój? – zapytał rozglądając się po pomieszczeniu. Skinęła głową. – Masz kupę książek. Wszystkie twoje? – Część należy do ojca, ale większość moja... Te zostaw – przytrzymała go za rękę i lekko odepchnęła od regału – to dziewczyńskie. – Ta półka też? – zadał naiwne pytanie. – I następna – przyznała ze smutkiem Anka. Gwizdnął z podziwu i podrapał się w głowę. – W życiu mi nie przyszło do głowy, że napisano aż tyle książek specjalnie dla dziewczyn. Przeczytałem jedną taką. Nie pamiętam autora. Zresztą czytałem tylko do połowy, a potem zajrzałem na koniec w nadziei, że coś się wreszcie wyjaśni. Usadowiła się wygodnie w fotelu. Oparła głowę na dłoni. Ta poza miała wyrażać gotowość słuchania. – Pamiętasz coś z tej lektury? – Niewiele... – mrużąc oczy z wysiłku próbował przywołać w pamięci jakieś sceny z romansidła. – Zaraz, jak to było... Ona była bardzo młoda i bardzo smutna i zapewne z tego ostatniego powodu była też bardzo blada. Od czasu do czasu skakała po łące. Słuchając opowiadania Anka przybierała miny stosowne do dramatycznych okoliczności opisanych w książce: składała usta w ciup, robiła zdumione oczy, przysłaniała je dłonią ze zgrozy lub kiwała głową z wyrazem bezdennego smutku. – Dostawała niekiedy napadów histerycznego śmiechu – ciągnął swą opowieść Paweł gestykulując obficie. – Nikt jej nie rozumiał, czemu się zresztą wcale nie dziwię. 36 – Tylko tyle? – zapytała z nutą zawodu, gdy przerwał monolog. – Oczywiście, że nie – przypomniał sobie efektowny wątek miłosny. – Potem zjawił się on. Był silny jak wół. – To porównanie z książki? – przechyliła głowę i skrzywiła się z niesmakiem. Paweł przyznał, że mogło chodzić o inne zwierzę kopytne, a być może nawet drapieżne, co zresztą i tak nie ma znaczenia dla prawdy psychologicznej, ponad wszelką wątpliwość zawartej w powieści. Jeżeli zaś chodzi o wołu, to jest to rzeczywiście zwierzę silne, a przy tym pracowite, czego nie można powiedzieć o niektórych bohaterach książek. A zresztą, drobne sprzeniewierzenie i tak nie zaszkodzi wątpliwej sławie tej mało znanej książki. – Oprócz tego – podjął przerwany wątek – ów niezwykły mężczyzna miał nieprawdopodobny zarost. Zdaje się, że urzekający – łgał jak najęty i nawet mu powieka nie drgnęła. – Nic dziwnego, że dziewczyna skazana dotąd wyłącznie na towarzystwo kobiet, które jak wiadomo zarostu nie mają, dała się urzec. A potem on... – Silny jak wół? – podsunęła mu Anka. – Objął ją wpół – zrewanżował się jej efektownym rymem – i ona prawie zemdlała. Twarz Anki wyrażała troskę o zdrowie bohaterki. – Na koniec ją rzucił – mówiąc to uśmiechnął się z sadystyczną satysfakcją. – Tak od razu? – dziewczyna była wyraźnie zgorszona ekspresowym przebiegiem akcji. – Nie wytrzymałem i zajrzałem na koniec – wyjaśniał chodząc po pokoju. – Stąd ten nagły skrót. Na końcu ona umiera! – wykrzyknął z triumfem. – Z miłości? – zapytała z nadzieją. – Ma się rozumieć – oznajmił radośnie, chociaż nie miał pewności, czy bohaterka nie została przypadkiem zjedzona przez wilki. – Autor, żeby mieć gwarancję, że ona nie wyzdrowieje, zaaplikował jej oprócz duchowego cierpienia elegancką chorobę o śmiertelnym przebiegu. – To niezwykle tragiczne – złapała się za głowę, a w jej głosie zabrzmiała dramatyczna emfaza. – Ta lektura musiała tobą wstrząsnąć – obdarzyła go spojrzeniem pełnym litości. – Słuchaj, czy przypadkiem ona nie odpowiadała mu klasowo? – nagłe przeczucie walczyło w jej głosie z niepokojem. Paweł zwiesił głowę, a twarz jego przybrała wyraz obłudnej żałoby, godnej przedsiębiorcy pogrzebowego. Z ciężkim westchnieniem wyjawił, przyczynę miłosnego dramatu: – Była skromną sierotką i tylko wnętrze miała bogate. – A on nie chciał z nią dzielić owoców wyzysku pańszczyźnianego? – stwierdziła raczej niż zapytała Anka. – A ty skąd o tym wiesz? – udał zaskoczenie Paweł. Anka uśmiechnęła się z wyższością i rzuciła niedbale: – Znam ten numer. – Czy one zawsze umierają? – spojrzał na dziewczynę podejrzliwie. Znajomość przedmiotu wzbudziła w nim respekt. – Zawsze – stwierdziła twardo, a potem dorzuciła z emfazą: – Są jak motyle, piękne i latają po łąkach tylko jeden sezon. Otworzył szeroko usta słysząc to kwieciste porównanie. Anka z dumą podniosła głowę. – To nieludzkie! – wykrzyknął Paweł nie mogąc się pogodzić z bezmiarem nieszczęść zawartych w romansach. – Wielokrotnie opłakiwałam ich beznadziejny los – wyjawiła, spoglądając mu w oczy z bezdennym smutkiem. – Coś podobnego! – obruszył się Paweł. – Czy nikt nic nie robi, żeby ten los zmienić? – zapytał z niepokojem. 37 Nie miała sumienia powiedzieć strasznej prawdy, ale mógł wyczytać ją z jej oczu. Nie trwało to nawet zbyt długo. – To potworne! – wykrzyknął zasłaniając oczy dłonią. Przez palce dostrzegł, że Anka krztusi się ze śmiechu. Ochłonęli wreszcie i przez chwilę siedzieli w milczeniu. Patrzyli na siebie już bez uśmiechu. Paweł poruszył się niespokojnie. Przedłużająca się cisza zaczęła mu ciążyć. Chciał rzucić okiem na zegarek, ale zrezygnował. Nigdzie się przecież nie spieszył. Z odrętwienia wyrwał go głos dziewczyny. – Mieliśmy przecież ustalić sposób zgładzenia moich strasznych sąsiadów – powiedziała z ożywieniem. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Musimy to zrobić koniecznie – ciągnęła dramatycznym szeptem. – W rachubę wchodzą – przygryzła wargę – cztery... nie, pięć osób. Paweł wysunął pięć palców swojej lewej ręki, po czym zacisnął ją w pięść. Skinęła głową z ponurą determinacją. – No to do roboty – mruknął zakasując rękawy. – Jak najwięcej piątek – dodał chichocząc złowrogo. Tymczasem dziewczyna przygryzając język smarowała na kartce karykaturę własnego domu. Paweł nie mógł się nadziwić, że w czymś takim można mieszkać. – Naprzeciwko mieszka niejaki pan Tynek – na kartce pojawiło się monstrum z uszami wielkimi jak uchwyt wiadra, o gruzłowatej czaszce pokrytej rzadką szczeciną. Paweł przyglądał mu się z obrzydzeniem. – Pan Tynek wyróżnia się tym – ciągnęła dziewczyna dorysowując potworowi monstrualne łapska – że jak się nic szczególnego nie dzieje, śpi z otwartymi oczami oparty na łopacie. Kiwnął obojętnie głową, jakby spanie na łopacie było powszechnie przyjętym sposobem relaksu. – Mama mówi, że to zapatrzenie – wyjaśniła Anka – taki rodzaj letargu. Nie widzi wtedy, nie słyszy i nie myli, o ile w ogóle myśli. Ale kiedy dokoła coś się dzieje, pan Tynek podsłuchuje i podgląda przez żywopłot, a potem kabluje wszystko naszej noktowizji, pani Bercie. To sąsiadka przez ścianę. Na imię ma chyba inaczej, ale wszyscy mówią o niej: Berta – opowiadała szkicując jednocześnie gruszkowatą postać. – Pewnie dlatego, że taka gruba. Pan Tynek działa w południe, a pani Berta wieczorami. Wymieniają między sobą informacje. Pani Berta ma jeszcze psa. Tłustego owczarka. On też szpicluje. Siedzi w ogródku albo na klatce schodowej. Nie szczeka i nie warczy – narysowała beczkowatego czworonoga przypominającego na pierwszy rzut oka dużą mysz z końskim ogonem. – Ten pies nigdy nie śpi i jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś przechodzący uszedł jego uwadze. Rusza wtedy za delikwentem i wychyla łeb zza rogu. Oko ma złe. To prawdziwy szpicel na czterech łapach. Zawsze czuję się nieswojo, kiedy na mnie patrzy. Jakbym miała coś na sumieniu. – Rozumiem, mnie też dzisiaj śledził. Kto jeszcze wchodzi w grę? – zapytał beznamiętnym tonem. Anka zaznaczyła na szkicu rozmieszczenie potencjalnych ofiar. – Są jeszcze dwie siostry. Mają w sumie około dwustu lat i przyklejają się do okna na zmianę. Ta czwórka i pies stanowią komplet tutejszego szpiegostwa i donosicielstwa. Paweł podniósł w górę pięć palców symbolizujących ofiary, zacisnął pięść i kciukiem wskazał na ziemię. Anka tłumiąc śmiech powtórzyła ten gest. Przez chwilę trwali w milczeniu mrużąc oczy i wykrzywiając twarze na różne sposoby. Pierwszy odezwał się Paweł: – Wydaje mi się, że znalazłem sposób na tego Tymka. 38 – Tynka – poprawiła go dziewczyna. – Wszystko jedno – machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej muchy, pochylił się w jej stronę i wyłuszczył projekt zniżonym głosem: – Wystarczy wysmarować żywopłot butaprenem. Zieleń jest zawsze bujna. Nikt go nie zauważy. – Wspaniale! Śmierć w żywopłocie – przyklasnęła Anka z zachwytem – to nawet dobrze brzmi. Zostały jeszcze cztery osoby do upłynnienia. Oboje zagięli po jednym palcu. – Ta pani Berta... – powiedział z namysłem i wydął policzki. – Widzi w nocy. Prawdziwa noktowizja – przypomniała Anka. – Może po prostu ją zamurujemy? – rzucił od niechcenia. Anka złapała się za głowę, bo zabrzmiało to zbyt makabrycznie, nawet jak na czarny humor. – Chcesz zamurować ją żywcem? – Nie, tylko od ulicy – wyjaśnił z łagodnym uśmiechem. Przez moment rozważała ten pomysł. – Administracja się nie zgodzi. Rozłożyli bezradnie ręce, bo żadne z nich nie miało pomysłu na administrację. – W takim razie pomalujemy jej okna na czarno – nie zrażając się improwizował Paweł. – Przecież ona umrze z nudów! – krzyknęła dziewczyna. – To jest to, o co nam chodzi – stwierdził Paweł uśmiechając się przebiegle, ale ona nie słuchała go. – Albo i nie... – powiedziała w zamyśleniu. – Ona ma taką bujną wyobraźnię, że nawet przy zamalowanych oknach... – Tym lepiej – przerwał jej i przystąpił do omawiania zalet projektu – na czarnym tle będzie mogła wyobrażać sobie niestworzone rzeczy, a poza tym będzie zupełnie nieszkodliwa. Teraz widzi wszystkich w czarnych kolorach, natomiast na czarnym tle będzie musiała używać innych barw. Zmarszczyła czoło z trudnością nadążając za tą meandryczną logiką. Pojęła wreszcie, o co chodzi, i pogratulowała Pawłowi przemyślności. – W innych czasach mógłbyś zrobić błyskotliwą karierę jako dworski intrygant – stwierdziła z podziwem. Skwitował ten komplement skromnym uśmiechem. – Zostały jeszcze dwie osoby i pies. Teraz twoja kolej – rozsiadł się w fotelu w wyczekującej pozie i podparł podbródek dłonią. Anka zagłębiła się w spekulacjach, nie udało się jednak zaproponować nic efektownego. – Dochodzę do wniosku, że starsze panie, mimo ich rozlicznych wad, są jednak dość sympatyczne – powiedziała wykrętnie. Spojrzał z niesmakiem na mięknącą wspólniczkę, ale zgodził się wspaniałomyślnie darować staruszkom. – Został jeszcze pies, jemu nie przepuszczę – poprzednią słabość maskowała teraz pozorami bezwzględności. – Psu możemy pogonić kota. Spojrzała na niego zdziwiona i zgorszona. – Biedny kot. – Najlepiej w nocy – kontynuował nie dopuszczając do siebie litości. – W nocy wszystkie koty są czarne, a jak wiadomo czarny kot przynosi pecha. Nie można było odmówić racji temu rozumowaniu. 39 – Nie będziemy musieli niczego przedsiębrać – ucieszyła się Anka. – Los to za nas rozstrzygnie! – O to chodzi – kiwał głową Paweł. – Więc mamy to z głowy. Nie masz wyrzutów sumienia? – spojrzała badawczo na wyciągniętego w leniwej pozie chłopca. Zrobił niewinną minę. – Wobec tego – wyciągnęła w jego stronę prawicę – oto moja ręka. Zbrodnia nas połączyła. Nie wiedział przez chwilę, co począć z tak niespodzianie oferowaną mu ręką. W końcu zdecydował się ująć wyciągniętą dłoń i złożył na niej ceremonialny pocałunek. Przyjęła ten hołd z należytą powagą. – Dostaniemy karę śmierci, jak się wyda – zmartwił się nieoczekiwanie Paweł. – Dożywocie – zbagatelizowała zagrożenie dziewczyna. – Ofiary są mało sympatyczne – dodała po chwili. – Każdy sąd weźmie to pod uwagę jako okoliczność łagodzącą. – Stałaś mi się teraz bardziej bliska – objął ją, żeby nadać tym słowom konkretniejsze znaczenie. Odsunęła się, ale bez pośpiechu. – Ale nie tak bliska – uderzyła go lekko palcem po nosie. – Zarazisz się grypą. – To nie byłoby takie złe. Jutro ma być sprawdzian z matmy – mruknął pod nosem i błyskawicznie odskoczył na przyzwoitą odległość. – Co za cynizm! – westchnęła ze zgrozą. – I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą gotowa byłam się na to nabrać. – Nie mam więc żadnych szans? – zapytał niepewnie wpatrując się w deseń dywanu. – Zastanowię się – jej głos brzmiał łagodnie. Machinalnie spojrzał na zegarek. – Musisz już iść? – Chyba tak. Już późno – powiedział bez przekonania. Przez moment stał niezdecydowany. – Zadzwonisz jutro? – Mhm – mruknął nie patrząc jej w oczy. – A może lepiej wpadniesz? – powiedziała to nieśmiało. – Może wpadnę – zgodził się skwapliwie, chciał jeszcze dodać coś nie zobowiązującego, ale jakoś nie przychodziło mu do głowy. Dogoniła go na schodach: – Paweł! Zaczekaj, przecież miałeś zostawić mi zeszyt. Uderzył się w czoło, zupełnie zapomniał, po co tu przyszedł. Wyjął zeszyt i stał przez moment zastanawiając się nad czymś. Anka patrzyła na niego nie rozumiejącymi oczami, skąd nagle wyraz napięcia na jego twarzy? Szybko wetknął jej zeszyt w rękę i nie oglądając się zbiegł po schodach. Spomiędzy kartek zeszytu wypadła na dywan biała koperta. Schyliła się po nią. Patrzyła z niedowierzaniem na swoje imię wypisane flamastrem dużymi literami. Marszcząc brwi obracała w dłoniach biały prostokąt. Przypomniała sobie dziwne zachowanie Pawła na schodach przy pożegnaniu. Więc to był powód. Niecierpliwie wyszarpnęła z nie zaklejonej koperty kartkę pokrytą niewyraźnym nerwowym pismem. Anka, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, pomyślałem, że są sprawy, o których trudno mówić. Dlatego piszę do Ciebie, chociaż była okazja, żeby po prostu powiedzieć. A jednak nie powiedziałem Ci nawet, że w zeszycie jest list. Jeżeli to, co piszę, nie ma najmniejszego sensu, to udaj po prostu, że listu nie znalazłaś. Ja z kolei udam, że nie pisałem, i wszystko będzie, jak było, o ile to możliwe. nie pisałem jeszcze nigdy czegoś takiego do żadnej dziewczyny. Sam się sobie dziwię, co mi strzeliło do głupiego łba. Może jest to dowód jakichś tam zaburzeń psychicznych. Nie znam 40 się na tym. Rozmawialiśmy ze sobą kilka razy. Tak naprawdę. Bo znamy się przecież dłużej. Chciałem Ci powiedzieć, że nigdy nie było mi z nikim tak jak z Tobą. Może nie jest to zbyt dokładne sformułowanie, ale nie znam odpowiednich słów na taką okazję. Zastanawiasz się pewnie, co chcę tym listem osiągnąć. Otóż nic. I nie ma to żadnego sensu. Ale chyba tak musiało być. To tak, jakbyś potrąciła szklankę i wiedziała, że za chwilę upadnie i stłucze się, ale nie zrobiła nic, żeby temu zapobiec, chociaż była jeszcze nikła szansa, że da się tę szklankę złapać. Chciałem Ci powiedzieć, że wcale nie jestem taki, za jakiego być może zaczęłaś mnie uważać. Tylko przy Tobie stać mnie na tyle luzu. W rzeczywistości jestem, jak to kiedyś nazwałaś, „najeżony”. Dlatego jest mi przy Tobie fajnie, ale potem zwykle dochodzę do wniosku, że jestem nieprawdziwy. Uważałem, że to nieuczciwe, ale nie miałem odwagi Ci o tym powiedzieć. Wolałem napisać, chociaż to też wyszło niezręcznie. Może dlatego, że pisałem na jednym oddechu. Paweł. Przeczytała list kilka razy. Wydawało się jej, że za każdym razem znajduje w nim coś nowego. Za czwartym razem umiała go już prawie na pamięć. Skupiła uwagę na kształcie liter, układzie poszczególnych zdań, jakby mogło kryć się w tym jakieś nie ujawnione dotąd znaczenie. Początkowo list ją rozbawił, potem skłonił do refleksji. Sprawa nie była wcale ani tak śmieszna, ani tak prosta, jak się jej z początku zdawało. Złożyła list i w zamyśleniu wsunęła go pomiędzy stronice jednej z „dziewczyńskich” książek. Przyniosła papeterię z pokoju ojca i rozłożyła ją na biurku. Pisała w pośpiechu, jakby czas ją naglił: Paweł, przeczytałam Twój list wiele razy. Myślę, że są słowa na taką okazję jak nasza, ale chyba masz rację, że nie należy ich nadużywać. Lepiej ich unikać, bo to „fajnie”, o którym pisałeś, nie znosi etykietek i może nam się wymknąć. Teraz o Twoich obiekcjach: Są co najmniej dziwne. Jeżeli jesteś przy mnie, jak sam twierdzisz, lepszy, to tym lepiej. Dla Ciebie, dla nas obojga i w ogóle. Poza tym tak jest nie tylko z Tobą, ale i ze mną. Zastanów się, durniu, czy w tym fakcie może być cos złego! To w ogóle nielogiczne! Anka. – Zdaje się, że miałaś gościa? – zapytała matka przy kolacji. Anka kiwnęła obojętnie głową. – Kto to był? – pytała matka smarując masłem grzankę. – Kolega z klasy. Przyniósł mi zeszyt. – I kwiatki? – Aha. Prawie o tym zapomniałam – dawka obojętności, jaką nasyciła tę odpowiedź, okazała się tym razem zbyt duża. Ojciec zakrztusił się grzanką i trzeba go było ratować waleniem w plecy. Odwróciło to uwagę rodziców od niewygodnego tematu. Wbiegł na jezdnię, musiał się jednak cofnąć, bo zapaliło się czerwone światło. Szukał wzrokiem w tłumie znajomej sylwetki. Dojrzał ją wreszcie. Z tej odległości mógł się jedynie domyślać, że na jej twarzy maluje się wyraz zniecierpliwienia. Nagle ruszyła zdecydowanym krokiem, jakby już miała odejść. Zawahała się jednak. Rzuciła okiem na zegarek. W tej samej chwili błysnęło zielone światło. Paweł wbiegł na pasy i pędził slalomem przez tłum potrącając przechodniów. Gdy go dostrzegła, w jej oczach pojawił się najpierw błysk radości, szybko jednak ustąpił miejsca irytacji. Przygryzła wargi i zmarszczyła brwi. – Spóźniasz się. Sterczę tu już od dwudziestu minut – powiedziała, nie ukrywając złości. – Przepraszam... – z trudnością łapał oddech – tak się złożyło. 41 – Złożyło się? Pewnie jak zwykle komunikacja nie dopisała – wycedziła przez zęby. – Nie, to nie tak – przetarł czoło wierzchem dłoni. – W którą stronę idziemy? – Wszystko jedno – w jej głosie brzmiało zniechęcenie. – Głupia jestem, powinnam odejść po dziesięciu minutach – dodała po chwili z żalem. – Przeprosiłem cię przecież. Co mogę więcej zrobić? – powiedział bez zniecierpliwienia, trochę bezradnie. – Usprawiedliwić się. Wytłumaczyć. Chcę wiedzieć, czy był jakiś ważny powód. – Był – westchnął z rezygnacją. – Słucham. Jaki? Wzruszył ramionami. – Normalny. Wysiadłem z tramwaju, bo zobaczyłem faceta z rozbitą głową leżącego na chodniku. – Miał nadzieję, że na tym zakończy, ale dziewczyna nie dawała za wygraną. – Pomogłeś mu? – Coś w tym rodzaju – wyznał niechętnie. Odpowiedź jej nie zadowoliła. – To znaczy co? – patrzyła na niego wyczekująco. Pokręcił głową. Najwyraźniej nie miała zamiaru zrezygnować z dalszych indagacji. – Było tak: podszedłem do niego, zobaczyłem, że ma rozcięty łuk brwiowy, to taka bokserska kontuzja – opowiadał niechętnie – i jeszcze jakąś ranę na szyi. Był pijany i prawie nieprzytomny. – A ludzie? Nie było tam nikogo poza tobą? Spojrzał na nią takimi oczami, jakby dopiero zdał sobie sprawę z jej obecności. Od dłuższego czasu szli ulicą w niewiadomym kierunku. – Owszem byli – przypomniał sobie pytanie. – Kilka osób. Przyglądali się. Komentowali. Że pijak, że rozbita morda – gestykulował chaotycznie. – Pomogłem mu wstać. Nie mógł iść o własnych siłach. Sam chyba nie dałbym rady, ale pomógł mi jakiś facet, trochę starszy ode mnie. Anka słuchała uważnie, ze zmarszczonymi brwiami. Na moment rozdzielił ich jakiś spieszący się przechodzień. – Chcieliśmy początkowo zaprowadzić go do przychodni – ciągnął Paweł – było do niej nawet niedaleko. Ale on nie chciał. Ten poszkodowany. Powiedział, że ma dwa kroki do domu – dodał widząc zdziwienie w jej oczach – więc go odprowadziliśmy. Powiedział, że w domu jest żona i zajmie się nim. Wezwie lekarza i tak dalej. Po drodze, kiedy prowadziliśmy go pod ręce, ktoś nam radził, żeby go zostawić, bo jeszcze coś mu zginie i będzie na nas. – Coś podobnego! – wykrzyknęła dziewczyna ze zgorszeniem. Zatrzymali się przed jakąś wystawą sklepową. Paweł wlepił wzrok w piramidę konserwowego groszku ustawioną w witrynie. – Otworzyliśmy drzwi. Żony nie było. Położyliśmy go na łóżku. To wszystko. Szarpnęła go za rękaw. – Jak to? Nie zaprowadziliście go do przychodni i zostawiliście w domu bez żadnej opieki? Nie wezwaliście lekarza? – wydawała się zaskoczona. – O co chodzi? – obruszył się Paweł. – Przecież mu pomogliśmy. Nie mogła się z tym zgodzić. Zaprzeczyła kategorycznie ruchem głowy. Paweł rozłożył ręce. – A jeżeli była mu potrzebna pomoc lekarza? Machnął ręką lekceważąco. – Jego żona już pewnie to załatwiła – dodał ugodowym tonem, miał już dość tej dyskusji. – Masz pewność? – dziewczyna przytrzymała go za rękaw. – A jeżeli nie? To wy powinniście zrobić. To był wasz obowiązek. 42 – Obowiązek, obowiązek... Gadanie. Podszedłem do faceta i pomogłem mu. O co jeszcze może chodzić? – parsknął niecierpliwie. Stał tak z ręką zawieszoną w powietrzu w pół gestu. – Chodzi o to, że nie zrobiłeś wszystkiego, co do ciebie należało – upierała się przy swoim Anka – że nie zaprowadziłeś go do lekarza albo nie zaczekałeś do przyjazdu pogotowia. Wyjaśnianie takich prostych spraw przekraczało tym razem jego możliwości. Zdobył się jednak na jeszcze jeden wysiłek. – Zrozum, w przychodni zażądaliby dokumentów, może nawet wezwaliby milicję, bo to był przecież jakiś wypadek. Zaczęłoby się ciąganie, wezwania, może nawet byłbym świadkiem albo co gorsza podejrzanym. Powiedz sama, z jakiej racji? – Stchórzyłeś – rzuciła z pogardą. – Nie stchórzyłem – żachnął się chłopak. – Ryzykowałem przecież podnosząc go i prowadząc do domu. Ludzie i tak patrzyli (na nas, jakbyśmy to my go tak urządzili. Widział coraz wyraźniej, że niewiele z jego tłumaczeń do niej dociera. – Mimo wszystko powinniście – powiedziała twardo. – Posłuchaj – podjął raz jeszcze zmęczonym już głosem. – Dokoła byli ludzie. Dorośli. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby pomóc. Nie ich sprawa. Pijany sam sobie winien. U nas, w naszej dzielnicy, mówi się: nie moja broszka – ciągnął bez przekonania. – Ja przynajmniej coś zrobiłem. – Coś, ale nie wszystko, co trzeba w takiej sytuacji – powiedziała tym samym pełnym wyrzutu, oskarżycielskim tonem. – Ty nie znasz życia! – wybuchnął nagle.– To tylko teoria! Jego podniesiony głos zwrócił uwagę przechodniów, dodał więc nieco ciszej: – Nikt nie robi wszystkiego dla obcego w końcu człowieka. Taki jest świat – zakończył sentencjonalnie. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. – Nic mnie to nie obchodzi – cedziła przez zęby Anka – co robią wszyscy i czego nie robi nikt. Mnie taka wersja świata nie odpowiada. Wiem tylko, co trzeba robić w takiej sytuacji. Stracił panowanie nad sobą. Bezsilność ustąpiła miejsca zimnej wściekłości. Czuł, że musi powiedzieć coś, co ją dotknie, coś, co przerwie ten potok pretensji. – Jak już będziesz wiedziała, co robić w każdej sytuacji, zawiadom mnie! Będę przychodził po radę jak do wyroczni i będę miał z głowy wszystkie wątpliwości! – wyrzucił z wściekłością. W pierwszej chwili nawet nie zauważył, jak odwróciła się na pięcie i nie oglądając się na niego ruszyła szybkim zdecydowanym krokiem. Dogonił ją po chwili. Znowu szli razem, ale osobni, podzieleni milczeniem, którego nie umieli przełamać. Dni zdawały się płynąć teraz szybciej. Paweł zauważył ze zdziwieniem, że poniedziałku wyczekuje niecierpliwie, ale ilekroć przestępował próg szkoły, odczuwał lekki niepokój. Uczucia mieszane, tak to nazwał na własny użytek. Ajala ciągle nie dawał za wygraną i korzystał z każdej okazji, żeby zaleźć mu za skórę. Dozował uszczypliwości z aptekarską precyzją, żeby nie doprowadzić do otwartej konfrontacji. Gdy wyczuwał, że Paweł zaczyna tracić panowanie nad sobą, wycofywał się zręcznie pod byle pozorem. W obecności Kota unikał tego rodzaju sztuczek. Czuł też pewien respekt wobec Anki, która na jego zawiłe aluzje i głupawe docinki reagowała jawną pogardą. Z całej klasy chyba jedynie Tytus i Bubu byli po jego stronie. Paweł zdawał się jednak tego nie dostrzegać, mimo że polubił w swojej klasie kilka osób i był z nimi w niezłej komitywie. Od razu przypadł mu do serca Marek, filigranowy brunet, złośliwy i dowcipny. Nazwał on paczkę Ajali „trójką klasową” i stwierdził, że jest to właściwie jedna osoba typu „składak”: gdy- 43 by Bubu miał tupet i spryt Ajali, Ajala siłę Bubu, a Tytus i jedno, i drugie, to mogliby żyć osobno. Było to przed lekcją wf. Bubu, kiedy to usłyszał, spurpurowiał z wściekłości. – Zaraz tego pożałujesz, kurduplu! – wrzasnął i z zaciśniętymi pięściami ruszył w jego stronę. – Nic ci to nie da – tłumaczył Marek wycofując się. – Pobić słabszego to żadna sztuka. Z silniejszym i tak nie masz szans, a z równym sobie to czysta loteria. Bubu zawahał się, rozumowanie wyglądało na logiczne i trafiło mu do przekonania, ale było za późno, żeby się wycofać. – Sam tego chciałeś! – ruszył jak czołg w stronę Marka, ale na drodze stanął mu Radek. – To nie twoja waga – warknął opierając dłoń na piersiach Bubu. – Nie wtrącaj się. Nie twój biznes. – Możesz się z nim tłuc, ale w rękawicach – powiedział Radek tonem nie znoszącym sprzeciwu. Bubu był bez wątpienia najsilniejszy w klasie, ale wolał nie zadzierać z Radkiem, który, zanim zaczął trenować wioślarstwo, opanował sztukę samoobrony. Bubu wahał się przez chwilę. – Grucha nie da ci rękawic. – Zobaczymy. Radek zniknął na chwilę w pokoju nauczyciela wf, Jabłońskiego, którego przekornie obdarzono przezwiskiem „Grucha”, zapewne z powodu dość niezwykłego kształtu głowy. Komu innemu Grucha by rękawic nie wydał, ale Radek z przyczyny swych sportowych pasji cieszył się specjalnymi względami. Zjawił się tuż po dzwonku z dwoma parami bokserskich rękawic. – Mamy parę minut, bo Grucha wypełnia dziennik. Ja będę sekundował. – W rękawicach czy bez, zrobię z niego mokrą plamę – odgrażał się Bubu. Przeszli do sali gimnastycznej. Radek do roli sekundanta podszedł z całkowitą powagą: celebrował przygotowania, sprawdzał rękawice, udzielił też na stronie jakichś wskazówek Markowi. Wreszcie dał znak do walki. Bubu ruszył jak wiatrak, ale kilka potężnych zamachowych ciosów trafiło w próżnię. Marek uniknął ich ze znakomitym wyczuciem dystansu; wzbudzając ogólny aplauz. Był niższy od przeciwnika przynajmniej o głowę i sympatia kibiców była wyraźnie po jego stronie. Rozjuszony Bubu walił „cepami” na oślep. Zdawało się, że za chwilę nie tylko powali przeciwnika na ziemię, ale i rozdepcze go na miazgę. Marek schodził jednak zręcznie z linii ciosu, nurkował pod rozpędzonymi pięściami albo odskakiwał w ostatniej chwili na lekko ugiętych nogach. – Ty, sędzia! On robi za niskie uniki! – żalił się zziajany Bubu po pierwszej nie rozstrzygniętej rundzie. – To ty jesteś za wysoki dla niego – rzucił Radek opryskliwie. – Unika walki! – Punktuje zupełnie poprawnie. – Nic nie czułem! – Może jesteś na to zbyt gruboskórny? – wyraził przypuszczenie Marek. Nie było na nim znać trudów walki. – Jeszcze nie koniec. Jeszcze dwie rundy – pocieszał się Bubu. W kolejnym starciu zmienił taktykę: nie tłukł już pięściami na oślep, lecz polował na okazję do zadania rozstrzygającego ciosu. Marek nadal radził sobie jednak świetnie. Walczył uważnie stosując nieskomplikowaną, lecz jak dotąd skuteczną metodę: dopuszczał przeciwnika na odpowiedni dystans, prowokował go markując uderzenie, a gdy ten wyprowadzał szeroki sygnalizo- 44 wany cios, robił unik i próbował szybkiej kontry. Nie robiło to jednak specjalnego wrażenia na przeciwniku. – Spokojnie, Marek! Prowadzisz na punkty – rzucił półgłosem Radek nie spuszczając walczących z oka. – Zaraz mu te punkty podsumuję – wydyszał Bubu ocierając rękawicą spocone czoło i ruszył do generalnego szturmu. Tym razem Marek nie zdążył odskoczyć i posypała się na niego lawina ciężkich uderzeń. Wyłapał je na rękawice i zasłonił się szczelną gardą, ale zachwiał się dwukrotnie. Przed nokautem uratował go sekundant. – Co jest? – Bubu miał wyraźną pretensję do sędziego. – Po co się pakowałeś? Miałem go na rozkładzie! – Nieczysto waliłeś. Wewnętrzną częścią rękawicy. Boks! Pięść Bubu może o milimetr minęła szczękę przeciwnika. Zamach był tak silny, że stracił równowagę i celny sierpowy Marka powalił go na podłogę. Stojący od dłuższego czasu w progu sali gimnastycznej Grucha wybuchnął gromkim śmiechem. – Nic nie było! Jestem fertig! – wrzasnął Bubu zrywając się na równe nogi. – No, chłopaki! Kończę walkę na skutek przewagi. – Ja mogę walczyć! Panie psorze, to nie fair! – No pewnie, że nie fair. To przecież nie twoja waga... Marek, przypomnij mi, żebym ci wpisał piątkę do dziennika. Groteskowa porażka na dwa tygodnie pogrążyła Bubu w czarnej rozpaczy. Chodził markotny, do nikogo się nie odzywał, a na lekcjach gapił się na Marka ciągle jeszcze zdumionymi oczami. Nie starał się jednak odegrać, choć wciąż nie mógł się pogodzić z niesprawiedliwym, jego zdaniem, werdyktem. Początek kalendarzowej zimy przypominał raczej zaawansowaną jesień. Spacery z psem stały się niewdzięcznym obowiązkiem. Kajman wracał z nich umorusany, schlapany błotem, Paweł przemoczony i zziębnięty. Śnieg spadł dopiero drugiego dnia świąt i odtąd zima zapanowała nie tylko w kalendarzu. Na ferie Anka wyjechała do Bukowiny i przysłała mu stamtąd kolorową widokówkę. Paweł po dwóch dniach miał dość siedzenia w domu. Pogoda sprzyjała, więc postanowił spenetrować podmiejskie okolice. Około dziesiątej był na przystanku kolejowym na Pradze. Nie przyzwyczajony do kagańca Kajman bezskutecznie walczył o odzyskanie wolności. W poczekalni było o tej porze pusto. Dłuższą chwilę studiował rozkład jazdy podmiejskich pociągów. Do Legionowa było dość daleko, ale nazwa jednej z wcześniejszych stacji brzmiała zachęcająco. Podszedł do kasy. Za szybą przy stole siedziała chuda ciemnowłosa istota w nieokreślonym wieku, zajęta lekturą jakiejś postrzępionej książki. – Proszę dwa do Choszczówki. Istota podniosła nieprzytomny wzrok znad książki i obrzuciła intruza pełnym niechęci spojrzeniem. – W automacie – rzekła znużonym tonem. – Co w automacie? – zapytał nieśmiało. – Jak to co? Bilety – warknęła i zatopiła wzrok w książce. Paweł bąknął coś pod nosem i niechętnie powlókł się w kierunku ustawionych rzędem automatów biletowych. Dwa z nich były nieczynne. Sięgnął do kieszeni, ale okazało się, że nie ma drobnych, wrócił więc do kasy. – Przepraszam, czy może mi pani rozmienić dziesięć złotych? 45 Stworzenie podniosło oczy ku niemu i westchnęło ciężko. – Nie mam – odpowiedziało lakonicznie. – A tam jest napisane, że kasa rozmienia – nieśmiało walczył o swoje prawa Paweł. – Mówię przecież, że nie mam! Skąd ci wezmę! – istota wyraźnie zaczynała tracić cierpliwość. Chłopak nieco speszony przełknął ślinę, ale od okienka nie odchodził. Pociąg do Choszczówki miał przybyć za dwie minuty. – A dlaczego nie może mi pani sprzedać biletu? – zapytał z głupia frant. Nie wiedzieć czemu, zabrzmiało to złośliwie. Na tak bezczelnie sformułowane pytanie istota aż poderwała się z krzesła. Książka spadła na podłogę, wysypały się z niej luźne kartki. – Co za ludzie! – krzyknęła z oburzeniem. Paweł rozejrzał się, ale poza nim nie było w poczekalni innych przedstawicieli ludzkiego rodzaju. – Ja nie mogę pracować w takich warunkach! – A co pani robi, jak pani nie sprzedaje biletów ani nie rozmienia? – zapytał chłopak, ale przezornie nie czekał na odpowiedź. – Bezczelny smarkacz! – wrzasnęło stworzenie dysząc furią. – Z psem nie wolno do poczekalni! Nie wolno! Pieniądze udało mu się rozmienić w kiosku na peronie. Żeby nie narażać się na gderanie kioskarki, kupił gazetę i poprosił o wydanie reszty dwuzłotówkami Do poczekalni wrócił biegiem. Do odjazdu pociągu zostało tylko kilkanaście sekund. Wskoczyli w ostatniej chwili, niewiele brakowało, a drzwi przycięłyby psu ogon. Po kilku minutach pociąg przetoczył się wiaduktem nad FSO i minął kanał żerański, pozostała część drogi wiodła przez iglaste zagajniki. Na peronie w Choszczówce rzucił okiem na zegarek. Równo dziesięć minut jazdy pociągiem. Po lewej stronie torów widniały jakieś zabudowania, skręcili więc na prawo. Na skraju lasu Paweł odkrył „ścieżkę zdrowia” i obejrzał ją dokładnie. Tor przeszkód był atrakcyjny. Obiecał sobie, że następnym razem przyjedzie tu w dresie i lekkich butach. Spuścił Kajmana ze smyczy, ale na wszelki wypadek nie zdejmował mu kagańca. Myśliwi często nadużywali swych uprawnień i strzelali do psów nawet w obecności właścicieli. Leśna droga była równa jak stół. Na świeżym śniegu w głębi lasu chłopak bez trudu rozpoznał sarnie tropy. Kajman węszył zapamiętale i okazywał oznaki niezwykłego podniecenia. Zapach pozostawiony przez dziwne, nie znane mu dotąd stworzenia zrobił na nim duże wrażenie. W lesie pies zachowywał się inaczej niż na spacerach w mieście. Tam sunął z łbem zwieszonym nisko i uniesionym ogonem, co Paweł miał mu zresztą za złe, bo zadzieranie ogona uchodziło za obyczaj kundli. Na obcym, pełnym niepokojących woni terenie Kajman szedł górnym wiatrem, nisko zwiesiwszy ogon. Wyglądał w tej postawie znacznie dostojniej. Początkowo chłopakowi marzły końce palców, ale po dwóch kwadransach szybkiego marszu ręce przestały grabieć. W lesie nie było żywego ducha. Parocentymetrowa warstwa świeżego śniegu była nieskażona ludzką stopą, z rzadka tylko znaczyły ją tropy zwierząt i ptaków. Po godzinie znaleźli się na skraju lasu. Paweł zdjął psu kaganiec. Na prawo rozciągały się ośnieżone pola, w oddali widać było nieliczne zabudowania. Nagle tuż przed nimi pojawiło się stado saren. Zwierzęta zamarły w bezruchu, czujnie strzygąc uszami. Również Kajman stanął jak wryty z wyciągniętym jak struna ogonem i uniesioną łapą. Odezwała się w nim krew myśliwskich przodków. Paweł przytrzymał go za skórę na karku i przypiął smycz. Zwierzęta zniknęły równie nagle, jak się pojawiły. Gdy doszli na miejsce, gdzie przed chwilą zatrzymało się stadko, pies zaczął kręcić się w kółko z nosem przy ziemi. Rył pod śniegiem, wy- 46 dając co chwila pełne emocji prychnięcia. Wreszcie uniósł oszroniony pysk i z nadzieją spojrzał na Pawła. – Nic z tego, stary – roześmiał się chłopiec. – Nigdy nie będziesz psem myśliwskim. A poza tym to specjalistki od biegów. Nie miałbyś z nimi szans. Na skraju wsi natknęli się na gęsi. Okazały siodłaty gąsior rozpostarł skrzydła i z wyciągniętą szyją sycząc groźnie ruszył w stronę Kajmana. Pies skoczył w bok jak oparzony. Zjeżył sierść i podkulił ogon. Gwałtownie szarpnięty chłopak runął w śnieg. – Ty tchórzu! – wrzasnął z bezbrzeżną pogardą. – Jak ci nie wstyd? Ważysz ponad czterdzieści kilo! Wielkie mecyje! Gęś się na niego rzuciła! Pies tym razem kulił się ze wstydu. Tymczasem spłoszone wrzaskiem Pawła gęsi zaczęły wycofywać się z godnością i bez pośpiechu. Ośmielony tym Kajman wydał basowy pomruk. Stadko rozgęgało się i uległo chwilowej panice. Pies zdecydował się na trzy bojowe szczeknięcia i z triumfem spojrzał na Pawła, ale nie doczekał się pochwały. Wyprawy do legionowskich lasów przypadły mi do gustu. W ciągu kilku pozostałych dni ferii zdeptali dokładnie leśne ścieżki. Anka zniknęła w kuchni, gdy tylko przekroczyli próg mieszkania. Zajęła się przyrządzaniem kanapek i jakichś orzeźwiających płynów, w czym pomagała jej pucołowata i wiecznie uśmiechnięta Marta. W niewielkiej kuchence nie było dla Pawła i miejsca, wycofał się więc dyskretnie do przyległego pokoju. Z pewnym rozbawieniem zauważył, że towarzystwo podzieliło się nieświadomie na część męską i żeńską. Chłopcy sztywni jeszcze i nie oswojeni z nowym wnętrzem udawali nonszalancję i lekkie znudzenie, dziewczyny natomiast robiły wrażenie nienaturalnie podnieconych. Plotły coś z emfazą, pełną przydechów dramatycznych, zadziwień i przesadnego śmiechu. Niezdecydowanie zajął miejsce pośrodku i zaczął przypatrywać się grzbietom ustawionych na półce książek. – ... wtedy on podszedł do mnie, wyobraź sobie, z kwiatem, a jakże, chryzantema jak kapusta – Lina opowiadała o jakimś niezwykłym spotkaniu z nieznajomym. Lina to skrót od Halina. Trzeba przyznać, że był to skrót obrazowy: Linka była długa i giętka. Do tego plecie bez przerwy, pomyślał Paweł. Ciekawe, ile jest prawdy w tych jej historyjkach. Linka ciągnęła tymczasem dalej: – Przysiadł się, a jak, złożył przede mną kwiat. Ja nic, jak nie do mnie, udaję, że nie widzę, a facet przystojny, normalnie, podobny do Jacka Nicholsona... Co one w nim widzą, zastanawiał się Paweł. Facet jak facet. Fakt, że dobry aktor, ale żadne tam cudo. – I on wtedy do mnie: a może by pani zechciała. Ja udaję, że jestem ponad to, i patrzę jak przez powietrze, ale sięgam dyskretnie po długopis i na serwetce piszę numer telefonu. Bez słowa. Potem wstaję i wychodzę. – Wygłupiasz się! – twarz Majki wyrażała zgorszenie. – Dałaś mu swój numer telefonu? – Nie swój, kretynko! Do pralni! – Nie rozumiem! – Wyobraź sobie jego minę, kiedy zadzwoni i usłyszy: „Halo, pralnia”. Wybuchają głośnym, nieopanowanym śmiechem, który przyciąga dwie kolejne dziewczyny, podekscytowane i ciekawe. Zawiłe próby odtworzenia anegdoty przetykają salwy śmiechu, jedna z dziewczyn dopytuje się, co to za pralnia, w której praczką jest dziewczyna. – Może to jest szopa pracza? – rzuca Marek z podstępną miną. 47 – Podsłuchiwałeś! – krzyczy triumfalnie Linka. – Musiałbym zatkać sobie uszy, żeby nie słyszeć. – Nieważne – Lina pogardliwie macha ręką. – A facet był bomba! Nie taki junior, jak te nasze chłopaki! – Nam to przejdzie, a jemu nie wróci – odcina się Marek ratując honor męskiej części zgromadzenia. Bubu klepie go z uznaniem po plecach. Riposta była celna. – A jakbyś się, Lineczko, do niego zwracała? – Marek ciągnie z niewinną miną. Jedynie oczy połyskują mu złośliwie. Jest niższy od Liny o pół głowy i skwapliwie korzysta z okazji, żeby ją poniżyć, przynajmniej towarzysko. – Może per wuju? To brzmi tak familijnie. – Jesteś za młody, chłopcze, żeby zrozumieć, że kobiecie potrzebna jest dojrzałość i prawdziwe męskie oparcie – dziewczyna ucieka w teatralną konwencję. – To mogłoby być wygodne. Przychodziłby na wywiadówki nie budząc podejrzeń. Z twoimi rodzicami też by się dogadał. W końcu to prawie jego pokolenie – Marek, gdy już udało mu się skupić na sobie uwagę otoczenia, czuł się jak ryba w wodzie. Lina westchnęła ciężko. – Poddaję się. Ten facet to najbardziej złośliwa małpa w tej menażerii – oskarżycielskim gestem wskazała na Marka. W jego oczach pojawił się cień zawodu. Ofiara nie wytrzymała nawet pierwszej rundy. – Co się dzieje? – Paweł poczuł na ramieniu dłoń Anki. – Marek jak zwykle „zniwelował” Linę. – To można było przewidzieć. Podejrzewam, że to forma uczucia. – Musi to być w takim razie uczucie mieszane. – Jak zwykle nic nie rozumiesz, Pawełku – Anka spojrzała mu w oczy z wyższością. – Ona go lubi, ale on nie daje jej szans, żeby mogła to okazać. Wierz mi. – Może to z powodu wzrostu? – Ważniejszy jest ogólny poziom – śmiejąc się zniknęła w drzwiach kuchni. W pokoju zaczęła tętnić rytmiczna muzyka. Lina w tanecznym transie pociągnęła Marka za rękę: – Chodź! Pokaż teraz, co potrafisz! Dobrze, że to nie tango, bo miałby słaby przegląd sytuacji, pomyślał Paweł nie bez odrobiny złośliwości. Marek radził sobie jednak w dystansie znakomicie, miał jakieś iście afrykański zmysł improwizacji i nie przejawiał najmniejszych kompleksów. Nawet Bubu ośmielił się przy nim i zmusił swoje ciężkie kształty do niemrawych podrygów. Pawłowi przyszło do głowy, że tak właśnie musi wyglądać godowy taniec niedźwiedzia: niezgrabne łapy wydają się szukać oparcia w powietrzu, przestępuje z nogi na nogę z zażenowaniem i determinacją. Lina porusza się jak Murzyn z plemienia Watusi: z miękką gracją, która wydaje się zaskakująca przy jej wzroście. Majka tańczy solidnie i poprawnie, choć bez polotu, tak jakby jej ruchy i gesty były owocem ciężkiej pracy nad sobą. Wygląda to jak wypracowanie prymusa: bez zarzutu, ale i bez fantazji. Krąg tańczących zagarnął Pawła. Nie mógł stać bez ruchu, więc początkowo sztywno, potem coraz pewniej zaczął tańczyć i on. Sprawiało mu to trudność, dopóki starał się kontrolować własne ruchy, znacznie lepiej szło, gdy zapomniał chwilę, że ktoś może na niego patrzeć i dostrzegać w nim drobne śmiesznostki czy potknięcia. Na szczęście nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Bubu, przyjaciel Ajali, tańcząc uśmiechał się szeroko, choć pot spływał mu po twarzy grubymi kroplami. 48 Zjawiło się kilka nowych par. Do pokoju zajrzał gospodarz, Kot, i przez chwilę z zadowoloną miną przyglądał się zabawie. Zanim wycofał się, pozdrowił pląsającą grupę szerokim gestem. W sąsiednim pokoju kilku chłopaków oglądało w telewizji zawody lekkoatletyczne. W skupieniu, ale bez zbytniej emocji. – Przeszła! – Ledwo, ledwo... – Miała zapas. – Zobaczymy w powtórce... O, idzie. No, widzisz? – Co widzę? Miała z pięć centymetrów luzu. – Gadanie. – No, chłopaki! Cztery razy sto. Spokój! – Dobry tor, wewnętrzny. – Jak dla kogo. – Dla mnie dobry. – Nie ty biegniesz. – Bo to damska sztafeta... – Dobrze wyszła! – Falstart... – Kto spalił? – Chyba Rumunka, a może Bułgarka... – O, teraz dobrze! – Dobrze idzie! Zmiana... Uuu, marnie... – Nie odrobi. – To nie lekcje. – Doszła! Popatrz! Och ty w życiu! Szewińska teraz! Dobra zmiana! – Dochodzi! – Wyszła! Wyszła na prowadzenie! – Teraz finisz! – No i jest!... Pierwsza. – To jest baba! – Ile punktów za sztafetę? – Nie pamiętam, idę poskakać. – Siedź, dysk będzie. – Dysk to mnie boli teraz. Radek wykonał za progiem kilka głębokich skłonów. Paweł wyjrzał na korytarz. – Radek, sztafeta już była? – Była. – Miałeś mnie zawołać. – Przepraszam cię, stary, zmienili kolejność i przegapiłem. Ale nic się nie martw. Jest do przodu. – Kto biegł na ostatniej zmianie? Szewińska? – Co za baba! – westchnął z podziwem. – Zrobiła bieg. Anka przechodząc obok nich usłyszała fragment rozmowy. – Co zrobiła? Bieg? Radek nie raczył nawet odpowiedzieć. Spojrzał tylko na nią pobłażliwie, z miną człowieka wtajemniczonego i pełnego zrozumienia dla ludzkiej ignorancji. 49 Dziewczyna wzruszyła ramionami i ponownie zniknęła w drzwiach kuchni. Paweł wszedł do pokoju i zaszył się w kącie. Otaczający go gwar zlał się w jednostajny szum, kiedy przymknął oczy. W powietrzu zaczął pulsować agresywny rytm, „kung-fu”. Spod przymrużonych powiek tańczące pary przypominały malowniczą grupę plemienną w czasie wojennego obrzędowego tańca. Kot miał dziwną minę. Paweł przyglądał mu się przez jakiś czas uważnie, aż wreszcie nie wytrzymał i zapytał wprost, co jest grane. Kot nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przebiegle i wskazał ręką na magnetofon. W tym momencie melodia się skończyła i odezwały się głosy, domagające się powtórzenia dzikiego tańca. Kot utkwił wzrok w przestrzeni nad głowami poruszających się konwulsyjnie tancerzy. Leniwy uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Nie wiem jeszcze – zaczął wreszcie mówić z namysłem – czy coś z tego wyjdzie... Chyba jednak warto spróbować. Paweł zmarszczył brwi i spojrzał na niego wyczekująco. – O ile dobrze rozumiem, zdaje się, że szykujesz jakąś niespodziankę na dzisiejszą prywatkę? – zapytał nieufnie, starając się wyczytać odpowiedź z oczu przyjaciela. Kot parsknął krótkim śmiechem: – To nie prywatka. W takim razie, co u diabła, pomyślał Paweł. Usiłował przypomnieć sobie jakieś inne określenie na tę okazję. Spojrzał na Kota i upewnił się w podejrzeniu, że ma to być jakaś niespodzianka. Tajemnicą pozostawało jednak, jaka. Kot założył nogę na nogę. – Potrzebny był jakiś pretekst – mówił powoli, wodząc bezwiednie palcami po wargach. – W rzeczywistości jest to kocioł. – Kto ma być w tym kotle? – Paweł rozejrzał się podejrzliwie po obecnych. Nikt nie zwracał uwagi na siedzących pod ścianą chłopców. – Wy wszyscy. No i oczywiście ja. Ale nie mam zamiaru uprzedzać faktów. To musi być żywiołowe, spontaniczne – perorował Kot – a wyniknąć powinno z samej sytuacji. Naturalnie. Przedwczesne ujawnienie założeń mogłoby wszystko zepsuć. Odpowiedziało mu pełne rezygnacji westchnienie: – Zapędzisz ludzi do grobu tymi swoimi eksperymentami psychologicznymi. – Przeciwnie, mam zamiar uzdrowić sytuację... – W półmroku wyrosła nagle przed nimi znajoma sylwetka. Paweł drgnął. Nie spodziewał się zastać tutaj Ajali. Poczuł piekący skurcz w gardle. Obecność tego typa, przebywanie w jego towarzystwie wpływało fatalnie na jego samopoczucie. Przyszło mu do głowy, że obiegowe sformułowanie: „nie znosić kogoś organicznie”, można by zastosować dosłownie w odniesieniu do tego układu. – Mówi się? Mówi się? – Ajala przedrzeźniał mechaniczną rutynę telefonistek z międzymiastowej. – Mówi się. Siadaj, Ajala – Kot wskazał gestem miejsce obok Pawła. Ajala pochylił się i zamarł na chwilę w niezdecydowanej pozie. Intensywnie wpatrywał się w półmrok. Wreszcie wycedził przez zęby: – Postoję... Widzę, reprezentacja z dalekiego przedmieścia też tu gości – włożył wiele wysiłku, żeby te z poboru niewinne słowa zabrzmiały obraźliwie. – Myślałem, że to zebranie we własnym gronie. Paweł zrobił ruch, jakby chciał się podnieść, ale Kot powstrzymał go i odpowiedział spokojnie, udając, że nie dostrzega jawnej prowokacji. 50 – Nie rozumiem, o co ci chodzi. Jesteśmy tu we własnym gronie. Chodzimy do jednej klasy, nie wiem, czy to zauważyłeś. Paweł zacisnął zęby tak mocno, że zaczął się obawiać, czy świeżo założona plomba wytrzyma tę próbę. Chociaż Ajala zwracał się tylko do Kota, to każde jego słowo skierowane było przeciwko niemu, intruzowi z odległej dzielnicy. Wyobraził sobie, że wali Ajalę bykiem w żołądek, uderzeniem pięści wybija mu przednie zęby i na koniec głuszy potężnym ciosem w ciemię. Ta gra wyobraźni sprawiła, że poczuł się nieco lepiej. – Zauważyłem. Zgadza się, że chodzimy do jednej klasy – dobiegł go głos Ajali. – Nie wiem jednak, czy ty z kolei zauważyłeś, że chodzimy innymi drogami i o co innego nam chodzi. – Ty też jesteś tego zdania? – zwrócił się do Pawła Kot. – Coś w tym rodzaju – głuchym, schrypniętym głosem powiedział Paweł. Przed oczami miał obraz sponiewieranego wroga. Tego tylko brakowało, wszyscy by się nad nim litowali, pomyślał. Kto wie, czy nie o to właśnie chodzi temu typowi. Już pierwszego dnia w tej szkole uznano Pawła za zabijakę i chociaż jak dotąd nie bił się z nikim, omijano go z respektem. – Lepiej byłoby, żebyśmy spotykali się jak najrzadziej – warknął Ajala. Tym razem imaginacja podsunęła Pawłowi scenę z saloonu. Ajala w kowbojskim uniformie. Stoją przy barze, dokoła pełne napięcia wyczekiwanie. – Odejdę na chwilę, może się już nie zobaczymy – mówi kowboj-Ajala i odchodzi wolnym krokiem kołysząc się w biodrach. Western się skończył. Paweł widzi przed sobą nie wygaszany ekran po skończonej projekcji, ale białą ścianę. Kot w zamyśleniu pociera palcami policzek. Wygląda na zadowolonego z siebie. – Nie wiedziałem, że go tu ściągnąłeś – własny schrypnięty głos brzmi obco. – Lepiej będzie, jak wyjdę stąd – rozciera zdrętwiałą nogę i dodaje bez przekonania: – Przypomniało mi się, że mam coś do zrobienia. W półmroku nasyconym czerwienią przesuwające się na ścianie cienie tańczących przypominają sabat czarownic. Do Pawła dociera sens pojedynczych słów angielskiego przeboju. – On też nie wiedział, że ty tu będziesz. Boisz się takiej konfrontacji? – pyta Kot półgłosem. – Nie boję się. Po prostu nie chcę wam psuć zabawy – nie panuje nad odruchem zniecierpliwienia. – To nie zabawa. Sprawa jest poważna, a twoja obecność konieczna – zapewnia Kot. – Trzeba mnie było wcześniej pytać o zgodę. – A zgodziłbyś się? Zastanawia się. Jeszcze nie pojmuje, o co może chodzić w tej całej hecy. Doprowadzić do zgody? To zbyt naiwne. Za dużo się już nawarstwiło, żeby można było załatwić sprawę na zasadzie: nic nie było, macie czyste konto, podajcie sobie ręce. – Sam widzisz. Nie miałem wyboru – dobiega go głos przyjaciela. – Powiedz nareszcie jasno, co jest grane. Dość długo czeka na odpowiedź. Skończyła się taśma. Teraz ma być coś lirycznego, jakaś ballada Cohena. – Od miesięcy trwa twoja przepychanka z Ajalą – Kot zaczyna mówić z pierwszymi taktami ballady. – Pomyśl tylko: te głupie prowokacje z jego strony, niedopowiedzenia, drobne szantażyki, jakieś niby żartobliwe groźby pod twoim adresem, jak choćby przed chwilą. Najwyższy czas, żeby wyłożyć karty. Chcę ci pomóc. Słuchając tego Paweł nie może powstrzymać się od śmiechu. To jakiś wtórny kretynizm, myśli, naczytał się psychologii i teraz chce mnie wychować. Inżynier dusz. Mały psychoanalityk. – Wypchaj się – mówi wzruszając ramionami – to moja prywatna sprawa. 51 Kot nie daje za wygraną. Jest cierpliwy jak idealna świetliczanka. Minę ma taką, jakby Wszystko rozumiał i wszystko przewidział. – Dla ciebie w pewnym sensie tak. Ale nie dla niego – zniża głos, bo jedna z tańczących par prawie ociera się o ich nogi. – On przez cały czas gra pod publiczkę. I co z tego, myśli Paweł. Obaj przecież wiedzą o tym doskonale. I tamten też wie, że oni wiedzą. Mówienie niczego nie zmienia. – Stara się trzymać cię w szachu. Sam się przy tym asekuruje znakomicie. Obstawił się tępymi osiłkami jak parawanem i flirtuje z tobą całkiem publicznie. Paweł wybucha śmiechem. Flirtuje. Co za określenie! Ale być może jest w tym trochę racji. Słowa używane w tej grze są dwuznaczne. – Co mnie to może obchodzić – odpowiada siląc się na obojętność. – Ale mnie obchodzi – Kot nadal nie traci panowania nad sobą – bo uważam się za twojego przyjaciela – mówi po chwili wahania. Paweł zwiesił głowę i milczy. – A poza tym to nieprawda, że cię to zupełnie nie rusza. Na to mnie nie nabierzesz. Człowieku, on ci narzuca reguły gry: wyprzedza, lepiej przewiduje. W ten sposób powiększa przewagę. Paweł podnosi się. Głos Kota dociera do niego jak zza ściany. Czuje przypływ znużenia. – Ulegasz tym regułom, zaczynasz chodzić w jego cuglach, nie zdając sobie z tego sprawy, a to, że rozgrywa się to na oczach wszystkich, dodatkowo ogranicza ci swobodę ruchów. No, sam powiedz, czy nie jest tak, jak mówię? Paweł miał już dość tej rozmowy. Chciał być przez chwilę sam. Nie zwracając niczyjej uwagi wymknął się na taras. Odetchnął z ulgą. Starał się odpędzić od siebie wszystkie myśli. Podniósł oczy na wygwieżdżone niebo. Na którejś z odległych planet być może istnieje jakaś forma życia. Być może jakiś facet, którego organizm działa w oparciu o strukturę krzemową, ma podobne problemy. Ta myśl ubawiła go. Czytał gdzieś, że obraz nieba, który mamy przed sobą, obraz gwiazd, który do nas dociera, to prehistoria, przebrzmiałe sprawy sprzed setek, tysięcy, a nawet milionów lat, tyle czasu potrzeba, żeby światło dotarło na Ziemię z odległych rejonów Kosmosu. Zabawa, która zdawała się już przygasać, odżyła po chwili na nowo, ale już w innym, mniej konwencjonalnym kształcie. Przypominała teraz jakieś pogańskie obrzędy, w których panuje pełna dowolność w doborze środków tanecznego wyrazu. Z pokoju, gdzie zainstalowano magnetofon, dochodziły pohukiwania, przytupy i miarowe klaskanie. Radek wykonywał „pompki” starając się utrzymać rytm dyktowany przez muzykę, ale po kilkudziesięciu taktach padł krzyżem na podłogę i został wyliczony jak znokautowany bokser. Na balkon wymknęła się jakaś para. W ciemności nie dostrzegli Pawła, ale on rozpoznał dziewczynę po zielonej sukience. Była to Magda z chłopakiem, który chodził do równoległej klasy. Na imię miał zdaje się Andrzej. – Nareszcie trochę powietrza – odetchnęła głęboko z wyraźną ulgą. – Uważaj, bo się przeziębisz i pogrzebią cię bez matury – chłopak próbował ją objąć, ale wymknęła się zwinnie. – Lepiej zatroszcz się o Linę. Widziałam, jak z nią tańczyłeś. – Normalnie. Tańczyliśmy tango. – Grali co innego. Paweł chrząknął donośnie. Dziewczyna drgnęła i zrobiła kilka kroków w jego stronę. Nie bez trudności rozpoznała go w mroku. – O, Paweł! Co ty tu robisz? – Suszę się na balkonie. 52 – Tylko się nie powieś, bo popsujesz zabawę – mruknął Andrzej nienaturalnie niskim głosem. – Już nie mogę – Magda westchnęła ciężko. – Ten facet cały wieczór bredzi o trumnach i trupach i uważa się przy tym za dowcipnego. – Memento mori – mruknął Andrzej. – O, właśnie – dziewczyna zwróciła się do Pawła szukając u niego zrozumienia. – Czy z takim człowiekiem można wytrzymać dłużej niż godzinę? – Wytrzymałaś już dwie godziny i o te dwie godziny jesteś bliższa grobu – Andrzej nie miał najmniejszego zamiaru odejść od koncepcji czarnego humoru. – Na mnie możesz liczyć aż do śmierci – dodał straceńczo. – Idziesz na całość – zdziwił się Paweł. – W razie czego znam sposoby, żeby to przyspieszyć, he, he – próbował wydać z siebie upiorny rechot, ale zakrztusił się, bo Magda bezceremonialnie rąbnęła go w plecy i popchnęła w stronę drzwi. – Muszę zatkać tego idiotę jakąś kanapką, bo zatruje mi resztę wieczoru. Hej! – rzuciła przez ramię i wymknęła się za Andrzejem. – Hej – powiedział Paweł w pustkę i przez chwilę patrzył w zamyśleniu na poruszające się na firance cienie tańczących. Anka, zajęta dotąd przyrządzaniem jakiegoś skomplikowanego napoju orzeźwiającego według własnej receptury, stanęła w progu. Szukała kogoś wzrokiem. Po jej twarzy przemknął cień zawodu. Kot wskazał jej miejsce obok siebie. – Gdzie jest Paweł? Chyba jeszcze nie wyszedł? Zdawało mu się, że w tym pytaniu zabrzmiała nuta niepokoju. Może to tylko przywidzenie, ale w końcu dlaczego nie? Znał ją jeszcze z piaskownicy, mieszkali niedaleko. Kiedyś podobała mu się bardzo. Próbował nawet zmienić ich koleżeński układ w coś więcej, ale ona uznała to za żart i na żartach się skończyło. Pewnie znali się zbyt długo. A potem zjawiła się Marta, jego dziewczyna, i nawet dość szybko się zaprzyjaźniły. Ocknął się z zamyślenia, kiedy powtórzyła pytanie. – Paweł zostanie. To sprawa rywalizacji. Obaj trzymają się w szachu. Ten, kto wyjdzie pierwszy, traci punkty, więc najprawdopodobniej zostaną obaj. Anka kręciła głową z powątpiewaniem. Pomysł Kota nie przypadł jej specjalnie do gustu, ale sama nie miała nic lepszego do zaproponowania. Pozostawało czekać cierpliwie. Paweł starannie unikał rozmów na ten temat. Zresztą nie bardzo wiedziała, co mu poradzić. Są układy, na które trudno znaleźć radę. To, co oferował Kot, wydawało się jej jednak sztuczne i ryzykowne. – Sytuacja, którą Ajala zafundował naszemu przyjacielowi, jest sztuczna w jeszcze większym stopniu, gdy się nad tym dokładniej zastanowić – starał się rozwiać jej obawy. Sam nie miał już żadnych wątpliwości. Myślał o całej sprawie wystarczająco długo, żeby wyzbyć się zbędnych skrupułów. Był przekonany, że przewidział wszystkie możliwe warianty. Ostatnia rozmowa z Ajalą utwierdziła go w przeświadczeniu, że wybrał odpowiednią drogę. Tylko pozornie niewiele można zrobić w takiej sytuacji. Ludzie żyją rutyną. Potrafią rozmawiać o niczym albo kłócić się. W gruncie rzeczy niewiele wiedzą o sobie i o innych. – Co robi reszta towarzystwa? – zwrócił się z pytaniem do Anki. – Bubu ogląda jakieś książki o zwierzętach. Wyszukuje tam podobieństw do świata ludzi i bawi się przy tym jak dziecko. – Chciała zapytać, co dzieje się z Pawłem, ale coś ją powstrzymało. Nic jeszcze o nich nie wiedział. Bo skąd? Sama mu tego nie powiedziała, tym bardziej Paweł. Dziewczyny coś tam pewnie podejrzewają, ale męska część klasy to zupełnie inna sprawa. Śmieszny jest Kot z tą swoją psychologią. 53 – Co z Ajalą? – dobiegł ją właśnie jego głos. – Siedzi w fotelu i patrzy na wszystkich z nieuzasadnioną wyższością. Wygląda to mniej więcej tak – założyła nogę na nogę i przybrała zblazowany wyraz twarzy. Kot uśmiechnął się ironicznie. – Mogę się założyć, że mu to niedługo przejdzie – powiedział z przekonaniem. – Chyba go nie doceniasz... – Miałem dużo czasu, żeby mu się przyjrzeć dokładnie. Męska pewność siebie, pomyślała ze złośliwą satysfakcją. Gdyby mu teraz powiedziała, że od dłuższego czasu chodzi z Pawłem, pewnie odjęłoby mu mowę na godzinę. Albo udałby, że wie o wszystkim od początku. Niezły pozer. – Myślisz tylko o swojej diagnozie, a nie o tym, co może z tej hecy wyniknąć – kusiło ją, żeby mu powiedzieć o wszystkim, postanowiła zatrzymać to jednak na później. – Znam trochę Pawła. Czasem bywa nieobliczalny. Jakby tego nie nazwać, urządzasz ostrą konfrontację dwóch ludzi, którzy się nawzajem nie znoszą. Mało tego, jeszcze ich prowokujesz. – Może dlatego, że prowokacje Ajali wydają mi się nieprawdziwe. Nie wiem, jak to wyrazić... Są dwuznaczne. Rozumiesz? Za dużo, żeby znosić to na dłuższy dystans. Za mało, żeby traktować całkowicie serio. Trudno było nie docenić swoistej wrażliwości Kota. Słuchała z uwagą jego wywodów. Byli teraz sami w pokoju, bo wycieńczona tańcami gromada udała się do kuchni żłopać napoje. W drzwiach pojawiła się na moment Marta. Pogroziła im palcem z uśmiechem i zniknęła. – To sprytne z jego strony – ciągnął Kot – nie robi niczego otwarcie, to są takie półżarty, półgroźby. Nic dziwnego, że w tym układzie Paweł czuje się nieswojo. Zastanawiała się, gdzie też on wsiąkł. Nie wyszedł chyba bez pożegnania z nią. To nie w jego stylu. – On lubi jasne sytuacje – ciągnął Kot. – A tymczasem, jeżeli kupuje to, co mówi Ajala jako mniej lub bardziej wybredny dowcip, to razem z zawartą w nim pogróżką. Jeśli natomiast traktuje to poważnie, sam staje się śmieszny, bo tamten potrafi wyłgać się żartem i kpiną. Szukała w tym rozumowaniu jakiegoś niepewnego punktu, jakiejś szczeliny, fałszu, ale nie znajdowała. – Tak to widzę – zakończył nie mogąc doczekać się jakiejś reakcji z jej strony. – A jaki sens ma ta... ta cała intryga? – Masz chyba rację, że przygotowałem nie tyle psychodramę, co teatralną intrygę, może jednak gra jest warta świeczki. – Nie rozumiem tylko, dlaczego zaprosiłeś gwardię Ajali... – Bez nich by nie przyszedł – uśmiechnął się wyrozumiale. – Jest na to za słaby. Nie tyle fizycznie, co psychicznie. Pamiętasz, kiedy ostatnio widziałaś go samego? No właśnie. Nawet wtedy, gdy nic mu nie zagraża, musi mieć za plecami dwóch albo trzech ludzi. Oni z kolei bez niego też niewiele znaczą. Zastępuje im brak tupetu i sprytu. Co się dzieje z Pawłem? Zajrzała do obu pokoi, w kuchni też go nie było. Nie wychodził, boby to zauważyła. Może jest na tarasie, drzwi są otwarte, zasłony zaciągnięte. Będzie mogła sprawdzić, kiedy skończą rozmawiać. – Prawdopodobnie będą starali się go bronić. Ale tylko do momentu, dokąd ich nie zawiedzie. To może się zdarzyć, gdy wypadnie z roli – w zamyśleniu snuł swoje rozważania. – On nie wypada z roli – stwierdziła Anka sceptycznie. – Dlatego że jak dotąd sam był reżyserem. Tym razem może być inaczej... – nie dokończył, bo zasłona wybrzuszyła się bez szelestu i ukazał się Paweł. Spojrzeli na niego zdumieni. Wykonał 54 jakiś nieokreślony gest mający oznaczać, że półgodzinny pobyt na świeżym powietrzu robi znakomicie. Ruszył w stronę drzwi. Na korytarzu dogoniła go Anka. – Chyba nie masz zamiaru wyjść? – Zastanawiam się – przeciągnął znużonym ruchem dłonią po twarzy. – Tak chyba będzie lepiej. Nie pasuję do tego wszystkiego. – Nie gadaj głupstw! – mówiła z nie skrywaną pretensją. – Myślałam, że wyjdziemy razem, że przejdziemy się jeszcze trochę – zreflektowała się nagle, że przecież nie o to jej chodzi. Pociągnęła go za sobą do pokoju. W progu minęli Kota. – Zostań jeszcze, proszę... Może Kostek ma rację. Trzeba ostatecznie wyjaśnić tę sprawę. – Jaką sprawę?! Tu nie ma żadnej sprawy do wyjaśnienia – nieoczekiwanie wybuchnął irytacją. Nie widziała go jeszcze w takim stanie. – To wy ją wymyśliliście. Poradzę sobie sam, bez tej waszej psychozabawy, tak jak dotąd sobie radziłem! Musiał dostrzec w jej spojrzeniu współczucie, bo dodał nieco spokojniej: – Nie róbcie ze mnie skrzywdzonej sierotki, bo już zaczyna mnie mdlić od tego. – Kot ma słuszność – powiedziała z przekonaniem, nie zwracając uwagi na jego poirytowany ton – patrzymy na twoje kłopoty – zniżyła głos, ktoś wsadził głowę do pokoju – mamy jasność sytuacji, ale mimo sympatii nic nie robimy, żeby ci pomóc. Przyglądał się jej przez moment z uwagą. Ten zbiorowy zaimek dotknął go. Nie bez goryczy uświadomił sobie, że istnieje jednak jakiś podział: że jest on i oni. – Dziewczyno, żadna pomoc nie jest mi potrzebna – mówił z naciskiem. – Zawsze radzę sobie sam – dostrzegł, że Ance zrobiło się przykro, i próbował obrócić sprawę w żart: – Robicie taki raban wokół tego, jakby co najmniej dopadli mnie czerwonoskórzy. O co w końcu chodzi? – mówiąc wymachiwał rękami jak wiatrak. – Że jakiś, facet opętany brakiem przyjaznych uczuć stara się, żeby mi było trochę gorzej? Powinienem być zadowolony, że ktoś ciągle o mnie myśli – zauważył z ironią. Do pokoju wtargnęły trzy pary i zaczęły pląsać, zanim jeszcze włączono magnetofon. Anka i Paweł siedzieli na materacu. Chwilę milczeli. Nikt nie zwracał na nich uwagi. – Nie wygląda na to, żebyś był zadowolony z tego, że on o tobie myśli. To się rzuca w oczy – wróciła do przerwanej rozmowy. – Może po prostu nie o ten rodzaj myślenia i nie o tego kogoś chodzi – wymamrotał nie odrywając wzroku od podłogi. – Ja też o tobie myślę – powiedziała po prostu. Czuł, że patrzy na niego, ale nie podniósł oczu. Odetchnął głęboko: – To już brzmi lepiej. – Myślę częściej, niż ci się to wydaje, idioto – dodała półgłosem. Spojrzeli sobie w oczy. Pierwszy odwrócił wzrok Paweł. Patrząc w oczy z niewielkiej odległości nie potrafił zdecydować, jaki wariant wybrać: patrzenie w jedno oko powodowało niewielkiego zeza, oglądanie pary oczu jednocześnie jest niemal niemożliwe, wzrok zatrzymuje się w jakimś martwym punkcie i niewiele wtedy widać. – Żałujesz, że przyszedłeś tu ze mną? – dobiegł go głos dziewczyny. Wykonał niezdecydowany ruch głową. Tyle razy mówił sobie, że nic go nie obchodzi, że jest odporny na wszelkie układy. A jednak robiło mu się ciemno w oczach, kiedy ten facet zaczynał mówić. Miał wtedy ochotę... I wiedział, że tego nie może zrobić, że tamten tylko na to czeka. Miałby nowy argument: prymityw z przedmieścia brak słów nadrabia piąchami. Przez parę dni obnosiłby swoją krzywdę, a potem starałby się dołożyć mu z pomocą swoich kumpli. 55 – Mógłbyś poprosić mnie do tańca, potrzebna mi jest gimnastyka po tej rozmowie – zaproponowała tonem lekkiego wyrzutu. Zerwał się i złożył ceremonialny ukłon. Dziewczyna podała mu rękę z teatralną gracją. – Czy Drupi z grupą pani odpowiada? – zapytał wskazując chrypiący lirycznie magnetofon. – Niech będzie z grupą – wyraziła łaskawie zgodę. Kilka taktów przetańczyli w zawrotnym tempie ignorując sączącą się leniwie piosenkę. Gdy zwolnili, Anka zaczęła mówić półgłosem: – Wiesz? Kot powiedział mi coś takiego: „Mam wrażenie, że wszyscy w naszej klasie go lubią, oczywiście z jednym wyjątkiem. Ale to Ajala narzuca styl, co powoduje, że Paweł zaczyna myśleć o tej swojej nie istniejącej w gruncie rzeczy inności”. Słuchał w milczeniu. Nie zaprzeczał ani nie potwierdzał tych słów. Nogi poruszały się w takt melodii, słowa zdawały się przepływać w rytmie tańca. – My tymczasem stoimy z boku i jesteśmy tylko obojętnymi widzami – ciągnęła dziewczyna. – Wiesz, o co chodzi? Gdyby sytuacja była jednoznaczna, to większość stanęłaby po twojej stronie. A tak, to chociaż w głębi duszy sprzyjają tobie, to jednak śmieją się z docinków Ajali. – Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, nic z tego nie wynika. – To właśnie miał na myśli Kot aranżując tę dzisiejszą historię. Taniec dobiegł końca. Przez chwilę stali jeszcze niezdecydowani na parkiecie. Tytus znalazł Bubu siedzącego z nosem wetkniętym w książkę. Skrzywił się z niechęcią. Bubu był tak pochłonięty oglądaniem obrazków, że nawet go nie zauważył. Przerzucał kartki w nabożnym skupieniu i od czasu do czasu poruszał bezdźwięcznie wargami. – Ajala już wychodzi, zbieraj się! – huknął mu nad uchem. Bubu podskoczył jak oparzony i zmierzył go nieprzytomnym wzrokiem człowieka wyrwanego z błogiego snu. Spojrzał na założoną palcem książkę, w połowie dopiero obejrzał „Atlas zwierząt” i wcale się nie kwapił do wyjścia. – Dlaczego tak szybko? Fajnie jest... – Dobra, dobra. Zbieraj się, idziemy! – Tytus klepnął go po ramieniu. – Jeszcze parę minut, tylko skończę oglądać tę książkę.... – rzucił roztargnionym tonem i wlepił wzrok w kolejną fotografię. – Zobacz tutaj, jaką ma mordę! – starał się zaszczepić koledze swój entuzjazm. – Śmieszne, co? – dodał niepewnie. – Zostaw te małpy i podrywaj! – niecierpliwił się Tytus przyglądając się z niechęcią uśmiechniętemu szympansowi. – Dobrze, już idę – podniósł się potulnie, ale z żalem patrzył na odłożoną książkę. W progu zatrzymał ich gospodarz. – Co to, już wychodzicie? Tytus zauważył, że Kot nie tyle dziwi się, co udaje zdziwienie. Wyczuł ironię w tym pytaniu i zaniepokoił się. – Ajala już chce iść – wyjawił naiwnie Bubu. – Wy oczywiście też – Kot kiwał głową ze współczuciem. – My też – przyznał skwapliwie Tytus, zanim jego towarzysz zdołał otworzyć usta, żeby zaprotestować. – Spieszy nam się... Mamy do załatwienia jedną sprawę. – Jedną we trzech? – zdziwił się Kot. – Tak... To znaczy nie. Każdy ma swoją – plątał się w zeznaniach Tytus. Czuł przez skórę, że coś się święci, ale nie mógł wykapować, o co chodzi. Kot stwierdził, że trzy różne sprawy tej samej porze to niezwykły zbieg okoliczności. Udawał przy tym zaskoczonego i zwrócił się do Bubu z pytaniem, o jaką to nie cierpiącą zwłoki sprawę 56 chodzi w jego wypadku. Ten tymczasem skorzystał z okazji, żeby wrócić do albumu. Gdy pytanie dotarło do jego świadomości, podniósł znad książki okrągłe ze zdziwienia oczy. – Zostaw te cholerne pawiany i ubieraj się! – wrzasnął Tytus starając się ratować sytuację. Było już jednak za późno. – Ja? Jaką sprawę? Nie rozumiem – wyjąkał zaskoczony Bubu i podetknął pochylonemu nad nim Kostkowi wizerunek tapira. – Zobacz tego. Ale ma ryja... Śmieszny jest, nie? Kot przyznał mu rację. Taki zabawny tapir zdarza się naprawdę rzadko. – Szkoda, że już wychodzisz – powiedział Kot mimochodem przewracając kolejną kartkę. – Muszę. – Dlatego, że Ajala wychodzi? Bubu przytaknął machinalnie. Nie odwracał wzroku od zwiniętego w kłębek pancernika. Zreflektował się jednak natychmiast. – Coś ty! Jak zechcę, to zostanę! – wykrzyknął z determinacją. – I Tytus też – dodał po chwili. Tytus strzelił niecierpliwie palcami. Nie pozostało mu jednak nic innego, jak przyznać, że on też. – To zostańcie – zaproponował podstępnie Kot. – No... ale my się spieszymy... – wykrztusił Bubu szuka v jąc wzrokiem pomocy u kompana. – Spieszy nam się – zawyrokował tamten. Kot uniósł brwi i wymownym gestem wskazał na zegarek. – O dziewiątej? – Dopiero dziewiąta? – ucieszył się Bubu sadowiąc się w fotelu. Do dziewiątej brakowało jeszcze dziesięciu minut. Bubu wyciągnął szyję i sprawdził godzinę na zegarku Kota. – Może by jeszcze zostać? – przenosił niepewne spojrzenie z jednego na drugiego. Tytus żachnął się gwałtownie i spojrzał na niego z wściekłością. – Przecież już wychodziłeś – wycedził przez zęby. – Nie wiedziałem, że jest tak wcześnie – usprawiedliwiał się Bubu. – Oglądałem książkę, jeszcze nie skończyłem – przełknął ślinę. – Poczekajcie jeszcze z pół godziny. Tytus podrapał się w głowę. Byli w końcu przyjaciółmi i znał słabość kolegi do obrazków. – Nie wiem, czy... – bąknął niepewnie i nie dokończył, bo uprzedził go Kot: – Czy zgodzi się wasz wódz? – On się może godzić albo nie godzić. Jego sprawa! – stracił panowanie Tytus. – Oczywiście. Nawet Bubu poczuł się dotknięty ironią zawartą w tym jednym słowie. Zerwał się gwałtownie z fotela. Książka zsunęła się z jego kolan na podłogę, ale on nawet tego nie zauważył. – To myślisz, że on nam rozkazuje?! – Tak mi się wydawało – z niewinnym uśmiechem przyznał Kot. Bubu otworzył usta, zamknął je i otworzył raz jeszcze. Upodobniło go to do wyrzuconego na brzeg karpia. – Mylisz się – stwierdził wreszcie z ponurą determinacją człowieka broniącego przegranej sprawy wbrew własnym przeświadczeniom. – Ty go nie znasz – przyszedł mu w sukurs Tytus. – Ale was znam. Dajecie się ciągnąć jak na smyczy. – Człowieku, ja jestem wolny, rozumiesz! – wybuchnął Tytus, czerwony z podniecenia. – Ja nie mogę! Ten Kot jest chyba stuknięty! – krzyczał wymachując mu rękami przed nosem. – Zaraz się przekonamy – Kot wskazał ruchem głowy na korytarz. – Idzie wasz wódz z rozkazem wymarszu. 57 – No chłopaki, robić rząd, idziemy! – dobiegł ich głos Ajali. – Chłopaki to u szewca... – mruknął Bubu gapiąc się w podłogę. – Cholewy w zębach trzymają – dokończył za niego Tytus. Po twarzy Ajali przemknął cień niepokoju. – Co jest!? Coś się stało? – zapytał ostrożnie. Próbował ocenić sytuację. Ci dwaj wyglądali jak resztki oddziału po przegranej bitwie. Twarz Kota była nieprzenikniona. – A co się miało stać? Mam jeszcze chęć zostać, to zostaję. Bo mam ochotę – podkreślił swoje prawo do wolnego wyboru Bubu. – Ja też – wykrztusił Tytus. – Szkoda – Ajala mówił powoli, żeby zyskać na czasie – myślałem, że jak zwykle wyjdziemy razem. Tak się przecież umawialiśmy – dodał łagodnym tonem. – To fakt – przyznał ze skruchą Bubu. – Dlaczego zawsze wychodzicie razem? – z głupia frant zapytał Kostek. – No bo... – Tytus miał kłopoty z odpowiedzią. – Zdaje się, że obowiązuje was dyscyplina. Rozkaz dowództwa i wymarsz. Ajala uśmiechnął się pod nosem. Nareszcie poczuł grunt pod nogami. A więc o to chodzi... Kot wpuścił w maliny tych dwóch kretynów. Myśli naiwnie, że skłoni ich do głębszej refleksji, chyba jednak przecenił swoje możliwości. Dalszy przebieg rozmowy śledził już spokojnie. Bronili go lojalnie, ale bez przekonania, brakowało im argumentów. Kot stwierdził, że gdyby jego teza nie była prawdziwa, to zostaliby we trzech, skoro większość z nich tego chce. Chwilę patrzyli sobie w oczy, w końcu Ajala uśmiechnął się szeroko i rozłożył ręce. – Oczywiście, że masz rację. To najbardziej demokratyczne rozwiązanie – mówił nie przestając się uśmiechać. – Zostanę tutaj, dopóki oni będą mieli ochotę. – Widzisz, frajerze! Mówiłem, że go nie znasz! – w głosie Bubu brzmiała nie skrywana satysfakcja. – Pewnie się pomyliłem – powiedział Kot obojętnym tonem i wyszedł z pokoju. W sąsiednim pomieszczeniu nie było nikogo. Wyjrzał na taras, ale w ciemnościach nie dostrzegł nic. Zanim jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, wśliznął się za nim Ajala. Zatrzymał się w progu. Z jego twarzy zniknęła zwykła pewność siebie. – O co chodzi? – zwrócił się do Kota bez żadnych wstępów. Kot nie spieszył się z odpowiedzią. – O nic – odpowiedział wreszcie leniwie – ale jak chcesz, możemy pogadać. Ajala intensywnie wpatrywał się w ciemność, jakby chciał wyczytać cokolwiek z twarzy rozmówcy. – Masz coś do mnie? – zbyt późno zdał sobie sprawę, że jego pytania są zbyt natrętne, a niepokój widoczny na pierwszy rzut oka. Kot milczał cierpliwie. Był skupiony jak wędkarz obserwujący drgnięcia spławika. – Chodzi ci o Pawła? Spławik zanurzył się. Kot doznał uczucia, jakby trzymał w ręku naprężoną linkę. – Widzę, że cię to gnębi. Powiedz, co o tym myślisz. – Co myślę, to moja sprawa – warknął Ajala. – Najogólniej mogę ci jednak powiedzieć, że robię to, co myślę. Chyba nie łudzisz się, że żyć bez niego nie mogę. Raczej odwrotnie – nie udało mu się ukryć zdenerwowania pod maską ironii. – Może jemu żyje się z tobą gorzej. – Parę razy dawałem mu dobre rady – zaczął przechadzać się po tarasie z rękami w kieszeniach. – Nie skutkowały. Kot parsknął śmiechem. 58 – Dobre rady w rodzaju: zjeżdżaj stąd. Zamilkli na moment. Ajala poczuł, że odzyskuje równowagę. Tym razem mówił spokojnie, bez pośpiechu: – Jestem kulturalnym człowiekiem i używam bardziej oględnych sformułowań – wszedł w swoją ulubioną rolę. – To twoja metoda – zabrzmiał niespodziewanie głos Anki. Nie zauważyli zupełnie jej pojawienia się. – Nienaganne formy i obraźliwe treści. To masz nieźle opanowane. – Dziękuję za komplement – zrobił krok w jej stronę. – Widzę, że wpadłem w zasadzkę. – Może warto o tym pogadać – zaproponował Kot niedbale. – Szczerze i otwarcie? O życiu? – ironizował Ajala. – O ile stać cię na coś takiego, jak normalna rozmowa, bez podtekstów i uników – dobiegł go głos dziewczyny. – Bardzo cenię swoją osobowość i chyba nie stać mnie na taki wydatek szczerości – szukał ratunku w ironii. Miał dość tej idiotycznej rozmowy. Nie znosił, gdy ktokolwiek próbował przyciskać go do muru. – Wyjdę stąd szybko, a wam pozostawię na pociechę dobre wrażenie – powiedział kierując się do wyjścia. – Trudno, pogadamy w piątkę – dogonił go głos Kota. Zatrzymał się w progu. – Zdaje się, że nie o mnie i chyba tylko we trójkę. – To ty się mylisz. Bubu i ten drugi są zaszachowani przynajmniej na pół godziny. – Byłbym zapomniał – odwrócił się powoli, oślepiony światłem padającym z pokoju nie odróżniał sylwetek na tarasie. – Ty, Kot, masz jednak zmysł organizacyjny – wymyślił to pochlebstwo, żeby zyskać na czasie. – Nie rozumiem tylko, po co jestem wam potrzebny – mówił miękkim, żartobliwym tonem. – Nie uważam się za eksperta w żadnej dziedzinie – zakończył z udawaną bezradnością. Jego oczy nie przywykły jeszcze do mroku. Słyszał głosy dobiegające z ciemności, ale nie widział ludzi. Czuł się nieswojo. – Słusznie, jak na razie jesteś tylko cwanym zerem – zimnym głosem wycedził Kot. Anka drgnęła słysząc te słowa, ale Ajala przełknął je, o dziwo, gładko. – Niech będzie – przyznał ze śmiechem. – I co z tego? – Ciekawe, skąd się bierze twoje poczucie wyższości – tym samym co poprzednio tonem ciągnął Kot. – Nie jest to chyba wrodzone. – Chodzi ci o tego faceta, który się tu przybłąkał? – Ajala starał się nadać głosowi niefrasobliwe brzmienie. – Nie robię mu przecież nic złego. Powiedzmy, że jest to rodzaj zabawy. – Nie ja z tobą zacząłem się bawić – Paweł stanął niespodziewanie za jego plecami. – Podsłuchiwałeś! – Ajala krzyknął piskliwie, histerycznie, jakby niedawno przechodził mutację. – Wszedłem tu przed chwilą z Tytusem. Trudno było nie usłyszeć. – Fakt. Było słychać – przyznał niechętnie Tytus. Dołączył się do nich Bubu. – Co to? Jakaś dyskusja? Kółko – wymownym gestem nakreślił koło na czole – naukowe?... Lepiej stąd spadnę. – Chodź, rozmawiamy o życiu – dobiegł go głos Kota. – Jak o życiu, to mogę zostać – Bubu był w znakomitym humorze, Kot obiecał mu pożyczyć kilka książek i bogato ilustrowanych czasopism. – Pobawimy się w szczerość – zarządził Kot, zgarniając gości do pokoju. – To jakby, głupie – oponował Bubu rozczarowany. – Nie lepiej już w butelkę? – Boisz się szczerości? – Anka udawała zdziwioną. Znała słaby punkt Bubu. – Ja? Ja miałbym się bać? – zgodnie z przewidywaniami obruszył się gwałtownie. 59 – Jak się nie boisz, to siadaj – powiedział Kot, gdy wszyscy opuścili taras. – Mogę nawet leżeć – zamruczał pod nosem Bubu i roześmiał się sam do siebie. Uważał się za człowieka dowcipnego. Co prawda mało kto śmiał się z jego dowcipów, ale jego zdaniem była to jedynie kwestia trafienia na odpowiedni moment. Z tym trafianiem było nieco gorzej, zdawał sobie z tego sprawę. – Zacznijmy ode mnie – mówił Kot stojąc pośrodku pokoju. – Możecie mi zadawać najróżniejsze pytania: od najbardziej absurdalnych do najbardziej osobistych. – Co rozumiesz w tym wypadku przez absurd? – zapytała Anka marszcząc brwi. – Wszystko jedno... Możesz mnie na przykład zapytać, co robiłbym, gdybym był, powiedzmy, czajnikiem z gwizdkiem. Bubu ryknął śmiechem, bo Kot w roli czajnika wydał mu się najśmieszniejszą rzeczą, o jakiej słyszał tego dnia. Bubu lubił się śmiać, bo wierzył głęboko, że śmiech to zdrowie, a zdrowie było jego niewątpliwym atutem. – A co byś wtedy robił? – zapytał, gdy ochłonął już nieco. Kot odpowiedział, że starałby się trzymać ciepło i gwizdać w porę, a gdyby mógł, to chciałby ze swego miejsca widzieć jak najwięcej. Po rozmowie na tarasie atmosfera rozluźniła się. Padały niefrasobliwe pytania. Kot na każde z nich odpowiadał bez namysłu. Bubu spocił się ze śmiechu jak ruda mysz. – Powiedz mi, czy ty kiedyś stchórzyłeś? – to pytanie zadał właśnie Bubu. Odwaga obok zdrowia była jego drugą mocną stroną i interesowało go, jak ta sprawa wygląda u innych. Tym razem na odpowiedź czekał nieco dłużej. – Tak – Kot spoważniał. – Przyglądałem się, jeszcze jako zupełny szczeniak, jak mój kolega obrywa od silniejszego i starszego chłopaka. Nie zrobiłem wtedy nic, żeby temu przeszkodzić. Zwyczajnie bałem się. Ale tę scenę pamiętam bardzo wyraźnie i od czasu do czasu przypominam ją sobie. Zapadła kłopotliwa cisza. Nikt nie kwapił się do zadawania pytań. Przerwało ją dopiero wyznanie Bubu: – Ja się nigdy nie boję. Jak oberwę, to oberwę, co tam. Powiedział to z takim przekonaniem, że roześmieli się wszyscy, poza Kotem. – Nikogo i niczego się nie boisz? – zapytał z naciskiem. – Zastanów się dobrze. Patrzyli z ciekawością, jak marszcząc z wysiłku czoło szuka odpowiedzi. Rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę Ajali, jakby u niego spodziewał się pomocy. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie przychodzi mu to łatwo. – Właściwie to... – zaczął niepewnie. Czuł na sobie uważne, wyczekujące spojrzenia. Uległ wrażeniu, że wyrwany niespodziewanie do odpowiedzi stoi przed tablicą, jeszcze moment i zabrzmi dzwonek, ale chwile wydłużają się w nieskończoność, a dzwonek milczy i to, co miało brzmieć poważnie, a nawet dramatycznie, wywoła śmiech całej klasy. – Głupio mówić – przełknął ślinę. – Ojca się boję. Rozejrzał się niepewnie. Te same uważne wyczekujące spojrzenia. Nikt się nie roześmiał. Na co oni jaszcze czekają? Chyba jasno się wyraził? – Twój stary cię leje, Bubu? – zapytał Tytus z niedowierzaniem. – Coś ty! W życiu! Wolałbym, żeby tak było. Jak coś jest krzywo, to ojciec tylko na mnie patrzy i nic nie mówi. Ja wtedy mówię za siebie i za niego, ale to nic nie pomaga. Takie patrzenie trzyma się go czasami przez parę dni. To jest cholernie głupia sprawa. Nie wiem, na czym to polega, ale wiem, że jest to na głupsza rzecz, jaka może mi się przytrafić. 60 Oddycha z ulgą. Powiedzenie tego wszystkiego wiele go kosztowało. Przesuwa zwilgotniałymi dłońmi po koszuli. Głos Kota dociera do niego z opóźnieniem: – A czy nie boisz się swojego przyjaciela, Ajali? Bubu podskakuje, jakby otrzymał niespodziewany kopniak. – Nie bądź śmieszny! Dlaczego miałbym się go bać?! – Nigdy mu się nie przeciwstawiasz, zawsze robisz to, czego on chce – tym razem to głos Anki. – Nie pomyślałeś, że możemy wszyscy chcieć tego samego? – przychodzi mu w sukurs Tytus. Widać, że też go to ruszyło. – Ale pomysł jest zawsze jego – nie daje za wygraną dziewczyna. Bubu rozgląda się bezradnie. Patrzy na Ajalę, jakby od niego oczekiwał wybawienia. – Może po prostu jestem bardziej pomysłowy – mówi Ajala. – Nie przyszło ci to do głowy? Bubu śmieje się z ulgą, miał to przecież na końcu języka Wtóruje mu Tytus. – Nie wątpię – głos Anki brzmi poważnie. – Ale czy wszystkie twoje pomysły przechodzą bez zastrzeżeń? – Myślę, że tak. Najgorsze odrzucam sam – uśmiecha się ironicznie. – Wszystko przyjmują bezkrytycznie? Jesteś dla nich nieomylny? Drażni ich ta ironia. Tytus nie wytrzymuje nerwowo: – Coś ty! Ja mam zawsze swoje zdanie! – Ja też – Bubu nie chce być gorszy, ale mówiąc to nie spuszcza oczu z Ajali, szuka w nich aprobaty dla swojej niezależności. Dyskretny, uspokajający gest. W porządku. – A co ty sądzisz, Bubu, jeżeli masz własne zdanie, o układzie pomiędzy Pawłem i Ajalą? – tym razem pyta Kot. Bubu odczuwa całą niestosowność sytuacji, ale nie ma odwrotu. Musi przecież coś sądzić, jeżeli ma własne zdanie. – W zasadzie to ja nic do niego nie mam – mówi z lekkim skrępowaniem i patrzy przepraszająco – tylko że Ajala ma rację, że każdy powinien być na swoim miejscu... – To jest twoja racja czy Ajali? – pyta dziewczyna. – Daj spokój – wtrąca się Kot. – Co to znaczy być na swoim miejscu? – zwraca się do niego. – No wiesz... – szuka odpowiednich słów, nie przychodzi mu to łatwo. – To jest moim zdaniem nasza dzielnica, nasz kawałek. Wszyscy oprócz niego jesteśmy stąd, nie? – rozgląda się po twarzach, spodziewa się zrozumienia, ale nie znajduje niczego poza skupieniem i wyczekiwaniem. – Znamy się, nie? Nie wiem, jak to powiedzieć... – przychodzi mu wreszcie do głowy odpowiednie porównanie: – To tak, jakby ktoś się urodził, dajmy na to, w Paryżu, a ktoś inny w Koziej Wólce. To jest chyba jakaś różnica? – porównanie nie było może najbardziej wyszukane, ale chyba wiadomo, o co mu chodzi. – Jesteś stąd i jedynie z tego powodu uważasz się za coś lepszego? – dziwi się Anka. Dlaczego przypięli się właśnie do niego? Dlaczego nie do Ajali? Przecież on jest wyszczekany teoretyk. Odpowiada jednak po chwili: – Jeżeli mam być szczery, to tak, uważam się za lepszego. Dlaczego nie? – niecierpliwie wzrusza ramionami. – To piękna dzielnica, z tradycjami – wtrąca nonszalancko Ajala. – A wy te tradycje kontynuujecie – uśmiecha się Kot. – Jakie tam znowu tradycje? – zdenerwował się Tytus. Dość ma już tego wykwintnego ględzenia i wali prosto z mostu: – Sprawa wygląda tak: my jesteśmy elita, a reszta tego zakichanego miasteczka to hołotka, przyjezdne chamowo. I nie ma o czym mówić. 61 – W ten sposób rzeczywiście łatwo o dobre samopoczucie – mówi Anka z sarkazmem. – Anka, ja ciebie nie rozumiem – dziwi się Tytus. – Przecież ty sama jesteś stąd! – Ale ja mam świadomość, że to, jaka jestem, albo raczej będę, zależy ode mnie samej, od moich możliwości – odpowiada z przekonaniem. – Dziewczyno, życia nie znasz! – Nie doceniasz uwarunkowań – Ajala mówi tonem łagodnej perswazji. – Nie wyskoczysz z tego układu, ty w nim jesteś. Miejsce zawsze zostawia ślad, my tutaj jesteśmy inni. Mamy swoje sprawy, swój styl, to jest ta nasza odrębność. Musimy jej bronić przed wpływami z zewnątrz. Spogląda na Pawła, który siedzi w milczeniu. Twarz ma obojętną, patrzy nieruchomo w jakiś punkt na ścianie, jakby ta rozmowa nie dotyczyła go w ogóle. Dostrzega, że wszystkie oczy przeniosły się na niego. Chcą, żeby coś powiedział. Wolałby tego uniknąć, ale nie ma wyboru. Wolałby nie mówić o tych sprawach; jeżeli będzie krytyczny, poczytają to za zawiść... Jeżeli szczery, może to się obrócić przeciw niemu... – Paweł, ocknij się! Co ci się stało? – dociera do niego głos Anki. Wzdycha i nagle decyduje się. – Myślałem o historii, która mi się przydarzyła, początkowo wydawało mi się, że jest bez związku z tym, o czym mówiliście, ale teraz już nie jestem pewny... Wtedy jeszcze łatwo ulegałem fascynacjom, chciałem być w jakiejś grupie, chciałem być przez nią przyjęty, zaakceptowany. – Masz na myśli taki krąg wtajemniczenia? – pyta Kot. – Coś w tym rodzaju. Kiedy człowiek ma te szesnaście lat – mówi to z pewnym skrępowaniem – nie czuje się chyba zbyt pewnie i dlatego szuka sobie miejsca w grupie. Każdy przez to przechodzi... Zresztą sam tego nie wymyśliłem, gdzieś to przeczytałem. Ale chyba tak jest. Miałem kolegów. Różnych. Zbierali się na ławce i starali się naśladować grypserę. Z czasem stałem się jednym z nich. Wydawało mi się wtedy, że spotkał mnie jakiś awans, że wreszcie znalazłem swoje miejsce. Całą resztę świata uznałem za bandę frajerów. – Z jakiego powodu? – zaciekawiła się Anka. – Bez powodu. Czułem się po prostu inny i to mi wystarczyło za wszystkie powody. Łączyła nas poza: udawanie wyrokowców. A przecież nie było wśród nas przestępców. Jak się okazało, do czasu. Któregoś dnia pojawił się człowiek z sąsiedztwa, starszy od nas o parę lat. Najpierw były jakieś bełty, a potem skok na kiosk po następne. Co prawda w tym ostatnim nie brałem udziału... – Wycofałeś się w ostatniej chwili? – zaciekawił się Bubu. – Nie, to był czysty przypadek – Paweł zastanawia się przez moment i dodaje: – Nie potrafię jednak powiedzieć, jak bym się zachował, gdybym akurat wtedy z nimi był. Po dwóch dniach wszyscy już byli, jak to oni nazywają, związani przez milicję. Ajala uśmiecha się kwaśno. – Nie rozumiem tylko, jaki to może mieć związek z nami. – Może jednak istnieją jakieś podobieństwa – mówi z namysłem Kot. – Różny jest szpan, styl bycia, myślę jednak, że i wśród nas może zdarzyć się coś, nazwijmy to „grupowego”, na co nikt z osobna nie ma ochoty, a jednak zdarza się. Ciekawe, co zrobiłbyś, Paweł, gdybyś z nimi był. Wszyscy patrzą teraz na niego. Paweł wzrusza ramionami. Nie wie. Nie ma już nic do dodania. – Mógłby ich przecież zatrzymać! Mógł... – nie może pogodzić się Anka, ale przerywa jej Kot: – To wcale nie takie proste. Musiałby się wyłamać, przeobrazić nagle, z ich punktu widzenia, we frajera albo tchórza. Tego każdy z nich się bał i pewnie tylko dlatego to zrobili. 62 – I co dalej? – Tytus jest wyraźnie poruszony tą historią. – Nic... Było trochę czasu, żeby pomyśleć i wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie. – Teraz będzie morał – anonsuje Ajala. – Znowu zaczynasz! – Anka nie panuje nad wzburzeniem. – Staram się trafnie przewidywać. Ta fabułka domaga się przecież morału – ironizuje Ajala. – Potencjalny przestępca decyduje się obrać drogę prawa i uczciwości. To przecież fascynujące – popada w teatralny zachwyt – powinien dostać dyplom z komendy dzielnicowej! Tytus i Bubu zgodnym chórem wybuchnęli gromkim śmiechem z dowcipu przyjaciela. Ajala spoglądał na resztę towarzystwa ze złośliwą satysfakcją. I wtedy padło to zdanie wypowiedziane zimnym rzeczowym tonem: – Ajala zaproponował mi kiedyś, już po tej historii, że może mnie wziąć do waszej paczki. Po słowach Pawła zaległa głęboka cisza. Tytus i Bubu zamarli z otwartymi ustami. – Wiecie, dlaczego się nie zgodziłem? – ciągnął Paweł tym samym tonem. – Musiałbym najgłośniej śmiać się z jego dowcipów. – Naprawdę mu to zaproponowałeś? – Tytus pyta z nadzieją. Wie już, że to prawda, ale łudzi się jeszcze, że stanie się cud, że Ajala kilkoma słowami rozwieje tę pewność. – Takie pomówienie trzeba udowodnić – Ajala przygryza wargę. Nie spodziewał się, że ten facet kiedykolwiek wyciągnie tamtą przebrzmiałą sprawę. – To wredna prowokacja. Bubu przytakuje mu z ulgą. – To było wtedy, kiedy powiedziałeś im, że przyszedłem do ciebie z prośbą o przyjęcie do tej waszej ferajny. Nie wiedziałaś tylko, że Kot był świadkiem tamtej naszej rozmowy. Przypadkowym, ale to nie ma znaczenia. Nikt już nie żądał od niego potwierdzania tych słów. Wszyscy patrzyli na Ajalę. Wydawało się, że zbladł nieco, można było zauważyć lekkie drżenie ręki, gdy podnosił ją do twarzy. Tytus podrzucał breloczek i zręcznie łapał go w powietrzu. Bubu z uwagą przyglądał się czubkom swoich butów. – To stary chwyt, dziel i rządź, musicie przyznać, że skuteczny – Ajala udawał nonszalancję z marnym efektem. – Zdaje, że się spieszyłeś – przypomniał sobie Bubu. Ich oczy spotkały się. Bubu dostrzegł przestrach w oczach niedawnego przyjaciela, poczuł gwałtowny przypływ pogardy. Ajala podniósł się powoli. – Chłopaki, chyba nie dacie się nabrać na te tanie grepsy – powiedział z niedowierzaniem. – Dziel i rządź – mruknął Tytus. – Wiesz co? Dzisiaj się podzielimy, a od jutra sam się rządzisz. – Frajerzy! – syknął Ajala stojąc już w progu. – Już nie, synku. Minęło – odpowiedział Bubu kiwając ze smutkiem głową. Po wyjściu Ajali zapadła cisza. Przerwała ją dopiero Anka. – Nie rozumiem tylko, dlaczego dopiero ta ostatnia historia was przekonała – zastanawiała się głośno. – Ty, Anka, jesteś dziewczyna. Trudno ci pewne sprawy wytłumaczyć – powiedział Tytus oglądając pod światło breloczek. Szedł pośpiesznym krokiem pod nawisem ciężkiej, dojrzałej już zieleni. Dziewczynka ledwie nadążała drepcąc u jego boku, ale znosiła to w milczeniu z zaciśniętymi ustami. Co pewien czas spoglądała na niego ukradkiem. Ankę zobaczył już z daleka, stała odwrócona do niego plecami. Przyspieszył i Nika została parę kroków w tyle, ale dogoniła go po chwili. 63 Kajman buszował w trawie z nosem przy ziemi. Jedynie od czasu do czasu podnosił łeb, żeby sprawdzić, czy Paweł i Nika nie odeszli zbyt daleko. Ważył już czterdzieści parę kilo i wyglądem przypominał doga, choć z pyska i wąsów podobny był do sznaucera albo szorstkowłosego wyżła. Zachował jednak szczenięcy stosunek do świata, mimo że miał za sobą parę doświadczeń, które powinny mu wpoić dozę nieufności. Nie zrażał się jednak i próbował zapraszać do zabawy inne psy, żaby, a w tej właśnie chwili niespodziewanie napotkaną łasicę, która w biały dzień polowała na myszy. Podchodził do niej ostrożnie, nauczony smutnym doświadczeniem z żabą, która rzuciła się kiedyś na niego. Przed żabą udało mu się szczęśliwie uciec, zwyczajów łasicy i jej stosunku do wesołych psów nie znał, wolał więc zachować daleko idącą ostrożność. Zwierzątko, zajęte transportem myszy ignorowało go zupełnie, a on nie miał jak dotąd odwagi przekroczyć dystansu kilku dzielących ich metrów. Westchnął ciężko, gdy łasica zniknęła w dziupli. Te wszystkie dziwne stworzenia, nie wyłączając większości psów, nie znają się na prawdziwej zabawie i nie mają w sobie za grosz radości życia. Anka dostrzegła ich, zanim zbliżyli się na odległość kilkudziesięciu metrów. – Moja nieletnia siostra – dokonał prezentacji i przeszedł do wyjaśnień: – Miałem do wyboru nie przyjechać w ogóle albo zabrać ze sobą to dzikie stworzenie – spojrzał niepewnie na Ankę. – Tak się złożyło. Nie mogłem zostawić jej samej. Nie chciałem też, żebyś czekała na mnie tak jak poprzednio. Dziewczyna nie zwracała uwagi na jego zawiłe wyjaśnienia. Przykucnęła obok Małej i wzięła ją za ręce. – Fajna dziewczyna z ciebie. Hej, ja mam na imię Anka. Nika patrzyła na nią nieufnie. Przybiegł także pies i witał się przyjaźnie, choć nie tak żywiołowo jak zwykle, bo Paweł pogroził mu pięścią. Kajman miał na swoim koncie kilka powitalnych wykroczeń, między innymi posadził wuja na popielniczce oraz znokautował gwałtownym wyskokiem sąsiadkę. – Nie chcesz ze mną rozmawiać? Paweł chrząknął z wyraźnym zakłopotaniem. – Nika, nie przesadzaj – zaczął tonem łagodnej perswazji. Zwrócił się następnie do Anki: – Powiedziałem, że jej nie wezmę, bo przez cały czas kłapie dziobem i nikomu nie daje dojść do słowa. Założyła się ze mną o dużego loda, że w ogóle się nie odezwie. Anka nie wypuszczając z dłoni rąk dziewczynki posłała mu spojrzenie pełne nagany. – Dawno zamilkła? – W tramwaju, w połowie drogi – wymamrotał z kwaśną miną. – Nika, nie przejmuj się – pogładziła ją po włosach. – Loda dostaniesz ode mnie i tak. A tego potwora, twojego brata, nie musisz się przy mnie obawiać. Na pewno chcesz coś powiedzieć, prawda? Nika skwapliwie skinęła głową. – Więc mów. No, śmiało... Tym razem dziewczynka zaprzeczyła zdecydowanym ruchem głowy. – Ani jednego słowa? Zacisnęła ostentacyjnie usta. – Daj sobie spokój – perswadował Paweł. – To najbardziej uparte dziecko, jakie w życiu widziałem. Jest wprawdzie gadatliwa i łatwo zapomina o obietnicach, ale jak się uprze, to nie ma na nią siły. Mała, możesz iść do piaskownicy. Odmaszerować! Posłusznie i bez słowa podreptała w stronę bawiących się dzieci. Anka westchnęła i pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą. – Potworny z ciebie tyran. Zawsze tak musztrujesz to biedne dziecko? 64 Na twarzy chłopaka odmalował się wyraz zaskoczenia. – Ja!? – wykrzyknął zgorszony. – Przecież ona robi co chce i jest zupełnie bezkarna. – Biedne dziecko – zmrużyła podejrzliwie oczy – zupełnie sterroryzowane. – Że też strzeliło mi do łba, żeby zabierać bachora na spotkanie z dziewczyną! – wybuchnął Paweł niespodziewanie. Wymachiwał przy tym rękami, jakby opadło go stado gzów. – Czuję się jak pomoc domowa! – wykrzyknął z rozpaczą. – Bardzo dobrze się stało – skwitowała kategorycznym tonem jego oburzenie. – Byłam ciekawa, jak ona wygląda – przyglądała mu się uważnie przez moment. – Jest podobna do ciebie. Macie takie same oczy. – Różnie mówią – skrzywił się Paweł. – Dla mnie dzieci są jak Chińczycy. Ludzie stają się do siebie podobni, kiedy długo razem przebywają. Kiedy przyszedłem do waszej klasy, wszyscy wydawali mi się do siebie podobni. Dopiero potem zacząłem dostrzegać różnice wzrostu, upierzenia i sposobu bycia. Weszli w aleję prowadzącą nad brzegiem stawu. – Ty wydawałeś się sobie inny? – zapytała po dłuższej chwili milczenia. Paweł zastanawiał się przez chwilę. – Wydawało mi się, że nie pasuję do waszej, jak to wtedy nazywałem, menażerii. Tam, gdzie mieszkam, obowiązywały inne układy. Rzucił okiem w stronę piaskownicy, Nika nawet nie zwróciła uwagi, że się od niej oddalili. Pracowicie i w skupieniu tłukła łopatką w foremkę. – Lepsze? – zapytała Anka. Uśmiechnął się w zamyśleniu. – Ani lepsze, ani gorsze. Chociaż pod pewnymi względami pewno było gorzej – zerwał mimochodem jakiś liść i bezwiednie przedarł go na dwie równe części. – Tutaj wszystko wydawało mi się takie naszpanowane, sztuczne – niecierpliwym gestem odrzucił kawałki liścia. – To mówienie okrągłymi zdaniami, unikanie knajackiego akcentu. Przez jakiś czas miałem wam za złe tę poprawność i gładkość. Czułem się nieswojo i sztywno. Pewnie dlatego trzymałem się początkowo na uboczu – ostatnie zdanie wymówił przyciszonym głosem. Nie bardzo to rozumiała. – Przecież zaprzyjaźniłeś się z Kotem. To bez wątpienia najbardziej inteligentny człowiek w naszej klasie. – Tak – zgodził się Paweł – ale on od początku był wyjątkiem. Kot jest inny, na swój Koci sposób. Z drugiej strony jest przecież Ajala z tymi swoimi numerami... – Podobno ma zamiar zmienić szkołę, ostatnio nie czuje się wśród nas najlepiej. Paweł kiwał głową. Coś już o tym słyszał, ale ani go to ziębi, ani grzeje. – Paweł, czy ty nam czegoś zazdrościsz? – Tak... – mówi z wahaniem. – Jakiejś łatwości. Nie umiem tego dokładnie nazwać. Może chodzi o to, że zawsze wiecie, na co pójść do teatru i jaką książkę przeczytać. – Większość z nas czyta dlatego, że modne – żachnęła się dziewczyna. Patrzyli na siebie w skupieniu. – To też trzeba wiedzieć – stwierdził Paweł. – Nie sądziłam, że możesz mieć takie kompleksy. Chodzimy przecież całą paczką do kina i do teatru, a potem często prowadzimy fajne rozmowy, i to wy, ty i Kot, macie zawsze najwięcej do powiedzenia. Zatrzymali się, bo z tego miejsca nie było już widać piaskownicy. – Tak jest dopiero od niedawna – wrócił do przerwanego wątku. – Najpierw musiałem po raz pierwszy pójść z wami na prawdziwą sztukę dla dorosłych, a nie ze szkołą na odrabianie lektury. 65 Anka nie była przekonana do tej wersji. – Nie z tego nie wynika. To nic nie znaczy. Ważne jest to, co można wynieść dla siebie. Można przecież chodzić do teatru codziennie, czytać po pięć książek tygodniowo i mimo to stać w miejscu. – A ja twoim zdaniem nie stoję w miejscu? – zapytał, gdy wolnym krokiem ruszyli z powrotem. – Nie – odpowiedziała z przekonaniem. – Nie to nie – uśmiechnął się Paweł. Ten komplement sprawił mu prawdziwą przyjemność. Nie zwracali uwagi na to, co się dzieje dokoła, ale i tak nie działo się nic godnego uwagi. Gdy wyszli zza zakrętu, Paweł spojrzał w stronę piaskownicy. – Nie widzę jej – zmarszczył czoło. – Kogo? Małej? – Nie ma jej w piaskownicy. Zaczekaj chwilę, za moment wrócę – nie pozwoliła jednak, żeby odszedł sam. Ruszyli szybkim krokiem trzymając się za ręce. Zatrzymali się zdyszani przy piaskownicy. Dziewczynka zniknęła jak kamfora. Anka podeszła do kobiety zajętej ręczną robótką i zapytała ją, czy nie zauważyła dziewczynki w zielonej sukience. – Anka, znalazłem ją! – usłyszała głos Pawła, więc nie czekała już na odpowiedź. Podbiegła do niego, wciąż jednak nie widziała dziewczynki. Chłopiec stał zwrócony twarzą do drzewa. Wolno unosił ręce do góry. Jej wzrok powędrował za jego ręką. Nika siedziała okrakiem na najniższej gałęzi, jej zielona sukienka wtopiła się w tło liści i dlatego niełatwo ją było zauważyć. – Co ona tam robi? – Anka patrzyła zdumiona. – Stawia babki – powiedział Paweł ledwie poruszając wargami. – To niesłychane! Nie mogę! – krztusiła się ze śmiechu. – A ja niestety muszę – wycedził przez zęby i ruszył w stronę drzewa. – Nika, złaź stamtąd natychmiast, bo cię obedrę ze skóry! Nagle wypadł z krzaków Kajman. Dwoma susami przesadził piaskownicę, siejąc panikę wśród usadowionych na ławkach matek. Rzutem oka ocenił sytuację, po czym głośnym basowym szczekaniem dał wyraz zaniepokojeniu. Łażenie po drzewach to zajęcie dla kotów, a nie dla panienek z przyzwoitego domu. Paweł złapał siostrę pod pachę i szybko wycofał się z rejonu piaskownicy. Kwoktanie poruszonych matek nie wróżyło niczego dobrego. Na dworcu tego dnia panował piekielny chaos. Megafony ryczały, ale komunikatów nikt nie mógł zrozumieć. We wszystkich kierunkach pędzili ludzie objuczeni bagażami, zlani potem, z obłędem w oczach. Ci, którzy stali, rozglądali się niespokojnie, jakby ich pociąg miał nie tyle nadjechać po wyznaczonym torze, co raczej nadlecieć z niewiadomej strony lub wyłonić się spod ziemi. Niektórzy zdążyli już dobrnąć do wagonów i zająć miejsca. Na ich twarzach pojawił się wyraz ulgi. Już siedzą. Prawie jadą. Anka i Paweł stali na końcu peronu. Rozmowa nie kleiła się. Może dlatego, że za dużo sobie po niej obiecywali. Była to w końcu ostatnia ich rozmowa przed wyjazdem na wakacje. – Która godzina? – zapytała już po raz trzeci w ciągu pięciu minut, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy. – Zostało jeszcze feralne trzynaście minut – ponuro oznajmił chłopak patrząc bezmyślnie na tłumy pędzących urlopowiczów, – Myślałam, że nie przyjdziesz – powiedziała tonem wyrzutu, chociaż nie spóźnił się ani o minutę. 66 – Też tak myślałem. Nie lubię pożegnań na dworcu – ciągnął niechętnie. – Słowa na tę okoliczność szybko się wyczerpuje i nie wiadomo, co robić z pozostałym czasem. Ma być uroczyście, a jest po prostu niewygodnie, nijako... Wiesz co? Może już lepiej pójdę – zaproponował żywiąc w głębi duszy nadzieję, że ona się nie zgodzi. I rzeczywiście przytrzymała go za rękę, chociaż nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby odejść. Znowu zapadła kłopotliwa cisza. Zaczął mówić tym samym zniechęconym tonem: – Przecież to jest już bez znaczenia. Dwa miesiące i dwanaście minut czy dwa miesiące to żadna różnica... – ukradkiem spojrzał na dziewczynę. – Na pewno poznasz na wakacjach kogoś fajnego – wbrew zamierzeniom nie zabrzmiało to ani beztrosko, ani obojętnie. – Co roku się kogoś poznaje – odpowiedziała ostrożnie. Rodzice Anki zajęli już miejsca w przedziale. Przyglądali się teraz młodym, wymieniając półgłosem jakieś uwagi na ich temat. Mieli przy tym zabawne miny. A oni dalej stali w milczeniu, nie patrząc na siebie. – Na pewno spotkasz na Mazurach jakąś fajną dziewczynę – odezwała się Anka. W jej głosie zabrzmiała odrobina goryczy. – To normalne – stwierdził z wyższością człowieka doświadczonego przez los. – Przychodzą wakacje, ludzie się rozjeżdżają. Trzeba mieć świadomość, że tak właśnie jest. Potem wracamy, ale nie całkiem... Nie chciałbym, żeby cię krępowała ta znajomość ze mną – podkreślił te słowa paroma zawiłymi gestami. Anka ze zmarszczonymi brwiami obserwowała tę pantomimę. – Zwracasz mi tak zwaną wolność? – zapytała z ironią. – Tak mam to rozumieć? – Coś w tym rodzaju – przyznał niepewnie. – Myślę, że tak będzie lepiej – starał się przekonać samego siebie. – Po co to wszystko komplikować? Było sympatycznie. Z zabawy trzeba podobno wycofać się w najlepszym momencie. – Dobrze się bawiłeś? – w głosie dziewczyny zabrzmiała nuta podrażnionej ambicji. Poczuł, że myśli rozlatują się jak stado spłoszonych wróbli. – Myślę, że tak będzie lepiej – udawał pewność siebie, ale Anka nie dała się na to nabrać. – Jesteś o tym przekonany? Patrzyła na niego wyczekująco. – To najlepsze rozwiązanie – wymamrotał z nisko zwieszoną głową. – I nie napiszesz do mnie? – nie ukrywała żalu. Paweł poczuł się głupio. Jego szlachetne intencje obróciły się przeciwko niemu. Gorączkowo szukał jakiejś sensownej odpowiedzi. – I tak bym nie napisał, nie mam przecież adresu. – Jest na tej kartce – sięgnęła do kieszeni i wetknęła mu do ręki złożoną na pół kopertę. On również wydobył z kieszeni pomiętą kartkę. – Na tej jest mój. Niespodziewanie zacharczał megafon. Słowo wypowiedziane przez Ankę utonęło w nieartykułowanym rzężeniu. Paweł nie był całkowicie przekonany, czy powiedziała „idiota”, czy może „kretyn”. Konduktorzy machali chorągiewkami dając znak odjazdu. Anka wskoczyła na stopień, zatrzymała się na chwilę i mocno ścisnęła go za rękę. – Napisz, co słychać – powiedziała to z takim naciskiem, jakby chodziło o sprawy życia i śmierci. – A ty, jak leci. – Z pozdrowieniami dla wszystkich – pogroziła mu palcem. – I żeby było dużo o pogodzie. – O zdrowiu też. – Na końcu wyrazy poważania. 67 – Uściski i całusy. Nachyliła się niespodziewanie i pocałowała go z rozmachem. Zatrzymał jej rękę w swojej. – Zapomniałeś o ukłonach. Byli roześmiani, jakby nie było to pożegnanie na pełne dwa miesiące, ale powitanie po rocznym rozstaniu. – Będzie wszystko, jak chcesz – zapewnił ją gorliwie. – I wsiadaj już, bo twój pociąg odjedzie, a wtedy nici z listu. – Paweł! – krzyknęła jeszcze przez okno. – Nie patrz, jak będę ci machała chusteczką, bo to głupio wygląda. – Obiecuję, że nie spojrzę! Wagony zaczęły przetaczać się z ciężkim sieknięciem. Paweł patrzył na powiewającą w oknie chusteczkę. Stał na peronie, dopóki pociąg nie zniknął mu z oczu. Jedynym znakiem niedawnego odjazdu było ciche brzęczenie szyn.