JANUSZ A. ZAJDEL PRZEJŚCIE PRZEZ LUSTRO TAM I Z POWROTEM Pomieszczenie wyglądało jak nieskończenie długi korytarz: rozświetlony pas sufitu, ciemne ściany i lśniąca błękitnawo podłoga zbiegały się w perspektywie w jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec, wesoło. W wyobraźni Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce. Teraz zaś — zamiast mrocznych katakumb i grobowej atmosfery — objawił się przed nim widok dość nawet sympatyczny. Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa, pozwalając mu w spokoju odebrać pierwsze wrażenie. Potem ujął go lekko pod łokieć i powoli poprowadził w głąb korytarza. Dopiero wówczas Laut dostrzegł, że ściany stanowią nieprzerwaną siatkę prostokątów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych szuflad. Prawie wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki z napisami. — Oto nasze depozytorium — odezwał się lekarz, podchodząc do jednej z szuflad. — Proszę, tak to wygląda. Pociągnął za uchwyt. Ze ściany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z niej ostrym chłodem. Laut cofnął się o krok. — Ten pojemnik jest pusty — wyjaśnił lekarz. — To jeden z nielicznych, jakie mamy wolne. Ruch jest duży, na miejsce czeka się czasem długie miesiące… Miejsca zwalniają się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadąża za potrzebami. Ma pan szczęście, że właśnie oddano do użytku nowy odcinek. W pana sytuacji dalsze oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces chorobowy rozszerza się z dnia na dzień. Myślę, że jest pan zdecydowany…? Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuż nie kończącego się ciągu szuflad nakrapianych białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjścia, zaciskając zęby i zwierając dłonie na uchwytach lasek. — Nie mam wyboru — powiedział już w windzie. — Dziś czuję się szczególnie źle. Niech to już będzie poza mną. Był znów w sali z wielką, bezcieniową lampą, wśród gąszczu nie znanych przyrządów. Chłód ogarniał jego ciało, świadomość gasła powoli. Pomyślał o żonie, dla której z tą chwilą stawał się tylko wspomnieniem. Przez powieki przesączało się światło padające wprost na twarz. Czuł mrowienie w stopach i dłoniach. Łowił uchem dźwięk ludzkiego głosu. — Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! — mówił ktoś tuż nad nim. Czuł, że jest niesiony, ostrożnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy wprawnego kelnera. Powieki nie przeświecały już tak jaskrawą purpurą. Mógł otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał. — Co…? — udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami. — Żyjesz. Znowu żyjesz — usłyszał ciepły, niski głos. Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo wyciągnięty na miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się nad nim, okrywając jego nagie ciało włochatą tkaniną. — Czy coś się… nie udało? — Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głową. — Przeciwnie, wszystko w porządku. Jesteś zdrowy i pod fachową opieką. Jeszcze dwa, trzy dni — i będziesz mógł chodzić. Do świadomości Lauta z trudem docierał sens tych słów. Potem przyszedł gwałtowny skurcz całego ciała, gdy uprzytomnił sobie… — Ile… ile… to trwało? — wykrztusił, patrząc bacznie w twarz swego opiekuna. Człowiek w białym ubraniu zawahał się. Oczy jego pobiegły w kąt. — Trochę… długo… — powiedział wreszcie. — Ile? Czterdzieści? Sześćdziesiąt lat? — Sto pięćdziesiąt, ale nie można było inaczej, zrozum, nie można było niczego przyspieszyć, sam widzisz, co się dzieje, jeden schodzi z witalizatora, drugi już czeka, ani chwili przerwy i tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! — Człowiek w białym ubraniu mówił szybko, coraz szybciej, jakby w obawie, by Laut nie przerwał mu tych chaotycznych wyjaśnień. Ale Laut milczał. „Sto pięćdziesiąt lat! Sto pięćdziesiąt lat… — powtarzał w myślach. — Chociaż właściwie, jaka różnica, czy pół, czy półtora wieku? To była śmierć i nowe narodzenie, tylko ta pamięć, która została stamtąd taka świeża, jakby wczorajsza…” — Nazywam się Ovry — mówił jego opiekun, teraz już wolniej, jakby uspokojony zachowaniem pacjenta. — Jestem twoim kuratorem, mam ci dopomóc w pierwszych dniach, służyć radą i wyjaśnieniami. Półtora wieku to spory kawałek czasu, świat zmienił się trochę, ale nie bój się. Ludzie nie zmienili się tak bardzo. Spróbuj, czy zdołasz usiąść… Nie, nie, jeszcze nie, zaczekaj, leż spokojnie. Zaraz poczujesz się silniejszy, połknij tabletkę i poleż jeszcze. Tak, ludzie są podobni, jak dawniej. Może nawet trochę lepsi, rozważniejsi.. …Bo wy, sprzed stu pięćdziesięciu lat, byliście dość lekkomyślni. Ta wasza metoda, dzięki której znalazłeś się w naszych czasach, przysparza nam do dziś mnóstwo kłopotów. Dla was to było proste: zamrozić nieuleczalnie chorego i przechować w tym stanie do chwili, gdy w wyniku postępu nauki choroba stanie się uleczalna. To bardzo piękna idea, ale nikt nie pomyślał o jej konsekwencjach. A teraz sam widzisz, ile mamy z tym kłopotu. Odziedziczyliśmy po was i po dalszych pokoleniach całe setki i tysiące kilometrów podziemnych korytarzy–chłodni z milionami zamrożonych pacjentów czekających na wyleczenie! Zamiast starać się leczyć, udoskonaliliście metody konserwowania pacjentów. Twoja choroba była możliwa do wyleczenia już dziewięćdziesiąt cztery lata temu. W podobnej sytuacji jest wielu innych, jeszcze nie ożywionych. Leczenie przestało być kluczowym problemem — stała się nim liczba pacjentów oczekujących na swoją kolej. Wasze prymitywne metody hibernacji wymagają niezwykle skomplikowanych zabiegów witalizatorskich, niemal ręcznej roboty! Trwa to niezmiernie długo. Setki tysięcy ludzi, już wyleczonych, oczekuje na obudzenie do życia. Miliony czekają na zabiegi. Powiedziałem, że jesteśmy tacy sami, jak wy. Może nawet lepsi. Dlatego też staramy się wywiązać z moralnych zobowiązań, jakie nałożyła na nas przeszłość, przekazując nam tych ludzi. Stało się to jednym z centralnych problemów naszej cywilizacji. Tysiące naukowców opracowuje metody automatyzacji obsługi tych nieszczęsnych ludzkich mrożonek, którymi nas obdarzyliście. A potem, po przywróceniu ich do życia, dopiero zaczynają się prawdziwe kłopoty! Ale dość tych narzekań, bo pomyślisz, że do ciebie kieruję te żale. Moim obowiązkiem jest jednak wyjaśnienie tego wszystkiego. Laut słuchał z rosnącym zainteresowaniem. Równocześnie czuł, jak ciało jego wraca do dawnej sprawności. Czuł się znów zdrowym trzydziestoletnim mężczyzną. — A wy, teraz, czy nie korzystacie z tego samego sposobu? Czy nie ma już chorób, które są dla waszej medycyny nieuleczalne? Czy nie przechowujecie swoich chorych? — Owszem, zdarza się niekiedy taka konieczność, ale nie trwa to tak długo, kilka albo najwyżej kilkanaście lat hibernacji — nie dłużej. Nie przysparzamy więc kłopotów przyszłym pokoleniom. Czy możesz już usiąść? Laut usiadł. Potem wstał i zrobił parę kroków przed siebie. — Jak się czujesz po pierwszych spacerach, Laut? — Ovry patrzył troskliwie na swego podopiecznego. — Fizycznie bez zarzutu. Ale poza tym… To wszystko jest przerażające, straszne… — Laut pokręcił głową z wyrazem rozpaczy na twarzy. — Co wy zrobiliście z tej nieszczęsnej planety! To mrowisko, potworne mrowisko pełne nieustannego ruchu, w którym nie sposób żyć! — Coo? — Ovry był szczerze zdziwiony. — Czyżby nasze czasy tak bardzo różniły się od twoich?… Przecież nasz ośrodek adaptacyjny mieści się w jednym z najspokojniejszych rejonów globu! — A jednak to przekracza granice mojej wytrzymałości. Jestem zupełnie oszołomiony, zagubiony, nie wyobrażam sobie włączenia się w ten szaleńczy nurt… Nie wiem, co mógłbym robić w tym świecie. Nie mam pojęcia, czym zajmują się ci ruchliwi, hałaśliwi ludzie, jaki sens mają ich codzienne poczynania na lądzie, w wodzie i w powietrzu! To naprawdę straszne, ale nie widzę tu miejsca dla siebie. — Spróbuj jeszcze, spróbuj zrozumieć tych ludzi, wmieszaj się między nich, podpatruj ich sprawy. Pomogę ci to wszystko zrozumieć — powiedział Ovry dobrotliwie. — A jeśli to nie da wyników, zaradzimy jakoś inaczej. W naszym świecie wszyscy są szczęśliwi, nie może być niezadowolonych i zagubionych. Przyjdź do mnie, gdy będziesz już na pewno wiedział, że jesteś tu nieszczęśliwy… — Pytałeś mnie kiedyś, Laut, czy nie stosujemy waszego sposobu, tego z odsyłaniem pacjentów w przyszłość. Nie powiedziałem ci wtedy wszystkiego do końca, ale teraz, kiedy przychodzisz do mnie tak załamany i nieszczęśliwy, obowiązkiem moim jest uczynić dla ciebie to, co może uczynić nasza cywilizacja dla swego zbłąkanego prapraprzodka. Powiedziałem, że nie ma wśród nas ludzi nieszczęśliwych. Nie znaczy to, że wszyscy rodzą się szczęśliwcami, dopasowanymi idealnie do naszej rzeczywistości. Nieszczęście, frustracja — to najcięższa choroba, nękająca ludzkość w każdym okresie jej rozwoju. My w naszych czasach wynaleźliśmy na to sposób. A właściwie to wy ten sposób wynaleźliście, a my zastosowaliśmy go, jedynie w nieco zmodyfikowanej technicznie formie, do naszych problemów… Uogólniliśmy waszą metodę i teraz odsyłamy w przyszłość nie tylko ludzi chorych fizycznie. Jeśli ktoś ma problemy natury osobistej, których nie może rozwiązać dziś, zamrażamy go, aby doczekał czasów, gdy jego problem stanie się rozwiązalny. Nasze hasło brzmi: „Jeśli jesteś nieszczęśliwy — nie przeszkadzaj innym w ich zadowoleniu. Zaczekaj na swoje szczęście!” Jak zauważyłeś, jest nas teraz na Ziemi znacznie więcej niż w waszych czasach. A mimo to radzimy sobie jakoś. Nie ma w wśród nas niezadowolonych z życia. Jeśli masz problem naukowy nierozwiązalny dziś — przeskocz jedno stulecie. Jeśli marzeniem twoim jest podróż do odległej galaktyki — zaczekaj tysiąc lat. Jeśli znudził cię dzień dzisiejszy — zaczekaj. Następne wieki będą o wiele ciekawsze… — Czy to ma być sposób na moje problemy? — Laut uśmiechnął się smętnie. — Przecież ja właśnie zbyt daleko odbiegłem od mojego czasu, od mojej rzeczywistości, podróż więc w dalszą jeszcze przyszłość… — Paradoks jest tylko pozorny, Laut. Posłuchaj mnie uważnie. Pomyśl, co jest przyczyną twojego nieszczęścia? — Powiedziałem: to, że tu jestem! Że nie mogę być z powrotem tam, w moim czasie… — O, właśnie! A gdybym ci zaproponował przeniesienie w tamten twój czas? — Czy to możliwe? — Laut patrzył w oczy Ovry’ego z obudzoną na nowo nadzieją. — Czy możliwe, abym taki, jaki jestem, zdrowy i młody, znalazł się z powrotem… tam? — W tej chwili jeszcze nie, ale wiadomo już, że teoretyczna możliwość takiej transmisji istnieje. Jeśli zatem zaczekasz… — Jak długo? — Przecież to nieważne! Tysiąc czy sto tysięcy lat — jaka różnica, jeśli będziesz oczekiwał w stanie zamrożenia. Po czasie dostatecznie długim nauka znajdzie sposób, by przenieść cię w twój wiek, w to miejsce czasoprzestrzeni, z którego rozpocząłeś swoją wędrówkę w przyszłość. Jeśli się na to zdecydujesz — ułatwię ci to. W myśl naszego hasła: „U nas nikt nie może być długo nieszczęśliwy”. Jesteśmy cywilizacją ludzi szczęśliwych! — Mógłbyś mnie ponownie zamrozić? — No, może nie dosłownie „zamrozić”. Mamy znacznie lepsze metody. Mniej kłopotliwe, a dające ten sam wynik. Obudzą cię automaty, gdy nadejdzie właściwy czas, a potem prześlą w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko wypełnić tę ankietę i nakleić na twój pojemnik. „Imię, nazwisko, numer ewidencyjny, kiedy reaktywować…” — tu wpiszesz: „Gdy będzie możliwe odesłanie w wiek dwudziesty”. Dalej: „Inne dyspozycje” tu wpisz: „Transmitować natychmiast” i podaj współrzędne punktu, w którym chcesz się znaleźć. Pojemnik z etykietką odstawimy do przetrwalni, a o resztę zatroszczą się automaty. — Automaty? Czy można na nich polegać? Czy są wystarczająco niezawodne? — zaniepokoił się Laut. — Już dziś są prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, że te, które będą cię obsługiwały, zostaną zbudowane dopiero w przyszłości, a więc będą znacznie doskonalsze nawet od współczesnych. — Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji człowieka? — Nie ma. Ale udowodniono, że skonstruowane zostaną na pewno wcześniej, niż rozwiąże się problem transmisji w przeszłość, możesz zatem spokojnie poddać się zabiegowi. Czy decydujesz się? — Nie mam właściwie wyboru… Czy jestem pierwszym, który pragnie stąd zbiec w wiek dwudziesty? — O, chyba nie, chyba nie… — Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. — Wypełnij etykietkę i chodź… Ovry nacisnął przełącznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka szkatułka z półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej etykietkę i wrzucił kostkę do otworu podajnika, skąd wessana strumieniem powietrza powędrowała w czeluść przetrwalni. Laut czuł, że znowu istnieje. Widział i słyszał — ale był tylko wzrokiem i słuchem, niczym więcej. W polu widzenia przesuwały się kable, uchwyty manipulatorów, czujniki i elektrody. Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie nikogo. — Widzisz, oni są wszyscy tu. Co do jednego, żaden nie dotrwał… A my musimy teraz ich wszystkich, po kolei… — mówił jeden głos. — Musimy? Dlaczego? — odezwał się drugi, lekko skrzypiący. — Bo taki program i musimy. — A zostawić, jak jest…? — A po co nam to tutaj? — I wszystkich po kolei, tam? Nie można by razem, zbiorowo — i już? — Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj. Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, że może poruszać szyją i że dostrzega kontury swych ramion i tułowia rysujące się pod płachtą, którą był przykryty. Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu. — Przerzucamy? — powiedział ten skrzypiący. — Nie nastawiłeś celownika. — A czy to nie wszystko jedno? — Mówiłem już, że trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go…? — Ojej, jeszcze czytać… Koniec dwudziestego. — Dokładniej, współrzędne. A nastaw porządnie, bo znów nam tam wyskoczy i będzie zwrot. — Już gotowe. Przelewaj go. — Zaraz. — Słuchaj, Klox! Oni byli przecież z czegoś innego. To dlaczego my ich… — Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jesteś monospec, a ja uniwer, nie dogadamy się. Dobrze nastawiłeś? No, to jazda. Pole widzenia zmąciło się, Laut poczuł narastający szum w głowie. Uszu jego dobiegł jeszcze ostatni, głośniejszy strzęp rozmowy. — A zaworę założyłeś? — krzyczał uniwer. — Nie założyłeś, zapomniałeś znowu, w łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłeś mu bezpiecznik, przepali się przy pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci wszystkie mnemony powypadają! Zawróć go teraz! Wyłączę, słowo daję, że wyłączę cię i przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do stu tysięcy gigawatów… Laut stał na podeście schodów, z dłonią na klamce. Nie mógł sobie przypomnieć, czy wchodził właśnie, czy wychodził z domu… Czyżby choroba zaczynała atakować mózg? I gdzie się podziały obie laski, bez których ostatnio nie mógł zrobić jednego kroku? Zgiął lewą nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawą. Ugiął obie nogi, zatańczył w miejscu. „Cud! — pomyślał. — Nic innego, tylko cud jakiś!” Nacisnął klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się. — Elen — zawołał w głąb mieszkania. — Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie boli! — Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? — Elen nadbiegła z oczami zapuchniętymi i czerwonymi od łez. — Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś…! I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani krokiem poza klatkę schodową swego domu odbył daleką podróż tam i z powrotem. Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epizod, może nieważny, ale chyba trochę dziwny. Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielką skórzaną torbą… — Czy tu mieszka pan Laut? — Tak, to ja. O co chodzi? — To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się w naszej firmie…. — To już nieaktualne — przerwał mu Laut. — Dziś rano cofnęły się wszelkie objawy… — O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek, choć, przyznam, notowane są w medycynie podobne… Jak zresztą przy wszelkich schorzeniach typu neuropochodnych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, że zbadam pana raz jeszcze, dobrze? — Ależ oczywiście, bardzo proszę. — Laut ułożył się na tapczanie, a przybyły otworzył swoją torbę. — Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca zaliczki wpłaconej na poczet usługi — mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia. — Oczywiście, to nieważne — powiedział Laut. Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pęsetą podłubał przez chwilę w uchu… W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho mały, lśniący metalicznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco: — Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąż, ale coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża… O, już! Przecież nie bolało, prawda, panie Laut? — Nie, doktorze… — Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się znakomicie. — Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie zdrów i myślę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci! 1970 DIABELSKI MŁYN Gdy nad drzwiami zapłonęło czerwone światło, szmer rozmów ucichł nagle. Wszyscy nie wiadomo dlaczego popatrzyli na Jana. A kiedy jeszcze Robert powiedział: „Idź pierwszy, ty i tak masz pecha”, Jan bez słowa protestu przekroczył próg gabinetu, odprowadzany pełnymi współczucia spojrzeniami zebranych na korytarzu kolegów. Z tym pechem to była święta prawda. Jan spodziewał się, że niechybnie otrzyma jeden z najgorszych przydziałów. Otrzymał najgorszy. Gdy wyszedł po niespełna trzech minutach, nikt nie pytał go nawet o wynik pertraktacji z wysoką komisją przydziału pracy. Wszyscy spoglądali tylko na jego niezbyt mądrą minę, kiedy powiewając małym arkusikiem podszedł do okna i przysiadłszy na parapecie, raz jeszcze odczytywał treść pisma. Robert spojrzał mu przez ramię. — No, oczywiście… — powiedział zwracając się do pozostałych, zbitych w ciasną grupkę, z minami świadków niezwykle tragicznego wydarzenia. — Możemy podziękować naszemu drogiemu koledze. Dzięki niemu najgorsze mamy „z głowy”. Jan nam to załatwił: dostał rok „Młyna”. Głęboki oddech ulgi czternastu młodych piersi zabrzmiał niczym zbiorowe westchnienie. Otoczyli Jana jak niezwykłe zjawisko, trochę zakłopotani faktem, że to oni wysłali go w charakterze kozła ofiarnego na pierwszy ogień. Ale przecież ktoś musiał iść pierwszy… — Przyjmuję kondolencje — powiedział Jan, siląc się na żartobliwy ton, choć w gruncie rzeczy do wesołości było mu niezmiernie daleko. — Nie radujcie się zawczasu. I dla was zostało jeszcze parę przyjemnych miejsc: taki na przykład „Globusik” albo Psia Dolinka… Mówił tak, aby się trochę pocieszyć, ale zdawał sobie równocześnie sprawę, że nikt nie będzie w stanie zaimponować mu gorszym przydziałem. Cóż, nie było na to rady. Staż trzeba „odbębnić”, a potem… potem się zobaczy. Ostatecznie rok to jeszcze nie tak wiele. Najgorsze z Liss… Trzeba jej będzie to delikatnie jakoś wyjaśnić. Z „Diabelskiego Młyna” nie wypuszczą człowieka więcej niż raz w ciągu roku. Już z Księżyca można częściej się „urwać” na kilka dni, po prostu więcej okazji, zawsze się znajdzie jakieś wolne miejsce służbowe w rakiecie transportowej… A ten przeklęty „Młyn” jest zaopatrywany raz na kilka miesięcy. Po diabła w ogóle siedzą tam ludzie? Tyle jest przecież automatycznych saelitów–laboratoriów, dlaczego ten właśnie stary gruchot, umieszczony na orbicie gdzieś w ostatnich latach dwudziestego wieku, wciąż jeszcze funkcjonuje? A do tego z załogą… Zagadkę tę Jan wytłumaczył sobie sam po chwili zastanowienia: po prostu umieszczenie na tak wysokiej orbicie nowego automatycznego satelity z mnóstwem drogich urządzeń pociągałoby za sobą nie lada koszty… A wreszcie rola „Młyna” albo — jak nazywano go oficjalnie — LS–2 nie była tak doniosła, by pakować duże sumy w nowe inwestycje. Stary wrak trzeba by pewnie po prostu rozebrać na złom, zaadoptowanie go do nowych warunków eksploatacji byłoby zbyt kłopotliwe… A ileż to wszystko musiałoby kosztować! — pomyślał Jan. — Tylko człowiek ciągłe tani… No i jak dotąd niezawodny, nawet w porównaniu z najnowocześniejszymi automatami. Gdyby był jeszcze równie dokładny… „Młyn” sprawował się zupełnie dobrze jako satelitarne laboratorium do badania promieniowań kosmicznych, wymagał dwuosobowej w zasadzie obsługi i nikt nie zamierzał tu niczego zmieniać. Znaczną część pomieszczeń, przeznaczonych początkowo na aparaturę, zwolniono wskutek ograniczenia zakresu zadań satelity. Znalazły w nich miejsce zapasy pożywienia dla załogi, dzięki czemu wystarczyło w dość długich odstępach czasu uzupełnić te zapasy za pomocą specjalnej niewielkiej rakiety uniwersalnej, która zresztą zwykle była przycumowana do satelity na wypadek nagłej potrzeby opuszczenia go przez załogę. W ciągu półwiecza istnienia satelity nie zdarzył się jednak taki wypadek. „Diabelski Młyn” uchodził za miejsce bezpieczne i… potwornie nudne. Nuda spowodowana była poczuciem nieuchronności pozostawania z dala od świata i ludzi, i to przez czas z góry określony. Wysłani na satelitę wpadali jak śliwka w kompot na długie miesiące, praca zaś na LS–2 była — co tu w bawełnę owijać — po prostu beznadziejnie monotonna. Ponieważ jednak ktoś tam u góry zadecydował, że utrzymywanie na orbicie tego starego pudła wciąż jeszcze lepiej się opłaca niż budowa nowej stacji automatycznej, wysyłano do „Młyna” co roku jednego ze stażystów po dyplomie. Dla Jana, który pracę dyplomową wykonywał na Deimosie, a na Księżycu i Marsie był jeszcze jako student, perspektywa roku spędzonego na satelicie odległym od Ziemi o dziesiątki tysięcy kilometrów nie przedstawiała się zbyt zachęcająco. Gdy teraz, ze skierowaniem w dłoni, rozpatrywał raz jeszcze wszystkie aspekty swego przyszłego losu, świat wydał mu się potwornie głupi i chętnie powiedziałby otwarcie, że ma to gdzieś i rezygnuje z pracy w Instytucie Kosmiki. To mu było wolno zrobić, tylko… cóż w takim razie pocznie tu, na Ziemi, ze swoją idiotyczną specjalnością radiobiologa… — Nie wiem, czy o tym słyszałeś… — Z zamyślenia wyrwał Jana głos Toba, który zwykle przynosił jakieś hiobowe wieści, pogrążające do reszty ludzi pogrążonych już po szyję. — Bo mnie ktoś mówił, że w „Diabelskim Młynie” straszy… Krótki śmiech buchnął z grupki absolwentów. Tylko Jan się nie roześmiał. Licho wie? Wszystko możliwe! Gdyby nawet nie straszyło, to jego, Jana, na pewno będzie straszyć… Już coś się tam takiego znajdzie… — Od kogo to słyszałeś? — rzucił ponuro w stronę Tobą. — No… nie pamiętam. Ale już sama nazwa wskazuje… Dlaczego „Młyn”, to wiadomo: bo wiruje w kółko. Ale „Diabelski”? Coś w tym musi być! Jan machnął ręką i odwrócił się ku wyjściu. W połowie korytarza przystanął jeszcze i zwracając głowę w kierunku kolegów, rzucił pytanie: — Był tam który z was? Na praktyce albo co… Ponieważ jednak z gabinetu wyszedł właśnie następny „zesłaniec” i skupił na sobie powszechne zainteresowanie, nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Załatwienie formalności trwało kilka dni. Szczęściem nie po raz pierwszy zetknął się Jan z tą zawiłą procedurą. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, poruszał się względnie sprawnie i po najprostszej drodze po urzędowych ścieżkach Inspektoratu Odlotów. A kiedy — już u szczytu urzędowej drabiny — stanął przed obliczem głównego inspektora, nie mógł powstrzymać się od złośliwego żartu. Inspektor bowiem, znany ze skrupulatności i chętnie szukający dziury w całym, po przejrzeniu dostarczonych przez Jana formularzy i zaświadczeń nie omieszkał zauważyć braku jakiegoś tam papierka. Z pojaśniałą radośnie twarzą oznajmił Janowi, iż nie może mu bez tego wydać paszportu pozaziemskiego, na co Jan, niby od niechcenia sięgnąwszy do kieszeni, wydobył to, o co chodziło, tłumacząc się roztargnieniem. Urzędnik jakby zwiądł i oklapł za biurkiem, a potem, nie mając już innego wyjścia, podpisał, co trzeba i paszport wydał. Patrzył przy tym na Jana jak na zbrodniarza, ale to tylko sprawiło Janowi dodatkową satysfakcję. Na LS–2 leciało się z przesiadką. Z Ziemi trzeba było dotrzeć jedną z rakiet regularnej komunikacji księżycowej na satelitę pośredniego, a stamtąd miał Jana zabrać ów mały stateczek należący do obsługi „Młyna”. Kiedy w oznaczonym czasie — ani o minutę za wcześnie — Jan przybył na Dworzec Księżycowy, czekała go mała niespodzianka. Okazało się, że koledzy nie zapomnieli o nim i przysłali delegacje: trzech drabów z ogromnym transparentem. Wkraczając do dworcowego hallu, na rozwiniętym transparencie Jan odczytał: „Żegnamy anachoretę”. Rozdzieliwszy kuksańce za ten idiotyczny — jak mu się w tej chwili wydawało — żart, przeszedł do komory kontrolnej, gdzie raz jeszcze musiał ze szczegółami opowiedzieć, dokąd i po co się udaje i co ze sobą zabiera. Dworzec był pełen jakiejś wycieczki, udającej się tą samą rakietą na Srebrny Glob. Po sygnale, wzywającym podróżnych na płytę startową, wycieczkowicze rzucili się hurmem w kierunku wyjścia. Jan trzymał się od nich z daleka, aby pokazać, że dla niego to żadna atrakcja. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi z wyjątkiem smętnego robota porządkowego, który liczył przy drzwiach wychodzące osoby i na widok wlokącego się z tyłu Jana, rzucił swoje monotonne: „Proszę się pospieszyć”. Rakieta była ogromna i stara — dawnego typu transportowiec towarowy, przystosowany do potrzeb turystycznych. Aż wstyd lecieć takim pudłem, ale Jan, umówiony na ściśle określony czas z tamtymi na LS–2, nie miał wyboru. Ten, którego zmieniał, przyleci na stację przesiadkową z kimś drugim i tam obiecali czekać na Jana. W kabinie panował gwar podnieconych głosów, turyści sadowili się na swych miejscach, jakby nie wiadomo ile czasu mieli podróżować. Janowi wypadło siedzieć obok gadatliwej blondynki, nieustannie o coś pytającej i odpowiadającej na własne pytania, zanim Jan z właściwą sobie powściągliwością zdołał sformułować odpowiedź. Kiedy nareszcie dziewczyna wystrzeliła w niego miażdżącym pytaniem: „Pan pierwszy raz na Księżyc?”, Jana szlag o mało nie trafił i powiedział, że on wcale nie na Księżyc i że po drodze wysiada, tym szybciej, im więcej ona wypowie słów w ciągu najbliższego kwadransa. Dziewczyna zamilkła, a Jan od razu pojął, że nie było to bynajmniej spowodowane pragnieniem dłuższego przebywania w jego towarzystwie. Po chwili zresztą blondynka zamieniła się miejscami ze swą koleżanką, tym razem o olśniewającej pomarańczowej fryzurze. Aby uniknąć dalszej konwersacji, Jan wydobył z teczki trzy numery „Orbity”, czasopisma zawierającego rejestry i krótkie charakterystyki sztucznych satelitów ustawianych na orbitach okołoziemskich. To było wszystko, co zdołał wyszperać w katalogu archiwum Instytutu Kosmiki, i to dosłownie w ostatniej chwili, na temat LS–2. Odbitki były podłe — Jan nie mógł czekać, aż zwolni się któreś ze stanowisk kserograficznych. Przed wakacjami — jak zwykle — studenci oblegali je masowo, kopiując potrzebne im teksty wakacyjnych lektur. W tej sytuacji Jan skorzystał z rozklekotanej i przez wszystkich wzgardzanej kopiarki światłodrukowej, no i teraz miał za swoje. Z trudem odczytując blade litery dowiedział się, że LS–2 umieszczono na orbicie w drugiej połowie 1999 roku, a ostatniej modernizacji urządzeń dokonano dwadzieścia parę lat temu. Z westchnieniem rezygnacji Jan zamknął teczkę, przygotowany psychicznie na wszystko najgorsze, co może człowieka czekać na takim starym gruchocie, jak ów nieszczęsny „Diabelski Młyn”. Ruda sąsiadka skorzystała natychmiast z jego bezczynności, by zadać mu kilka niedorzecznych pytań na temat promieniowania kosmicznego i jego wpływu na podróżujących na Księżyc turystów. Potem zaś, jakby nigdy nic, usiłowała poczęstować Jana pigułką przeciwlękową, co go do reszty pozbawiło równowagi. Zaczął już rozmyślać, w jaki sposób wykazać tej zgrai, że w dziedzinie kosmicznych doświadczeń ma nad nimi kolosalną przewagę, gdy megafon ogłosił lądowanie na stacji przesiadkowej. Teraz Jan był górą. Po chwili bowiem megafon obwieścił: „Pan Jan Link proszony o natychmiastowe udanie się do służbowej komory wyjściowej. Pozostałe osoby proszone są o opuszczenie statku głównym wyjściem”. Jan wstał z fotela, zabrał swą teczkę i odprowadzony pełnymi podziwu — jak mu się zdawało — spojrzeniami współpasażerów, wymaszerował z kabiny drzwiami, nad którymi widniał napis „Pasażerom wstęp wzbroniony”. Wyszedł prosto do doku, w którym spoczywała rakieta z „Młyna”. Była rzeczywiście niewielka i nosiła nieprzyjemną nazwę „Klepsydra”. Jeszcze na Ziemi ktoś Janowi dobrodusznie wytłumaczył, że nie chodzi tu o aluzję do nekrologu, lecz jedynie o podobieństwo kształtu do piaskowego zegara. — Kolega Link? — zapytał retorycznie jeden z oczekujących. Był bez skafandra, a więc to ten szczęśliwiec, który najbliższą rakietą wraca na Ziemię. Jan uprzytomnił sobie, że zna go z widzenia. Prawdopodobnie z poprzedniego rocznika absolwentów… Drugi był w skafandrze i przedstawił się jako Bruno Olson, technik łączności satelitarnej. Zaraz też poprowadził Jana do „Klepsydry” i polecił mu wybrać odpowiedni skafander spośród kilku mocno sfatygowanych kompletów, które miał w rakiecie. — Wydawało mi się, że stację obsługują tylko dwie osoby? — zauważył Jan zaraz po starcie. Bruno, nie odrywając oczu od ekranu, wyjaśnił krótko: — Nie myliłeś się. Ja nie należę do obsługi. — Co zatem robisz we „Młynie”? — Prawie nic. Siedzę i czekam. Jestem konserwatorem satelitów stacjonarnych, ściśle biorąc — przekaźników łączności międzykontynentalnej. Jak ci wiadomo, LS–2 krąży powyżej orbity synchronicznej, ale niezbyt od niej daleko i w płaszczyźnie równika. W swym ruchu orbitalnym jest więc wyprzedzany przez krążące po synchronicznej satelity przekaźnikowe. Każdy z nich mija nas w odległości około tysiąca kilometrów. Moi szefowie wykombinowali sobie, że lepiej opłaca się mieć swojego człowieka na orbicie, niż w wypadku awarii każdorazowo wysyłać go z Ziemi. Rozumiesz? W razie uszkodzenia przekaźnika lecę w jego kierunku ze stacji w chwili mijania. To najszybszy sposób naprawy. Specjalne wysłanie człowieka z Ziemi byłoby niewiele tańsze od ustawienia nowego przekaźnika, nie mówiąc już o stratach wynikających z długiej przerwy w łączności… — Sądziłem, że przekaźniki satelitarne posiadają rezerwowe podzespoły…’ — Owszem, mają. Ale tylko po jednym. Natychmiast po uszkodzeniu aparatura przełącza się na rezerwę, ale człon uszkodzony trzeba uzupełnić, co właśnie należy do mnie. Tak… — pomyślał Jan. — I znowu to samo… Gdzie nie opłaca się kosztowne dublowanie, zabezpieczenie, automatyka — tam człowiek się zawsze opłaca… A że się przy tym nudzi jak mops, no to co? Za to nie potrzeba inwestycji, amortyzacji, konserwacji… Zeżre nas ta technika, udławimy się nią, wcześniej czy później… Jeszcze miesiąc temu, zanim przypadło Janowi w udziale owo „zesłanie” na LS–2, jego zdanie o postępie technicznym nie wyrażało się w tak gorzkich sformułowaniach. Wydawało mu się wtedy, że upragniony dyplom otworzy usłaną różami drogę do sukcesów naukowych, a tu masz! Ładnie się zaczyna: codziennym odczytywaniem zapisów kilkunastu aparatów pomiarowych. — Słuchaj, Bruno — powiedział nagle Jan — Jaki jest ten… Haar? — Stary. Stary i dziwak — odpowiedział Bruno, a Jan wyczuł z intonacji jego głosu, że musi nie znosić dowódcy stacji. Dlatego też zaniechał dalszych pytań. Na tendencyjnych opiniach nie zależało mu, nie chciał się sugerować. Na orbitę stacji weszli po godzinie. Jan oczekiwał z niecierpliwością chwili, gdy zbliżą się na tyle, by było widać satelitę na wizji. Na razie mieli tylko łączność z automatem naprowadzającym. Bruno sprawnie operował silnikami korekcyjnymi i wkrótce na czarnym dotąd ekranie rozbłysnęła drobna iskierka światła. Satelita był właśnie w cieniu Ziemi, świecił więc jedynie własnymi latarniami pozycyjnymi, ułatwiającymi manewr styku. Gdy odległość zmalała do kilku kilometrów, Jan mógł wreszcie obejrzeć sobie w całej okazałości to cudo techniki końca dwudziestego wieku. Wbrew przypuszczeniom nie wyglądało to znów tak staromodnie. Satelita miał kształt ogromnego szprychowego koła. Na obwodzie — niby opona — biegł toroidalny „korytarz”, stanowiący główną część stacji. Od niego ku środkowi, niby cztery szprychy, biegły promieniste wsporniki, łączące zewnętrzną część satelity z „piastą” w postaci pustego wewnątrz cylindra. W ten to cylinder należało teraz wprowadzić rakietę. Cały satelita obracał się dokoła owej „piasty” niby toczące się gigantyczne koło rowerowe o promieniu dwudziestu kilku metrów. Świecił niebieskawą fluorescencją i na tle czerni wyglądał jak iluminowana karuzela w lunaparku. Teraz dopiero Jan zrozumiał sens nieoficjalnej nazwy satelity. To, co oglądał, przypominało rzeczywiście diabelski młyn w „wesołym miasteczku”… — Uwaga, włączam obrót rakiety — powiedział Bruno. Jan odczuł działanie siły odśrodkowej, obraz na ekranie zwolnił jakby prędkość wirowania, a po chwili całkowicie zatrzymał się. To było oczywiście tylko złudzenie: teraz rakieta wirowała z tą samą prędkością kątową co satelita. Zbliżali się do niego powoli, wreszcie rakieta niby dobrze dopasowana oś wsunęła się w „piastę”, leciutki wstrząs dał odczuć drobną niedokładność naprowadzenia, ale to nie miało znaczenia, bo już po sekundzie mechaniczne chwytniki wysuwające się z wewnętrznych ścian cylindra spoiły rakietę w jedną całość z wirującym kołem satelity. Odpięli pasy. Jan wstał z fotela i zszedł w kierunku wyjścia. Korpus rakiety ustawiony był w ten sposób, że po otwarciu włazu schodziło się prosto w wylot szybu, biegnącego wzdłuż jednej ze „szprych” satelity. W dół prowadziła wąska metalowa drabinka. W miarę zagłębienia się w czeluść szybu Jan odczuł rosnące ciążenie. To siła odśrodkowa, wytwarzająca sztuczną grawitację, wzmagała się ze wzrostem promienia. Wreszcie stopy Jana dotknęły podłogi korytarza. Tu „grawitacja” była już taka, jak na Ziemi. Korytarz miał metr szerokości i nie więcej niż dwa — wysokości. W bocznych ściankach widniały pozamykane włazy do pomieszczeń użytkowych, w podłodze można było zauważyć podobne kwadratowe klapy. Biegnąca wzdłuż sufitu rura świetlna rozjaśniała korytarz. W jedną i drugą stronę był on widoczny na długości kilkunastu metrów; dalsza część, zakrzywiająca się ku górze, ginęła z oczu. Jan obliczył szybko, że korytarz powinien mieć około 150 metrów i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stacja nie jest wcale taka mała. — Oto twoja pustelnicza cela! — powiedział Bruno, otwierając jedno z bocznych pomieszczeń. — Możesz się rozgościć. Tylko skafandra nie wieszaj w kabinie mieszkalnej. Stary bardzo tego nie lubi. Pokoik był maleńki, mieścił jedynie tapczan i mały stolik. Była również niewielka szafa w ścianie, mała tablica rozdzielcza z wmontowanym głośnikiem wewnętrznej łączności i kilkoma przyciskami, a na stole mikrofon. — Nie należy także łazić bez potrzeby po stacji, a już w szczególności nie trzeba chodzić w rejony pracowni szefa, dopóki sobie tego nie życzy — poinformował Bruno. — Kuchnia jest tu, obok twojej kabiny. Stary jada u siebie. — To znaczy gdzie? — Po przeciwległej stronie. Lepiej nie chodź tam nie wzywany. Zamelduj mu telefonicznie swoje przybycie. Jedzenie każdy przygotowuje dla siebie, ale jeśli chcesz, możemy to robić na zmianę, co drugi dzień. — W porządku. Jakoś to ustalimy. — Pozostałe pomieszczenia są oznaczone tabliczkami na drzwiach. Tam gdzie napisane: „Nie wchodzić”, nie należy się pchać. Tu na każdym kroku można wleźć w coś paskudnego: jak nie promieniotwórczość, to wysokie napięcie. Tylko stary wie, gdzie co jest… — Czy on dawno tu siedzi? — Podobno dwadzieścia kilka lat, nie wiem dokładnie. — I przez cały czas nie opuszcza stacji? — W ostatnich latach nie rusza się ani na krok. Dawniej ponoć latał kilka razy na Ziemię, ale to było przed dziesięciu chyba laty. — Dziwne, że dotąd nie zwariował… — Kto go tam wie… — mruknął Bruno, patrząc w podłogę. — Grosza bym nie dał za jego zdrowy rozum. Robi rzekomo jakieś eksperymenty, nikt nie wie. jakie. Coś poza normalnymi obowiązkami kierownika stacji. Nikomu o tym nie mówił, ale czasem coś tam dociera spoza tych wszystkich jego pozamykanych drzwi. — Czy to coś w zakresie jego specjalności? Jest, zdaje się, biofizykiem?… — Pojęcia nie mam! — Bruno rozłożył ręce. — Przy jego całym zachowaniu nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że próbuje skonstruować perpetuum mobile… Gdy Bruno wyszedł, Jan rozpakował swój skromny bagaż, wypróbował miękkość tapczanu, po czym zasiadł przed mikrofonem i odchrząknąwszy, wcisnął przycisk. — Haar, słucham! — burknął po chwili głośnik. — Jan Link melduje swoje przybycie — powiedział Jan służbiście. — Dobrze — zachrypiał starczy głos. — Za kwadrans w Labo–4! — Tak jest. To chyba znaczy, że mam się zgłosić do czwartego laboratorium — pomyślał Jan i wyszedł. Po drodze zajrzał do kuchni i łazienki, wreszcie odnalazł drzwi laboratorium. Było niewielkie — jak trzy połączone kabiny mieszkalne. Konstrukcja satelity narzucała ten dziwaczny kształt pomieszczeń; jak się Jan zdołał zorientować, przekrój poprzeczny przez kiszkowate wnętrze torusa przedstawiał się następująco: poziom podłogi korytarza i kabin dzielił torus na dwie części. Bardziej zewnętrzna, czyli ta, którą miał pod nogami, musiała stanowić pomieszczenia dla urządzeń energetycznych i automatycznych satelity. Druga część, w postaci zwiniętego w pierścień półwalca, podzielona była na biegnący środkiem korytarz i ciągi bocznych komór, z których każda była odcinkiem zakrzywionej „kiszki” o przekroju zbliżonym do ćwiartki koła, tak że sufit i zewnętrzna ściana tworzyły jedną zakrzywioną powierzchnię cylindryczną. W zależności od przeznaczenia poszczególnych pomieszczeń „kiszkę” dzielono poprzecznymi ściankami na odcinki różnej długości, do których wchodziło się wprost z korytarza. Sufit korytarza był dalszą częścią zakrzywionego sufitu kabin. Wszystko razem musiało być jeszcze obudowane zewnętrzną warstwą osłon, której grubość Jan oceniał na co najmniej sto kilkadziesiąt centymetrów. Laboratorium pełne było przyrządów zaopatrzonych w samopisy i liczniki. Większość z nich doskonale znał, bo nie były ostatnim krzykiem techniki pomiarowej. Ucieszyło go to i zmartwiło równocześnie: będzie mu co prawda łatwo zorientować się w obsłudze tych urządzeń, ale za to nie nauczy się tu niczego rewelacyjnego…. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Jan odwrócił się i wyprężył, by jak najlepiej wypaść w oczach dowódcy. W progu stał siwy starzec o pomarszczonej, zwiędłej twarzy, z której spoglądały, do połowy przykryte opadającymi powiekami, jasnoniebieskie oczy. Trwał przez chwilę bez ruchu, przyglądając się twarzy Jana, po czym mruknąwszy coś niezrozumiale, wyciągnął kościstą dłoń. Jan boleśnie odczuł twardy uścisk tej dłoni, lecz uśmiechnął się tylko, na co Haar odpowiedział kwaśnym grymasem. — Będziesz to miał pod swoją opieką — powiedział bez wstępów, ogarniając gestem wnętrze laboratorium. — Schematy są w kabinie dokumentacji. Dane odbiera się raz na dobę. Nie chciałbym mieć do czynienia z tym wszystkim, rozumiesz? Musisz sobie sam radzić, ja mam swoją pracę. Szczegółowe instrukcje znajdziesz w bibliotece. Przejrzyj także instrukcję bezpieczeństwa i podpisz ją. Resztę zadań będziesz otrzymywał na bieżąco. Ledwie zamilkł jego skrzypiący głos, już go nie było. Odwróciwszy się na pięcie, wybiegł prawie z laboratorium, pozostawiając Jana z dziesiątkiem nie zadanych pytań na ustach. Chłopak westchnął ciężko i powlókł się do biblioteki. Tego dnia Jan przygotowywał śniadanie. Było już gotowe, gdy Bruno wpadł jak bomba do kuchni i oznajmił podnieconym głosem: — Uważaj, zaraz będzie awantura. Porwał mikrofon i wywołał dowódcę. — Tu Bruno — powiedział. — Miałem radiogram z Kontroli. Wysiadł trzeci przekaźnik. Jeśli nie wystartujemy za pół godziny, trzeba będzie czekać do następnego okrążenia. — No, to lećcie…. — burknął głos Haara. — Sam nie mogę, a Jan nie zna jeszcze rakiety… — Powiedziałem przecież, że masz go zapoznać z systemem sterowania „Klepsydry”! — głos szefa zabrzmiał nie tajoną wściekłością. — Tego się nie da zrobić w ciągu kilku dni. Ja chcę mieć kogoś doświadczonego w rakiecie, przecież pan wie, że nie wolno podchodzić do przekaźników bez dublera! — Przywiozłeś go tu sam, możecie i teraz… — Nie. Będę musiał wyjść w próżnię. Musi pan ze mną lecieć. — Muszę?! Kto tu jest dowódcą? — Pan. Ale instrukcja… — Do cholery tam z instrukcją! Nie mogę teraz opuścić stacji… — W takim razie da mi pan na piśmie swoją odmowę! Bruno uśmiechnął się złośliwie i spojrzał porozumiewawczo na Jana. Głośnik warknął i wyłączył się. — Co zrobisz? — powiedział Jan, nic nie rozumiejąc. — Polecę. On też. — Jak to? Przecież ci odmówił… — Bynajmniej! Zaraz zobaczysz go w skafandrze. On dobrze wie, co oznaczałaby taka odmowa, udokumentowana na piśmie. Dawno już powinni go skierować na emeryturę, a tego on boi się jak ognia. Po chwili rzeczywiście zatupały w korytarzu ciężkie buty i głos Haara burknął coś przez zamknięte drzwi. Bruno wyszedł. Po chwili siwa głowa dowódcy wsunęła się do kuchni. — Wracamy za trzy do czterech godzin, łączność na kanale szóstym. — Oczy Haara miotały złe błyski. — W laboratorium zostawiłem dla ciebie robotę. Wynotuj z ostatnich dwóch lat wszystkie zarejestrowane ulewy promieniowania korpuskularnego powyżej normy średniej. Chcę to mieć na dziś wieczór! Jan spojrzał na zegarek. Od chwili startu tamtych minęły dwie godziny, a on niewiele posunął się z robotą. Już po pierwszej godzinie doszedł do wniosku, że to, co robi, nie ma najmniejszego sensu. Wydało mu się, iż dowódca chciał tylko stworzyć pozory, że jest mu potrzebny ten wykaz, a w rzeczywistości chodziło o to, by on, Jan, miał co robić przez kilka godzin. Zabrzęczał sygnał wzywający do radiokabiny. Zgłosił się Bruno i oznajmił, że dotarli już do przekaźnika. Jan potwierdził odbiór meldunku i wrócił do pracy. Po chwili znów radiostacja wezwała go niecierpliwym sygnałem. — Mamy awarię silnika. Jakiś defekt w systemie kontrolnym. Wątpię, aby udało się coś zrobić przed upływem dwóch godzin, trzeba się dostać do obwodów sterowania stosem. Będziemy musieli przeczekać jeden cykl obiegu bezwładnego… — To znaczy — podchwycił Jan — że nie wrócicie wcześniej jak za trzydzieści godzin? — Mniej więcej, choć stary upiera się, by wracać pełnym ciągiem natychmiast po usunięciu uszkodzenia. Ale i on zdaje sobie sprawę, że na taki wariant lotu nie starczy paliwa. Może wyliczymy jakiś kompromisowy sposób, ale to i tak niewiele nam skróci powrót. — Gdzie on teraz jest? — Stary? Wyszedł w próżnię… Trochę się pożarliśmy i poszedł się przespacerować na linie. To doskonale uspokaja nerwy. Stoimy na cumie przy trzecim przekaźniku, zamelduj o tym Kontroli. — W porządku — powiedział Jan. — Macie żywność i powietrze na dwie doby. Jak naprawisz, zamelduj. Myślę, że obejdzie się bez ekipy ratowniczej? — Na pewno! Znam tego grata na pamięć; wiem, co mogło nawalić. To tylko kwestia czasu — zapewnił Bruno. Po komunikacie Bruna Jan przestał się spieszyć ze swą robotą. Jeżeli szef nie powróci dziś po południu, to nie pali się z tym pisaniem. Wyszedłszy z radiokabiny, spojrzał na zegarek. Kilka minut po trzynastej umownego dnia. Ponieważ na obiad było nieco za wcześnie, poszedł korytarzem obejrzeć te części stacji, których dotąd nie zwiedził. Oprócz kilku laboratoriów natrafił tylko na rozdzielnię energetyczną i magazyny.. Te ostatnie zajmowały znaczną część satelity. Po przejściu kilkudziesięciu metrów Jan natrafił na przepierzenie zagradzające dalszą drogę. Zawrócił i, odmierzając odległość krokami, poszedł w przeciwną stronę. Mijał od czasu do czasu biegnące w górę szyby — powinno ich być cztery, tyle bowiem „szprych” miało „koło” satelity. Minąwszy trzeci wylot z biegnącą w górę drabiną, Jan natrafił na drugie przepierzenie. Z liczby kroków wynikało, że odcięta od reszty stacji część korytarza stanowi co najmniej ćwierć jego długości. A więc tyle miejsca zastrzegł sobie Haar do prywatnego użytku. Po co mu aż tyle miejsca? Co on tam robi? Na te pytania Jan nie potrafił sobie odpowiedzieć przede wszystkim dlatego, że nie potrafił dostać się poza przepierzenia. Widoczne w nich przejścia zamknięto metalowymi odrzwiami. Innego wejścia nie było. Około trzeciej Bruno zakomunikował, że awaria została usunięta. Czekali tylko na odpowiedni moment, by wystartować w kierunku „Młyna”. Obecnie znajdowali się jednak w zbyt dużej odległości, by ryzykować powrót najkrótszą trajektorią. „Klepsydry” nie przystosowano do takich lotów, zapas paliwa był zbyt mały. Do wieczora Jan miał spokój. Udało mu się dostać bezpośrednią łączność z ziemską siecią radiotelefoniczną i rozmawiał z Liss. Słyszał ją nie najlepiej, a o wizji nawet mowy nie było, ale i to niezmiernie go ucieszyło. Pełen przyjemnych myśli zjadł kolację i ułożył się wygodnie na tapczanie, z interesującą lekturą w ręku. Nie sądzone mu było jednak przebrnąć spokojnie pierwszego rozdziału. Radiostacja zaalarmowała go po pięciu minutach. — Czy wszystko w porządku, Link? — głos dowódcy brzmiał na pozór spokojnie, ale Jan wyczuł, że spokój ten maskuje jakieś ukryte podniecenie. — Najzupełniej — odpowiedział. — Nie miałem żadnych radiogramów. — Nie o to mi chodzi! — Haar wyraźnie niecierpliwił się, jakby oczekiwał czegoś, lecz nie chciał o to pytać wprost. — Na stacji wszystko w porządku? Jan zapewnił go jeszcze raz, że nie zaszło nic nowego i Haar z ociąganiem wyłączył się. Jego pytania dały jednak Janowi wiele do myślenia. Czego mógł spodziewać się Haar? Co mogłoby przytrafić się na stacji, w jej wnętrzu? W tej części, którą Jan znał, na pewno nic… Chyba że… że tam, u niego, w jego pracowniach… Tak, to na pewno jedyne wytłumaczenie niepokojów szefa. Gdy Bruno zmusił go do tego lotu, Haar był najwyraźniej czymś zajęty. Może rozpoczął jakiś eksperyment i teraz boi się o wynik? A jeśli to niebezpieczny eksperyment? Zagrażający wybuchem? Nie, przecież nie zostawiałby czegoś podobnego na łasce losu, nie wspominając nawet słowem… Sądził co prawda, że niedługo powróci, ale… Niepokój Jana wzrósł, gdy po godzinie Haar odezwał się ponownie. Tym razem polecił Janowi, by przeszedł się korytarzem w jedną i w drugą stronę i sprawdził, czy „nic się tam podejrzanego nie dzieje”. Tym razem Jan nie wytrzymał już i wprost zapytał, o co konkretnie chodzi. Jako odpowiedź usłyszał gniewne burknięcie i powtórzenie poprzedniego polecenia… Obszedłszy korytarz, zajrzawszy do wszystkich pomieszczeń i nie znalazłszy niczego podejrzanego, Jan ze złością zakomunikował dowódcy, że idzie spać. Haar najwyraźniej puścił mimo uszu to ostentacyjne oświadczenie, bo zapowiedział, że za kilka godzin znowu się połączy ze stacją. Ze spania nic nie wyszło. Jan nie mógł uspokoić kłębiących się w mózgu przypuszczeń i domysłów. Stworzył i odrzucił jako bezsensowne ze trzy hipotezy, z których każda zakładała obecność jakiejś nieznanej osoby w pomieszczeniach zajmowanych przez dowódcę. Raz był to ukrywany przestępca, to znów… kobieta, wreszcie półprzytomny umysł zasypiającego stworzył sobie jakąś niezwykłą istotę z Kosmosu, którą Haar gości — czy może więzi — u siebie… Ostatnie myśli wtopiły się w koszmarny sen, Jan przewracał się na tapczanie i nagle, trafiony w środku snu olśniewającą koncepcją, usiadł, od razu przytomny, na brzegu posłania. Przez chwilę rozglądał się po ciemnej kabinie, przypominając sobie ową senną myśl… Potem wstał, narzucił ubranie i wyszedł. Ruszył korytarzem w lewo. Dochodząc do przegrody, zaczął stąpać cicho i ostrożnie. Chwilę nasłuchiwał z uchem przy ścianie. Nagle drgnął. Zza przepierzenia doszedł go stłumiony skowyt, jakieś jękliwe skomlenie. Znieruchomiał. Ktoś — czy też coś — musiało tam jednak być. Może po prostu pies? Nie, Bruno powiedziałby mu o psie… Zresztą Haar nie robiłby z tego takiej tajemnicy, mógł przecież mieć psa zupełnie oficjalnie… Jan nasłuchiwał jeszcze z minutę. Dźwięki — jakby nieco głośniejsze, natarczywe — powtarzały się co chwila. Nie przypominały głosu żadnego ze znanych Janowi zwierząt. Raz jeszcze sprawdziwszy zamki w drzwiach, przekonał się, że tędy nie dostanie się do odciętej części korytarza. Wrócił powoli w kierunku swej kabiny. Mijając wylot prowadzącego w górę wyłazu zatrzymał się, tknięty nagłym pomysłem. Przecież stamtąd, z odgrodzonej części korytarza, biegnie ku górze taki sam szyb, którego górny wylot znajduje się w centralnej części satelity.’ Pobiegł po skafander i po chwili wspinał się w górę szybu. Czuł, jak z każdym krokiem zmniejsza się ciężar jego ciała. Wyszedł przez śluzę na zewnątrz. Ostrożnie stąpając po śliskiej powierzchni wewnętrznej walca, stanowiącego centralną część satelity, dotarł do sąsiedniego wyłazu. Był zamknięty ściśle przylegającą do brzegów otworu płytą. Jan wcisnął taster zamka — klapa usunęła się w głąb i odsłoniła zejście do śluzy. Uśmiechnął się mimo woli. A jednak tego Haar nie przewidział! Sądził zapewne, że Jan nie odważy się wychodzić w próżnię bez asekuracji… A może po prostu tak dawno nie opuszczał stacji i ukrytej w niej swojej tajemnicy, że wyzbył się odruchu zamykania jej przed niepowołanym okiem? Pozostawiając próżniowy skafander we wnętrzu śluzy, Jan powoli schodził w dół szybu. W chwili gdy stanął na dole i gdy ciało jego odzyskało normalny ciężar, jękliwe wycie rozległo się znowu, tym razem tuż obok niego, nie tłumione ścianami. Jan odskoczył odruchowo pod ścianę. Korytarz był pusty. Ciągnące się szeregi drzwi do bocznych pomieszczeń opatrzone były złowrogimi znakami radioaktywności i ostrzegawczymi napisami. To za którymiś z nich musiała się ukrywać owa wyjąca tajemnica Haara. Jan nie miał już teraz wątpliwości, że musiało to być jakieś żywe stworzenie. Mijając kolejno drzwi, nadsłuchiwał. Za czwartymi z kolei słychać było szelesty, jakby niecierpliwe drapanie i pochrząkiwanie. Jan przyjrzał się uważnie tym drzwiom. Jak na innych, i tu widniał czerwono–żółty „wiatrak” radioaktywności, lecz drzwi nie były takie same. Składały się z dwóch połówek, górnej i dolnej. Każda z nich zamknięta była na oddzielny zamek. Jan przywarł uchem do górnej części. Ostry dźwięk, jakby ochrypłe miauknięcie, odrzucił go od drzwi. To tam… Rozejrzał się wokoło, lecz w zasięgu wzroku nie znalazł niczego, co mogłoby służyć jako broń. W tej samej chwili spojrzenie jego padło na umocowany w ściennym uchwycie pistolet gaśniczy. Chwycił go prawą dłonią, a lewą szarpnął klamkę. Górna połowa drzwi otworzyła się. W ciemności kwadratowego otworu błysnęła para żółtych, połyskujących oczu. Jan szarpnął się w tył, lecz stracił równowagę i całym impetem usiadł, wciśnięty w kąt między podłogą korytarza a przeciwległą ścianą. Dłoń z pistoletem zaplątała mu się gdzieś za plecami i nim zdążył ją wydobyć, ogromny kłąb pokryty długą zmierzwioną sierścią wystrzelił w jego kierunku. Jan zamrugał oczami, osłaniając się przedramieniem. Kudłate cielsko, musnąwszy lekko jego bark, grzmotnęło o ścianę obok. Kątem oka Jan dostrzegł bezkształtny, kosmaty tobół, gramolący się z podłogi. Uskoczył w kierunku drabiny wyłazu i dopiero mając ją za plecami, odważył się spojrzeć na potworka. W kłębach długiego futra można było dostrzec parę okrągłych ślepi i rozchyloną paszczę z wyszczerzonymi długimi i białymi zębami. Powyżej po obu stronach sterczały długie, sztywne i kudłate uszy. To nie może być żadne ziemskie zwierzę… — przemknęło Janowi przez myśl. Pulsujące cielsko wielkości sporego psa czaiło się, przywarłszy do podłogi w odległości czterech metrów przed Janem. Wymierzył z pistoletu i wcisnął spust. Skupiony strumień parującej tetry trysnął w kierunku napastnika, lecz ku zdziwieniu Jana nie trafił między żółte ślepia, tylko przebiegł ponad kudłatym stworem i rozprysnął się na podłodze tuż za nim i nieco w lewo. Jan wymierzył raz jeszcze, tym razem staranniej, lecz skutek był podobny. On wytwarza jakieś siłowe pole odpychające! — pomyślał Jan i przeraził się. W tej samej chwili zwierz skoczył, lecz wylądował na podłodze tuż u stóp Jana. Ostry ból przeszył łydkę, Jan szarpnął nogę i wyrwał ją z zębów potwora. Odrywając strzęp nogawki, przeskoczył jego cielsko i odbiegł kilkanaście kroków. Odwrócił się, gotów do odparcia następnego ataku. Opary rozpylonej tetry dusiły go, oddychał ciężko. Bury kłąb w dwóch susach znalazł się tuż przed nim, Jan strzelił raz jeszcze z gaśnicy, lecz tym razem strumień opryskał podłogę przed celem, odbijając się od niej i zalewając rozwarty pysk bestii. Desperackim skokiem Jan runął naprzód i kolbą pustego pistoletu grzmotnął kilka razy w miejsce, gdzie, jak mu się wydawało, powinien znajdować się łeb. Uderzeniom towarzyszyły słabnące skowyty, wreszcie kudłata masa legła w bezruchu na podłodze. Jan wyprostował się i otarł wielkie krople potu z czoła. Odurzony wonią czterochlorku węgla, zataczając się i wodząc dłonią po ścianie, dotarł do drabinki. Nałożywszy skafander, odkręcił tlen i odetchnął kilka razy głęboko. To wróciło mu jasność myśli. Szybko wyszedł na zewnątrz i starannie zamknąwszy śluzy, wrócił do swej kabiny. Sygnał radiostacji poderwał go na nogi. Pobiegł do radiokabiny i włączywszy mikrofon, zgłosił się. Mówił Haar. W głosie jego znać było zaniepokojenie i zdenerwowanie. — Nie mogłem się z tobą połączyć. Spałeś? — Nie. Trudno byłoby spać. Coś wyło u pana, profesorze — powiedział zimno. — Nie wolno tam chodzić… — krzyknął Haar ostro. — Już tam byłem — przerwał Jan. — Zabiłem to, co wyło. Właśnie przygotowuję raport dla Kosmocentrum. Pan przechowywał na stacji dzikie zwierzę, profesorze! — Dzikie…? — głos Haara załamał się. — I pan je zabił, Link? — Tak. Rzuciło —się na mnie. Proszę tylko powiedzieć, co to było. Muszę to opisać w raporcie! — Rzuciło się na pana? Pyta pan, co to było? — glos Haara trząsł się i chrypiał. — Pan nie poznał, co to było za zwierzę? — Nie… — tym razem Jan też się zdumiał. — To chyba jakiś nieziemski potwór! — Nieziemski… — Haar wybuchnął histerycznym, skrzypiącym śmiechem, przechodzącym jakby w urywane łkanie. — Link, co pan zrobił! Dwadzieścia lat pracy… Pan mnie zniszczył, Link… Haar zamilkł, po chwili odezwał się stłumiony głos Bruna. — Co tam się stało? Profesor zasłabł, musiałem mu dać zastrzyk. — Później opowiem… — mruknął Jan. — Daj go jeszcze, jak dojdzie do siebie. — Zrujnowałeś mnie, człowieku… — głos Haara był słaby i drżący. — Mówisz, że rzucił się na ciebie? To niemożliwe! Przecież to był królik! Czy widziałeś kiedy drapieżnego królika?…. Haar przyszedł do kabiny Jana jakiś potulny i złamany. — To koniec — powiedział. — Nie zdążą już powtórzyć tego doświadczenia. Trwało dwadzieścia trzy lata! Najpierw nieudane próby, a potem… potem hodowla, długa hodowla. To był mutant, rozumiesz? Zacząłem od pospolitego królika domowego. Chciałem wyhodować mutanty odporne na promieniowanie kosmiczne, rozumiesz? Czy wiesz, ilu kosmonautów zginęło przez promieniowanie? Całe życie poświęciłem zagadnieniom oddziaływania radiacji na organizmy żywe. Kiedy mój najlepszy przyjaciel zmarł na skutek napromienienia po silnym rozbłysku słonecznym, postanowiłem zrobić coś dla ludzkości, dla przyszłej ludzkości.. Zacząłem od królików, bo mnożą się dostatecznie szybko. Poddawałem stopniowo różnym dawkom napromienienia poszczególne pokolenia, wypróbowałem różne sposoby i rodzaje promieniowania… I wiesz, co osiągnąłem? Pełny sukces! Ten, którego zabiłeś, mutant w dziewiętnastym pokoleniu doświadczalnym, wytrzymywał bez ujemnych skutków udarowe dawki setek remów! Czy pojmujesz, jakie to może mieć znaczenie dla człowieka? O ile łatwiej byłoby opracować metodę mutacji genetycznej człowieka celem uodpornienia go na radiację… Z królikiem udało się znakomicie! — Tak, profesorze… Możliwe, ale… to już nie był królik! — powiedział cicho Jan. — Mówisz, że nie był podobny?… — Haar patrzył ponuro w podłogę. — nie zwróciłem na to uwagi… Czyżbym zapomniał, jak wygląda normalny królik? — Być może. Albo po prostu nie interesowało to pana. Nie interesowało pana nic poza odpornością na promieniowanie. — Tak… Chyba ma pan rację, Link. Teraz zresztą nie ma to znaczenia, kiedy mój mutant nie żyje…. — Ależ profesorze! Przecież to nie był jedyny wynik pańskich prac! Ma pan jakieś notatki, wyniki badań… — To na nic… — Haar machnął dłonią i skrzywił się żałośnie. — Chciałem go pokazać w Instytucie. To był jedyny sposób, aby przekonać radę naukową. Oni uważają mnie za pomyleńca, dlatego musiałem robić wszystko na własną rękę i w konspiracji. Teraz nie uwierzą mi, w nic nie uwierzą… Ale może to i lepiej, jeśli to wszystko nie przyda się dla dobra ludzkości… — W tej formie na pewno nie… — zgodził się Jan. — Nie będziemy przecież hodować odczłowieczonych mutantów. Ale wyniki pana prac mogą się przydać jako przyczynek do genetyki…. — To mnie już nie obchodzi… — mruknął Haar ponuro. — Nie osiągnąłem mojego głównego celu. A po chwili, innym już tonem, dodał: — Więc pan twierdzi, że ten mutant nie był podobny do królika… Zadziwiające, doprawdy zadziwiające… Rzucił się na pana, bo był głodny…. — W pierwszej chwili wydało mi się, że mam do czynienia z kosmicznym potworem! — powiedział Jan. — A właściwie to jest pewna rzecz, której nie wyjaśniłem sobie dotychczas. Kiedy usiłowałem oślepić go strumieniem z gaśnicy, w żaden sposób nie mogłem wycelować! Wydało mi się nawet, że on zakrzywia jakby drogę strumienia koło siebie, odchyla go tak, aby nie zostać trafiony… Czyżby to była jakaś uboczna właściwość pańskiego mutanta? Oczy Haara uniosły się powoli, twarz wygładziła się, pojaśniała, a w oczach zapłonęły wesołe ogniki. — Eh, młody człowieku… — powiedział, kiwając głową. — Zbyt łatwo wyciąga pan fantastyczne wnioski… Czy nie zauważył pan, że i pańska osoba posiada tę samą właściwość? Przecież, jak pan opowiadał, rzekomy „potwór” dwukrotnie skakał na pana i za każdym razem nie trafiał! Niech pan sobie przypomni, gdzie się znajdujemy! — W układzie nieinercjalnym! — zawołał Jan, pojmując nagle wszystko. — Więc to było po prostu… działanie siły Coriolisa na ciało po ruszające się w układzie nieinercjalnym! — Tak. Siły prostopadłej do płaszczyzny, utworzonej przez wektory prędkości kątowej wirowania i prędkości poruszającego się ciała… — powiedział Haar. — To i owo z elementarnej mechaniki jeszcze się pamięta… Janowi zrobiło się trochę głupio. 1964 BLISKO SŁOŃCA Sima odnalazłem w klubie niedaleko Kosmoportu. Otoczony grupką chłopców, rozprawiał o czymś, popijając z wysokiego kieliszka swój ulubiony napój pomarańczowy. Sim nigdy nie pijał alkoholu, nawet piwa… Siedział tyłem do wejścia, ale już z daleka rozpoznałem jego niski, tubalny głos. Stanąłem cicho za jego plecami. Kończył właśnie jakąś bzdurną opowieść — jedną z wielu zmyślonych historyjek, którymi z lubością raczył zwykle swych przygodnych słuchaczy. Chłopcy patrzyli na niego jak na pomnik bohatera. Sim umiał opowiadać! Szkoda tylko, że opowiadania jego, mówiąc delikatnie, o grube parseki mijały się z prawdą. — …i wtedy, rozumiecie, zobaczyłem go na ekranie! W słuchawkach wciąż skamlał jego głos, powtarzający uparcie wezwanie: „Tu Egan, z EBR–3, po awarii w sektorze cztery–jedenaście, wzywam pomocy, tu Egan…” Zobaczyłem go i… o mało szlag mnie nie trafił! Zlazłem przecież z kursu o trzy dziesiąte, dałem się prasować przez dwie godziny pod przeciążeniem trzy „g”, aby mu przyjść z pomocą… Tu nastąpiła dłuższa przerwa, Sim wolno pociągał napój z kieliszka, a gdy napięcie słuchających wzrosło do odpowiedniego poziomu, na pozór niedbale wycedził: — Nie wytrzymałem! Kropnąłem w niego cały ładunek z miotacza dziobowego! Po słuchaczach przebiegł szmer zdumienia i zgrozy, ktoś niepewnie zapytał: „jak to?” Wtedy dopiero Sim z całą flegmą wyjaśnił: — Bo… rozumiecie, to był… taki… kalkulator, maszyna analogowa, która miała przerost sprzężeń samozachowawczych. Po awarii tej „ebeerki” została jakimś cudem wyrzucona wraz z całym układem zasilającym, zupełnie nie uszkodzona. Załoga zginęła, rakietę rozniosło w promieniu miliparseka, a Eganowi nic się nie stało, krążył sobie spokojnie po stabilnej i wrzeszczał o ratunek! — Ale… dlaczego go zniszczyłeś? — spytał ktoś „litościwy” z drugiego rzędu słuchaczy. — A po co miałby się męczyć? Przecież nie mogłem ryzykować i zabierać na pokład pudła o wadze półtorej tony! Z drugiej strony, nie chciałem go pozostawiać w takim stanie: wiecie, co się dzieje, gdy przewodnik oziębimy do kilku stopni Kelvina… Opór elektryczny maleje, prądy rosną, płyną, jak chcą… Entropia układu wzrasta, jednym słowem: elektromózg dostaje kręćka, co musi być dla niego niezbyt przyjemne! Zniszczyłem go ze względów czysto humani… ee… tego… to znaczy, jemu już i tak niewiele brakowało, termostaty ledwie trzymały… Słuchacze z przejęciem kiwali głowami, a Sim spod oka obserwował efekty swojego bajdurzenia. — No dosyć, Sim! — powiedziałem, kładąc mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie, prostując całą swą dwumetrową postać. — Ach, to ty! — bąknął niepewnie, wbijając we mnie okrągłe oczy. Patrzył tak błagalnie, że nie miałem sumienia psuć mu zabawy. Nie kwestionowałem więc autentyczności opowiedzianej przez niego historii. Sim z właściwym sobie refleksem zorientował się, że nie zamierzam go „sypnąć”, i dla lepszego jeszcze efektu rzucił w stronę słuchaczy: — Możecie spytać tego kolegi, miał wtedy patrol w sąsiednim sektorze i słyszał sygnały tego elektroimbecyla! Jego bezczelność bywała czasem zdumiewająca. — Dobrze, dobrze — powiedziałem, ujmując go pod ramię — chodźże wreszcie, „stary” się wścieka, bo… — Ciii…! — syknął rozpaczliwie. Wyszliśmy z klubu, odprowadzani pełnymi uznania i podziwu spojrzeniami chłopców. Odznaki Kosmocentrum, połyskujące w klapach naszych kurtek, zawsze robią wrażenie na nastolatkach. Mało kto wie, że istnieją dwa rodzaje tych odznak: obie są prawie identyczne, a różnica polega na tym, że personel latający ma na plakietce żółte inicjały, a obsługa naziemna — białe. „Luniarze” mają seledynowe, ale tych prawie nie widuje się w naszym Kosmocentrum. Na odznace Sima litery były białe. Nie oznacza to jednak, że nigdy nie latał w przestrzeni. Owszem, przez kilka lat był jednym z najlepszych pilotów naszego Ośrodka. Początkowo latali z Greffem w głąb układu, poza orbitą Wenus. Chyba ze dwa lata robili śmiałe wyprawy w te niebezpieczne rejony, gdzie grawitacja słoneczna, zakłócenia łączności wskutek silnej radiacji i mnóstwo innych znanych i nie znanych niebezpieczeństw stawia przed pilotem najwyższe wymagania zarówno co do umiejętności technicznych, jak też pod względem odporności psychicznej i fizycznej. Sim był okazem zdrowia i energii. Greff zresztą także, mimo. że fizycznie był nieco słabszy. Kłócili się wiecznie, ale w rezultacie jeden bez drugiego nie mógł się obyć. Potem zdarzył się ten wypadek — dziwny, co prawda, ale wówczas jeszcze nikt się Sima nie czepiał. Greff zginął. Jedynym świadkiem tragedii był Sim. Dziwnie jakoś potem przedstawił całą tę zawiłą historię, wiele było niejasności, ale uznano je wówczas za wynik depresji i wstrząsu psychicznego po stracie przyjaciela. Po kilku miesiącach Sim rozpoczął loty z Moenem, który przeszedł do nas z transportowców obsługujących linię marsjańską i nie bywał nigdy w strefie wewnątrzorbitalnej. Jak już powiedziałem, nawigacja jest tu trudniejsza niż na zewnątrz orbity Ziemi, a zatem Moen nie od razu potrafił dorównać takiemu mistrzowi jak Sim. Po roku jednak latali już jak równy z równym i nawet się polubili… Trudno wszak nie polubić tego starego blagiera Sima, zawsze pełnego dowcipu i werwy. Kiedy już wszystko zdawało się układać jak najlepiej, nastąpił drugi wypadek. Okoliczności były niemal identyczne, nawet rejon prawie ten sam. Zginął Moen, Sim wrócił. Tym razem jego zeznanie nie bardzo podobało się ekspertom z komisji, badającej przyczyny wypadku. Właściwie nie było czego badać — ciało Moena zostało, zgodnie z przepisami sanitarnymi, spalone jeszcze przez Sima w statku. Statek był maleńki, nie posiadał odpowiedniej chłodni, a droga powrotna zbyt długa, aby ryzykować transport trupa na Ziemię. A wnętrze rakiety? Ot, nic szczególnego. Żadnych śladów, które mogłyby potwierdzić lub zaprzeczyć zeznaniom Sima. W efekcie niczego mu nie mogli zarzucić — żaden paragraf Kodeksu Kosmicznego nie został naruszony. Ale licencję mu odebrali. Jakieś tam niby względy zdrowotne — tak się to oficjalnie nazywało, ale każdy, kto sprawę znał bliżej, wiedział swoje na ten temat. Sim nigdy nie rozmawiał z nikim o tych historiach. Pracował w sekcji łączności i automatyki, wywiązywał się na ogół nie najgorzej ze swych obowiązków i powoli zdawał się odzyskiwać dawny humor. Od czasu do czasu „urywał” się na miasto, by wśród ciekawskich chłopaczków poczuć się raz jeszcze kosmopilotem. Opowiadał, że właśnie wrócił z jakiejś dalekiej podróży, plótł trzy po trzy, a oni słuchali z rozdziawionymi ustami. Wtedy Sim był w swoim żywiole. Patrzyliśmy przez palce na tę jego słabostkę. Widocznie było mu to potrzebne — nie mógł przyzwyczaić się do wiecznego siedzenia w kosmoporcie, podczas gdy inni startowali, lądowali, szykowali się do dalekich rejsów… Tym razem Sim zniknął nam na trzy godziny przed startem „Cefeusza”. Kontrolę aparatury łącznościowej przepisowo należy przeprowadzić na godzinę przed startem. Właśnie Sim miał to zrobić i dlatego „stary”, czyli szef działu technicznego, kazał mi go poszukać. Był wściekły, bo doniesiono mu o awarii jednej z naszych rakiet, bodajże w drodze do Wenus. W takim przypadku odpowiedzialność spada z reguły na nasz dział; toteż wściekłość „starego” była w pewnej mierze uzasadniona i skrupiło się na Simie, na razie zaocznie. Sim wiedział, że „stary” jest dobry do czasu, dopóki go coś nie „ukąsi”. Dlatego pędził teraz na złamanie karku na kosmodrom, a ja z trudem usiłowałem dotrzymać mu kroku. Za bramą zwolnił nieco, a gdy się z nim zrównałem, spytał: — Jak sądzisz, czy „stary” będzie mnie bardzo beształ? — No, ja myślę! — odpowiedziałem z przekonaniem. Sim milczał przez kilkanaście sekund, a potem niespodziewanie zapytał: — Powiedz mi, ale szczerze: czy, według ciebie, oddadzą mi kiedyś wreszcie licencję pilota? Pytanie było tak zaskakujące, że przez chwilę nie mogłem wydobyć głosu. Sim nigdy nie rozpoczynał rozmowy na ten temat, a ogólne przekonanie wśród kolegów Sima było raczej publiczną tajemnicą: nie oddadzą mu licencji, bo nie są pewni prawdziwości jego zeznań w tamtych sprawach… — No… bo ja wiem… — wyjąkałem po chwili. — Być może, że… — Pojęcia nie masz, co to dla mnie oznacza: znowu latać! — powiedział cicho Sim. — Myślisz, że sprawia mi przyjemność opowiadanie bredni tym… smarkaczom? No, z początku… może, trochę. Ale potem… Tfu, rzygać się chce jak po narkotyku… Szliśmy chwilę w milczeniu, Sim zrywał liście z żywopłotu i gryzł je, spluwając przez ramię. — Wiesz? Ja nie mogłem powiedzieć im wtedy… prawdy… Spojrzałem na niego zaskoczony. — Tak! Nie mogłem, rozumiesz? Komisja Ekspertów to nie banda głuptasów w klubie, którym da się wmówić wszystko, co zechcesz… Gdybym powiedział prawdę, na pewno już dawno zamknięto by mnie w zakładzie dla… psychicznie wyczerpanych… To, co się stało wtedy na „Koralu”, i potem, drugi raz, na „Sylvii”… to było o wiele bardziej niewiarygodne niż wszystkie moje kretyńskie opowiastki! Jak mogłem przypuścić, że uwierzą w to ci panowie z Komisji, jeśli ja sam nie wiem, czy mam w to wierzyć? Może naprawdę jestem wariat, kosmiczny wariat czy coś podobnego… Psychiatrzy już by znaleźli właściwą nazwę dla takiego przypadku… No tak, słowo ci daję, po tej historii z Greffem przez trzy dni myślałem, że mam „kota”! Wolałem nic im nie mówić, zmyśliłem byle co… Myśleliby, że kpię sobie z nich, a wtedy — żegnaj na wieki, licencjo! A najbardziej tragikomiczne w tym wszystkim jest to, że wszystko odbyło się naprawdę tak; to prawda, do stu tysięcy eksplozji termojądrowych, cholerna, idiotyczna prawda, w którą nie sposób uwierzyć! Ze złością zerwał z krzewu garść liści, cisnął je na żwir alejki i przydeptał butem. Szliśmy dalej w zupełnym milczeniu. O sto metrów przed nami bieliły się pierwsze budynki Kosmocentrum. — Odpowiedz mi o tym! — powiedziałem cicho. — Powiesz, że jestem blagier i wariat… Wszystkim tak będziesz mówił… Wolę… zachować to dla siebie… — Nie, Sim! Nikomu nie powiem, choćbym nawet sam nie mógł uwierzyć. — No, przypuśćmy… — zastanawiał się chwilę. — A więc dobrze! Niech się wreszcie przekonam, że w to nie można uwierzyć… Dobrze, opowiem. Zaczekaj na mnie po pracy koło parkingu, pojedziemy do mnie. Załatwię „Cefeusza” i zaraz wychodzę. Masz chyba trochę czasu? — Oczywiście. Będę czekał! Sim mieszkał w trzydziestopiętrowym punktowcu, w śródmieściu. Pojechaliśmy mikrobusem, który odwoził zmianę pracowników Kosmocentrum. Było kilka minut po trzeciej, na ulicach panował zwykły o tej porze ruch. Gdy wysiedliśmy z mikrobusu, Sim wstąpił jeszcze do sklepu, by kupić coś na kolację — mieszkał sam i był — jak mówiono w Ośrodku — zatwardziałym kawalerem. Mieszkanie było niewielkie, prawie bez mebli. Za to wszędzie na półkach, stole i oknie leżało mnóstwo książek, mikrofilmów, atlasów nawigacyjnych… Dostrzegłem wśród nich szereg najnowszych prac, dopiero co wydanych. Widocznie Sim ani przez chwilę nie tracił nadziei, że znów kiedyś cała jego wiedza o nawigacji posłuży mu we właściwym celu. Dokształcał się, starał się nie pozostawać w tyle. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo musi się męczyć w swojej sytuacji… Nie latałem nigdy dalej niż na Księżyc, ale wiem z opowiadań wytrawnych pilotów, że z czasem przestrzeń staje się dla pilota kosmicznego tym, czym było niegdyś morze dla żeglarza — staje się jakimś przemożnym magnesem i cząstką życia równocześnie. Nie wiem, dlaczego właśnie teraz, ale zrobiło mi się ogromnie żal Sima i postanowiłem w miarę możliwości dopomóc mu w odzyskaniu upragnionej licencji… Na razie nie zdawałem sobie sprawy, co mógłbym zdziałać w tym kierunku, ale sam widok tego dobrodusznego, a równocześnie pełnego energii, trzydziestoletniego dryblasa budził sympatię i chęć sprawienia mu czymkolwiek przyjemności. — Siadaj — powiedział, wskazując fotel, a sam poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Wrócił po kilku minutach, niosąc dzbanek i filiżanki. Ustawił to wszystko na stoliku i sadowiąc się na tapczanie, rozpoczął: — Musisz się przygotować na dłuższe słuchanie. A jeśli chcesz, abym niczego nie zapomniał powiedzieć, powstrzymaj się z wszystkimi pytaniami, aż skończę… Zajrzał do dzbanka, mruknął: „No, chyba wystarczy, już będzie dobra!” i napełnił filiżanki mocną kawą. Podając mi cukier, ciągnął dalej: — To było w osiemdziesiątym trzecim. Greff i ja lecieliśmy właśnie „Koralem” do głębi układu. To miał być taki rekonesans przed wyprawą Ramberga, która zresztą nie doszła wreszcie do skutku z jakichś bliżej mi nie znanych przyczyn. Naszym zadaniem było dotrzeć, jak tylko się da, głęboko i pomierzyć gęstość strumienia promieniowania korpuskularnego w rejonie aphelium Merkurego. Mieliśmy na pokładzie mnóstwo aparatury automatycznej: koronografy, spektografy, komory jonizacyjne, fotometry — słowem, wszystko, co potrzeba dla badań Słońca. Nie musieliśmy nawet znać się na tych wszystkich przyrządach — wystarczyło podejść odpowiednio blisko Słońca, aby możliwie dokładnie zarejestrować potrzebne dane. Aparatura pracowała automatycznie, a my z Greffem nudziliśmy się jak dwa mopsy. Z tych nudów… postanowiliśmy… no, rozumiesz, jak to jest, kiedy człowiekowi da się we znaki monotonia — postanowiliśmy nieco… przekroczyć dane nam instrukcje i wybrać się trochę głębiej. Temperatura nie była jeszcze tak wysoka, aby w czymkolwiek zagrażała rakiecie, a nam się wydawało, że w ten sposób wzbogacimy informacje o aktywności Słońca, a przy okazji sami nieco się rozruszamy… Nie, nie! Nie myśl, że wleźliśmy zbyt głęboko… Na pancerzu rakiety szanowna komisja nie odkryła żadnego śladu przegrzania, zresztą zaraz po przekroczeniu orbity Merkurego miało miejsce… Ale po kolei… Postanowiliśmy zatem, że zrobimy wypad w kierunku Słońca. „Koral” krążył dotąd poza orbitą Merkurego, wirując wokół podłużnej osi, aby pancerz nagrzewał się równomiernie. Zresztą ignistat to fantastyczny materiał, wytrzymałby trzy razy większe temperatury. A u mnie i u Greffa od pomysłu do realizacji zwykle nie było daleko. Zeszliśmy z kursu o kilka tysięcznych, aby stopniowo po spiralnej wejść na ciaśniejszą, lecz bardziej spłaszczoną elipsę… Sim przerwał na chwilę, popił kawy, a potem, jakby z wahaniem, rozpoczął: — Właściwie, skoro już ci o tym wszystkim mówię, powinienem powiedzieć… To nie jest może takie najważniejsze, ale… wtedy obaj mieliśmy tym zaprzątnięte umysły… Wiesz, znaliśmy taką… dziewczynę, no, koleżankę jeszcze ze studiów… Nazywała się Vea, studiowała planetografię. Każdy z nas wmawiał sobie, że właściwie nic do niej nie czuje, ale to nie była prawda. Chowanie głowy w piasek… Dla mnie przynajmniej, gdy się nad tym głębiej zastanowiłem, jasne było, że wcześniej czy później… musi dojść między nami do jakiejś scysji na tym tle. Gdyby chociaż ona sama faworyzowała któregokolwiek, drugi na pewno potrafiłby się jakoś z tym pogodzić. Ale ona, jak zwykle kobiety w takiej sytuacji, nie śpieszyła się z wyborem. Zbyt lubiła nas obu, aby któremukolwiek sprawić przykrość. Liczyła na to, że jakoś to będzie, że sami coś postanowimy. Na pewno nie kochała się w żadnym z nas, a my byliśmy bez wątpienia w niej zakochani… Ale do żadnej rozmowy między nami nie doszło — każdy bał się, aby to nie miało wpływu na naszą przyjaźń. I tak zostało. Triumf idei nad zdrowym rozsądkiem, bo wiadomo z góry, że tak czy inaczej sprawa dojrzeje kiedyś do radykalnego rozwiązania. Jedno jest pewne: gdyby ktokolwiek wiedział o naszej wspólnej miłości do Vei, byłoby już po mnie. Wystarczająca poszlaka, aby oskarżać mnie o umyślne spowodowanie śmierci Greffa, czyli po prostu o morderstwo! Przecież wysoka Komisja przez cały czas trwania śledztwa usiłowała znaleźć coś takiego! Sim przerwał na chwilę, patrzył w szarzejący prostokąt okna i oddychał ciężko, zmęczony ostatnimi słowami, które wyrzucił z siebie szybko, jakby chciał je jak najdalej odrzucić. — Przepraszam — mruknął po chwili i opanowanym już głosem mówił dalej: — Od czasu wypadku z Greffem nie widziałem się ani razu z Veą. Z listu, w którym donosiła mi, że odlatuje na Marsa z ekspedycją Krołowa, wynikało dla mnie jasno, co myśli o całym zdarzeniu, choć nie napisała tego wprost. Ona też podejrzewała, że zabiłem Greffa, aby pozbyć się konkurenta! Może nawet była o tym przekonana… Wiedziałem, że jedynym sposobem, aby ją pozbawić tego przekonania, będzie… całkowite zerwanie znajomości… Tak też zrobiłem. Ale wróćmy do właściwego tematu. Powiedziałem już, że zeszliśmy nieco z kursu i zaczęliśmy zbliżać się ku Słońcu. Siedzieliśmy obok siebie, Greff po mojej lewej stronie. W dwuosobowej patrolowce stery są dublowane, chociaż w normalnych warunkach prowadzi jeden pilot, a obecności drugiego instrukcja wymaga jedynie podczas niektórych manewrów. Tym razem jednak woleliśmy być obaj w gotowości — w nowych warunkach nigdy nic nie wiadomo… Trzy czwarte prawego ekranu zajmował jaśniejący obraz Słońca. W środku jego tarczy dostrzegłem nagle ciemniejszy obszar — plama, rzecz normalna. Zwróciłem na nią uwagę tylko dlatego, że była wyjątkowo wyraźna. Początkowo pomyślałem nawet, że luminofor na środku ekranu jest bardziej wypalony niż na pozostałej powierzchni. Ale to była autentyczna plama na Słońcu. Tyle ich dotąd widzieliśmy, że odechciało nam się obserwacji. Jedyne, co nigdy nie może się znudzić — to oglądanie protuberancji. To tak, jak podczas zabawy z kalejdoskopem: nigdy nie wiadomo, jak za chwilę ułożą się kolorowe szkiełka… Protuberancje widywaliśmy przeróżne, a każda miała swoją historię narodzin, rozwoju i zniknięcia. Ogniste języki korony słonecznej układały się w nieprawdopodobne kształty, całe sceny i pejzaże. Greff, który z amatorstwa uprawiał malarstwo neosurrealistyczne, godzinami nieraz siedział przy koronografie i, jak mówił, akumulował natchnienie do wielkich dzieł, które miały powstać podczas trzymiesięcznego urlopu po powrocie z wyprawy. Plama na ekranie rosła, a może tylko tak mi się zdawało, gdyż patrzyłem na nią dość długo, nie mając nic lepszego do roboty. Autopilot doskonale dawał sobie radę z zadanym mu kursem. Nagle… poczułem się dziwnie. Obraz przed oczyma zamącił się, jakby nałożył się nań jakiś drugi. Przez chwilę miałem wrażenie, że patrzę równocześnie w dwóch kierunkach. W głowie poczułem dziwne, obce myśli i narastający szum jakby rozpędzającego się turbosilnika. Ale ten „odgłos” nie trafił do mojej świadomości za pośrednictwem słuchu — on powstawał wewnątrz mojej czaszki. Obraz przed oczami rozdwoił się wyraźnie. Zupełnie tego nie chcąc, zwróciłem spojrzenie w prawo, mając równocześnie wrażenie, że wciąż patrzę na wprost… Całkiem, jakbym miał dwie głowy! Spojrzałem więc w prawo i… serce we mnie zamarło. Tam, gdzie powinna być goła ściana kabiny, ujrzałem… siebie! Tak, siebie, siedzącego przy sterach! Równocześnie moja „druga głowa” zwróciła się w lewo i zobaczyłem Greffa, wpatrzonego we mnie dziwnym, nieprzytomnym wzrokiem… Wyobraź sobie taką sytuację! Z prawej — ja, ale nie ja, bo prawdziwy „ja” siedzi tu, we mnie… Z lewej — Greff, a pośrodku „coś”, co jest równocześnie i Simem, i Greffem… To trudno nawet opisać, a co dopiero wyobrazić sobie… A wszystkiemu towarzyszy narastający, piekielny jazgot w głowie… W środku — zlepek mnie i Greffa, jedną parą oczu wpatrzony w lewo, w Greffa, a drugą — we mnie, po prawej… Czuję, że za chwilę stracę przytomność… Nie wiem już, która z moich „połówek” to czuje… Biją we mnie dwa serca, nierówno, coraz szybciej i mocniej… Jeszcze chwila, gwałtowny ból z lewej strony, pod łopatką, uczucie duszności, lecę gdzieś w dół… A równocześnie siedzę w fotelu, zaciskając machinalnie dłonie na dźwigni przyspieszenia… Obraz po prawej stronie zachodzi mgłą, niknie… Pozostaje tylko ten drugi obraz — Greffa, skulonego w fotelu, pochylonego do przodu, nieruchomego. Jakaś obca, nieswoja myśl woła we mnie: „Vea, gdzie jesteś?!”… I znów mam tylko jedną głowę, jestem sobą, ponad wszelką wątpliwość jestem Simonem Fulmerem, siedzę w fotelu pilota, w skroniach czuję ustępujący ból, bicie serca uspokaja się powoli. Obok, na drugim fotelu, z głową między kolanami spoczywa bezwładne ciało Greffa. Gdy podniosłem mu głowę, ujrzałem siną twarz z szeroko otwartymi, martwymi oczami. Nie żył. Automat diagnostyczny stwierdził: „Zawał serca na tle emocji psychicznych przekraczających próg wytrzymałości…” Tylko dzięki temu, że pozostawiłem w automacie ten zapis nie skasowany, nie wytoczyli mi sprawy o zabójstwo… Ale kwestia, jaki to był rodzaj „emocji”, pozostała nie rozstrzygnięta zarówno dla mnie, jak i dla Komisji… Po tym wszystkim, rzecz jasna, natychmiast skierowałem „Korala” pełnym ciągiem w kierunku Ziemi. Ciało Greffa musiałem oczywiście spalić, bo temperatura w kabinie utrzymywała się na poziomie 300 stopni Kelvina, a miałem przed sobą kawał drogi do najbliższej zamieszkanej stacji kosmicznej… Biedny Greff… Gdyby mu ktoś powiedział za życia, że umrze na serce, roześmiałby mu się w nos. Serce miał jak kompresor! Pamiętam, jak na treningach wytrzymywał dziesięciokrotne przeciążenia, a przy czterech „g” potrafił gwizdać różne melodie, nawet nie fałszując… Powiedziałem Komisji, że mieliśmy spotkanie z dużym bolidem, cudem uniknęliśmy rozbicia, i tak dalej… Oczywiście nie uwierzyli, bo w tamtych okolicach meteory należą do rzadkości, a taśmę z zapisem manewrów autopilota przezornie „zagubiłem”… Musieli z konieczności przyjąć moją wersję. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten drugi wypadek… Zawsze ciągnęło mnie w stronę Słońca, a po śmierci Greffa byłem chyba jedynym specjalistą od tych rejonów. Przydzielono mi Moena, najpierw na praktykę, potem w charakterze kopilota. To był porządny chłopak, może trochę zbyt gwałtowny. Ale jako pilot — bez zarzutu. Dla mnie, ma się rozumieć, to nie było to, co Greff… Ale chyba tylko dlatego, że się przyzwyczaiłem porozumiewać z nim bez słów… Z Greffem byliśmy idealnie zgrani, ufaliśmy sobie nawzajem, a to daje pewność siebie, tak niezbędną w trudnych momentach. Tak więc, jak powiedziałem, z Moenem latało się nieźle, ale chwilami wydawało mi się, że siedzi w nim zamaskowany schizofrenik, gotowy lada chwila ujawnić to „drugie oblicze”, które mogło się okazać nie takie, jak bym sobie życzył. Ale to były tylko moje prywatne podejrzenia, do których nie przywiązywałem zresztą zbytniej wagi. Moen miał zawsze wyśmienite wyniki wszelkich testów psychologicznych i wkrótce uznałem moje przypuszczenia za bezpodstawne urojenie. Nasza wyprawa — ostatni lot Moena… i mój chyba także… miała na celu obfotografowanie Merkurego z możliwie najmniejszej odległości dla celów kartograficznych. Poza tym różne instytucje naukowe dorzuciły od siebie całe mnóstwo pomniejszych zadań do wykonania „przy okazji”, „po drodze” i „jeżeli się uda” — jak to zwykle dzieje się w takich wypadkach. Profesor Pollinger — wiesz, ten od psychologii strachu — zlecił nam np. notowanie własnych przeżyć w chwilach niebezpieczeństwa. Postanowiliśmy nawet z Moenem, że wymyślimy taką nieprawdopodobną hecę, że staruszek będzie się przez następny rok głowił, pod którą z teorii psychofizycznych należy to podciągnąć. Tragedia zdarzyła się prawie dokładnie po przeciwnej stronie Słońca (biorąc za układ odniesienia orbitę Merkurego) niż poprzednio… Ja prowadziłem „Sylvię”, na lewym fotelu drzemał Moen. W pewnym momencie poczułem, że zbliża się tamto… Ten sam potworny szum w głowie, ucisk w skroniach… Odruchowo spojrzałem w prawo, spodziewając się ujrzeć tam, jak wtedy, siebie… Ale po prawej stronie nie było nic oprócz wyścielonej gąbką ściany. Obraz, widziany przeze mnie, nie rozdwajał się, widziałem tylko to, na co patrzyłem… A jednak… wiedziałem, że coś jest nie w porządku! Szum ustalił się, nie narastał… I nagle… wyraźnie poczułem, tak samo jak przedtem, jakieś obce, cudze myśli, włażące w moją świadomość nie wiadomo którędy. Tak! To jednak było to samo… Znów miałem wrażenie, że jest we mnie dwóch ludzi, choć patrzyłem tylko jedną parą oczu na drzemiącego w fotelu Moena. Poruszył się nagle i jęknął, a mnie się wydało, że to ja poruszyłem się i jęknąłem… Zamknąłem oczy i wtedy… poczułem, że śnię o czymś bardzo wyraźnie. Otworzyłem szybko oczy, ale wrażenie snu, nałożone na widok śpiącego Moena, nie ustępowało. Nagle stwierdziłem, że nie mogę poruszyć głową, jakby mi szyja zesztywniała. Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie: moje ręce chwyciły ciężki, trzykilogramowy uchwyt dźwigni awaryjnego rozruchu. Kierowany jakimś niezależnym od mojej woli impulsem skoczyłem w stronę Moena i zdzieliłem go tym żelastwem w głowę! Równocześnie sam odczułem to uderzenie… i natychmiast stałem się znowu sobą, tylko sobą, przerażonym tym, co przed chwilą uczyniły moje ręce, ale w pełni władającym własnymi zmysłami… Przede mną w fotelu leżał Moen z rozwaloną czaszką. Nie żył… Teraz uwierzyłem zupełnie na serio, że jestem wariatem. Przerażony, zaprogramowałem autopilota na najkrótszą trajektorię w kierunku Ziemi i zrobiłem sobie encefalogram. Wszystko w normie — żadnych przerostów, poszczególne rytmy w równowadze, pominąwszy pewne zachwiania, spowodowane zrozumiałym w tej chwili podnieceniem… Spaliłem zwłoki Moena. W raporcie dla komisji oświadczyłem, że uderzył głową w kant pulpitu rozdzielczego podczas hamowania… Klamra pasa była źle zapięta… Ale to ja go zabiłem! Rozumiesz?! Ja! Nie chciałem tego zrobić, nie mogłem nawet temu zapobiec, ale… jak miałem to wyjaśnić Komisji, która musi mieć wszystko czarno na białym, podciągnięte pod odpowiedni paragraf?! Masz przed sobą mordercę, czy zabójcę raczej… Nie wiem… Ale ja naprawdę nie chciałem tego zrobić! — Uspokój się, Sim! — siliłem się na swobodny ton, ale wstrząśnięty jego opowieścią sam nie potrafiłem zachować równowagi. — Czy jestem pierwszym, któremu to powiedziałeś? — Tak, tobie pierwszemu… Ale nie przesadzaj i nie bierz tego za objaw wybujałego zaufania! Wydaje mi się, że gdybyś nawet chciał to komukolwiek powtórzyć i tak nie uwierzy, a ja tego nie potwierdzę. Zresztą ty sam mi nie wierzysz! Wiedziałem, że tak będzie! — Poczekaj, Sim! Jeszcze nie mam wyrobionego zdania o tym, co usłyszałem. Pozwól, że zadam ci kilka pytań. Uderzyły mnie w twoim opowiadaniu pewne fakty, a raczej zespoły faktów, które chciałbym bliżej poznać. Mam pewną myśl, która powstała mi w głowie w czasie twojego opowiadania… — Ja myślę nad tym od tamtego… pierwszego wypadku i… nie potrafię sobie niczego wytłumaczyć, wątpię więc… — Poczekaj! Może patrzysz na to zbyt jednostronnie, zasugerowałeś sobie mimo woli pewien punkt widzenia. Bierzesz skutki za przyczyny i odwrotnie… Nowe spojrzenie na całą sprawę może wiele wyjaśnić! Powiedz mi przede wszystkim, co sądzisz o tym swoim… rozdwajaniu się, i to w tak podobnych okolicznościach? — No, chyba… jakaś… jakieś rozdwojenie jaźni… — Więc uważasz się za schizofrenika? — Nie! Coś podobnego nie zdarzyło mi się nigdy przedtem ani potem. — Więc? — Może telepatia? Czy ja wiem… — O, właśnie! To już chyba lepsza hipoteza! To podwójne widzenie, uczucie posiadania dwóch głów patrzących w przeciwne strony… — Tak, myślałem o tym. Chcesz powiedzieć, że… patrzyłem równocześnie oczami Greffa i swoimi? Zgoda, ale w drugim wypadku?… Wtedy widziałem tylko to, co rzeczywiście było przede mną… — Tak, ale przecież Moen spał!!! Miał zamknięte oczy! Do ciebie docierało tylko to, co mu się śniło w tej chwili!… — Ale… dlaczego go… zabiłem? Przecież nie miałem najmniejszego powodu ani zamiaru! — Poczekaj! Zajmijmy się najpierw pierwszym wypadkiem. O ile dobrze zrozumiałem, twoje przeżycia były wówczas o wiele silniejsze, bardziej wyczerpujące? Szum w głowie bardziej nieznośny, podniecenie, brak panowania nad myślami? — Tak, bez wątpienia, ale jak przypuszczam, to chyba dlatego, że zdarzyło się to po raz pierwszy… Potem byłem już w pewnym stopniu przygotowany… — Nie można robić takiego założenia! A czy to, że Greff doznał tak silnego wstrząsu — niczego ci nie nasuwa? — Na przykład? — No, że on także miał podobne… sensacje?! — Wiesz? Myślałem i o tym, ale… dlaczego w takim razie nie ja, tylko on… — To mógł być po prostu przypadek. Mniejsza odporność… Czekaj, czekaj, mam!!! Naprawde, mam! Czytałeś ostatni numer „Wiadomości Cybernetycznych’’ ? — Nie, ale nie rozumiem… — Zaraz zrozumiesz! To była praca teoretyczna Toereka na temat możliwości istnienia pola zespolonej świadomości! Gdyby mi ten artykuł nie wpadł przypadkiem w ręce, nigdy bym do tego nie doszedł! Ale teraz wszystko zdaje się być proste! Co za piękne potwierdzenie teorii, skonstruowanej w odniesieniu do mózgów elektronowych! Sprzężenie dwóch świadomości! Uważaj: ty widzisz to, co Greff, on to, co ty… Oprócz tego każdy z was widzi to, co widziałby w normalnych warunkach… Stanowicie układ symetrycznie sprzężony, i do tego w rezonansie! Wasze mózgi, przyzwyczajone do współpracy w identycznych warunkach, stanowią idealne rezonatory… Wystarczy tylko odpowiednio silne pole transportu informacji i następuje sprzężenie… Jak wtedy, gdy głośnik jest zbyt blisko mikrofonu! Co wtedy powstaje? Gwizd! Ogłuszający, nie do zniesienia gwizd! Aby go przerwać, jeden z elementów układu należy wyłączyć. Całkowicie! On musiał umrzeć, Sim! On albo ty! Byliście zbyt dobrze zestrojeni… W warunkach normalnych nie zauważa się tych sprzężeń, które potocznie nazywa się odgadywaniem czyichś myśli, porozumiewaniem się bez słów. Ale wystarczy stworzyć dogodne warunki przenoszenia informacji, aby dwa układy zarezonowały aż do zniszczenia któregoś z nich! — Ale… co to za warunki, skąd nagle to „pole przenoszenia”? — To w tej chwili nie jest najważniejsze, jestem pewien, że znajdą się i przyczyny… Ale ten drugi wypadek? Sprzężenie było słabsze — to jasne, nie byliście tak dobrze zestrojeni… to znaczy, że kierowała tobą wola sprzężonego w twoim mózgu, a więc… Moena? — Nie sądzisz, aby „poszczuł” mnie przeciwko samemu sobie?! — Zaraz, zaraz! To nie musi być takie proste! Posłuchaj! Co widział Moen? Jeśli przyjmiemy za fakt istnienie sprzężenia między wami, on musiał widzieć to co ty! Widział to zupełnie wyraźnie na tle swych sennych majaczeń w drzemce. A ty… patrzyłeś na niego! W rezultacie Moen zobaczył siebie śpiącego — twoimi oczami. Zauważyłeś zapewne, że sprzężenie ma tę własność, iż impulsy wykonawcze wysyłane przez jeden mózg działają na ciało drugiego partnera! A więc Moen, zobaczywszy siebie we śnie czy też, jak sądził, swego sobowtóra, zapragnął grzmotnąć go czymś ciężkim w głowę. Taka myśl mogła powstać w mózgu cywilizowanego człowieka chyba tylko pod wpływem nie kontrolowanych procesów korowych, w podświadomości, podczas snu. Ale wówczas należałoby przyjąć, że w podświadomości Moena tkwiła… nienawiść do samego siebie?… — Psychopata? Neurastenik? — Chyba nie! Przecież przeszedł wszelkie badania… — Więc co to było? — Nie przypominasz sobie, aby kiedykolwiek coś mówił ci o swoich przeżyciach w dzieciństwie? Jakieś wspomnienia? Może tu należy szukać przyczyn? Jakiś uraz psychiczny?… — Zaraz! — Sim stuknął się pięścią w czoło. — Ależ tak! Mówił mi kiedyś, że ma brata — bliźniaka! Twierdził nawet, że ten jego brat zawsze miał więcej szczęścia niż on sam — mimo że byli łudząco podobni do siebie. Od lat nie widywali się ze sobą, podobno poróżnili się o coś… — O! Właśnie tego nam brakowało! Widocznie konflikt między nimi miał o wiele głębsze podłoże, niż mówił Moen. Tłumiona ze zrozumiałych względów nienawiść do brata rozrosła się w głębi podświadomości… Normalnie, na jawie, Moen nie podniósłby z pewnością na niego ręki. Ale we śnie, widząc przed sobą jego dokładny wizerunek, dał upust swej podświadomej chęci… zemsty? Pozbycia się brata? Tego nie dowiemy się nigdy… — A więc Moen popełnił… nie zamierzone zabójstwo, i to moimi rękami? — spytał Sim, a w głosie jego brzmiała nuta ulgi, jakby pozbył się jakiegoś gniotącego ciężaru. — Na to wygląda… Tylko… jak wytłumaczyć to szanownej Komisji Ekspertów? Należałoby dać im do przeczytania ten artykuł Toereka… — O, jeśli to ma mi dopomóc w odzyskaniu licencji… nie ma co na nią liczyć… Ci panowie wiedzą swoje i nie lubią zmieniać raz powziętych decyzji — Sim zaśmiał się sarkastycznie — a już szczególnie nie lubią uczyć się czegoś nowego… — Wiesz, Sim, co mi przyszło do głowy? To „pole transportu informacji” powstawać może przy nałożeniu silnego pola grawitacyjnego na pole promieniowania jądrowego… Pamiętasz, co mówiłeś o tej plamie na środku Słońca? Taka plama emituje promieniowanie o wiele silniejsze niż reszta powierzchni. Przypomina mi to pewną starą hipotezę socjologiczno–astrofizyczną… Wiązała ona z ilością plam na Słońcu pewne zjawiska z dziedziny życia społecznego — niepokój, rozstrój nerwowy, wojny, kryzys… Maksimum plam miały odpowiadać okresy niepomyślne, niespokojne, brak stabilizacji… Nawet epidemie i choroby usiłowano przypisać wzmożonej aktywności Słońca… Aktywność Słońca może mieć zupełnie uzasadniony wpływ na zespoły jednostek ludzkich… I tu powstać mogą sprzężenia, choć nie tak silne, jak w twoim przypadku, bo promieniowanie wysyłane przez Słońce jest na Ziemi o wiele słabsze. — A więc jednak… sądzisz, że nie jestem wariatem?! To dla mnie najważniejsze. — Poczekaj cierpliwie, Sim, jeszcze trochę i… będziesz mógł przyznać się do wszystkiego. Sądzę, że odkrycie istnienia w pobliżu Słońca pól przenoszenia informacji jest tylko kwestią czasu… — A potem… polecę znów w kierunku Słońca. Może wybierzesz się ze mną? — Sim przekrzywił głowę i spojrzał na mnie z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem. — Hmm… nno… raczej… — powiedziałem niezdecydowanie, odruchowo dotykając dłonią własnej czaszki. 1963 r. BUNT Planeta była zagospodarowana w sposób budzący szacunek i podziw dla jej mieszkańców. Wylądowałem na doskonale utrzymanym kosmodromie, witany gościnnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na swobodne poruszanie się bez skafandra. Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliżającą się od strony zabudowań portu kosmicznego postać niezmiernie podobną do człowieka. Potężny tułów nosił na sobie wspaniała, dużą głowę o wysokim czole i mądrym spojrzeniu bystrych oczu. Dopiero z odległości kilkunastu metrów spostrzegłem jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast „dzień dobry panu”, które już miałem na końcu języka, powiedziałem: — Witam panów! Odpowiedziały mi dwa głosy — jeden niski, dźwięczny, drugi — piskliwy dyszkant, dochodzący gdzieś spod brody tej dużej głowy. Postać składała się z dwóch osób! Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy główce, siedział — sposobem „na barana” — osobnik składający się nieomal wyłącznie z dużej głowy, do której przyczepione było mizerne, w znacznym stopniu zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóżki obejmowały szyję dużego osobnika, maleńkie rączki zaś trzymały go za uszy. Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszając mnie z zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej główki i szepnął coś cichutko. Duży ujął wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjął go sobie ostrożnie z ramion i obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili obaj, wielkogłowiec zajął swe normalne miejsce i razem zbliżyli się do mnie. — Witajcie podróżnicy! Skąd przybywacie? — spytała duża głowa. — Jestem jeden — wyjaśniłem — i przybywam z Układu Słonecznego. Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało mi się, że robi jakieś porozumiewawcze miny, zezując w dół, na swego dużego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili przyglądać z wyraźnym zainteresowaniem. Zaprowadzili mnie do pojazdu, który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy dwuosobowych zespołów wielko– i małogłowych. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem, moi przewodnicy wprowadzili mnie na piętro, do pokoju gościnnego. Przez kilkanaście minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Stały w nim dwa łóżka: jedno wielkie, lecz z miniaturową poduszeczką, drugie — maleńkie, lecz z poduszką dość znacznych rozmiarów. Poza tym wyposażenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu z tym, że każdy mebel występował w dwóch wersjach — normalnej i miniaturowej. Takie samo zróżnicowanie wyposażenia znalazłem w przylegającej łazience. Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którą tu przybyłem. Przed budynkiem zgromadził się spory tłumek dwuistot. Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się duży dom towarowy, ulicą przemykały pojazdy — życie miasta toczyło się normalnym trybem. Jednakże tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na minutę. Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych. Na rozkaz wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opuścili pokój zamykając drzwi za sobą. Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi wyglądali nieporadnie i najwyraźniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w pierwszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wciąż bezradnie przebierał rączkami, podtrzymując wyjątkowo okazałą głowę, chwiejącą się na cienkiej szyjce. — Wędrowcze! — zagaił jeden z przybyłych. — Wiemy, że nie uczyniłeś tego z rozmysłem, ale sprawiłeś nam wielki kłopot swym niefortunnym przybyciem na te planetę. Wieść o tobie rozeszła się po mieście i już nie sposób utrzymać tego w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogą się okazać zgubne dla naszej cywilizacji! — Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z moim przybyciem? Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy, bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale jego dłoń nie sięgała tak wysoko. — Nie rozumiesz, przybyszu, ponieważ nie znasz warunków tu panujących. Postaram się zatem — w krótkich słowach, bo czas nagli — przedstawić ci przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji, zamieszkanej przez dwie odmiany istot rozumnych: Muskulatów i Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz właśnie przed sobą. Nie zawsze jednak wyglądało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach planetę zamieszkiwała jednolita morfologicznie rasa istot, w ogólnych zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich organach ciała. W miarę upływu czasu, w walce z trudnymi warunkami bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co umysłowego, nastąpiła daleko idąca specjalizacja istot: osobnicy silni fizycznie zatracili stopniowo sprawność intelektualną, głowy ich, mało używane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujący się nauką i kierujący społeczeństwem — przeciwnie: utracili sprawność fizyczną, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy tu szczerze wyznać, że uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji naturalnej w osiągnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację genetyczną, programowanie potomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację naszej rasy. Wychodzono wówczas ze słusznego skądinąd założenia, że Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom zaś — nadmiernie rozrośniętych ciał, które wymagają obfitego pokarmu i nie na wiele się przydają w procesach myślowych. Zauważył przybysz, że spośród organów ciała — oprócz, ma się rozumieć, głowy — jedynie wskazujący palec naszej prawej dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawność fizyczną, jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików urządzeń liczących. Wracajmy jednakże do naszej historii. Otóż nieuniknioną konsekwencją tak daleko posuniętej specjalizacji jednostek była konieczność połączenia par Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się uzupełniające. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a życie jednej z odmian całkowicie uzależnione od drugiej. Niestety, nie udało się jednakże na tyle zredukować mózgów Muskulatów, by zapobiec jakże nierozważnym z ich strony odruchom sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stają się coraz cięższe, a Muskulaci w swojej tępocie bezgranicznie narzekają, że muszą je dźwigać i mniemają, iż z powodzeniem mogliby się obywać beż tego zbędnego ich zdaniem, balastu. Są do nas tak nieprzyjaźnie nastawieni, że wystarczy im jakaś iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A wówczas — biada naszej cywilizacji. Twoje przybycie, szanowny gościu, może stać się właśnie takim zarzewiem buntu. Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni! Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze drzwi na zasuwkę! Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste przerażający: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z siebie Megacefalów, wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz wymownymi w treści rysunkami, przedstawiającymi na przykład drzewa, obwieszone niczym kokosami — pęczkami wielkogłowców. Pobliski skwer, chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megacefalów, nieporadnie wierzgającymi swymi mizernymi kończynami. Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol. Kibicował im tłumek istot o szczególnie małych główkach, nie większych chyba od włoskiego orzecha, co nie przeszkadzało im czynić piekielnego hałasu, gdy dopingowali grających. Dopiero po chwili spostrzegłem, ze zamiast piłki gracze używają zupełnie łysego Megacefala. To przekonało mnie o statecznie o powadze sytuacji. — Cóż mógłbym dla was uczynić panowie? — zwróciłem się do moich rozmówców. Opanowując drżenie szczęk, jeden z nich powiedział: — Ukaż im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jakoś uspokoić. Oni są przekonani, że pozbywszy się nas, będą w stanie odzyskać z czasem normalne rozmiary głów. Nie zdają sobie sprawy z tego, że zanimby to nastąpiło cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach. — Wydaje mi się, że macie rację, lecz cóż takiego mógłbym im powiedzieć? — Powiedz im — podsunął drugi Megacefal — że na twojej planecie istniała ongiś analogiczna sytuacja, lecz rozwiązano ją w sposób radykalny poprzez przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, że ty także jesteś takim hybrydem! Wyjaśnij im, że to jedyny wypraktykowany sposób ustanowienia harmonii obu ras! — Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić? — Oczywiście! Ale oni nie chcą o tym nawet słyszeć! — Czy również ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi ciałkami? Obaj Megacefale zmieszali się wyraźnie, opuściwszy wzrok na podłogę. — Nno… chyba raczej nie, bo i po co ? — bąknął jeden. — Przecież taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do życia! — wyjaśnił drugi. Patrzyłem na nich ze zgrozą. — Panowie! — powiedziałem karcąco. — Czy zdajecie sobie sprawę, w co chcecie mnie wciągnąć? Chcecie bezprawnie zawładnąć ciałami swych współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie! Nie spodziewajcie się mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu. — Przybyszu! — zakrzyknęli obaj z rozpaczą. — Gubisz nas odmawiając! Oni obwołają cię swoim przywódcą, widząc w tobie ideał swych dążeń: Uniwersalną Istotę Pojedyńczą! Zniszczą nas, porzucą na pastwę losu! Przecież sami nie potrafimy się nawet wysiusiać! Nie wiedząc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicą jechał sznur ciężarówek wyładowanych kapustą. Gdy się jednak przyjrzałem, okazało się, że to nie kapusta, lecz sterty Megacefali. — Dobrze! — powiedziałem odchodząc od okna. — Pomogę wam, ale nie tak jak wy sobie wyobrażacie. Czy mamcie tu gdzieś jakieś biuro? — Biuro? — No, jakiś urząd, obojętnie jaki. Okazało się, że na dole w tym samym gmachu mieści się biuro paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu biurowym urzędnicy–Megacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów, którzy już zdążyli pozdejmować zarękawki, lecz widać jeszcze nie zdecydowali się przyłączyć do demonstrantów. Moje wkroczenie zaskoczyło jednych i drugich. Nie zwracając na nich uwagi podszedłem do jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy paszportowych, pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. — Słuchajcie, o Muskulaci! — krzyknąłem. — Popatrzcie! Ucichli natychmiast, patrząc na mnie. — Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak moja? Odpowiedzią był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach wyjaśniłem, iż przybywam z planety, na której opracowano prostą metodę powiększania głów. Sam — powiedziałem — poddałem się niegdyś temu zabiegowi i oto mają przed sobą rezultat. — Nim jednak nastąpi powiększenie waszych głów musicie dopełnić kilku drobnych formalności. Oto formularze, które trzeba wypisać bardzo dokładnie i ściśle według punktów i rubryk. Do nich należy dołączyć podanie uzasadniające potrzebę posiadania dużej głowy, a także kilka załączników, o których poinformuje się każdego przy składaniu wniosku. To mówiąc, cisnąłem w tłum tysiące druków, które oni rozchwytali w ciągu kilkunastu sekund. Potem długo studiowali ich treść, a pot zraszał ich niskie czółka. Przysiadali na krawężnikach, skrobali się w maleńkie główki, gryźli w zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać, któryś ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego Megacefala, otrzepał go z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni poszli w jego ślady. W kilka minut później już cały tłum Muskulatów w pośpiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich sobie, bito się o nich, handlowano nimi. Zawrócono ciężarówki i rozchwytano w oka mgnieniu ich zawartość. Po kwadransie zapanował spokój. — Popatrzcie! — powiedziałem do moich gości, przesadzając ich na parapet okna. — teraz musicie jedynie zadbać o to, aby gdy wypełnią te formularze, otrzymali następne, w miarę możliwości jeszcze bardziej skomplikowane. Bez was nie dadzą sobie rady — w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To dla nich najwartościowsza nauka. — Dziękujemy ci, przybyszu — powiedział starszy Megacefal. — Ale wszak… jak długo to może trwać? Jeśli wszyscy będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszą cywilizacją? — Oto możecie się nie kłopotać? — pocieszyłem ich. — Na planecie, z której pochodzę, cywilizacja mimo to istnieje już dość długo. Pozostawiając uratowanych Megacefali, wymknąłem się na kosmodrom i szybko wystartowałem. Nikt mi w tym nie przeszkodził, albowiem wszyscy byli bardzo zajęci… 1972 PRZEJŚCIE PRZEZ LUSTRO — Popatrz! — powiedział Ray, ruchem głowy wskazując przed siebie. Siedzieliśmy na wysokich barowych stołkach. Przed nami, nad biegnącą wzdłuż ściany wąską półką, gdzie stały nasze filiżanki z kawą, lśniła przybrudzona tafla lustra. Myślałem, że Ray pokazuje mi w tym lustrze kogoś, kto wszedł właśnie do kawiarni, obejrzałem się przez ramię, ale we wnętrzu lokalu nie działo się nic szczególnego. Spojrzałem na kolegę pytająco. Pokręcił przecząco głową i znów wskazał na lustro. — Czy nigdy nie odczuwałeś chęci znalezienia się tam? — spytał, pukając palcem w szkło. Nie zrozumiałem. — Gdzie: „tam”? — Tam, po drugiej stronie. W świecie odwróconych napisów, lewoskrętnych gwintów i zegarów chodzących w drugą stronę… Teraz dopiero pojąłem, że mówi o tamtym symetrycznym do naszego „świecie”, oddziełonym od nas płaszczyzną lustrzanej tafli. — Raczej nie — powiedziałem — chociaż pamiętam, że w dzieciństwie próbowałem zajrzeć kiedyś za wielkie stojące lustro. Rozczarowałem się jednak: tam był tylko arkusz przybrudzonej sklejki, trochę kurzu i pajęczyn… Przy okazji znalazłem starą, zapomnianą piłkę tenisową. — A więc jednak… — Ray wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. — Mnie od dzieciństwa lustra zawsze ogromnie frapowały. Odkryłem na przykład, że w każdym lusterku, nawet najmniejszym, można zobaczyć cały świat! Nie tylko to, co znajduje się bezpośrednio przed lustrem, nie mały wycinek, lecz wszystko; nawet to, co jest poza krawędzią tafli, też można zobaczyć, jeśli się spojrzy pod odpowiednim kątem. Nie znałem wówczas, oczywiście, praw odbicia światła, więc fenomen ten wydawał mi się niepojęty… Ten zalustrzany świat zaczął dla mnie istnieć naprawdę! Istniał niezależnie od tego „prawdziwego”, chociaż — przynajmniej, gdy się nań patrzyło — małpował go dokładnie. Pamiętam, że stworzyłem sobie własną teorię lustrzanego świata. Wyglądała ona następująco: świat za lustrem można podglądać przez dowolny, najmniejszy nawet skrawek lustrzanej tafli. Być może każde lustro, gdyby podejść doń umiejętnie, mogłoby stać się „wejściem” do tego świata. Człowiek mógłby prześliznąć się tam, oczywiście tylko przez duże lustro ścienne. Ale na przykład mysz mogłaby przejść przez kieszonkowe, a chrabąszcz — nawet przez małe lusterko dentystyczne… Według mojej dziecięcej teorii świat zza lustra naśladował nasz świat tylko wtedy, gdy ktoś go obserwował. Ponieważ jednak ludzie mają bardzo dużo luster, praktycznie więc w każdej chwili ktoś obserwuje „tamtą stronę”, zmuszając ją do ciągłego, wiernego naśladownictwa. Ileż godzin spędziłem przed lustrem, spod oka obserwując swego lustrzanego sobowtóra w nadziei, że wreszcie, choć na chwilę, zagapi się i nie zdąży powtórzyć jednego z moich gestów… Zamykałem oczy, a po długiej chwili otwierałem je znienacka, sądząc, że tamten nie będzie w stanie przewidzieć chwili, kiedy ma uczynić to samo. Moje niepowodzenia w eksperymentach z lustrami nie zraziły mnie jednak do badania świata po naszej stronie lustra: zostałem fizykiem. Ray przymknął oczy, a po chwili otworzył je i uśmiechnął się do swego lustrzanego odbicia. — Czujny, bestia! — powiedział. — Nie martw się, może kiedyś uda ci się wreszcie go zaskoczyć — powiedziałem, zsuwając się z wysokiego stołka. — Pójdziemy już chyba? — Dobrze, chodźmy — powiedział, nie przestając wpatrywać się w lustro. — Kiedy na wykładach fizyki teoretycznej spotkałem się z zagadnieniami symetrii lustrzanej i zasadami parzystości w świecie cząstek elementarnych, odkryłem, że drzemie we mnie jeszcze ta dziecięca obsesja luster. Teraz już wiem, że droga do tamtego świata nie wiedzie przez lustrzaną taflę… Ale, wobec tego, którędy? Spojrzał na mnie tak, jakby nie chodziło tu o żart, lecz o prawdziwy problem fizyczny. Wzruszyłem ramionami. — Nie zastanawiałem się nad tym — powiedziałem, dostosowując się do jego poważnego tonu. — Siedzę teraz po uszy w zagadnieniach antymaterii… — Właśnie! — podchwycił. — Przecież to już bardzo blisko tamtej strony… — Nie jestem chrabąszczem! — powiedziałem. — Moje lusterko jest zbyt małe, po prostu okruch… Na razie uzyskaliśmy pojedyncze antyatomy. — Błąd w metodzie… — mruknął Ray. — Antyświata nie trzeba stwarzać. On przecież istnieje niezależnie od tego, czy… patrzymy w lustro, czy nie… — …i naśladuje nasz świat? — dodałem ironicznie. Ray zamyślił się. Ruszyliśmy wolnym krokiem w kierunku jego domu. — Posłuchaj! — powiedział, nagle przystając. — Znasz na pewno taki prosty, poglądowy model zamkniętego wszechświata w postaci nadmuchiwanego balonika? Nieskończenie cienka powłoka to dwuwymiarowy świat. Rosnący wciąż promień kuli–balonika wyobraża trzeci wymiar, a zatem — upływ czasu w tym wszechświecie. Dwuwymiarowe istoty i przedmioty tego wszechświata siedzą na nim jak „miseczki” na żołędziach, ściśle dopasowane do jego krzywizny. Ponieważ „powłoka balonu” jest tu jedynie matematyczną abstrakcją, to pod nieobecność przedmiotów wszechświat taki istnieje tylko jako idea, lecz nie istnieje materialnie. Materia swym własnym zakrzywieniem określa ten wszechświat, powołując go niejako do istnienia. Krzywizna czy też „wypukłość” materii wyznacza promień krzywizny wszechświata! Stąd wniosek, że stopień zakrzywienia przedmiotu materialnego decyduje o jego przynależności do pewnej chwili czasu! Jednakowo zakrzywione przedmioty są sobie współczesne, leżąc na tej samej powierzchni kulistej… — Rozumiem — powiedziałem. — Aby zatem przesunąć się w czasie, trzeba zmienić swój promień krzywizny! — Tak. Gdybyś zmniejszał swe zakrzywienie, przesunąłbyś się w przyszłości, i odwrotnie… Ale nie o podróżach w czasie chciałem mówić. Tym sposobem zresztą nie uda się chyba podróżować w czasie… Wracajmy jednak do naszych luster. Jak sądzisz, gdzie w tym modelu, o którym mówiłem, jest miejsce dla „lustrzanego świata”? — No… chyba… — zastanowiłem się. — Chyba będzie nim kula styczna do balonika? — Brawo! Styczna kula — ucieszył się Ray. — Chwyciłeś rzecz znakomicie. Jako obywatel powierzchni balonika masz zatem kształt maleńkiej czaszy kulistej. Jeśli teraz przyłożę do ciebie w dowolnym punkcie powierzchnię lustrzaną, to zobaczysz mieszkańca lustrzanego świata, stykającego się z tobą w jednym punkcie. Co zrobisz, żołędziowa miseczko, by stać się nim samym? Spełzniesz ze swego balonika i obrócisz się o sto osiemdziesiąt stopni! Lecz obrotu tego musisz dokonać w trzecim wymiarze, którego w ogóle nie znasz i nie czujesz, bo wobec ogromnych rozmiarów twego kulistego wszechświata ty sam jesteś prawie zupełnie (choć niezupełnie) płaskim krążkiem! Teraz dodaj do tego jeszcze jeden wymiar przestrzenny, a staniesz się tym, czym realnie jesteś — istotą trójwymiarową, i powtórz całe rozumowanie! Aby przejść przez lustro, musisz więc dokonać obrotu w czwartym wymiarze, którym jest czas. Wystarczy zatem „odwrócić się w czasie”… i już! — No, to na co jeszcze czekamy?! — zawołałem, by dowcipnie zakończyć tę grę fantazji mego przyjaciela. — Poczekaj! — Ray nie wypadał z poważnego tonu. — Nie zauważyłeś jednej rzeczy! Twój sobowtór z lustra jest mańkutem! A ty, przez sam tylko obrót w czwartym wymiarze, nie zmienisz swej budowy! Pozostaniesz praworęczny. W świecie za lustrem będziesz zatem odmieńcem! Rozmawiając, znaleźliśmy się przed budynkiem, w którym mieszkał Ray. Chciałem go pożegnać, ale przytrzymał moja dłoń. — Chodź — powiedział, ciągnąc mnie na schody. — Zrobimy doświadczenie. — Jakie doświadczenie? — zdziwiłem się. — Obrót w czasie — powiedział, otwierając drzwi z klucza i przepuszczając mnie do mieszkania. Na środku pokoju, na dużym okrągłym postumencie stało coś na kształt beczki z przejrzystego, zielonkawego szkliwa. Dokoła rozmieszczone były lampy rtęciowe z reflektorami nakierowanymi na ten dziwny przedmiot. — Ten kryształ — powiedział Ray — to coś w rodzaju lasera. Oczywiście w przenośni. Akumuluje on energię falową, by pod wpływem zewnętrznego bodźca wyzwolić cały nagromadzony jej zapas i przekazać ją obiektowi umieszczonemu wewnątrz kryształu. Gdy znajdę się w środku, naciśniesz ten przycisk. Ray podał mi małe pudełeczko, połączone kablem z podstawą kryształu. Patrzyłem na niego, oczekując wyjaśnienia. Był poważny i uroczysty, lecz milczał. — Mój drogi — powiedziałem, zbliżając się nieznacznie do drzwi wyjściowych — ja naprawdę nie mam już czasu. Czekają na mnie z kolacją! Zastąpił mi drogę, odgradzając mnie od wyjścia. Przekręcił w zamku klucz i schował go do kieszeni. — Nigdzie nie pójdziesz — powiedział stanowczo. — Potrzebuję pomocnika. To nie potrwa długo. — Świetnie! — mruknąłem, wzruszając ramionami. — Jak się bawić, to wesoło! Ale naprawdę pośpiesz się! Ray rozsunął kryształ na dwie części — przedtem nie zauważyłem, że był rozcięty. Stanął w jego pustym wnętrzu i zwarł na powrót obie połowy. Skinął mi głową, bym zaczynał. Ściany kryształu silnie fluoryzowały. Nacisnąłem przycisk. Kryształ zbladł nagle, przygasł jakby, stając się zupełnie bezbarwny jak czyste szkło. Po chwili, pewnie pod wpływem światła lamp, zaczął się znów powoli rozświetlać. Ray rozsunął połówki kryształu i zeskoczył na podłogę. — Po zabawie? — spytałem. — Hm… a bo ja wiem? Co się właściwie stało? — Raczej nic. Tylko kryształ przygasł, która godzina? Ray spojrzał na przegub prawej ręki. — Dochodzi ósma — powiedział. — No, to daj klucz, muszę już iść. Ray machinalnie sięgnął do lewej kieszeni spodni i podał mi klucz. — Zaczekaj jeszcze chwilę. Spróbujmy jeszcze raz! Zgodziłem się, pod warunkiem, że będzie to ostatnia próba. Wszystko powtórzyło się dokładnie tak samo, Ray wyszedł ze swego „wehikułu” i usiadł na kanapie, milcząc ponuro i patrząc w podłogę. Stałem, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. — No, idź już! — burknął, odchylając lewy mankiet. — Dziesięć po ósmej! Jeszcze zdążysz na tę swoją kolację! Minę miał tak przegraną, że po prostu zrobiło mi się go żal. Czyżby on, fizyk, wierzył rzeczywiście w możliwość powodzenia tego dziwacznego eksperymentu, zakrawającego na praktyki magiczne? Aby rozładować jego zły humor, przysiadłem obok i powiedziałem wesoło, jakby kontynuując nasze niedawne rozważania: — Posłuchaj, stary! Jeśli — zgodnie z twoją dziecinną teorią — świat za lustrem ściśle naśladuje nasz świat, to równocześnie z twoim przejściem tam twój lustrzany bliźniak musi zrobić to samo, a więc… przejść tu, do naszego świata. Zgodnie z twoimi wywodami będzie on miał serce po prawej stronie, a kolkę wątrobową — po lewej… Ray wstał zdecydowanie z kanapy i podszedł do swej dziwacznej instalacji. — Głupstwa opowiadasz! — burknął, po czym chwycił ciężki taboret i huknął nim w kryształ. Jedna ze szklistych połówek zachwiała się, runęła i uderzając o podłogę, pękła na kilkanaście kawałków. — Do diabła! — zaklął. — Rację mają ci, którzy mówią, że fizyk–teoretyk to taki fizyk, któremu nie chcą się udawać doświadczenia! — Idę już — powiedziałem — bo jeszcze i mnie się dostanie! Skinąłem mu dłonią i wyszedłem do przedpokoju. Długo nie mogłem włożyć klucza do zamka. — Ray! — zawołałem. — Chodź tu i otwórz te drzwi, bo ja nie potrafię. Podszedł, wyjął mi klucz z ręki i teraz z kolei on przez długą chwilę mocował się z zamkiem. Potem obejrzał dokładnie klucz i dziurkę w zamku. Wyprostował się i spojrzał na mnie jakoś bardzo dziwnie. Zajrzałem i ja do dziurki, obejrzałem klucz… — Do licha! — powiedziałem. — A to ci dopiero… Profil otworu dziurki od klucza był dokładnym lustrzanym odbiciem wycięć na kluczu. Nic dziwnego, że nie pasowały do siebie… 1972 r. CZWARTY RODZAJ RÓWNOWAGI Nad wypukłą powierzchnią planety przesuwały się z wolna kłęby gęstych obłoków. Mesy oderwał oczy od ekranu i bez słowa odwrócił się w stronę stojących z boku zwiadowców. — Chyba… opada? — powiedział nieśmiało Greb. — Być może — mruknął Mesy w zamyśleniu. — To naprawdę nie nasza wina, dowódco! — powiedział Kalla. — My postępowaliśmy zgodnie, z programem do chwili, gdy… — Dobrze, dobrze — powiedział Mesy. Nikt was nie obwinia. Trudno przecież przypuścić, że dwie głupie sondy oceanograficzne narobiły takiego zamieszania. Wszyscy odruchowo spojrzeli raz jeszcze na ekran. To, co ukazywał, było zupełnie niepodobne do obrazu planety, jaki oglądali przed kilkoma dniami, gdy wchodzili w orbitę stacjonarną. Wtedy był to lśniący jak płynny metal, otoczony rzadką atmosferą glob, pozbawiony lądów i najmniejszych nawet wysepek. Całą powierzchnię pokrywał spokojnie falujący ocean, bez przypływów, bo planeta nie posiadała satelitów. Teraz przedstawiała się jak kipiący kocioł, otoczona kłębami pary i obłokami mgieł. — Opuściliśmy się na powierzchnię — mówił Georg — i pobraliśmy pierwsze próbki. Kalla analizował je, a ja przygotowałem dwie sondy. Wyrzuciłem je równocześnie: jedną na wschód, drugą na zachód. Miały się zanurzyć do samego dna, gdy osiągną przeciwległe punkty globu. Obserwowałem obie na przemian, gdy szły ślizgiem po powierzchni. Kiedy skryły się za horyzontem, zabrałem się i ja do analiz. Czasu było dużo, badaliśmy spokojnie plankton, zasolenie i inne drobiazgi. Potem sondy zasygnalizowały zanurzenie i… zaraz się to zaczęło. Ledwie udało się nam wystartować. Słupy wrzącej cieczy strzeliły w niebo, ocean zafalował gwałtownie… Zresztą wiecie sami. Mieliście pełny obraz z wysokości orbity… — Niemożliwe, żeby dwie sondy wywołały taką reakcję! — powiedział Greb z przekonaniem. — Trudno także przypuścić, by ktoś chciał zniszczyć naszą kapsułę. — To drugie na pewno nie. Zjawisko rozciągało się na całą planetę. Wyglądało, jakby ocean zagotował się nagle — powiedział Mesy. — Sondy musiały spełnić rolę bodźca, wyzwalającego jakąś niezwykłą reakcję egzotermiczną… — Jeśli owa reakcja nie była spowodowana czynnikami naturalnymi! — podsunął Verge. Nasze sondy mogły nie mieć z tym nic wspólnego. Jakiś wybuch podmorskiego wulkanu… — Sporo musiało być tych wulkanów mruknął — Georg sceptycznie. — No, więc nie wulkanów, tylko… — Dajcie spokój, to jałowa dyskusja — przerwał Mesy. — Jak się tam na dole uspokoi, wyślemy jeszcze raz kapsułę i powtórzymy eksperyment z identycznymi sondami. — Ja nie mam ochoty lecieć po raz drugi… — powiedział Georg. — Nie szkodzi, wyślemy inną załogę — zadecydował Mesy. — Wy macie dwa dni odpoczynku. — Jaka więc konkluzja? — spytał Severius, gdy wychodzili z kabiny. — Za wcześnie, profesorze — uśmiechnął się Mesy. — Na konkluzje będzie czas, gdy dostaniemy wyniki sondowań. — Może to ,,żywy ocean’’, jak u Lema? Czytaliście Solaris? — zażartował Greb. — Owszem, żywy, ale w innym sensie. Ma na przykład bardzo bogaty plankton, ale to chyba nie wyjaśnia dziwnego zachowania się jego wód — powiedział Severius. — Myślę, że sondy naruszyły jakąś równowagę na tej wodnistej planecie. Tylko jaką? — Mamy, jak wiadomo, trzy rodzaje równowagi: stałą, chwiejną i obojętną — powiedział Greb, udając powagę. — Hm! W tym wypadku chodzi o coś innego… — Severius był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł kpiny. — Myślisz; że to jakiś czwarty rodzaj równowagi? — podsunął Greb, złośliwie wykorzystując nieuwagę Severiusa. — Czwarty rodzaj równowagi… — powtórzył w roztargnieniu profesor. Wszyscy parsknęli śmiechem i teraz dopiero Severius połapał się, że ktoś z niego kpił w czasie, gdy on był myślami gdzie indziej. — Oto masz swoją konkluzję! — powiedział Mesy dobrodusznie. — Naruszyliśmy jakiś nieznany, nowy, czwarty rodzaj równowagi… Losquer popatrzył na Ooboo z tą szczególnego rodzaju podejrzliwością, z jaką spoglądać zwykli wielcy politycy na wielkich uczonych. — Więc jak pan to określił?… — powiedział, wracając do przerwanego wątku. — Pana zdaniem… — Nie mamy potrzeby obawiać się ataku ze strony Liquenidów. Jeśli oczywiście znajdą się środki na realizację mojego projektu. — My, drogi profesorze, nie obawiamy się naszego potencjalnego przeciwnika! — przypomniał generał. — Odkąd posiadamy Broń Termiczną, nie mamy podstaw do obaw… — Liquenidzi posiadają tę samą broń — odparował profesor. — Gdyby użyli jej pierwsi… — Mamy nad nimi przewagę… — Cóż to za przewaga? Jeśli oni zaatakują, a my odpowiemy atakiem na ich pozycje, dojdzie w najlepszym wypadku do totalnej zagłady. Jeśli to nazywa pan przewagą, mogę tylko współczuć narodowi. — Pan przesadza, profesorze! — zaperzył się generał. — Państwo Hydrydów nie było nigdy tak silne, jak w chwili obecnej! — Powtarzam panu, że Broń Termiczna nie gwarantuje bezpieczeństwa Hydrydom, lecz jedynie zapewnia możliwość likwidacji przeciwnika. Czy nie dostrzega pan subtelnej różnicy między tymi sprawami? — Proszę przestać mówić do mnie w ten wyzywający sposób! — obruszył się generał. — Wy, naukowcy… — Daliśmy wam Broń Termiczną? Daliśmy! Uwierzyliście w jej skuteczność? Uwierzyliście! Dlaczego nie chcecie teraz wierzyć, gdy mówimy wam o niebezpieczeństwach wynikających z jej stosowania? — W porządku, proszę mówić. Słucham pana! — napuszył się generał. — Początkowo sądzono — zaczął Ooboo — że użycie Broni Termicznej spowoduje tylko lokalny nagrzew ośrodka i tym samym zniszczenie żywej siły nieprzyjaciela w ograniczonym obszarze. Z chwilą jednak, gdy produkcję Broni oddaliśmy wam, wszelka kontrola z naszej strony stała się niemożliwa… — Oczywiście. Wszak chodzi o najwyższą tajemnicę państwową, o rację stanu, o… — Zgoda. Nie wydaje mi się jednak, by było rzeczą właściwą, że naukowcy dopiero z prasowych przechwałek Sztabu Armii dowiadują się o mocy produkowanych jednostek Broni Termicznej! Wiem, że w komunikatach tych podano zawyżone wartości, jak to się mówi, „dla zmylenia wroga”. Już jednak połowa tej mocy może być podstawą głębokiego zaniepokojenia w kołach naukowych. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę najnowszą teorię cieczy, którą sformułował Godeab… . — To ten młody maniak? — przerwał generał. — Więc i pan bierze serio jego bajdurzenia? Dziwię się, doprawdy… Od dawna wiadomo, że ośrodek, w którym żyjemy, spełnia szereg praw fizycznych… Nigdy dotąd nie obserwowano czegoś sprzecznego z tymi prawami. A tu nagle jakiś młokos śmie twierdzić, że w podwyższonej temperaturze ośrodek stanie się gazem… — To nie jest takie śmieszne ani nieprawdopodobne! Przeprowadzono już pewne eksperymenty… — Ech, być może, że w jakichś fantastycznie wysokich temperaturach… — zgodził się niechętnie Losquear. — Właśnie, że nie w takich wysokich! — zaoponował profesor. — Wybuch Broni Termicznej … — Mniejsza o to, mniejsza o to — niecierpliwił się generał. — Co ma do tego pański wynalazek? — Jeśli zrealizujemy mój projekt i jeśli zdołamy zachować go w tajemnicy przed naszymi przeciwnikami… Generał skrzywił się ironicznie. — W tajemnicy? To stokroć trudniejsze od realizacji! — Ale konieczne! Bez tego projekt Antybroni traci od razu cały sens i skuteczność. Otóż plan polega na tym, by w rejonie działania Broni Termicznej, którą nas ostrzela przeciwnik, spowodować tak znaczne obniżenie temperatury, by zneutralizować wpływ wybuchu. Wysoką temperaturę ośrodka należy natychmiast obniżyć, by nie osiągnął on stanu lotnego… — Panie profesorze — przerwał znów generał. — Jesteśmy przygotowani na to, że w razie ataku ze strony Liquenidów zginie część naszego narodu, a część obszaru ulegnie zniszczeniu. Nasze skupiska mieszkalne i przemysłowe są rozmieszczone w ten sposób, że każde z nich trzeba by niszczyć osobnym pociskiem Broni Termicznej. Jak panu zapewne wiadomo — ciągnął tonem złośliwym — ośrodek, w którym żyjemy, składa się w głównej mierze z tlenku wodoru. Substancja ta dość słabo przewodzi ciepło: Lokalny nagrzew nie może mieć zasięgu większego niż… — Pan mnie raczy argumentacją, która służy wam do tumanienia opinii publicznej! — oburzył się profesor. — Ja wiem nieco więcej na temat Broni Termicznej i fizyki hydrosfery. To, o czym naucza się w szkołach na temat Wszechświata, jest przeżytkiem i bzdurą. Nieprawdą jest, jakoby Wszechświat składał się głównie z tlenku wodoru, w którym tu i ówdzie pływają kuliste globy! Planety otoczone są tylko cienką stosunkowo warstwą tlenku wodoru! Dalej rozciąga się ośrodek niepomiernie rzadszy, gazowy, może nawet próżnia! — Bzdury! — odparował generał. — Wiadomo przecież, że w miarę posuwania się w górę hydrosfery ciśnienie maleje równomiernie o jednostkę na każde dwadzieścia trzy płetwy wzniesienia! Jak pan sobie wyobraża nagłe przejście do tego „rzadszego ośrodka”? Tak ni stąd, ni zowąd, skokowo? — A dlaczegóż by nie? To jedna z możliwości, jakie się bierze pod uwagę. Co zaś stąd wynika nietrudno przewidzieć: jeśli wybuchnie zbyt wiele pocisków Broni termicznej równocześnie, może się zdarzyć, że wyparuje znaczna część ośrodka ciekłego, jaki otacza naszą planetę. — Co to za nawy termin: „wyparuje”? zdziwił się generał. — Znaczy tyle, co: „przejdzie w stan lotny”. Otóż jeśli zmniejszy się tak znacznie poziom cieczy, spadnie również parcie na każdą płetwę kwadratową dna. Rozumie pan? Poziom górnej powierzchni cieczy musi się wyrównać, ciecz spłynie w miejsca, z których wyparowała wskutek działania Broni Termicznej! Nie muszę wyjaśniać, jak podziała na nasze organizmy tak wielki i gwałtowny ubytek ciśnienia. Nie przeżyje tego nikt! Ani my, ani nasi wrogowie! Jeśli dodać do tego lokalne gradienty temperatury… — Profesorze! Wszystko, co pan mówi, oparte jest na teoretycznych hipotezach! My, wojskowi i politycy, nie możemy sobie pozwolić na luksus opierania naszych decyzji na nie sprawdzonych przypuszczeniach. Kiedy wasze teorie nabiorą realnych kształtów, przyjmiemy je do wiadomości… — Więc co z moim projektem? — Zastanowimy się… — generał opędzał się prawą płetwą od drobnych rybek, które wpływały przez otwarte okno gabinetu i kręciły się wokół jego skrzeli. — Postawię pańską sprawę na Kolegium Ministerstwa. Profesor nie odrzekł na to nic. Zabulgotał tylko gwałtownie z nie tajonym. niezadowoleniem i oświadczył: — Żegnam pana, generale. Odpływam wielce niespokojny o losy państwa pod rządami nieodpowiedzialnych dygnitarzy! — po czym odpłynął, majestatycznie poruszając płetwami. Generał wypuścił rój baniek powietrza i pomyślał: Bezczelny, stary, śnięty dorsz! — Sięgnął do sygnalizatora i nacisnął kilka klawiszy. Do gabinetu wpłynął najpierw Kelmali, a za nim Estekma i Asas, szefowie sztabów. — Był tu ten dureń Ooboo. Usiłował mi przedstawić jakąś nową Antybroń swojego pomysłu… — Co mu pan odpowiedział, generale? — Słuchałem cierpliwie, dopóki nie zaczął bredzić o tych nowych poglądach Godeaba, o działaniu wybuchów termicznych na hydrosferę. Potem już nie miałem cierpliwości. — Niedobrze… — mruknął Asas. — Jeśli on to sprzeda Liquenidom… Na biurku generała zadźwięczał ostry sygnał. Porwali się z miejsc i patrzyli, trwożnie wachlując płetwami, na twarz generała. — Alarm! — zawołał Losquear, ciskając słuchawkę. — Nieprzyjacielski pocisk wykryty w górnych warstwach hydrosfery! Wydać rozkazy według planu A, wariant drugi. Nim dopadli schronu, ze wszystkich wyrzutni pobiegły w stronę Liquenizji śmiercionośne pociski Broni Termicznej. W połowie drogi minęły je takie same pociski, zmierzające w kierunku Hydryzji… Pierwszy pocisk, który stał się przyczyną alarmu, zarył się w mule dennym, nie czyniąc nikomu szkody. Rozkazy były już jednak wydane. Następne pociski eksplodowały skutecznie. —  No, i co? — Severius wyszedł z laboratorium i tryumfalnie popatrzył na oczekujących. — Wiecie, co było w tym mule dennym, który przyniosły sondy po kataklizmie? Patrzyli na niego pytająco. — Białka! Rozumiecie: białka… — No, to w porządku — powiedział Georg. Plankton… — Jaki tam plankton! Ani jednej całej komórki, pojedyncze drobiny wysoko zorganizowanego białka! — Wirusy? — Do diabła! Przecież odróżniam wirusa od cząsteczki wyosobnionej z organizmu o wysokim stopniu złożoności. Analizowałem strukturę kwasów dezoksyrybonukleinowych… Ten organiczny muł pochodzi z zupełnie świeżych, wysoko zorganizowanych tkanek. Tkanek, które się rozpadły na pojedyncze cząsteczki… Jakby ktoś porozdzierał komórki na strzępy. — Zgadza się. To wewnętrzne ciśnienie… W czasie tych… wybuchów podwodnych poziom oceanu opadł w sposób wyraźny. Organizmy denne… — Tak. To samo stwierdziliśmy z Vergem. Poza tym wszystkie te białka poddane były działaniu temperatury rzędu stu stopni Celsjusza — powiedział Severius. — Innymi słowy, ugotowały się — podjął Georg. Severius skinął głową, a potem, jakby po głębokim namyśle powiedział: — O ile moja metoda badań strukturalnych jest słuszna, część spośród białek, jakie udało nam się wyodrębnić z próbek mułu, pochodzi z organizmów o bardzo wysokim stopniu komplikacji… Wszystkie czoła schyliły się nieco ku podłodze. — Miałeś rację, Severius — powiedział Greb ponuro. — Zdaje się, że wiem, jaki to czwarty rodzaj równowagi naruszyły nasze sondy: to była równowaga po1ityczna… Nikt się jakoś nie roześmiał… 1965 r. PORZĄDEK MUSI BYĆ… Od kilku minut spod na wpół przymkniętych powiek Coen obserwował wnętrze mrocznego pomieszczenia. Widział zarys czyjejś postaci z wolna poruszającej się po niewielkim pokoiku. Wiedział już, że to nie sen, ale od chwili przebudzenia nie zdołał jeszcze uprzytomnić sobie, gdzie się znajduje. Zacisnął powieki i próbował uporządkować wydarzenia. Była wtedy środa, siedemnasty lipca. To pamiętał. Wystartował z rejonu Jupitera, mając Słońce dokładnie na tylnym ekranie. Lot doświadczalny przebiegał bez niespodzianek, silniki działały sprawnie, dopóki… Tak, teraz przypomniał sobie wszystko. Na szybkościomierzu było pół prędkości światła, silniki pracowały na sześćdziesięciu procentach mocy maksymalnej, przyspieszenie — którego nie odczuwał w swej komorze bezwładnościowej — dochodziło do fantastycznych wprost wartość. Przesunął dźwignię ciągu, by sprawdzić ten pozostały, czterdziestoprocentowy zapas mocy. Rakieta zwiększyła przyśpieszenie. Należałoby sprawdzić hamowanie — pomyślał wtedy Coen, cofnął dźwignię na zero i spojrzał na miernik przyspieszeń. W pierwszej chwili pomyślał, że przyrząd zaciął się w poprzednim położeniu, ale już pierwsze wskazania tekstu kontrolnego upewniły go, że stało się to najgorsze: silnik fotonowy utracił sterowność. Pracował prawie na pełnym ciągu i mógł tak pracować jeszcze dostatecznie długo, by wynieść rakietę poza układ solarny. Testy nie dawały żadnej nadziei. Samowzbudzenie fotogeneratora było reakcją nie do opanowania i tylko wyczerpanie paliwa mogło ją przerwać. Nim to jednak nastąpi, rakieta będzie już miała prędkość podświetlną. Coen wiedział, że nie zrobi tu już nic więcej . mógł sobie darować dalsze próby i w ogóle wszystko… Bardziej z zakorzenionego nawyku oblatywacza niż mając nadzieję na ratunek — włączył zamrażalnik i ułożył się w nim możliwie najwygodniej. Gdyby to było w układzie solarnym, wcześniej czy później zostałby odnaleziony, ale w tej sytuacji… … i oto teraz ten słabo oświetlony pokój i ta ludzka postać… Więc jednak, jakimś cudem, przypadkiem — wrócił? W jaki sposób? Otworzył oczy, poruszył się i głębiej odetchnął. Postać nadpłynęła i zarysowała się tuż nad nim, na tle ściany, która nagle rozjarzyła się żółtawym blaskiem. W pokoju zrobiło się jaśniej i wtedy Coen znów pomyślał, że śni. Tuż obok, na wprost jego twarzy, stało coś, co tylko z grubsza, w ogólnych zarysach wyglądało na człowieka: biała bryła, uformowana w kształty ludzkie, lecz przypominająca raczej niezdarnego śniegowego bałwana albo człowieka, który dopiero co wynurzył się z kadzi gęstej śmietany. — Dzień dobry! — powiedziało zjawisko z zupełnie dobrym akcentem. — Czy już oprzytomniałeś? Coen patrzył na bałwana i za wszelką cenę pragnął się obudzić. — Czy jesteś zdrów? — pytała dalej biała mara. — Chyba… tttak! — wymamrotał Coen, z trudem opanowując szczękanie zębami. — Kto ty jesteś? — Ja nie jestem „ktoś”, tylko „coś”. Jestem obsługą 94 Stacji Kontroli. — Gdzie ja jestem? — krzyknął Coen, siadając gwałtownie na posłaniu, a zjawisko cofnęło się o krok, rozpływając się nieco i coraz wyraźniej zatracając ludzkie kształty. — Jesteś na 94 Stacji Kontroli Żeglugi Galaktycznej. Coen patrzył w osłupieniu, jak ręce i nogi zjawiska wtapiają się w jego niezgrabny, wałkowaty tułów. Teraz do złudzenia przypominało ono żałośnie topniejącego śniegowego bałwana. — O, bardzo przepraszam! — bałwan błyskawicznie przekształcił się w postać doskonale ludzką, upodobniając się do klasycznego posągu z białego marmuru, o białych oczach i wargach. — Przepraszam, że nie trzymam formy, ale to bardzo niefunkcjonalna postać… — Więc to… nie twoja postać? — Skądże. Twoja. — A ty jak wyglądasz? — Nijak. To znaczy różnie, zależnie od potrzeb i okoliczności. Ale twoja postać jest szczególnie skomplikowana i trudna. — Męczy cię to? — Mnie nic nie męczy. Po prostu utrzymanie się w tej postaci pochłania mi zbyt wiele uwagi i kiedy muszę jeszcze do tego przemawiać w twoim języku, zaczynam się rozprzęgać. — Przybierz więc postać dogodniejszą! — Wyrażasz zgodę? — Tak. — Dziękuję. O, tak mi znacznie wygodniej! — Postać z wyraźną ulgą rozpłynęła się i o—siadła na podłodze w kształcie dużej, bochenkowato spłaszczonej kropli. Coen przyjrzał się jej dokładnie. Nie była odrażająca ani śliska, przypominała raczej wielką, białą i gładką purchawkę albo kawał dobrze wyrobionego ciasta. Gdy móWila, głos wydobywał się z niej całej. Coen już od dłuższej chwili przestał walczyć z koszmarem i poddał się mu z uczuciem, jak gdyby włączył się mimo woli do jakiejś bezsensownej zabawy. Coraz wyraźniej czuł, że to jawa, rzeczywistość… — Widzisz, przybyszu — ciągnęła purchawka — moja instrukcja nakazuje mi przybierać postać Istoty, z którą mam bezpośredni lub teletransmisyjny kontakt na wizji. Muszę także prowadzić rozmowę w języku tej Istoty. To nie jest łatwe, szczególnie gdy się ma do czynienia po raz pierwszy z pewnym typem Istoty, jak w tym przypadku. Coen rozejrzał się po pokoju. Była to maleńka kajuta, w której poza miękkim legowiskiem, na którym siedział, nie znajdowało się nic więcej. Pomieszczenie nie miało drzwi ani okien, ściany świeciły bladym światłem. — Teraz powiedz mi, skąd się tu wziąłem — powiedział Coen. — A przede wszystkim, jak się nazywasz? — Nie nazywam się. Tylko Istoty mają prawo do imienia. Możesz mnie dla wygody nazywać Emi. To skrót: M.I. — jak Młodszy Inspektor. Ale tylko nieoficjalnie. — Więc powiedz, Emi, co to wszystko znaczy? Gdzie jestem? Czy w układzie solarnym? — O ile właściwie odczytałem zapisy przyrządów twojego wehikułu, przebyłeś drogę, jaką światło przebywa w czasie około pięćdziesięciu jednostek, zwanych przez was latami. Miałeś, zdaje się, jakąś awarię i przyniosło cię tu przypadkowo… Coenowi zakręciło się w głowie i opadł na posłanie. — Ale teraz jesteś bezpieczny. OżyWilem cię zgodnie z instrukcją, którą znalazłem w twoim wehikule. Znajdujesz się na Stacji Kontroli, należącej do obszaru Związku Żeglugi Transgalaktycznej. Twój wehikuł nie reagował na sygnały i nie podał znaków rozpoznawczych, a poza tym nie odpowiada wymaganiom naszych przepisów. Zgodnie z instrukcją, przechwyciłem go więc i umieściłem na zapasowym lądowisku Stacji. — A gdzie znajduje się ta… Stacja? — Jak to gdzie? W Próżni, tuż przy granicy obszaru objętego konwencją żeglugową. To bardzo ważna stacja! — Ostatnie zdanie Emi wypowiedział z odcieniem dumy w głosie. — Dbamy o porządek w Próżni. A ty naruszyłeś kilka paragrafów konwencji! Dlatego też musiałem cię zatrzymać. — Jakich paragrafów? Ja nie znam żadnych waszych paragrafów! — powiedział Coen w rozdrażnieniu. — Chciałbym dostać swoją rakietę i wrócić do Układu Słonecznego! — Nieznajomość przepisów nikogo nie usprawiedliwia — ciągnął niewzruszenie Emi. — Cóż to, czy wasza cywilizacja nie jest członkiem Związku Żeglugi? — Oczywiście, że nie! Nie znamy żadnej cywilizacji oprócz naszej! A wy też przecież nas nie znacie. Czy widziałeś kiedykolwiek istotę podobną do mnie? — No, różni tu bywali, ale takiego, jak ty, rzeczywiście nie widziałem. Lecz instrukcja nakazuje, żeby wszystkich jednakowo… Coraz to jakaś nowa cywilizacja przystępuje do Związku i pojawiają się tu nowe Istoty. Inspektor Kontroli musi być przygotowany na wszystko, z każdym sobie poradzić… A ciebie musiałem aresztować. — A moja rakieta? — Opieczętowałem ją. Nie wolno używać pojazdów tego typu. — Przecież mam chyba prawo powrócić, skąd przybyłem? — O tym nie ja decyduję — powiedział Emi. — Gdy przyleci tu Starszy Inspektor, złożysz odwołanie. Ja muszę pilnować przestrzegania przepisów, a z niesfornymi postępować zgodnie z instrukcją. Nie mam prawa o niczym decydować, nie jestem Istotą, mam swoich przełożonych, którzy daliby mi szkołę, gdybym o włos uchybił instrukcji! — Czym więc, u licha, jesteś? — Jestem tylko Tworem — powiedział Emi cicho. — Tworem amorficznym trzeciego rzędu. Ale już niedługo pewnie rozbudują ronię i będę Tworem drugiego rzędu! — dodał weselej. — A jak wyglądają Istoty, które cię… wytworzyły? — Różnie. Związek zrzesza kilkadziesiąt różnych cywilizacji z osiemnastu sektorów Galaktyki. Coen zastanawiał się przez chwilę. — Powiedziałeś, że nie możesz mnie stąd wypuścić i oddać mi rakiety? — Nie mam prawa. — A czy paliwo do mojego silnika mógłbyś mi dać? — Owszem, gdybym dostał takie polecenie. — Od Starszego Inspektora? — Nie. Od Nadinspektora. Twoja rakieta nie posiada świadectwa dopuszczenia do lotów, a ty nie masz licencji potwierdzonej przez Związek. Sam nic ci nie mogę pomóc, muszę przestrzegać instrukcji. Możesz się odwołać, ale nie udowodnisz mi, że w czymkolwiek uchybiłem instrukcji! — Emi móWil coraz szybciej i głośniej. — Stworzyłem ci warunki do życia, masz tlen i azot we właściwych proporcjach, pożywienie ci zsyntetyzuję, gdy będziesz go potrzebował. Przemawiam w twoim języku, przybrałem twoją postać i tylko na twoje wyraźne życzenie jej zaniechałem! Mam na to dowód w zapisie dźwiękowym! Postępuję według przepisów i choćbyś skarżył się na mnie u samego Nadinspektora, nikt mi nic nie zrobi, bo jestem w porządku! — Sam tu jesteś? — przerwał mu Coen. — Sam jako Twór. Poza tym są tu jeszcze cztery Kreatury, czyli Pod–Twory. Reszta — to zwykłe automaty. — MóWileś, że przybędzie tu Starszy Inspektor? — Tak. Już jest w drodze. — Może z nim dojdę do porozumienia… — Wątpię. — Dlaczego? — On jest tylko Tworem pierwszego rzędu. Coen zacisnął zęby. — Więc pozwól mi przynajmniej wejść do rakiety! — powiedział, i pomyślał, że tam jest skafander próżniowy, miotacz plazmowy… a na stacji znajdują się zapasy paliw rakietowych, więc może by się udało… unieszkodliwić tego przeklętego Twora! — Nie wolno. Zgodnie z instrukcją wehikuł opieczętowałem i nie wolno w nim niczego zmieniać, dopóki nie zbada go komisja! — Ach, ty potworze! — burknął Coen wściekle. — Wypraszam sobie! Jestem Tworem trzeciego rzędu, a nie Pod–Tworem! Obrażasz mnie! Zaczekaj, radio mnie wzywa, zaraz wrócę. Emi zniknął w ścianie. Po chwili wynurzył się z niej w kształcie obłego, niewielkiego słonia z dwiema trąbami. — O, przepraszam — powiedział i przekształcił się w zwykły, płaski bochenek. — Miałem telewidzenie z Nadinspektorem. — Powiedziałeś mu o mnie? — Ale skądże! Jakżebym śmiał! To przecież Istota! — To, on móWil, ja tylko słuchałem i potwierdziłem odbiór rozkazów. — Kretynie! — Muszę przestrzegać drogi służbowej. Meldunki podaję tylko Starszemu Inspektorowi. Gdy Starszy tu przybędzie, przedstawię mu sprawę. On ją przekaże dalej. Musisz być cierpliwy. Procedury nie przyspieszysz. Trzeba było nie naruszać przepisów. — Ile czasu potrwa ta wasza procedura? — No, nie tak znowu długo. Leżymy wprawdzie na skraju Obszaru Konwencji i meldunki idą dosyć długo, ale musisz być cierpliwy. — Więc ile? — Według waszej rachuby czasu Starszy będzie tu już za niecałe pięćdziesiąt, transmisja do Nadinspektora potrwa koło stu, decyzja ze dwadzieścia, odpowiedź z retransmisją… no, powiedzmy, w sumie nie więcej jak trzysta lat! — Coo? Ile? — Coen zerwał się na równe nogi. — Cymbale jeden! Przecież my, ludzie, żyjemy najwyżej sto, niekiedy sto kilkadziesiąt lat! Mój zamrażalnik opieczętowałeś w rakiecie, do której nie chcesz mnie wpuścić, a teraz gadasz mi o trzystu latach czekania?! — O, bardzo przepraszam! — Emi spłaszczył się na podłodze. — Nie wiedziałem, że żyjecie tak krótko! Skąd mógłbym przypuszczać… Latacie w Kosmos z podświetlnymi prędkościami, nie rozwiązawszy uprzednio tak podstawowego problemu jak przedłużenie życia? Istoty należące do cywilizacji zrzeszonych w Związku żyją co najmniej po kilkadziesiąt tysięcy lat! — Po pierwsze, nasza cywilizacja czyni dopiero próby z rakietami fotonowymi. Moja była prototypem na próbnym locie… — Tym gorzej, tym gorzej — przerwał Emi. — Poligon do lotów doświadczalnych znajduje się w czwartym sektorze. Naruszyłeś zatem jeszcze jeden przepis o bezpieczeństwie galaktycznym! Coen miał szczerą ochotę rozdeptać Emiego, ale opanował się i ciągnął dalej: — Po drugie, sam widzisz, że w tej sytuacji musisz skontaktować się z Nadinspektorem i w trybie nadzwyczajnym przedstawić swoją sprawę! A mnie musisz wpuścić do rakiety, abym mógł ponownie zamrozić się i doczekać decyzji! — Przykro mi! — Emi zwinął się w regularną kule — ale nie mogę tego zrobić. Nie wyobrażasz chyba sobie, że będę Nadinspektorowi zabierał cenny czas z powodu Istoty, która żyje jakieś tam śmieszne sto lat! A do rakiety nie mogę cię wpuścić, jest przecież opieczętowana! Ja jestem w porządku, przestrzegam instrukcji. A instrukcja nie przewiduje takich wyjątkowych przypadków. Sto lat… Śmieszne! Aż dziw, że tak kurczowo trzymasz się chęci ocalenia swego beznadziejnie krótkiego istnienia! A widzisz! Trzeba było nie naruszać kodeksu! Teraz masz! A porządek musi być! To mówiąc, Młodszy Inspektor Stacji Kontroli Żeglugi Galaktycznej, Twór trzeciego rzędu (a wkrótce, być może, już drugiego), funkcjonariusz sumienny i dokładny, z wielkim wzburzeniem rozdzielił się na dwie mniejsze kule i poturlał w dwa przeciwne kąty pokoju. 1971 r. TAU WIELORYBA Gern otwierał kolejno drzwi wzdłuż głównego korytarza i w każde z nich wkrzykiwał to samo pytanie: — Gdzie jest profesor Yon? Odpowiadały mu nieme wzruszenia ramion, kręcenie głów uniesionych znad aparatury, w większości zaś pomieszczeń odpowiedzią było ciche pochrapywanie. Dopadł profesora w centrali obliczeniowej. Yon wraz z Jorisem i kilkoma innymi, których udało się zainteresować problemem pyłu kosmicznego, ślęczał nad wstęgami papierowych taśm, analizując ostatnie pomiary autosondy. Gdy Gern otworzył drzwi, profesor kończył właśnie zdanie: — … dziwi mnie jednak nieco tak znaczna zawartość pyłu i gazu w tym obszarze! — Przepraszam! — młody fizyk zbliżył się do dowódcy i podał mu kartkę papieru. — Co to jest? — Yon spojrzał z roztargnieniem na kartkę, potem sponad okularów na asystenta. — To jest średnia gęstość Pierwszej Planety — wyjaśnił Gern. Profesor raz jeszcze rzucił okiem na zapis, potem zdjął okulary i przecierając je ostentacyjnie chusteczką, badał wzrokiem twarz fizyka. — Zero przecinek dwieście trzydzieści pięć — odczytał powoli, nakładając na powrót szkła. — A w jakim układzie jednostek, jeśli wolno spytać? — W SI, drogi profesorze. Megagramy na metr sześcienny. — No, to przesuń przecinek o jedno miejsce w prawo i nie nudź! — poradził Yon dobrodusznie i nie patrząc na Gerna zabrał się ponownie do swoich taśm. — A właśnie że nie, profesorze! Dlatego zresztą ośmielam się przeszkadzać… — zaoponował Gern. — To jest zupełnie pewny wynik, sprawdzony dwiema metodami pomiarów zdalnych. Średnica dwa tysiące, masa… — Wiem, rozumiem… — przerwał dowódca, poważniejąc. — Czy pomyłka jest wykluczona? Nie mówię o błędzie pomiarowym, ale o… — Ma pan na myśli błąd tzw. „gruby”? O, na pewno nie! Mało prawdopodobne, by wszystkie automaty sprzysięgły się przeciw nam! — Błąd metody? — Wykluczony. Analizowaliśmy to z Fredem na wszystkie możliwe strony, wciąż to samo wychodzi… Yon skinął głową, zamyślił się na chwilę, a potem, patrząc w blat stołu, powiedział z ociąganiem: — No, to… nie pozostaje nic innego, jak tylko uznać za fakt, że planeta posiada rzeczywiście tak niezwykle nikła gęstość! Cztery razy mniejszą od wody… Pumeks jakiś albo może… może wasz kiepski dowcip? Yon spojrzał podejrzliwie na Gerna. — Nie, nie! — zaprzeczył fizyk gorąco. — Pan przecież wie, że to nie w moim stylu takie głupie żarty…. Profesor ujął dłonią giętką łodygę mikrofonu i zbliżywszy go ku ustom, nacisnął klawisz interkomu. — Cała załoga proszona na naradę nadzwyczajną — powiedział z ledwo dostrzegalnym, chytrym uśmieszkiem. Gern odgadł natychmiast zamiar profesora. Chce wywołać choćby ślad ożywienia w tym zakisłym bagienku! — pomyślał. Zniechęcenie i apatia — to najgorsi wrogowie kosmicznych podróżników. Wrogowie ci, niestety, coraz gwałtowniej atakowali załogę fotonowca „Terra”, który od wielu miesięcy penetrował układ gwiazdy oznaczonej symbolem „Tau” w konstelacji Wieloryba. Zniechęcenie i rozczarowanie były zresztą w pewnym sensie uzasadnione: cztery zewnętrzne planety układu były lodowatymi globami typu Neptuna i Urana. Zbadano je z drobiazgową dokładnością, lecz zebrany materiał w żadnym razie nie zadowalał badaczy. Dla uzyskania takich „rewelacji” wystarczyłaby skromna wycieczka do jednej z wielkich planet Układu Słonecznego… Z całej załogi jedynie piloci byli w miarę zadowoleni: starty, lądowania, zmiany orbit i ciągłe manewry w coraz to nowych warunkach — to był ich żywioł. Poza nimi tylko Yon i kilku zaciekłych badaczy próżni międzyplanetarnej zajmowało się czymś konkretnym. Pozostali bez większego żalu już w tej chwili zwróciliby statek ku Ziemi i wyciągnęli się wygodnie w hibernatorach. Pozostała jeszcze jednak ta Pierwsza układu Tau Wieloryba, najbliższa macierzystej gwieździe, mała planeta. Ku niej też zwrócono statek. W miarę zbliżania się automaty dokonywały pomiarów. Najpierw były to dane najogólniejsze: parametry orbity, przypuszczalne rozmiary…. Brak satelitów utrudniał niezmiernie wyznaczenie masy. Telegrawimetry — wobec tak wielkiej odległości i małej stosunkowo masy planety — nie dały dotąd pewnych pomiarów. Dopiero teraz… Wynik, uzyskany przez Gerna, był na pierwszy rzut oka absurdalny. Zważywszy bowiem, iż w Układzie Słonecznym gęstość planet waha się w granicach kilku megagramów na metr sześcienny (a w wypadku czterech poznanych już planet Tau Wieloryba — podobnie), wynik 0,235 zakrawał na oczywistą bzdurę. Był jednak kilkakrotnie potwierdzonym faktem… Załoga zgromadziła się w kilka minut po komunikacie Yona. Zaciekawione, choć niektórych zaspane jeszcze oczy zwróciły się na dowódcę, zajmującego miejsce za stołem sali seminaryjnej. Gern w krótkich słowach zreferował problem. Szmer zainteresowania był najlepszym dowodem, że sprawa jest zaskakująca dla wszystkich bez wyjątku. — Tak, to jest pewne — wyjaśniał Fred z telemetrii w odpowiedzi na jakieś wątpiące głosy padające z sali. — Średnicę planety mierzyliśmy obaj. „Pierwsza” jest prawie dokładnie kulista. Jak orzech… — Twardy to orzech do zgryzienia! — zażartował ktoś z tylnych rzędów. — Myślę — zauważyła Viga — że hipoteza zimnej kuli gazowej automatycznie odpada… — Gdyby to była ciecz albo gaz — podjął Fred — grawitacja heliocentryczna ukształtowałaby planetę w formę przypominającą jajko. Jeśli do tego dodać obrót własny, musiałaby stanowić raczej zupełnie cienki placuszek, a nie regularną kulę. — Skąd wiesz, że ona ma obrót własny dokoła osi? — spytał Jores sceptycznie. — Wszystkie pozostałe mają… — mruknął Fred niepewnie. — Przyjmując hipotezę Biełowa–Rocksa… powinna mieć i ta… Rozumiecie, nie mogłem tego bezpośrednio stwierdzić. Planeta ma tak jednolitą powierzchnię, że przy tej odległości niepodobna się dosłownie niczego uczepić… Gdybym dostał pozwolenie na użycie głównego radioteleskopu — dodał, zezując w stronę dowódcy — mógłbym w kilka minut zmierzyć prędkość wirowania. — Oczekujemy kolejnej serii sygnałów z Ziemi. Nie można w tej chwili odwracać kierunku anten — przypomniał Małow. Yon spojrzał na zegar. — Trzy minuty wystarczą? — Oczywiście! — ucieszył się Fred. — No, to… — dowódca wskazał ruchem głowy kierunek ku wyjściu, a Fred wybiegł z sali. — Mamy jeszcze trochę czasu, niech sobie zmierzy. — Ciekawe, z czego to może być? — zastanawiał się głośno Gern, wpatrując się w kartkę z ową niesamowitą gęstością planety. — To nie gęstość, raczej… „rzadkość”… — Nasuwa mi się tylko jedna hipoteza — odezwał się z głębi fotela mały, okrąglutki chemik, Wil. Znany był z ciętego języka i bezdennego żołądka. — To może być taka ogromna beza, ciastko, wiecie. Tau Wieloryba upiekła nam je na deser po tamtych czterech mdłych daniach. Wiecie chyba, jak to się robi? Bierze się białko z jaj, bije się pianę z cukrem, a potem wstawia się do niezbyt gorącego pieca. Wychodzi coś dużego, smacznego i bardzo lekkiego… — Nie wygłupiaj się, Wil. Mówimy poważnie — przerwał mu Gern. — Zastanów się lepiej, jaki może być skład chemiczny tak lekkiej planety. — Pozostaje jeszcze hipoteza bitej śmietany — drWil uparcie chemik. — Daj spokój, bądź poważny — rozległo się kilka zniecierpliwionych głosów. — Jestem zupełnie poważny — oznajmił Wil grobowym tonem; wychylił zza oparcia fotela kamiennie ponurą twarz i pokazał ją wszystkim wokół. — Padły tu takie porównania, cytuję: „orzech do zgryzienia, jajko, placuszek’’. Koniec cytatów. Podniecacie mój apetyt, a potem macie za złe. Przeklęte pokarmy syntetyczne! Tak bym sobie zjadł… befsztyk! Z cebulką. — Zamknij się nareszcie! — warknął Gern, któremu wizja befsztyka splotła przewód pokarmowy w jeden ogromny węzeł. Dowcipy Wila przyjmowane były niegdyś bardzo przychylnie. W pierwszym roku wyprawy żartowano w ogóle nader chętnie. Kiedyś nawet wśród radiogramów wysyłanych na Ziemię, znalazła się, między komunikatami o pracach naukowych, notatka treści następującej: „Wil Elmer, doktor chemii: intensywne badania, mające stanowić podstawę pracy habilitacyjnej. Temat: Synteza kotleta schabowego z kapustą z surowców dostępnych w próżni międzygwiezdnej”. Wkrótce potem nadszedł pilny radiogram z Ziemi: „Prawdopodobnie zniekształcony został poprzedni komunikat. Podać raz jeszcze temat pracy Elmera”. Wszystko to spreparowali Wilowi oczywiście koledzy z łączności. Miało to jednak miejsce w pierwszych miesiącach podróży. W miarę upływu czasu i wyczerpywania się zapasów naturalnej żywności tematy spożywcze stały się „tabu” — wszyscy z grobowymi minami i w zaciekłym milczeniu połykali „pożywne i zdrowe” glony i pokarmy syntetyczne, w duchu wzdychając do ulubionych potraw. Fred wpadł do sali jak pocisk, powiewając kawałkiem taśmy. — Coś niesamowitego! — wołał od progu. — To nie planeta, to karuzela! Okres obrotu poniżej półtorej godziny… A ponadto… Popatrzcie na ten fotogram! Tu, dokładnie w linii równika. Co to jest? Co dwanaście stopni regularnie rozmieszczone jakieś plamy! — Koliste, czarne plamy… — powiedział Yon, oglądając zdjęcie. — Nie, raczej… eliptyczne, wydłużone w linii równika… Podawano sobie zdjęcia i wszyscy oglądali je dokładnie. Penot liczył coś w tym czasie na kalkulatorze. — Przy tak szybkim obrocie siła odśrodkowa doda się wektorowo do grawitacji — zauważył Jores. — Będziemy chodzili po powierzchni pod ostrym kątem do pionu! — Wcale nie będziemy chodzić. — Penot skończył obliczenia. — Już w odległości kilku stopni od bieguna nic nie utrzyma się na powierzchni. Prędkość liniowa punktu na równiku wystarczy, by każdy przedmiot położony tam i nie przymocowany do powierzchni… uleciał w przestrzeń! Zapomnieliście, że masa, a więc i przyspieszenie grawitacyjne planety jest bardzo małe. Siła odśrodkowa wielokrotnie przewyższa grawitację na równiku. Zapanowało osłupiałe milczenie, a potem nagle zawrzało. Żonglowano hipotezami, wysuwano przypuszczenia: — Na równiku widać ślady świadomej działalności… — Dwie nie spotykane krańcowości: znikoma gęstość i szalona prędkość wirowania. — I do tego zupełnie solidna i gładka powierzchnia! — Brak śladów atmosfery… Yon wstał i uciszył gwar zmieszanych głosów, a następnie pozwolił mówić pojedynczo. — Naszkicuję hipotezę, która w miarę możności uwzględni nasze dotychczasowe informacje o tym fenomenie — powiedział Mall. To stworzy podstawę do rzeczowej dyskusji i zapobiegnie ciskaniu wnioskami na oślep. Przypuśćmy zatem, że planeta była kiedyś siedliskiem istot rozumnych… Powiedzmy, że tylko przejściowo, ale była. To, co widzimy wokół równika, może być zespołem podziemnych kanałów–wyrzutni rakietowych, oczywiście dla kolosalnych jakichś statków kosmicznych. Budowniczowie tych statków wystartowali stąd, wykorzystując ową niesamowitą siłę odśrodkową… Co zmusiło ich do opuszczenia planety? Kto wie, czy nie ten gwałtownie postępujący wzrost prędkości wirowania? Być może resztki mieszkańców, ocalałe w okolicach okołobiegunowych, gdzie siła odśrodkowa nie zdołała zmieść wszystkiego z powierzchni planety, w ten właśnie sposób opuściły ją, kierując się poza układ… — Powiedzmy… powiedzmy… — powtarzał Yon wątpiąco. — Spróbujmy jednak wyobrazić sobie przyczynę, która zdolna byłaby wywołać tak kolosalne przyspieszenie obrotu! — Hm… — zafrasował się Mall. — Gdyby przyjąć, że działały tu wyłącznie wewnętrzne, z samą tylko planetą związane siły, to można by rzecz wyjaśnić zmianą rozkładu mas… Gdyby planeta miała początkowo promień, powiedzmy… kilkadziesiąt razy większy, a potem skurczyła się do obecnych rozmiarów, to ze względu na prawo zachowania krętu…. — Litości, doktorze Mall! — włączył się Wil z głębi fotela. — Wówczas nawet beza z kremem nie wystarczyłaby dla wyjaśnienia pierwotnej gęstości planety! — Racja! — przyznał Mall, pocierając czoło. — Tym bardziej że na ogół większość masy planet skupia się w ich ciężkich jądrach, w centrum kuli… Model „kurczliwej kuli” niczego tu nie wyjaśni… — Tak, masa… w jądrze… — mruknął Wil do siebie i umilkł, siadając nieco bardziej sztywno w fotelu. Głowę podparł dłonią i jakby zastanawiał się nad czymś. Mall nie zamierzał dalej brnąć w trzęsawisko swych naciąganych przypuszczeń, usiadł więc powoli i z niepewną miną. Za to Gern poderwał się nagle, jak podrzucony katapultą. — Heureka! Mam! — zawołał radośnie. — Nie musiało być żadnego kataklizmu. To rakiety właśnie, startujące rakiety, całe serie, dziesiątki i setki serii rakiet… Startując, rakiety rozpędziły planetę na zasadzie odrzutu… Cylindryczny kanał, poprowadzony skośnie do powierzchni planety, daje w przekroju elipsę… Te plamy to eliptyczne otwory kanałów startowych. Przecież to jedyne rozwiązanie zagadki! — Zastanów się — powstrzymał go Colin — jak wielka musiałaby być łączna masa startowa i prędkość tych rakiet. A przy tym… czy sądzisz, że owe hipotetyczne istoty rozumne marnowałyby tyle energii na rozkręcanie opuszczanej planety? Mogły przecież startować pionowo albo parami, w przeciwnych kierunkach, w żadnym zaś wypadku tak…Rozsądne istoty na poziomie cywilizacji rakietowej nie popełniają takich nonsensów, jak nam tu sugeruje Gern… — … przedstawiciel rakietowej, bądź co bądź, cywilizacji! — podchwycił Wil złośliwie. Gern bezsilnie łypnął w stronę Wila, ale usiadł bez słowa. — Może to jest sztuczna planeta? — podsunął z wahaniem Tal. — Przy takiej prędkości wirowania nie mogłaby się przecież uformować samorzutnie w kulę. Musiała zostać zbudowana ze stałej substancji, nim jeszcze otrzymała taką prędkość obrotu. — Stąd dwa nowe pytania — powiedziała Viga. — Po pierwsze: kto i po co ją zbudował? Po drugie: jakież niesamowite własności mechaniczne musi mieć ta piankowa, lekka substancja, z której zbudowano planetę? Z fotela uniósł się flegmatycznie Wil. Minę miał uroczystą, mówił poważnie. — Pozwólcie, że teraz ja przedłożę moją genialną teorią. Na wstępie należy wziąć orzech kokosowy, wywiercić w nim dziurę i wylać zawartość. — Wil! — zgromił go profesor Yon. — Może wystarczy tych żartów? — Ależ, panie profesorze! — Wil zachowywał się jak student przyłapany na „dolewaniu wody” do odpowiedzi egzaminacyjnej. — Ja… ja naprawdę mam coś ważnego do powiedzenia! Otóż jeśli weźmiemy opróżniony orzech koksowy i zaczniemy obracać go dokoła osi, otrzymamy przybliżony model Pierwszej Planety… — No tak! Rzeczywiście! — rozległo się tu i ówdzie po sali. — O nie! Pozwólcie, że skoro już zacząłem, powiem wszystko do końca. To bardzo miłe być ośrodkiem zainteresowania słuchaczy… Na początku mieliście wszyscy za złe tej planecie, że posiada nietypową gęstość średnią. Moje gastronomiczne porównanie z bezą nie przypadło wam do smaku. Zacząłem się głębiej zastanawiać nad tym smacznym ciastkiem, które — co tu ukrywać — bardzo lubię. Dlaczego jest ono tak lekkie? Wszak produkt wyjściowy, użyty do jego wyrobu, ma znacznie większą gęstość. No tak, myślę sobie, ale przecież w bezie zasadniczą rolę odgrywają pęcherzyki powietrza, a więc po prostu… dziury. Szukając dziur w całym natrafiłem od razu na ser szwajcarski, taki żółciutki, pełnotłusty, z czerwoną skórką i dziurami wewnątrz. Podobny do arbuza, tylko że arbuz jest zielony. Arbuz… (Tu zatrzymałem się przez chwilę nad smakiem jego soczystego miąższu, ale nie będę się z wami dzielił wspomnieniem ostatniego arbuza który zjadłem na Ziemi!). Gdy z arbuza wyjmie się miąższ, pozostanie skóra. Skóra ta jednak stanowi niebagatelną część masy całego owocu, szczególnie gdy nie jest dostatecznie dojrzały. Ale taki na przykład orzech kokosowy! Jeśli zrobimy w nim dziurkę i wylejemy płynną zawartość, to co zostanie? Powiecie: skorupa! Racja. Ale jeszcze coś zostanie. Nie wiecie co? No, przecież dziura zostanie! W tym miejscu mojego rozumowania przypomniały mi się dwie doniosłe prawdy naukowe: że ukośne przecięcie stożka (a nie tylko walca!) daje elipsę i że dysze turbin odrzutowych mają kształt zbliżony do stożka! Teraz już wiecie zapewne, jak to było? Powiedzmy, że wnętrze planety było kotłem, w którym wrzały jakieś bliżej nam nie znane procesy energetyczne, zamieniające stałą substancję planety w silnie sprężony, gorący i zjonizowany gaz. Po wywierceniu ukośnych kanałów–dysz uwolniony gaz wytrysnął z ogromną prędkością, nadając planecie bardzo szybki ruch wirowy, na zasadzie turbiny… Rozmyślne, geometrycznie zaprojektowane wiercenie kanałów nasuwa myśl o działalności istot rozumnych. Musiały one zdawać sobie sprawę, iż pod ich stopami (o ile, oczywiście, miały one stopy!) z każdą chwilą cienieje skorupa twardego lądu. Z chwilą gdy ciśnienie wzrosłoby w dostatecznym stopniu, a skorupa owa stała się dostatecznie cienka, planecie groziłoby nieuchronne rozdarcie na strzępy… Proces pożerania planety od wewnątrz musiał przebiegać, oczywiście, w tempie geologicznym, a więc dość wolno. W czasie jego trwania na planecie zdążyła ukształtować się i dojrzeć cywilizacja rozumnych istot. Stwierdziwszy, że żyją na powierzchni „zegarowej bomby”, istoty te, zamiast wszechstronnie rozwijać skazaną i tak na zagładę cywilizację, ukierunkowały swe wysiłki ku uratowaniu planety. Wygląda mi na to, że ich wysiłki uwieńczone zostały pełnym sukcesem…. — Jak to!? Więc gdzie są… oni? Przecież nie mogą żyć na tej planecie! Czyżby nie przewidzieli, że osiągnie ona taką prędkość obrotu? — dopytywał się Gern. — Skądże znowu! Wszystko przewidzieli nader genialnie. Jeśli planeta ma taką, a nie inną prędkość, najwidoczniej było im to do czegoś potrzebne! Po wypuszczeniu z planety większej części jej masy, grawitacja na jej powierzchni musiała się znacznie zmniejszyć. Trudno jest żyć w polu zmniejszonego ciążenia, o tym my także coś wiemy… Mieszkańcy planety przeczekali okres napędzania w pobliżu jej biegunów. Reszta jej po wierzchni została dokładnie zniwelowana, po prostu „wymieciona” przez siłę bezwładności. Dlatego jest teraz tak jednostajna i gładka… — Ale oni? Gdzie są według ciebie? — niecierpliwili się słuchacze, porwani sugestywną, choć na pozór fantastyczną opowieścią Wila. — Czy pamiętacie — odpowiedział powoli, napawając się ich ciekawością — starą opowieść biblijną o proroku Jonaszu? Zabawne skojarzenie: gwiazda, w której układzie przebywamy, zwie się Tau Wieloryba! Ów Jonasz biblijny przez pewien czas przebywał w… brzuchu wieloryba! Pomyślało mi się tak jakoś o tym Jonaszu, wielorybie i… stąd cała historyjka… Oni znajdują się… „w brzuchu wieloryba” albo, jeśli wolicie, wewnątrz „skorupy kokosowego orzecha”. Bardzo trafnie, choć bezwiednie ujął to ktoś na początku naszej dyskusji, mówiąc o „twardym orzechu do zgryzienia”. Wypowiedź Wila przyjęto z pełną aprobatą. — Bardzo mi się to podoba — powiedział Małow. — Dla lepszego jednak uzasadnienia hipotezy należy przynajmniej wyobrazić sobie choć kilka szczegółów takiego „zamkniętego świata”. Najistotniejszy dla organizmów żywych problem — to uzyskiwanie energii. Skąd czerpią ją mieszkańcy planety? Poza tym — warunki wewnątrz skorupy: temperatura, ciśnienie, skład… atmosfery, jeśli tak się można wyrazić o gazie zawartym we wnętrzu… Bo dotąd atmosferą zwykliśmy nazywać to, co otacza planetę… — Pozwólcie, że dopowiem do końca, co wymyśliłem na ten temat, a nad resztą pozastanawiamy się wspólnie — powiedział Wil. — Moim zdaniem było tak: Jak już mówiłem, oni przeczekali okres „rozruchu” na biegunie planety. To było jedyne miejsce, gdzie siła odśrodkowa nie istniała. Jak długo trwał okres przygotowawczy — trudno dociec. Zamknięci pod jakimś „kloszem” — czekali. Co do możliwości takiego rozwiązania nie macie chyba wątpliwości — wszak na Antarktydzie mamy już od dawna takie klosze z własnym klimatem. Wygodne to nie było, ale było konieczne. Obłok gazów i pyłów, tryskający z dysz, oddalił się stopniowo i rozproszył, coraz słabiej przyciągany przez lżejszą z każdą chwilą planetę. Uciekła oczywiście i pierwotna atmosfera. Próżnia wtargnęła do „wydrążonego wnętrza planety, które wskutek tego szybko ostygło. Procesy przemian dotąd trawiących planetę ustały z chwilą obniżenia temperatury i ciśnienia we wnętrzu. Wówczas to wywiercono na biegunie dodatkowy szyb, którym zespoły maszyn i automatów dotarły do wnętrza, by przygotować je na przyjęcie lokatorów. Przede wszystkim zamknięto szczelnie wewnętrzne wyloty kanałów–dysz, potem napełniono wnętrze gazem o odpowiednim składzie chemicznym, który otrzymano prawdopodobnie z rozkładu nagromadzonych uprzednio surowców lub też z postaci ciekłej czy zestalonej. Teraz już mogli zamieszkać w planecie dawni mieszkańcy jej powierzchni! — Powiedziałeś, że zatkano wyloty dysz… — zauważyła Viga, obracając w dłoniach fotogram planety. — Ja natomiast odnoszę wrażenie, że otwory sięgają do wnętrza; są wyraźnie czarne, nie widać tu żadnego odbicia światła… — Tak, ja również to zauważyłem — przytaknął Yon. — Mam pewien pomysł, zaraz to sprawdzimy! Zaprogramował spektrofotometr i powiedział: — Za chwilę dostaniemy pełne widmo odbicia od tych plam… Nacisnął przełącznik. Na ekranie pokazała się prosta, pozioma linia. Wszyscy spojrzeli po sobie. Wiedzieli, co to znaczy: wnętrze planety nie wysyła ani nie odbija żadnego promieniowania! Zionie więc lodowatą pustką! — Nie… — mruknął Wil z żalem. — Nie uwierzę, by to było prawdą… Wszystko pasowało tak dobrze… Te otwory wyglądają wprawdzie rzeczywiście jak ciało doskonale czarne, jednak… — To się nawet zgadza! — zadrwił Gern z satysfakcją. — Coś w rodzaju dziurki od klucza w drzwiach ciemnego pokoju. Wil myślał, że znalazł klucz do zagadki, a okazuje się, że jest tylko dziurka. — Poczekaj, nie ciesz się jeszcze — odciął się anemicznie Wil, ale zmarkotniał wyraźnie. — Małow zaczął mówić o zagadnieniu energii — przypomniał ktoś z boku. — To już chyba nieistotne… — Zaraz, zaraz! — ożywił się Małow. — A gdyby tak… No, oczywiście! Wyobraźcie sobie, że otwory są jednak zatkane, ale nie zwykłą pokrywą, lecz… doskonale pochłaniającym promieniowanie elektromagnetyczne… fotoogniwem czy jakimkolwiek pochłaniaczem przetwarzającym światło na elektryczność lub inny rodzaj energii! Jeśli urządzenie jest odpowiednio sprawne, to tylko znikoma, niewykrywalna naszymi przyrządami część energii uchodzi z powrotem w Kosmos! — Otóż macie! — ucieszył się Wil. — Wiedziałem, że tak piękna myśl nie może być nieprawdziwa! Pomysł Małowa dał odpowiedź na kilka zagadnień równocześnie; oprócz zagadki „czarnych” otworów wyjaśnił także drogę, która do wnętrza docierała energia słoneczna. A energia — to przecież prawie wszystko: regeneracja atmosfery, regulacja klimatu, przemiana materii… — No i widzicie, jak wszystko nam ładnie pasuje do całości! Najbardziej jednak mnie samemu — ciągnął Wil coraz weselej — podoba się metoda rozumowania, jaką do tego doszedłem. Zauważcie, jak bardzo była ona… nienaukowa. Wykoncypowałem to wszystko przez skojarzenia gastronomiczno–biblijne, podczas gdy inni starali się na próżno wydumać coś krocząc utartymi ścieżkami myślowej rutyny naukowców… A Kosmos lubi robić niespodzianki! Do każdego zagadnienia należy podchodzić w swoisty, indywidualny sposób… — dodał sentencjonalnie. — Może ktoś spróbuje jeszcze przedstawić sprawy związane z grawitacją czy też ewentualnie sztuczną grawitacją we wnętrzu planety — zaproponował Yon. — To bardzo proste! — powiedział Jores. — Gdyby planeta nie wirowała, to wobec niewielkiej grubości skorupy pole grawitacyjne w jej wnętrzu praktycznie nie istniałoby. Jeśli teraz wprawimy planetę w ruch wirowy, pojawi się w niej przyspieszenie, skierowane prostopadle do osi obrotu i w kierunku na zewnątrz. Będzie ono tym mniejsze, im bliżej bieguna się znajdziemy (oczywiście po wewnętrznej stronie skorupy!). Kierunek pionu na równiku jest prostopadły do powierzchni, a w miarę zbliżania się do bieguna przybiera kąt coraz mniejszy, dążąc do stycznej… — Stojąc więc na równiku od wewnątrz, mamy nad głową… całą planetę… — zauważył Wil. — A wybierając się na wycieczkę ku biegunowi — dodał Gern — w pewnym miejscu musielibyśmy zrezygnować z dalszego marszu w pozycji prostopadłej do powierzchni i zacząć iść na czworakach. Byłoby bowiem coraz „stromiej”! Natomiast spod bieguna łatwo byłoby „zjechać” ku równikowi. W każdym razie wewnątrz takiego „przenicowanego” globu można się dosyć wygodnie poruszać w szerokim pasie po obu stronach równika; tyle, że nogami „na zewnątrz”, a głową w kierunku środka kuli… Jeśli do tego dodać fotoogniwa na równiku, to… — Tam należy szukać mieszkańców! — dopowiedział Wil. — Jak dotąd, nic nie przeczy hipotezie Wila. Wszystko natomiast da się wyjaśnić na jej korzyść… Za kilka dni wyślemy rakietę zwiadowczą. Jeśli oni tam są… — Oczywiście, że są! — podjął skwapliwie Wil. — Teraz już jestem pewien, że muszą tam być! Zapukamy do nich… Tylko… czy nam zechcą otworzyć? — zafrasował się po chwili. 1962 r. SKORPION Agraw wzbił się pionowo w górę, potem zatoczył szerokie półkole nad budynkiem i wziął kurs na południe. Pilot i pasażerowie, wyrwani przed chwilą ze snu, ziewali jeszcze, przecierając zaspane oczy… Yason wyjął z kieszeni zwinięty formularz raportu dyspozytora i raz jeszcze odczytał treść, analizując sytuację. — Sprawdzić broń, załadować pociskami obezwładniającymi — powiedział do towarzyszy. — Będziemy strzelać z zaskoczenia. Najważniejsze, żeby nie zdążyli niczego zniszczyć. Ty, Collodi, zabezpieczysz dokumentację i źródła informacji. — Tak jest — powiedział ospale tęgi mężczyzna siedzący obok pilota. — Pozostali — ciągnął Yason — zajmą się tymi ludźmi. Jest ich czterech albo pięciu, prawdopodobnie bez broni, ale mogą mieć sygnalizację ostrzegawczą. Trzeba będzie bardzo ostrożnie otoczyć budynek. Ty, Borrov — zwrócił się do pilota — zostaniesz na zewnątrz i będziesz strzelał do każdego, kto nam się wymknie. Dom stoi na uboczu, w lesie. Lądować będziemy w dość znacznej odległości, żeby ich nie spłoszyć. Czy wszystko jasne? Sprzęt w porządku? — Informetr mi nie działa, szefie! — powiedział Pesso. — Wymień baterie. Zresztą pewnie nie będzie potrzebny. Sprawdźcie jeszcze amnestory! — Będziemy ich odkażać? — ucieszył się Lasteck. — Tylko w razie skrajnej konieczności. Mamy polecenie przywieźć ich z pełnym zasobem informacji. Może uda się coś z nich wycisnąć w cefalektorze. Przez kilkanaście minut lecieli w milczeniu. — Co oni tam właściwie robią? — spytał nagle Stemp cichym głosem. — Za co mamy ich…? — To przestępcy niebezpieczni dla ludzkości. Użytkują bez zezwolenia nie rejestrowany komputer średniej mocy — wyjaśnił Yason. — I co na nim robią? — Nie wiemy i na tym właśnie w głównej mierze polega ich przestępstwo. Naszym obowiązkiem wobec ludzkości jest dowiedzieć się, co zamierzają. — Raczej, co zamierzali! — poprawił Collodi. — Myślę, że nie zdziałają już nic więcej. — Biedacy. Ktoś ich sypnął. A teraz pewnie dostaną personifikację albo w najlepszym razie kilka lat izolacji — powiedział Stemp ze współczuciem. — Nie masz powodu ich żałować — obruszył się Yason. — Sami sobie winni. — Ano niby tak… — zgodził się Stemp. W dole błysnęło kilka świateł — to było osiedle. Dalej rozpoczynał się las. Agraw osiadł na jego skraju, w wysokiej, wilgotnej trawie. Yason czekał, aż wszyscy zabiorą sprzęt i wyjdą z kabiny. — Grupa interwencyjna gotowa do akcji — zameldował Stemp. — Dobrze. Iść ostrożnie — powiedział Yason i sięgnął pod lewą klapę kurtki. Odpiął mały metalowy znaczek. Przez chwilę obracał go w palcach. Był to tłoczony w srebrzystej blaszce wizerunek atakującego skorpiona z łukowato wygiętym odwłokiem, na którego końcu połyskiwał ostry, jadowity kolec. „Każdy z nich — pomyślał Yason patrząc za odchodzącymi — jest takim małym, jadowitym owadem. Ja też nim jestem i muszę być najkąśliwszym z nich…” Podrzucił znaczek na dłoni, a potem przypiął na zewnętrznej stronie klapy. Przewiesił przez ramię pasek od miotacza, wyskoczył z kabiny agrawu wprost na trawę i szybkim krokiem ruszył za towarzyszami. Akcja przebiegała zgodnie z założeniami. Pesso i Lasteck wkroczyli do wnętrza budynku przez tylne wejście. Collodi zabezpieczał drzwi frontowe, a Yason z bronią gotową do strzału wkroczył do środka. Na jego widok jeden z czterech ludzi, odwrócony właśnie twarzą do drzwi, zdążył tylko wyszeptać ochryple pobladłymi wargami: — Panie docencie, SKORPION… Celny strzał Yasona obezwładnił go na miejscu. Dwaj inni, próbujący ukryć się w głębi budynku, zostali przechwyceni przez Pesso. Czwarty, siwy staruszek, pozostał na środku pokoju z twarzą wyrażającą smutne zdziwienie i rezygnację. — Jesteśmy funkcjonariuszami Służby Kontrolno–Operacyjnej Regulacji Postępu i Ochrony Nauki — powiedział dobitnie Yason, podsuwając przed oczy starca srebrny znak SKORPIONA. — Proszę nie stawiać oporu! Wracając, Yason przeglądał skonfiskowane materiały. — Wiecie, nad czym ona pracowali? — powiedział po zapoznaniu się z kilkoma tabelami i zawartością taśm. — Opracowywali syntezę pewnego leku psychotropowego. — Dlaczego więc robili to w tajemnicy? — zdziwił się Stemp. — Mogli przecież legalnie zgłosić to do SKORPIONA. — To nie taka prosta sprawa, And! Okazuje się, że podczas produkcji tego środka powstaje duża ilość ciekłych odpadów, które należałoby zabezpieczyć, gdyż są silnie toksyczne. Możliwość usuwania do ścieków całkowicie odpada. Analizowali właśnie możliwość unieszkodliwiania tych odpadów na skalę przemysłową. Zdaje się, że bez widocznych rezultatów. — A zatem zrobiliśmy kawałek dobrej roboty, unieszkodliwiając tych panów! — powiedział Collodi. — Myślę, że gdyby opracowana przez nich technologia produkcji dostała się w ręce producentów, nic nie powstrzymałoby ich od wdrożenia… Szczególnie przy tak wielkim popycie na leki psychiatryczne, jaki obserwujemy w naszym stuleciu. — A sprawą szkodliwości odpadów zainteresowano by się dopiero po wytruciu resztek planktonu w rzekach. Tak, dobrze się stało, że udała się nam ta akcja — dodał Yason, a twarz jego przybrała wyraz głębokiego zadowolenia. — Komputery w naszym stuleciu stały się tym w stosunku do ludzkiego mózgu, czym w przeszłości była broń masowej zagłady wobec broni konwencjonalnej: umożliwiły osiąganie tego samego skutku szybciej, taniej i dokładniej. Porównanie jest tym trafniejsze, że komputeryzacja, jak niegdyś broń termojądrowa — stała się w pewnej chwili groźbą dla podstaw istnienia ludzkiej cywilizacji. „Myślenie konwencjonalne” nie doprowadziłoby nigdy do tak zawrotnego tempa rozwoju nauki i techniki, jakie umożliwia elektroniczna technika przetwarzania danych. Groźba „elektronicznego myślenia” przejawiła się w tym, że stała się faktem sytuacja z dawna przewidywana przez trzeźwiej myślących uczonych: nastąpiły poważne przerosty niektórych dziedzin nauki oraz brak kontroli nad całością postępu wiedzy. Utrzymanie rozsądnych proporcji między rozwojem wiedzy teoretycznej a możliwościami i celowością jej zastosowań dla dobra człowieka stało się zadaniem chwili. Wystąpiło wiele problemów składających się na ogólny stan zagrożenia naszej cywilizacji przez komputery, a raczej przez wyniki ich stosowania. Pierwsze zagadnienie, podniesione najwcześniej, to sprawa izolacji i wąskiej specjalizacji niektórych dziedzin, czyli innymi słowy braku integracji nauk, szczególnie w takich dziedzinach, jak wzajemne oddziaływanie przemysłu na środowisko biologiczne, urbanizacji — na psychikę człowieka i socjologiczne powiązania dużych skupisk ludzkich. Zanieczyszczenie wód i atmosfery jako wynik działalności przemysłu obnażyły już w XX wieku bezsilność ekologów i działaczy towarzystw ochrony przyrody wobec inwazji techniki. Drugie zagadnienie — to zjawisko ujęte w tzw. prawie Zolla–Grema. Prawo to głosi, że rozwój cywilizacji jest funkcją rosnącą w czasie w sposób analogiczny do relatywistycznego wzrostu masy. Inaczej mówiąc: podobnie jak prędkość ciała materialnego nie może osiągnąć prędkości światła, cywilizacja nie może przetrwać w ramach jednego cyklu rozwojowego poza pewien określony moment, w którym „stopień rozwoju” osiąga wielkość nieskończoną. Oczywiście osiągnięcie takiego stanu jest niemożliwe, cywilizacja załamuje się więc w swym rozwoju i ginie nieco wcześniej. Ten moment krytyczny, zwany w popularnej literaturze „ekstrapolowanym końcem świata”, można z pewnym przybliżeniem wyznaczyć na podstawie aktualnego tempa rozwoju cywilizacji oraz dynamiki tego rozwoju, czyli, matematycznie rzecz ujmując, na podstawie pierwszej i drugiej pochodnej funkcji rozwoju. Pierwsze, najbardziej nawet optymistyczne obliczenia wykazały, że ten krytyczny punkt cywilizacja nasza mogłaby osiągnąć o wiele wcześniej, niż można było przypuszczać. Wynika stąd, że już w niedalekiej przyszłości dojść by mogło do takiej sytuacji, że człowiek, budzący się rano, nie poznawałby świata znanego z dnia wczorajszego. Cały dzień poświęciłby na aktualizację swej wiedzy i uzupełnienie jej o nowe elementy, by następnego dnia zacząć znów to samo od początku. Weźmy inny przykład: oto ktoś prowadzi pojazd mechaniczny z Wiednia do Paryża. Podróż trwa cały dzień, ale władze komunikacyjne nie śpią: co godzina zmieniają się przepisy drogowe i powstaje kilka nowych znaków drogowych, które są natychmiast skwapliwie ustawiane wzdłuż drogi. Nasz podróżnik jest oczywiście na bieżąco zarzucany biuletynami informującymi o tych wszystkich zmianach, lecz cóż z tego? W pewnym momencie musi zatrzymać samochód, by przestudiować te informacje. Nim je jednak przyswoi, powstają nowe i nowe. I oto widzimy nieszczęsnego kierowcę, który zamiast poruszać się ku wytkniętemu celowi, siedzi na skraju autostrady i wertuje sterty przywalających go informacji. Co gorsza, pewne jest, że nigdy już nie dojedzie do celu. Po prostu odpadł w wyścigu z komputerami usprawniającymi i optymalizującymi zasady ruchu w tempie znacznie szybszym, niż umysł pojedynczego średnio zdolnego osobnika jest je w stanie przyswoić. Ten absurdalny przykład wystarczy chyba państwu jako ilustracja konsekwencji prawa Zolla–Grema, przy założeniu żywiołowości rozwoju techniki elektronicznego przetwarzania danych i przy nie kontrolowanym i powszechnym jej stosowaniu. Korzystając z doświadczeń i osiągnięć zastosowanej w swoim czasie światowej kontroli broni masowego rażenia, w początkach naszego stulecia zawarto odpowiednią konwencję międzynarodową i powołano do życia instytucję, której zadaniem miało być rejestrowanie i kontrolowanie wszelkich prac badawczych wykonywanych za pomocą komputerów. Służba Kontrolno–Operacyjna Regulacji Postępu i Ochrony Nauki miała za zadanie, ogólnie biorąc, nie dopuszczać do prowadzenia prac, których wyniki mogłyby w sposób bezpośredni lub pośredni zaszkodzić dobru ludzkości i cywilizacji ziemskiej. To trudne i na pozór beznadziejne zadanie SKORPION spełnia ze zmiennym powodzeniem od kilkudziesięciu lat. W tym czasie rozrósł się w instytucję światową o nieprawdopodobnym wprost zasięgu, o niezmiernie szerokich uprawnieniach i możliwościach administracyjno–prawnych. Niestety, sytuacja w dzisiejszej nauce i technice dawno już przerosła możliwości SKORPIONA: zbyt szeroki wachlarz kontrolowanych zagadnień i tematów nie pozwala specjalistom ze SKORPIONA na szczegółową i fachową analizę wszystkich zgłaszanych zagadnień. W imię więc swego naczelnego celu — to znaczy niedopuszczenia do prowadzenia prac szkodliwych dla cywilizacji — SKORPION odrzuca i zabrania prowadzenia większości proponowanych badań. Czyni to na wszelki wypadek, kierując się częstokroć li tylko intuicją swych ekspertów. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak fatalnie odbija się to na stanie nauki i techniki. O ile niegdyś SKORPION tylko utrudniał, o tyle teraz wręcz uniemożliwia wszelki rozwój wielu dziedzin życia. Nastąpiło przegięcie w drugą ostateczność — w stronę stagnacji nauki! SKORPION kontroluje wszystkie działające komputery, a podejmowanie w tajemnicy prac nie zatwierdzonych grozi uczonym konsekwencjami najwyższej miary, do pozbawienia osobowości i wymazania pamięci włącznie — traktuje się ich bowiem, w myśl obowiązującej niestety konwencji, jako zbrodniarzy przeciw ludzkości! Panowie! SKORPION jest instytucją tak silną i tak rozbudowaną, że nie ma praktycznej możliwości rozwiązania lub ograniczenia jej działalności. Agenci SKORPIONA są wszędzie, każda więc próba protestu ze strony uczonych zostanie w zarodku zdławiona, a protestujących izoluje się lub depersonifikuje. Nie zdołamy niczego zdziałać za pomocą legalnych środków. Sytuacja dojrzała do tego, by wznieść okrzyk: „Ratujmy cywilizację!” Aby zaś ją uratować musimy zniszczyć SKORPIONA. Lekki szmer przebiegł wśród zebranych. Niektórzy trwożnie rozejrzeli się dokoła. Profesor Kerdan wypił kilka łyków wody ze szklanki i otarł spocone czoło. Usiadł, poprawił okulary i powiedział przytłumionym głosem: — Koledzy! W naszej operacji możemy liczyć wyłącznie na własne mózgi. Ich zawartości SKORPION nie jest w stanie, na szczęście, kontrolować. Nie możemy natomiast korzystać z pomocy komputerów. Nasz przeciwnik dysponuje czujkami do wykrywania informacji zawartej we wszelkiego rodzaju układach sztucznych. Żaden nielegalny komputer nie uchowa się długo przed czujnymi inspektorami SKORPIONA. W wąskim gronie wtajemniczonych poczyniliśmy już pewne kroki przygotowawcze do wielkiej akcji. Zebrałem tu was, samych zaufanych i oddanych sprawie. Chcę przedstawić ogólny zarys naszego planu oraz omówić poszczególne operacje, wchodzące w jego skład… Po trzeciej rewizji, dokonanej przez automaty, Yason czuł się jak przenicowany. Miał wrażenie, że nie tylko każdą kieszeń, lecz i każdy zakamarek mózgu spenetrowano mu dokładnie. Wiedział jednak, że takich możliwości SKORPION jeszcze nie posiada. W tej części gmachu Yason był po raz pierwszy. Ściskając w dłoni żeton–przepustkę, przemierzał puste korytarze, kierowany świetlnymi strzałkami orientacyjnymi. To tutaj. Zatrzymał się przed niewielkimi drzwiami z napisem DYREKTOR GENERALNY. Otworzyły się samoczynnie, gdy wrzucił żeton w szparę automatu. Znalazł się w małym przedsionku, gdzie raz jeszcze automatyczny sekretarz sprawdził mu kieszenie. Za następnymi drzwiami był już gabinet samego Wielkiego Szefa. Zaraz po przekroczeniu progu Yason został oślepiony snopem jaskrawego, skierowanego wprost w oczy światła. Zobaczył na tle ciemnego wnętrza jasną plamę reflektora i odwrócił twarz w bok. — Proszę siadać. Krzesło jest po lewej stronie drzwi — powiedział cichy, łagodny głos zza świetlnej plamy. Mrużąc oczy, Yason poszukał krzesła i usiadł. — Przepraszam za to światło w oczy. To niestety konieczność. Mam zbyt wielu nieprzyjaciół, rzecz normalna w mojej sytuacji. Dlatego wolę, by jak najmniej ludzi, nawet spośród personelu SKORPIONA, znało moją twarz. Najlepiej zamknąć oczy, Yason. Yason opuścił powieki. W głębi gabinetu zaszeleściły papiery. Po chwili głos Szefa ciągnął dalej: — Twój raport brzmi nieco enigmatycznie. Zaciekawił mnie jednak. Jesteś bardzo zdolnym i sumiennym pracownikiem. Sprawdziliśmy to dokładnie, zanim powziąłem decyzję powierzenia ci pracy w Służbie Interwencyjnej. Później też byłeś obserwowany i testowany. Przypomnij sobie sprawę Horgana. Kazaliśmy ci osobiście go zatrzymać i zdepersonifikować. Wiedzieliśmy, że to twój krewny. Rozkaz wykonałeś bez wahania. Wiemy, że jesteś całkowicie oddany służbie i mamy do ciebie zaufanie. Dobrze się też stało, że raport skierowałeś bezpośrednio do mnie. To wygląda na sprawę najwyższej wagi. W takich sprawach nie ufam nawet moim zastępcom. Sam się tym zajmę, a ty, i tylko ty, dopomożesz mi. A teraz czekam na bliższe wyjaśnienia. — Czy mogę mówić swobodnie o wszystkim? — Yason rozejrzał się na boki spod na wpół opuszczonych powiek. — Nikogo tu nie ma oprócz jednego tępawego robota. Mów, śmiało. — Informacje te nie mogą dotrzeć do nikogo oprócz pana, Szefie. Leży to także w moim interesie. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że to ja przekazałem je panu, nie wahano by się ani chwili i pewnie byłyby to ostatnie moje usługi wobec SKORPIONA. — Cóż więc zamierza robić Kerdan? — Mikrofilm zawierający całą dokumentację ukrył w sobie tylko wiadomym miejscu, ale nas nie powinny interesować szczegóły jego prac. Musimy go mieć, Kerdana i tych kilku jego najbliższych współpracowników, zanim czegokolwiek będą się domyślali. Realizacja ich planów jest kwestią najbliższych dni! — W raporcie piszesz, że Kerdan zajmował się ostatnio pracami z dziedziny protetyki układu nerwowego. Ponadto napisałeś, że prace jego godzą w podstawy istnienia SKORPIONA. Nie widzę związku między jednym a drugim. — Ta protetyka to kamuflaż. Prace te prowadzi legalnie i używa ich jako parawanu dla swych poczynań zmierzających do niecnych celów. Znając nasze niepowodzenia w zakresie kontroli zawartości żywego mózgu, Kerdan postanowił uderzyć w ten nasz najsłabszy punkt. Dotychczas panowaliśmy nad sytuacją, ponieważ współczesna nauka nie opiera się już na mózgach pojedynczych mędrców, lecz jest wynikiem działania całych zespołów użytkujących liczne maszyny elektroniczne. Metoda Kerdana ma na celu wyeliminowanie maszyn z pracy zespołów uczonych. Postawiłoby to nas wobec groźby utraty kontroli nad procesami naukowotwórczymi. SKORPION przestałby spełniać swe zadania, to zaś byłoby pretekstem do ograniczenia jego uprawnień, a być może do likwidacji… — To się nikomu nie uda — powiedział Szef pewnie. — Kerdan powiedział wręcz, że pierwszym zagadnieniem, jakie zamierza rozwiązać swoją nową metodą, jest plan zniszczenia SKORPIONA! — Przeliczy się. Likwidacja instytucji jest zadaniem tysiąckroć bardziej złożonym niż jej powołanie. — W głosie Szefa, mimo żartobliwej nuty, można było dosłuchać się cienia niepokoju. — Czy dowiedziałeś się czegoś więcej o szczegółach tej metody? — Niewiele. Polega ona na bezpośrednim łączeniu żywych mózgów w tandemy, z których ma powstać układ o mocy intelektualnej przekraczającej wszystko, co dotychczas osiągnięto w dziedzinie komputerów… Najistotniejszym zagadnieniem, które ponoć udało się mu rozwiązać, jest system krążenia informacji w zespołach, eliminujący pośrednictwo mowy i pisma. Bezpośrednie i wielokanałowe przekazywanie informacji z mózgu do mózgu zlikwiduje wąskie gardło przekazu ustnego. Tym samym wzrośnie niepomiernie efektywność układu. Jeśli dodać do tego fakt, że współpracownicy Kerdana opracowali sposób selektywnego wymazywania z mózgów zbędnej informacji bez naruszenia informacji istotnej, to… — Skąd wiesz o tym wszystkim? — Szef przerwał wyraźnie już poruszony. — Od Kerdana. Poza tym widziałem niektóre fragmenty mikrofilmu. Od dwóch lat jestem członkiem zespołu Kerdana i pozyskałem jego zaufanie. Niestety, żaden z jego współpracowników nie ma dostępu do całości dokumentacji. — Jesteś genialnym agentem, Yason. Poprowadzisz tę sprawę dalej. Czy masz propozycje działania? — Działać musimy natychmiast. Kerdan zamierza przede wszystkim powielić mikrofilm i przesłać do wszystkich większych ośrodków naukowych. Jeśli ta zaraza rozejdzie się po całym świecie, nie opanujemy sytuacji. Proponuję przechwycić wszystkich, którzy wiedzą coś o tej sprawie, oczywiście z Kerdanem na czele… Następnie trzeba ich wszystkich odkazić, aby w ich umysłach nie pozostało ani śladu tej obłędnej idei… — W ten sposób nie uzyskamy mikrofilmu — zauważył Szef. — To nie ma znaczenia, dopóki jest tylko jeden egzemplarz i tylko Kerdan wie, gdzie go schował. Mało prawdopodobne, by ktoś odnalazł to przypadkiem, a być może, że uda się nam z czasem odszukać skrytkę. — Nie. Musisz zdobyć mikrofilm. Ma to dla nas wielkie znaczenie. — Obawiam się — zawahał się Yason — że nie zdążę… — Musisz zdążyć. To sprawa największej wagi. W umyśle Szefa zajaśniała oszałamiająca wizja: „Tak, koniecznie trzeba wygrać tę sprawę dla SKORPIONA! Zamiast zachwiać się i runąć SKORPION zaciśnie mocniej dłoń na grdyce szalonej cywilizacji! Bezpośrednie przekazywanie informacji z mózgu do mózgu! Stąd jeden krok tylko do powszechnej kontroli mózgów! Tego było nam zawsze potrzeba. Tego na próżno szukają od lat specjaliści z Zakładu Informetrii i Cefaloskopii. A selektywne wymazywanie zawartości pamięci umożliwiłoby częściowe wycofywanie pewnych ważnych informacji z mózgów samych agentów SKORPIONA! Co za wspaniałe możliwości, jakie perspektywy centralizacji zarządzania wszystkim — w rękach dyrekcji. W moich rękach!” — Tak, musisz tego dokonać, Yason — powiedział Szef głośno, a w myśli dodał: „A potem zapomnisz o tym wszystkim, na zawsze zapomnisz!” — Potrafię ci to wynagrodzić, Yason. Tylko bądź nadal lojalnym pracownikiem. Teraz idź i działaj. „Swoją drogą — pomyślał Szef — dobrze, że sprawa trafiła na tego prostodusznego chłopca. Nie jest chyba na tyle bystry, by zostać moim konkurentem w całej rozgrywce . — Jeszcze jedno — powiedział Yason, zawracając od wyjścia. — Gdy tu szedłem rewidowano mnie kilkakrotnie. Gdybym miał ten mikrofilm… w jaki sposób mam go panu dostarczyć? — Oczywiście, że tylko do moich rąk. Przynieś go tutaj. Dostaniesz żeton, który umożliwi ci wstęp bez rewizji. Pluton! — Słucham, panie! — rozległ się z kąta głos robota. — Wyprowadź tego człowieka. — Tak, panie! Do której celi? — Nie do celi, durniu, tylko do hallu wyjściowego. Tam dasz mu żeton wolnego wstępu. — Tak, panie! Chodź, panie! Poprzedzany przez robota, Yason wyszedł z gabinetu. Robot prowadził go jakąś inną, krótszą drogą po korytarzach gmachu. — Pluton! — powiedział Yason, gdy znaleźli się w znanej mu windzie. — Możesz wrócić, sam dalej trafię. — Nie mogę, panie. Mam rozkaz odprowadzić cię do wyjścia. — Dobrze. Jedziemy na dół. W hallu przy wejściu robot wręczył Yasonowi żeton i chciał odejść. — Pluton! — zawołał Yason ostro. — Słucham, panie! Yason rozejrzał się dokoła, a upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, powiedział: — Stań na głowie, Pluton! — Tak, panie! — odpowiedział automat posłusznie i po chwili zgrabnie stanął na swej niezbyt roztropnej elektronicznej głowie. Yason nieznacznie uśmiechnął się do swoich myśli. Idąc ulicą, Yason rozglądał się ukradkiem, przystawał od czasu do czasu zmieniał kierunek marszu. Po raz trzeci czy czwarty mignęła mu w tłumie ta sama twarz młodego mężczyzny. „Szef mi nie ufa — pomyślał i skrzywił się z niesmakiem. — Musiał się mocno przestraszyć i teraz nie ufa nikomu”. Lewą dłonią, którą trzymał wciąż w kieszeni płaszcza, wymacał cylindryczny, twardy kształt kasetki. Przed wejściem do gmachu zatrzymał się i, zapalając papierosa, obejrzał się dyskretnie. Nie było za nim nikogo. Widocznie agent miał polecenie śledzić go tylko do tego miejsca. Yason pchnął obrotowe drzwi i ruszył w kierunku windy. Automat–portier cofnął się przed nim uprzejmie na sam widok żetonu. Na piętrze już nikt nie próbował go rewidować. Dopiero w przedsionku gabinetu Szefa dwóch drabów przejrzało mu kieszenie, ale widocznie mieli polecenie niezaglądania do kasety z mikrofilmem. Jeden z nich otworzył drzwi gabinetu i przepuszczając Yasona przodem, zameldował: — Już jest, Szefie. Czy mamy czekać? — Nie, jesteście wolni — powiedział Szef z głębi ciemności. Po chwili światło reflektora zmusiło znów Yasona do zamknięcia oczu. — Witam cię, Yason, nie przychodzisz chyba z pustymi rękami? — Nie. Oto kaseta. — Yason wyjął z kieszeni aluminiowe pudełko. — Jak to zdobyłeś? — Kerdan pojechał na zjazd naukowy do Altras. Przed wyjazdem posiałem w jego myślach trochę niepokoju. Powiedziałem, że SKORPION może coś zwąchać. A jeśli dopadną profesora, przepadnie mikrofilm… — Bardzo subtelna akcja… — pochwalił Szef. — A on na pewno szybko przekazał mikrofilm komuś ze swych najbliższych współpracowników? — Nie. Po prostu wskazał miejsce jego ukrycia. Nie mnie, oczywiście. Ja dla niego zbyt mało znaczę. Ale pilnowałem go, miałem na podsłuchu, no, nie muszę panu chyba wyjaśniać naszych metod… — Jasne — zaśmiał się Szef. — Bardzo się cieszę. Podaj mi ten mikrofilm… Albo nie. Niech mi go przyniesie Pluton. A propos, może mi powiesz, po co kazałeś Plutonowi stawać na głowie? — Musiałem się przekonać, czy jest dostatecznie głupi — uśmiechnął się Yason. — Był przy naszej rozmowie… — Mówiłem, żebyś się nie obawiał. On ma pamięć tylko do rozkazów. Pluton, przynieś kasetę od tego człowieka. Robot zbliżył się do Yasona z wyciągniętym chwytakiem, zabrał kasetę i zaniósł za krąg. światła. Yason zamknął oczy. Dłonie jego, zaciśnięte na brzegu krzesła, drżały niedostrzegalnie. Wytężył słuch. W ciszy gabinetu słychać było szybki oddech człowieka siedzącego za reflektorem. — Czy to już wszystko? Cała dokumentacja? — spytał Szef. — Tak. Film jest wywołany, można sprawdzić. — Oglądałeś to? — Tylko pobieżnie, Kerdan pokazał mi kilkanaście klatek. W zapadłej ciszy Yason słyszał lekki zgrzyt odkręcanego wieczka. Wstrzymał oddech. Zaraz potem usłyszał dwa chrapliwe, ostre kaszlnięcia i dźwięk upadającego pudełka. Zakrętka potoczyła się po podłodze. Yason zerwał się z miejsca i podbiegł w kierunku Szefa. Oślepionymi oczyma poszukał go za kręgiem reflektora. Szef siedział w fotelu, z głową odrzuconą na oparcie. Yason, wciąż nie oddychając, zaciskając nozdrza palcami, dopadł drzwi wejściowych i wybiegł do przedsionka. Tu dopiero odetchnął głęboko i krzyknął w głąb gabinetu: — Pluton! Włącz wentylację! Zamykając drzwi gabinetu słyszał szum wentylatorów. Odczekał w przedsionku kilka minut, potem uchylił drzwi. Wszedł i skierował reflektor na twarz człowieka leżącego w fotelu. — Rzeczywiście — powiedział, wyjmując z kieszeni lusterko i porównując twarz Szefa ze swoją. — Pewne podobieństwo jest. Pluton! Podaj mi maszynkę do golenia i amnestor. — Tak, panie! — powiedział robot, podchodząc do ściennej szafki. Po chwili podał żądane przedmioty. Yason przyłożył elektrody amnestora do skroni Szefa i wcisnął spust. Strzałka na skali opadała powoli. Yason odczekał, aż osiągnęła zero, a potem odłożył przyrząd i popatrzył jeszcze raz w twarz leżącego. „Jak to niewiele potrzeba, by Ktoś stał się nikim!” — pomyślał, sięgając po maszynkę do golenia. — Pluton! Wynieś tego człowieka. — Do której celi? — Do siedemnastej. — Już zajęta. — W takim razie do pierwszej, która jest wolna. — Cela 4127 — powiedział Pluton. Podniósł z fotela bezwładne ciało i wyszedł przez drzwi ukryte za kotarą w głębi gabinetu. Yason pociągnął nosem. W gabinecie czuło się jeszcze słabą woń gazu obezwładniającego. Pogładził z żalem swą brodę, a potem z determinacją puścił w ruch maszynkę do golenia. — Teraz lepiej — powiedział półgłosem, patrząc w lusterko. Wrócił Pluton. Yason kazał mu wyłączyć wentylację, zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczać. Zapalił światło i zasiadł za biurkiem na miejscu Szefa. Przed nim, na małym pulpicie widniał szereg przycisków z oznaczeniami poszczególnych działów i sekcji — to były główne kanały dyspozycyjne. Miał przed sobą wszystkie nici poruszające wielką, wszechpotężną machiną, będącą postrachem uczonych całego świata. Jednym ruchem dłoni mógł on, Yason, przed chwilą skromny funkcjonariusz SKORPIONA, uczynić z wszystkich mędrców tego świata jedną wielką „tabula rasa”, białą plamę bez śladu jednej myśli, jednej informacji… Mógł tworzyć i niszczyć, kierować, zakazywać, decydować… „Szef zadbał o to, by nasze spotkanie odbyło się naprawdę w cztery oczy — pomyślał. — Zależało mu na tym. Nie ufał nikomu. Sądził, że niczym nie ryzykuje, decydując się na współpracę ze mną. Nie chciał przepuścić takiej okazji, nie mógł oprzeć się chęci sprawdzenia, czy to wszystko prawda. Nie chciał posłużyć się kimkolwiek. Nie docenił mnie jednak…” Yason powiódł palcem po szeregu przycisków. — Sekcja ogólna — odczytywał półgłosem. — Ewidencja komputerów. Dział Ekspertyz. Informetria. Służba Interwencyjna… Zabrzęczał telefon. Yason drgnął, po chwili jednak, opanowując drżenie głosu, rzucił w słuchawkę ochrypłe „Tak?” — Szefie, przywieźli tego Kerdana, którego Szef kazał dziś dostarczyć. Nie zdezinformowany, wedle rozkazu. Co z nim zrobić? — Daj do telefonu — powiedział Yason spokojnie. A po chwili: — To pan, profesorze? Tu Y–3. Akcja „Roszada” zakończona. Operacja „Płomień” wkracza w ostatnią fazę. Skorpion wymierza żądło we własne ciało. 1971 ZJAWA W epoce wielkich odkryć geograficznych, dalekich podróży morskich i podboju nowych ziem jedynym źródłem informacji o nieznanych lądach były opowieści żeglarzy. Wokół popijającego w portowej knajpie wilka morskiego gromadził się zwykle tłumek ciekawych z rozdziawionymi gębami słuchających bajań o okrętach–widmach i wężach morskich. Urok Nieznanego, Wielkiej Przygody — choćby cudzej — pociągał ludzi od niepamiętnych czasów. Dziś — gdy żeglarzy zastąpił pilot kosmiczny, a portową spelunkę elegancki lokal Klub w Kosmoporcie — również nie brak chętnych do słuchania opowieści niezwykłych i niecodziennych. Opowieści, które można dziś usłyszeć, w niczym nie przypominają naiwności i nierealności dawnych legend żeglarskich. Współczesnego słuchacza trudno zadziwić zmyślonymi historiami. Mimo to zdarza się nieraz usłyszeć opowieść z pozoru nieprawdopodobną… Opowieści takich nie znajdziemy w dziennikach pokładowych ani w raportach nawigatorów. Człowiek postawiony w zupełnie nowych warunkach, napotykający zjawiska, do których nie przywykł na Ziemi — to pasjonujący obiekt obserwacji. Będąc częstym gościem w Klubie Pilotów Kosmicznych, miałem okazję usłyszeć wiele niezwykłych opowieści. Oto jedna z nich. Uchyliłem drzwi kabiny sypialnej. Kirs spał na koi, przytroczony do niej siatką pasów ochronnych. Śmiać mi się chciało, bo był dość tęgi i wyglądał jak baleron opleciony sznurkiem. Przypomniało mi się, jak podczas któregoś z naszych pierwszych wspólnych rejsów Kirs chrapnął sobie zaraz po wyjściu z kosmoportu. Wymanewrowałem rakietę na orbitę podróżną i poszedłem go obudzić. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie było go na koi. Dopiero gdy się lepiej rozejrzałem po słabo oświetlonej kajucie, spostrzegłem go: wisiał, jakby przylepiony, w kącie między ścianą a sufitem. Całe szczęście, że wnętrze kajuty było wyłożone grubą warstwą gąbki! Widocznie zapomniał zapiąć pasy lub zrobił to niedokładnie i podczas manewrowania wysunął się z uprzęży. Sen miał jednak tak mocny, że zupełnie tego nie poczuł. Wyłączyłem magnesy moich butów i ostrożnie poszybowałem w jego kierunku. Na wpół obudzony moim szarpaniem, wyglądał przekomicznie, wijąc się jak węgorz rzucony na piasek. Dopiero po dłuższej chwili oprzytomniał i zdał sobie sprawę ze swej niezwykłej sytuacji. Nasza rakieta — mały i dość stary stateczek transportowy — pozbawiona była wielu ułatwiających życie, lecz kosztownych urządzeń, jakie stosuje się na statkach pasażerskich. Najbardziej dającym się we znaki był brak sztucznej grawitacji. Po wyłączeniu silników przejście ze sterowni do kajuty mieszkalnej wymagało użycia magnetycznych przyssawek przy butach. Kirs był niezmiernie roztargniony i nieraz zdarzały mu się gafy tak nieprawdopodobne, że we wszystkich kosmoportach opowiadano na jego temat przeróżne anegdotki. Większość z nich kolportowałem oczywiście ja. Na szczęście Kirs miał poczucie humoru i w czasie naszej wspólnej kilkuletniej służby na linii marsjańskiej nie zdarzyło się, by się obraził o dobry żart. Czułem jednak, że czeka tylko, aż mnie przytrafi się coś zabawnego, i wtedy dopiero odpłaci mi pięknym za nadobne. Tym razem, jak powiedziałem, Kirs zabezpieczył się w sposób wystarczający. Zamknąłem drzwi. Po duralowej drabince wspiąłem się wzdłuż osi rakiety w kierunku dzioba. Przy ciągu dwa „g” wędrówka taka była dość uciążliwa. W nowoczesnych rakietach towarowych instalowano przynajmniej windy, a tu sam musiałem wlec swoje, dwukrotnie cięższe niż na Ziemi, siedemdziesiąt pięć kilogramów masy ciała trzydzieści pięć metrów „w górę”. Pojęcie „góry” oraz ciężar ciała uwarunkowane są tu oczywiście kierunkiem i wielkością przyspieszenia. W połowie drogi, jak zwykle odpoczywając przez chwilę, pomyślałem sobie z westchnieniem: Kiedy wreszcie wezmą na złom to stare pudło, a nas przeniosą na przyzwoity, nowy statek? Wspinając się dalej mijałem kolorowe, blade światełka, znaczące włazy do ładowni, śluz wyjściowych i magazynów. Drzwi sterowni znajdowały się na początku korytarza, czyli bezpośrednio nad moją głową. Otworzyłem je i po chwili siedziałem już w fotelu pilota. Należało wytracić przyspieszenie i wejść na normalną orbitę podróżną. Zwykle manewr taki nie przysparzał mi trudności: wyłączało się silnik, potem ostry zwrot, poprawka kursu i gotowe. Dostawało się przy tym parę „g” chwilowego przeciążenia, ale tak było najprościej i najszybciej. Tym razem jednak zalecono nam ostrożność przy zmianach przyspieszenia — wieźliśmy ładunek do stacji badawczych, jakieś cenne a delikatne przyrządy, czułe na wszelkie wstrząsy. Mając to na uwadze, starałem się operować sterami możliwie dokładnie. Jak zwykle jednak, gdy się chce wykonać coś bezbłędnie, a na dodatek urządzenia są stare i rozregulowane — właśnie teraz zrobiłem drobny błąd: rakieta wpadła w krótkotrwałą, lecz dość silną wibrację, a potem ze dwa razy zakołysała się, zanim zdołałem naprowadzić ją na właściwy kurs. Silniki umilkły, szliśmy lotem beznapędowym. Nadałem meldunek, sprawdziłem raz jeszcze, czy wszystko w porządku i wstałem z fotela. Przez kilkanaście najbliższych godzin nie ma tu nic do roboty. Włączyłem przyssawki magnetyczne i wyszedłem na korytarz, zamykając za sobą właz do sterowni. Teraz, w stanie nieważkości, mogłem maszerować po stalowej ścianie walcowatego korytarza. Idąc w kierunku rufy, potykając się o uchwyty włazów rozmyślałem z irytacją: Dlaczegoż, u licha, nie przewidziano przyzwoitego oświetlenia w korytarzu? Oszczędność energii? Te maleńkie lampki są zupełnie niewystarczające. W tym momencie moja lewa noga, nie trafiając na opór wpadła w głąb szpary. Znowu ten bałwan, Kirs, nie zamknął klapy ładowni! — pomyślałem zirytowany. — Nogi. można połamać! Ze złością zasunąłem właz klapą. Dalej szedłem już ostrożnie, przyświecając sobie kieszonkową latarką. W pewnej chwili, gdy podniosłem wzrok i spojrzałem w głąb korytarza, wydało mi się, że przede mną coś błysnęło. Skierowałem w ten punkt światło reflektora. Drgnąłem, przykry dreszcz przebiegł mi po plecach. Przede mną, na wysokości mojej twarzy lśniła srebrzysta kula wielkości arbuza. Zjawisko było tak nieoczekiwane, że przez kilka sekund stałem bez ruchu, wpatrzony w błyszczącą zjawę. Potem zaczęły przychodzić mi na myśl zasłyszane niegdyś opowieści o tajemniczych istotach nawiedzających statki w przestrzeni kosmicznej. Zgasiłem reflektor. W miejscu kuli błyszczały teraz tylko ogniki odbitych lampek korytarza. Kula odbijała światło jak powierzchnia lustrzana. Co to może być? Skąd się to wzięło? — myślałem intensywnie. Nic jednak oprócz bezsensownych skojarzeń nie przychodziło mi do głowy. Słyszałem kiedyś — chyba Kelton o tym opowiadał — o jakiejś „srebrnej kuli” prześladującej rakiety w strefie Planetoid… Wtedy jednak sądziłem, że to bzdury. Zbliżyłem się na odległość wyciągniętej ręki i zapaliłem reflektor. Strumień światła objął z ukosa moją twarz. Spojrzałem na kulę i nogi ugięły się pode mną, serce zabiło gdzieś pod gardłem i o mało nie wrzasnąłem. Z kuli, jakby z jej wnętrza, patrzyła na mnie przerażająca maszkara: niby twarz, ale tak potwornie zniekształcona, że przypominała raczej maskę obrzędową jakiegoś afrykańskiego czarownika. Odskoczyłem w tył. Oglądana z odległości kilku metrów kula błyszczała, jak przedtem odbijając światło latarki. Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że to, co wydało mi się wyzierać z wnętrza kuli, było jedynie odbiciem mojej własnej twarzy w wypukłej powierzchni lustrzanej. Wściekły na samego siebie za odruch paniki, postanowiłem zrehabilitować się we własnych oczach. Śmiało podszedłem do kuli. Drżała niespokojnie i miałem wrażenie, że cofnęła się nieco przede mną. W każdym razie nie okazywała żadnych wrogich zamiarów i to mnie nieco ośmieliło. Wisiała wciąż na wysokości mojej twarzy — idealnie gładka, połyskująca tajemniczo… Ostrożnie zbliżyłem ku niej dłoń. Wyciągniętym wskazującym palcem dziobnąłem w sam środek kuli. Palec zagłębił się w coś zimnego i śliskiego. Z dreszczem obrzydzenia cofnąłem pospiesznie dłoń. Kula, jakby rozgniewana atakiem, rozpulsowała się nagle, zmieniając co chwila kształt, płaszcząc się elipsoidalnie i uwypuklając na przemian. Równocześnie zaczęła cofać się leniwie w kierunku, który nadało jaj pchnięcie mojego palca. Odpływała bezszelestnie w głąb ciemnego korytarza. Prowadziłem ją światłem reflektora. Dopłynąwszy do końca korytarza, rozpłaszczyła się przez moment na ścianie, jakby sprężona do skoku i, odbijając się miękko, pożeglowała z powrotem w moim kierunku, pulsując wciąż niespokojnie. Płynęła wprost na mnie na pozór obojętna, lecz mnie się wydawało, że teraz… teraz właśnie mnie zaatakuje! Stałem bez ruchu. Dążyła wyraźnie ku mnie. Metr… pół metra… centymetry dzieliły ją od mojej twarzy. Uchyliłem się, gdy dotykała już prawie końca mojego nosa… Poczułem na policzku chłodne liźnięcie. Machinalnie otarłem twarz wierzchem dłoni. Kula minęła mnie, jakby nie zauważając… Płynęła teraz w kierunku dzioba. Czy zamknąłem dobrze drzwi do sterowni? — pomyślałem ze strachem. — Bo jeśli dostanie się tam, to… W tym momencie uświadomiłem sobie, że bezwiednie traktuję dziwną zjawę jak… żywą i do tego celowo działającą istotę! Kretyn jestem! Przecież ona dotąd nie zrobiła właściwie nic… Na wszelki jednak wypadek nie spuszczałem jej z oka. Kołysała się gdzieś w końcu korytarza, od strony dzioba. Stałem tuż przy drzwiach śluzy wyjściowej. Sprawdziłem zamki — były w porządku. Tędy to nie mogło się dostać… Więc skąd się wzięło wewnątrz zamkniętej rakiety?! Dość tego! — pomyślałem i szarpnąłem rygiel wewnętrznych drzwi śluzy. Otworzyły się bezszelestnie. Wszedłem do wnętrza komory i zacząłem zakładać skafander próżniowy. Dopinając w pośpiechu zatrzaski butów, wyjrzałem na korytarz. Kula, odbita od drzwi sterowni, wracała swym bezszelestnym lotem. Była już blisko. Wyskoczyłem na korytarz i ustawiłem się pod przeciwległą ścianą. W momencie, gdy kula znalazła się między mną a drzwiami śluzy, pacnąłem ją otwartą rękawicą. Dłoń trafiła na miękki opór, miałem wrażenie, że spoliczkowałem porcję nóżek w galarecie… Kula wpłynęła wolno do komory śluzy, a ja wskoczyłem w ślad za nią, zatrzaskując właz. Odbiła się kilkakrotnie od przeciwległych ścian śluzy jak mysz, zamknięta w ciasnej przestrzeni pułapki. Odsunąłem zewnętrzne drzwi i chwyciłem oburącz wyślizgującą się, półpłynną jakby kulę. Wypchnąłem ją na zewnątrz rakiety. Przyssawki butów chwyciły stal pancerza, lina asekuracyjna zawisła sztywno w kilku pętlach. Stałem dość długo niezdecydowany, gotów w każdej chwili odrzucić precz przedziwny przedmiot. W pewnej chwili, ścisnąwszy kulę nieco silniej, poczułem, że… stwardniała! Tego już miałem dość! Wypuściłem ją z rąk i w uniesieniu złości… kopnąłem ją ciężkim butem. Noga odskoczyła w tył i poczułem ból w kostce. Kula zaś niezbyt prędko poczęła oddalać się od rakiety. Musiała mieć znaczną masę, o czym nie pomyślałem przedtem… Niech cię diabli wezmą — syknąłem w ślad za nią, grożąc jej pięścią. Pozbywszy się w ten sposób tajemniczego intruza, wróciłem do rakiety. Ściągając skafander, próbowałem jeszcze wytłumaczyć sobie, co to właściwie było… Muszę przyznać, że absurdalny fakt pojawienia się, bądź co bądź, materialnego przedmiotu (czy może… istoty?) wewnątrz hermetycznie zamkniętego statku wytrącił mnie z równowagi. Kula zdenerwowała mnie nie swoim zachowaniem ani konsystencją — przecież zachowywała się właściwie jako ciało martwe… Przyczyną mego podniecenia była sama jej obecność; nie mogłem zaznać spokoju, nie wyjaśniwszy sobie jej istoty i pochodzenia. Żałowałem teraz, że dałem się ponieść nerwom i wyrzuciłem ją z rakiety… Rzeczy niewytłumaczone denerwują człowieka, który przywykł do pewnych schematycznych sytuacji! — próbowałem filozofować, wracając korytarzem w kierunku kajuty. — Parę wieków temu powiedziałby sobie człowiek: to był diabeł, i sprawa załatwiona… Właściwie… to zachowałem się właśnie tak, jak przystało na ciemne średniowiecze: zamiast rzecz dokładnie zbadać, wyrzuciłem problem za okno. Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, doskonale wiem, dlaczego tak postąpiłem. Po prostu… miałem stracha, najzwyczajniejszego w świecie… Wtedy jednak szukałem dla siebie usprawiedliwienia — że niby to jakieś obce ciało w rakiecie, licho wie, co się w nim kryło… Mogło wybuchnąć, mogła z niego wyskoczyć jakaś złośliwa istota, która napada statki kosmiczne i dusi załogę… Nie myślałem dosłownie w ten sposób, ale mniej więcej do tego sprowadzał się mój strach… Tego samego dnia, zanim jeszcze obudziłem Kirsa, by objął po mnie służbę, obchodziłem pomieszczenie użytkowe rakiety. Pokrywa czwartej ładowni była uchylona. Co to ma znaczyć? Przecież sam ją zamykałem, wtedy gdy się potknąłem o nią, wracając ze sterowni… Wszedłem do ładowni i zapaliłem światło. Wnętrze niewielkiego luku zatłoczone było pakami i skrzynkami, umocowanymi do ścian i podłogi. Spojrzałem po kątach, czy wszystko jest na miejscu i… stanąłem z niezbyt genialną zapewne miną. Pod jedną ze ścian w nienaturalnej pozycji balansował w powietrzu spory pojemnik ze sztucznego tworzywa. Był otwarty i pusty. Wokół niego, tu i ówdzie, błąkało się kilka różnej wielkości błyszczących srebrzystych bąbelków. Przez chwilę stałem jak zaczarowany, a potem wybuchnąłem salwą głośnego śmiechu… Tak! To była po prostu…rtęć! Zwykła, pospolita rtęć, którą wiozłem wśród innych bagaży na Marsa… Nie przeglądałem przedtem zbyt dokładnie spisu ładunku… Podczas mojego niezbyt zręcznego manewrowania rakietą ciężki pojemnik z rtęcią, słabo widać umocowany, wysunął się z uchwytu. Zawartość wyciekła i — zbita w jedną monstrualnych rozmiarów kroplę — wywędrowała w czasie hamowania rakiety na korytarz… Obejrzałem dokładnie zamek włazu. Był oczywiście zepsuty i przy lada wstrząsie klapa odsuwała się samorzutnie… A kiedy wyszedłem z kulą na zewnątrz statku, zamarzła ona bardzo szybko i stała się twarda. To jasne. W próżni kosmicznej panuje temperatura bliska bezwzględnego zera. We wnętrzu mego ogrzewanego skafandra nie przyszło mi to do głowy! Umocowałem pusty pojemnik na właściwym miejscu. Wychodząc z ładowni, natknąłem się na korytarzu na Kirsa. — Wszystko w porządku? — zapytał. — Tak… — powiedziałem, jakby nigdy nic… 1962 r. SAMI Maudr milczał. Leżał i długimi, kościstymi palcami przeczesywał siwą brodę. Inni leżeli wokół niego, przymknąwszy oczy, wyciągnięci wygodnie i niedbale. — Nie mogę pojąć — mówił Iti — dlaczego jakieś tradycyjne względy, jakieś przesądy i niczym nie uzasadnione wierzenia mają hamować swobodny rozwój badań zmierzających ku poznaniu Naszego Świata?! — Na pytanie: czym jest Nasz Świat, odpowiedzieć jeszcze nie potrafię — odezwał się Eso. — Ale — tu przerwał i spojrzał z ukosa na Maudra — wydaje mi się, że wszystko, co wpojono nam od chwili, gdy powstała w nas Świadomość Istnienia, jest, mówiąc delikatnie, mocno naciągniętą legendą… Zastanówcie się chwilę, a przyznacie, że i wy nieraz musieliście mieć wiele wątpliwości w tym względzie… Każda myśląca Istota miewa wątpliwości tego czy innego rodzaju. A szczególnie gdy idzie o sprawy tak niezbadane i tajemnicze, jak Zagadka Bytu czy Sens Istnienia… Nieraz na pewno, patrząc przez Wielkie Oko Naszego Świata, niejeden z was pomyślał, że te miliony Drobnych Światełek, które otaczają was zewsząd — to takie same lub podobne Światy, jak ten, w którym żyjemy… To jest jedyna logiczna hipoteza: Nasz Świat jest jednym z tych światełek błądzących w obszarze wielkiej Pustki. Dlaczegóż by on tylko miał być wyróżniony wśród pozostałych? Dlaczego w Tamtych Światach nie miałyby istnieć Istoty nam podobne? — Wiadomo jest przecież — przerwał mu niecierpliwie Oak — że Istoty Żywe bytować mogą jedynie w Naszym Świecie. Nikt nie potrafi istnieć poza nim! — Czy ktokolwiek próbował stwierdzić to doświadczalnie? — Doświadczalnie? Cóż to takiego? — wtrącił pogardliwie Yox. — To tylko bezkrytyczna wiara w prawdziwość świadectwa zmysłów! A któż mi zaręczy, że wszystko, co oglądam w Wielkim Oku, jest rzeczywistym odbiciem tego, co znajduje się poza Naszym Światem? Skąd mam mieć pewność, że w ogóle istnieje cokolwiek poza jego granicami? Dlaczego wreszcie mam być przekonany, że Nasz Świat w ogóle istnieje, że istniejecie wy wszyscy, że istnieje moje ciało? O tym wszystkim informują mnie moje zmysły, a im mam prawo nie dowierzać, bo są wielce niedoskonałe… Jedynie prawdziwy i ponad wszelką wątpliwość istniejący jest mój Rozum, moja Świadomość Istnienia… Reszta — może być i najprawdopodobniej jest tylko wrażeniem powstającym w mojej świadomości! — A co robisz, gdy jesteś głodny? — spytał podchwytliwie Oak. — Gdy odnoszę wrażenie, że jestem głodny — ciągnął nie speszony Yox — podpełzam do wrażenia, zwanego Wielkim Regeneratorem, który daje mi wrażenie nasycenia. Ot i wszystko! Jak widzisz, nic nie przeczy mojemu poglądowi na Nasz Świat… — A my wszyscy, podły egocentryku, jesteśmy jedynie twoim wrażeniem? Nie istniejemy obiektywnie, lecz tylko w twojej wyobraźni? — Oczywiście! Choć czasem dziwię się, jak wrażenie takiego grubasa może się w mojej wyobraźni pomieścić! Na szczęście jest ona dostatecznie szeroka, czego o twojej powiedzieć nie sposób! Oak usiłował przybliżyć się do Yoxa, aby pięścią udokumentować mu realność swego istnienia, lecz po kilku próbach uniesienia się zrezygnował z tego zamiaru. Odkąd bowiem brzuch zaczął zwisać niżej, niż sięgały kolana, pełzanie sprawiało mu niezwykłą trudność, nie mówiąc już o chodzeniu na czworakach. Poprzestał zatem na gniewnym pomruku i legł wygodnie na miękkim podłożu. — Pomyślcie zresztą, jakiż byłby cel istnienia Naszego Świata, gdyby istniał on naprawdę — dorzucił jeszcze Yox. — Czy dyskutujesz z nami, czy z samym sobą — zjadliwie zagadnął Oak. — bo jeśli z nami, to jesteś niekonsekwentny! — Pytasz o cel istnienia Naszego Świata? — podjął Eso. — Należałoby spytać raczej o przyczyny, które sprawiły, że on istnieje! Wykazałem już Dość Dawno, że Nasz Świat powstał z zagęszczenia Wielkiej Pustki, jak zresztą i wszystkie Inne Światy! Najpierw powstały ściany Naszego Świata, potem wszystko, co w nim istnieje, a więc i Wielki Regenerator. Z tego ostatniego wreszcie wyszły Istoty… Odtąd zapanowała w Naszym Świecie ta wspaniała harmonia procesów, która tak dobitnie potwierdza słuszność moich wywodów: my, Istoty, istniejemy dzięki Regeneratorowi, z którego czerpiemy Substancje Odżywcze. Regenerator natomiast istnieje dzięki nam, gdyż pochłania wydzielane przez nas Substancje Odpadowe. W ten sposób zamyka się cykl procesów w Naszym Świecie. I to jest właśnie jedyny cel jego istnienia — ciągły ruch, obieg, zmiana — a jednocześnie trwanie, istnienie przez Czas Nieograniczenie Długi! — Czy naprawdę wierzysz w to — wtrącił milczący dotąd Tako — że Nasz, tak wspaniale urządzony Świat, w którym wszystko tak doskonale dostosowane jest do potrzeb Istot w nim żyjących, powstał w procesie samorzutnego kształtowania z monotonnej Pustki Zewnętrznej? — Po pierwsze nie ma tu mowy o żadnym wierzeniu! To ugruntowana naukowo teoria — oburzył się Eso. — Nie ma wszak nic dziwnego w tym, że w procesie działającym przez Czas Niezmiernie Długi mogą powstawać twory o dużym stopniu złożoności! Nie doceniasz czynnika ewolucji Światów! Nie tylko Nasz, lecz także wszystkie Inne Światy musiały powstać w ten sam lub zbliżony sposób. I dlatego bardzo prawdopodobne jest, że ich wygląd przypomina Nasz Świat, a więc są tak samo Wydłużone i Zewszechstronzamknięte a w ich wnętrzu, choć niektórym są nie na rękę takie hipotezy, istnieć mogą Istoty Nam Podobne! My jesteśmy najmłodszym, jak dotąd, ogniwem Rozwoju, ale wcale nie powiedziane, że ostatnim! Czy nie przekonałem was jeszcze, że wszystko co nas otacza a także my sami, powstało w Naszym Świecie wskutek zupełnie naturalnych procesów, które dają się wyjaśnić drogą czysto naukową, bez potrzeby uciekania się do legend i przesądów? — A Stary Człowiek i jego nauki? Czy nie głoszą one wielu rzeczy sprzecznych z tym, co nam tu usiłujesz przedstawić? — Oak nie dawał za wygraną. — Przecież Maudr widział na własne oczy Starego Człowieka! Rozmawiał z nim! Maudr jest z nas najmędrszy i jego Pamięć Rzeczy Minionych sięga znacznie dalej niż nasza. — Proszę cię, Oak, nie mieszaj podań i legend do naukowej dyskusji! — odpalił niecierpliwie Eso. — Stary Człowiek mógł sobie istnieć rzeczywiście, nie mam podstaw wątpić w słowa Maudra! Ale któż nam zaręczy, że Stary Człowiek sam wiedział dobrze o tym wszystkim, o czym nas naucza przez usta Maudra? A jeśli nawet wiedział o Naszym Świecie dużo więcej niż my, to nie możemy mieć pewności, czy przekazał nam wszystko zgodnie z prawdą! Uważam Starego Człowieka za taką samą Istotę, jak my, choć zupełnie nie potrafię sobie wytłumaczyć jego zniknięcia z Naszego Świata… Stary Człowiek mógł rzeczywiście dojść do wielu cennych wniosków… Jeśli z jego Nauk odrzucimy to wszystko, co jest zwykłym uproszczeniem czy upiększeniem Obiektywnej Rzeczywistości, jeśli odetniemy się od mistycyzmu i irracjonalizmu, to otrzymamy być może pewien zbiór kanonów i praw dotyczących życia w Naszym Świecie… Reszta — to tylko cenny zabytek Kultury Czasów Odległych, ale z punktu widzenia nauki — nie przedstawiający wartości poznawczej ani ontologicznej… — Przepraszam, ale nie rozumiem, co w tym wypadku nazywasz mistycyzmem i irracjonalizmem! — warknął Oak. — Czy w naszej Obiektywnej Rzeczywistości nie ma realnych dowodów na większość tez zawartych w naukach Starego Człowieka? Czy nie są Obiektywnie Rzeczywiste np. Zamknięte Drzwi, o których Stary Człowiek mówi, cytuję: „Nie będziesz otwierał Drzwi Zamkniętych, albowiem strzegą one Tajemnic Świata” — koniec cytatu. — Wybacz, ale zdumiewa mnie brak logiki w twoich wypowiedziach! Czy nie zdajesz sobie sprawy, że istnienie takich właśnie obiektów, których pochodzenia i znaczenia nauka nie potrafi jeszcze wyjaśnić, pobudza fantazję do tworzenia legend i bajek? Nauki Starego Człowieka powstały przez dopasowanie legendy do rzeczywistości! Stary Człowiek, jak i my, nie potrafił sobie wyjaśnić wielu rzeczy i stąd w jego nauce tyle niejasności i tajemniczych sformułowań! — A co sądzisz o Głosach, które Maudr słyszał ongiś poprzez jedne z Zamkniętych Drzwi? — Nie bardzo w nie wierzę… W każdym razie jestem przekonany, że wcześniej czy później potrafimy je wyjaśnić przyczynami zupełnie naturalnymi… — Jednak pewne jest, że owe Głosy, pośród wielu niezrozumiałych słów, wymieniały nazwę Obiecanego Świata, znaną z nauk Starego Człowieka! — To mogła być autosugestia! Pośród wielu niezrozumiałych dźwięków łatwo doszukać się znanego słowa, szczególnie gdy słucha się z pewnym określonym nastawieniem… — oponował sceptycznie Eso. — Przenieśliście dyskusję na płaszczyznę rozważań czysto teoretycznych! A ja chciałbym usłyszeć wasze zdanie na temat następującego projektu: gdyby tak zorganizować wyprawę poza Nasz Świat? Czy nie sądzicie, że dałoby to nam wiele nowego, interesującego materiału do dalszych rozważań i dociekań filozoficznych? — Powiedziane jest: „Nie będziesz opuszczał Świata, albowiem Pustka Zewnętrzna nie jest dla Istot Żywych! Albowiem kto Świat Nasz o upuści, Śmierci umrze, a inni umrą z nim wespół!” — odezwał się po raz pierwszy Maudr i zamilkł. Zapanowała cisza. Po chwili dopiero Iti odważył się wystąpić w obronie swego projektu: — Oto macie przykład, jak przesądy, powiedziałbym nawet zabobony hamująco wpływają na rozwój twórczej myśli! Bo czymże jest Śmierć, o której mówi Maudr? Czy znamy takie zjawisko? Czy ktokolwiek „Śmiercią umarł” w Naszym Świecie, jak sięgniemy pamięcią? Jaki sens ma straszenie nas jakąś wyimaginowaną karą Śmierci za dociekliwość i rozszerzanie wiadomości o Naszym Świecie? — Nie sprzeciwiaj się, bracie, nauce Starego Człowieka, która dana nam jest abyśmy bezpiecznie osiągnęli cel Wielkiego Powrotu do Wielkiego Świata! — przemówił Maudr. — W takim razie niech wolno nam będzie otworzyć Zamknięte Drzwi! — wystąpił Eso. — Wtedy dam wam dowód, że Głosy można wyjaśnić zupełnie naturalnymi przyczynami! — Powiedziane jest: „Nie otworzysz Drzwi Zamkniętych, dopokąd Jasny Krąg nie przesłoni dziesiątej części Wielkiego Oka” — przemówił Maudr po raz trzeci. — Mózgi wasze nie są bowiem napełnione wiedzą o Wielu Tajemnicach, które przekazał mi Stary Człowiek, zanim odszedł! Dopiero gdy Jasny Krąg przesłoni dziesiątą część Wielkiego Oka, będzie mi wolno oświecić umysły wasze światłem wiedzy, abyście mogli przygotować się na przyjście Nowego Życia! Jedno wam rzekę ku pokrzepieniu serc waszych istnieje cel Naszego Istnienia! Odchodząc, Stary Człowiek dał mi Tajemnicę Drzwi Zamkniętych! Za tymi Drzwiami znajdują się ukryte przed nami Skarby Wiedzy o Innych Światach! Naszym przeznaczeniem jest przebyć wraz z nimi Drogę Wielkiego Powrotu i przekazać je Istotom Nam Podobnym, na których Obraz i Podobieństwo uczynieni jesteśmy! Istoty owe zamieszkują Wielki Świat, ku któremu Nasz Świat ustawicznie zmierza. Patrzcie w Wielkie Oko, albowiem w nim ujrzycie zapowiedź Końca Wielkiego Powrotu. Czas nasz się zbliża. Wierzcie słowom moim, a będzie wam dane Odpocznienie po Wielkim Powrocie, a ono Nagrodą wam będzie! Słuchajcie głosu mego, a zaleceń mych uważajcie, abyście Śmiercią nie pomarli! — Co za upadek umysłowy! — burknął Eso do Itiego — chodź, nie dajmy się otumanić „proroczym wizjom” tego starego durnia! Wyczołgali się obaj pospiesznie, o ile pozwalały im na to obwisłe brzuchy, na Główny Korytarz, aby zaczerpnąć czystego powietrza w pobliżu Wielkiego Regeneratora… — Czy sądzisz, Eso — zagadnął Iti, gdy obaj legli wygodnie, umieściwszy końce Rurek Pokarmowych w ustach — że naprawdę nie ma nic ponadnaturalnego w Naszym ani w Innych Światach? A gdyby tak jakikolwiek fakt zaprzeczył wyraźnie twojej teorii? Gdyby zaprzeczył któremuś z Praw Naszego Świata? Gdyby spełniło się cokolwiek z przepowiedni Maudra? — Nie wierzę, aby coś takiego miało zaistnieć, a gdyby nawet zaistniało, uważałbym to za rozszerzenie praw rządzących Obiektywną Rzeczywistością. Jasne jest, że nasza Wiedza nie ogarnia jeszcze wszystkiego, co jest możliwe w Naszym Świecie! A jeśli chodzi o spełnienie się przepowiedni… uznałbym to za przypadkowy zbieg okoliczności, za coś zupełnie przypadkowego… — Wiesz? Chciałbym popatrzeć w Wielkie Oko! — zaczął po chwili Iti. — Dawno tam nie byłem! Wiesz przecież, jak trudno jest przebyć drogę do Wielkiego Oka i Zamkniętych Drzwi! Nasz Wzrost Wszerz staje się ostatnio niepokojąco szybki! — Nie ma powodów do niepokoju! Gdybyś w swoim czasie słuchał uważnie mojej Teorii Rozwoju Istot Rozumnych, wiedziałbyś że takie jest właśnie ogólne prawo Wzrostu! Istota Rozumna w swym osobniczym rozwoju przechodzi kolejno fazy następujące: najpierw jest niewielka, w miarę wydłużona, w miarę okrągła. Potem wzrasta wzdłuż i wszerz, podczas gdy równocześnie powstaje w niej Zdolność Postrzegania Zjawisk. W następnej fazie Istota, wraz z dalszym Rozrostem We Wszystkich Kierunkach, nabywa zdolności Logicznej Analizy Zjawisk, zatracając równocześnie zdolność poruszania się za pomocą Czołgania i Pełzania. W fazie tej, będącej przejściem do ostatniej, najdoskonalszej i najwyższej formy bytu, Istota powinna nagromadzić maksimum faktów i spostrzeżeń oraz dokonać wstępnej ich analizy. Gdy to się stanie, winna umiejscowić się w bezpośredniej bliskości Wielkiego Regeneratora, który zapewnia stały dopływ Pokarmu, i rozpocząć właściwy Proces Poznania Umysłowego, który jest jedyną treścią i celem Istnienia! Nastąpi wówczas faza ostatnia. Istota stopniowo przyjmie najdoskonalszą z możliwych Formę Kulistą. Niepotrzebne już organa ruchu ulegną zanikowi, a Istota, odżywiana przez Regenerator, w ciągu Nieograniczenie Długiego Czasu rozwiąże zagadkę Bytu, przez co osiągnie zadowolenie ze swego istnienia! — To naprawdę piękne! Ale… co będzie dalej? — A po cóż się nad tym zastanawiać? To stanie się aktualne dopiero w Bardzo Dalekiej Przyszłości, zresztą, jak rzekłem, na zastanawianie się będzie dość czasu w Formie Kulistej! — Jednak wybiorę się w kierunku Wielkiego Oka! Większy zasób informacji nie zawadzi! Czy wybierzesz się ze mną? — Raczej nie… — zawahał się Eso. — Czuję, że już niedługo wejdę w ostatnią fazę rozwoju. Moja Kulistość w ostatnich czasach stała się nader wyraźna. A moja wiedza o Naszym Świecie nie wymaga już chyba uzupełnień… Wolę pozostać tu, przy Regeneratorze… — Czy nie pomyślałeś nigdy, że nasze obłe kształty mogą być skutkiem nadużywania Pokarmu? — Bzdury! Przecież Regenerator dostarcza nam Pokarmu w nieograniczonych ilościach! Czy sądzisz, że Nasz Świat mógłby działać przeciwko nam? Przeciwko Właściwemu Kierunkowi Rozwoju? Jem, gdy mam ochotę, to znaczy dużo i często — widocznie takie jest prawo rządzące Naszym Światem! Częste korzystanie z Regeneratora przyspiesza Proces Zaokrąglania, a długie wycieczki na pewno go opóźniają. Dlatego, jeśli chcesz uzyskać prędko Formę Doskonałą, nie wałęsaj się, lecz raczej Leż i Kontempluj! — Sam mówiłeś, że należy gromadzić jak najwięcej spostrzeżeń podczas Fazy Poznawczej! Udaję się więc na Wyprawę Ku Wielkiemu Oku, skoro już Maudr tak stanowczo sprzeciwił się wyprawie Poza Nasz Świat! Iti popełzł Korytarzem, Eso pozostał, wśród drzemki ssąc z lubością koniec Rurki Pokarmowej. Obudził go głośny okrzyk Itiego. Otworzył leniwie oczy i omal nie usiadł z wrażenia: Iti poruszał się niezmiernie szybko, używając do tego tylko dwóch kończyn, jedynie od czasu do czasu pomagając sobie pozostałymi dwiema! To było niesłychane! Od bardzo dawna Eso nie widział czegoś podobnego! — Jest! Jest Wielki Jasny Krąg! Zajmuje już prawie dziesiątą część Wielkiego Oka! — Co? Co ty pleciesz? Czy jesteś tego pewien? — wypytywał Eso oszołomiony. — Możesz się sam przekonać — rzucił Iti i, podskakując zabawnie, pobiegł wieścić nowinę pozostałym. Maudr uniósł się na drżących dłoniach: — Oto słyszycie Wielką Nowinę! Z ust największego z niedowiarków ją słyszycie! Spełniło się, co rzekł Stary Człowiek! Tak też spełni się wszystko, reszta Prawd Tajemnych, które On nam obwieścił! Wielki Krąg wzrastał będzie odtąd i potężniał, aż przesłoni całe Wielkie Oko… Wtedy nadejdzie Koniec i Początek! Odrzućcie wszelką myśl wątpiącą, albowiem prawdę samą mówił wam będę! Przed Bardzo Długim Czasem z Wielkiego Świata, gdzie Istoty Nam Podobne zamieszkiwały, Nasz Świat wyruszył w drogę do Innych Światów. My nie istnieliśmy jeszcze w czasie onym. W podróż wyruszyli Rodzice Nasi. A Skarby Wiedzy przywieźć mieli oni z Innych Światów… Z Rodziców Naszych, na obraz ich i podobieństwo — my powstaliśmy… Oni dotarli do Innego Świata, lecz przed powrotem samym w Innym Świecie zaginęli… Został tylko Stary Człowiek i my, lecz Świadomość nasza uśpiona była. Ja tylko byłem naonczas zdolny Cokolwiek Pojmować i mnie Stary Człowiek czuwać nad wami i Naszym Światem przykazał i doprowadzić was do Wielkiego Świata polecił. I rzekł jeszcze, że Tam, Skąd Się Nie Powraca, odejść musi w Czasie Niedługim… I rzekł mi rzeczy wiele, o których mówił wam będę… A skończywszy, poruszać się przestał. A po czasie Dość Długim, gdy nieporuszony trwać nie przestawał, jako mi uprzednio przykazał, ciało jego do Wielkiego Regeneratora wrzuciłem… A my, z Wielkiego Regeneratora pokarm pożywając, Jego Ciało także pożywamy pod postacią Substancji Odżywczych!… Jasny Krąg przesłonił Wielkiego Oka część dziesiątą. Cóż nam czynić przystało? Przez Bardzo Długi Czas, gdy poza Wielkim Światem przebywaliśmy, Czas o Wiele Dłuższy w nim upłynął… — Jakże to możliwe, by Czas płynął inaczej w dwóch Odległych Punktach? — przerwał Eso, który tymczasem niepostrzeżenie wczołgał się do Sali. — Milcz, nie przerywaj — warknął Iti, który, teraz, przysunąwszy się bliżej Maudra, łowił każde jego słowo, niepomny swych niedawnych wystąpień — mów dalej, Mistrzu! — Azaliż wszystko, co Zdolność Pojmowania twego przekracza — Maudr zwrócił się łagodnym tonem do Eso — nieprawdą być musi? Jest wiele tajemnic, których zgłębić niezdolna żadna Istota Naszego Świata. Wśród tajemnic owych jest i ta, a objawił ją Stary Człowiek i nazwał „einsteinaparadox”… Eso zamilkł, a Maudr ciągnął dalej: — Tak, jako rzekłem, nie ma teraz w Wielkim Świecie Istot obecnych przy wyruszeniu Naszego Świata w Wielką Podróż… Odeszły one Tam, Skąd Się Nie Powraca… Tak mówił Stary Człowiek, choć sensu słów jego pojąć nie umiemy… Odejście oznacza Koniec Ruchu, może nawet Koniec Istnienia! — To niemożliwe! Nie może być Końca Bytu! Istnienie jest przecież wieczne! — ostro, jakby ze strachem zaoponował Iti. — Nie jest, jako mówisz! — odparł Maudr powoli. — Stary Człowiek rzekł: „Byt wiecznym jest, lecz coraz to nowe Istoty wypełniają go, powstając ze starych, które odchodzą. Jako my powstaliśmy z Rodziców naszych, a Oni odeszli”… — Nie pamiętamy przecież, aby kiedykolwiek z któregoś z nas powstała Nowa Istota! — zauważył Yox. — To niczego nie dowodzi! — odparł Tako. — Być może, że w Naszym Świecie brak jakiegoś Istotnego Elementu, koniecznego do powstania Nowych Istot! Nie zapominaj, że według słów Maudra Nasz Świat stanowi jedynie część Wielkiej Całości, od której kiedyś się oderwał. Zjawiska mogą w pełni występować jedynie w naturalnym zespole niezbędnych warunków… — Światłe są słowa twoje — poparł go Maudr — albowiem Pełnię Życia Istota osiągnąć może dopiero w Wielkim Świecie, który jest jej do bytowania przeznaczon. Gotujmy się na Powrót do Obiecanej nam Ziemi, która krąży wokół Jasnego Kręgu, a on daje jej Życie. A imię jego SOL… O tym także Stary Człowiek pamiętać mi przykazał: aby, gdy Istoty z Ziemi przemówią do nas w Sali Za Zamkniętymi Drzwiami, to choćby treść ich słów niezrozumiałą nam była, odpowiedzieć mamy zaklęciem, którego Stary Człowiek wyuczyć mi się przykazał: „TUARGOPRZEJMIJCIEPROWADZENIE”. Słowa te wypowiedzieć mam trzy razy… — A gdyby Głosy z Ziemi nie odezwały się, nim Jasny Krąg przesłoni Wielkie Oko? — trwożnie zapytał Oak. — Naonczas znak to będzie, że Istot Nam Podobnych na Ziemi już nie ma… A wtedy rzec mi przykazał Stary Człowiek do Wielkiego Koordynatora, którego z Sali Za Zamkniętymi Drzwiami poznamy po mnóstwie mrugających Oczu, zaklęcie inne… — Jakie? — Tego zaklęcia wypowiadać bez potrzeby nie wolno! — I co stanie się wówczas? — Naonczas nastąpi Wielki Ruch i Siły Wielkie wstrząsną Naszym Światem… I Wielkiego Świata nie dane nam będzie oglądać… A Wielki Krąg SOL ustąpi z Wielkiego Oka i ujrzymy w nim na powrót Niezliczone Światła a zguba przeznaczona nam będzie i Śmiercią pomrzemy, nie ujrzawszy Wielkiego Świata… Stali na czworakach, oszołomieni. Dziwna ściana, migocąca mnóstwem świateł, hipnotyzowała, przykuwała ich wzrok… Maudr, który przed chwilą właśnie sobie tylko wiadomym sposobem otworzył przed nimi Zamknięte Drzwi, nadsłuchiwał bacznie. Z powodzi trzasków i szumów, dochodzących gdzieś z wysoka, dobiegały dźwięki w niczym nie przypominające Mowy Istot… Na ścianie naprzeciw widniało kilka Wielkich Oczu, o wiele większych od tego, które znali z Głównego Korytarza… Na jednym z nich widniał Wielki Jasny Krąg Sol… Powiększał się coraz bardziej… Jednak żaden Głos nie ozwał się w Sali. Nagle, na jednym z Wielkich Oczu ukazał się punkt, świecący jaśniej niż pozostałe… Wszyscy wlepili oczy w ten punkt…. Przybliżał się, rósł i nabierał mocy… Nagle oderwał się od niego mniejszy punkt i szybko zaczął się przybliżać… Żadne Głosy nie odezwały się w Sali… Maudr, wsparty na obu dłoniach, drżącym głosem wyrzucił z siebie niezrozumiałe zaklęcie: — „Zmianakursuostoosiemdziesiątstopni!” Gwałtowna zmiana przyspieszenia rzuciła nimi o ściany sterowni. 1962 r. METODA DOKTORA QUINA Szum silników zamarł powoli, wodolot opadł ciężko na rozedrganą powierzchnię oceanu. Teraz dopiero, w zapadłej ciszy, można było dosłyszeć stłumiony ścianami kabiny plusk fal bijących o burtę. W jednej chwili wodolot rozkołysał się, uderzany miarowo falami przypływu. Sato wymanewrował sterami w ten sposób, by łódź ustawiła się dziobem ku brzegowi. Warknął pomocniczy silniczek podwodnej śruby. Sterczący ukośnie w górę dziób wodolotu popełzł z wolna ponad płytką wodą w kierunku piaszczystej plaży, unoszony rytmicznie krótką falą. — Wystarczy, Sato! — powiedziałem, gdy płaskie dno zaszurało o piasek. Zdjąłem buty i podwinąwszy nogawki, wyszedłem z kabiny. Przebiegłem szybko w poprzek rozgrzanego słońcem pokładu, który parzył bose stopy. Woda wydała się po tym przyjemnie chłodna, choć w rzeczywistości tu, na płyciźnie, miała temperaturę podstygłej zupy. Obejrzałem się. Sato kiwnął mi dłonią i uruchomił śrubę. Wodolot spełzał tyłem z mielizny, później z wolna obrócił się dziobem w stronę morza, ukazując śmigi napędowe. Zawył silnik, łopatki drgnęły, potem rozmazały się w srebrzyste pierścienie. Łódź wyrwała ostro do przodu i błyskawicznie nabierając prędkości pomknęła prawie nie dotykając wody. Wyszedłem na brzeg i usiadłem, by założyć buty. Nim to zrobiłem, szum silnika stopił się w jedno z szumem morza, a wodolot zniknął za białymi grzywami fal na bliskim widnokręgu. Upał — mimo dość późnej godziny — dokuczał ciągle, łagodzony tylko rzadkimi porywami wiatru od strony oceanu. To dziwne, ale poczułem się samotnie… Właśnie teraz, tu, na tej odosobnionej, ale przecież nie bezludnej wysepce południowego Pacyfiku. Po latach żeglugi w próżni uczucie osamotnienia było co najmniej nie na miejscu… Tam, na „Trytonie”, było nas osiemnastu… na początku… a potem jedenastu, lecz nasza samotność — samotność statku kosmicznego — była inna niż ta, którą teraz odczułem. Tam, w próżni, byliśmy zagubionymi atomami myślącej substancji, wyalienowanymi jednostkami, w zbyt małej liczbie, by podlegać jakimkolwiek prawom statystycznym. Każdy coś znaczył, każdy miał swoje miejsce… A tu, wtopieni w miliardowe mrowie jednostek — byliśmy nijacy, nieporadni… Kilkadziesiąt lat nieobecności cofało nas jakby w rozwoju. Nie nadążaliśmy… Przez pierwsze dni stanowiliśmy średniej miary sensację — ot, jeszcze jedna ze starych wypraw międzygwiezdnych wróciła na Ziemię. Nie pierwsza i nie ostatnia, jedna z wielu. Wstałem, otrzepując z ubrania białe ziarnka piasku. O kilkanaście metrów od brzegu zaczynał się gąszcz zarośli. Idąc wzdłuż nich, odnalazłem słabo znaczącą się ścieżkę, prowadzącą w głąb. Poszedłem nią, odgarniając co chwila bijące po twarzy gałązki. To powinno być niedaleko — pomyślałem. Zarośla zrzedły nagle, przechodząc w dość zapuszczony, ale noszący ślady uprawy ogród. W głębi, naświetlona ukośnymi promieniami słońca, jaśniała ściana budynku. Był piętrowy, zbudowany w jakimś śmiesznym, archaicznym stylu. Przypominał miniaturę zabytkowego pałacyku z końca drugiego tysiąclecia. W środku frontowej ściany widniał ozdobny portal z wielkimi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Takich budynków prawie już się nie spotyka. Ten jednak, jak mi się wydawało, był budowany niedawno… Uprzedzono mnie wprawdzie, iż nie znajdę tu niczego, co mogłoby przypominać współczesną technikę i cywilizację. Nie sądziłem jednak, że będzie tu aż tak staromodnie! — To jest specjalnego rodzaju zakład, sanatorium czy raczej może rodzaj „psychicznej kwarantanny” — powiedział wczoraj pułkownik. — Ludzie, których tam zastaniesz, skierowani zostali na kurację z powodu zaburzeń nerwowo–psychicznych, nabytych przeważnie na skutek długiego przebywania w próżni, zbyt silnych przeżyć w Kosmosie lub na samotnych stacjach satelitarnych i tak dalej… Oderwanie ich od współczesności, połączone z odpowiednią terapią — to jedyny sposób przyjścia z pomocą tym ofiarom naszej cywilizacji. Istota metody doktora Quina, który kieruje zakładem od chwili jego powstania, polega właśnie na odcięciu pacjenta od przejawów współczesnego życia. W ten sposób izoluje się go od podłoża, na którym powstały zaburzenia równowagi psychicznej. Metoda daje zadowalające wyniki w sześćdziesięciu procentach wypadków. W czasie dotychczasowej działalności zakładu opuściło go wielu wyleczonych pacjentów. Ci, którzy nie rokują nadziei wyleczenia, są po upływie dwóch, trzech lat odsyłani do specjalnych zakładów opiekuńczych. Osoby, które zastaniesz aktualnie w zakładzie, to niestety przeważnie przedstawiciele owych czterdziestu procent: ludzie, u których zmiany psychiczne przekroczyły próg odwracalności. Przypominałem sobie informacje pułkownika, idąc w stronę budynku. Wydało mi się, że w kilku oknach na piętrze widzę dyskretnie cofnięte w głąb pokoi twarze. Pewnie dobiegł tu odgłos silnika i obudził ciekawość pensjonariuszy. Muszą się porządnie nudzić i każdy nowy przybysz stanowi nie lada atrakcję! Moje przeczucia okazały się najzupełniej trafne: z bocznej alejki wyszedł mi na spotkanie wysoki, rudawy blondyn. Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. — Witam! — powiedział swobodnie, jakby znał mnie od dawna. — Kolega do nas… sam, bez… opieki? To był chyba błąd — pomyślałem. — Sato powinien był doprowadzić mnie tutaj. Twarz rudego nie wyrażała jednak zdziwienia, raczej zadowolenie. — Dzień dobry — powiedziałem bez entuzjazmu, podając mu dłoń. — Jak kolega widzi, sam… — To znaczy — ucieszył się — że tylko… profilaktycznie, no nie? — tu zmrużył oko i ujął mnie konfidencjonalnie pod łokieć. — To tak samo, jak ja. Przepraszam, Lindgard jestem, Ole Lindgard. Szedł obok mnie i wyraźnie nie miał ochoty się odczepić. — Igor Kreis — powiedziałem niechętnie. Ole zatrzymał się gwałtownie, potem dogonił mnie jednym susem. — Kreis? Z „Trytona”? Strasznie mi miło poznać! Wróciliście chyba z tydzień temu, no nie? — Dokładnie: dziesięć dni temu. — Byłem zaskoczony. — Skąd wiesz? Słyszałem, że nie docierają do was informacje o bieżących sprawach? — Eee, bez przesady, Kreis! — Ole wydął wargi i uśmiechnął się protekcjonalnie. — Nie we wszystko, co się tam mówi o zakładzie, trzeba zaraz wierzyć. To i owo do nas przecieka. Inaczej można by się na śmierć zanudzić na tym odludziu! Tylko — dodał, spojrzawszy na mnie poważnie — nie trzeba się z tym zdradzać przed Quinem. On twierdzi, że mu to zakłóca kurację. Ale to i tak jest bez znaczenia. Oprócz mnie nie ma tu w tej chwili takich… profilaktycznych. Sami nieodwracalni, rozumiesz? Odsiadują tylko przepisowy okres. Nic z nich nie będzie, mają zupełnie pokręcone w głowach… Biedacy! A ty wróciłeś na „Trytonie” — ciągnął po chwili przerwy. — Świetnie. Nareszcie dowiem się z pierwszej ręki, jak tam naprawdę było. Te komunikaty radiowe nie podają żadnych szczegółów, a mnie to trochę interesuje. No, no, to ci gratka! Dawno tu nie było takiego… transstellarnego jak ty… Byłeś drugim pilotem, no nie? Trajkotał bez chwili przerwy, pętając się wokół mnie, wyrastając to z lewej, to z prawej, to znów zastępując mi drogę. Nie przestawał gadać nawet wówczas, gdy znaleźliśmy się w hallu. — Gabinet szefa jest tu — wskazał mi usłużnie pierwsze drzwi po lewej stronie. — Jak z tobą skończy, wpadnij do czytelni, pogadamy. Wprowadzę cię w ten nasz światek… Odszedł w głąb budynku, a ja odetchnąłem z ulgą. Jego paplanina — skądinąd przydatna jako źródło potrzebnych informacji — przeszkadzała mi zebrać myśli przed rozmową z doktorem. Zastukałem lekko i popchnąłem drzwi. W pokoju, za wielkim, antycznym biurkiem siedział łysiejący mężczyzna. Na nosie miał druciane okulary, nieco przekrzywione. Spojrzał sponad szkieł, uśmiechnął się przyjaźnie na moje „dzień dobry” i wskazał krzesło. — Witam pana, Kreis, na wyspie Oor. Nazywam się Quin — powiedział, gdy usiadłem. Właśnie tak go sobie wyobrażałem, choć opisano mi go jedynie w dwóch zdaniach. To był rzeczywiście „poczciwy doktorek ze starego filmu”… — Pan wrócił z Sześćdziesiątej Pierwszej Łabędzia… — powiedział zerkając do arkusza, leżącego na biurku. — Obserwacja stanu psychicznego wykazała… Tak… Moi koledzy z Kosmedu sądzą, że to nic poważnego. Pan zdaje sobie sprawę z objawów? Tak, tu mam podane, że został pan poinformowany… Czy to się często powtarza? — W czasie powrotnej podróży powtórzyło się kilkanaście razy, w odstępach sześcio–siedmiodniowych. Na Ziemi przytrafiło mi się raz. To bardzo przykre uczucie, panie doktorze: budzę się i zupełnie nie wiem, kim jestem i gdzie się znajduję. Trwa to czasem do kilku godzin. — Tak, tak… — mruknął Quin. — To również mam tu, w pańskich papierach. Proszę ze mną. Otworzył drzwi następnego pomieszczenia i przepuścił mnie przodem. Zauważyłem, że sięga mi ledwie do ramienia. Pokój, do którego weszliśmy, był prawdopodobnie gabinetem zabiegowym. Na środku stał duży stół z mnóstwem słoi, fiolek i narzędzi medycznych. Wyglądało to wszystko dość groteskowo, niczym scenografia do „Fausta”. Całe otoczenie, cały ten niezwykły zakład miał w sobie coś ze starych teatralnych dekoracji. Wprost trudno było uwierzyć, że ta staroświeckość — jak izolowana wysepka w rzece czasu — opiera się prądowi i trwa w otoczeniu XXIII–wiecznej rzeczywistości. Już od pierwszych chwil czułem się przeniesiony w daleką przeszłość. Metoda doktora Quina zaczęła mi się przedstawiać w swych praktycznych skutkach: w takiej atmosferze można było pozbyć się nie tylko urojeń powstałych na gruncie współczesnych zjawisk społecznych i odkryć naukowych. Tu można było w ogóle zwątpić w realność dwudziestego trzeciego wieku…. Moje medytacje przerwał Quin. — Widzę pana zaskoczenie — zagadnął jowialnie. — To normalna reakcja. Dziwi się pan w duchu, w jaki sposób mogę tu zdziałać więcej niż moi koledzy w Kosmedzie. Otóż nie ma w tym żadnych czarów. Dysponuję najnowocześniejszym wyposażeniem, lecz ukrywam je przed okiem pacjenta. Praktyka wykazała, że widok tych wszystkich cefalektorów, konfliktografów i tak dalej niekorzystne wpływa na przebieg kuracji. Wszystko musi być zharmonizowane z otoczeniem… Jak pan widzi, mamy tu dość bezładną mieszaninę stylów i epok, staram się jednak nie wykraczać poza wiek dziewiętnasty… oczywiście, jeśli chodzi o zewnętrzny efekt… To, że odnajdzie pan tu głównie wiek XIX, wynika jedynie z moich prywatnych upodobań… Lubię tamte czasy. To był właśnie ostatni okres względnego spokoju w historii ludzkości. Wiek dwudziesty ze swoimi wojnami i burzliwym rozwojem nauk ścisłych i technicznych — to już coś zupełnie innego, choć teraz i to stulecie wydaje się nam niczym wobec nowszych czasów… Mówiąc to, Quin posadził mnie na miękkim fotelu i oplótł moją głowę siecią elektrod i przewodów. Przez chwilę obserwował ukryty przed moimi oczami ekran, potem stanął przede mną, uśmiechając się nieznacznie. — Właściwie… wszystko w normie. Nie zauważyłem nawet tego „zaburzenia rytmów jałowych”, o których piszą w diagnozie… Znajduję natomiast coś, co chyba odpowiada… bo ja wiem? Jakby… był pan niepewny swej osobowości… Wie pan, to można różnie interpretować. Dodatkowe badania i obserwacje wyjaśnią to z czasem. Teraz proszę iść do pokoju piętnastego, kazałem go przygotować dla pana. Tam też znajdzie pan rozkład dnia i plan budynku. Gdyby się pan nudził, można skorzystać z księgozbioru. Nie, nie… — uśmiechnął się uprzedzając moje pytanie. — Książki mamy tu różne, nie tylko dziewiętnastowieczne. Wie pan, to zupełnie coś innego… Tekst czytany wpływa na pacjenta inaczej niż wrażenia słuchowe i wizualne. Wyobraźnia pracuje na bazie przeżyć wewnętrznych… Zresztą — znów się uśmiechnął — przepraszam, to już bardzo specjalistyczne sprawy, na pewno pana nudzę… Wyszedłem przez gabinet. Oprócz biurka zauważyłem tu kilka ciężkich, rzeźbionych regałów pełnych książek i segregatorów. Na szczycie jednego z regałów stała potężna statua z brązu, przedstawiająca atletę. Na drugim spostrzegłem stary zegar kominkowy, zdobiony marmurem i złotymi inkrustacjami. Doktor musiał być nie tylko miłośnikiem, ale i znawcą antyków. Dla mnie wszystkie te przedmioty były po prostu stare (choć sam urodziłem się przed niespełna setką lat); Quin odróżniał w tym jeszcze poszczególne style… Idąc na piętro po szerokich drewnianych schodach, które skrzypiały i uginały się pod stopami, usiłowałem odgadywać, co spośród znajdujących się w tym domu przedmiotów stanowi prawdziwy zabytek, a co — naśladownictwo. Poręcz bogato rzeźbiona, tu i ówdzie usiana drobnymi otworkami wygryzionymi przez toczące ją szkodniki; pokryte szarą patyną okucia schodów, widniejące na ścianach kopie — czy może oryginały? — olejnych obrazów o pociętej siatką pęknięć fakturze… Przecież budynek stoi tu dopiero niecałe dziesięć lat! — pomyślałem ze zdziwieniem. A może się mylę? Może naprawdę jest tak stary? Moda na antyk wracała wielokrotnie w dziejach kultury ziemskiej. Ostatnie lata przed moim wyruszeniem w przestrzeń przyniosły kolejny nawrót ku starożytności. Pojawiały się znów masowo wspaniałe imitacje, stare meble z kornikami, spłowiałe gobeliny — wszystko doskonale podrobione na użytek masowego odbiorcy. Różnica między kopią a oryginałem zanikała wraz z rozwojem techniki kopiowania… Nie miałem dotąd czasu wgłębić się w szczegóły historii tutejszego zakładu. Wszystko stało się tak nagle. — Z nieba nam pan spada, Kreis! — powiedział pułkownik, gdy po wszystkich badaniach kontrolnych odmeldowałem się w dowództwie. Pułkownika — tak się jakoś złożyło — pamiętałem sprzed wyruszenia w Kosmos. Był wtedy młokosem z pierwszego roku pilotażu. Teraz wyglądał na sześćdziesiąt lat. Musiał też latać w Kosmos, ale bliżej niż ja… Zarobiłem w stosunku do niego dwadzieścia parę. Me było .zresztą czasu na pogaduszki o przeszłości. Przystąpiliśmy od razu do sedna sprawy. — Spełnia pan wszystkie warunki — powiedział pułkownik. — Marny właśnie taką sytuację… Mówił wtedy dobrą godzinę, ale nawet gdyby mówił jeszcze więcej i tak nie byłbym teraz mądrzejszy. „Sprawa jest delikatna i niezbyt bezpieczna” — tak się wyraził. A ja, po powrocie z piekielnie dalekiej i niebezpiecznej podróży międzygwiezdnej, zgodziłem się na udział w proponowanej mi akcji. Właściwie przysługiwał mi wypoczynek na koszt Kosmocentrum, miałem wylatane swoje parseki, a lata do emerytury liczą się według ziemskiej rachuby czasu. Kiedy jednak wyobraziłem sobie siebie w roli czterdziestoletniego emeryta, zrobiło mi się głupio. Czułem się winny wobec moich rówieśników, którzy pozostali przez cały czas na Ziemi i dobijali teraz do dziewięćdziesiątki, było mi głupio, że oszukałem czas… Postanowiłem, że nie będę korzystał z tych wszystkich uprawnień, które nabyłem dzięki swej podróży. Będę pracował nadal w Kosmocentrum. Obawiałem się tylko, że moja zeszłowieczna wiedza nie na wiele się przyda. Kiedy więc pułkownik uznał mnie za jedyną osobę spełniającą wszystkie warunki dla przeprowadzenia akcji, oznaczonej kryptonimem „Sanatorium”, uchwyciłem się od razu tej możliwości. W pokoju na piętrze odnalazłem przygotowane dla mnie ubranie i domowe pantofle. Przebierając się, obejrzałem mój pokój. Był duży, z dwoma wysokimi oknami. Wnętrze wydało mi się ponure. Pod ścianą stało szerokie łoże, na środku stół i dwa krzesła. Umeblowania dopełniała ogromna szafa, nie wiadomo po co tu wstawiona. Wszyscy kuracjusze przybywali bez jakichkolwiek osobistych rzeczy. Na stole leżał plan budynku, a obok rozkład dnia z godzinami posiłków. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta po południu, do podwieczorku zostało jeszcze sporo czasu. Z westchnieniem rezygnacji postanowiłem zejść do czytelni. Według danych, które otrzymałem od pułkownika, kuracjuszy było aktualnie tylko pięciu. To ułatwiało znacznie moje zadanie. Wśród izolowanej od świata grupki ludzi miałem zidentyfikować jedną osobę. Tylko że każdy z tej piątki mógł być tym, o kogo chodzi. Nazwiska wszystkich pięciu, wraz z krótkimi informacjami o historii choroby i życiorysami, miałem zanotowane na kilku klatkach mikrofilmu. Idąc jednak za radą pułkownika postanowiłem nie zaglądać do tych notatek, dopóki nie wyrobię sobie własnego zdania o każdym z osobna. Miało to wykluczyć wszelkie sugestie i uprzedzenia. Na korytarzu parteru natknąłem się na dwóch wysokich mężczyzn w białych kitlach — zapewne pielęgniarzy. Odwrócili ku mnie tępawe twarze i skłonili się uprzejmie, gdy ich mijałem. Biblioteka nie odbiegała charakterem od pozostałych pomieszczeń. Masywne półki wokół ścian pełne były ustawionych ciasno tomów. Kilka foteli z wysokimi oparciami, dwa stoliki, na nich małe lampki elektryczne, imitujące naftowe. Wszystko razem wytwarzało nastrój skupienia i trochę jakby zapleśniałego spokoju… Przypomniało mi się oglądane w jakimś muzeum wnętrze starej apteki: i tu na półkach widniały białe tabliczki, z tą jedynie różnicą, że zamiast sakramentalnych nazw różnych „Guttae” i „Ungentia”, były na nich wypisane nazwy działów księgozbioru. Ole siedział na wprost drzwi. Oprócz niego dostrzegłem jeszcze trzy osoby: otyłego jegomościa o trzech podbródkach, rozpartego w inwalidzkim wózku, oraz dwóch innych, częściowo ukrytych poza oparciami foteli w kącie. Na moje wejście zareagował tylko Ole. Wstał i podszedł do mnie, a następnie, ujmując moje ramię, przywiódł mnie przed oblicze grubego w wózku. — To jest pan Igor Kreis. Pan Enor Asvitz. — Przedstawił nas, a potem, gdy wymieniłem uścisk dłoni z grubasem, dodał: — Igor wrócił właśnie z sektora Łabędzia! Zauważyłem, jak w oczach Olego zapalił się złośliwy błysk. Zaraz też usiadł, jakby przeczuwając, co teraz powinno nastąpić. Asvitz, dotąd ospały i nieruchomy, sprężył się nagle i szybkim ruchem przechylił się przez poręcz wózka w moim kierunku. Derka, którą był okryty, zsunęła się na podłogę. Dostrzegłem, że obie nogi ma amputowane powyżej kolan. — Więc to pan… Pan wrócił z 61 Cygni? Doskonale się składa! Pozwoli pan, że zadam kilka pytań? To dla mnie niezmiernie istotne. Proszę, niech pan posłucha uważnie… Nerwowymi ruchami pulchnych dłoni ustawił koła swego wózka w ten sposób, by mieć mnie na wprost siebie. — Pan się może zdziwi… ale chciałbym wiedzieć… czy… czy tam, w próżni, nie odebrał pan jakichś… sygnałów niewiadomego pochodzenia? — Asvitz mówił coraz szybciej. — Ja wiem, wszystko, co schodzi z anteny, jest rejestrowane… Właśnie na to liczę i pytam, czy pan nie wie nic o takich sygnałach? No, rozumie pan? Takich, które były wysłane nie przez… ludzi? Nikt na szczęście nie zauważył odruchu gwałtownego zainteresowania, którego nie zdołałem w porę opanować. — O jakich sygnałach pan mówi? — spytałem, starając się nadać głosowi możliwie obojętne brzmienie. — Czy ma pan na myśli szumy radiowe? — Ach, nie, nie! — machnął ze zniecierpliwieniem ręką. — Chodzi o sygnały, prawdziwe sygnały, z cechami prawidłowości… Nawet zakłócone i silnie zniekształcone, ale prawidłowe, seryjne… Nie — pomyślałem. — To nie może być ten, o którego chodzi. Nonsens! — Niestety — powiedziałem głośno. — Muszę pana rozczarować. Niczego takiego nie zarejestrowaliśmy po drodze ani też w układzie 61. Pan się tym interesuje? To znaczy kontaktem z obcymi cywilizacjami? To bardzo zajmujące hobby, ale, przyzna pan, nieco beznadziejne! Pan wie, oprócz owej prymitywnej — jeśli można tak ją nazwać — „cywilizacji” na jednej z planet układu Lalande 21185… — Myli się pan! — Asvitz przerwał mi gwałtownie ostrym i nie dopuszczającym sprzeciwu tonem. — Wszyscy się mylicie! Ale to nie jest wina obserwatoriów i stacji naukowych. Nie może być inaczej. Nie o to w tej chwili chodzi! Mam bardziej osobiste powody, by interesować się sygnałami z Kosmosu… Enor zamilkł, przymknął oczy i wydawało się, że zapadł w drzemkę. Tajemnicze sygnały z Kosmosu… Ja także miałem powody, by się nimi interesować… Owszem, były takie sygnały. Skłaniałem mówiąc, że nic o nich nie wiem. Tylko że nie „Tryton” je odebrał ani żaden ze statków międzygwiezdnych. Zupełnie przypadkowo zarejestrował je jeden z bezludnych satelitów, automatyczna stacja pomiarowa, której zadaniem było rejestrowanie natężenia promieniowania kosmicznego. To był silnie skupiony strumień energii promienistej, emitowany na falach najtwardszego promieniowania gamma. Gdyby to był tylko zwykły strumień fotonów, zostałby uznany za jeden z potoków radiacji galaktycznej i jako taki zarejestrowany w archiwum służby kontroli radioaktywności. Tymczasem — jak zauważył pewien pracownik KORADU — ów strumień promieniowania wykazywał wszelkie cechy… zmodulowanej wiązki fal! Dokładne badania radiogramu wykazały, że jest to rzeczywiście skomplikowana modulacja według nie znanego kodu…. Po ustaleniu kierunku padania wiązki wyznaczono nawet przypuszczalny kierunek jej padania: niosąca nie rozszyfrowane sygnały wiązka promieniowania ogniskowała się na południowym Pacyfiku, tworząc na powierzchni Ziemi „plamę” o średnicy nie przekraczającej kilkudziesięciu kilometrów! Bez trudu stwierdzono, że w chwili odebranią sygnałów żaden z ziemskich statków kosmicznych nie przebywał w tym sektorze nieba, żaden inny sztuczny satelita nie przebiegał nad tym rejonem oceanu. Stwierdzenie to było zresztą czystą formalnością: żaden obiekt pochodzenia ziemskiego nie mógł być źródłem tego rodzaju promieniowania. Nie potrafimy dotąd w ten sposób modulować wiązki promieniowania jądrowego! Pozostało zatem jedyne narzucające się przypuszczenie: sygnały pochodzą z głębi Kosmosu. Najbliższym ciałem niebieskim, leżącym na „podejrzanym” kierunku okazała się niewielka czerwona gwiazda, skatalogowana jako Lacaile 9352. Przy odległości od niej, wynoszącej ponad dziesięć lat światła, trudno było wyobrazić sobie urządzenie dające tak dobrze skupioną wiązkę. Najlepsze z ziemskich laserów miały o kilka rzędów wielkości gorszą zdolność skupiającą. Nie należy przy tym zapominać, że chodzi tu o promieniowanie gamma! Ponadto — jak wiadomo od czasów wyprawy Lambego — układ tej gwiazdy, złożony z trzech maleńkich planet, pozbawiony jest jakiejkolwiek formy wegetacji organizmów żywych, nie mówiąc już o istotach cywilizowanych. Następną gwiazdą, leżącą na zbliżonym kierunku, była wielka Fomalhaut. Nie dotarły do niej żadne ziemskie ekspedycje — była zbyt odległa. Z tego też względu jeszcze mniej niż poprzednia pasowała do hipotezy kosmicznego pochodzenia odebranych sygnałów. Nie byłoby zresztą powodu do robienia wokół tej sprawy tak wielkiego szumu w Kosmocentrum, gdyby nie fakt, że w rejonie Pacyfiku, na który skierowana była wiązka sygnałów, nie było żadnej wyspy oprócz tej jednej, samotnej i maleńkiej, na której znajdował się zakład rehabilitacyjny doktora Quina… Na sygnały z Kosmosu oczekiwano wszak od wieków — bez najniklejszego rezultatu… A teraz, gdy przyszły takie sygnały, nie były one najwyraźniej adresowane do ludzkości… A w każdym razie — nie do całej ludzkości! Któż jednak mógł być tajemniczym adresatem, znajomym — czy może emisariuszem — nie znanych istot z Kosmosu? Fakty same układały się w kuszącą hipotezę: na wyspie w zakładzie Quina przebywali kuracjusze, którzy mieli w swym dotychczasowym życiu takie czy inne kontakty z Kosmosem. Niewykluczone, że któryś z nich zetknął się w swej podróży poza Układ Słoneczny z jakimiś obcymi istotami, które… uczyniły go — świadomym lub nieświadomym — swoim szpiegiem, dywersantem czy może po prostu tylko obserwatorem w społeczności ludzkiej… Przyjęcie takiej hipotezy pociągało za sobą wyjaśnienie istoty sygnałów: były one informacją przeznaczoną dla tego właśnie człowieka albo po prostu „impulsami zdalnego sterowania” jego osobowością. Hipoteza miała słomiane nogi, dlatego też nie można było sobie pozwalać na zbytnie rozbudowywanie wypływających z niej wniosków. Położenie źródła sygnałów, jak również rolę owej tajemniczej „wtyczki” w ziemskie sprawy, jaką stanowił hipotetyczny odbiorca sygnałów — pozostawiono do dalszego wyjaśnienia. Na razie chodziło o stwierdzenie, co dzieje się w zakładzie i czy ktoś z jego pensjonariuszy nie zachowuje się podejrzanie… To był właśnie powód, dla którego znalazłem się na wyspie. Misja moja (tajna do tego stopnia, że wiedziały o niej oprócz mnie tylko trzy osoby) miała na celu odnalezienie tego człowieka. Dzięki temu, że powróciłem właśnie z podróży międzygwiezdnej, mogłem znaleźć się tutaj nie budząc niczyich podejrzeń, jako zwykły kuracjusz, z odpowiednio oczywiście zredagowaną opinią lekarzy—psychiatrów z Kosmedu. „Kto z kuracjuszy zachowuje się podejrzanie….” Łatwo to powiedzieć! Ale odnaleźć takiego wśród ludzi z mniejszymi lub większymi zaburzeniami pamięci czy równowagi psychicznej — to już zadanie graniczące z beznadziejnością… Podstawowym warunkiem powodzenia mojej misji była oczywiście ostrożność w postępowaniu, aby nikt niepowołany nie dowiedział się, że sprawa tajemniczych sygnałów przestała być tajemnicą ich nadawców i odbiorcy. Tę właśnie zasadę ostrożnej indagacji najtrudniej było zachować. Opanowanie zdziwienia i zaskoczenia niespodziewanymi słowami rozmówcy, w pierwszej chwili wydającymi się doskonale przystawać do sprawy, którą miałem zaprzątniętą głowę, nie należało do rzeczy najłatwiejszych w mojej sytuacji. Wbrew pozorom Asvitz nie zasnął. Po chwili otworzył oczy. — Tak… — mruknął. — Mam swoje prywatne powody, by się interesować sygnałami z Kosmosu. — Jakież to powody? — rzuciłem niedbale. — O, to dłuższa historia — powiedział melancholijnie, mrużąc oczy i rozpierając się wygodnie w swoim wózku. Nie zważając na ironiczny uśmiech Lindgarda, udałem żywe zainteresowanie. — Wie pan, dlaczego nie mam nóg? — zaczął Enor cicho. — Nie, na pewno pan nie wie, skąd mógłby pan wiedzieć… To było na Księżycu. Baza Selen–2, zna pan? — Ależ… — wyrwałem się. — Selen–2 zlikwidowano siedemdziesiąt lat temu! — No to co? — Enor popatrzył na mnie z pobłażliwym uśmiechem. — Ja byłem tam jeszcze w dwutysięcznym trzecim! — Ach, więc… pan latał do gwiazd? — Latał — nie latał… W pewnym sensie! — zarechotał nieprzyjemnie, aż jego trzy podbródki zadrgały nad tłustą szyją. — Poniekąd, poniekąd… — powtórzył, jakby bawiąc się brzmieniem tego słowa. — Słuchaj dalej, przyjacielu. Otóż pracowałem na Selenie od początku. Byłem szefem łączności, uważa pan? Wtedy — to był jeszcze przeraźliwy prymityw. Te ówczesne radioteleskopy, śmieszne… Ale w dwutysięcznym trzecim… zostałem porwany! Tu, w naszym systemie, przebywał wówczas statek kosmiczny z Deneba, z Alfy Łabędzia! — Nie przypominam sobie — wtrąciłem chłodno. — W dwutysięcznym sto trzydziestym drugim studiowałem kosmikę u Ciantiego w Rzymie. Nic nam nie mówiono o takich odwiedzinach! — Ech, panie Kreis! — Enor skrzywił się z niesmakiem. — Pan wie, jakie to były czasy: te śmieszne radioteleskopy, zupełnie ślepe na grawiwektor trójpola zespolonego… Nie wykryli niczego. Tamci, to znaczy Denebici, przysłali zwiad na Księżyc, porwali mnie i zabrali ze sobą! — Na Deneba? — No, a dokąd? Pewnie, że do układu Deneba! — A później? Odwieźli pana z powrotem? — Niezupełnie. Na księżycu pozostawili uprzednio urządzenie rekonstrukcyjne, a mnie… przetransmitowali! Rozumie pan? Rozłożonego na impulsy, na ciągi falowe, przesłali na Księżyc, a odbiornik odtworzył mnie w postaci materialnej. Tylko, jak pan widzi, trochę się to nie udało. Widocznie część fal rozproszyła się, uległa odbiciu czy coś w tym sensie. Zostałem odtworzony niekompletnie… Moje nogi… błąkają się gdzieś tam, w przestrzeni… Gdybym choć mógł polecieć na Księżyc… To ich urządzenie musi tam jeszcze być, ukryłem je na zboczu Hipparcha, w szczelinie skalnej… Oni na pewno zorientują się i doślą brakujące części mego faloplanu! Na pewno to zrobią, muszą to zrobić! Twarz Enora nabrzmiała, oczy nabiegły krwią, jakby się dusił. — Prosiłem… — krzyczał — wszystkich prosiłem: uważajcie, rejestrujcie sygnały! Na pewno gdzieś w próżni krążą, zabłąkane… Odbijają się od planet i gwiazd, uginają na mgławicach, interferują między ramionami galaktyk… Zarejestrować, zarejestrować — potem odtworzyć… i będę znów mógł chodzić… Rzucał słowa chaotycznie i bez sensu. O ile na początku wszystko, co mówił, miało jakieś pozory prawdopodobieństwa, o tyle teraz najwyraźniej bredził. Spojrzałem na Olego, lecz on siedział spokojnie, kiwnął tylko uspokajająco głową. Enorowi zresztą rzeczywiście po chwili przeszło. Opadł bezwładnie na oparcie fotela, potem odetchnął kilka razy głęboko i popatrzył na mnie znacznie przytomniejszym wzrokiem. Mimo że wyglądał odrażająco ze swą napuchłą, czerwoną twarzą, trudno było nie współczuć temu biedakowi, którego kalectwo przyprawiło o takie maniackie urojenia… — Panie Asvitz! — zacząłem łagodnie. — Czy nie próbował pan używać protez? Są przecież doskonałe, kierowane bioprądami… — Bzdury! — przerwał ostro. — Żadna proteza nie zastąpi nogi! — No, niby racja! — zgodziłem się. — Ale poza tym przecież… chirurgia plastyczna i regeneracyjna… chyba w tej chwili jest już zdolna… — Odtworzyć? — zarechotał. — Owszem, proponowano mi… Nie zgodziłem się. — Dlaczego? — Niech pan pomyśli logicznie: przypuśćmy, że się zgodzę. Odtworzą mi nogi. A jeśli wówczas Denebici odeślą mi moje własne? Oni to na pewno zrobią, wcześniej czy później… Oni potrafią to zrobić. I muszą, powinni. To przecież ich wina, że tak się stało. Powinni byli od razu przesłać serię zdublowaną, a nie pojedynczy ciąg impulsów! Pomyśl pan, Kreis: jeśli dam sobie odtworzyć nogi, a oni odeślą mi moje własne… to co wtedy? — tu Enor zaryczał szyderczym śmiechem. — Po diabła mi cztery nogi, Kreis? No, po co? Czy ja jestem krowa? Albo pies? Widzisz sam, że nie! Porażony żelazną logiką szaleńca patrzyłem bez słowa, jak zanosząc się od spazmatycznego śmiechu odtacza swój wózek w kierunku wyjścia. Echo jego rechotu brzmiało jeszcze długo w pustym korytarzu. Ole spojrzał na mnie i puknął się znacząco w czoło. Z fotela w kącie podniósł się jakiś drobny, niepozorny mężczyzna. Szedł w kierunku drzwi, lecz mijając mnie, jakby coś sobie przypomniał, zatrzymał się nagle i zwrócił twarz w moją stronę. — Ten znowu swoje opowiada… — powiedział ściszonym głosem. — Niech pan nie wierzy, Kreis, ani jednemu jego słowu. Jemu się wszystko pomieszało po tym wypadku. Bredzi tak od czasu do czasu, a ja najlepiej wiem, że to wszystko bzdura i zmyślenia… W układzie Deneba nie ma żadnych rozumnych istot, żadnej cywilizacji! Cztery gołe planety, wielkie jak wystygłe słońca, na których sama grawitacja rozgniotłaby człowieka na placek… — A pan skąd o tym wie? — zdziwiłem się. — Wiem. — Powiedział to twardo i zdecydowanie. — Ansat IV Quandr — dodał, wyciągając w moją stronę drobną dłoń. — To moje nazwisko. Poza tym scientor kosmognozji… To tytuł naukowy. Dziwi pana? Ale mnie nie dziwi pańskie zdziwienie. Nie będę panu tłumaczył. Pan wybaczy, ale to bezcelowe. I tak nie uwierzyłby pan i… nie zrozumiał… To się nie mieści w waszych pojęciach. To tak, jakby pan — przepraszam — chciał tłumaczyć troglodycie rachunek różniczkowy; nie, nawet powiedziałbym: małpie — ogólną teorię grawitacji… Tak, dobrze ująłem dystans, jaki nas dzieli. Przepraszam… Powiedziawszy to, skłonił się z wyższością i wyszedł z biblioteki. — Nie łudź się, że cię ominie ta jego idiotyczna historyjka — mruknął Ole. — On ją wcześniej czy później każdemu opowiada. — Tobie opowiedział? — Oczywiście. Przecież siedzę tu od pół roku, a on co najmniej rok! — I o czym to on opowiada? — Jeszcze gorsze brednie niż Enor. „Ansat IV Quandr” — też sobie wymyślił! — parsknął Ole. — Cała reszta także z palca wyssana. On twierdzi, wyobraź sobie, że zabłąkał się tu z… przyszłości! Brał udział, jak mówi, w wyprawie międzygalaktycznej, która wyruszyła z Ziemi w dwudziestym szóstym wieku! Za trzysta lat, uważasz? Opowiada, że dostał się w obszar jakiegoś „czasu ujemnego”… nie, on to nazywa „izolowanym obszarem antyczasu”… mądrze, co? No i zamiast trafić w swój dwudziesty szósty, cofnęło go i wylądował w dwudziestym trzecim. Zupełny absurd, no nie? — A tak… naprawdę… to kto on jest? — To… jakaś mętna sprawa… — odparł Ole z wahaniem. — Przyleciał na Ziemię jakimś statkiem. Sam jeden. A tego statku nie odnaleziono w rejestrach. Musiał być bardzo stary, dawno wysłany… Wiesz, jaki bałagan panował w tamtym okresie. Każdy ośrodek, każde, najmniejsze nawet państewko poczytywało sobie za naczelny cel i punkt honoru wysłać własną ekspedycję międzygwiezdną. Archiwa z tamtych czasów to jeden wielki śmietnik. Musiały zaginąć akta sprawy, a na samym statku nie znaleziono żadnych danych, które mogłyby umożliwić identyfikację. Pewnie ten wariat je poniszczył. Jego towarzysze musieli zginąć gdzieś w próżni, a on sam przehibernował mnóstwo czasu, a potem obudził się i dostał kręćka z nudów…. — Więc on twierdzi — podjąłem — że jego wyprawa dopiero… wyruszy za trzysta lat? — Właśnie. Ogromnie biada nad tym, że wpadł w pętlę czasową: po pewnym czasie umrze, potem znów się narodzi w wieku dwudziestym szóstym, by zacząć od nowa swą podróż z wiadomym skutkiem. I tak w kółko… — Trzeba przyznać, że pomysł oryginalny. — O tak. Oni zawsze wpadają na wspaniale pomysły. Nie można im tego wybić z głowy. To są skutki samotności w próżni… Milczeliśmy dłuższą chwilę. — A ty, Ole? — zapytałem wreszcie ostrożnie. — Ty także latałeś? — Tak, trochę. Ale niedaleko. Odbywałem praktykę, potem loty egzaminacyjne. Tyle tylko. Na tym się skończyło. Ale moja historia w niczym nie przypomina fantastyczności opowiadań tamtych biedaków. Moja historia jest w całości prawdziwa, dlatego nie tak atrakcyjna i barwna… Po prostu miałem szok, teraz wracam do równowagi i tyle… Lekarze mówią, że znów będę mógł latać w Patrolu. Wiesz, to paskudnie nudna robota, ale co robić, skoro wyprawy międzygwiezdne wyruszają tak rzadko! To w tej chwili jedyna — poza normalną komunikacją międzyplanetarną, a to jeszcze nudniejsze — możliwość latania… Jeśli chcesz, opowiem ci, w jaki sposób znalazłem się w zakładzie. To dość krótka i nieskomplikowana historia… Powiedziałem, że chętnie posłucham. Lindgard skinął głową, poprawił się w fotelu i rozpoczął monotonnym, ściszonym głosem: — Byłem już w trzecim stopniu wyszkolenia, gdy przydzielono mnie na „Kraba”. To taki dwumiejscowy, niewielki patrolowiec średniego zasięgu. Miałem do wylatania ileś tam jednostek astronomicznych, potem egzamin i licencja samodzielnego pilota Patrolu. Mojego instruktora poznałem dopiero w kabinie „Kraba”… Siedział na prawym fotelu. Na powitanie wyciągnął do mnie dłoń. Głos miał przyjemny, równy i dźwięczny… Tylko tyle potrafiłem powiedzieć o jego powierzchowności po pierwszym locie. Obszerny skafander i wielka hauba na głowie kryły dokładnie jego postać — tak samo zresztą, jak i mnie… Był doskonałym dowódcą i pilotem o nie spotykanych umiejętnościach. To rzucało się w oczy już przy pierwszych trudniejszych manewrach nawet mnie, nowicjuszowi… Przez cały czas, gdy prowadziliśmy rakietę wspólnie, dłonie jego spoczywały miękko na dźwigniach dublujących moje urządzenia sterownicze. Jednak każdy mój niewłaściwy ruch wyzwalał natychmiastową reakcję tych na pozór niezgrabnych, odzianych w grube rękawice dłoni. Czasem wydawało mi się, że przeczuwa moje błędy i poprawia, zanim jeszcze zdążę je popełnić. To było niesamowite i dopiero po kilku manewrach zdołałem się do tego nieco przyzwyczaić. Ta jego narzucająca się obecność dawała poczucie stuprocentowej pewności lotu. Przy nim — nawet gdy bezwładnie spoczywał na fotelu i zdawało się, że śpi — czułem się zawsze bezpiecznie. Nie wiem, czy spał i nieraz zdawało mi się, że nie zasypia nigdy albo drzemie niezwykle czujnie. Każde bowiem drgnienie kabiny, każdy trzask wykrywacza pyłów powodowały jego natychmiastowe przebudzenie. Sztywniał z dłońmi na sterach, gotów przyjść mi z pomocą w razie kłopotów… Nigdy nie widziałem go jedzącego. Sądziłem, że posiłki spożywa, gdy ja śpię. Pierwszy wspólny rejs trwał dwa tygodnie. W drugim zapuściliśmy się w rejon pasa planetoid — tam miałem wykazać się swymi umiejętnościami nawigacyjnymi. Program egzaminu przewidywał lądowanie na Cererze, demontaż jednego z zasobników paliwowych, potem kilka jeszcze testów i czynności w warunkach ograniczonej łączności. Poszło mi nadspodziewanie dobrze. Obecność dowódcy działała na mnie jak środek uspokajający. Nie popełniłem chyba żadnego błędu. Gdy wprowadziłem rakietę na kurs powrotny, powiedział tylko: „Zdałeś”. Byłem mu wdzięczny za to, że zawsze zachowywał się tak powściągliwie, zarówno wobec błędów, jak i wobec sukcesów. Nie widziałem go nigdy bez skafandra ani poza kabiną rakiety. Gdy opuszczałem ją po rejsie, on w niej jeszcze pozostawał, sprawdzając jakieś szczegóły w dzienniku pokładowym. Jego sumienność i dokładność były zadziwiające. Teraz, po zdanym egzaminie, gdy wracaliśmy znanym i oblatanym przez dziesiątki rakiet kursem ku Ziemi, pomyślałem sobie, że nigdy nie potrafię mu dorównać… Poczułem się zupełnie głupi wobec jego umiejętności. Pomyślałem nawet, że nie powinni dawać takich instruktorów młodym adeptom pilotażu. Przy takim pilocie traci się całkowicie poczucie własnej wartości, zyskując w zamian pewność, że nie może się stać nic złego, dopóki on jest w rakiecie… Któregoś dnia, gdy rakieta wciąż, jak na smyczy, szła w kierunku Ziemi i nie działo się właściwie nic, zaproponowałem mu, jak zwykle w takich sytuacjach, partię szachów. Zgodził się. Graliśmy w pamięci, bez szachownicy. Mnie sprawiało to nie lada trudność, lecz starałem się nie dać tego po sobie poznać. On natomiast grał wspaniale. Potrafił przy tym równocześnie mieć na oku tablicę kontrolną i zauważyć każdy najmniejszy nawet szczegół na ekranach. Prawdę powiedziawszy, nie udawało mi się z nim nigdy wygrać, ale z tym pogodziłem się szybko. Jego umysł był niedościgniony i w tej dziedzinie .. Po którymś z kolei moim ruchu czekałem dość długo na jego odpowiedź. Nigdy przedtem nie namyślał się tak długo. Sądziłem, że zasnął lub zadumał się nad czymś i nie przerywałem jego milczenia. Dopiero po dwudziestu minutach powiedziałem coś. Nie odezwał się. Zaniepokojony, przechyliłem się przez poręcz, ale pasy nie pozwoliły mi sięgnąć do jego dłoni. Odpiąłem je i pożeglowałem w powietrzu, czepiając się uchwytów, w jego stronę. Ująłem spoczywającą na sterze dłoń. Była bezwładna! Szybko przysunąłem się w kierunku jego twarzy i zajrzałem pod haubę. Pierwszy raz widziałem jego twarz w takim zbliżeniu. Wydała mi się jakaś nienaturalna. Oczy były otwarte, lecz jakby martwe, nieruchome i bez wyrazu. Szarpnąłem bezwładną dłoń. Żaden ruch nie mącił martwoty tej okropnie nieludzkiej, woskowej maski… Nagle bezwładna dotąd dłoń poczęła z wolna obejmować mój przegub. Twarde palce zacisnęły się kurczowo, aż krzyknąłem z bólu. Reszta postaci nie drgnęła nawet, tylko ta ręka, jakby samodzielna, żyjąca własnym życiem… Szarpnąłem się do tyłu, usiłując wyrwać dłoń z bolesnego uścisku. Bez skutku. Zaciśnięta rękawica więziła mój przegub. W nagłym ataku strachu chwyciłem wolną dłonią skafander na piersi dowódcy. Pod palcami poczułem — zamiast miękkiej wyściółki — sztywną, metalizowaną tkaninę. Szarpnąłem z całej siły, zapięcie puściło… I wtedy… wtedy oczom moim ukazało się wnętrze kombinezonu… Zamiast spodziewanej ludzkiej postaci ujrzałem… sploty kabli i przewodów hydraulicznych, mechanizmy wykonawcze, elementy elektroniczne… Straciłem panowanie nad sobą… Szarpiąc wciąż uwięzioną dłoń, wskoczyłem na fotel i waląc na oślep okutymi butami, miażdżyłem kukłę, która była moim dowódcą… Jakiś przewód pękł, tłusta plama oleju wykwitła na tkaninie skafandra. Uścisk osłabł, potem martwa mechaniczna dłoń puściła mój przegub… To była maszyna! Nie człowiek, lecz makieta, mechanizm wykonawczy, połączony z elektronowym kalkulatorem rakiety! To miał być eksperyment, rozumiesz? To właśnie tę maszynę, nie mnie, egzaminowano ze sprawności pilotażu… A ja… ja miałem zachować się, jakbym miał obok siebie doświadczonego pilota… Dlatego musiała być ta kukła, symulująca człowieka…. Dlatego nikt mi o niczym nie powiedział! I ta właśnie kukła zawiodła…. Ja byłem jej dublerem, na wypadek gdyby to się stało…. Cała moja pewność siebie znikła jak miraż… Roztrzęsiony do ostatnich granic, zdołałem jakoś wejść na orbitę satelitarną, skąd zdjęli mnie drugą patrolówką… Ole przerwał, zapatrzony w jakiś punkt na ścianie. — Takiego miałem dowódcę patrolu… — ciągnął po chwili z nutą ironii w głosie. — Właściwie to bardzo go polubiłem… Był dla mnie wzorem do naśladowania, niedościgłym ideałem. Polubiłem go, a to był wstrętny mechaniczny manekin, robot…. Ole przeniósł spojrzenie na moją twarz, badał ją przez chwilę z wyrazem dziwnej jakiejś podejrzliwości. Nagle oczy jego rozszerzyły się, zapłonęły dzikim blaskiem i zanim zdołałem się zorientować, sprężył się i skoczył w moim kierunku. — A ty? Ty? — wrzeszczał, targając mi ubranie na piersi. — Ty też jesteś robot! Nieprzytomnie szarpał mi klapy marynarki. Chcąc uwolnić się od niego, machinalnie chwyciłem jego przegub, usiłując oderwać zaciśniętą dłoń od mego ubrania. Wtedy wybuchnął nową falą spazmatycznych wrzasków. — Precz, precz!!! — wył w najwyższym przerażeniu. — Puść, natychmiast puść! Ty wstrętny automacie! Wyłącz się, natychmiast wyłącz się! Ty jesteś sztuczny! Odskoczył, wyrywając swoją dłoń z mojej. Tuż za nim niespodziewanie wyrósł czarnowłosy olbrzym — to musiał być ten człowiek, który siedział dotąd w kącie pokoju. Chwycił Olego pod ramiona i wrzeszczącego wywlókł na korytarz. Słyszałem, jak zawołał głębokim basem: — Pielęgniarz! Lindgard znowu dostał szału. Zabierzcie go! Po chwili czarny wrócił i kłaniając się niezgrabnie, powiedział: — Nie przejmuj— się, to u niego normalne… Z każdym nowym musi to powtórzyć… Za godzinę mu przejdzie i nie będzie o niczym wiedział. Nazywam się Conti — dodał po chwili, wyciągając dłoń. Potem, nachylając się nade mną, wyszeptał: — Ale to wcale nie jest moje prawdziwe nazwisko. Mnie w ogóle nie ma! To znaczy… jestem, ale nie człowiekiem! — dodał, widząc mój źle ukryty odruch przestrachu. — Ja jestem podmieniony, rozumiesz? Właściwy Conti został na szóstej planecie układu Vegi. Zamiast niego przysłali mnie! Ale… — tu położył palec na ustach — nic, nikomu! Wiem, że ty też… tego… rozumiemy się? Galaktyci, tak? Ciebie też, ja wiem! Takiego to ja zawsze poznam, nie bój się! Ale ci, tutaj, nie poznają, nie wiedzą… Musimy się trzymać razem! — tu huknął mnie dłonią po ramieniu, aż się zachwiałem. — No, w porządku? Już my ich…. Zrobił nieokreślony ruch dłonią i uśmiechając się konspiracyjnie mrugnął jeszcze okiem i wyszedł. Zostałem sam w bibliotece. Rozejrzałem się po ścianach i półkach. Sprawdziwszy, że za oparciami foteli nie ukrywa się nikt więcej, podszedłem do stolika, na którym leżały otwarte książki. To były bardzo stare książki, chyba z dwudziestego wieku. Oczywiście faksymile oryginałów, lecz odbite na folii doskonale imitującej stary papier. Spojrzałem na tytuł jednej z nich. Stanisław Lem, „Dzieła Wszystkie”, szósty tom… Klasyka opowieści naukowo–fantastycznej… Tę czytał Enor… Drugą, leżącą na stole, przy którym siedział był „człowiek z przyszłości, scientor kosmognozji, Quandr”, poznałem od razu, spojrzawszy na tekst: Wells, „Wehikuł Czasu”. Na marginesach i między wierszami widniały odręczne dopiski i uwagi. Przy fragmentach stanowiących relacją Podróżnika po Krainie Czasu z jego podróży w przyszłość odczytałem: „Bzdura! Zupełny absurd!”, gdzie indziej znów: „Brawo! Genialna intuicja!”, a o kilka wierszy dalej: „Tu przeholował, optymista!” Wyglądało na to, że autor uwag konfrontował z rzeczywistością fantastyczną wizję pisarza… Pomyślałem, że Quin nie powinien swym pacjentom pozwalać na czytanie książek, z których mogą oni czerpać materiał do wzbogacania swych urojeń. Cóż, Quin miał swoje metody… Usadowiwszy się wygodnie w kącie, wydobyłem mikrofilmy i lupę. Wybrałem charakterystyki trzech poznanych przeze mnie osobników. Czwartego, Quandra, nie mogłem odnaleźć nie znając jego prawdziwego nazwiska. Ole twierdził, że on nazywa się inaczej… Co do Olego Lindgarda, sprawa przedstawiała się nader przejrzyście. To, co o nim napisano, pokrywało się w zupełności z tym, co opowiadał o sobie. Jego przypadek określono jako „uraz skojarzeniowy, wyzwalający reakcję histeryczno–lękową”. Według Quina po upływie roku wszelkie objawy winny ustąpić. Do chwili obecnej osiągnięto już to, że Lindgard tylko nowe, pierwszy raz widziane osoby podejrzewał o „sztuczność”. Początkowo bowiem atakował nawet starych znajomych, i to po kilka razy z rzędu, gdy rozmowa zeszła na sprawy związane z jego służbą kosmiczną. Historia choroby Enora w niewielkim tylko stopniu zgadzała się z jego opowieścią. Enor nie latał nigdy dalej niż na Księżyc. Służył rzeczywiście na Selenie, ale przez bardzo krótki czas, jako młody praktykant. Obecnie miał sześćdziesiąt dwa lata biologiczne. W chwili gdy nastąpiła owiana dotąd tajemnicą, legendą i mgłą nie wyjaśnionych zagadek katastrofa bazy Selen, liczył sobie niewiele ponad dwadzieścia lat. Wskutek eksplozji stracił obie nogi. Odnaleziono go w niewielkiej odległości, kilkadziesiąt metrów od ruin bazy, u stóp Hipparcha, Był w stanie drugiego stopnia śmierci klinicznej, z zapoczątkowanymi zmianami strukturalnymi w mózgu. Wielokrotne próby przeszczepów i odtwarzania tkanki mózgowej nie dawały zadowalających rezultatów. Gdyby w takim stanie przywrócono go do przytomności, byłby niezdolny do życia. Odłożony w stanie anabiotycznym do przetrwalnika, oczekiwał przez lat dwadzieścia na postęp w dziedzinie regeneracyjnej chirurgii mózgu. Późniejsze próby przyniosły znacznie lepsze wyniki. Przywrócony do czynnego życia, Enor zdawał się być najzupełniej normalny. Gdy jednak zaproponowano mu regenerację utraconych kończyn, zaprotestował. Odtąd też zaczął opowiadać ową niesamowitą historię o swych kontaktach z mieszkańcami układu Deneba. Przez pewien czas pracował w służbie łączności kosmicznej na Ziemi, coraz częściej jednak zaczął się domagać wysłania go na Księżyc. Potem stan jego pogorszył się, zaniedbywał swe obowiązki. Skierowano go na obserwację do zakładu Quina. Pięć lat kuracji specjalnymi metodami nie przyniosło ani śladu wyników: Enor wciąż opowiadał swą urojoną historię, uzupełniając ją o coraz to nowe szczegóły. Na koniec odnalazłem kartę Contiego. Czytałem z rosnącym zainteresowaniem: „Al Conti, uczestnik wyprawy »Korala« do układu Krtiger 60; Planetolog. Na trzeciej planecie układu zaginął wraz z pilotem rotoplanu, Lorantem. Po upływie przepisowych siedemdziesięciu dwóch godzin zaniechano bezskutecznych poszukiwań. Conti zjawił się niespodziewanie sam, w kilka godzin później. Zdradzał oznaki silnego wyczerpania, rozstroju psychicznego i selektywnego zaniku pamięci. Pytany o pilota i rotoplan — nie potrafił udzielić żadnych wyjaśnień. Wznowiono poszukiwania w promieniu dwakroć większym niż dystans, jaki Al mógł przebyć pieszo w czasie osiemdziesięciu godzin. Żadnych śladów rotoplanu nie odnaleziono. Powołana komisja przyjęła wersję, według której Lorant miał pozostawić Contiego w niewielkiej stosunkowo odległości od bazy, a sam odlecieć dalej. Po Contiego miał wrócić, lecz wskutek awarii czy wypadku nie zgłosił się w umówionym czasie. Należy dodać, że łączność była tego dnia fatalna, silne zakłócenia atmosferyczne (rzecz typowa w układzie Krüger 60) niweczyły wszelkie próby nawiązania kontaktu z rotoplanem już w kilkadziesiąt minut po jego starcie. Conti dotychczas nie złożył zadowalających zeznań. Zmieniał kilkakrotnie wersje wyjaśnień, żadna z nich jednak nie wytrzymała krytyki. Do zakładu doktora Quina skierowany został wkrótce po powrocie. Przebywa tam przeszło pół roku. Dotychczas nie zaobserwowano poprawy stanu jego pamięci”. Doczytawszy do końca, zastanowiłem się raz jeszcze nad każdym z tej trójki. Czy któryś z nich może być… agentem obcej cywilizacji? Również dobrze każdy, jak… żaden. Przecież „werbunek” do takiej roli nie musiał nastąpić w odległym układzie planetarnym. Tak więc wszyscy są w jednakowym stopniu podejrzani. Jak spośród wszystkich pensjonariuszy zakładu wyłowić tego — czy może tych? — do których adresowane są owe tajemnicze sygnały z Kosmosu, zogniskowane bez wątpienia na tej właśnie samotnej wysepce? Czy nadawca tych sygnałów nie zorientował się jeszcze, że jego depesze zostały odkryte i przechwycone? Czy są to tylko jednostronnie przekazywane instrukcje, czy może regularna, obustronna wymiana informacji? Sygnałów emitowanych w przeciwnym kierunku dotychczas nie zaobserwowano… Moje rozmyślania przerwał pielęgniarz, który zawiadomił mnie o podwieczorku. Jedzenie podano mi do pokoju. Obok nakrycia znalazłem kartkę z notesu, na której widniało kilka słów nakreślonych w pośpiechu: Był dla Pana radiogram ż Dowództwa. Przyznano Panu trzecią grupę pilotażu transstellarnego. Ponadto przekazano pozdrowienia od pani Key. Quin Z ożywieniem przeczytałem dwa razy tę krótką notatkę. „Pani Key” to były sygnały, „trzecia grupa” zaś oznaczała czas ich pojawienia się. Sprawdziłem w mojej tabelce szyfrowej — tak, to oznaczało czas między piątą a wpół do szóstej… Zatem już po moim przybyciu do zakładu, w czasie gdy rozmawiałem… zaraz, z kim rozmawiałem w tym czasie? Pamięć mam dobrą, a w tym wypadku pilnowałem się specjalnie. Do biblioteki wszedłem dokładnie o czwartej pięćdziesiąt cztery. Od tej chwili miałem na oku całą czwórkę. Enor opuścił pokój w dziesięć minut później… W jakieś dwie minuty po nim wyszedł Quandr (Jakże się on ,u licha, nazywa naprawdę?). Conti wyprowadził Olego chyba ze dwadzieścia po piątej… Psiakrew! — pomyślałem — żadnego nie miałem na oku przez pełne pół godziny. Zadzwoniłem po pielęgniarza. Przybył po minucie. Poprosiłem go, aby zszedł do gabinetu doktora i zapytał o szczegóły mojej nominacji. Nim skończyłem jeść, wrócił z odpowiedzią. Dowództwo wyjaśnia, że otrzymał Pan zaszeregowanie według paragrafu osiemnastego, punkt czwarty, z wszystkimi wynikającymi stąd uprawnieniami. Quin Spojrzałem w tabelkę. Osiemnastka — to minuty od dziesiątej do piętnastej. Cztery — to pierwsza minuta… A więc dokładnie: siedemnasta dziesięć do siedemnastej jedenaście. O tej porze odebrano sygnały… W tym czasie rozmawiałem z Ole… Zatem on raczej nie mógł być ich odbiorcą. Ale wszyscy pozostali? Zapukano do drzwi. Ledwie zdążyłem schować swoje notatki, ukazała się czupryna Contiego. — Chodź! — powiedział, mrużąc oko. Nie pytając o nic, poszedłem za nim. Poprowadził mnie korytarzem. Pchnął któreś z rzędu drzwi i przepuścił mnie przodem. Na środku pokoju siedział w swym wózku Enor. Drgnął gwałtownie, gdy weszliśmy. Usiłował skryć coś pod pledem, którym był okryty. Spod koca wystawał kawałek drutu. — Nie bój się, stary. Sami swoi — uspokoił go Al, zamykając drzwi. Spojrzałem na wysuwającą się spod koca dłoń Enora. Trzymał w niej sklecony prymitywnym sposobem odbiorniczek radiowy. — Enor jest elektronikiem — wyjaśni Al. — Dzięki temu — prawie z niczego — zrobił ten odbiornik. Słuchamy sobie wiadomości ze świata. Tu daje się odbierać Nową Zelandię i część Antarktydy. Jest to co prawda surowo zabronione… Jedyny odbiornik i nadajnik znajduje się u szefa, i to pod kluczem. — Stary popełnił jeden błąd — zaśmiał się Enor. — Poprosił mnie kiedyś o naprawienie tego swojego odbiornika. Nie takie aparaty się reperowało! Zmieniłem nieco schemat i zostało mi te kilka elementów… — Jakie pasma chwyta ten odbiornik? — zapytałem, siląc się na obojętny ton. — A jakie pan chce? — uśmiechnął się dumnie. — No… żadne, tak pytam… — Mogę służyć zakresem do pięciuset megaherców. — Przecież fale ultrakrótkie z najbliższych rozgłośni nie docierają na wyspę Oor? — zauważyłem. Enor uśmiechnął się chytrze. — Myśli pan, że ja tak, dla przyjemności radia sobie słucham? Panie, ja wiem, co robię i po co… Oni transmitują zwykle na najkrótszych pasmach! Wie pan, ci z Deneba, o których panu mówiłem. Muszę pilnować, nasłuchiwać… — Dobra, dobra! — przerwał mu Al, trącając mnie porozumiewawczo łokciem. — Dawaj Nową Zelandię, zaraz będą wiadomości. Odbiornik zaskrzeczał, a potem zabrzmiał nadspodziewanie wyraźnym głosem spikera Więc to tędy przeciekają wieści ze świata? — pomyślałem, a głośno spytałem: — Czy wszyscy kuracjusze korzystają z tego źródła informacji? — Wszyscy z wyjątkiem tego idioty Libnera… — Który to? — No, ten, co się podaje za Ansata Czwartego Qandra. I jeszcze jeden jest taki, do którego nie mamy zaufania — wyjaśnił Enor. — Jest tu dopiero cztery dni. Nie widziałeś go pewnie, siedzi stale u siebie w pokoju i patrzy w sufit albo w okno… — Jak on się nazywa? — Nie wiem dokładnie. Na imię ma chyba Bert. Podobno z którejś z dawnych wypraw. Dopiero teraz coś mu się w głowie przekręciło… — On się nazywa Bert Zahtl czy coś w tym rodzaju — mruknął Al. Drgnąłem. To imię i nazwisko były mi znane! — Czy on nie jest z wyprawy Branta, z dwutysięcznego sto ósmego? — Zdaje się… — zastanowił się Al. — Tak chyba mówił doktor, kiedy go pytałem, co to za jeden. Tak… To mógł być ten Bert, którego znałem. Wyruszył rok przede mną, ale w przeciwnym kierunku. Miał krótszą podróż, mógł wrócić znacznie wcześniej. Muszę go zobaczyć! — W którym pokoju mieszka ten Zahtl? — spytałem po cierpliwym wysłuchaniu komunikatów radiowych, które mnie w tej chwili nic nie obchodziły. — W czternastce, obok ciebie — wyjaśnił Al. — Nie radzę ci jednak chodzić do niego. Diabelnie nudny facet. Nikogo, zdaje się, nie zauważa. Ciężki przypadek melancholii. — Dawno on wrócił? — indagowałem dalej. _ Nie zdążyłem jeszcze przejrzeć ostatnich roczników biuletynu… Nie mam pojęcia, które wyprawy wróciły i w jakim składzie… Bo ten Bert to chyba mój znajomy z Ośrodka Szkoleniowego. Razem kończyliśmy studia… — Ekspedycja Branta wróciła trzy lata temu. Mieli duże straty w ludziach — powiedział Enor, chowając swój odbiornik za oddarte obicie wózka. — To ja już pójdę — powiedziałem niepewnie, rozglądając się po pokoju. — Zaczekaj, do czego się tak spieszysz? — zatrzymał mnie Al— Samemu nudno! Rozmowa nie kleiła się jednak i po chwili pożegnałem Enora. Al wyszedł za mną. Myślałem, że wróci do swych tajemniczych informacji, jakimi raczył mnie w bibliotece, lecz on odprowadził mnie tylko do drzwi mojego pokoju. Gdy mijaliśmy czternastkę, wypadł stamtąd jeden z pielęgniarzy. Klął pod nosem, kierując się ku schodom. — Co tam u niego? — rzucił za nim Al. — A niech go diabli porwą! — burknął pielęgniarz. — Od dwóch dni nie chce niczego jeść. Niech sobie szef z nim radzi. W moim pokoju paliło się światło. Na stole stała przyniesiona niedawno kolacja. Al pożegnał mnie w progu i poszedł do siebie, na parter. Dziwny ten Al! — pomyślałem. — Zachowuje się przecież zupełnie normalnie i nawet jest dość sympatyczny. A jednak… Nie potrafiłem tego sformułować, ale… wydawało mi się, że człowiek ten kieruje moimi krokami, pilnuje mnie czy śledzi. Być może wskutek ciągłego napięcia i świadomości mojej tajnej misji byłem na tym punkcie przewrażliwiony. Poczucie, że jestem kontrolowany, nie opuszczało mnie ani na chwilę… Po kolacji położyłem się i chyba od razu zasnąłem. Obudził mnie jakiś dźwięk. Nie poruszyłem się, starając się utrzymać równy oddech. Nadsłuchiwałem chwilę w ciszy i ciemności. Nic. Widocznie jakieś senne złudzenie… Nagle, jakby tuż przy moim posłaniu, zadreptało coś po podłodze. Szczur — pomyślałem. — Albo coś z lasu weszło przez uchylone okno. Jaszczurka! Nie… Za głośno tupie. Trzeba się przekonać. Błyskawicznym wyrzutem dłoni trafiłem w przycisk nad głową. Równocześnie z trzaskiem kontaktu szurnęło coś po podłodze. Zabłysła lampa. Oślepionym wzrokiem omiotłem wszystkie kąty. Nic. Jeśli to szczur, skrył się w jakąś dziurę. Spojrzałem na resztki kolacji, których nikt jakoś nie przyszedł sprzątnąć. Pozostawiony kawałek chleba był nie tknięty… Na pewno szczur! — uspokoiłem sam siebie, gasząc światło. Spojrzałem w ciemności na fosforyzujący zegar ścienny. Dochodziła dwudziesta trzecia. Spałem zatem ledwie godzinę. Myśl o obecności szczura w pokoju nie dawała mi zasnąć. Sięgnąłem w kierunku stolika. Zmacawszy dłonią widelec, położyłem go w zasięgu ręki, na podłodze. Na korytarzu słychać było kroki. Po chwili skrzypnęły drzwi sąsiedniego pokoju. Usłyszałem wyraźny głos pielęgniarza: — Panie Zahtl, doktor prosi, aby pan zszedł do niego, do gabinetu. Nie chciałby długo czekac. Czy pan pójdzie sam, czy mam pana sprowadzić? Kroki pielęgniarza zastukały znów po korytarzu — widocznie Zahtl zgodził się iść dobrowolnie. Świetna okazja, by go sobie obejrzeć! — pomyślałem. W tej samej chwili w kącie pokoju zatupotało znowu. — Cholera! Nie zasnę z tym szczurem — mruknąłem, wstając i naciągając szlafrok. Na korytarzu rozległo się człapanie miękkich pantofli. To Zahtl szedł do szefa. Podszedłem do drzwi i nie zapalając światła, uchyliłem je ostrożnie. Niestety, otwierały się w takim kierunku, że przez szparę nie widziałem tej części korytarza, w której znalazł się idący. Widziałem za to drzwi czternastki. Pozostawił je nie zamknięte, w środku paliło się światło. Chwiłę stałem niezdecydowanie w nie domkniętych drzwiach swego pokoju. Za wszelką cenę chciałem zobaczyć Zahtla, gdy będzie wracał. Od strony schodów posłyszałem ciężkie kroki. Po chwili w polu widzenia pojawił się pielęgniarz, a za nim nosze, podtrzymywane przez drugiego. Na noszach leżał człowiek. Jego profil mignął mi w szparze przez tak krótką chwilę, że nie mogłem nawet stwierdzić, czy kiedykolwiek widziałem tę twarz. Pierwszy pielęgniarz otworzył nogą drzwi czternastki. Wnieśli nosze, a po chwili wyszli, gasząc światło i zamykając pokój. Gdy mijali moje drzwi, jeden z nich domknął je cicho. Przypomniałem sobie o szczurze i o tym, że powinienem był zawołać na pielęgniarzy, by go przepłoszyli lub dali mi inny pokój. Wyszedłem z pokoju. Chwilę wahałem się, by wreszcie zdecydowanie skierować się ku drzwiom czternastki. Trzeba wreszcie to załatwić. Zdaje się, że dali mu jakieś środki uspokajające — pomyślałem. — Zobaczę go, dopóki śpi. W pokoju było ciemno. Smuga światła z korytarza padła na twarz leżącego na łóżku człowieka. To mi wystarczyło. Ten człowiek nie był Bertem Zahtlem z wyprawy Branta! Oczy miał zamknięte, ręce ułożone równo na kołdrze. To na pewno nie był tamten Bert… Tym niemniej widziałem już kiedyś tę twarz. Trudno przypuszczać, by był to któryś ze starych znajomych sprzed mojej podróży. Musiałem widzieć go już po powrocie, tylko… gdzie? Na pewno mignął mi gdzieś w tłumie… Dziwne — pomyślałem. — Dlaczego znajduje się tutaj pod cudzym nazwiskiem? Muszę jak najszybciej ustalić jego tożsamość! Odruchowo sięgnąłem do kieszeni, zapominając, że jestem w szlafroku i nie mam przy sobie notatek. Zamknąłem cicho drzwi i poszedłem w kierunku schodów. Gdy przechodziłem koło gabinetu Quina, na parterze, wydało mi się, że słyszę szmer rozmowy. W pokoju pielęgniarzy nie było nikogo. Zapukałem do gabinetu i nie czekając odpowiedzi, nacisnąłem klamkę. Quina zastałem przed ogromnym szafskiem wypchanym ustawionymi ciasno segregatorami. Stojący obok niego wysoki mężczyzna sięgał na najwyższą półkę. Obrócili się równocześnie w moją stronę. Quin wydał mi się nieco zmieszany, Spojrzałem na tego drugiego i z ledwością opanowałem zdumienie: przede mną stał ten sam rzekomy Zahtl, którego minutę temu widziałem, głęboko uśpionego w pokoju czternastym. Są tylko jedne schody — przemknęło mi przez myśl. — Nie mógł zejść tu po mnie! — Pan… nie śpi? — Quin uśmiechnął się z przymusem. — Nie mogę — powiedziałem, usiłując nadać głosowi nieco senne brzmienie. — Szczury spacerują po moim pokoju. — Szczury?! — zdumiał się doktor. — Widział je pan? — Nie. Było ciemno, a kiedy zapaliłem światło, uciekły. — Ach, uspokoił mnie pan! Jeszcze tylko szczurów by nam tu brakowało! — Quin odetchnął z wyraźną ulgą. — Pan się myli. To nie były szczury. Na pewno nie zaniknął pan okna. Zapomniałem panu o tym powiedzieć. Trzeba zamykać okna albo wstawiać w nie siatkę. W przeciwnym razie będzie pan co noc narażony na wizyty. To koala, rodzaj małych niedźwiadków… Ktoś je sprowadził tu z Australii. Zaaklimatyzowały się i rozmnożyły. W ogrodzie jest sporo eukaliptusów. One żywią się liśćmi eukaliptusa. Najadają się do granic możliwości, a potem popadają w stan upojenia i wiszą na gałęziach, nieprzytomne do tego stopnia, że można je rękami zbierać. Dopiero pod wieczór trzeźwieją i zaczynają myszkować w poszukiwaniu przekąski. Mają swoje tajne przejścia do budynku i czasem nawet siatki w oknie nie pomagają. Są zresztą zupełnie nieszkodliwe i skądinąd bardzo miłe. Cóż mogę panu poradzić? —. Quin odwrócił się w kierunku biurka i z szuflady wydobył mały pulweryzator do wody kwiatowej. — Niech pan to rozpyli w pokoju. Trochę pachnie, ale dla człowieka znośnie, a one tego nie lubią. — Dziękuję! — powiedziałem, patrząc z ukosa na fałszywego Zahtla. — Dobranoc panom! — Chwileczkę — zatrzymał mnie Quin. — Chyba miałem coś do pana… Odwrócił się i wyszedł do laboratorium, zamykając starannie drzwi za sobą. Na chwilę zostałem oko w oko z osobnikiem o podejrzanej tożsamości i dziwnej umiejętności przebywania w dwóch miejscach naraz. — Przepraszam, czy pan Bert Zahtl z wyprawy Branta? — rzuciłem z uprzejmym uśmiechem. Spojrzał na mnie ponuro i odburknął: — Tak. Bo co? — Pan sobie mnie nie przypomina? — spytałem z naciskiem. — Nie. A pan mnie? — Także nie! — No, .to w porządku… — powiedział, a twarz rozkurczyła mu się w ironicznym uśmiechu. — Nie wszystko jest w porządku. Znałem Berta Zahtla, nim wyruszył w stronę Fomalhaut. Spojrzał na mnie z wrogim błyskiem w oczach. W tej samej chwili wrócił doktor. — Przepraszam pana, Kreis. Chyba załatwimy to jutro, nie mogę znaleźć klucza od szafy. Pan też może wrócić do siebie, panie Zahtl. Dobranoc panom! Skłonił się uprzejmie i otworzył przed nami drzwi. Zahtl wyszedł pierwszy. Pogoniłem za nim. Na schodach zatrzymał się nagle, odwrócił w moją stronę i patrząc z góry, syknął stłumionym szeptem: — Jestem Bert Zahtl! Zapamiętaj to sobie! Potem odwrócił się plecami i powoli poszedł dalej. Gdy zbliżył się do swoich drzwi i położył dłoń na klamce, zamarł nagle w bezruchu. Patrzył na drzwi w końcu korytarza — jedyne na ścianie zamykającej korytarz tego piętra. Klamka tych drzwi unosiła się powoli, jakby ktoś cicho zamykał je od wewnątrz. Zahtl rzucił krótkie spojrzenie w moją stronę, a potem nagłym ruchem otworzył swoje drzwi i zniknął we wnętrzu pokoju. Zauważyłem, że w pokoju paliło się światło… Gdy drzwi zamknęły się za nim, podbiegłem do nich i otworzyłem je szybko. Zahtl siedział na brzegu łóżka i zdejmował pantofle. Eez słowa zamknąłem drzwi, nim podniósł głowę. W moim pokoju nic się nie zmieniło. Nawet widelec leżał na podłodze, jak go zostawiłem. Nacisnąłem rozpylacz i pociągnąłem nosem. Ciecz miała bardzo słaby zapach, który z niczym mi się nie kojarzył. Rozpyliłem nieco tej substancji na parapecie okna i po kątach.. Zahtl jest najbardziej podejrzany — pomyślałem, leżąc już w łóżku. — Chociaż… przybył tu cztery dni temu, a sygnały pojawiły się po raz pierwszy przed tygodniem… Może to jednak znaczyć, że przybył tu właśnie po to, by je odebrać. Może tak był umówiony ze swymi mocodawcami… Gdzie ja go już widziałem? Budziłem się z trudem, powieki opadały ciężko, choć dochodziła dziesiąta. Śniadanie podawano zwykle o ósmej, toteż zdziwiłem się, że kawa w porcelanowym dzbanku jest gorąca. Przed chwilą przyniesiona — pomyślałem. — Skąd wiedzieli, że będę dłużej spał? Jedząc, przypomniałem sobie wydarzenia wczorajszego wieczora. Szczególnie te drzwi na końcu korytarza nie dawały mi spokoju. O ile zdołałem się zorientować uprzednio, oprócz mnie i sąsiada spod czternastki nikt więcej nie mieszkał na tym piętrze. Próbowałem uprzytomnić sobie, co znajduje się bezpośrednio pod tym pomieszczeniem, na parterze. Czyżby było tam jakieś dodatkowe zejście na parter? To by tłumaczyło wczorajsze pojawienie się Zahtla w gabinecie… Znaczyłoby to jednak, że Zahtl działa w jakiejś zmowie z Quinem… Z drugiej strony jednak ton, jakim wmawiał mi na schodach, że jest naprawdę Zahtlem, zdaje się świadczyć, iż wie on to samo, co ja i wie, że ja wiem… Zaczęło mi się wszystko plątać, gdy nagła myśl olśniła mnie błyskawicą: Czyżby ten… Zahtl był tu w roli podobnej do mojej? Śledzi kogoś z polecenia dowództwa? Czyżby… mnie? Wysłano mnie tu z „misją” odnalezienia adresata tajemniczych sygnałów. Ale równie dobrze może być odwrotnie. Może przypuszczają, że to ja jestem tym adresatem? Wysłano mnie tu, na odludzie, by mnie tym łatwiej obserwować. Dla uśpienia mojej czujności wymyślono całą tę „tajną misję”… Albo może… jestem po prostu chory psychicznie? Pełen tego rodzaju rozterek wewnętrznych sięgnąłem po charakterystykę Zahtla. Z kilkunastu zdań, zanotowanych na klatce mikrofilmu, wyłaniał się obraz tego Zahtla, którego znałem: wrócił z wyprawy Branta, pracował w służbie lunarnej… Tylko ta twarz! To zupełnie inny człowiek… Postanowiłem sprawę zdecydowanie wyjaśnić. Jedyna możliwość sprowadzała się do rozmowy z pułkownikiem. Mieliśmy ustalony system porozumiewania się, a nawet możliwość osobistego kontaktu bez niepotrzebnego zwracania czyjejkolwiek uwagi. Zszedłem do Quina i, siląc się na przesadną grzeczność, prosiłem go o przekazanie do Europy telegramu z życzeniami urodzinowymi dla pewnej pani. Quin uśmiechnął się boleśnie i pogroził mi palcem. — Oj, panie Kreis! — powiedział jowialnie. — Moja metoda kuracji polega na zupełnym odizolowaniu pacjenta od tego okropnego młyna dzisiejszej cywilizacji. Pan nie może się jakoś od tego oderwać… Powinien pan zapomnieć, że mam tu radiostację. No, dobrze, niech będzie jeszcze tym razem… Wziął kartkę z depeszą i po chwili zniknął w drzwiach sąsiadującego z gabinetem pomieszczenia radiostacji. Wyszedłem przejść się po ogrodzie. Dochodziło południe, słońce grzało silnie. Na ławce, w cieniu krzewów, drzemał ktoś z odchyloną do tyłu głową. Gdy go mijałem, poruszył się i spojrzał w moją stronę. To był Zahtl… Odprowadził mnie wzrokiem do zakrętu alejki. Obchodząc budynek dokoła, natknąłem się na obu pielęgniarzy. Wracali z głębi ogrodu, niosąc na ramionach uwalane świeżą ziemią łopaty. — Czy to panowie utrzymują ogród w takim stanie? — zagadnąłem. Wyższy — miał na imię, zdaje się, Filip — zatrzymał się i rozglądając się po klombach, powiedział: — O, proszę pana! Gdyby nie my, puszcza wchłonęłaby to w ciągu jednego lata. Poza tym… — dodał po chwili — trzeba coś robić. Inaczej człowiek na śmierć by się zanudził. Drugi pielęgniarz przystanął o kilka kroków « dalej, ale nie odzywał się, tylko końcem buta grzebał niecierpliwie w żwirze alejki. — Panowie dawno tu pracują? — Prawie od roku — powiedział Filip. — Naszych poprzedników doktor zwolnił. Mieli rodziny i za często wyjeżdżali. A tu trzeba być stale, szczególnie gdy jest więcej kuracjuszy. — A panowie nie macie rodzin? — Nie. Ja jestem samotnym kawalerem, a Rudi wdowcem. Pokiwałem głową i nie mając już o co pytać, poszedłem dalej wzdłuż żywopłotu okalającego dom. — Proszę się zbytnio nie oddalać — zawołał za mną Filip. — W lesie trafiają się węże! Odwróciłem się i pokiwałem głową. Nie zamierzałem się oddalać z tej prostej przyczyny, że spodziewałem się rychłej reakcji pułkownika na moją depeszę. Za domem, pośrodku dużego, kolistego kwietnika, sterczał sporych rozmiarów smukły pomnik czy obelisk. Wysoka na kilka metrów strzelista konstrukcja, wykonana z kamienia czy może z patynowanego w specjalny jakiś sposób metalu, kojarzyła się nieodparcie z lotem w Kosmos, stanowiła jakby syntezę czystego ruchu, zaklętego w bryłę materii. To musi być pomnik ku czci kosmonautów! — zdecydowałem po kilkuminutowych oględzinach ze wszystkich stron. Nie podchodziłem bliżej, by nie deptać kunsztownych rabat i gazonów wokół pomnika. Idąc dalej obszedłem całą część ogrodu położoną na tyłach domu. Kluczyłem po ścieżkach, pomiędzy eukaliptusami, na gałęziach których widziało się rzeczywiście zabawne, pijane niedźwiadki koala, o których mówił wczoraj doktor. Wracając w kierunku domu miałem jednak dziwne wrażenie, że nie odnalazłem w ogrodzie czegoś, co powinno tam być. Dręczyła mnie ta myśl aż do chwili, gdy zobaczyłem wychodzącego z budynku Filipa. Teraz już wiedziałem, czego brakowało mi tam, w ogrodzie: na żadnej z rabat nie spostrzegłem śladów świeżej pracy łopatą… Filip zbliżył się do mnie, gdy wchodziłem na schody. — Będzie inspekcja z Kosmedu — powiedział zniżając konfidencjonalnie głos. — Doktor prosi, by się nie oddalać od budynku. A więc sygnał mój wywarł zamierzony skutek! Z zaaranżowaną na poczekaniu inspekcją pojawi się pułkownik i będzie okazja zamienienia z nim kilku zdań. Nie wiedziałem jeszcze, jak się to odbędzie i… co mu właściwie powiem. Że ten Zahtl — to nie żaden Zahtl? I cóż z tego, co ja o nim wiem? Tyle że przeszedł w niepojęty jakiś sposób z piętra na parter. Przypomniałem sobie znów o tajemniczych drzwiach w końcu korytarza. Gdyby choć wiedzieć, co się za nimi kryje… Wyjrzałem z pokoju i upewniwszy się, że w korytarzu nie ma nikogo, powoli, niby spacerując tam i sam, zbliżyłem się do owych drzwi. Obejrzałem się raz jeszcze za siebie i szybko nacisnąłem klamkę. Nieoczekiwanie ustąpiła. Pomieszczenie wyglądało na graciarnię, pełną skrzyń i szaf. Oprócz dużego okna nie było stąd żadnego wyjścia ani też spodziewanego zejścia na parter. Poczułem się zawiedziony: jeśli pokój nie jest zamknięty, nie zawiera z pewnością niczego nadzwyczajnego. Bo też i moje domysły dotyczące jego przeznaczenia oparte były na bardzo kruchych podstawach: przecież wtedy, wieczorem, mógł tam właśnie wchodzić jeden z pielęgniarzy. To już raczej dziwne zainteresowanie Zahtla tymi drzwiami było konkretniejszą poszlaką… Prawie bezmyślnie uchyliłem jedną z szaf i zajrzałem do środka. Odskoczyłem gwałtownie, uderzając plecami o kant skrzyni. Z wnętrza szafy spojrzała na mnie ludzka twarz. Moja twarz! W następnej chwili wiedziałem już, że mam przed sobą lustro, ale pierwsze wrażenie było piorunujące. To zakrawało na celową złośliwość. Po co umieszczono lustro we wnętrzu szafy? W następnej szafie nie było nic, w trzeciej z kolei — znów lustro. Miałem na tym poprzestać, lecz czort podkusił mnie, by otworzyć czwartą. Spojrzała na mnie twarz, ale tym razem nie moja. To był Zahtl. Stał we wnętrzu szafy, z palcem położonym na ustach i oczami utkwionymi we mnie nieruchomo, jakby nakazując mi milczenie. Nie zastanawiając się, zatrzasnąłem szafę i szybko wycofałem się na korytarz, gdyż równocześnie dało się słyszeć tupanie nóg na schodach. Czyżby… Zahtl był moim sprzymierzeńcem? A może jedynie udaje takiego? Wie, że tylko ja znam tajemnicę jego tożsamości i jak gdyby daje mi do zrozumienia, że mam nie zwracać na niego uwagi…. Zamknąłem starannie drzwi i zacząłem się znów przechadzać po korytarzu. Od strony schodów nadciągał orszak złożony z kilku starszych panów… Na końcu pięcioosobowej grupki dreptał Quin, przecierając nerwowo okulary. Mijałem ich obojętnie, bacząc pilnie, by ani na chwilę nie zatrzymać wzroku na twarzy pułkownika, który — oczywiście w cywilnym ubraniu — kroczył wśród szanownej komisji. Ku mojemu zdumieniu pułkownik stanął nagle, odwrócił głowę i przyglądając mi się natarczywie zrobił trzy kroki w moją stronę. — Słowo daję! — zakrzyknął, wyciągając do mnie obie dłonie. — Przecież to Kreis! Chyba się nie mylę! — a zwróciwszy się do Quina: — Nie spodziewałem się spotkać tu starego znajomego! Czy to coś poważnego, doktorze? Quin przestał trzeć chustką szkła i włożywszy je na nos, rozłożył ręce. — Nie wiem jeszcze… Pan Kreis przybył tu dopiero wczoraj, jest na obserwacji. Jeśli panowie chcą porozmawiać, proszę bardzo… — Ależ tak, tak, oczywiście! — pułkownik był cały w uśmiechach, ściskał moje dłonie i naprawdę wyglądał na wielce uradowanego. — Okropnie długo nie widzieliśmy się z Kreisem! Ujął mnie za ramiona i potrząsając, patrzył mi w oczy. — No i co, stary? — piał radośnie. — Poznajesz mnie chyba? Objął mnie czule i przycisnął do piersi, klepiąc dłonią po karku. — Jestem tu służbowo. Taka tam inspekcja z Kosmedu. Ale to nic. Koledzy poradzą sobie beze mnie. Nie co dzień spotyka się człowieka, którego się nie widziało od setki lat z okładem! Quin, choć usiłował to ukryć, był wyraźnie zadowolony z pozbycia się jednego członka uciążliwej dla niego grupy inspekcyjnej. Musiał być niezupełnie w zgodzie z przepisami, bo zachowywał się dość nerwowo i wyraźnie nadskakiwał inspektorom. Schodząc do ogrodu rozmawialiśmy z pułkownikiem podniesionymi głosami i tak, jakbyśmy nie widzieli się naprawdę od stu lat. Dopiero na odosobnionej ławce pułkownik zmienił ton. — O co chodzi, Kreis? Nie możemy za długo gadać, streszczaj się. — Doskonale pan zagrał to spotkanie! — powiedziałem z uznaniem. — A poza tym mam pewne wątpliwości… — To jeszcze nie powód… — wtrącił. — Wiem. Ale wątpliwości są szczególnego rodzaju. Pierwszą z nich rozproszył pan swoim przybyciem… — Nie rozumiem? — Myślałem, że… ja tu siedzę na takiej samej zasadzie, jak reszta kuracjuszy albo jeszcze gorzej… — Co to za głupstwa? Czy sądzisz, że jesteśmy usposobieni do idiotycznych żartów? Dla urojonych przywidzeń ściągasz mnie tu na gwałt, jakbyś co najmniej odkrył jakieś ważne poszlaki. Wiesz przecież, że numer z komisją jest niepowtarzalny! Nie dość, że musiałem częściowo wtajemniczyć w nasze sprawy szefa Kosmedu, to jeszcze robimy zamieszanie na wyspie Oor, co sprawie nie pomaga! Wyjaśniłem szybko, że i owszem, są poszlaki, choć nie wiadomo, czy dotyczą interesującej nas sprawy. Powiedziałem, co wiem o Zahtlu. Pułkownik zmarszczył się i pokręcił głową. — Informacje czerpaliśmy z Kosmedu. Podali nam i tego Zahtla. Że wrócił z Brantem i tak dalej. Kosmed wie to, co mu podano w skierowaniu. Zahtl pracował w służbie lunarnej… — Proszę dyskretnie sprawdzić na Księżycu. Myślę, że wciąż tam pracuje albo… — Rozumiem. Myślisz, że… zniknął i ktoś pożyczył sobie jego tożsamość? Dobrze, sprawdzę to. Pułkownik był niezadowolony. Milczał długą chwilę, ważąc w myślach moje doniesienia. — Czy naprawdę nikt oprócz nas i Sato nie wie o mojej misji? — spytałem, tknięty nagłą myślą. — Nikt. Szef Kosmedu wie coś niecoś, ale nic konkretnego. — A sygnały? Kto je pierwszy odkrył? — Mówiłem już: zarejestrował je bezludny satelita, a zainteresowali się nimi pracownicy Koradu. Zaraz potem przejęliśmy cały materiał my, to znaczy dowództwo Kosmocentrum. — Tak czy inaczej, sprawa sygnałów przeszła przez kilka par rąk i nie można uważać jej za tajemnicę? — Nno… raczej nie. — A wyprawa Branta, ta, w której brał udział prawdziwy Zahtl, nie dotarła, o ile wiem, do Fomalhaut? — Nie. Zawrócili z przyczyn technicznych. — Jeszcze tylko jedno pytanie — przypomniałem sobie. — Czy przedtem nie było tego rodzaju sygnałów? Myślę o przypadkowych obserwacjach na przykład z pokładu rotoplanów przelatujących nad tym rejonem Pacyfiku… — Nie. Od roku zresztą obowiązuje zakaz przelotu nad wyspą i w jej rejonie. Quin zażądał tego, podobno szum silników szkodliwie wpływał na jego pacjentów. Quin ma duże wpływy w Kosmedzie, więc robią, co chce. — Wpływy? Jakiego rodzaju? — Ma kilku przyjaciół na wysokich stanowiskach. Niektórych, zdaje się, leczył… Pułkownik wstał gwałtownie i ruszył w kierunku domu. Poszedłem za nim, rozumiejąc, że rozmowa skończona. — Rób dalej swoje, Kreis — powiedział półgłosem. — Jeśli nie wskórasz nic w ciągu tygodnia, wyciągniemy cię stąd. Wokół wyspy rozmieściliśmy niepostrzeżenie pływające stacje retransmisyjne, które przekazują nam dane o pojawieniu się sygnałów gamma. Powtarzają się one codziennie, mniej więcej w tym samym czasie. — Jak sądzicie — spytałem — czy możliwe jest, by oni sterowali tymi sygnałami kogoś na Ziemi, sami będąc w odległości dwudziestu paru lat światła? To chyba raczej mało skuteczna metoda? Choćby ze względu na czas przelotu sygnałów…. — Oczywiście, bierzemy to pod uwagę. Okolice Ziemi są ściśle patrolowane. — Przypuszczacie, że krąży w naszym układzie ich statek międzygwiezdny? Uciszył mnie syknięciem, bo zbliżaliśmy się do drzwi wejściowych. Zdejmowałem właśnie lewy but, gdy zastukał Filip i powiedział, że doktor prosi mnie na dół. Spojrzałem na zegar. Dochodziła dziesiąta. Odczułem dziwny niepokój — może przez skojarzenie z wydarzeniami wczorajszego wieczoru? Wczoraj doktor wspomniał wprawdzie, że ma do mnie jakąś sprawę… Rzuciłem okiem w stronę czternastki. Dziurka od klucza świeciła, Zahtl był u siebie. Poczłapałem, hałasując pantoflami po korytarzu i schodach, a gdy znalazłem się na dole, zdjąłem pantofle i cicho wróciłem na piętro. Kątem oka dostrzegłem postać, niknącą w wejściu do toalety. Stałem przez chwilę, nadsłuchując. Nagle otworzyły się drzwi w końcu korytarza. Wyszedł z nich Filip i zobaczywszy mnie, zatrzymał się, jakby nieco stropiony, a potem, zamknąwszy graciarnię, ruszył w moją stronę. Wydało mi się, że domykając drzwi mruknął coś pod nosem, ale nie byłem tego pewien. — Wraca pan już od doktora? — spytał. — Nie. Właśnie tam idę. Poszedłem, a on —obrócił się powoli i wszedł do najbliższego pokoju. Quina zastałem w gabinecie. — Przepraszam, że fatyguję pana o tej porze — powiedział, jak zwykle w uśmiechach. — Zechce pan usiąść, to potrwa kilka minut. Chciałbym uzupełnić dane dotyczące pańskiej osoby… Podszedł do regału i wspinając się na palce, sięgnął na półkę. Ręką usiłował chwycić jeden z segregatorów, lecz był za niski i nie zdołał go wydobyć. Wstałem, by mu pomóc. — O, to, to! — pokazywał, podskakując śmiesznie. Jego łysina znajdowała się teraz na wysokości mego ramienia. Podałem żądaną teczkę. Zajrzał do niej i, przepraszając, oddał mi ją. — Nie ta, pomyliłem się! — powiedział. — Ta z lewej… Sięgnąłem raz jeszcze, wstawiając jednocześnie pierwszy segregator. W tej samej chwili Quin runął całym ciałem na regał. Mebel zachwiał się gwałtownie i uderzył o ścianę, od której był nieco odsunięty. Odruchowo chwyciłem za brzeg półki i w tym momencie dostrzegłem kątem oka, jak stojąca na wierzchu regału statua atlety traci równowagę. Podświadomym odruchem wyrzuciłem łokieć w górę, chroniąc głowę przedramieniem i odskoczyłem od regału. Ogromna bryła brązu zawadziła o moją rękę i runęła wprost na łysą czaszkę Quina, a odbiwszy się od niej, trzasnęła z hałasem o posadzkę. Doktor zachwiał się i upadł. Skoczyłem, by go podnieść, lecz on, jakby nigdy nic, powiódł dłonią po łysinie, a potem, gramoląc się z podłogi i mamrocząc: ,,To nic, to nic”, wyprostował się i stanął przede mną z niezmiernie zakłopotaną miną. Na głowie nie miał nawet śladu guza czy zadrapania! A przecież widziałem dokładnie, jak ciężka statua wylądowała na jego czaszce! Powinien ją mieć przynajmniej rozłupaną! Drzwi otworzyły się szeroko. W progu gabinetu stał Filip, za nim Rudi, trzymający zwinięte nosze. Spojrzawszy na nas i na leżącą na podłodze statuę, przestąpili niezdecydowanie próg. Rudi usiłował ukryć nosze, odstawiając je wreszcie pod ścianę korytarza. Usłyszeli huk, przybiegli… ale dlaczego przynieśli nosze? — pomyślałem, zupełnie zdezorientowany. Dalej myśli moje pobiegły błyskawicznie: Łopaty! Łopaty — i brak śladów kopania w ogrodzie! Oni kopali grób. Wykorzystując zmieszanie pielęgniarzy i niezdecydowanie Quina, który z głupawą miną wciąż powtarzał swoje: „Nic się nie stało!”, dając przy tym ukradkowe znaki Filipowi, schyliłem się nagle i chwytając doktora obiema rękami poniżej kolan, uniosłem go nieco i cisnąłem w stronę stojących. Był cięższy, niż się spodziewałem. Runął im pod nogi. Filip skoczył w moim kierunku, lecz trzasnąłem go w brzuch. Cios odrzucił go w tył tak, że podciął, padając, Rudiego i obaj zwalili się na leżącego pośrodku gabinetu Quina. Rudi, który był na wierzchu, wygramolił się pierwszy. W tej samej chwili za jego plecami z otworu drzwi wynurzył się Zahtl. Koniec — pomyślałem. — Ich jest czterech… Światło zgasło. W słabym odblasku, idącym od okna, dostrzegłem, jak Rudi, podcięty od tyłu, runął z powrotem na wstającego z podłogi Filipa. Rozległ się ostry gwizd. Zahtl wyszarpnął spod szlafroka krótki miotacz i kierując go w znieruchomiałą na podłodze stertę ciał, rozkraczył się w drzwiach, tarasując przejście. W tej samej chwili za jego plecami, w mroku korytarza smyrgnęły nisko po podłodze trzy białawe cienie, jak ogromne szczury czy sporych rozmiarów koty. Zahtl odwrócił się i strzelił, a potem, klnąc straszliwie, popędził za nimi do drzwi wyjściowych. Nim zdołałem cokolwiek zrobić, spośród ciał, leżących wciąż jak martwe na środku pokoju, wyplątały się jeszcze trzy takie same jasne kłębki i. umykając przez otwarte drzwi, zniknęły w mroku sieni. Teraz i ja wybiegłem przed dom. Dwa razy jeszcze huknął gdzieś za żywopłotem pistolet Zahtla, a po chwili on sam wynurzył się zza węgła. — Cholerrra! — ryknął, chwytając mnie za ramię i wtłaczając na powrót w drzwi wejściowe. — Diabły! Piekielne diabły! Straszliwy huk targnął powietrzem, posypały się szyby, a oślepiający blask odbił się łuną na ścianie zarośli i chmurnym niebie. Huk przeszedł w ogłuszające, przeciągłe wycie. Dopiero gdy ścichł nieco, Zahtl puścił moje ramię i wypadł przed budynek. Pobiegłem za nim i, idąc za jego spojrzeniem, uniosłem twarz ku niebu. Przez niskie obłoki przebijała jasna plama światła, jakby drugi jaśniejszy księżyc pojawił się nad wyspą. Świetlisty krąg słabł i malał w oczach. Zahtl bez słowa obszedł budynek. Udałem się za nim, nie pytając o nic. Z jego zachowania odgadłem, że jeśli w ogóle można było coś przedsięwziąć, to w tej chwili już i tak na to za późno. W miejscu, gdzie wspaniały klomb otaczał był „Pomnik Kosmonauty”, widniał; teraz krąg spalonej na czarny żużel ziemi. W samym środku pogorzeliska ziała ogromna wyrwa o dość regularnym, kolistym kształcie. — Przeliczyłem się! — powiedział Zahtl. — Co za perfidia! Zamiast ukryć, postawili swój kosmolot na środku klombu… W korytarzu Zahtl przekręcił główny wyłącznik oświetlenia i światło zapłonęło w całym budynku. Obok drzwi gabinetu leżał Lindgard. Gdy odwróciłem go na wznak, ujrzałem, że ma rozpruty brzuch. Pochyliłem się nad nim i dopiero wtedy dostrzegłem, że jest pusty wewnątrz. Był po prostu kukłą, sterowaną od środka… Podobne kukły Quina i pielęgniarzy znaleźliśmy w gabinecie. Kukły Contiego i Libnera leżały porzucone na schodach. Manekin Asvitza spoczywał na wózku, w jego pokoju. Skóra, pokrywająca kukły, była wspaniałą imitacją ludzkiej. Twarze, na których pozostały przypadkowe grymasy, nawet teraz wyglądały jak żywe. — Sami byli za mali i za słabi, by cokolwiek zdziałać! — mruczał Zahtl. — Kryli się pod postaciami ludzi z zaburzeniami pamięci i psychiki. To ich zwalniało od pamiętania całej „swojej” przeszłości… Ciekawe, ilu takich zdążył „doktor Quin” wysłać stąd w świat… Doskonała robota! — powiedział z uznaniem, unosząc puste truchło Libnera jak starą kapotę za kark. i oglądając ze wszystkich stron. — Popatrz, tu w środku jest cała sterownia i miejsca tyle, co dla kota. — Byli tej mniej więcej wielkości… — powiedziałem w zamyśleniu. — A ty… jesteś z Czwartego Wydziału? — Major Toox, do usług! — uśmiechnął się rzekomy Zahtl i przyjął postawę zasadniczą. — A ty? Od pułkownika Krone, z Dwójki, no nie? — Zgadłeś. Teraz wiem już, gdzie cię widziałem: w sztabie Ochrony. — Oto do czego prowadzi zbytnie utajnienie. No i brak koordynacji poziomej. Ze wszystkich tutejszych mieszkańców my dwaj byliśmy najbardziej podejrzani dla siebie nawzajem… — Podejrzewałeś mnie? — spytałem. — Oczywiście. — Ja ciebie od pierwszej chwili… Zachowywałeś się dziwnie, a ponadto… to nazwisko. — Pech! Pytałem Zahtla, czy ktokolwiek może go tu znać. Zapewniał, że jego znajomi wymarli pół wieku temu. — Więc on jednak żyje? Wrócił z tej nieudanej ekspedycji Branta? — Wrócił. — No, to chyba… napiszemy raport wspólnie… Trzeba zameldować dowództwu… — Nie śpieszy się. I tak ich nie złapią. Przejdą w nadświetlną i szukaj wiatru w polu. — Sądzisz, że rozwijają nadświetlne prędkości? Przecież to niemożliwe! — Ach, prawda! Ty nic nie wiesz, bo wróciłeś niedawno i od razu zagonili cię do tej paskudnej roboty! — zaśmiał się Toox. — Nie wiesz nic o teorii Zweisteina i paradoksie trojaczków! To na razie tylko teoria, której nie potrafimy zastosować w praktyce, ale oni… — Pies z nimi tańcował — powiedziałem. — Myślę, że nie dadzą tak łatwo za wygraną, jeśli nasza Ziemia stała się obiektem ich pożądań… Szliśmy powoli korytarzem pierwszego piętra, gdy nagle przypomniałem sobie o czymś. — Słuchaj, Toox! chyba teraz możesz mi już powiedzieć, co robiłeś wczoraj w szafie? — Gdzie? — Toox stanął jak wryty. — W szafie, w tamtym pokoju! Zerwał się i pobiegł. Gdy wpadłem za nim, stał przed otwartą szafą. — Ależ to… lustro! — Sądzisz, że patrząc w lustro, zobaczyłem… ciebie? — zapytałem ze śmiechem. — Otwórz czwartą szafę. Z szafy wypadła kukła. Miała twarz Tooxa. — O, do diabła! — wykrzyknął. — Niewiele brakowało… — W lesie, za domem, są, zdaje się, dwa przygotowane starannie doły — powiedziałem, gdy on oglądał swego sobowtóra. — Trzeba będzie przekopać kawał puszczy, żeby poodnajdywać tamtych — mruknął, wychodząc za mną na korytarz. Przechodząc koło drzwi mojego pokoju, otworzyłem je i zamarłem z dłonią na klamce. Na łóżku, okryta pledem, leżała moja kukła. Nowiutka i zupełnie nie używana… 1968 r. APETYT NA ŚLIWKI Podczas jednej z moich licznych podróży trans—galaktycznych zapędziłem się pewnego razu dość daleko od macierzystego Układu Słonecznego w mało zbadane okolice czerwonawej gwiazdy, oznaczonej w katalogu jako Phi w konstelacji Drzemki Południowej. Tak się złożyło, że wśród moich zapasów żywności, zabranych w tę podróż, przeważały tłuste konserwy wieprzowe, toteż cały asortyment ostrych przypraw wyczerpał mi się dość szybko. Stęskniony za odrobiną chrzanu lub musztardy, zawróciłem moją rakietę w stronę bardziej uczęszczanych szlaków. Gdy jednak zataczałem szeroki łuk wokół wspomnianej gwiazdy Phi, mój automat przeciwmeteorowy zasygnalizował obecność ciała materialnego o znacznej masie. Była to duża planetoida, a raczej nawet mała planetka, o kształcie zbliżonym do kuli. Z daleka wyglądała na martwy, skalny glob. Gdy jednak okrążyłem ją po ciasnej orbicie, dostrzegłem wśród skalistych rozpadlin zielonkawe pasma przypominające roślinność. Nie byłoby to jednak specjalnie dziwne, gdyby nie inny fakt, który wkrótce zaobserwowałem. Otóż planeta wirowała wokół własnej osi z tak niewiarygodną prędkością, że po dokonaniu kilku prostych obserwacji i przeliczeń doszedłem do zaskakującego wniosku: biorąc pod uwagę niewielką stosunkowo siłę ciążenia, jaka musiała panować na tej niezbyt dużej planecie, należało się spodziewać, iż w niewielkiej już odległości od biegunów planety, siła odśrodkowa wynikająca z jej obrotów musiała przeważać nad siłą ciążenia! Jak jednakże wynikało z obserwacji, przypuszczalna roślinność porastała właśnie te bliższe równika rejony planety, zapewne ze względu na ich lepsze nasłonecznienie. Fenomen ten zafrapował mnie do tego stopnia, że postanowiłem wylądować w pobliżu bieguna i zbadać sprawę na miejscu. W próżniowym skafandrze wyszedłem na powierzchnię planety. Nawet tu, na biegunie, gdzie nie działała siła odśrodkowa, ciążenie było nieznaczne. Bez trudu, długimi susami, przebyłem odległość kilku kilometrów wzdłuż południka. Powierzchnia planety była litą skałą, pociętą siecią wąskich szczelin. Już w niewielkiej odległości od bieguna poczułem, że moje skoki stają się coraz dłuższe, a opadanie — wolniejsze. W obawie, że mogę za którymś razem zawisnąć w przestrzeni jako sztuczny satelita planety, zacząłem poruszać się ostrożniej, przytrzymując się krawędzi szczelin. W skutek nakładania się dwóch sił: ciążenia, prostopadłego do powierzchni planety, oraz rosnącej siły odśrodkowej, prostopadłej do osi obrotu, miałem złudzenie, że schodzę z góry, której stok staje się coraz bardziej stromy. Na szczęście, nim owa pozorna stromizna osiągnęła pozorny pion, dotarłem do pierwszych zarośli. Były to niskie, rozłożyste krzewy, przypominające nieco kosodrzewinę, lecz liściaste i pokryte niewielkimi, purpurowymi owockami wielkości i kształtu śliwek węgierek. Chwytając się mocnych, sprężystych konarów tych krzewów, posuwałem się dalej. Zauważyłem, że krzewy wyrastają ze szczelin skały, zakotwiczone w nich masywnymi korzeniami. Choć widziałem już na różnych planetach wiele dziwów przyrody i byle co nie jest w stanie mnie zaskoczyć, nie mogłem oprzeć się uczuciu podziwu dla tych upartych roślin bytujących w tak trudnych warunkach. Wkrótce siła odśrodkowa zmogła całkowicie ciążenie i dalsze poruszanie się było możliwe tylko sposobem małpim, to znaczy czepiając się rękami konarów, podczas gdy nogi zwisały prosto w rozgwieżdżone niebo, nad głową zaś miało się skałę. Wędrówka w takim odwróconym „do góry nogami” świecie stawała się dość uciążliwa, więc aby odpocząć i rozejrzeć się po okolicy, przytroczyłem się liną do grubej gałęzi. Wokół mnie ciągnęły się pasma krzewów zarastających szczeliny i pęknięcia skały. Na tej planecie wszystko musiało być mocno do niej uczepione, inaczej bowiem uleciałoby w Kosmos… Krzew, do którego byłem przywiązany, obrodził wyjątkowo: jego owoce miały piękną, purpurową barwę i wyglądały nader apetycznie. Gdyby nie odmienność koloru, do złudzenia przypominałyby śliwki. Zerwałem jedną z tych „śliwek” i wypuściłem z ręki, aby się przekonać, jak prędko oddali się w przestrzeń. Poleciała dość szybko i w krótkim czasie zniknęła mi z oczu, wchodząc zapewne na stacjonarną orbitę satelitarną. Podziwiając apetyczne owoce, poczułem głód. Równocześnie zaś, zapewne na wspomnienie tłustego jadła, jakie oczekiwało mnie w rakiecie, pomyślałem sobie, że właściwie nie byłoby wcale źle mieć choćby jeden słoiczek… śliwek w occie! Samo wspomnienie znakomitej marynaty do tego stopnia rozpaliło moją wyobraźnię, że nie oparłem się tej myśli i napchałem kieszeń skafandra czerwonymi śliwkami. Po powrocie do rakiety od razu poddałem jedną śliwkę badaniu w analizatorze gastronomicznym. Orzekł, iż owoc jest zupełnie nieszkodliwy i zawiera związki organiczne, przyswajalne dla ludzkiego organizmu. Ucieszony, przyrządziłem wszystkie przyniesione śliwki, jak należy, z octem, liściem laurowym i goździkami, a następnie odstawiłem pełny słój do spiżarni. Następnego dnia, podczas sprawdzania silników, odkryłem kilka drobnych usterek w układzie napędowym rakiety. Zmusiło mnie to do pozostania przez kilka dni na planecie w celu przeprowadzenia małego remontu. Ostatniego dnia, przed startem, zasiadłem do posiłku i wtedy dopiero przypomniałem sobie o śliwkach. Chcąc się. przekonać, co wyszło z mojego kulinarnego eksperymentu, wydobyłem na talerzyk cztery marynowane śliwki i rozpocząłem degustację. Okazały się nad podziw smaczne! Szybko zjadłem trzy owoce, lecz gdy sięgnąłem widelcem po czwarty, usłyszałem niespodziewanie jakiś piskliwy głos. Spojrzałem w stronę radiostacji, lecz była wyłączona! — …i co robisz najlepszego, głupia istoto? — powiedział wyraźnie cienki głosik, a ja zatrząsłem się ze strachu, z trwogą wielka rozglądając się po kabinie rakiety. — Nie gap się jak niemądry! — mówił głos. — Przecież to ja do ciebie przemawiam. Jestem tu, przed tobą. Czy nie zorientowałeś się jeszcze, że przekazuję słowa prosto do twojej świadomości? Zatkaj uszy, a przekonasz się o tym! Spojrzałem na talerzyk. Obok trzech pestek leżała śliwka, którą przed chwilą nakłułem widelcem. — Mówię do ciebie w imieniu swoim i moich towarzyszy, których zamknąłeś w słoju, w tym paskudnym roztworze kwasu octowego. Całe szczęście, że jesteśmy przyzwyczajeni do podłych warunków bytowania… — Więc… jesteście… żywymi istotami? — wykrztusiłem, wlepiając wytrzeszczone oczy w śliwkę na talerzu. — Jesteśmy istotami żywymi, i to na bardzo wysokim poziomie rozwoju umysłowego! — piszczała śliwka. — Ośmielam się sądzić, że górujemy ad tobą umysłowo o dobre kilka szczebli rozwojowych, ty tępy czworonogu! — Przepraszam, ale to są ręce! — oburzyłem się, potrząsając dłońmi nad talerzem. — Mniejsza o szczegóły — śliwka zbagatelizowała moje wyjaśnienia. —— Jak ci nie wstyd, żarłoku! — Nno… przecież… skądże mógłbym przypuszczać, że rozumne istoty mogą sobie rosnąć na gałęziach…. — A jak inaczej możesz sobie wyobrazić życie na takiej planecie, jak nasza? — Rzeczywiście, ale…. — Nie masz żadnego usprawiedliwienia! Rzeczywiście nie miałem. Zrobiło mi się niezmiernie głupio i przykro, ale cóż mogłem w tej sytuacji powiedzieć? Wyrazić ubolewanie? — Jestem zaskoczony — bąknąłem wreszcie. — Wszystko to jest dla mnie tak dziwne… nie wyobrażam sobie, co może zdziałać istota rozumna, wisząc na gałęzi… — A czy wszystkie rozumne istoty muszą, jak ty, pałętać się po Kosmosie nie wiadomo po co, trwoniąc czas i energię? A posiedzieć, pomyśleć, kształcić swój nędzny móżdżek, nie łaska? Niczego nie rozumiesz! Widziałeś, ilu. nas jest? Z jednego pnia wyrasta nas kilka tysięcy osobników, każdy stanowi odrębną indywidualność, ale równocześnie tworzymy wspólnotę jednopienną, połączoną z innymi podobnymi wspólnotami rozgałęzionym systemem korzeniowym, umożliwiającym swobodną wymianę informacji. Każdy z nas specjalizuje się w określonych zagadnieniach, korzystając równocześnie z wiedzy wszystkich innych i z doświadczenia pokoleń, każde bowiem następne pokolenie dziedziczy wiedzę poprzednich. Zajmujemy się filozofią, literaturą piękną, ale przede wszystkim matematyką w najszerszym sensie tego słowa. W ramach naszej wspólnoty osiągamy wyżyny wszechwiedzy! Ja na przykład zajmowałem się dziedziną metanalizy hiperpolarnej i miałem zupełnie niezłe osiągnięcia, a ty zamarynowałeś mnie w occie ku uciesze twego barbarzyńskiego podniebienia! Słuchałem tej reprymendy z opuszczoną głową. Cóż miałem powiedzieć? Śliwka miała rację! — Jesteśmy rasą Prunelidów, jedną z przodujących intelektualnie cywilizacji Galaktyki. Czy wiesz, że odbywamy nawet podróże kosmiczne? — Jak to? — zdziwiłem się. — A tak, tak! Kiedy któryś z nas dojrzewa i odpada od gałęzi, mocą praw natury ulatuje w Kosmos. Zależnie od szerokości geograficznej uzyskuje mniejszą lub większą prędkość i wzlatuje na orbitę jako satelita lub też oddala się poza nasz układ gwiazdowy. Czyż nie są to najprawdziwsze podróże kosmiczne? Być może, na mocy praw prawdopodobieństwa, zasiejemy nasze krzewy na innych planetach, na które spadną nasi przedstawiciele. Śliwka długo jeszcze perorowała, chwaląc na przemian własną cywilizację i poniżając w drwinach i zjadliwych uwagach — mnie. — Niech ci się nie wydaje — powiedziałem wreszcie, tracąc resztki cierpliwości po kolejnej impertynencji śliwki — że twoja wysoka inteligencja przyda ci się do czegokolwiek w tej sytuacji. Wziąłem do ręki widelec i pogroziłem nim śliwce. — Nic mnie nie obchodzi, co ze raną zrobisz — odpowiedziała — bo i tak ja i moi towarzysze dojrzeliśmy już odpowiednio. W naszym społeczeństwie kilku osobników — to drobiazg. Ważny jest Krzew! Musimy dbać o to, by Krzewy porosły wszystkie dostępne miejsca na tej i innych planetach! Pofolguj więc swemu łakomstwu, proszę bardzo. Chyba że chcesz mnie o coś jeszcze zapytać. Przez chwilę wpatrywałem się w talerz, na którym leżała śliwka i trzy pestki. — Te pestki, jak sądzę, są czymś w rodzaju nasion, z których wyrastają wasze krzewy? — spytałem, nawiedzony nagłą myślą. Śliwka przytaknęła, a ja pytałem dalej: — W takim razie nie pojmuję, jak rozsiewacie się na tej planecie? Przecież każdy z was musi, po oderwaniu się od gałęzi, ulecieć w przestrzeń, żaden zaś nie może spaść na powierzchnię planety! Jak więc taka pestka może zakiełkować w szczelinie skalnej? — Wiele chciałbyś wiedzieć, przybyszu. Chcesz poznać największą tajemnicę naszego bytu! Każdy żywy gatunek istnieje dzięki pewnym cechom otaczającego go świata. Ty na przykład, jak zauważyłem, musisz mieć atmosferę z tlenem. Twój gatunek powstał więc taki, jaki jest, dlatego, że na twojej planecie była atmosfera zawierająca tlen. Z nami jest podobnie. Nie moglibyśmy się rozmnażać i rozsiewać, gdyby nie pewne okoliczności… Obawiam się jednakże, że swoim tępym mózgiem nie rozwikłasz tej zagadki. Bezczelność śliwki irytowała mnie wprawdzie, ale tajemnica nie dawała mi spokoju, więc siląc się na grzeczny ton, poprosiłem jeszcze raz o wyjaśnienie w tej sprawie. — Jeśli tak bardzo cię to interesuje, powiem ci — zgodziła się wreszcie śliwka — nie wcześniej jednak niż po spełnieniu przez ciebie pewnego warunku. Przysługa za przysługę! Popatrz na te pestki: szkoda by było je zmarnować. Zbierz je starannie. Wyjmij także pestki z innych Prunelidów, których masz w słoiku. Ich samych możesz sobie zjeść, kanibalu. — Czy z ciebie także? — spytałem. — Ależ nie, głuptasie! Tego bym już nie przeżył, nie jestem przecież niezniszczalny. Któż by ci wtedy odpowiedział na twoje pytanie? A poza tym muszę sprawdzić, czy wykonałeś moje polecenie. Otóż weź wszystkie pestki i mnie także, zanieś tam, gdzie nas zerwałeś, a następnie każdą pestkę upchnij mocno w szczelinie skały, tak, aby nie mogła stamtąd wypaść. Kiedy to wykonasz, porozmawiamy o tym, o co pytałeś. Chcąc nie chcąc, choć czekała mnie uciążliwa droga, zrobiłem, jak poleciła mi śliwka. Na domiar złego przez cały czas zachowywała się ona niezwykle arogancko, a ja, aby się jej nie narazić, musiałem znosić to cierpliwie. Gdy utkałem ostatnią pestkę w szczelinie skały i ruszyłem w powrotną drogę, uwieszony rękami gałęzi i dobrze już tą podróżą zmęczony, usłyszałem, jak mój marynowany jeniec zaczyna chichotać w kieszeni skafandra. Zatrzymałem się i przywiązawszy się do gałęzi, wydobyłem śliwkę. — No, teraz słucham — powiedziałem grzecznie. — Och, nie mogę, nie wytrzymam — rechotała śliwka, tarzając się po mojej dłoni. — Więc jeszcze nie pojąłeś, kretynku? Jeszcze muszę ci coś wyjaśniać? Ach, wiedziałem, że jesteś skończonym osłem, ale to dobrze, to znakomicie, takich nam potrzeba! Pytasz, jak odbywa się zasiew nowych Krzewów Prunelidów? A właśnie tak, jak ty to przed chwilą uczyniłeś! Bywali tu już przeróżni inni… Niektórzy mieli macki i chitynowe pancerze, inni — kształty jeszcze dziwaczniejsze od twoich, ale wszystkich, wszystkich bez wyjątku cechowała ta sama, wspólna istotom myślącym w całym Kosmosie właściwość: nieposkromiona ciekawość! Jak? Dlaczego? Po co? Na tej właśnie wszechpotężnej ciekawości istot rozumnych, ciekawości, która popycha je do dalekich podróży, opieramy nasze istnienie i rozwój! Każdemu, kto tu przybywa, zdradzamy, jak tobie, naszą „tajemnicę”, w zamian za taką samą przysługę. W ten sposób prosperujemy tu sobie zupełnie nieźle od dawien dawna! Prunelida zanosił się tak drwiącym i bezczelnym rechotem, że nie mogąc tego słuchać, cisnąłem nim na oślep w kierunku wiszącej nade mną skały. Uwiązł w głębokiej szczelinie, skąd długo jeszcze dobiegał mnie jego szyderczy śmiech. 1972 r. DYŻUR W ciągu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około ósmej wieczorem wypadł cały człon równań parastatycznych, ale rezerwa była na miejscu. Tin miał rację: to zupełnie głuchy kąt. Martwa studnia, z której nikt nie czerpie — pomyślał Albert i przymknął oczy. — Można właściwie spać… Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad pulpitem plecy. Spojrzał na ścianę kontroli. Świeciła blado na jałowym prądzie gotowości, nie zarysowana żadnym czynnym przebiegiem. Ciekawe, kiedy ostatnio zaglądano do funkcji Vogla — zastanawiał się dalej. — Po co to komu potrzebne? Manowce współczesnej matematyki… Poczuł, że chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady, lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek od papierosów i dużą blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani śladu, choć przysiągłby, że dwa dni temu schował tam całą paczkę. W koszu na śmieci leżało puste opakowanie. Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego gościa, pewnie tą blondynkę od Schrödingera — pomyślał Albert z irytacją i wstał Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogarnął spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełączył kontrolę na automat przyzewowy i wyszedł z dyżurki na korytarz. Zwykły dźwig był zajęty, pojechał więc pośpiesznym na poziom minus dwadzieścia i tam, dwukrotnie zmieniając kierunek, dotarł ruchomymi chodnikami do punktu 28–14, skąd już bez trudu złapał windę na minus trzeci. Wysiadł na korytarzu sekcji operatorów różniczkowych, przeszedł pieszo kilkanaście kroków, a potem wskoczył na taśmę ciągu międzysektorowego. Kolo szybu windy alarmowego dostrzegł Klausa, stojącego na końcu kilkuosobowej kolejki. Klaus dźwigał pod pachą ogromny zwój perforowanej taśmy. — Co niesiesz? — Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego. — Diabli wiedzą — mruknął Klaus. — Nie mamy łączności z konwertorem binarno–dekadowym, a jakiś ważny profesor piekli się od dwudziestu minut, że to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu — zobacz, co się dzieje: nawet awaryjny dźwig wciąż przepełniony! Albert pokręcił głową. — A niech cię… Przecież mogłeś przekazać tranzytem przez którykolwiek z sąsiednich sektorów. — Myślisz, że byłoby szybciej? — zafrasował się Klaus. — Na pewno. Ale jeśli już się z tym wybrałeś piechotą, to nie stercz tu jak głupi i nie czekaj na ten dźwig. Przyzwyczaj się nareszcie, że w tym potworze najprostsze drogi nie są najkrótsze. Skacz na transporter i jedź do kwadryk tensorowych albo do całek elementarnych tam mniejszy ruch. — Nie pomyślałem o tym… — Klaus odstąpił kilka kroków od wejścia windy. — Spróbuję… Kilka osób z kolejki, udających się widać w tym samym co Klaus kierunku, skorzystało również z porady Alberta, który, zadowolony z siebie, ruszył w stronę bufetu stanowiącego właściwy cel wyprawy. Nie minie rok, dwa a wszystko się zatka na amen — myślał idąc korytarzem. — Te dźwigi stanowią wąskie gardło całej komunikacji wewnętrznej. Poziome ciągi wystarczą jeszcze na trochę, ale windy już ledwie zipią. A tam na dole poniżej dwudziestego pierwszego ujemnego znowu coś nowego budują. Grzebią podobno trzy dalsze poziomy dla analizy hiperpolarnej. Od góry też dobudowują, a jakże! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu ludzie męczą. A i łączność coraz gorzej działa: co za paradoksy, żeby latać z bębnami taśmy jak za króla Ćwieczka piechotą! W bufecie był ścisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero spośród gwaru rozmów Albert wyłowił przyczynę tego niezwykłego zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się klimatyzacja i wszyscy technicy kontroli z tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem stała długa kolejka. Dobrze że tylko wentylacja — pomyślał Albert ustawiając się na końcu. — A gdyby tak… pożar? To musi nastąpić, nie wcześniej, to później, przy tym całym bałaganie… Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej gigantycznej machiny. Wydawało się, że to będzie cud techniki, wyszedł zaś jeden wielki młyn. Aż dziw, że wszystko jeszcze działa tak sprawnie… No, to znaczy względnie sprawnie, przynajmniej dla kogoś, kto ma z tym do czynienia z zewnątrz i niezbyt często. W środku, gdy człowiek popracuje kilka godzin, ma wrażenie, że zmienił się w jedną z tysięcy mrówek wielkiego mrowiska. Żyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby nie my, dostałby szybko zatwardzenia z niestrawności, karmiony wciąż tą przeraźliwą sałatką pytań, problemów i zagadnień, które stawiają mu ludzie z zewnątrz… Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszyną: chwilami odnoszę wrażenie, że to on nami zawładnął, że to my bez niego nie potrafimy się obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny. Automat wypluł z siebie torebkę pachnącej świeżo zmielonej kawy. Albert schował ją do kieszeni i wyszedł szybko na korytarz. Tu dopiero z ulgą odetchnął świeżym powietrzem po dymnej atmosferze bufetu. Wracał znowu okrężnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy optymalnego poruszania się: pojechał przez blok pamięci operacyjnej i zespól macierzy unitarnych: omijając ruchliwe okolice sekcji równania Schrödingera. Oszczędzało to wiele czasu, eliminując oczekiwanie przy windach najbardziej uczęszczanych torów. Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dziś dyżurować Erika. Albert zawahał się, stanąwszy przed drzwiami trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnął wreszcie klamkę i pchnął je energicznie. We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła właśnie w pośpiechu z jego kolan i podbiegła do jednego ze stojaków przy ścianie udając, że wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak — jak na kpinę — nie palił się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojął sens tego manewru. Oblała go fala gorącej złości. — Ty, Apollo! — rzucił przez zęby w stronę chudego. — Pilnuj swoich funkcji kulistych Greena, bo ci się pod szafę poturlają! Trzasnął drzwiami i ruszył w stronę dźwigu, który zaniósł go na minus dziewiąty. Już na korytarzu, gdy znalazł się w obwodzie lokalnej pętli indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy. Co u licha? — pomyślał z niepokojem. — Kogo tam diabli przynieśli? W dyżurce na pulpicie migało żółte światło. Albert podjął słuchawkę. — Kontrola, słucham! W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwości i irytacji: — Co się tam u was dzieje? Już od czterech minut czekam na rozwiązanie! — Problem? — rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgając po ołówek. — Równanie Tenta–Rossa. Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało rządkiem pięć czerwonych światełek. Cholera! — pomyślał Albert. — Lecą, ścierwa, jak ulęgałki! To przez ten automatyczny montaż mikromodułów. Partactwo! — Proszę czekać! — burknął do słuchawki. — Długo jeszcze? — niecierpliwił się glos w telefonie. — Ja mam pierwszeństwo czwartego stopnia! Ja nie mam czasu! Ja… Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłonią po przegródkach i zaklął siarczyście. Ani jednego członu całkującego równanie Tenta–Rossa! Rozkoszny chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko bez rezerwy elementów wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzienniku! Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę. Ten tam ważniak wścieknie się do reszty — pomyślał. — Pierwszeństwo czwartego stopnia! Wielkie mi coś! Tacy są najgorsi, bo im się wydaje, że są strasznie ważni; mają kompleksy, bo nie wolno im korzystać z ekstrałączy przysługujących dopiero od piątego stopnia w górę. — Podać parametry! — rzucił energicznie, by nie dopuścić do dalszych narzekań tamtego. — Ce–jeden: 13,725. Ce–dwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Vogla drugiego rodzaju, wskaźniki trzy i pięć — odparł jąkający się z niecierpliwości głos. Albert notował. — I szybko, szybko! Do czego to podobne, żeby… Albert wziął ołówek, wypisał rozwiązanie ogólne z pamięci, stałe wynotował z tablic. Podstawił wszystko do równania i sięgnął po suwak. W ciągu trzech minut miał gotowe rozwiązanie. Wypisał je na kartce, a potem podyktował oczekującemu. — To skandal! — zaryczał w odpowiedzi tamten. — Jak to przeklęte pudło pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na rozwiązanie głupiego problemu. Albert był wściekły. Nie dość, że rozwiązał idiocie równanie, ten jeszcze się piekli! — Zamknij się, baranie! — syknął w mikrofon i trzasnął słuchawką. Zmiął kartkę z obliczeniem i cisnął do kosza. Nacisnął klawisz interkomu i powiedział: — Element AMB733 dla Sektora Vogla, dziesięć sztuk! — Przyjęto! — odparł magazyn. Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko. — Czy to kontrola? — Tak, kontrola — mruknął Albert, poznając glos rozmówcy sprzed kilku minut. Będzie awantura! — pomyślał nastrajając się odpowiednio. Glos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie. — Bardzo przepraszam, czy to automat, czy… kontroler? — Kontroler. — Ach… Bardzo pana przepraszam… Ja… myślałem, że mówię z automatem… — Trzeba panować nad sobą, mój panie! — Albert wsiadł na niego z góry, bo to jedyny sposób na takich niecierpliwych. — Scientax to nie jakaś głupia centrala telefoniczna! To maszyna mądrzejsza od niejednego człowieka! Czasami ma prawo być w niedyspozycji. — To pan… sam rozwiązał to równanie? — Sam. — W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy myślałem, że mówię z automatem. Pan umie rozwiązywać takie równania? — W głosie jego brzmiał nie tajony podziw. — I nie tylko takie! — To jeszcze raz dziękuję i przepraszam! — Dobra, w porządku! — mruknął Albert, uśmiechając się sarkastycznie. — Do usłyszenia Odłożył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włączył grzałkę. Klapka, zamykająca kanał pneumatycznego podajnika, odskoczyła. Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował ją i wydobył zamówione przed chwilą mikroelementy. Pięć z nich umieścił na miejscu przepalonych, pozostałe zaś — w stojaku rezerw. Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem. Przygotował łyżkę i puszkę z cukrem. Oparty łokciami o stół, patrzył tępo w wygaszoną wciąż ścianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet o ten sektor. Martwa studnia! — pomyślał raz jeszcze. W tej samej chwili drzemiącą ścianą kontroli przebiegł świetlny dreszczyk. W lewym górnym rogu zapłonęła zielona, pełznąca ku środkowi kreska światła. Jak nieprawdopodobnie długa dżdżownica przebiła kilka zapalających się przed nią jasnych krążków ż nawlókłszy je na siebie, czołgała się dalej, skręcając co chwila pod kątem prostym w lewo lub w prawo. Albert śledził bez zbytniego zainteresowania schemat analogowy rachunku. Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym — ocenił machinalnie i ziewnął. Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwiązać problemu Slota aż do czternastego stopnia włącznie. Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem — zakonkludował w myślach. — Z byle głupstwem zaraz lecą do Scientaxu, jakby to była informacja kolejowa. Odkąd dopuszczono telefoniczne łączenie z każdego domowego aparatu, wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie… Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiegoś dziecka. — Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie dostałem odpowiedzi… — Pomyłka — powiedział Albert bezmyślnie. — Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki, do pionu algebry, sekcja numeryczna. Odłożył słuchawkę i pomyślał po chwili, że właściwie krócej byłoby powiedzieć pięćdziesiąt sześć. Zaraz… — zastanowił się. — Pięćdziesiąt sześć? Czy aby nie sześćdziesiąt pięć? Nie, dobrze: pięćdziesiąt sześć. Mogłem mu właściwie powiedzieć. Ale, do diabla, to nie należy do moich obowiązków, nie płacą mi za to. Kontroluję sektor funkcji pseudopolimorficznych, a nie tabliczkę mnożenia! Sięgnął po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę i zaraz się najeżył. To Erika… — Albert? — powiedziała słodko. — Zajęty jesteś bardzo? — Cholernie — powiedział zimno. — Nie wpadłbyś na kawę? — Nie wpadłbym. O, właśnie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić! — powiedział i odłożył słuchawkę. Żaden człon oczywiście nie wypadł. — Bezczelna! — warknął półgębkiem. Ujął w rękę mikrofon dyspozycji służbowej, przechylił się na ukośnie opuszczone oparcie fotela i popijając kawę powiedział: — Służbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek dwudziesty. Przymknął oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił: — Gershwin: Błękitna Rapsodia. Nie. Muzyka też go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła nagle. Za to na stole rozdzwonił się telefon. — Profesor Ambro — mówił spokojny uprzejmy głos. — Nie mam połączenia z trzecim kanałem specjalnym. Pierwszeństwo siódmego stopnia. Może pan łaskawie coś zrobi, by mi pomóc. To dość ważne… Albert miał już powiedzieć że nic nie może poradzić, ale… siódmy stopień… Lepiej się nie narażać, mogłyby być nieprzyjemności. Sprzęgł więc linię, na której „siedział” profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i włączywszy się na trzeciego z mikrofonem, powiedział.. — Siódmy stopień, spec–trzy, zastępczo dla linii zewnętrznej. — Tor gotów! — szczeknął automat. — Proszę programować, panie profesorze! — powiedział Albert do mikrofonu i odstawiwszy mikrofon na stół, ułożył się wygodnie w fotelu. Erika mąciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraża? Pomyślał, że to cholerne nieszczęście trafić na taką. Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po chwili w rogu ekranu i nieśmiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona linijka, ominęła jednak sektor Alberta, penetrując sąsiednie pola, by wreszcie zniknąć jak zdmuchnięta. Zniechęcił się… — pomyślał Albert. — I słusznie. To wszystko nie ma najmniejszego sensu. Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak natarczywe wrażenie bezsensu wyzierało zewsząd — z tysięcznych powtarzających się monotonnie bloków pamięci operacyjnej, z pogaszonych ekranów, z pustki przejść i korytarzy. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznościach elektronowego supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi, spełniając podrzędne funkcje konserwacyjno— kontrolne. Dlatego — odpowiadał sobie natychmiast — że jestem inżynierem informacji. Gdybym był technikiem, biegałbym jak Klaus z taśmami na posyłki, gdy się łączność zablokuje… Chcąc rzecz ująć głębiej od korzeni i historycznie, należało stwierdzić, że siedział tu dlatego, bo kiedyś tam kilku mądrych doszło do wniosku o nieopłacalności lokalnych maszyn matematycznych i logicznych. Stąd powstała idea jednej supermaszyny, koncentratu ludzkiej wiedzy, centralnej biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymyślił. Trudności informacyjne zaczęły występować już znacznie wcześniej. Był to przede wszystkim ów słynny efekt Lema–Parkinsona: wzrostowi ilości zapisywanych wciąż w annałach i miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji naukowych towarzyszyły narastające trudności związane z odszukiwaniem w ocenie faktów tego zagadnienia, które akurat było przedmiotem zainteresowania. Innymi słowy, ze wzrostem ilości akumulowanej wiedzy malały możliwości korzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu uczony nie miał nigdy pewności, czy nie wyważa otwartych już przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego zespołu naukowców i wymagało przewertowania setek czasopism i książek. Wydawane wielkim nakładem pracy i kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przestały spełniać swe zadanie wraz z coraz dalej posuwającą się specjalizacją poszczególnych gałęzi wiedzy. Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wyciągi z rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej. Wtedy właśnie powstał Centin, zalążek dzisiejszego Scientaxu. Centin był bankiem pamięci operacyjnej. Każdy, kto zamierzał podjąć badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał uprzednio zameldować o tym maszynie. Jeśli problem był już przez kogoś rozpatrywany Centin kontaktował zainteresowanych: by me dublowali wysiłków, nie wiedząc o sobie nawzajem. Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe funkcje, przerodził się w ogólnoświatową bibliotekę i kartotekę, zastąpił księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwiązywał problemy ekonomiczne, matematyczne i kosmologiczne. Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny. Rozciągała się już na powierzchni dziesiątków kilometrów kwadratowych, sięgała w górę i w głąb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów. Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! — zakonkludował Albert dopijając kawę. — Przyjdzie wreszcie taka chwila, że nie zdołamy ogarnąć tego, co dzieje się w jego wnętrznościach. Każdy zaopatrzony tylko w swój sektor, będzie służył jedynie temu molochowi i dbał o jego dobre samopoczucie, a on będzie za nas myślał… Może zacznie sam stawiać sobie zagadnienia i formułować programy? Licho go wie, czy w nim już teraz nie budzi się jakaś pierwotna świadomość? Może przytaił się, niepewny swych możliwości, i dyskretnie podsuwa konstruktorom pomysły dalszej rozbudowę. Przez ścianę kontroli znów przebiegła drżąca, niepewna linijka. Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu któregoś z bloków, przebiegła kilka sekcji i pulsując zgasła. O, właśnie! To zdarza się coraz częściej. Jakieś nie kontrolowane, samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym wywołane — pomyślał Albert. — Proces zaczyna się w jakimś punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do stanu wzbudzonego i zamiera… Czy to nie wygląda na przebłyski świadomości tego kolosa? Może zresztą to tylko… podświadomości? Pogrążył się na powrót w swych niewesołych myślach. Przed pięćdziesięcioma laty byłby kimś ze swym dyplomem inżyniera. Teraz jest prawie niczym. Byle dureń może go zbesztać, choć sam nie potrafi rozwiązać prostego równania, które dla Alberta nie przedstawia problemu. Ma taki facet wysokie stanowisko — z czwartym stopniem pierwszeństwa do korzystania z Scientaxu, a więc co najmniej docent albo dyrektor! — i znaczy coś w świecie. A on, Albert, musi tu wymieniać elementy elektroniczne, co z powodzeniem mógłby robić automat, gdyby… Otóż właśnie! Gdyby nie fakt, iż uszkodzenia zdarzają się zbyt rzadko, by opłaciło się budować specjalny automat do ich usuwania. Zajmowałby on tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówiąc już o kosztach. Człowiek znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanaście tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i wszyscy nudzą się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko że wtedy żaden z nich nie ogarnąłby wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystający z maszyny, nie mogą czekać! Jeden ważniejszy od drugiego a najweselsze rzeczy dzieją się, gdy spotyka się na jednym wejściu dwóch z siódmym stopniem pierwszeństwa. Prestiż nie pozwala ustąpić żadnemu i żrą się jak dzieci, choćby każdy z nich miał najgłupszy i nieważny problem do obliczenia… O tych siedzących jak dziury w serze inżynierach nikt nie pamięta. Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzą! Człowiek jest dziś potęgą i zerem równocześnie — stwierdził Albert sentencjonalnie. — Od chwili gdy jednostkę zredukowano do numeru ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika prawie zupełnie z pola widzenia… Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport… Tożsamość? Proszę bardzo: numerek! Każdy ma go na lewym przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie oświetli się ultrafioletem. Wtedy fluoryzuje i może go odczytać; a potem sprawdzić telefonicznie kto zacz. A gdyby komuś zachciało się zmienić tożsamość? Nic z tego: drugi taki sam numerek ma na szyi, z tylu, nieco poniżej linii włosów. Co niektórym, mającym te i owe grzechy na sumieniu, udawało się z lewym przedramieniem, teraz z szyją się nie uda. Chyba że razem z głową, ale to już inna sprawa: nie ma głowy — nie ma numerka, władza nie ma kłopotu. Prawie wszystko o każdym wie to straszliwe gmaszysko. Całe szczęście, że tylko prawie! — pomyślał. — Dobrze, że nie wie, co myślę o tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie zrobił z tamtym chudym szczeniakiem, bo za same myśli dostałbym kilka lat karnego obozu na Hiperionie… Albert uświadamiał sobie, że tkwi wśród ogromu zagęszczonej informacji, której nigdy nie potrafi ogarnąć umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak nie będzie się czul z tego powodu szczęśliwy… Przewrócił się na drugi bok. — Szczęście… — stęknął. — Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć. Ciekawe, czy dałoby się sformułować matematycznie problem szczęścia… I czy te cholerne funkcje Vogla przydałyby się chociaż przy jego rozwiązaniu? Zwrócił twarz w kierunku ściany kontroli. — No? Co to jest szczęście, durny elektroimbecylu z przebłyskami autonomicznej świadomości? — rzucił wyzywająco i opadł na fotel. Przypomniał sobie, że mówienie na glos do siebie jest pierwszym objawem „modnej” ostatnio formy zaburzeń psychicznych, lecz nie zmartwił się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno. To z przemęczenia — mruknął. — Z przemęczenia bezczynnością. Ściana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadą rozbłysków i pulsujących linii. Albert wiedział, że śni. Na jawie nie spotykało się czegoś podobnego. Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem śledził mrowie przebiegów i usiłował odgadnąć, jaki to program przetrawia właśnie maszyna z jego snu. Podobnie jednak, jak śniony tekst drukowany wymyka się zazwyczaj próbom odczytania, ożywając pod wpływem koncentracji uwagi śniącego i zmieniając się w rozsypankę bezsensownych słów, tak i obraz połączeń rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć… Brzęknął sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrotnie, coraz głośniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, że przychodzi z jawy, spoza kotary snu. Ocknął się i popatrzył półprzytomnie w głąb labiryntu paneli. Czerwone światło migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji, pozwalającej rozstrzygnąć zadany problem… Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na ścianę kontroli. Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganą pajęczynę, sieć bezładnych na pozór sprzężeń, sięgających długimi wąsami łączy międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy… Jakiś potworny, monstrualny program, ogarniający wszystkie działy i poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe światła przeciążenia wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełączeń, usiłując podzielić się pomiędzy dziesiątki oczekujących na sprzężenie wejść z wyjść… — A to co znowu? Kto wymyślił coś takiego? — zdumiał się Albert. Z ciekawości włączył kontrolę wejść i… zamarł: wszystkie wejścia były wolne! Cały ten obłąkańczy taniec świateł zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój początek i zamykał się w obszarze elektromózgu! Chyba… któryś z techników bawi się z nudów programowaniem! — pomyślał Albert, chwytając się z nadzieją tej myśli, by odsunąć od siebie absurdalne przypuszczenie, że stało się to najgorsze. — Nie, już raczej jakiś inżynier. Co za potwornie wymyślny problem! Osiemdziesiąt pięć procent obwodów zaangażowało! Wiedział jednak, że to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były przecież najsurowiej zabronione regulaminem. Chyba że ktoś z obsługi zwariował. Ktoś z obsługi albo… sam Scientax! W tej chwili wzrok jego padł na stojący na stole mikrofon. Zimny dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił mikrofon. Był włączony. — Profesorze Ambro! Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć już przedtem, a wszystkie wejścia były przeciek zablokowane. — Kontrola główna! — ryknął do mikrofonu. — Kto programował ostatnie zagadnienie? — Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjalny, z absolutnym pierwszeństwem — odpowiedział automat. — Jaki problem? — Zdefiniować pojęcie „szczęścia” — odrzucił beznamiętnie automat. Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłącznika. — Proces logiczny zahamowany. Czy podać osiągnięty stan pracy? — rozległo się z głośnika. — Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso… Albert zawahał się. — Nie kasować. Podać wyniki… — Zanalizowano problem w płaszczyźnie ekonomiczno–społecznej, psychologicznej oraz z punktu widzenia literatury i sztuki — recytował głośnik. — Obfitość materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury pięknej sformułowano trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie definicje, w tym ponad sto pięćdziesiąt tysięcy par zdań wzajemnie sprzecznych. W płaszczyźnie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesiąt dwie klasy teorii dobrobytu, które to pojęcie można na podstawie pewnych źródeł uznać za dobry parametr mierzący szczęście. Matematyczny model zagadnienia biorący za podstawę, iż szczęście jest pierwszą pochodną stanu posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera do nieskończoności z iloczynów potrzeb przez współczynniki ich zaspokojenia i przez współczynnik obiektywnej rzeczywistości tych potrzeb… — Dość! — przerwał Albert. — Dość! I natychmiast skasować te brednie! Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknął oczy. Idiota ze mnie. Oto skutki bezmyślnego gadania przy otwartym mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie myśleć, byle tylko nie myśleć… Jeśli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozważań, to co dopiero człowiek… Przestać myśleć, niech myśli Scientax… Wtopić się w niego, być jego częścią składową, elementem mikrofauny jego bebechów… Jeden człowiek nic już dziś nie potrafi… Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi. Wiedział, że za chwilę odkryją, kto zajął na przeszło kwadrans cenną maszynę, nakarmiwszy ją niechcący takim idiotycznym, absorbującym całą jej mądrość programem. Dziwne że nie przyszli wcześniej, by go stąd wyrzucić! A może… nie dostrzegli niczego? Ci otępiali kontrolerzy, każdy przed swą tablicą kontroli, nie ogarniający i nie rozumiejący tego, co odwzorowuje gra świateł i linii, uczuleni, jak doświadczalne psy, tylko na czerwony błysk awarii? Może nie zwrócili nawet uwagi, że zaszło coś niezwykłego? Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała uśmiechnięta Erika. — Wciąż się gniewasz? — spytała słodko. Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wrażenie, że grzęźnie na powrót w topieli bagna, z którego chwilą przedtem zdołał wydobyć głowę. Nim otworzył usta, wiedział już, co odpowie wbrew własnej woli. — Tylko trochę… — wykrztusił patrząc ponad jej głową w otwór drzwi. 1965 r. KONSENSOR Michał zdjął okulary i rozprostował zgięte plecy. Przekręcił obrotowy fotel w stronę okna, odchylił oparcie do tyłu i z przyjemnością patrzył na wczesnowiosenną zieleń rozległego trawnika, rozciągającego się przed oknami przychodni. Naprzeciw, na dachu Instytutu Automatów Homoidalnych leniwie przeskakiwały cyfry elektronicznego zegara. Wskazywał czternastą pięćdziesiąt pięć. Chyba koniec na dzisiaj — pomyślał lekarz i schował receptariusz do szuflady. — Trzydziestu dwóch pacjentów na dzień to stanowczo dość nawet przy zastosowaniu automatycznego diagnostora! Poczuł, że ma w tej chwili serdecznie dość tego gabinetu i swego zawodu lekarza–internisty. Patrzył ze złością na zegar idący zbyt wolno i łowił uchem szmery dochodzące z poczekalni. Nieśmiałe pukanie do drzwi gabinetu przerwało mu kontemplację wiosennego widoku za oknem. Michał westchnął z rezygnacją, powiedział głośno „proszę!” i nie patrząc na wchodzącego, rzucił zwykłą formułkę: — Proszę się rozebrać i położyć na diagnostorze.. Co dolega? — Uch, panie dochtorze, tak mnie cosik ziuko w sobie! A tu, pod ziobrem, to cosik tak mnie źgo i strzyko, kieby wciurności! — odpowiedział schrypnięty, basowy głos. Michał podniósł oczy i zobaczył przed sobą roześmianą twarz inżyniera Reissa. — A, to ty! — ucieszył się lekarz. — A już myślałem, że to rodowity góral z setką dolegliwości. Widzę, że humorek zawsze ci dopisuje, nawet po godzinach pracy! Dobrze macie z tymi waszymi automatami. Pewnie wszystko za was robią. Bo ja o tej godzinie zupełnie nie mam ochoty do żartów. — Nie życzą ci pracy z automatami — powiedział inżynier. — Czasem naprawdę zazdroszczę ci, że masz do czynienia z prawdziwymi ludźmi. Można się z nimi zawsze jakoś dogadać, nawet jeśli są chorzy. A z popsutym automatem nie ma rozmowy… — To się tylko tak wydaje z tym porozumieniem. Przyjdzie taki biedak, naprawdę chory, ale nie umie wytłumaczyć, co go boli, w którym miejscu i jak. Automatyczny diagnostor też nie zawsze sprawę rozwiązuje… — Właśnie, właśnie — przerwał Reiss. — Mówiliśmy o tym kilka miesięcy temu, pamiętasz? Obiecałem nad tym pomyśleć i właśnie przyniosłem coś specjalnie dla ciebie, do wypróbowania… Sięgnął do teczki, wydobył kilka pudełek, połączonych siecią przewodów, jakieś uchwyty, elektrody, złącza oraz kilka podręcznych narzędzi. — Jeśli masz chwilę czasu, zaraz ci to zainstaluje. To jest przystawka do automatycznego diagnostora. Moje własne rewelacyjne opracowanie, dotychczas nie ujawnione. Zależy mi na twojej opinii. — Może wreszcie powiesz, o co chodzi?— wtrącił niecierpliwie lekarz. — To jest konfenfou — powiedział inżynier ze śrubokrętem w zębach, włażąc na czworakach pod fotel diagnostyczny i ciągnąc za sobą girlandę swych genialnych pudełeczek pouwieszanych na przewodach. — Wyjmij z ust ten śrubokręt i mów wyraźnie! Konfe — co? — Kon–sen–sor, czyli współczulnik — powiedział Reiss, wypełzając spod fotela i włażąc dla odmiany pod biurko lekarza. — Potrzymaj te elektrody. Albo od razu załóż na przeguby i na skronie i usiądź. — A po co? Chcesz mnie zbadać? Czyżbym aż tak źle wyglądał? — zdziwił się Michał. — Nie o to chodzi. Będziesz badał pacjentów za pomocą tego urządzenia. To jest, jak powiedziałem, przystawka do automatycznego diagnostora. Odbiera bioprądy z ciała pacjenta i po wzmocnieniu i przetworzeniu podaje sygnały do twojego układu nerwowego. Po włączeniu konsensora będziesz odczuwał dokładnie takie same dolegliwości, jak pacjent leżący w fotelu diagnostycznym. Michał spojrzał z niedowierzaniem na wyłażącego spod biurka Reissa. — Jeden z twoich znakomitych dowcipów?… — spytał ostrożnie. — Każesz mi wierzyć, że to naprawdę tak działa? I mówisz o tym tak, po prostu? Przecież to byłby przewrót w diagnostyce, rewolucja w medycynie! — I będzie, na pewno będzie! Jak żartuję, to żartuję, a jak się do czegoś poważnie zabiorę… Zresztą zaraz zobaczysz. — To byłoby wspaniałe! — Michał zaczynał się entuzjazmować. — Zamiast wdawać się w długie i jałowe rozmowy na temat „co pana boli”, w jednej chwili czuję, czy to wątroba, czy ślepa kiszka! — No i jakie to humanitarne! — dodał inżynier kpiąco. — Pełne współczucie lekarza z pacjentem. Kiedy wynalazek rozpowszechni się, przestanie być aktualne przysłowie „kogo nie boli, temu powoli”. Przynajmniej w odniesieniu do lekarzy! Będą cierpieć na równi ze swymi pacjentami, dopóki ich nie wyleczą. — Wydaje mi się — uśmiechnął się Michał — że będą mnie przechodziły ciarki na samą myśl o wizycie pewnej starszej pani, która zjawia się u mnie regularnie ze swą podagrą! No, więc… wypróbujmy to! — Proszę bardzo! Zostawię ci urządzenie na kilka dni, potem zabiorę i doprowadzę do ostatecznej postaci, bo to na razie prowizorka, jak widzisz, egzemplarz doświadczalny. Ale jeśli chcesz, możemy zaraz przeprowadzić pewną próbę. Czy założyłeś elektrody zgodnie z oznaczeniami? Świetnie, ja kładę się na fotelu diagnostycznym. Włącz teraz ten kontakt i przekręć przełącznik. Michał siedział przez chwilę w napięciu, wreszcie nie wytrzymał. — Ee, zdrów jesteś, stary! — powiedział z rozczarowaniem. — Albo ten twój współczulnik nic niewart. W każdym razie niczego nie odczu… ooo!!! Poderwał się nagle ze swego miejsca, masując sobie dłonią okolice poniżej pleców. — Co to było? — Nic takiego. Musiałem się poświęcić dla nauki. Wpakowałem sobie szpilkę w pośladek — wyjaśnił Reiss z niewinną miną. Michał patrzył na małego pacjenta z ironicznym uśmieszkiem. — A więc mówisz, że cię tutaj boli? — O, o, jak boli, panie doktorze! — To pewnie i tutaj też cię boli? — O, tu jeszcze bardziej, panie doktorze! — Wiesz co? — lekarz przyłożył chłopcu lekkiego klapsa i usiadł za biurkiem. — Ubieraj się i zmiataj do szkoły. Z czego to dziś klasówka? — Ale mnie… — Nie bujaj. Z czego? — Z równań całkowych… — bąknął chłopiec opuszczając głowę. — No, to życzę powodzenia! Mały wyszedł, a lekarz patrząc za nim uśmiechnął się kwaśno. — prawdę powiedziawszy, było to najprzyjemniejsze badanie w dniu dzisiejszym. Przynajmniej nic mnie nie bolało — mruknął do siebie. Od rana tego dnia bolało go już chyba wszystko po kolei. — Następny, proszę — powiedział do mikrofonu. Do gabinetu wszedł starszy mężczyzna i przez kilka minut lekarz cierpiał wraz z nim na ostre bóle reumatyczne. Kolejnego pacjenta wniesiono prosto z karetki. Jęczał i skręcał się z bólu. Gdy ułożono go na diagnostorze, Michał włączył konsensor i natychmiast chwycił się prawą dłonią za brzuch, lewą zaś wyłączył przyrząd. — Od razu na chirurgię. Ostry stan zapalny wyrostka robaczkowego — rzucił pielęgniarzom. Gdy wyszli, Michał wciąż jeszcze trzymał się dłonią za brzuch. Spostrzegł to i roześmiał się. Własnego wyrostka pozbył się przecież kilkanaście lat temu… Znakomity przyrząd — pochwalił w myślach dzieło kolegi–inżyniera. — Tylko dość męczący w użyciu. Całe szczęście, że nie jestem dentystą! Konsensor bardzo skutecznie przyspieszał rozpoznanie, więc tego dnia Michał nieco wcześniej zakończył przyjmowanie swojej codziennej porcji pacjentów. O wpół do trzeciej siedział już przy biurku i próbował sformułować pochlebną opinię o przyrządzie, ale pisanie szło mu niezbyt składnie. Kwadrans przed trzecią przyszła jeszcze jedna pacjentka z migreną i nerwobólami, założył więc ponownie elektrody. Przykre dolegliwości pacjentki do reszty odebrały mu ochotę do pisania. Po jej wyjściu siedział już tylko i wzrokiem popędzał zegar na gmachu Instytutu. Wiosenne słońce świeciło wesoło i Michał myślami był właśnie na spacerze w parku, gdy usłyszał lekkie skrzypnięcie drzwi i odgłos ciężkich kroków. Przymknął oczy i nie odwracając głowy powiedział: — Proszę się położyć na diagnostorze. — Przepraszam, nie zrozumiałem. Na czym mam się położyć? — odpowiedział monotonny, niski głos. — Na tym fotelu z odchylonym oparciem. — Tak, rozumiem. Już leżę. A gdybym tak spróbował postawić diagnozę na podstawie samych tylko dolegliwości, nie patrząc na pacjenta i o nic nie pytając? — pomyślał lekarz i włączył konsensor. W tej samej chwili poczuł w ciele jakieś dziwne mrowienie, jakby przepływ bezładnych, ogarniających cały organizm prądów elektrycznych… Nic z tego nie rozumiał… i nagle… …wstrząsnęło nim silne przebicie w kondensatorze wysokiego napięcia, w obszarze szóstej sekcji filtrów zasilacza, a potem tak go łupnęło w transduktorze obwodu samoregulacji, że aż podskoczył na fotelu. Wyłączył współczulnik i teraz dopiero przyjrzał się swemu „pacjentowi”; na fotelu diagnostycznym leżał sobie człekokształtny robot–homoid. Michał huknął pięścią w biurko. — Wynoś się stąd, kretynie elektronowy! Serwis naprawczy dla automatów jest po przeciwnej stronie ulicy! Precz stąd, powiedziałem! — Przepraszam, panie Człowieku! — powiedział robot pojednawczo. — Już wychodzę! — I wycofał się na korytarz. Doktor opadł na fotel, rozcierając jeszcze ten obolały transduktor… — Coś podobnego! — zrzędził. — Do czego to dochodzi! Żeby jakiś uszkodzony automat przyłaził do lekarza zamiast do warsztatu! Nagle, tknięty przeczuciem, podbiegł do okna i wyjrzał na ulicę. Na chodniku, tuż pod oknem, stali obaj: Reiss i automat. Robot opowiadał coś inżynierowi, a ten zaśmiewał się do łez. Michał otworzył szerzej okno i krzyknął. — Ej, ty tam, wynalazco! Jak ja ci zrobię głupi kawał!… Inżynier podniósł głowę i pomachał lekarzowi dłonią. — Jak się masz! Zawiodłeś moje oczekiwania! — odkrzyknął. — Myślałem, że każesz mu się rozebrać! Chciałbym widzieć twoją minę, gdyby zaczął odkręcać sobie głowę! Michał pogroził mu pięścią, ale już bez cienia złości. 1971 r. KONTAKT Od granicy Strefy trzeba było iść pieszo niemal wciąż pod górę. Adam miał lekki plecak i cały dzień czasu. Słońce wzeszło dwie godziny temu, ale nie wyjrzało jeszcze znad grani, w dolinie panował więc przyjemny, poranny chłód. Kiedy Adam dotrze do kanionu, upał stanie się nieznośny i trzeba będzie w cieniu skał nad potokiem przeczekać najgorsze południowe godziny. Adam dobrze znał tę drogę. Przebywał ją kilkanaście razy, o różnych porach roku, czasem w strumieniach deszczu, kiedy indziej na nartach po metrowej warstwie świeżego śniegu, ale najbardziej lubił taki wczesnoletni, przedpołudniowy krajobraz. Szedł więc wolniutko, rozglądając się po żlebach, od czasu do czasu przystając pod znajomymi drzewami. Po miejskim zgiełku i zapachu spalin można tu było oddychać pełną piersią i cieszyć się ciszą. Przez cały miesiąc, z jednym tylko współtowarzyszem, Adam będzie praktycznie odcięty od świata, sam na sam z górami. A właściwie nie tylko z górami, bo jeszcze z czymś wielkim i nieznanym — z Wielką Ciszą Kosmosu, jak mawiali starzy weterani Służby. Bo Adam był pracownikiem Służby Nasłuchu Kosmicznego. Właśnie jutro rozpoczyna się jego dyżur przy radioteleskopie, w obserwatorium położonym w najwyższej partii gór, na skale, jakby dla żartu nazwanej Głuchą Turnią. Przez cały miesiąc Adam będzie słuchał, nasłuchiwał, czekał… Ogromne „ucho” radioteleskopu, nakierowane niezmiennie w jeden wybrany punkt sfery niebieskiej, gotowe jest pochwycić każdy, najsłabszy nawet sygnał, wyróżniający się spośród zwykłych szumów radiowych Kosmosu. Każdy, kto raz choćby nasłuchiwał kosmicznego szyfru, musi odczuwać tę drobną, starannie skrywaną iskierkę nadziei: może to ja, właśnie ja będę pierwszy, któremu uda się odebrać pierwszą wieść z Kosmosu… Trwający od lat program nasłuchu jest, jak dotychczas, bezowocny, ale ludzie związani z tą pracą — od profesorów aż do zwykłych nasłuchowców jak Adam — ani na chwilę nie mogą zwątpić w jej celowość. Przemierzając rozległy obszar Strefy Ciszy Elektromagnetycznej, otaczający obserwatorium, Adam zawsze czuł to wiszące w powietrzu napięcie oczekiwania. Jak gdyby nie istniał wyraźny szmer strumienia, śpiew ptaków i poszum świerków — Adam słyszał Wielką Ciszę. Tu, w Strefie, nie było żadnej linii elektrycznej, ani jednego silnika, żadnego urządzenia stanowiącego najmniejsze choćby źródło zakłóceń elektromagnetycznych. Nad Strefą, na kierunku odbioru, nie przebiegały żadne szlaki komunikacji powietrznej ani kosmicznej. Tylko w skalnych komorach, w podziemiach obserwatorium, starannie ekranowane pracowały wszystkie niezbędne urządzenia radioteleskopu i pomocniczej aparatury. Poza tym w obserwatorium nie było nawet telefonu, tylko jedna awaryjna radiostacja, zapieczętowana, i nie używana, przeznaczona na nadzwyczajne okazje, jakie dotychczas jeszcze się nie zdarzyły… Zaczynało być gorąco. Adam zatrzymał się, zdjął plecak z ramion i przysiadł w cieniu skałki, patrząc poprzez dolinę na przeciwległy brzeg, okolony urwistymi grzebieniami skał. Niżej stok stawał się łagodniejszy, przecinały go w poprzek długie półki, tarasowata opadające aż nad sam prawie strumień. Adam chodził czasem tamtą, trudniejszą drogą i znał ją doskonale. Nieco powyżej kamiennego usypiska nad potokiem błysnęło coś w promieniach słońca. Adam wytężył wzrok i wypatrzył wśród krzewów mały jednoosobowy namiot. Przed namiotem siedział człowiek. Był tak daleko, że Adam nie widział go dokładnie, ot, tylko kreska na tle ciemniejszej skały. Człowiek po chwili wstał, wyprostował się i zniknął w namiocie. Przecież on wlazł w Strefę! — pomyślał Adam. — Jeśli go złapią strażnicy, nie chciałbym być w jego skórze! W dodatku błyszczy mu coś tam, pewnie menażka. Wypatrzą go jak nic! Wstał, zarzucił na ramiona plecak i ruszył powoli dalej. Obserwatorium było już blisko. Nim Adam zdążył wspiąć się po kilkunastu wykutych w skale stopniach, które wiodły do wejścia, drzwi otworzyły się. Stał w nich człowiek w średnim wieku, z lekka przygarbiony, o głęboko osadzonych ciemnych oczach. Adam pamiętał jego twarz — widocznie kiedyś spotkali się tu przy zmianie dyżuru. — Witaj, wejdź — powiedział, ściskając dłoń Adama. — Morro jestem. — Czekałeś w oknie? — domyślił się Adam. — Spieszy ci się do domu? — Nie, to nie ja kończę dyżur. Moja kolej za dwa tygodnie. To Ralf dziś odchodzi. Jest chyba tu, w kuchni — powiedział Morro, otwierając drzwi i przepuszczając Adama do kuchni, a gdy ten znalazł się za progiem, cofnął się nagle i zatrzasnął drzwi, przekręcając od zewnątrz klucz w zamku. — Co to za kawały? — Adam zastukał gwałtownie. — Otwieraj! Morro nie odpowiedział. Słychać było oddalające się kroki. Za to za plecami Adama ktoś głośno zakołatał. Adam obejrzał się. W głębi kuchni znajdowały się drugie drzwi, prowadzące do magazynku żywnościowego. To za nimi ktoś stukał. — To ty, Ralf? — domyślił się Adam. — Adam? Świetnie, że jesteś! Otwórz. Ciebie też podszedł? Wybacz, że cię nie ostrzegłem, ale zdrzemnąłem się na chwilę — ciągnął Ralf, mrużąc oczy po wyjściu z ciemnej klitki. — Siedzę tu już od rana. Adam patrzył na niego ze zdziwieniem, bo Ralf miał niezbyt mądrą minę. — Może zechcesz wtajemniczyć mnie w reguły tej zabawy? — powiedział. — To nie są żarty — mruknął Ralf, siadając. — Ten człowiek oszalał. Dobrze, że nas tylko pozamykał. Stąd nie ma jednak wyjścia, drzwi są diabelnie mocne, a przewody wentylacyjne za wąskie. Może nas tu trzymać, ile tylko zechce. Całe szczęście, że chociaż jest co zjeść… — Ale dlaczego…? Co mu się nagle stało? — Powiedziałem ci, że oszalał! Wczoraj rano wyskoczył nagle jak oparzony z kabiny zapisów, biegał do komputera z jakimiś taśmami, coś obłędnie liczył przez pół dnia, analizował, tylko nie powiedział co. Przy obiedzie milczał, przy kolacji też, pozamykał przede mną wszystkie pomieszczenia z aparaturą… — Myślisz, że… — Myślę. No, bo cóż innego mogło mu się przytrafić? — I chce być pierwszy, który to ogłosi światu! — O ile to naprawdę to. Nie bardzo wierzę w jego zdrowy rozsądek. Dziś rano przyszedł na śniadanie do kuchni, półprzytomny po nie przespanej nocy. Przełknął kilka kęsów, złapał torbę, którą sobie przedtem cichaczem napełnił zapasami ze spiżarni, i wyskoczył na korytarz. A potem, gdy wszedłem do magazynku po cukier, zakradł się tu i zatrzasnął mnie. — I nic, zupełnie nic nie mówił? — Mówił coś, ale raczej do siebie i bez sensu. Powtarzał tylko jak opętany: są coraz bliżej, coraz bliżej! — A jeśli on naprawdę złapał Kontakt? — To jego szczęście. Ale wątpię. — Kiedyś to musi nastąpić. — Tak. Wszyscy na to czekamy. Nie oszukujmy się. Dlaczego tu pracujemy? — Lubię góry… — Łżesz. Jesteś leniwy i nie chce ci się robić czegoś innego, bo tu można, jeśli przypadek pozwoli, zyskać rozgłos, sławę pierwszego operatora, który złapał Kontakt z obcą cywilizacją! Duży rozgłos tanim kosztem i przy minimum wysiłku! Ja zresztą podobnie… A weź teraz takiego Morro: czeka na to już najmniej dwadzieścia lat! — Jasna sprawa, Ralf. Gdybyś teraz ty stąd poszedł, na pewno o tobie by pisano przede wszystkim jako o wysłanniku, który pierwszy przyniósł taką nowinę światu. Nie powstrzymałbyś się od skorzystania z tej szansy! — A ty? — No… pewnie też. — Więc wiadomo już, po co on nas tu zamknął. — Ale co robić…? Miejmy nadzieję, że mu to przejdzie, opamięta się… — Może nas tak trzymać, jak długo zechce, nawet przez całe dwa tygodnie, dopóki nie zjawi się jego zmiennik. A mój urlop diabli wezmą. Miałem prosto stąd lecieć nad morze. Nikt się nawet nie zdziwi, gdy przez miesiąc nie wrócę do domu. A poza tym myślę, że jego szaleństwo tak szybko mu nie minie. Pracując w Służbie przez dwadzieścia lat i wierząc przez cały czas w Kontakt, nietrudno zupełnie zwariować. Ralf przyłożył ucho do drzwi. Na korytarzu słychać było kroki. Zakołatał pięścią i krzyknął: — Morro, podejdź na chwilę! — Nie mam czasu — rozległo się zza drzwi. — Podejdź i powiedz nareszcie, o co chodzi. Masz sygnały? — Tak. — Więc po licho nas tu trzymasz? — Bo nie chcę, żebyś stąd poszedł i rozgadał. — Pierwszeństwo i tak należy do ciebie. — Nie o to chodzi, Ralf. Ja także nie mam zamiaru nikomu o tym komunikować. — Jak to? — Muszę z nimi najpierw nawiązać dwustronną łączność. Oni lecą ku Ziemi, rozumiesz? Nie wiadomo, jakie mają zamiary, może chcą… Może uda mi się dojść z nimi do porozumienia… — Chcesz pozyskać ich łaski, na wszelki wypadek, tak? Zamiast ostrzec ludzkość… Wiesz, jak się nazywa takie postępowanie? Morro nie odpowiedział. Usłyszeli tylko jego oddalające się kroki i myśleli, że odszedł, ale on wrócił po chwili i wsunął w szparę pod drzwiami długi odcinek taśmy z rejestratora… — Zobaczcie to sobie — powiedział. Adam i Ralf obejrzeli taśmę. Na tle jednostajnej, postrzępionej wstęgi szumów odcinały się cztery kilkuminutowe serie silnych sygnałów. — Analizowałeś to, Morro? — spytał Adam. — Tak. Dominuje jedna niska częstotliwość podstawowa. Oprócz tego całe złożone widmo innych częstotliwości. Analizator nie może tego rozszyfrować, ale to jest na pewno sygnał! Powtarza się to od trzech dni, zawsze od siódmej piętnaście rano, za każdym razem w takich samych czterech seriach: dwie dłuższe i dwie krótsze. I z dnia na dzień jest silniejszy. Oni zbliżają się… — Co zamierzasz zrobić, Morro? — Mówiłem już: porozumiem się z nimi. — Sam? W jaki sposób? — To już ich sprawa. Jeśli tu lecą, na pewno zdołają się ze mną porozumieć. Może potrafią odbierać fale informacyjne bezpośrednio z mózgu? — Może. Ale radzę ci jednak zawiadomić centralę. Użyj radiostacji. A przede wszystkim wypuść nas stąd. — Nie — powiedział i odszedł od drzwi. Ralf i Adam spojrzeli po sobie. — Ciekawe… — powiedział Adam. — Czymkolwiek są te sygnały, warto by jednak stąd wyjść. I to jeszcze tej nocy. Nie ma tu przypadkiem jakiegoś środka wybuchowego? — A skąd? Są konserwy, makaron, fasola… — Za pomocą kiełkujących nasion starożytni Egipcjanie kruszyli ponoć skały… — Tak, ale to by potrwało trochę długo… Poza tym nie wiem, jak wyobrażasz sobie wysadzenie drzwi za pomocą fasoli… — Ja też nie. Zdaje się, że trochę bredzę, spać mi się chce. — Dobrze byłoby się przespać — przytaknął Ralf. — Ale chyba tylko na podłodze… Poczekaj, przyniosę kilka kartonów po konserwach, bo tu beton… Ralf poszedł do magazynku, a Adam przymierzył się do małego kawałka podłogi. — Zimno będzie — powiedział. — O, a tutaj jeszcze jest jakaś stalowa pokrywa… Nie wiesz przypadkiem, co się pod nią znajduje? Rury wodociągowe? Wzdłuż jednej ze ścian biegła przez podłogę wąska pokrywa, zasłaniająca jakąś szczelinę. — Gdzie, pokaż? — zainteresował się Ralf wychodząc ze spiżarni. Spojrzał, cisnął stertę pudełek z falistej tektury i przyklęknął. — Nie wiesz, co to jest? Zaczekaj, podaj mi nóż, ten z plastykowym trzonkiem… Podniósł pokrywę kanału i poostrzył klingę noża o brzeg szczeliny. Morro siedział z oczami utkwionymi w rejestratorze. Pisak kreślił na taśmie tylko zwykły obraz kosmicznych szumów. Nagle pisak drgnął. Morro przywarł oczami do taśmy. Nie zauważył nawet, że kontrolna lampka bloku rejestracji przygasła nieco i zamigotała. Było kilka minut po północy. Taśma wypełniała się krótkimi, urywanymi seriami sygnałów. Były bardzo silne. Poszczególne serie — dłuższe i krótsze — przeplatały się na pozór bezładnie. Kształt impulsów był nieco podobny do odbieranych poprzednio. Morro nie usiłował ich analizować, czekał tylko, aż się skończą. Potem oderwał wstęgę taśmy i pobiegł do komputera. Wsunął koniec taśmy do szczeliny czytnika optycznego i uruchomił drukarkę. Blady i drżący chwytał w locie słowa wyrzucane na papier: Witaj morro do ciebie adresowaliśmy nasze poprzednie depesze ale byliśmy jeszcze za daleko by czytać w twoich myślach — teraz już mamy cię w stożku odbioru naszego telepatora i wiemy o tobie wszystko — jesteś przychylnie do nas nastawiony i gotów z nami współpracować słusznie postąpiłeś nie zawiadamiając nikogo o naszych odwiedzinach — sygnały były przeznaczone tylko dla ciebie ponieważ potrzebujemy pośrednika i pełnomocnika do zarządzania waszym światem który zamierzamy opanować — strzeż się tych dwóch nędzników przygotowali i ukryli w spiżarni ładunek wybuchowy — czekaj na dalsze polecenia teraz nie możesz się już wycofać ze współpracy z nami — panujemy nad twoją wolą więc nie próbuj się nam sprzeciwiać — pozdrowią cię madaiflar z planety aimeiz Drżącą ręką Morro oddarł papier z wałka drukarki i ciężko usiadł w fotelu. Czytał tekst po raz drugi, trzeci… — To już! Stało się! — wymamrotał schrypniętym głosem. Wstał, zdjął pantofle i cicho, skradając się na palcach poszedł w kierunku kuchni. Pomaleńku przekręcił klucz w zamku, wciąż nasłuchując, gotów w każdej chwili ponownie zamknąć drzwi. Ostrożnie uchylił je i przez szparę zajrzał do środka. W bladym świetle wpadającym z korytarza dostrzegł rozciągnięte na podłodze dwie postacie. Nasłuchiwał przez kilka minut. Oddychali równo, jeden nawet z lekka pochrapywał. Morro ostrożnie otworzył drzwi, na tyle, by przecisnąć się do środka. Drzwi spiżarni były uchylone. Wyjął z kieszeni latarkę i osłaniając ją dłonią przestąpił nad leżącymi. Otworzył szerzej drzwi spiżarni. Skrzypnęły cicho, a Morro zamarł w bezruchu i zgasił latarkę. Jeden ze śpiących poruszył się, westchnął i przewrócił na drugi bok. Morro odczekał jeszcze chwilę, zanim zdecydował się wśliznąć do spiżarni. Drzwi spiżarni, kopnięte celnie przez Ralfa, zatrzasnęły się, gdy tylko Morro przestąpił próg magazynku. — No, to cóż? Chyba teraz naprawdę się zdrzemniemy? — powiedział Adam ziewając. Ranek był ciepły i słoneczny. Ralf otworzył okno i usiadł przed rejestratorem w kabinie zapisów. — Ciekawe, czy dziś znowu pojawią się te jego sygnały — powiedział spoglądając na zegar. — Jest siódma dziesięć. Adam chichotał z cicha, czytając „kosmiczny list” pozostawiony przez Morro na stole. — To był jednak znakomity pomysł — powiedział. — Nigdy bym na to nie wpadł. Nie miałem pojęcia, że przewody zasilające aparaturę zapisu przebiegają pod podłogą w kuchni. Myślę, że nas nie zwymyślają za to uszkodzenie izolacji kabla… — Poza tym niczego nie popsuliśmy, starałem się nie zrobić zwarcia, a tylko iskrzenie. Zakłócenie było dostatecznie silne, filtry musiały je częściowo przepuścić, wszystko poszło na blok wzmacniaczy i przebiło na zapis. — Miałem jednak wątpliwości co do użycia tak prostego kodu. Gdyby zaczął się baczniej przyglądać temu, co było na taśmie, mógłby się połapać. — Byłem pewien — powiedział Ralf — że od razu da to na komputer. On jest niezbyt bystry, znam go nie od dziś. Ponadto bardzo ufa możliwościom maszyny i wcale się nie zdziwił, że tak sprawnie przełożyła tekst „listu z kosmosu”. Maszyna zaś, która nie umie się niczemu dziwić, pewnie nawet się ucieszyła, że jej tak łatwo poszło. Ralf podszedł do okna i rozejrzał się po rozsłonecznionych stokach gór. — Przysporzyliśmy mu trochę emocji. Czekał na to tak długo… — powiedział. — O, zobacz, Adam. Co to tam błyszczy poniżej przełęczy? Adam popatrzył w okno, potem wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z lornetką. — To ten włóczykij! — wykrzyknął, patrząc w szkła. — Widziałem go idąc tutaj. Pewnie turysta. Lezie coraz głębiej w Strefę. Aż dziwne, że go jeszcze strażnicy nie dopadli. Chyba gotuje śniadanie i błyska menażkami. Oddał lornetkę Ralfowi i znów wziął do ręki „kosmiczny list”. — Skąd, u licha, wziąłeś to imię w podpisie i tę pięknie brzmiącą nazwę planety? — zaśmiał się doczytawszy raz jeszcze do końca. — Nie miałem czasu zbyt długo się zastanawiać. Przeczytaj sobie te słowa „od tyłu”… — No wiesz…! — parsknął Adam przeczytawszy. — To już szczyt bezczelności wobec naszego kolegi… — Zawsze mówiłem, że Morro nie grzeszy bystrością. — Ralf nie odrywał oczu od lornetki. — A jednak to nie może być menażka. Popatrz no sam — powiedział odwracając się od Adama. — To chyba raczej lusterko. Popatrz! Rejestrator coś pisze, to te same sygnały, ale znów o wiele silniejsze od wczorajszych. — Lusterko! Jasne, że lusterko, do stu piorunów! — zaklął Adam, odkładając lornetkę. — Ale patrz, sygnały! — Jakie tam sygnały! — Adam porwał z wieszaka kurtkę i wybiegł. — Zaraz wracam! — rzucił już w korytarzu. Sygnały skończyły się właśnie, pisak znów kreślił tylko zapis szumów kosmicznych. Ralf spojrzał w stronę przełęczy, gdzie biwakował turysta. Potem poszukał oczami Adama: szybko zbiegał kamienistą ścieżką na dno jaru, dzielącego Głuchą Turnię od stoku, gdzie rozlokował się tamten. Po upływie dwudziestu minut Adam był już u niego. Ralf widział, jak obaj gestykulowali żywo, a w pewnym momencie, gdy Adam schylił się i podniósł coś z ziemi, turysta zaczął się nawet z nim trochę szamotać, ale nie trwało to zbyt długo i już po chwili Adam spiesznie maszerował w stronę obserwatorium. Ralfowi udało się zaobserwować, że turysta wygraża pięściami za odchodzącym. Adam wpadł do pokoju lekko zadyszany, niosąc w tryumfie mały plastykowy futerał. Ralf otworzył wieczko. Po wewnętrznej jego stronie wprawiono małe lusterko. W środku leżała bateryjna maszynka do golenia. — Ten pan był na mnie trochę zły, gdy mu to zabierałem — powiedział Adam. — Miał zwyczaj golić się codziennie, punktualnie o siódmej piętnaście rano. To bardzo systematyczny gość, a przy tym oszczędny: dla oszczędności baterii, po ogoleniu każdego policzka, wąsów i podbródka, oglądając w lusterku wyniki golenia, wyłączał maszynkę. A stary gruchot iskrzy jak wszyscy diabli! 1970 r. TOWARZYSZ PODRÓŻY Pociąg ruszył powoli, z ociąganiem jakby. Spojrzałem w okno. Wzdłuż peronu, jakieś dziesięć metrów za ostatnim wagonem, biegł spóźniony pasażer. Był to pociąg dalekobieżny, z wagonami, których drzwi nie zamykały się automatycznie. Dzięki temu biegnący człowiek miał szansę. Lokomotywa rozpędzała się wolno. Spóźnialski pasażer wlókł sporą i na oko ciężką walizkę, która obijała mu nogi. Przerzucony przez ramię płaszcz przeciwdeszczowy rozwiał mu się i plątał pod nogami. Stojąc w oknie przedostatniego wagonu obserwowałem całą scenę z zainteresowaniem kibica sportowego. Peron prawie się już kończył, pociąg przyspieszył, biegnący nie dawał jednak za wygraną. Musiało mu bardzo zależeć na tym właśnie pociągu. Tuż przed słupkiem z tablicą: „Przejście zabronione” udało mu się dopaść ostatniego pomostu. Postawił walizkę na stopniu, otarł czoło wierzchem dłoni i otworzył drzwi wagonu. Zamknąłem okno i usiadłem w pustym przedziale. Po chwili za szybą dzielącą mnie od korytarza ukazała się twarz nieznajomego. Zajrzał, wahał się chwilę, wreszcie otworzył drzwi i cichym głosem spytał: — Pozwoli pan…? — Proszę bardzo — odpowiedziałem obojętnie. — Pociąg taki pusty — zaczął tonem usprawiedliwienia, lokując walizkę na półce. — Bardzo nie lubię podróżować samotnie. To przykre nie mieć do kogo ust otworzyć przez całą drogę. — Owszem… — odburknąłem niezbyt zadowolony, bo nade wszystko nie lubię mówić, gdy nie mam na to ochoty, a sądząc ze słów nieznajomego, zanosiło się na przymusową pogawędkę. Postanowiłem — jak zwykle zresztą w podobnych sytuacjach — że będę spał z głową ukrytą pod wiszącym w kącie płaszczem. Usadowiłem się wygodnie i zamknąłem oczy. Słyszałem, jak mój towarzysz podróży lokuje się na miejscu naprzeciw mnie. Szeleścił przez chwilę papierami. Nie potrafiłem powstrzymać się od wyjrzenia spod płaszcza. Na stoliku, zamiast spodziewanych jajek na twardo i kanapek w zatłuszczonym pergaminie, zobaczyłem plik zapisanych odręcznie arkuszy. Na pierwszy rzut oka wyglądały na jakąś pracę matematyczną. Nieznajomy, pochylony, przeglądał je z uwagą, znacząc coś ołówkiem na marginesach. Był w średnim wieku, miał dość niskie czoło, nad którym rozsypywały się bujne, szpakowate włosy. Podniósł oczy i uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Widzę, że nie może pan zasnąć — powiedział. — Może światło przeszkadza? — Nie, proszę się nie przejmować. Proszę czytać, nie chce mi się właściwie spać… A pan, jak widzę, zajmuje się matematyką? — Nno… właściwie tak… — zmieszał się nieco. — Może raczej fizyką teoretyczną, teraz trudno te dziedziny ściśle rozgraniczyć, szczególnie w niektórych specjalnościach… Pan może…? — Owszem, trochę — uśmiechnąłem się. — O tyle, o ile jest mi to potrzebne w moim zawodzie. Pracuję w IBK, w biurze konstrukcyjnym. — Naprawdę? — wykrzyknął z ożywieniem, jakby go ta wiadomość niezmiernie uradowała. — Pan pracuje w Instytucie Badań Kosmicznych? A to dopiero zbieg okoliczności! Właśnie tam jadę! Proszę sobie wyobrazić, że dziś zakończyłem pracę nad kapitalną teorią, która pozostaje w ścisłym związku z badaniami Instytutu… Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas… Jerzy Ferenc, magister fizyki. — Robert Melis, inżynier–kosmik — przedstawiłem się i ja, ściskając wyciągniętą ku mnie dłoń i usiłując bezskutecznie powiązać usłyszane nazwisko z którąś ze znanych mi publikacji fachowych. — Otóż, jak powiedziałem, moja teoria daje wprost fantastyczne możliwości w zakresie podróży kosmicznych… — Może coś z dziedziny napędów fotonowych? — zapytałem z zainteresowaniem, gdyż to właśnie było tematem mojej ostatniej pracy teoretycznej. Zaprzeczył energicznym ruchem głowy. — Nie, nie! Zupełnie coś innego, nowego. Inne podejście… Moja teoria dotyczy Metody Kontaktu Hiperprzestrzennego i opiera się na pewnym interesującym acz nie docenionym dotąd zjawisku topologicznym. Czy orientuje się pan nieco w topologii? — Przyznam się, że poza definicją i kilkoma pojęciami niewiele wiem o tej gałęzi matematyki. Pan rozumie: specjalizacja! — powiedziałem tonem usprawiedliwienia. — Rozumiem… Ale to nic nie szkodzi. Postaram się, o ile to możliwe, wyjaśnić poglądowo, o co chodzi. Przymknął oczy i podparł czoło dłonią, namyślając się widocznie, od czego zacząć. — Czy wie pan, co to jest „wstęga Möbiusa”? — zapytał po chwili, rzucając na mnie bystre spojrzenie. — Nie wie pan, prawda, pan nie zna topologii… Przerwał i sięgnął do swoich papierów. Odszukał czystą kartkę, potem zdjął walizkę z półki i wydobytą stamtąd żyletką odciął z brzegu arkusza wąski pasek, długi na jakieś dwadzieścia pięć centymetrów. — Jeśli ten pasek skleimy w ten sposób — pokazywał — to otrzymamy po prostu zwykły pierścień czy raczej boczną powierzchnię bardzo niskiego walca; jeśli natomiast jedną z krawędzi przed sklejeniem odwrócimy „na drugą stronę”, czyli skręcimy o 180 stopni, o, tak — skręcił taśmę o pół obrotu — i teraz dopiero spoimy brzegi, to otrzymamy właśnie wstęgę Mobiusa. Proszę zauważyć, że taka wstęga posiada tylko jedną powierzchnię, jedną stronę… — Jak to? — spytałem ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. — Przecież papier ma dwie strony?! — Papier owszem… — odpowiedział cierpliwie. — Ale proszę sobie wyobrazić, założyć, że jest on nieskończenie cienki jak abstrakcyjny twór geometryczny, który nazywamy płaszczyzną… — To niczego nie zmieni! — oponowałem. — Zawsze będą dwie strony, zawsze można spojrzeć na to od tej lub od tamtej strony… — Tu nie chodzi o to, z której strony się patrzy… — uśmiechnął się Ferenc. — Nie mam, niestety, kleju… — Powinienem gdzieś mieć podgumowaną taśmę do oklejania rysunków technicznych — powiedziałem, szukając po kieszeniach. — O, jest, proszę! — Świetnie — ucieszył się Ferenc, sklejając końce paska. — A teraz proszę wziąć ołówek i przejechać nim po taśmie, poczynając od dowolnego punktu, zawsze równolegle do obu brzegów papieru, nie przekraczając żadnego z nich. — Rzeczywiście! — zdziwiłem się, stwierdziwszy, że ołówek powrócił dokładnie tam, skąd wyruszył. — To zadziwiające: obszedłem obie strony papieru! Kreska ciągnie się po obu stronach taśmy… — Po jednej stronie, proszę pana. Drugiej strony taśma nie posiada! — Na to wygląda… — odparłem niepewnie. Ferenc, z zadowoleniem prestidigitatora, któremu udał się efektowny trik, spoglądał na mnie z ukosa, bawiąc się moim zdumieniem. — Widzi pan zatem, że zupełnie możliwe jest skonstruowanie powierzchni jednostronnej. Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował następujący model Wszechświata: żyjemy na takiej właśnie „powierzchni jednostronnej”; aby dostać się do punktu maksymalnie odległego, czyli popularnie mówiąc na „drugi koniec” Wszechświata, musimy odbyć długą podróż wzdłuż taśmy. A przecież w rezultacie znajdziemy się jakby w tym samym punkcie, bo od punktu wyjścia oddzielać nas będzie jedynie papier, o którym wszak założyliśmy, że jest nieskończenie cienki. Tak więc praktycznie znajdziemy się znów w tym samym miejscu! Wszechświat niejako „zazębia się” sam ze sobą, a każdy jego punkt ma podwójne znaczenie, znaczenie dwóch punktów tej samej powierzchni jednostronnej! Aby znaleźć się „na drugim końcu” Wszechświata, wystarczy tylko „przebić” nieskończenie cienką łupinę… — Więc w praktyce… znajdujemy się w dwóch miejscach równocześnie? — O nie! To znaczy… tak, ale tylko wirtualnie. Realny Wszechświat nie jest przecież matematyczną abstrakcją… Nieskończenie cienką łupinę należałoby fizycznie interpretować raczej jako coś analogicznego do „łuski magnetycznej” w sensie elektrodynamicznym… To oczywiście przenośnia, bo tu chodzi o coś zgoła innego… Ale model jest dobry: taka „łuska” ma pewien moment dipolowy, określoną polaryzację… Rozumie pan? Aby dokonać zwarcia hiperprzestrzennego, to znaczy, aby przeskoczyć do punktu sprzężonego z danym, do tego „po drugiej stronie”, należy jakby zmienić polaryzację obiektu na przeciwną. To nie jest, oczywiście, takie przejrzyste. Model, który panu przedstawiłem, dotyczy jedynie dwuwymiarowej przestrzeni, podczas gdy nasz Wszechświat jest trójwymiarowy, jeśli oczywiście pozostawimy na boku kwestię czasu i rozpatrujemy problem quasi—statycznie. Uogólnienie powierzchni Möbiusa na przestrzeń, którą kiedyś, być może, nazywać się będzie „przestrzenią Ferenca”, nie przedstawia jednak tak beznadziejnego problemu teoretycznego, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Zrobiłem to i powiem panu, że wnioski, jakie stąd wysnułem, pozostają w zaskakującej zgodności z ogólną teorią względności i termodynamiką probabilistyczną. Natomiast praktyczne rozwiązanie metody kontaktu hiperprzestrzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z których jednak udało mi się wybrnąć w sposób nadspodziewanie prosty… — I sądzi pan, że… człowiek… mógłby tą metodą przenieść się w odległe rejony Wszechświata? — Bez wątpienia mógłby! Tylko, niestety, nie zawsze jest to bezpieczne… Nie wiadomo przecież tak od razu, co znajduje się tam, „po drugiej stronie”, jeśli tak można obrazowo powiedzieć o jednostronnym obszarze. Ryzykant, który odważyłby się na tego rodzaju wyprawę, mógłby źle skończyć… Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się blado. — Niech pan nie myśli, że to ryzyko dyskwalifikuje praktyczne zastosowanie mojego odkrycia! Należy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju niebezpieczeństwa: otóż niech pan sobie wyobrazi, że w miejscu, które odpowiada punktowi pańskiego startu, w punkcie „ferencowsko–sprzężonym” z danym, znajduje się np. jakaś chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza, jądro jakiejś galaktyki czy po prostu gwiazda! Nie wie pan o tym a priori, podróż staje się podróżą w nieznane, a więc rzeczą nader niebezpieczną. Istnieje jednak, jak się okazało, sposób rozpoznania warunków panujących w punkcie sprzężonym, za pomocą sondowania hiperprzestrzennego… Ferenc zamilkł i zamyślił się. Po chwili milczenia przypomniał sobie widocznie o moim istnieniu i powiedział jakby z zażenowaniem: — Przepraszam pana… Myślałem właśnie o moim ostatnim eksperymencie. — Z sondowaniem? — podchwyciłem zaciekawiony. — Coś w tym rodzaju. W każdym razie to ważny element umożliwiający zastosowanie mego odkrycia. Polega na transplantacji spolaryzowanych dipoli magnetycznych… ach, przepraszam, zaczynam mówić językiem, którego pan zapewne nie rozumie… ale wybaczy mi pan, wszystko to jest nawet dla mnie tak niesamowicie skomplikowane, że trudno posłużyć się prostym językiem, by to przekazać. Chwilami sam nie mogę uwierzyć w realność całej historii… Wie pan, sam boję się, naprawdę boję się skutków swego dzieła! Bo proszę sobie wyobrazić, że spowoduje ono całkowity przewrót, rewolucję w komunikacji międzygalaktycznej. Cóż powiedzą na to specjaliści od rakiet relatywistycznych, tacy jak pan na przykład, którzy całe niemal życie poświęcili na skonstruowanie pojazdu umożliwiającego osiągnięcie jak najdalszych okolic Wszechświata. A po zastosowaniu mojej metody — jakże prostej w swej istocie i łatwej stosunkowo w eksploatacji — osiąga się najdalszy z możliwych punktów Wszechświata, i to w czasie nieskończenie krótkim! Doprawdy waham się, czy mam opublikować moje prace… Jadę właśnie do Birhoffa, którego pan niewątpliwie zna, to przecież obecnie największy autorytet w dziedzinie podróży międzygwiezdnych. Ale jakże ubogie są dotychczasowe osiągnięcia na tym polu: kilkanaście mniej lub bardziej rozsądnych prac teoretycznych, reszta — to plewy… Ani jednego praktycznego rozwiązania, żadnej udanej konstrukcji! A przy tym nie zanosi się na istotny postęp w ciągu najbliższych dziesiątków lat… Po prostu ślepy zaułek. Klasyczne metody, sposób myślenia sprzed pół wieku. Czy mogę dać im wszystkim do ręki to, czego szukają od wielu dziesięcioleci inną metodą i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się, że mogą potraktować mnie jak szaleńca, fanatyka czy maniaka… Dlatego zależy mi bardzo na pańskiej opinii o tym moim… szaleństwie. — Sądzę — powiedziałem powoli — że zbyt mało wiem o całej sprawie, by wyrokować o słuszności pańskiej metody… — Toteż nie chodzi mi wcale o pańskie zdanie o tej metodzie… — przerwał mi niecierpliwie — …bez wątpienia dobrej i skutecznej, jestem o tym przekonany. Chodzi o rzecz bardziej ogólną, o… konsekwencje jej rozpowszechnienia. Jak już wspominałem, prostota jej jest zaskakująca w porównaniu z matematycznym gąszczem, jaki do niej prowadzi. Niemal każdy we własnym zakresie, bez skomplikowanej i kosztownej aparatury, za pomocą czegoś, co nazwać by można „mostkiem” lub raczej „kładką hiperprzestrzenną”, mógłby przenieść się tam w dowolnej chwili i z dowolnego miejsca! — Powiedział pan przecież, że taka wyprawa kryje w sobie poważne niebezpieczeństwo! Nie wiadomo, dokąd się trafi, jaki „antypunkt” odpowiada naszej Ziemi! — Nie wiadomo było jeszcze do wczoraj. Mój wczorajszy eksperyment wykazał rzecz niewiarygodną! Proszę sobie wyobrazić, że naszej Ziemi odpowiada antypunkt, w którym znajduje się… planeta, i to zamieszkała przez istoty rozumne! Ich cywilizacja jest o wiele starsza i lepiej rozwinięta od naszej. Wyniki moich son—dowań są bardzo ubogie i fragmentaryczne, ale to, o czym mówię, stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość. Nie jestem w stanie dać odpowiedzi na wiele jeszcze pytań, które nasuwają się mi, podobnie zresztą jak i panu, w tej chwili… A pierwsze i najważniejsze z nich, na które nie potrafi pan sobie odpowiedzieć, brzmi: „Czy ten człowiek jest wariatem, a może tylko nieszkodliwym maniakiem?”. Chodzi tu oczywiście o mnie! Treść moich myśli odczytał tak trafnie, że nie zdobyłem się nawet na grzecznościowe zaprzeczenie. Widocznie nie miał mi tego za złe, bo po chwili ciągnął dalej: — Tym niemniej faktem jest istnienie tej planety, a fakt: ten tłumaczy wiele nie wyjaśnionych dotąd zjawisk, które nie mieściły się w ramach naszych pojęć naukowych. Wystarczy założyć, /e istoty zamieszkujące ten sprzężony z naszym świat znają już od dość dawna metodę kontaktu hiperprzestrzennego… Założenie takie podważa co prawda moje pierwszeństwo w tej dziedzinie nauki, daje jednak w efekcie tak niebywale wnioski, że warto, doprawdy, poświęcić prymat… Wystarczy wspomnieć, że w prosty sposób pozwala to wyjaśnić zagadkę zaginionych kultur starożytności, jak i problem „latających talerzy”! Wszystko to da się wytłumaczyć ingerencją istot, których istnienie potrafię już dziś wykazać… Czy teraz pojmuje pan całą doniosłość mojego odkrycia? — Jeśli to prawda — powiedziałem oszołomiony — to publikacja pańskich prac może grozić… masowymi wycieczkami do tamtego świata, a nie wiadomo, czy jego mieszkańcy życzą tego sobie! Spojrzał jakoś dziwnie i skurczył się w kącie przedziału. — Więc i pan… tak sądzi? — O ile kontakt jest tak dostępny i łatwy dla każdego… — Tak, tak… Niestety tak jest… I dlatego przechowuję moje prace w ścisłej tajemnicy, wynalazłem nawet specjalną symbolikę matematyczną, której nikt oprócz mnie nie jest w stanie rozszyfrować… Te notatki — wskazał na plik papierów — zapisane są tą właśnie symboliką. Resztę materiałów zniszczyłem przed wyjazdem z domu. Ostrożność nigdy nie zawadzi. Tak więc jestem jedynym człowiekiem, który zna tajemnicę… Przestał mówić, spojrzenie przygasło mu, twarz poszarzała jakby. W sposób zupełnie nieokreślony machnął ręką, mruknął coś do siebie i zgarnął papiery do kartonowej teczki, której tasiemki zawiązał starannie na kokardkę. Teczkę wsunął niedbale na półkę, gdzie leżała jego walizka. Założył ręce w tył i stał przez chwilę na wprost ciemnego okna, za którym przemykały pojedyncze światełka mijanych sygnałów. „Człowiek, Który Przedziurawił Przestrzeń” — nazwałem go sobie w myślach, nie wiedząc wciąż, jak mam traktować jego wywody. W określeniu tym było coś z Wellsa, coś z na—wpół ironicznych, na wpół groźnych opowieści przy kominku… Ferenc zaczął nagle przechadzać się w ograniczonej przestrzeni między ławkami przedziału. Z rękami założonymi do tyłu, z głową opuszczoną dreptał tam i z powrotem szybkimi, nerwowymi kroczkami. Czasem zagłębiał długie palce w opadających włosach, przystawał znieruchomiały, by po chwili ruszyć znowu w tę wahadłową przechadzkę. Machinalnie wydobył z kieszeni paczkę papierosów i nie częstując mnie, zapalił. Nagłe szarpnięcie hamującego pociągu wgniotło mnie w materac kanapy. Zdołałem zauważyć, jak Ferenc usiłuje złapać się półki i wali się na stolik, uderzając głową w ścianę. Drugie szarpnięcie rzuciło mną w bok. Głowa trafiła w szybę, dzielącą przedział od korytarza… Nade mną pochylała się biała postać. Po chwili dopiero rozpoznałem rysy twarzy młodej pielęgniarki. — Już wszystko w porządku! — powiedziała uspokajająco i łagodnie. — Czy boli pana? — Trochę, głowa i… Ale można wytrzymać… Co się stało? — Katastrofa kolejowa… Przypomina pan sobie, że jechał pan pociągiem? — Tak… To pamiętam… — powiedziałem, myśląc z wysiłkiem. —— Ze mną w przedziale jechał pewien pan… Co z nim? Czy wyszedł z tego cało? Twarz pielęgniarki przybrała wyraz zakłopotania. — Czy to był ktoś z pana bliskich? — Nie… Tylko przygodny towarzysz podróży. Czy wyszedł z tego cało? — Niestety! Muszę pana zmartwić. On umarł. W pół godziny po przewiezieniu do szpitala. Wstrząs mózgu… Przed śmiercią odzyskał na chwilę przytomność, a potem bredził okropnie. O jakimś… hiperkontakcie, o teczce, walizce… Ale niech pan leży! Nie wolno się poruszać, ma pan zszytą skórę na głowie! — Ostatnie słowa były spowodowane moim gwałtownym poruszeniem. — Siostro! — zawołałem, — Gdzie jest ta walizka? — Pańskie rzeczy są w depozycie, proszę nie martwić się o nie! — Nie, nie! Jego walizka! Gdzie ona jest? — Ależ… — oczy pielęgniarki wyokrągliło zdziwienie — on nie miał żadnej walizki! W przedziale była tylko pańska, brązowa, z przyczepioną wizytówką… Wiem to na pewno, bo weszłam tam zaraz za lekarzem, gdy tylko udało się otworzyć przedział. Wszystko zabraliśmy do karetki razem z wami! — Więc nie ma… tej walizki… — powiedziałem słabo, czując zawrót głowy. — To oni, oni ukradli… te… notatki… Hiperprzestrzennie ukradli, żeby nikt… — Znów bezwiednie uniosłem głowę z poduszki. Opadłem na posłanie, bo w oczach mi poszarzało. Zamknąłem je i zobaczyłem wyraźnie twarz Ferenca. Po chwili obraz ten rozmazał się, przybierając kształt wstęgi Möbiusa. Wkrótce i to widziadło rozpłynęło się w majaczeniach gorączkowego snu… 1962 r.