JULIAN MAY ZŁOTA OBRĘCZ SAGA O PLIOCEŃSKIM WYGNANIU (PRZEŁOŻYŁ JULIUSZ W. GARZTECKI) SCAN-DAL dla Barbary, pielęgniarki, redaktorki i sterniczki Otwórzcie nam drzwi, a ujrzymy sady, Napoimy się ich chłodną wodą tam, gdzie księżyc zostawił swe ślady. Płonie długa droga, wroga obcym wędrowcom, Dążymy nią nieświadomi, nie znajdując niczego... Oto przed nami wrota, lecz czegóż moglibyśmy pragnąć? Lepiej sprzed nich zawrócić, porzuciwszy nadzieję. Nigdy tam nie wejdziemy. Znużył nas widok. Gdy otwarte, tak wiele przez nie wycieka milczenia Że ani sadów nie widać, ni żadnego kwiatu, Tylko ogrom przestrzeni, pełnej pustki i światła Nagle ogarnął wszystko, przetoczył się przez serca I przemył nam oczy prawie ślepe od kurzu. Simone Weil Próg WIELOBARWNY KRAJ Streszczenie Wielka Interwencja z roku 2013 otworzyła ludzkości drogę do gwiazd i zapewniła nieograniczoną przestrzeń życiową, obfitość energii oraz członkostwo Środowiska Galaktycznego przyjaznych cywilizacji. Ziemianie stali się szóstą z Ras Sprzężonych - wspólnoty kolonizatorów planet, współposiadających wysoko rozwiniętą technikę oraz zdolność dokonywania operacji mentalnych, znanych pod nazwą metafunkcji. Funkcje te, obejmujące telepatię, psychokinezę i wiele innych zdolności, od niepamiętnych czasów trwały utajone w banku genów ludzkości, lecz objawiały się bardzo rzadko. Około roku 2110, w którym zaczyna się akcja pierwszego tomu tej Sagi, panował swego rodzaju Złoty Wiek. Ponad siedemset dziewiczych planet zostało skolonizowanych przez ekspansywnych Ziemian. Z wolna wzrastała liczba ludzi z jawnymi funkcjami metapsychicznymi. Lecz w większej części populacji władze mentalne były albo tak nikłe, że bliskie zera, albo z powodu barier psychologicznych lub innych czynników prawie nieużyteczne. Ale nawet Złote Wieki mają swoich niedostosowanych i nie brakowało ich w Środowisku Galaktycznym. Francuski fizyk nazwiskiem Theo Guderian mimowolnie umożliwił tym niewydarzeńcom zmianę losu jedyną w swoim rodzaju, odkrywszy zjawisko na pierwszy rzut oka bezużyteczne: jednokierunkowy uskok o stałej ogniskowej temporalnej, otwierający się w dolinie Rodanu na okres plioceński, sześć milionów lat temu. W przekonaniu, że na Ziemi w pliocenie musiał istnieć przedhistoryczny Eden, coraz więcej niedostosowanych nakłaniało wdowę po Guderianie, Angelikę, by pozwalała im przejść przez bramę czasu na Wygnanie. Od chwili śmierci swego męża w roku 2041 aż do 2106 odmłodzona Madame Guderian kierowała szczególnego rodzaju przedsiębiorstwem, niechętnie tolerowanym przez władze Galaktyki. Jej francuska gospoda, L'Auberge du Portail, służyła za pokrywkę dla przedsiębiorstwa przerzucającego klientów ze Starej Ziemi na planetę o sześć milionów lat młodszą. Poczuwszy niepokój sumienia o losy przeniesionych, ostatecznie Madame osobiście podążyła jednokierunkową bramą na Plioceńskie Wygnanie. Aparaturą przerzutową przejęło się Środowisko Galaktyczne, które doszło do wniosku, że pliocen jest dogodnym miejscem zsyłki dysydentów. Dwudziestego piątego sierpnia 2110 roku osiem osób, stanowiących Grupę Zieloną tygodnia, zostało przetransportowanych do pliocenu. Należeli do niej: Ryszard Voorhees, pozbawiony licencji kapitan statku międzygwiezdnego; Felicja Landry, młoda psychotyczna zawodniczka ring-hokeja o gwałtownym charakterze i uśpionych funkcjach metapsychicznych, które uczyniły z niej wyrzutka; Klaudiusz Majewski, liczący sto trzydzieści trzy lata paleontolog pogrążony w smutku po utracie żony, a zarazem najbliższej współpracownicy; siostra Amerie Roccaro, lekarka i rozczarowana do swego powołania kapłanka katolicka, która marzyła o zostaniu pustelnicą; antropolog Bryan Grenfell, wyruszający na poszukiwanie swej kochanki Mercy Lamballe, która przeszła przez bramę czasu dwa miesiące wcześniej; Elżbieta Orme, aktywna metapsychiczka klasy Wielkich Mistrzów, którą uraz mózgu pozbawił władz mentalnych o zdumiewającej mocy; Stein Oleson, niedostosowany do otoczenia wiertacz skorupy ziemskiej, ogarnięty marzeniami o życiu na wzór wikingów w prymitywniejszym od współczesnego mu świecie oraz Aiken Drum, młody, czarujący kanciarz, mający podobnie jak Felicja latentne zdolności metapsychiczne. Ta ósemka z powodzeniem dokonała skoku o sześć milionów lat w przeszłość Ziemi tylko po to, aby odkryć - podobnie jak ich poprzednicy - że plioceńską Europą włada grupa zabłąkanych humanoidów z innej galaktyki. Owi kosmici byli banitami, których ojczyzna wygnała z powodu praktykowania barbarzyńskiej religii wojennej. Dominujący odłam egzotów, Tanowie, wysocy i przystojni. Pomimo tysiącletniego pobytu na Ziemi ich liczba jeszcze nie sięgała dwudziestu tysięcy, gdyż promieniowanie Słońca hamowało zdolność reprodukcji tych istot. Ponieważ plazma komórkowa Tanów była kompatybilna z ludzką, od prawie siedemdziesięciu lat wykorzystywali ziemskich chrononautów jako materiał hodowlany, utrzymując ich w łagodnym niewolnictwie. Antagonistami Tanów, przewyższającymi ich liczbę przynajmniej w stosunku czterech do jednego, byli odwieczni wrogowie, Firvulagowie. Ci nieziemscy odznaczali się niskim wzrostem, a na Ziemi rozmnażali się całkiem dobrze. W rzeczywistości Tanowie i Firvulagowie stanowili jedną, dymorficzną rasę. Wysocy byli latentnymi metapsychikami, niscy dysponowali czynnymi metafunkcjami w ograniczonym stopniu. Tanowie nosili wzmacniacze mentalne, obręcze zwane złotymi naszyjnikami, które podnosiły zdolności meta do poziomu czynnego. Firvulagom naszyjniki nie były potrzebne, choć większość z nich miała w niższym stopniu rozwinięte metazdolności niż wzmacniani obręczami Tanowie. Podczas pobytu Tanów i Firvulagów na plioceńskiej Ziemi (którą nazywali Wielobarwnym Krajem), w rytualnych bitwach, toczonych w ramach ich wojennej religii, siły obu postaci tej rasy były zwykle mniej więcej wyrównane. Większa przebiegłość i bardziej zaawansowana technologia Tanów praktycznie równoważyły przewagę liczebną prymitywniej szych Firvulagów. Ale pojawienie się podróżujących w czasie ludzi przeważyło szalę na korzyść wysokich kosmitów. Nie tylko hybrydy Tanów i ludzi wykazywały niezwykłą siłę fizyczną i mentalną, ale i sami ludzie podnieśli na wyższy poziom upadającą naukę Tanów, ożywili ją zastrzykiem umiejętności Środowiska Galaktycznego. W ciągu siedemdziesięciu lat podróży w czasie prawie sto tysięcy istot ludzkich zostało przetransportowanych do plioceńskiej Europy. Zasymilowanie przybyszów zapewniło Tanom prawie całkowitą przewagę nad ich wrogami - Firvulagami (którzy nigdy nie krzyżowali się z istotami ludzkimi i w ogóle nimi pogardzali). Los ludzkości podległej tańskim władcom bynajmniej nie przedstawiał się ponuro, ludzie współpracujący z nimi byli bardzo dobrze traktowani. Wszelkie ciężkie prace wykonywały ramapiteki, małe małpki człekokształtne noszące uproszczone obręcze, które wymuszały posłuszeństwo. (Jak na ironię, ci „ramowie" należą do linii hominidów, której szczytem sześć milionów lat później był Homo sapiens.) Ludzie zajmujący stanowiska powierzane podległym, zaufanym Tanom zwykle nosili szare obręcze. Nie wzmacniały one władz umysłowych, ale pozwalały na komunikację telepatyczną między ludźmi i kosmitami. Urządzenia te miały również obwody przyjemności/bólu, za pomocą których Tanowie mogli nagradzać lub karać swych pachołków. Produkcja naszyjników nie była łatwa, ich wyrób wymagał rzadkiego związku baru i z tego powodu nie używano ich dla większości „normalnych" (to znaczy nie mających nawet uśpionych władz metapsychicznych), którzy byli zmuszani do posłuszeństwa innymi środkami. Jeśli dokonywane przez Tanów testowanie wykazywało, że przybyły z przyszłości ma uśpione znaczne funkcje metapsychiczne, taki szczęściarz otrzymywał srebrną obręcz. Był to prawdziwy wzmacniacz funkcji, podobny do złotych obróż noszonych przez Tanów, ale z obwodami kontroli. Ludzie ze srebrnymi naszyjnikami cieszyli się przywilejami; choć zdarzało się to rzadko, mogli nawet otrzymywać złote obręcze i pełną wolność jako obywatele Wielobarwnego Kraju. Ośmioro uczestników Grupy Zielonej, podobnie jak wszyscy nowo przybyli, zostało zabranych do tańskiej fortecy, Zamku Przejścia, gdzie miano ich poddać badaniu umysłów. Niemal natychmiast okazało się, że grupa jest absolutnie nietypowa. Kapitan statku międzygwiezdnego, Ryszard, zdołał umknąć na chwilę z zamknięcia i przeżył straszliwe spotkanie z tańską władczynią niewolników, Epone, która przeprowadzała testy na uśpione metafunkcje. Elżbieta, dawniej posiadająca wszelkie zdalnie działające metafunkcje oraz nauczycielka adeptów metapsychiki, odkryła, że dzięki szokowi podróży poprzez czas stopniowo odzyskuje ogromne zdolności mentalne, których wbrew obawom nie utraciła na zawsze. Jeden z Tanu, Creyn, który obserwował z zachwytem jej ponowne narodziny, obiecał Elżbiecie, że w Wielobarwnym Kraju czeka ją „cudowne życie". Przemieszczenie w czasie wywołało okresowe pomieszanie zmysłów u Steina Olesona, potężnie zbudowanego wiertacza. Po rozwaleniu drzwi swej celi izolacyjnej zdążył zabić kilku szaroobrożowych niewolników i dopiero wtedy został ujarzmiony. Aby na przyszłość nie ryzykować niespodzianek, także Steinowi nałożono szary naszyjnik. Werwa i odwaga zaś uczyniły z niego kandydata na uczestnika rytualnej wojny między Tanami i Firvulagami - Wielkiej Bitwy. Jeszcze nieprzytomnego w chwili pojmania, przygotowano go do podróży na południe, do stołecznego miasta Tanów, Muriah. Obrożę nałożono również, ale srebrną, młodemu oszustowi i kawalarzowi, Aikenowi Drumowi. Podczas testowania wykryto u niego silne, uśpione zdolności metapsychiczne, które mogły zostać podniesione do aktywnego poziomu, gdy tylko Aiken przyzwyczaiłby się do noszenia wzmacniacza. Antropolog Bryan Grenfell nie miał godnych uwagi uśpionych władz mentalnych. Ale wydawało się, że jego wiedza zawodowa w jakiś dziwny sposób jest dla Tanów cenna. W rezultacie Bryan zdołał wytargować w zamian za swą współpracę pomoc Tanów w poszukiwaniach ukochanej Mercy oraz status bezobrożowca. Stary Klaudiusz Majewski, który spędził życie na odkopywaniu skamieniałych kości, nie wykazał żadnych utajonych funkcji umysłu. Z niejaką pogardą pachołkowie Tanów powiadomili go, że zostanie wysłany na północ, do miasta Finiah, wraz z większością przybyszów tygodnia, i tam zaprzęgnięty do roboty. Uwięziono go w „zagrodzie dla ludzi" w Zamku Przejścia z ponad trzydziestką innych, normalnych istot ludzkich, oczekujących wyruszenia karawany na północ. W dormitorium owego więzienia leżał Ryszard w śpiączce spowodowanej bezlitosną manipulacją mentalną ze strony Epone. Ostatnimi członkami Grupy Zielonej, którzy mieli być testowani przez panią niewolników, były siostra Amerie i Felicja Landry. Zakonnica nie miała istotnych utajonych zdolności. Felicja, badana jako następna, udała atak histerycznego lęku. Jej podniecenie uniemożliwiło dokonanie dokładnego pomiaru. Epone zostawiła dziewczynę w spokoju, ponieważ można ją było zbadać ponownie w Finiah. Następnie Epone bez ogródek poinformowała obie o tańskim zwyczaju używania ludzkich kobiet jako materiału rozpłodowego, natomiast na ich pełne oburzenia protesty odpowiedziała niedbałą obietnicą, że w końcu pogodzą się ze swą rolą, a nawet poczują się uszczęśliwione nowym życiem w Finiah. Gdy kosmitka wyszła, udawana histeria Felicji znikła. Dziewczynie udało się ukryć przed Epone swe duże, latentne metafunkcje; uniknęła w ten sposób nałożenia obroży przynajmniej na jakiś czas. Teraz zaś, ogarnięta zimną furią, postanowiła „załatwić" całą rasę Tanów. Owego wieczoru dwie karawany opuściły Zamek Przejścia i podążyły wzdłuż plioceńskiego Rodanu w przeciwnych kierunkach. Celem podróży grupy północnej było Finiah nad Proto-Renem u stóp Czarnego Lasu. Grupę tę stanowili: Ryszard, po trosze dochodzący do zdrowia, Klaudiusz, Amerie, Felicja oraz większość pozostałych ludzkich jeńców. Eskortowała ich Epone oraz oddział szaroobrożowych ludzkich żołnierzy. Kawalkada południowa, prowadzona przez Creyna, składała się z Elżbiety, Bryana, Aikena Druma, rannego Steina oraz dwóch innych, noszących srebrne naszyjniki osób: Sukey Davies, poprzednio wychowawczyni młodzieży z satelity kolonialnego, oraz Raimo Hakkinena, ponurego kanadyjskiego leśniczego o fińskim pochodzeniu. Początkowo karawana północna posuwała się gładko. Cierpiąc na bóle spowodowane jazdą na potężnym plioceńskim wierzchowcu zwanym chaliko, Amerie zaczęła zgłębiać tajniki swej duszy i uświadomiła sobie, na czym polega neurotyczna presja, która ją doprowadziła do porzucenia kapłaństwa. Ryszard, wracający z pomocą Klaudiusza do zdrowia, pienił się w bezsilnej wściekłości, kiedy jego sytuacja stała się jasna. Wprawdzie żywił wątpliwości, ale w głębi ducha był po stronie Felicji, gdy ta zaproponowała plan ucieczki. Po dwóch dniach od wyjazdu z Zamku Przejścia plan Felicji został zrealizowany. Dziewczyna dysponowała trzema rodzajami broni: nadnaturalną siłą fizyczną swego zwodniczo drobnego ciała, zdolnością do mentalnego kierowania zwierzętami (był to jeden z aspektów jej utajonych zdolności metapsychicznych, który wyzyskiwała w swej karierze sportowej) oraz niewielkim nożykiem, który umknął uwadze rewidujących. Felicja rozerwała łańcuchy, w które byli zakuci jej przyjaciele z Grupy Zielonej oraz czterej inni więźniowie. Wówczas Ryszard, przebrany w habit Amerie, zdołała skuć oficera dowodzącego eskortą. Równocześnie Felicja mentalnie opanowała okrutne, strzegące karawany psodźwiedzie i zmusiła je do zaatakowania pozostałych żołnierzy oraz Epone. Nastąpiło dzikie zamieszanie, podczas którego uwolnieni więźniowie wraz z kontrolowanymi mentalnie psodźwiedzia-mi zabili nie tylko pozostałych żołnierzy, ale również tańską władczynię Epone. W chwili triumfu Felicja próbowała zdobyć złotą obręcz Epone, wiedząc, że urządzenie uwolni uśpione metafunkcje, dotychczas uwięzione w jej mózgu. Ale inny, bliski szaleństwa chrononauta cisnął przyrząd w wody głębokiego jeziora. Intruz uniknął jednak śmierci tylko dlatego, że Amerie wstrzyknęła rozwścieczonej dziewczynie silny środek uspokajający ze swego zestawu medycznego, pozbawiając ją przytomności. Zdumieni i przerażeni eks-więźniowie zrozumieli, że umierająca Epone musiała resztką energii przekazać telepatycznie wiadomość o ataku. Większość uciekinierów zdecydowała pójść wraz z Basilem Wimborne'em, wykładowcą z Oksfordu i alpinistą, który zaproponował, że przewiezie ich w małych łódkach przed przedhistoryczne jezioro Bresse w bezpieczne miejsce w górach Jury. Klaudiusz, obyty z życiem na puszczańskich odludziach podczas swych wypraw na dzikie planety Środowiska Galaktycznego, sprzeciwił się. Zaproponował kierunek ku puszczom pobliskich Wogezów, gdzie trudno byłoby szaroobrożowcom na chalikach tropić zbiegów. Tylko Ryszard i Amerie zgodzili się z nim pójść; zabrali też ze sobą wciąż nieprzytomną Felicję. Z wysokości grzbietu górskiego czterech członków Grupy Zielonej ujrzało, jak łodzie wypełnione szaroobrożowcami gonią ich byłych towarzyszy. Tegoż wieczoru Amerie poczuła dziwny pociąg do Felicji, wywołany jej gwałtownym zachowaniem, pociąg, który zdawał się odbiciem jakiegoś ponurego cienia w głębi jej konwencjonalnej duchowości. Gdy następnego dnia przekraczali rwący strumień, Amerie upadła i złamała rękę. Reszta grupy rozbiła obozowisko i próbowała podjąć decyzję co do dalszego działania. Felicja uważała, iż powinni zostać zbójcami-partyzantami; mieliby napadać na inne karawany w nadziei zdobycia następnej złotej obręczy. Ryszard odniósł się wrogo do jej pomysłu. Jego zdaniem jedynym rozsądnym wyjściem było skierowanie się ku morzu i ominięcie z dala terenów, o których wiedziano, że są zamieszkane przez Tanów. Klaudiusz wiedząc, iż Ryszard ma rację, lecz równocześnie zaniepokojony myślą o porzuceniu porywczej dziewczyny na pastwę samotności, oddalił się, by przemyśleć sprawę w leśnej ciszy. Pogrzebawszy kasetę z prochami swej żony zasnął. Obudził się wieczorem i wyruszywszy w drogę powrotną do obozu stwierdził, że maleńki plioceński kot towarzyszy mu uparcie niczym zwierzę udomowione. Kot, jak uznał Klaudiusz, byłby pożądaną rozrywką dla Amerie, która zaczynała objawiać niezdrowe zainteresowanie Felicją. Człowiek i zwierzątko dotarli do obozu, gdzie okazało się, że pozostała trójka zniknęła bez śladu. Klaudiusz bojaźliwie skierował się ścieżką wzdłuż rzeki. Chrononautów ostrzegano przed straszliwymi Firvulagami mieszkającymi w puszczach Wogezów. Wydawało się więc, że Ryszard, Felicja i Amerie zostali uprowadzeni przez małych „zmiennokształtnych" kosmitów... albo też schwytani przez pachołków Tanów. Posłyszawszy głosy, a potem wbrew własnej woli zmuszony do ujawnienia się, Klaudiusz spotkał straceńców, którzy schwytali jego przyjaciół. Nie byli to nieziemcy, lecz istoty ludzkie - wolni ludzie, którzy uciekli z niewoli kosmitów i teraz wiedli życie wyjętych spod prawa. Ich przywódcą była starannie odmłodzona stara kobieta nosząca złoty naszyjnik: wdowa po odkrywcy bramy czasu, a więc w ostatecznym rachunku sprawczyni poniżenia ludzkości w pliocenie... Angelika Guderian. Ostatniego dnia sierpnia czwórka członków Grupy Zielonej, Madame Guderian i jej banda oraz około dwustu innych z Motłochu (jak wolni ludzie z dumą nazywali samych siebie) przybyli do kryjówki w pustym wnętrzu gigantycznego drzewa w sercu Wogezów. W puszczy roiło się teraz od Tanów i ich szaroobrożowych pomocników, wysłanych przez Lorda Velteyna z Finiah na poszukiwanie zabójców jego siostry Epone. Sam Velteyn, bogato obdarzony metazdolnościami psychokinezy i kreacji, osobiście dowodził podczas wypadów swoim Latającym Polowaniem, doborowym oddziałem wspaniałych tańskich rycerzy w szklanych zbrojach, lewitujących dzięki potędze umysłu ich pana. Bezpieczni w swym schronieniu, Motłoch i Grupa Zielona zaczęli się wzajemnie badać. Madame opowiedziała nowo przybyłym o swym imponującym planie wyzwolenia całej plioceńskiej ludzkości spod jarzma tańskiej niewoli - zadaniu, które sobie postawiła jako odkupienie własnej winy. Zdołała utworzyć niepewny alians Motłochu z Firvulagami przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi - Tanom. Ale przymierze to w minimalnym tylko stopniu okazało się owocne. Tanowie byli dziwnie niewrażliwi na broń z vitrodurowego szkła lub brązu, używaną na równi przez wszystkie trzy rasy. Tanowie mogli odnosić rany, ale po zabiegach leczniczych, dokonywanych przez korektorów - metapsychicznych uzdrawiaczy - goiły się nawet najgorsze rany. Madame i jej naczelny dowódca, amerykański Indianin nazwiskiem Peopeo Moxmox Burkę, który niegdyś był sędzią, żywo zainteresowali się sposobem, w jaki Grupa Zielona zdołała uśmiercić Epone. Do tej pory nikt z Motłochu nie był w stanie zabić któregokolwiek z Tanów. Felicja pokazała swój mały stalowy sztylecik i w ten sposób znalazł potwierdzenie fakt, którego istnienie już podejrzewała Amerie: dla Tanów żelazo było śmiertelną trucizną, być może w jakiś sposób niszczyło powiązanie między mózgami nieziemców i złotymi naszyjnikami. (W owej chwili Felicja z niejakim namysłem przyglądała się złotej obręczy Madame, ale nieugięta stara kobieta ukłuła się ostrzem, czym potwierdziła, że ludzie są zbudowani z odporniejszego materiału. ) W tym momencie do wydrążonego drzewa przybył osobnik zwany Fitharn Kulas. Choć podobny do niskiego, krępego człowieka, udowodnił, iż jest Firvulagiem, zdolnym do przyjmowania potwornych kształtów; jednym z Małego Ludku, który zaprzyjaźnił się z Madame Guderian. Wyjaśniwszy swój plan wyzwolenia zniewolonej ludzkości, Madame poprosiła Fitharna o wyrecytowanie słów starożytnej pieśni należącej do tradycji jego ludu. Pieśń opowiadała o przybyciu Tanów i Firvulagów na Ziemię w gigantycznym żywym statku międzygwiezdnym, którego oblubienicą była Brede, kobieta z obcej galaktyki. Podczas odbywania niewiarygodnej podróży na dystansie milionów lat świetlnych Statek uległ śmiertelnemu wyczerpaniu. Tanowie, Firvulagowie i Brede uratowali się z wraka na małych lataczach i patrzyli, jak resztki olbrzymiego organizmu rozbijają się w plioceńskiej Europie, tworząc krater „zbyt wielki, żeby widzieć jego drugi brzeg". Aby uświęcić Grobowiec Statku, dwóch bohaterów stoczyło rytualną bitwę: Sharn z Firvulagów i Lugonn z Tanów. Pierwszy z nich był uzbrojony w broń fotonową zwaną Mieczem, drugi - w podobnego typu projektor laserowy nazywany Włócznią. Sharn został pobity. Zwycięzca, Lugonn Błyszczący, miał zaszczyt przyjęcia strzału z własnej Włóczni między oczy. Złożonego na wieczny spoczynek w jego złocistej, szklanej zbroi, z Włócznią u boku, Lugonna pozostawiono przy Grobowcu Statku, by nim „dowodził w jego ostatnim locie". Gdy upłynęło tysiąc lat, położenie odległego miejsca będącego Grobowcem Statku zatarło się w pamięci zarówno Tanów, jak i Firvulagów. Legenda była dla Madame Guderian jedyną nadzieją. Miecz Sharna znajdował się w rękach Tanów, pełniąc rolę trofeum przyznawanego zwycięzcy dorocznej Wielkiej Bitwy - najważniejszej uroczystości religii wojennej. Ale Włócznia Lugonna nadal musiała się znajdować obok jeziora kraterowego, wraz z maszynami latającymi o grawomagnetycznym napędzie, które wyniosły kosmitów z ich umierającego Statku. Jeśli Motłoch zdołałby położyć rękę na broni fotonowej lub maszynie latającej albo nawet na jednym i drugim, uzyskałby bezprecedensową przewagę nad metapsychicznymi barbarzyńcami, którzy stanowili rycerstwo Tanów. Motłoch i przychylni mu Firvulagowie na próżno szukali Grobowca Statku. Teraz jednak Klaudiusz, znający przyszłą geologię Ziemi, wskazał im, gdzie musi się on znajdować. Tylko jedna astroblema w Europie odpowiadała opisowi: krater na zachodnim brzegu Dunaju, zwany Ries, leżący o jakieś trzysta kilometrów na wschód. Wiadomość przyjęto z entuzjazmem i postanowiono natychmiast zorganizować ekspedycję. Jeśli szczęście im dopisze, poszukiwacze mogą powrócić przed końcem miesiąca. Wówczas Firvulagowie dołączą się do Motłochu w ataku na Finiah pod warunkiem, że walka nastąpi przed nastaniem Rozejmu Wielkiej Bitwy, rozpoczynającego się o świcie pierwszego października. Ekspedycja będzie się składać z Fitharna, Madame Guderian, Wodza Burkę, Marty - inżyniera pola dynamicznego, byłego technika warsztatowego napędów grawomagnetycznych zwanego Stefanko oraz trojga członków Grupy Zielonej. Klaudiusz zaprowadzi ich na miejsce. Ryszard (chociaż protestował przeciw temu) będzie pilotować latacz, jeśli któryś z nich da się uruchomić. Felicja nalegała, żeby i ją włączyć w skład ekspedycji, gdyż dzięki swemu szczególnemu talentowi będzie odpędzać dzikie zwierzęta, jak też polować dla zdobycia żywności. (Musiała z nimi pojechać; kręgi szyjne szkieletu Lugonna otaczała złota obręcz.) Fitharn zaproponował, by wyprawa uzyskała oficjalną sankcję monarchy Firvulagów, Yeochee'ego IV. Nim opuszczono drzewo, Madame wydała tajne rozkazy kowalowi Motłochu, Khalidowi Khanowi; poleciła zabrać grupę mężczyzn do miejsca wskazanego przez Klaudiusza, gdzie łatwo było znaleźć rudę żelaza. Ludzie ci mieli wytopić ile tylko się da „krwawego metalu" i przynieść go do głównego osiedla Motłochu, Ukrytych Źródeł, gdy tylko tańskie oddziały poszukiwawcze zostaną odwołane. Wiadomość o istnieniu żelaza należało utrzymać w tajemnicy przed Firvulagami, ponieważ ich lojalność była mocno zabarwiona względami na własne korzyści i nikt z Motłochu nie wiedział, jak długo potrwa ów kruchy alians. Amerie uda się do Ukrytych Źródeł i zamieszka w domu Madame. Po zrośnięciu się ręki zakonnica będzie zdolna służyć wyjętym spod prawa ludziom, którzy przez lata byli pozbawieni zarówno lekarza, jak i kapłana. Tymczasem do innych osiedli Motłochu, rzadko rozsianych po Europie, udadzą się wysłannicy, by spróbować przyciągnąć ochotników do ataku na Finiah, wstępnie wyznaczonego na ostatni tydzień września. W fortecy Firvulagów na Wysokim Vrazlu uczestnicy wyprawy spotkali się ze sceptycznie nastawionym królem Yeochee, który ostrzegł, że regiony na wschód od Czarnego Lasu są pełne Wyjców, zdeformowanych mutantów Firvulagów, tylko nominalnie podlegających jego władzy. Wręczył Madame królewski rozkaz nakazujący współpracę Sugollowi, władcy Wyjców w okolicach źródeł Dunaju. Piątego dnia po opuszczeniu Wysokiego Vrazlu w Wogezach ekspedycja dotarła do Renu i tam doszło do nieszczęścia: dzik wielkości krowy zaatakował z zasadzki, zabijając Stefanka i ciężko raniąc Wodza Burke'a. Fitharn domagał się odwrotu, ale ludzie obawiali się, że jeśli nastąpi zwłoka, sami Firvulagowie mogą wyruszyć na poszukiwanie Grobowca Statku. Słabowita Marta, którą jako niewolnicę Tanów zmuszono do urodzenia czworga dzieci jednego po drugim, zaczęła krwawić. Mimo to twardo się domagała, aby szli naprzód. I tak uczyniła pozostała piątka, przy czym nieustraszona Felicja niosła Martę do chwili, kiedy ta wydobrzała na tyle, że mogła znów iść o własnych siłach. Wyprawa powoli wspinała się na wielką skarpę na wschodnim brzegu Renu, aż weszła do dziwacznej strefy, którą uczestnicy nazwali Grzybowym Lasem, leżącej na szczycie wyżyny (późniejszy Szwarcwald). Dopiero osiemnastego września osiągnięto Feldberg, gdzie mieszkał Sugoll, władca Wyjców. Osobnik ten, przybrawszy złudną postać przystojnego mężczyzny, by zamaskować swe odrażające zniekształcenia, siał zamęt w umysłach przybyłych, podczas gdy horda podwładnych mu gnomów, ziejąc nienawiścią i strachem, domagała się śmierci intruzów. Przełom spowodował Klaudiusz, wyjaśniwszy Sugollowi przyczynę mutacji Wyjców. Przed setkami lat ich populacja oddzieliła się od swych zachodnich braci i nieroztropnie osiedliła w okolicy bogatej w minerały radioaktywne. Ich działanie w połączeniu z wrażliwością egzotów na promieniowanie spowodowało straszliwe deformacje nowo narodzonych. Ale, powiedział Klaudiusz, jest nadzieja dla Wyjców, jeśli opuszczą te tereny, wykorzystają swą zdolność przemiany wyglądu dla osiągnięcia bardziej pociągających kształtów i znów się zaczną krzyżować z normalnymi Firvulagami. W późniejszym okresie mogą im dopomóc genetycy ze Środowiska Galaktycznego; niestety, takich wyspecjalizowanych naukowców Tanowie z pewnością uczynili niewolnikami dla własnych celów. By dać wyraz swej wdzięczności, Sugoll dopomógł wyprawie. Podziemne źródło Dunaju znajdowało się w niewielkiej tylko odległości. Jeden dzień podróży podziemnym strumieniem miał wyprowadzić wędrowców na otwartą rzekę płynącą tak szybko i gładko, iż mogli żywić nadzieję dotarcia do krateru Ries zaledwie w parę dni później. Pięcioro podróżnych znów ruszyło w drogę. Ryszard dzięki swym umiejętnościom nawigacyjnym był w stanie określić, w której chwili osiągnęli w przybliżeniu długość geograficzną Grobowca Statku. Dwudziestego drugiego września dotarli do krateru. Na jego obrzeżu stały czterdzieści dwie nieziemskie maszyny latające, pokryte kurzem i porostami. Pobieżny przegląd przekonał Martę i Ryszarda, że obce maszyny rzeczywiście miały napęd grawomagnetyczny, podobnie jak maszyny Środowiska Galaktycznego. Po oczyszczeniu, napełnieniu zbiorników wodą destylowaną i rozszyfrowaniu obcego systemu sterowania jeden z owych tysiącletnich ptaszków mógł znowu latać. Felicja odnalazła szkielet Lugonna, ale złotej obręczy nie było. Lata temu mały ramapitek wdarł się do zaparkowanego latacza, w którym spoczywał starożytny bohater, i ukradł błyskotkę. Poniósłszy kolejną porażkę w poszukiwaniach, Felicja dała upust rozsadzającej ją wściekłości. Ryszard i Marta, którzy podczas długiej wędrówki zostali kochankami, wzięli się do naprawy jednego z lataczy oraz włóczni - miotacza fotonów - znalezionej obok szkieletu w zbroi. Czas niebezpiecznie uciekał. Ale jeśli nawet do Rozejmu przypadającego na pierwszy października zostałby tylko jeden dzień, Firvulagowie byliby w stanie połączyć siły z Motłochem w ataku na leżące nad Renem Finiah, miasto będące źródłem baru, kluczowego pierwiastka w produkcji obręczy wszystkich typów. Dwudziestego szóstego września Ryszard dokonał udanego lotu próbnego. Ale powróciło stare schorzenie Marty, którą osłabiła wielka utrata krwi. Mimo to kochankowie planowali ucieczkę natychmiast po wzięciu przez Ryszarda udziału w bombardowaniu Finiah. W trzy dni później, o zmierzchu dwudziestego dziewiątego września, latacz wylądował w Ukrytych Źródłach z gotową do użytku Włócznią. Marta była w stanie zapaści po krwotoku, Amerie zaś mogła tylko dokonać pośpiesznych transfuzji i modlić się o cud. W dole rzeki, na zachodnim brzegu Renu, armia Motłochu czekała w ukrytym obozie naprzeciw Finiah. O świcie trzydziestego miasto, wspaniale iluminowane migoczącymi światłami, trwało w nieświadomości zagrożenia. Wódz Burkę był gotów do ataku wraz z kilkoma setkami wolnych ludzi. Także armia Firvulagów, dowodzona przez Sharna Młodszego, choć nadal sceptycznie nastawionego, stała w gotowości na dwóch frontach i czekała na obiecane bombardowanie. Ryszard umieścił latacz dokładnie nad cytadelą Tanów. Statek powietrzny osłaniany siłami metapsychicznymi Madame Guderian szykował się do ataku bronią obsługiwaną przez doświadczonego w cięciu skał paleontologa. Klaudiusz wystrzelił dwukrotnie i spudłował, ale trzeci strzał rozwalił mur od strony Renu, dzięki czemu do środka wdarł się Motłoch wraz z dużym oddziałem Firvulagów. Zmieniwszy cel, starszy pan zniszczył mur także po przeciwnej stronie miasta. Ayfa, generał Dziwożon Bojowych, poprowadziła klinem drugi oddział napastników naprzeciw punktu głównego ataku. Moc włóczni była na wyczerpaniu, ale Klaudiusz wiedział, że pozostała energia pozwoli jednym potężnym uderzeniem zniszczyć kopalnię baru w sercu Finiah. Ale w tym momencie z miasta wytrysnął w górę hufiec rozjarzonych rycerzy na bojowych chalikach. Velteyn i jego Latające Polowanie przeniknęli iluzję ochronną stworzoną przez Madame i zidentyfikowali wroga. Obdarzony mocą psychokreacji Lord cisnął pioruny kuliste w otwarty luk latacza. Klaudiusz uchylił się przed nimi i wypalił z Włóczni; trafił prosto w kopalnię. Zanim Ryszard zdołał stamtąd wyprowadzić maszynę latającą, kule energii psychicznej dopełniły dzieła zniszczenia. Klaudiusz został ciężko poparzony, Ryszard stracił oko, Madame zaś leżała na podłodze tlącego się pokładu latacza, otoczona trującymi dymami. Na wpół oszalały z bólu Ryszard wylądował w Ukrytych Źródłach uszkadzając latacz. W tym samym czasie inwazję miasta prowadziły z dobrym skutkiem połączone siły ludzi i Firvulagów. Bitwa o Finiah trwała dwadzieścia cztery godziny. Pod jej koniec kopalnia baru była zniszczona, miasto w ruinie, tańska ludność wymordowana lub uciekła, natomiast zniewolonych ludzkich mieszkańców postawiono przed wyborem, który dla niejednego okazał się niezwykle trudny: żyć wolnym lub umrzeć. Ryszard, wróciwszy do przytomności w Ukrytych Źródłach, odkrył, że martwe ciało Marty leży w kaplicy Motłochu. Pamiętając o złożonych nawzajem ślubach, wziął ją na ręce i zataczając się podążył w stronę wciąż jeszcze nadającego się do użytku latacza. Madame i Klaudiusz mieli wyzdrowieć. Niewątpliwie starsza pani będzie domagać się realizacji swego planu wyzwolenia ludzkości. Ale nie Ryszard. Miał własne plany. Pożegnawszy gestem Amerie, wzniósł grawomagnetyczną maszynę na orbitę tysięcy kilometrów ponad plioceńską Ziemią i rozpoczął czuwanie. Daleko w dole Felicja brnęła przez puszczę w stronę dymiącego Finiah. Nie. zdążyła wziąć udziału w wojnie, ale tak czy inaczej miała nadzieję, że znajdzie w zrujnowanym mieście złotą obręcz i dotrzyma własnej obietnicy załatwienia Tanów. Pozostałą czwórkę z Grupy Zielonej spotkał w Wielobarwnym Kraju zupełnie inny los. Sześć tygodni wcześniej tański władca Creyn dosiadł swego chalika i opuścił Zamek Przejścia. Z minimalną, złożoną z trzech żołnierzy eskortą poprowadził Elżbietę, Bryana, Aikena Druma, Steina, Sukey Davies i Raimo Hakkinena traktem ku Rodanowi. W czasie podróży Tanu opowiedział swym uprzywilejowanym jeńcom coś niecoś na temat oczekującego ich cudownego życia. Wsiądą na statek w nadrzecznym mieście Roniah, a po trwającej pięć lub sześć dni podróży przybędą do Muriah, stolicy Tanów. Tam Stein zostanie wyleczony z ran odniesionych podczas próby ucieczki. Aiken, Raimo i Sukey nauczą się jak używać metafunkcji uaktywnionych przez srebrne naszyjniki. Bryan dopomoże w realizacji planu analizy kulturowej, zainicjowanego przez króla Tanów we własnej osobie. Elżbieta zaś... jej przeznaczenie będzie najwspanialsze ze wszystkich. Dotychczas przez Bramę Czasu nie przeszedł do Wielobarwnego Kraju ani jeden w pełni aktywny metapsychicznie człowiek. (Zakazywały tego przepisy Środowiska Galaktycznego. ) Umysł Elżbiety był zapewne dopiero w okresie rekonwalescencji, ale gdy metapsychiczka w pełni wyzdrowieje, jej zdolności telesensoryczne oraz korekcyjne będą wielokrotnie potężniejsze od tych, które posiada którykolwiek z Potężnych Tanów. Creyn, choć sam był sprawnym korektorem, musiał pokornie przyznać, że w porównaniu z możliwościami Elżbiety jest tylko karzełkiem. Elżbieta nie otrzyma zwykłej inicjacji. Nie, uda się do samej Oblubienicy Statku, która jest przewodnikiem i stróżem obu kosmicznych ras; uda się do Brede. Obietnice zaziemskiego uzdrawiacza wprawiły Elżbietę jedynie w lęk i konsternację. Istniała dostateczna przyczyna, dla której Środowisko Galaktyczne zakazywało aktywnym metapsychikom przechodzić przez Bramę Czasu. W Środowisku wszyscy osobnicy z wielką siłą mentalną, zarówno ludzie jak i nieludzie, byli włączeni w dobroczynną Jedność, niezdolną do jakiegokolwiek samolubnego działania, które zaszkodziłoby cywilizacji. Ale Jedności nie ma... Elżbieta czuła się tak, jakby była jedyną dorosłą osobą zrzuconą na planetę dzieci, i do tego złośliwych dzieci, które będą próbowały ją w y k o r z y s t a ć. Na to nie mogła pozwolić. Z rozpaczliwych rozmyślań wyrwała ją konieczność ratowania Sukey. Ta młoda kobieta, również obdarzona zdolnością korekcji, wkradła się do umysłu nieprzytomnego Steina. Odkrywszy jego zadawnione głębokie urazy psychiczne, nieumiejętnie próbowała je usunąć. Jedynie interwencja Elżbiety uniemożliwiła wikingowi zmiażdżenie psychiki jego niedoszłej uzdrawiaczki do poziomu całkowitego zidiocenia. Porzuciwszy na chwilę postanowienie nieangażowania się, Elżbieta zaczęła uczyć Sukey właściwych technik korekcji, by uchronić dziewczynę przed zaszkodzeniem samej sobie lub człowiekowi, którego zaczynała kochać. Nim ruszono w dalszą drogę na południe, Sukey już umiała wydatnie łagodzić dysfunkcje psychiczne prześladujące Steina od dzieciństwa. Stein ze swej strony otworzył się przed dziewczyną i złożył jej ślubowanie. Ich umysły, działające na najbardziej intymnym poziomie jego szarego i jej srebrnego naszyjnika, połączyły się mentalnym węzłem małżeńskim. Creyn ostrzegał, że tego rodzaju związek jest zabroniony srebrnoobrożowym kobietom pod karą śmierci, ale kochankowie potrafili dobrze skryć swą tajemnicę. Nikt prócz Elżbiety nie znał prawdy. Reakcja postrzeleńca Aikena Druma na nowe siły własnego umysłu oraz na oszałamiającą wspaniałość Wielobarwnego Kraju była całkiem odmienna. Chełpił się wyzwolonymi talentami i żył w nieustającej euforii. W Roniah był gwiazdą hałaśliwej rozpusty i kochasiem nienasyconych tańskich kobiet. Później wraz ze swym nowym kumplem Raimem przyjęli iluzoryczne postacie motyli i udali się na zaimprowizowaną wycieczkę po nadrzecznym mieście. Fanfaronada skończyła się częściowym zniszczeniem przystani w Roniah; była jednym z wielu metapsychicznych psikusów tych niepoprawnych figlarzy. Creyn zaprogramował coś, co, jak myślał, ujmie w karby metafunkcje kawalarza. Ale w miarę przedłużającej się podróży stało się oczywiste, że Aiken, samozwańczy Jankes z Connecticut na dworze króla Artura, geniusz mechaniki, przestępca-recydywista, czaruś odziany w złocisty garnitur ze stu kieszeniami, o niebo przerastał przeciętnych utajonych metapsychików. Siły mentalne uwięzione w jego czaszce przez dwadzieścia jeden lat zmarnotrawionej młodości miały niewiarygodny potencjał. Elżbieta widziała to jasno, a także, choć w ograniczonym zakresie, Creyn. Statek wiozący podróżnych dał nura w dół gigantycznego urwiska wodnego, la Glissade Formidable, i spłynął do pradawnego Basenu Śródziemnego. Potem żegluga wiodła przez płytkie laguny aż do tańskiej stolicy, Muriah, leżącej na czubku Półwyspu Balearskiego. Większość ludzkich pasażerów ogarniał coraz większy niepokój w miarę zbliżania się do końca podróży, ale nie Aikena Druma. Srebrny naszyjnik, który miał tylko uwolnić jego metafunkcje, podziałał jak wyzwalacz metapsychicznej lawiny. Obwody sterowania, z łatwością utrzymujące w jarzmie normalne ludzkie umysły, przepalił mentalny ogień Aikena, natomiast jego moc, w przeciwieństwie do łagodnej siły Elżbiety, była nastawiona całkowicie na agresję. Pod maską uśmiechniętej twarzy młodzieńca w błyszczącym, złocistym ubraniu kryła się osobowość, która z czasem mogła zapanować nie tylko nad obcymi rasami plioceńskiej Ziemi, ale i nad ludzkością. Tu zaczyna się Księga Druga, która opowiada o losach Aikena, Elżbiety, Steina i Bryana, a zaczyna się szóstego dnia od przekroczenia przez nich Bramy Czasu na Plioceńskie Wygnanie. Część I MEZALIANS ROZDZIAŁ PIERWSZY Ważka unosiła się jak złota iskra tuż nad pustym masztem nieruchomego statku. Gdy pierwsze powiewy wiatru zmarszczyły powierzchnię wody, ważka błyskawicznie odleciała. Wzniosła się pionowo w niebo i tam znów zawisła nieruchomo. Leżący pod nią statek był teraz samotną plamką na pastelowym ogromie płytkich lagun i solnych równin, których kontury zacierała perłowa mgiełka. Wyżej! Jego zmiennokształtne skrzydła wynosiły go aż ku promieniom świtu. Bystre złożone oczy, pokrywające większość głowy, pokazały mu ciemny bastion skarpy kontynentalnej ciągnący się wzdłuż północnego horyzontu: kraniec Europy, którego zarys przerywała jedna tylko, wysoko wznosząca się chmura nad kaskadą Rodanu, gdzie woda spływała po ogromnej pochylni aluwialnych osadów do prawie bezwodnego Basenu Śródziemnego plioceńskiej Ziemi, zwanego Pustyni Morzem. Czy ma polecieć w stronę stałego lądu? Miał skrzydła dość silne, by na krótkich dystansach niosły go z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę. Wiedział, że łatwo byłoby mu przebyć wstecz trasę podróży statku z poprzedniego dnia. A może mógłby pofrunąć na wschód, ku wyniosłemu masywowi Korsyki-Sardynii, gdzie wedle słów Creyna nie mieszka nikt z Tanów? Mógł się udać, gdzie tylko zechce. Był już wolny. Znikły mentalne więzy, które narzucił mu zaziemski pan niewolników. Gdy obudził się dziś rano, srebrna obroża na jego szyi była chłodna, a nie ciepła, bo sprzężony z nerwami obwód psychoposkramiania został przeciążony i stał się bezużyteczny wobec nowych sił jego umysłu. Utajone władze metapsychiczne, które wyzwolił naszyjnik, aktywizowały się i wciąż rosły. Sięgnął w dal władzą swego jasnosłyszenia. Odebrał powolne rytmy siedmiu osób uśpionych na statku pod nim, a dalej, z boku, telepatyczne szepty z innych statków rozrzuconych na obszarze Wielkiej Laguny. Daleko na południu - skupił swój talent jasnosłyszenia i nieudolnie próbował go wyostrzyć w jednym punkcie - leżał konglomerat mentalnych błysków. Fascynujące! Czyżby to była tańska stolica, Muriah, cel, do którego dążyli przez ubiegłe pięć dni? Jeśli nadam wezwanie, czy ktoś tam z dołu odpowie? Spróbuję! Nadpłynęła wyraźna, jasna odpowiedź, uderzająca zapałem nadającego: O świetlisty umyślechłopca kto? No... Aiken Drum oto kto. Czekajmilcz małyumyśle tak odległy lecz tak pałający. Ach! Nie. Przestań... ! Nie wycofuj się Promienny. Kim ty możesz być? Puść do diabła! Nie wycofuj się myślę że cię znam... Nagle ogarnął go strach, jakiego nigdy dotychczas nie doznał. Ten daleki nieznany brał go w uścisk, zbliżając się w jakiś sposób ku niemu ścieżką promienia jego własnego umysłu. Aiken wyrwał się z uścisku, lecz zbyt późno się przekonał, że zerwanie połączenia pochłania prawie wszystkie jego siły. Udało się. Zobaczył, że spada, a jego postać ważki wróciła do dawnej ludzkiej, łatwej do zranienia. Wiatr gwizdał mu w uszach. Aiken zanurkował z krzykiem umysłu i ciała w stronę statku i ledwie udało mu się odzyskać kontrolę, a wraz z nią postać owada na moment przed katastrofą. Drżący i wylękniony usiadł na topie masztu. Tryskająca z niego panika obudziła pozostałych. Statek zaczął się kołysać, wytwarzając małe, koncentryczne fale na białawej powierzchni laguny. Elżbieta i Creyn wyszli z zadaszonego przedziału pasażerskiego, aby przyjrzeć się Aikenowi; obok nich stanęli: Raimo zadzierając głowę z miną wyrażającą kompletne niezrozumienie, a także nachmurzony Stein z zaniepokojoną małą Sukey oraz szyper Highjohn, który wrzasnął: - Wiem, że to ty tam jesteś w górze, Aikenie Drum! Niech cię Bóg broni, jeśli próbujesz jednego ze swoich trików z moim statkiem! Krzyki kapitana zwabiły ostatniego pasażera, bezobrożowego antropologa Bryana Grenfella, poirytowanego i zupełnie nieświadomego telepatycznego przesłuchania wytoczonego ważce. - Czy doprawdy trzeba tak kołysać statkiem? - odezwał się. - Aiken, zejdź na dół! - powiedział na głos Creyn. - Za cholerę - odparła ważka. Brzęcząc, wprawiwszy w ruch skrzydła, owad szykował się do ucieczki. Tanu uniósł szczupłą dłoń w ironicznym geście. - No to odlatuj, głupcze. Ale z pewnością rozumiesz, czego się wyrzekasz. To, że wymknąłeś się spod władzy naszyjnika, jest bez znaczenia. Oczekiwaliśmy tego. Uwzględniono taką możliwość. W Muriah przygotowano dla ciebie specjalne przywileje. Śmiech wyrażający powątpiewanie. - Już miałem tego małą próbkę. - No i co? - Creyn wcale nie był zaniepokojony. - Gdyby zostało ci choć trochę oleju w głowie, wiedziałbyś, że nie masz się czego obawiać ze strony Mayvar. Wręcz przeciwnie! Ale nie łudź się, nawet gdy nie nosisz srebrnej obroży, potrafi cię wykryć w każdym miejscu, do którego się udasz. Ucieczka byłaby największym możliwym błędem. Jeśli wybierzesz samotność, nie ma przed tobą przyszłości. Twoje spełnienie jest wśród nas, w Muriah. A teraz zejdź. Czas, byśmy ponownie udali się w drogę. Dziś wieczorem powinniśmy przybyć do stolicy i sam będziesz mógł ocenić, czy powiedziałem ci prawdę, czy nie. Wysoki kosmita bez dalszej dyskusji wycofał się do kabiny pasażerskiej. Mała, zagapiona grupka ludzi pozostała na pokładzie. - Och... co mi tam - oświadczyła ważka. Poleciała w dół spiralą, wylądowała u stóp szypra i zmieniła się w małego człowieczka odzianego w kostium ze złotej tkaniny, cały pokryty kieszeniami. Całkowicie odzyskawszy tupet, Aiken Drum wykrzywił twarz w groteskowym uśmiechu. - Być może zdecyduję się zostać tu... chwilowo. Tak długo, jak będzie mi to odpowiadać. Tego wieczoru, gdy tłum tańskich jeźdźców przybył powitać statek u brzegów Avenu, Bryan był zdolny myśleć tylko o jednym: że Mercy mogła znajdować się gdzieś wśród tej egzotycznej kawalkady. Biegał więc po statku od jednej do drugiej burty, gdy tymczasem dwadzieścia silnych helladotheriów, trochę przypominających gigantyczne okapi, zaprzęgnięto do statku. Zwierzęta pociągnęły go w górę długiej pochylni rolkowej prowadzącej do Muriah. Na niebie świecił jasny, bliski pełni księżyc. Około kilometra powyżej przystani, położonej na solnej płaszczyźnie otoczonej zwietrzeliną pasiastych ewaporatów, stołeczne miasto Tanów błyszczało na ciemnej wyżynie półwyspu jak przeniesiona na Ziemię galaktyka. - Mercy! - zawołał Bryan. - Mercy, tu jestem! Wraz z wysokimi kosmitami jechali na chalikach liczni ludzie obojga płci, ubrani podobnie jak tamci w kanciaste i usiane kolcami szklane zbroje albo obficie naszywane klejnotami przejrzyste szaty. Niesione przez nich bezpłomienne pochodnie rzucały smugi wielobarwnego światła. Jeźdźcy śmiali się z Bryana i nie zwracali uwagi na pytania, które próbował wykrzykiwać w tumulcie holowania. Jakże wiele kobiet siedzących na wielkich chalikach zdawało się mieć kasztanowe włosy! Bryan nieustannie wysilał wzrok, by choć przelotnie dostrzec kogoś podobnego. Ale za każdym razem gdy zbliżała się piękna amazonka, nie była to Mercy Lamballe, nie była nią również kobieta rzeczywiście do niej podobna. Aiken Drum w swym złotym ubraniu stał na jednym z siedzeń statku w pozie marionetki, rzucając złośliwe lub wyzywające żarty, które budziły wesołość wśród egzotów i tylko zwiększały panujący zamęt. Fińsko-kanadyjski leśnik Raimo Hakkinen wychylił się przez pneumatyczną burtę statku i całował wyciągnięte dłonie pań oraz wznosił zdrowie panów popijając ze swej srebrnej flaszki. W przeciwieństwie do niego Stein Oleson trzymał się cienia w głębi statku, potężnym ramieniem obejmując opiekuńczo Sukey. Oboje byli wylęknieni. Szyper Highjohn stanął obok Bryana na dziobie. Pomacał swoją szarą obrożę i roześmiał się głośno. - Bryanie, lada chwila ruszymy stąd. Co za powitanie! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. A popatrz tylko w górę na twego małego, chytrego, złotego przyjaciela! Będą mieli piekielne trudności, kiedy spróbują go sobie podporządkować... jeśli w ogóle zdołają to zrobić! Bryan popatrzył bezmyślnie na uśmiechniętą, brązową twarz szypra. - Co? Ja... przepraszam, Johnny. Nie słuchałem. Zdawało mi się, że ujrzałem... kogoś. Kobietę, którą niegdyś znałem. Łagodnym, ale zdecydowanym ruchem żeglarz zmusił antropologa, by ten usiadł na jednej z ławek. Poganiacze uderzyli hellady batami i statek zaczął się toczyć wśród wiwatów i głośnego jak dzwon łoskotu dolatującego od strony eskorty, gdzie niektórzy z jeźdźców bili w swe wysadzane klejnotami tarcze jarzącymi się mieczami. Z prawie stu umysłów i gardeł zagrzmiała Pieśń Tanów o melodii dziwnie Bryanowi znajomej, chociaż słowa były zupełnie obce: Li gan nol po'kóne niesi, 'Kóne o lan li pred near, U taynel compri la neyn, Ni blepan algar dedóne. Shompri póne, a gabrinel, Shal u car metan presi, Nar metan u bor taynel o pogekóne, Car metan sed góne mori. Bryan wbił palce w materiał osłaniający statek przed bryzgami wody. Fantastyczna kawalkada jeźdźców kłębiła się na ścieżce holowniczej, a statek wciąż wspinał się po długiej pochylni. Tak blisko słonej laguny nie rosła żadna roślinność, tylko zerodowane bryły i słupy minerałów majaczyły wśród drżących cieni niby ruiny jakiegoś czarodziejskiego pałacu. Pochód wszedł na depresję pomiędzy stromymi urwiskami i błyszczące Muriah zniknęło z oczu. Zdawało się, że ciągnięty przez hellady statek i jego bajkowa eskorta dążą w stronę wylotu czarnego tunelu. Wzdłuż przejścia stały dwa szeregi ogromnych, strzaskanych posągów cherubinów. Od otaczających ścian odbijała się echem Pieśń Tanów. Bryan ujrzał obraz z dawnych wspomnień. Jaskinia, głęboka i ciemna, a ukochana istota zagubiona wewnątrz. Był małym chłopcem, a działo się to sześć milionów lat w przyszłości: w Anglii, wśród wzgórz Mendip, gdzie jego rodzina miała domek letniskowy. Kociak Bryana, Węgielek, gdzieś sobie powędrował, on zaś szukał go przez trzy dni. Wreszcie natknął się na wejście do niedużej jaskini, tak małe, że ciało ośmioletniego dziecka ledwie mogło się tamtędy przecisnąć. Dłużej niż godzinę stał i patrzył na smrodliwą czarną dziurę jaskini wiedząc, że musi ją przeszukać, ale sama myśl o tym przejmowała go zgrozą. Wreszcie wyciągnął małą latarkę elektryczną i wpełzł do środka. Wąski korytarz zakręcał i opadał w dół. Podrapany o ostre kamienie, prawie dusząc się ze strachu, zsuwał się coraz dalej. Smród odchodów nietoperzy był nie do wytrzymania. Za zakrętem coraz węższego korytarza zniknął ostatni ślad świata dziennego. I nagle skalna szczelina otwarła się na głęboką jaskinię, zbyt wielką, by rozświetliła ją latarka. „Węgielku!" zawołał Bryan, a jego chłopięcy głos odbił się echem załamujących się lamentów. Rozległy się odrażające szelesty i ciche piski. Z góry, z wysokiego pułapu jaskini spłynęła na niego mgła kwaśnej uryny nietoperzy. Dławiąc się, ogarnięty nudnościami próbował zawrócić. Ale szczelina była za wąska, Nie miał innego wyjścia, jak tylko wycofywać się na brzuchu; po policzkach spływały mu łzy. Wiedział, że w każdej chwili nietoperze mogą podlecieć do jego twarzy i zatopić zęby w nosie, wargach, policzkach i uszach. Kiedy cofał się skulony, cisnął przed siebie latarkę. Może światło przestraszy nietoperze. Pełzł centymetr po centymetrze po ostrych kamieniach ocierających coraz boleśniej kolana i łokcie. Korytarz nie miał końca! Już teraz był o wiele dłuższy niż wtedy, kiedy Bryan posuwał się w przeciwnym kierunku! I był też ciaśniejszy; przygniatał go niewyobrażalnym ciężarem czarnej skały, aż wreszcie chłopiec zrozumiał, że korytarzyk wyciśnie z niego życie... I wydostał się. Zbyt słaby nawet by szlochać, leżał przed jaskinią, aż słońce schyliło się nad horyzontem. Gdy był już zdolny wstać, pokuśtykał do domu i znalazł Węgielka wylizującego miseczkę śmietanki w ogrodzie na tyłach domu. Upiorna wyprawa do jaskini była niepotrzebna. „Nienawidzę cię!" wrzasnął. Na jego krzyk przybiegła matka, ale Bryan tulił już czarnego kociaka do swego podrapanego i brudnego policzka, głaszcząc go, a kocie miauczenie uspokoiło oszalałe chłopięce serce. Węgielek żył jeszcze piętnaście lat, tłusty i zadowolony z siebie, a dziecięce oddanie Bryana dla zwierzęcia powoli wygasło, zastąpione mdławym upodobaniem do kota. Jednak przez całe życie Bryan pamiętał przerażenie wywołane utratą kogoś ukochanego, strach i wybuch nienawiści na koniec, gdy się okazało, że jego męstwo było niepotrzebne. A teraz wkraczał do następnej jaskini... Powstrzymał go przyjazny głos szypra: - Ta pani, której szukasz... Czy powiedzieli ci, że jest tutaj, w Muriah? - Prowadzący wstępny wywiad w Zamku Przejścia rozpoznał ją na zdjęciu. Powiedział, że została wysłana do tego miasta. Creyn dawał do zrozumienia, że jeśli będę współpracował z tutejszymi władzami po linii zawodowej, ona i ja moglibyśmy się... spotkać. - Zawahawszy się tylko na moment, Bryan odpiął kieszeń koszuli na piersiach i wyjął arkusz durofilmu. Highjohn spojrzał na samooświetlający się portret Mercy. - Jakaż piękna, uduchowiona twarz! Nie wiem, kim jest ta kobieta tutaj, Bry, ale przecież większość czasu spędzam na rzece. Klnę się Bogiem, że nigdy bym jej nie zapomniał, gdybym ją widział choć przez jedną chwilę. Te oczy... ! Ty biedny sukinsynu. - Masz świętą rację, Johnny. - Czemu ona tu przybyła? - zapytał Szyper. - Nie wiem. Dziwaczna sytuacja, nieprawdaż, Johnny? Znałem ją tylko przez jeden dzień. A potem musiałem wyjechać z powodu jakiegoś zajęcia, które wydawało mi się ważne. Gdy wróciłem, jej już nie było. Jedyne co mogłem zrobić, to pojechać za nią, tylko to mi pozostało. Czy rozumiesz? - Oczywiście, Bry. Rozumiem. Moje powody przybycia tutaj nie były znowu tak odmienne. Z tym wyjątkiem, że tutaj nikt na mnie nie czekał... Ale jest coś, z czym musisz się liczyć, gdy ją odnajdziesz. Ona będzie zmieniona. - Była latentna. Pewno dali jej srebrny naszyjnik. Zdaję sobie z tego sprawę. Wielki marynarz powoli pokręcił głową i znów dotknął swojej szarej obręczy. - Idzie o znacznie więcej niż to, że uśpiony metapsychik staje się aktywny... choć Bóg wie, że nagłe uzyskanie metafunkcji bywa niebezpieczne, tak mi mówiono. Ale nawet my, szarzy, nie mający żadnych godnych wzmianki metafunkcji, otrzymujemy coś fantastycznego za pośrednictwem tego naszyjnika, coś, czego wcześniej nie posiadaliśmy. - Zacisnął wąskie, sinawe wargi, a potem wykrzyknął: - Słuchaj, człowieku! Co słyszysz?! - Śpiewają w swym tańskim języku. - Dla ciebie te słowa nic nie znaczą. Nam, obrożowcom, Pieśń mówi: witajcie i nie-bójcie-się i to-jest-to i my-wy-razem! Gdy istota ludzka staje się członkiem społeczeństwa naszyjnikowych, uzyskuje zupełnie nowy poziom świadomości. Nawet my, szarzy, nie posiadający czynnych metafunkcji, mamy w nim swój udział. To więcej niż telepatia, choć jest częścią tego wszystkiego. To zupełnie nowa forma powiązań społecznych na poziomie intymnego kontaktu umysłów. Jak, u diabła, mam to wytłumaczyć? To jakby zostać członkiem olbrzymiej rodziny. Wiesz, że należysz do czegoś wielkiego, co się toczy, a ciebie zabiera wraz ze sobą. Już nigdy nie będziesz przeżywał bólu w samotności. Nie będziesz nigdy na zewnątrz. Nigdy odrzucony. Za każdym razem gdy potrzeba ci siły lub pociechy, możesz czerpać ze wspólnych zasobów. I nie czujesz się wtedy ugnieciony, bo możesz zaczerpnąć tak mało lub tak wiele, jak chcesz... no, z pewnymi ograniczeniami, jeśli nie nosisz złota. Wykonujesz rozkazy, tak jak w wojsku... Ale próbuje ci wytłumaczyć, że noszenie tych przedmiotów zmienia człowieka do głębi. Nie natychmiast, oczywiście, ale z czasem. Nosząc naszyjnik po prostu się uczysz, czy chcesz tego, czy nie. Twoja pani będzie już inną osobą niż ta, którą pamiętasz. - Może mnie nie chcieć. Czy na to próbujesz mnie przygotować? - Nie znam jej, Bry. Na obręcz ludzie różnie reagują. Niektórzy z nich rozkwitają. Większość. Antropolog nie patrzył w ciemne oczy szypra. - Niektórzy zaś nie. Rozumiem. Co się staje z zawodzącymi nadzieje? - Między nami szarymi nie ma ich zbyt wielu. Tanowie wymyślili wręcz bajeczny zestaw testów, aby oddzielić tych, co się nadają, od tych, którzy się nie nadają. Ludzcy psychotechnicy pracujący pod przewodnictwem Lorda Gomnola dbają o to, by żaden normalny człowiek nie otrzymał szarego naszyjnika, jeśli jego profil psychospołeczny nie ujawni, że urządzenie to będzie miało dobroczynny wpływ na funkcjonowanie danej jednostki. Nie chcą marnować naszyjników, bo niełatwo się je wytwarza. Jeśli twój test psychospołeczny wykazuje, że jesteś tak niezależny, iż możesz trzasnąć, pozbawiony możliwości duszenia się we własnym, indywidualnym sosie, to nie otrzymasz szarego naszyjnika. Poskromią cię bardziej konwencjonalnymi sposobami, aby cię uczynić produktywnym członkiem ich społeczeństwa... albo zrezygnują i zaliczą cię do odrzuconych. Ale naprawdę wygrani tu na Wygnaniu są noszący obręcze. Tanowie wiedzą, że mogą nam ufać, ponieważ mogą dzielić nasze myśli i sterować naszymi nagrodami. Dlatego zajmujemy odpowiedzialne stanowiska. Spójrz na mnie! Tanowie są marnymi pływakami. Ale moim statkiem pływali członkowie Wysokiego Stołu, sam szczyt tańskiej administracji. - Ufam, że bez cienia niepokoju. - Dobra... śmiej się. Ale nigdy nie zrobiłbym nic, co by mogło zagrozić życiu kosmitów i oni o tym wiedzą. To by było nie do pomyślenia! - Ale nie jesteś wolny. - Nikt nigdy nie jest wolny - orzekł szyper. - Czy byłem cholerną polną lilią tam w Środowisku, gdzie pilotowałem mój prom na Tallahatchie, a Lee wpędzała mnie w szaleństwo zazdrości? Tu, w tym świecie, z tym naszyjnikiem wykonuję rozkazy Tanów. W zamian zaś mam swój udział w rozkoszach umysłowych, które osiągali tylko nasi metapsychicy dopiero w naszym XXII wieku. To coś jakby patrzenie tysiącem oczu, albo bycie na haju w tysiącu ciał równocześnie. Nie potrafię ci wytłumaczyć, jak to jest. Nie jestem poetą. Ani też psychologiem. - Zaczynam rozumieć, Johnny. Naszyjniki to rzecz znacznie bardziej skomplikowana, niż początkowo myślałem. - Czynią życie o wiele łatwiejszym dla ludzi, którzy są w stanie je nosić. Weź choćby sprawę języka. W naszym Środowisku socjologowie egzotów wiedzieli, jak podstawowe znaczenie dla każdej oddzielnej rasy ma posiadanie jednego języka. Właśnie z tego powodu my, ludzie, musieliśmy się zgodzić zostać jednojęzycznymi, taki był warunek przyjęcia nas do Środowiska. I Standardowy Angielski wygrał nie kiwnąwszy palcem. Ale z tą mową mentalną jakiekolwiek nieporozumienie werbalne jest niemożliwe! Gdy inna osoba przemawia do ciebie umysłem, każda wiadomość jest absolutnie jednoznaczna. Bryan mruknął do siebie: - Barbarzyństwo. Dlatego właśnie Środowisko nakłada tak surowe ograniczenia na mętów, szczególnie na ludzkich mętów. - Teraz cię nie rozumiem, Bry. Wiesz, co chcę powiedzieć? Gdybyś nosił naszyjnik, wiedziałbym dokładnie, co próbujesz mi przekazać. - Zapomnij o tym, Johnny. To tylko mój cynizm szczerzy kły. - Dla mnie jedność mentalna wydaje się ideałem. Ale przecież jestem tylko tępym marynarzem, którego kochanka odeszła do kogoś innego. Natomiast gdybyśmy oboje byli zdolni rozumieć się nawzajem od samego początku... ach, do diabła z tym. Teraz są tysiące ludzi, którzy mnie kochają. Oczywiście w przenośni. Szyper pomachał ręką ku procesji jeźdźców. Prawie wszyscy z nich pomachali natychmiast w odpowiedzi. Bryan poczuł, że w środku ściska go coś zimnego. - Johnny? Szyper ocknął się z zamyślenia. - Mm? - Nie wszyscy chrononauci bywają testowani na psychokompatybilność, zanim nałoży im się naszyjniki. Stein nie był. Zaobrożowali go, gdy stał się niebezpieczny. Highjohn wzruszył ramionami. - Łatwo zrozumieć dlaczego. Naszyjnik może zostać użyty dla poskromienia buntowniczych istot w zakresie krótko- lub długoterminowym. Zakładam, że Tanowie mają jakieś plany co do niego. Niektóre typy podróżników, na przykład medycy i pewni specjaliści, rzadko przechodzący przez Bramę, też dostają obroże, chcą czy nie. Kluczowe zawody. - A uśpieni metapsychicy? Ludzie tacy jak Aiken, Sukey i Raimo? Wygląda na to, że nałożono im srebrne obroże, gdy tylko wykryto ich latentne siły, bez względu na jakiekolwiek mentalne konsekwencje. - No, srebrni to przypadek szczególny - przyznał Highjohn. - Chodzi o geny. Bryan spojrzał na niego. - Bry, w swym planie hodowli Tanowie używają ludzkich kobiet, jak również niektórych mężczyzn. Używa się obu rodzajów: normalnych i latentnych. Ale latentni są dla nich najcenniejsi. Niezbyt jasno rozumiem szczegóły tej sprawy, ale oni jakoś doszli do wniosku, że włączenie latentnych ludzkich genów do ich banku przyśpieszy dzień, w którym cała rasa Tanów stanie się aktywna. Wiesz... tak jak rasa ludzka staje się aktywna tam w Środowisku. - Przecież Tanowie ze swymi złotymi naszyjnikami już są aktywni! - W ograniczonym stopniu, człowieku, ograniczonym. Nawet najlepsi z nich nie mogą się równać z metami klasy Wielkich Mistrzów w Środowisku. I żaden z Tanów nie umywa się do nich ani, ani... Jeszcze długa droga przed nimi, zanim będą mogli się włączyć w grę o władzę umysłów. Lecz ten plan genetyczny jakoby ma im zapewnić przyśpieszenie. Tanowie są wielkimi planistami. Ich ulubione sporty to spiskowanie i walka... a zaraz potem pieprzenie się, picie i ucztowanie. Plan genetyczny jest tylko jednym ze sposobów, którymi próbują umocnić swą przewagę nad Firvulagami. Wiesz o Małym Ludku, prawda? Bracia rasowi Tanów. Aktywni bez naszyjników, ale przeważnie tylko w rzucaniu iluzji, kreacji i odrobinie jasnosłyszenia. Geny Firvulagów są u Tanów silnie recesywne i dlatego tańskie matki ciągle rodzą dzieci Firvulagi. A te gnomy są fizycznie odporniejsze i rozmnażają się cholernie szybko, szybciej niż Tanowie. Wobec tego, jeśli Tanowie chcą się utrzymać przy władzy na Wygnaniu, ktoś musi odwalić za nich tę robotę. - Zaczynam się orientować w sytuacji - powiedział Bryan. - Ale powróćmy do srebrnych naszyjników. Jeśli ludzi obrożuje się tak powszechnie, to niektórzy z nich muszą się rozsypać od napięć nerwowych. - Prawda. Niektórzy z nich wariują. Każdy rodzaj naszyjnika może to spowodować, jeśli osobowość noszącego jest zasadniczo niekompatybilna. Nawet czystej krwi Tanowie mają swoich pomylonych. Czarne obręcze, tak ich nazywają. Ale nawet jeśli ludzie w srebrnych naszyjnikach dostają hopla, Tanowie próbują ratować geny. Kobiety są pozbawiane pamięci i używane jako materiał rozpłodowy aż do załamania się organizmu. Jeśli uzdrawiacze nie zdołają ich przywrócić do życia, jajeczka takich kobiet transplantuje się ramom. To często nie wypala, bo ci egzoci mają prymitywną reprotechnikę, ale tak czy inaczej próbują. - A męskie odrzuty srebrnych naszyjników? - Spermę łatwo przechowywać. A jeśli idzie o jej posiadaczy, którym padło na mózg... cóż, jest jeszcze Polowanie. Albo ofiary z życia. - Wiem coś o Polowaniu - rzekł ponuro Bryan - lecz te ofiary z życia to coś nowego. Co to takiego? Ofiary z ludzi? - Raczej rytualne egzekucje kryminalistów i osobników beznadziejnie niedostosowanych. O ile rozumiem, przy ofiarach religijnych ofiarowywani muszą być szlachetni, czyści czy coś w tym rodzaju. No, Tanowie tego typu rytualne zabijanie urządzają tylko w wyjątkowych sytuacjach, na przykład gdy wstępują na tron nowy król albo królowa. Ale zwykłe ofiary z żywych ludzi składają dwa razy w roku: pod koniec Wielkiej Bitwy na początku listopada oraz podczas Wielkiego Kochania w maju. To mi bardziej wygląda na opróżnianie więzień i cel z materacami w wariatkowie. Wedle standardów Środowiska postępowanie niecywilizowane, ale nie tak zły pomysł, jeśli go gruntownie przemyśleć. Nie czytaj w mym umyśle, Johnny, zauważył Bryan, a na głos zapytał: - W jaki sposób ludzie noszący srebrne naszyjniki otrzymują złote? Szyper roześmiał się bosso profundo. - Są sposoby i sposoby. Twój dziwaczny mały kumpel jest kandydatem, to z góry postanowiono. Bryanowi zaczęło brakować słów. Tak, Aiken bardzo dobrze mógł się wpasować w ten szalony świat zdumiewających mocy i przerażającego barbarzyństwa. Ale co z Mercy, bliskiej utraty rozumu i tak pełnej lęku? Wysoki Creyn w powiewającym na wietrze czerwono-białym stroju przyszedł na rufę, a za nim Elżbieta. - Jesteśmy prawie na miejscu, Bryanie - oznajmił Creyn. - Możesz stąd dostrzec pałac Wielkiego Króla, ten kompleks budynków z pasami złotego światła i setkami jasnych lamp rozmieszczonych na fasadzie. Tu kończy się nasza podróż. Po kilkugodzinnym odpoczynku rozpocznie się uroczysta kolacja na waszą cześć, o nowo przybyli. Król Thagdal i królowa Nantusvel będą tam obecni we własnych osobach, żeby was powitać. - Czy wszyscy nowo przybyli są tak wspaniale witani? - zapytała Elżbieta. Prawie zasłonięta przez wyniosłego Tanu, wydawała się wręcz niepozorną postacią w swym czerwonym drelichowym kombinezonie. - Nie wszyscy. - Creyn uśmiechnął się do niej. - Twoje przybycie oznacza bardzo szczególną okazję. Towarzyszenie ci było dla mnie zaszczytem. Mam nadzieję, że później będę mógł pracować razem z tobą w Domu Korekcji. Nagle Bryan wszystko zrozumiał. Oczywiście. Wspaniała eskorta przybyła w rzeczywistości po to, aby rzucić okiem na Elżbietę! A bankiet w obecności króla i królowej zostanie wydany przede wszystkim dla niej. Co za bezcenny połów trafił się owym zaziemskim rybakom czasu w osobie tej cichej poskramiaczki o bezkresnej potędze umysłowej! A jakież nowe programy wysmażą ich genetyczni planiści! Biedna Elżbieta. Bryan zastanawiał się, czy jest już świadoma, jakiego rodzaju pokusy zaproponują jej Tanowie i czy zdaje sobie sprawę ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, na jakie się wystawi, jeśli odmówi współpracy... Creyn nadal wskazywał im dwojgu osobliwości stolicy: - Najwyższy z budynków, ten z górującymi nad nim wieżami i fasetowanymi latarniami, to główna kwatera pięciu wielkich Gildii Mentalnych. Możecie je uważać za klany metapsychiczne, ponieważ ich członków łączy więź bardziej rodzinna niż zawodowa. Fioletowe i w kolorze bursztynu światła zdobią Gmach Jasnosłyszących, którym przewodniczy Czcigodna Lady Mayvar Twórczyni Królów. Gildia Kreatorów ma swoją siedzibę oświetloną akwamarynowo i biało. Obecnie grupie tej przewodzi Lord Aluteyn Mistrz Kunsztów. Ale jego władzy ostatnio rzucono wyzwanie i mogą nastąpić zmiany po manifestacjach potęgi podczas Wielkiej Bitwy. Niebieskie i bursztynowe światła symbolizują Gildię Poskramiaczy, której głową jest Sebi-Gomnol, człowiek noszący złoty naszyjnik. Dalej za tym kompleksem wznosi się dom psychokinetyków, zdolnych przesuwać i wstrząsać, pod kierownictwem Lorda Nodonna Mistrza Bojów. Teraz mieszka w swym mieście rodzinnym, Goriah. Gildia PK ma jako swe kolory heraldyczne róż i bursztyn. - A twoje stowarzyszenie? - spytała Elżbieta. - Siedziba Gildii Korektorów znajduje się poza miastem, na południowym zboczu Góry Bohaterów. Z tej strony półwyspu nie widać jej biało-czerwonej iluminacji. Szefem naszej gildii jest Lord Donket, Główny Uzdrawiacz Tanów. Przysunęła się do nich mała figurka w ubraniu z metalicznych włókien. Aiken Drum zdjął kapelusz i skłonił się. W świetle pochodni eskorty było widać, jak przez jego uśmiechniętą, podobną do maski twarz przebiegają cienie. - Szefie, nie mogłem się powstrzymać od podsłuchiwania. Jak to się dzieje, że istota ludzka, ten Gumball czy jak mu tam, może stać na czele jednej z waszych wielkich korporacji? Creyn odpowiedział chłodnym tonem: - Lord Sebi-Gomnol jest osobistością obdarzoną niezwykłymi talentami, zarówno metapsychicznymi, jak i naukowymi. Gdy go spotkasz, będziesz wiedział, dlaczego darzymy go tak wielkim szacunkiem. - W jaki sposób uzyskał swe złoto? - nalegał Aiken. Nawet Bryan odczuwał dotykalnie odrazę promieniującą z zaziemskiego uzdrawiacza. - Będzie lepiej, jak usłyszysz to z jego własnych ust - odparł Creyn. Aiken zachichotał złośliwie. - Trudno mi czekać. Stary Gumball wygląda na faceta, który nawet mnie może dać parę pożytecznych wskazówek. - Teraz zostawisz nas samych Aikenie Drum. - Na pańskie rozkazy szefie. Elżbieta zmarszczywszy czoło patrzyła na plecy oddalającego się młodego pokurcza. Przeanalizowanie interesującego, ukrytego znaczenia tej sprawy będzie wymagało cierpliwej pracy. Miała nadzieję, że Lord Gomnol pojawi się na uczcie. - Wobec tego, czy reszta budynków w mieście jest własnością prywatną? - zapytał Bryan. - Bynajmniej - odparł Creyn. - Muriah to w pełni funkcjonalna stolica. Osoby tu zamieszkałe przede wszystkim są zatrudnione przy zarządzaniu naszym Wielobarwnym Krajem. Również tu znajdują się nasze zakłady naukowe oraz niektóre z kluczowych instytucji. Ale przekonasz się, Bryanie, że nawet w przybliżeniu nie jesteśmy tak oficjalni w owych wysokiej rangi sprawach, jak będą członkowie waszego Środowiska Galaktycznego za sześć milionów lat. W naszym Wysokim Królestwie mamy niewielką liczbę ludności i nader prostą kulturę. Nasz rząd działa przede wszystkim na zasadach rodzinnych. Otrzymasz poparcie dla twych studiów struktury społecznej. Są sprawy dotyczące nas samych, o których musisz nam powiedzieć. Antropolog skłonił głowę. - To będzie fascynujące przedsięwzięcie. Nie znam żadnej kultury Środowiska choćby trochę przypominającej waszą. Statek przyciągnięto wreszcie pod quasi-babilońską budowlę z białego kamienia, bogato udekorowaną kwitnącymi roślinami zwieszającymi się z oświetlonych lampami balkonów znajdujących się jedne nad drugimi. Portyk pałacu wychodził na ostrogę rolkowej drogi. Nie było tam widać przypadkowo zebranego tłumu ludzkich gapiów, natomiast przybyłych oczekiwała na miejscu duża grupa ludzkich sług w liberiach, stojących tam wraz z czterdziestoma czy pięćdziesięcioma małymi ramami odzianymi w białe kaftany z naszytym stylizowanym wizerunkiem złotej męskiej twarzy, godłem suwerena. Gdy statek się zatrzymał, kawaleryjska eskorta wjechała na wąskie schody prowadzące do wejścia pałacowego. Jeźdźcy siedzieli wyprostowani w siodłach, wysoko unosząc pochodnie, ustawieni w szeregi jak warta honorowa. Rozległ się dźwięk gongu i zabrzmiały trąbki. Majestatyczna Tanu, cała odziana w srebro, w asyście ludzkich żołnierzy w srebrnych zbrojach stanęła u szczytu schodów. Wyciągnęła ramiona do podróżników na statku i odśpiewała strofę w języku Tanów. Jeźdźcy odpowiedzieli refrenem; śpiewali ile sił w płucach. Creyn przetłumaczył: - Wielmożna Lady Eadone, Dziekan Wszystkich Gildii i najstarsza córka Thagdala, pozdrawia was. Odpowie Elżbieta. W tym czasie szyper Highjohn znajdujący się na śródokręciu ustawiał schodnię, która oparła się o najniższy stopień. Mrugnął na Elżbietę i wyciągnął ogromną brunatną dłoń, by pomóc jej wysiąść. Zapadło nagle milczenie. Rzeźwa wieczorna bryza szarpała proporcami, płaszczami i szatami jeźdźców na chalikach. Elżbieta w swym prostym, czerwonym stroju wyglądała na zagubioną pośród tego widowiska, ale jej fizyczny i mentalny głos brzmiał zdecydowanie i nie mniej imponująco niż głos córki króla. Wygłosiła mowę w języku Tanów, a potem powtórzyła ją po angielsku: - Dziękuję za powitanie nas w tym pięknym mieście. Jesteśmy pod wrażeniem splendoru i bogactwa waszego Wielobarwnego Kraju, tak odmiennego od prymitywnego świata, jaki spodziewaliśmy się w przeszłości odległej o sześć milionów lat. Pozdrawiamy was z całą życzliwością. Mamy nadzieję, że okażecie nam cierpliwość, kiedy będziemy się uczyć waszych obyczajów. I modlimy się o pokój między naszymi rasami aż do końca czasów. Trrach! odezwały się bębny i cymbały. Uporządkowany obraz rozpadł się na karnawałowy wir. Jeźdźcy na chalikach galopowali w górę i w dół schodów wiwatując, śmiejąc się i śpiewając. Uprzejmie skinąwszy głową Elżbiecie, Lady Eadone zniknęła w pałacu. Słudzy i ramowie nadbiegli rojem, by pomagać chrononautom i przenosić ich bagaże. Elżbieta szybko cofnęła się na statek i rozszalały tłum nie zdołał jej pochłonąć. W roztargnieniu, podniósłszy ponownie wszystkie bariery chroniące przed dziką kakofonią mentalną, poszła na dziób pożegnać się z szyprem Highjohnem. Był tam Bryan, wsparty o odrzwia do sterówki, minę miał pełną przerażenia i odrazy. Creyn z uśmiechem minął Elżbietę. - Wszystko w porządku. Highjohn wykonał tak świetną robotę, dowożąc nas tutaj, iż chciałem go natychmiast wynagrodzić. - Korektor przeszedł po schodni i zniknął w ciżbie. Elżbieta podeszła do Bryana i zajrzała do wnętrza sterówki. Żeglarz leżał na pokładzie obok koła sterowego. Jego stara czapka Marynarki Wojennej USA spadła mu z głowy. Oczy miał wywrócone do tego stopnia, że było widać tylko białka. Pasma śliny toczyły mu się z otwartych ust na splątaną czarną brodę. Szary naszyjnik był śliski od potu. Highjohn drapał rękami o pokład, a jego ciało co chwila wyginało się łukiem w konwulsyjnych skurczach. Jęczał w ekstazie. - Czy oni wszyscy to z tobą robią, Johnny? - wyszeptał Bryan. - Wszyscy z nich, lecząc cię z samotności? Łagodnie, ale zdecydowanie odciągnął Elżbietę i zamknął drzwi do sterówki. A potem udali się za innymi do pałacu króla Tanów. ROZDZIAŁ DRUGI Barwny tłum wirował w holu przylegającym do sali uczt w oczekiwaniu tych, których jeden z dworzan określił jako Najjaśniejsze Osobistości. Zarówno ludzie, jak i Tanowie byli ubrani w cienką odzież w najrozmaitszych stylach. Większość paradujących kobiet miała dziwaczne fryzury na drutach, bogato usiane klejnotami. Powietrzem płynęła muzyka grana przez niewidoczną orkiestrę złożoną z fletów, harf i dzwonków. Bryan, Elżbieta, Stein, Sukey i Raimo spotkali się ponownie po trzech godzinach. Wprowadzono ich na miejsce ograniczone barierą, oddzielającą przybyłych od tłumu gości. Chrononauci popatrzyli na siebie, a potem wybuchnęli śmiechem, tak oszałamiająca była ich przemiana. - Ależ oni zabrali resztę moich ubrań! - poskarżył się Raimo; jego twarz płonęła. - I powiedziano mi, że tego rodzaju rzeczy będzie nosić reszta facetów! Stein parsknął rubasznym śmiechem. - I mów tu o zabawianiu pań... ! Wyglądasz jak jakiś cholerny tancerz baletowy albo kapitan Marvel z komiksu! - Steineczku, zamknij się - powiedziała Sukey. - Uważam, że Raimo wygląda znakomicie. Rzucając groźne spojrzenia były leśnik próbował otulić swój tors kusą złotą pelerynką. Miał na sobie szkarłatny trykot z delikatnym wzorkiem w różnych odcieniach złota. Wyglądało to tak, jakby odzież była przyklejona do jego muskularnego ciała. Całość uzupełniały złote buty z cholewami i pas w identycznym stylu. Włożono go w opakowanie reklamowe, zrozumiała Elżbieta. Przy jego skromnych umiejętnościach psychokinetycznych i niskim poziomie inteligencji jest przeznaczony na zabawkę. Raimo gniewnie popatrzył na Steina. - Ciebie przynajmniej wyłuskali z tego parszywego skórzanego kiltu. Wiking tylko się uśmiechnął. Wyglądał wspaniale i wiedział o tym. Słudzy pałacowi przyodziali go w krótką ciemnozieloną tunikę najprostszego kroju i jego własny skórzany kołnierz oraz pas wysadzany złotem i bursztynem. Do tego dodano ozdobny pendent w tym samym stylu, podtrzymujący dwuręczny brązowy miecz w usianej klejnotami pochwie. Z szerokich barków Steina opadał płaszcz z wiśniowego brokatu, przypięty do tuniki nefrytową broszą. Na głowie Stein miał swój brązowy hełm wikinga z zagiętymi rogami. Sukey trzymała się ramienia tej inkarnacji norweskiego bóstwa. Suknię miała z białej jedwabnej gazy, z trenem i dopasowanymi rękawami. Prostotę jej ubioru podkreślała wymyślna fryzura, podobna do srebrnej aureoli, usiana jarzącymi się kamieniami szlachetnymi rubinowej barwy. Tego samego koloru był jej wąski pas z przywieszoną ozdobą i szerokie bransolety na nadgarstkach. - Myślę, że ubrali mnie w heraldyczne barwy klanu, do którego mam zostać wprowadzona - zauważyła Sukey. - Korektorzy chyba noszą czerwień z bielą lub srebrem. Zastanawiam się, Elżbieto, czemu ty nie otrzymałaś czerwono-białych regaliów? - Uważam, że w czerni wyglądam bardzo gustownie - odrzekła telepatka. - Być może ma to specjalne znaczenie. Zresztą, poświęcili mnóstwo czasu na moje uczesanie. A gdy główna garderobiana zobaczyła mój brylantowy pierścień, przyniosła ten ładny mały diadem. - Ty i ja tworzymy coś w rodzaju pary - zauważył Bryan. - Elegancka powściągliwość pośród tych rajskich ptaków. - I całkiem nieźle wyglądająca, Doktorze, gdy zrzuciłeś ten pognieciony bawełniany strój safari i imitację australijskiego kapelusza. Niegdyś bezbarwny antropolog miał teraz na sobie ubranie z błyszczącego materiału w najciemniejszym odcieniu granatowozielonym. Spodnie były wąskie, wpuszczone w srebrne buty z krótkimi cholewkami, dobrze skrojoną marynarkę miał lamowaną srebrem, a do tego długą pelerynę w tym samym stylu. Ubiór Elżbiety również należał do prostych. Dodatkiem do jej cienkiej i luźnej czarnej sukni była tylko wąska obroża z czerwonej metalicznej tkaniny. Dwie swobodnie przyczepione wstążki z tego samego materiału, wysadzane klejnotami i zahaftowane, opadały z obroży na piersi i na plecy. Suknie w tym stylu nosiło wiele tańskich kobiet, choć żadna nie w zestawieniu kolorystycznym czerni i czerwieni. Sukey rozglądała się. - Zastanawiam się, gdzie jest Aiken. - Nie wyobrażam sobie, jak mogliby tego chłopca przebrać jeszcze fantastyczniej - mruknął Stein. - O wilku mowa - powiedział Bryan. Służący odciągnął draperie zasłaniającą przejście prowadzące do ich wydzielonego miejsca. Wprowadzono brakującego członka grupy i uwaga Steina okazała się prorocza. Aiken Drum nadal miał na sobie złote ubranie z mnóstwem kieszeni. Wzbogacił się tylko o czarną pelerynę iskrzącą się jak diamenty karbonado i długi pęk czarnych piór, przymocowany za kokardą jego szerokoskrzydłego kapelusza. - Uroczystość może się teraz zacząć - ogłosił błazenek. - Może lepiej poczekalibyśmy na króla i królową? - podsunęła Elżbieta. Raimo był oburzony. - Uwierzysz, Aik? Zabrali moją piersiówkę! - Pieprzeni maniacy! Przywołałbym ją do ciebie, biegnącą na malutkich nóżkach, Rębaczu, gdyby mi tak nie zamieszał w głowie układ tego lokalu. - Doprawdy mógłbyś ją tu sprowadzić?! - zawołał eks-leśnik. - Czemu nie? Wiesz, co oznacza whisky? I akwawit oraz wszelkie inne określenia gorzały, które znamy i kochamy? W tłumaczeniu wszystkie oznaczają „wodę życia"! Dawne ludy, wymyślając nazwy dla napojów alkoholowych myślały, że trunki te przywracają życie. Czemu więc nie miałbym obdarzyć naszego trunku odrobiną życia? Spowodować, by wyrosły jej nóżki... łatwe! - Wydawało mi się, że ograniczono twoje metafunkcje - powiedziała Elżbieta. Wysunęła delikatną sondę i napotkała dobrze skonstruowaną obronę. Aiken mrugnął. Wsunął palec pod swój srebrny naszyjnik i pociągnął go. Wydawało się, że metalowa obręcz rozciąga się... a potem wraca do poprzedniego stanu. - Pracowałem nad tym, kochanie, oraz nad paru innymi rzeczami. Chcesz się założyć, że to będzie wielkie i wspaniałe przyjęcie? - Hopla, kumplu! - zarechotał Raimo. - Muszę stwierdzić - oświadczył błyszczący młodzik - że doprawdy urośliście, z krawieckiego punktu widzenia. Wyglądacie prawie tak wspaniale jak ja! - Przez chwilę w milczeniu przyglądał się Steinowi i Sukey, a potem powiedział: - Pozwólcie mi złożyć najserdeczniejsze życzenia z okazji waszego związku. Wiking i jego pani wpatrywali się w Aikena z mieszaniną lęku i zdecydowania. Niech cię diabli, Aiken - nadała Elżbieta. - Pozrywam ci synapsy, jeśli... Ale dowcipniś kontynuował z iskrą w czarnych oczach: - Tanom to się nie spodoba, ponieważ mają własne plany dla każdego z was osobno. Ale ja jestem sentymentalny. Miłość musi zatriumfować! - Czy wiesz, o czym mówisz? - odezwał się spokojnie Stein i zacisnął ogromną pięść na gałce rękojeści swego brązowego miecza. Aiken podsunął się do niego bliżej. Niebieskie oczy Skandynawa były oddalone już tylko o pięćdziesiąt centymetrów od oczu figlarza. Szczepili się wzrokiem. Elżbieta poczuła pełną napięcia mowę umysłów, nastawioną bezpośrednio na modłę intymną. Nie potrafiła odszyfrować treści, ale Sukey oraz jej ogromny małżonek musieli ją rozumieć. Rozbrzmiewająca w tle muzyka ucichła. Oddział trębaczy ze szklanymi trąbami, z których zwisały proporce z motywem męskiej głowy, pojawił się pod sklepieniem sali bankietowej i zagrał fanfarę. Motyli rój gości rozdzielił się na pary, a orkiestra zaczęła grać alla marcia. Bryan złowił spojrzenie dworaka, który otwierał bramkę ich wydzielonego terenu. - Wagner? Szaroobrożowy skinął głową. - Niewątpliwie, Szanowny Doktorze. Nasza łaskawa Lady Eadone życzyła sobie, byście poczuli się możliwie jak u siebie w domu. Tanowie bardzo lubią waszą muzykę. Uczestnicy uczty, wziąwszy pod uwagę pana status człowieka bez naszyjnika, będą również posługiwali się pańską mową wokalną. Jeśli pan zechce, pańska naukowa analiza naszego społeczeństwa może zacząć się nawet tego wieczoru. Zaczęła się, gdy tylko przeszedłem przez tę przeklętą Bramę Czasu, pomyślał Bryan, a rozmówca skinął tylko głową. - Co teraz robimy, kutasku? - spytał Aiken szaroobrożowca. - Nie chcielibyśmy popełnić żadnego fopasu w obecności ważniaków. - Najwyższe Osobistości zasiadają na tronach przy własnym stole bankietowym - odparł dworzanin. - Zostaniecie im pokrótce przedstawieni, a potem zacznie się kolacja. W tym społeczeństwie etykieta dworska jest bardzo luźna. Po prostu kierujcie się rozsądkiem i uprzejmością. Poczekali, aż uprzywilejowani obywatele Muriah, maszerujący parami, wejdą do sali. Nastąpił moment ich wejścia. Aiken zerwał z głowy złoty kapelusz i złożył prześmiewcze dworski ukłon Raimowi. - Dołączymy, kochany? - A czemu, u diabła, nie? - roześmiał się leśnik. - Jeśli to przyjęcie będzie choć trochę podobne do poprzedniego, panie przyłączą się do nas wewnątrz! - To przyjęcie - oświadczył Aiken - nie będzie w najmniejszym stopniu podobne do poprzedniego. Ale ubawisz się setnie, Ray. To ci gwarantuję. - No a pozostali? - spytał Stein. Wetknął swój hełm pod pachę. Razem z Sukey poszli w ślad za Raimem i Aikenem. - Sam się zabaw, mój dobry człowieku - odparł Aiken i dumnym krokiem przeszedł przed frontem fanfarzystów do sali. Bryan bez słowa podał ramię Elżbiecie, ale nie poświęcił nawet jednej myśli telepatce i jej losowi. Kiedy posuwali się w rytmie Tannhausera, czuł tylko bolesne ukłucie uporczywej myśli, że będzie tu Mercy! Tutaj, bezpieczna w swym srebrnym naszyjniku. Nie schwytana w pułapkę, nie szamocząca się, lecz bezpieczna wśród czarodziejskiej rodziny, porywającej szczęśliwców w swe jarzmo. Oby tylko była szczęśliwa. Weszli do wielkiej sali z belkowanym sufitem i boazerią na ścianach, oświetlonej blaskiem prawdziwego ognia palącego się w mosiężnych kinkietach. Używano tu również małych iskrzących się metalamp, ale służących tylko jako dekoracja, umieszczonych wśród dziwacznych gobelinów i metalowych rzeźb na ścianach. Stoły biesiadne ustawiono w formie wielkiej, odwróconej podkowy. Kilkuset gości stało w szeregach po jej obu dłuższych stronach naprzeciw swoich miejsc. Na końcu sali znajdowała się miejscowa wersja wysokiego stołu, w rzeczywistości nieco niższego niż dwa boczne segmenty. Zrobiono go po to, by zasiadający na tronach dygnitarze byli lepiej widoczni dla gości. Na ścianie za miejscem dla Najwyższych Osobistości znajdowała się potężna złota reprodukcja męskiej głowy, osadzona głęboko w skomplikowanej mozaice krystalicznych metaświateł. Godło to otaczała draperia z metalicznej tkaniny, przechodząca w baldachim nad szeregiem dwudziestu tronów. Za każdym z gości stał kelner w liberii, natomiast za Najwyższymi Osobistościami szpaler sług o wiele wspanialej odzianych niż ci przeznaczeni dla niższych rangą. Bryan i Elżbieta podeszli do stołu, minąwszy szeregi uśmiechniętej szlachty. Antropolg dyskretnie próbował rozglądać się wśród zgromadzonych, ale po obu stronach sali tłum był tak liczny, a i zbyt wiele ludzkich kobiet miało kasztanowate włosy... - Szanowny Doktor Antropologii Bryan Grenfell! ... Arbiter bibendi właśnie go przedstawiał, więc Bryan zrobił krok naprzód i skłonił się w zwykłym stylu Środowiska, świadom, że osoby przy Wysokim Stole wyciągają szyję, by przyjrzeć się jemu i towarzyszącej mu kobiecie, przyjrzeć ze skwapliwością, jaką nie zaszczycili czworga pozostałych gości honorowych. Było widać, iż dworska etykieta nie przewiduje przedstawienia mu Osobistości, ale w tej chwili te błyszczące postacie mało go interesowały. Nie było wśród nich Mercy. Bryan cofnął się. Jako ostatnia wystąpiła Elżbieta, blada i spięta. - Najznakomitsza Lady Elżbieta Orme, Wielki Mistrz Telepatii i Wielki Mistrz Korekcji ze Środowiska Galaktycznego. Jasna cholera, zdumiał się Bryan. Stojący goście podnieśli ręce. A co zdumiewające, Najwyższe Osobistości powstały z tronów i przyłączyły się do pozdrowienia. Wszyscy zebrani wybuchnęli trzykrotnym okrzykiem: - Slonshal! Slonshal! Slonshal! Bryanowi włosy zjeżyły się na głowie. To musiał być lingwistyczny zbieg okoliczności. Siedząca na samym środku Osobistość płci męskiej wykonała dłonią niewielki, spiralny gest. Skądś dobiegło dzwonienie, jak gdyby potrząśnięto łańcuchem. Zapadła cisza. - Niechaj nastąpi posiłek i zapanuje przyjaźń - zaintonowała Osobistość płci męskiej. Ten świetny okaz siły fizycznej miał na sobie białą odzież bez żadnych ozdób. Jego długie blond włosy i falująca broda były splecione z najwyższą troskliwością i skręcone w małe, cienkie loczki. Wyraźnie przypomniał maskę z heraldycznego godła i Bryan wiedział, że to musi być Thagdal, Wielki Król Tanów. Gdy jedni goście rzucili się na miejsca, a inni zaczęli przebiegać salę, by pozdrawiać się wzajemnie, żywy obraz zawirował jak konfetti. Ludzcy kelnerzy i służący ramowie zastawiali już stoły daniami i napojami. Sześcioro uhonorowanych posadzono na niskich łożach naprzeciw Najwyższych Osobistości i gdy tańscy arystokraci pragnąc zaspokoić ciekawość zasypali chrononautów masami pytań, jakakolwiek etykieta poszła w diabły. Potężna niewiasta w bieli siedząca po prawej ręce Króla, o wspaniałych rudych włosach spływających kaskadą spod obcisłego kaptura ze złotej tkaniny ozdobionego sterczącymi skrzydłami, na których połyskiwały klejnoty, zwróciła się do Bryana: - Jestem Nontusvel, Matka Zastępu i żona Thagdala. Możesz kurtuazyjnie nazywać mnie swoją Lady, Bryanie. Gorąco witam cię w naszym Wielobarwnym Kraju i w naszym towarzystwie. Teraz... co ja widzę? Jesteś zażenowany? Może nawet się boisz? Postaram się temu ulżyć, jeśli zdołam. Potęga jej uśmiechniętego umysłu pramatki była nieodparta. Nontusvel grała na wspomnieniach Bryana jak doświadczony lutnista. Mroczny pokój sterowania wysoko na wieży zamku i twarz pełna słodkiego smutku. Łzy podczas pieśni trubadura. I nim ta struna przebrzmiała, zadźwięczała inna - kwiat jabłoni słowiki wstający księżyc ciało ciepło kasztanowate włosy i oczy jak uduchowione morze ach tak czarownie. A potem dysonansowe arpeggio. Ależ dokąd Gastonie dokąd odeszła dokąd przez tę przeklętą Bramę Czasu na Wygnanie. Oto schodzę, Monsieur le Chat, do głębokiej piwnicy... Odświętny kostium Bryana miał wewnętrzne kieszenie. Antropolog bezwolnie sięgnął ręką do tej na piersi, wyjął z niej durofilm i wręczył Królowej. Nontusvel spojrzała na portret Mercy. - Podążyłeś tu za nią, Bryanie. - Tak. Widziałem tylko, jak przechodziła. I aż do śmierci będę ją widział. Metapsychiczne czułki Nontusvel dotknęły go i obdarzyły pociechą oraz ucieszeniem. - Twoja Mercy jest bezpieczna, Bryanie! Pomyślnie włączona w naszą wspólnotę. I tak szczęśliwa! Jakby urodziła się do noszenia obręczy. Jakby podświadomie tęskniła za tym, żeby do nas należeć, i znalazła nas, pokonawszy przepaść sześciu milionów lat. Oczy Królowej jaśniały jak szafiry, błyszcząc wewnętrznym światłem, choć wydawało się, że nie mają źrenic. - Czy mogę ją odwiedzić? - zapytał pokornie. - Jest w Goriah, w regionie, który nazywacie Bretanią. Ale wkrótce powróci do naszego Miasta Białosrebrnej Równiny i wówczas opowie ci o życiu wśród nas. Czy w zamian za to spotkanie będziesz chętnie nam służył? Czy pomożesz nam uzyskać potrzebną wiedzę, wgląd w to, co może być decydujące dla naszego przeżycia jako rasy? - Zrobię, co będę mógł, Najwyższa Lady. Jestem specjalistą analizy kulturowej i oceny oddziaływań międzykulturowych oraz towarzyszących im napięć. Przyznaję, że niezupełnie rozumiem, czego po mnie oczekujesz, ale jestem do twojej dyspozycji. Nontusvel skłoniła skrzydlatą złotą głowę i uśmiechnęła się. Wielki Król oderwał wzrok od Elżbiety i odezwał się do antropologa: - Mój drogi syn Ogmol pomoże ci w koordynacji twych badań. Widzisz go? To ten pełen wigoru w turkusowo-srebrnej szacie młodzian przy prawym stole. Właśnie balansuje dzbankiem do wina na głowie, głupi błazen. Uwaga! Ale udało mu się... Cóż, nawet uczony ma prawo pohulać. Jutro poznasz go z poważniejszej strony. Będzie twoim przewodnikiem. Twym pomocnikiem do licha! A we dwóch rozwikłacie naszą łamigłówkę, nim rozpocznie się Wielka Bitwa, albo jestem bezjajskim synem howlerskiego muła! Zarechotał potężnie, a przejętemu lękiem Bryanowi przyszło na myśl tylko wspomnienie o Duchu Bożonarodzeniowych Prezentów, oglądanym w dzieciństwie w holowizji. - Jeśli wolno mi spytać, królu Thagdalu, jaka jest podstawa twej roli suwerena? Zarówno Thagdal, jak i Nontusvel ryknęli śmiechem, aż Król zakaszlał się. Wobec tego Królowa wzięła do ręki wielki złoty puchar i uspokoiła męża łykiem miodowego wina. Pokrzepiony Thagdal odezwał się: - Podoba mi się to, Bryanie! Zacznij badania na samym szczycie władzy. I zacznij je zaraz! Cóż, chłopcze, to nader proste. Posiadam metafunkcje niesłychanej mocy, to oczywiste, i jestem znakomity w boju. Ale moim najcenniejszym atrybutem jest... płodność! Więcej niż połowa osób w tej sali to moje dzieci, wnuki i prawnuki, nie licząc ukochanych nieobecnych... hę, Nonnie? Królowa uśmiechnęła się dyskretnie, lecz z przymusem. - Mój Lord Mąż jest ojcem jedenastu tysięcy pięćdziesięciu ośmiu potomków, a wśród nich nigdy nie zdarzył się ani Firvulag, ani czarna obręcz - wyjaśniła Bryanowi. - Jego plazma zarodkowa nie ma sobie równej i z tego powodu Thagdal jest naszym Wielkim Królem. Bryan starał się taktownie sformułować następne pytanie. - A ty, Szlachetna Lady, masz równie wybitną historię reprodukcji? - Dwieście czterdzieści dwoje dzieci! - zaryczał władca. - Rekord wśród królewskich małżonek. A wśród nich tacy luminarze o bogatych talentach, jak Nodonn, Velteyn, Imidol i Culluket! Oraz Najwyższe Panie Riganone, Clana i Dectar, nie mówiąc już o naszej kochanej Anear! Żadna z moich innych żon, nawet nieodżałowana Lady Boanda, nie wydała na świat takich skarbów. W tym momencie do rozmowy włączyła się Elżbieta: - Bryanie, koniecznie poproś Jego Królewską Mość, by opowiedział ci o innych matkach jego dzieci. - To nader proste - rozpromienił się Thagdal. - Dziel się bogactwem! Rozprzestrzeniaj optymalny fenotyp, jak powiedziałby Szalony Greggy. Każda pani ze złotem lub srebrem pierwsze bzykanie ma ze Starym. - A gdy zostaną zapłodnione przez Króla, mogą się stać żonami lub kochankami innych tańskich szlachciców i mieć z nimi dzieci - dodała Elżbieta. - Czy to nie interesujące? - Bardzo - odrzekł słabym głosem Bryan. - Ale ten... ach... plan genetyczny nie mógł wejść w życie od początku pobytu waszej rasy na Ziemi. Thagdal pogładził się po brodzie. Ściągnął swe krzaczaste blond brwi. - Nieee. Na początku rzeczy miały się nieco inaczej... podczas naszego Średniowiecza, że tak powiem. Nie było nas wówczas zbyt wielu i musiałem walczyć o moje królewskie prawa, jeśli pani nie była chętna. Ale oczywiście wygrywałem w większości wypadków, ponieważ w owe lata byłem lepszym szermierzem nie tylko na jeden sposób. Rozumiesz? - Podobny zwyczaj istniał w starożytności na naszej Ziemi - odparł Bryan. - Był zwany prawem pierwszej nocy, droit du seigneur. - Prawda! Prawda! Przypominam sobie, że wspomniała o tym jedna z kochanych, małych, srebrnych dziewczynek. O czym to ja... ? Tak, o historii! No, w związku z otwarciem Bramy Czasu i przybywaniem z przyszłości waszego ludu staraliśmy się bardziej naukowo zorganizować rozmnażanie rasy. Niektórzy z was bardzo nam w tym pomogli. Koniecznie musisz się z nimi spotkać, Bryanie. Powiedziałbym, że należy ich uważać niemalże za ojców chrzestnych wspaniałej wspólnoty Tanów, którą tu widzisz obecnie! Oczywiście, drogi stary Szalony Greggy... to znaczy Lord Greg-Donnet jest naszym Mistrzem Euge-niki i Genetyki. I ta cudowna kobieta, Anastasja-Bybar! Gdzież, u diabła, bylibyśmy, gdyby Tasha nie pokazała naszym zacofanym reprotechnikom jak odwrócić sterylizację ludzkich kobiet? Ależ... te wszystkie bezcenne, latentne jajeczka byłyby dla nas stracone! - Trącił posągowy tors Nontusvel łokciem. - A połowa mojej zabawy polega na uporczywym nastawaniu, by umieścić tę małą bułeczkę bezpiecznie w piecu... hę, Nonnie? Królowa znowu uśmiechnęła się z przymusem. Bryan pociągnął ogromny haust wina. Zdawał sobie sprawę, że Elżbieta patrzy na niego. - I tak... i tak około siedemdziesięciu lat temu, kiedy pojawili się pierwsi chrononauci, zaczęliście krzyżować się z ludźmi? - Ściśle rzecz biorąc było tak, synu: początkowo tylko ludzcy samcy mieli wkład do banku genów. Tasha nie przeszła tu od razu... Kiedy?... powiedzmy dziesięć lat po otwarciu Bramy. Oczywiście, w owych dawnych latach nasze panie dobrze się zabawiały. Nie minęło wiele czasu, a odkryliśmy, że tańsko-ludzkie hybrydy są mniej podatne na formę Firvulagów... i częściej utrzymują ciążę niż nasze delikatne mateczki... przepraszam za wyrażenie, Nonnie, kochanie! Nawet nasi tępi tańscy genetycy to zauważyli. Aluteyn i jego chłopcy pilnie poszukiwali kogoś takiego jak Akademiczka Anastasja Astaurowa. No i oczywiście Miłosierna Tana przysłała nam ją wśród bicia w dzwonki. Dosłownie. Thagdal pozwolił sobie na kolejny napad śmiechu; uspokoił się łykami wina heroicznych objętości. W sali bankietowej humory były coraz lepsze w miarę jak wychylano i ponownie napełniano puchary. Na kolację podano zdumiewające różnorodnością potrawy mięsne wraz z wielkimi półmiskami owoców oraz bułeczkami dziwacznych kształtów. Artyści, których zapowiadał arbiter bibendi, występowali kolejno między stołami ustawionymi w kształcie podkowy, co ucztujący nagradzali deszczem drobnych monet lub ogryzionych kości, zależnie od poziomu okazanego talentu. Wysokie Osobistości uczestniczyły w kolacji w bardziej dystyngowanej formie. Ale tuż przy jednym z końców Wysokiego Stołu, gdzie Aiken Drum siedział naprzeciw dwóch szlachciców odzianych w różowo-złote stroje, śmiano się hałaśliwie, stukając pucharami w stół. - Opowiedz kochanemu Bryanowi o naszym darze obręczy, Thaggy - zaproponowała Królowa. - Opowiedz nam obojgu - dodała Elżbieta i uśmiechnęła się jak Mona Liza. Król pogroził telepatce palcem. - Ciągle skryta za barierami, kochaneczko? To na nic, i wiesz o tym. Potrzebujesz wina miodowego. Czy mogę cię skusić jeszcze czymkolwiek? Nontusvel zakryła usta dłonią i parsknęła pełnym godności śmiechem. - Wasza Królewska Mość jest wysoce uprzejmym gospodarzem. - Elżbieta uniosła w jego kierunku swój kielich. - Proszę kontynuować to fascynujące opowiadanie. - O czym to ja... ? Naszyjniki dla ludzi! No, musicie zrozumieć, że prawdziwa wspólnota między nami, Tanami, i waszym ludem nie była czymś, co mogło się pojawić w rozkwicie w ciągu roku czy dwóch. Między naszymi rasami istniała kompatybilność genetyczna, dająca oczywiste, choć nie całkiem dobrze rozumiane korzyści. Z wdzięcznością za wysiłki Greggy'ego i Tashy nadaliśmy im honorowe złote naszyjniki. Okazało się, że nie są latentnymi metami ani też nie są w wysokim stopniu psychoadaptywni. I wtedy przybył Iskender-Kermonn. Udomowił zwierzęta, a my daliśmy mu honorowy naszyjnik. - Biedny, drogi Isky - pożaliła się Królowa i opróżniła puchar. Kelner napełnił go natychmiast. - Porwali go Firvulagowie i ich bestialska klika, Motłoch! A potem, jakieś czterdzieści lat temu, przeszedł Eusebio i wykonał wspaniałą robotę; ulepszył naszyjniki ramów. Poprzednio był w Środowisku psychobiologiem, a tu pierwszą osobą, która zdawała się rozumieć teorię działania obręczy. Więc i jemu daliśmy złoto i nazwaliśmy go Gomnolem. I niech mnie diabli wezmą, jeśli ten człowiek nie okazał się najwyższej mocy uśpionym poskramiaczem, choć z wyglądu jest tak paskudnym karłem! Co to był dla nas za szok! - Nie wiedzieliście wcześniej o uśpionym czynniku meta u ludzi? - zapytała Elżbieta. - Jesteśmy bardzo, bardzo starą rasą - przyznała Królowa - dotknięta swego rodzaju ospałością naukową. - Z jednego z jej szafirowych oczu wypłynęła łza, pociekła po nieskazitelnym policzku i spadła aż w pulchne głębiny dekoltu. Władczyni pocieszyła się winem, - Jak mówi Nonnie - podjął temat Król - jesteśmy starożytną rasą. W niektórych dyscyplinach, mam wrażenie nader dekadencką. A nasza niewielka grupa, która, jak zapewne wiecie, uciekła z rodzinnej galaktyki pod przymusem, miała nawet mniej zainteresowań naukowych niż pospolite, szare masy Tanów... Nie, z wyjątkiem Brede (która tak naprawdę się nie liczy). Nie wiedzieliśmy, jak działają naszyjniki, które uczynniają nasze metafunkcje i sami niezbyt staraliśmy się zrozumieć ich możliwości. One po prostu były, jeśli mnie rozumiesz. Nie kłopotaliśmy się zbytnio pytaniami dlaczego i po co, tak więc uśpione funkcje ludzi były dla nas kompletnym zaskoczeniem. Jak wskazał Gomnol, wy, ludzie, też nie znaliście swych umysłów i ciał przez dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent ludzkiej historii, Więc nie drwijcie z nas. O czym to ja... ? Ach, tak. Latentni ludzie. A więc gdy Gomnol dostał złotą obrożę i stał się meta, w jednej chwili pojął całą rzecz. Tanowie są latentni i tak samo są nimi normalni ludzie, niektórzy bardziej, ale większość w stopniu o wiele niższym, nawet bliskim zera. W waszym przyszłym świecie dzieci, które potencjalnie należą do czynnych, są wyszukiwane, a później trenowane przez aktywnych jasnosłyszących i korektorów, takich jak ta oto Najznakomitsza Lady. - Wytwornym ruchem skłonikł głowę przed Elżbietą. - Ponieważ w owym okresie przez Bramę Czasu nie przeszedł nikt z aktywnych, a przy tym nasze wzmacniane przez naszyjniki władze dawały chwiejne wyniki przy wykrywaniu ludzi latentnych, Gomnol zdecydował, że musimy sobie skonstruować urządzenie mechaniczne do mentalnej oceny ludzkiej populacji. Stworzyliśmy przyrząd, którym badano waszych jeszcze w Zamku Przejścia. Mamy też takie w naszych głównych miastach, by wychwytywać latentnych, którzy nam się wymknęli z powodu zamętu mentalnego podczas wstępnych testów. Całkiem niemało prześlizgnęło się takich. - Parsknął gniewnie - Włącznie z jedną, która spowodowała prawdziwą katastrofę! O czym to ja... ? O natchnieniu Gomnola. Zrozumcie więc, ten facet jest natchnionym psychobiologiem. Pojmował, że nakładanie złotych naszyjników latentnym ludziom, którzy nie są najszczerzej zasymilowani przez naszą wspólnotę, mogłoby okazać się niebezpieczne. - Zawsze trafiają się niewdzięcznicy - wtrąciła ponuro Królowa. - Tak więc Gomnol wymyślił srebrne obręcze z wbudowanymi psychoregulatorami. A wkrótce potem szare, do użycia wobec tak zwanych nielatentnych ludzi, którzy mogą wytrzymywać powiązanie metapsychiczne tylko bardzo niskiego poziomu. Narodził się nowy świat wspólnoty! Poczęty w czasach Gomnola. Gdy stała się możliwa masowa produkcja szarych naszyjników, no, w każdym razie produkowanie ich względnie szybko, wtedy my, Tanowie, zdołaliśmy zdobyć na tej planecie przewagę. Podli Firvulagowie, te nasze cienie-bliźniacy, nie byli już zdolni z nami rywalizować. Uzyskaliśmy armie lojalnych, ludzkich szaroobrożowców i zmiażdżyliśmy przeważających liczebnie Firvulagów! Mieliśmy już ludzkie matki, by przeciwstawić się wulgarnej płodności ich ordynarnych małych kobietek! Mieliśmy srebrną szlachtę, naszych aktywnych mentalnych sprzymierzeńców! A w miarę upływu czasu wielu ze srebrnych zostało awansowanych do pełnego obywatelstwa i uzyskali złoto! A więc to możliwe zamiananaszyjników bez psychicznego zranienia? Oczywiście umiłowanaElżbieto srebrnynaszyjnik zdejmowany bez niebezpieczeństwa gdy złoty na miejscu. - I pomyślcie tylko! Inteligentni szarzy technicy ulepszyli naszą gospodarkę przez wynalezienie sprawniejszych środków transportu i produkcji towarów! Dzięki nieodżałowanemu Lordowi Zwierząt Kernonnowi mamy zwierzęta do jazdy wierzchem, pociągowe i strzegące nas od łupiestwa Firvulagów. A co może najlepsze, mamy ludzkie hybrydy jako championów w Wielkiej Bitwie. - Król przerwał. Kiedy pochylał się nad stołem, przewrócił swój puchar. Ujął jedną z dłoni Elżbiety i powiedział: - A teraz szczodrość Tany przekroczyła wszelkie dotychczasowe granice. Bogini zesłała nam ciebie. Zdawało się, że Królowa Nontusvel promieniuje łaskawością jak księżyc blaskiem. W ciemnozielonych oczach Thagdala błyszczało coś innego. Niewzruszona i spokojna Elżbieta powtórzyła: - A teraz Tana zesłała mnie. W naszym świecie dary bogów bywają udzielane dwuznacznie. Jeszcze mnie nie widzisz, królu Thagdalu, taką, jaką jestem. - Ale to przyjdzie z czasem, najdroższa Elżbieto. Udasz się do najszlachetniejszych z nas, by zostać wtajemniczoną w nasze obyczaje... Do Jasnowidzącej Lady Brede Oblubienicy Statku, Pani o Dwóch Twarzach i Pani poezji. Brede będzie uczyć ciebie, ty zaś Brede. A we właściwym czasie pójdziesz do Tashy-Bybar, a potem przyjdziesz do mnie, Najdroższa Elżbieto. - Najdroższa Elżbieto - odezwała się jak echo Non-tusvel. Z całą pewnością jej głos nie był tak życzliwy jak zwykle. - Toast! - zawył Thagdal i skoczył na równe nogi. Jego puchar pośpiesznie napełniono. - Toast! - odwrzasnęło kilkuset gości. Arbiter potrząsnął łańcuchem, który poprzednio obwieścił cisze. - Za rasę Tanów i za ludzką rasę! W przyjaźni, w jedności, w miłości! Ucztujący unieśli wielkie złote puchary. - Przyjaźń! Jedność! Miłość? - Z naciskiem na to ostatnie! - krzyknął Aiken Drum. Rozległ się ogólny śmiech i wrzask. Wino pito i rozlewano, obejmowano się i całowano, a usta wysysały trunek z ust. Królewska para, rozochocona winem i świąteczną atmosferą, przytuliła się do siebie; Król i Królowa szeptali i posapywali. Gdy znów zabrzmiała muzyka, ukazał się złożony z ludzkich kobiet i mężczyzn zespół baletowy, odziany tylko w śmiałe, pstrokate trykoty, i poprowadził zgromadzony tłum do kontredansa o skomplikowanych figurach. - Zostawię cię na chwilę - szepnęła Elżbieta do Bryana. - Muszę w nich wejrzeć w momencie, gdy puściły ich hamulce psychiczne. Jeśli zechcesz, później podzielę się z tobą danymi. - Skrzywiła się, zamknęła oczy i wycofała do jakiegoś mentalnego punktu obserwacyjnego. Jedna z tańskich kobiet w czerni i bieli próbowała ściągnąć Bryana z jego miejsca i porwać do tańca, tam gdzie już wirowali i skakali Aiken z Raimo z taką swobodą, jakby przez całe życie wykonywali owe skomplikowane figury taneczne. Bryan potrząsnął odmownie głową Natomiast pozwalał, by kelnerzy nieustannie napełniali mu kielich. Próbował usunąć ze swych myśli świadomość tego, co teraz dzieje się z Mercy. Gdy wreszcie przyszło mu do głowy przyjrzeć się bliżej naczyniu i odkryć, co kryje się pod złotem i drogimi kamieniami, był zbyt pijany, by go to obeszło. ROZDZIAŁ TRZECI Steineczku nie tańcz z nimi nie. Patrz co robią Raimowi mójBoże. Dobra dobra maleńka uspokójsię nadal skrywaj nas dwoje nie zdradźsię niebójsię. Sąsilniejsi szczególnie ten DionketLordUzdrowiciel nigdy nie zdołałabym utrzymać go z dala od nas bez pomocyElżbiety. Nie podoba im się ta ścianaprzyjaźni ale bojąsię obrazić Elżbietę zbyt wcześnie. O Jezusie. Ta pięknośćsukadziwka Anear biorąca Raima prosto tu w środkutłumu wstyd obrzydzenie wściekłośćnienawiść... Steineczku! Spokój spokój schronieniemiłość rękamiecz dzięki Elżbieto. Przynajmniej niezmuszają Aikena tańczyćpodich melodię vice-versa nadzwyczajnie. Nie zabawka jak Raimotępak. Ani ja Sukeynajdroższa jeślipomagasz. - Jesteście pewni, że nie macie ochoty pokręcić się z tańczącymi? - Lady Riganone uśmiechnęła się do Steina i Sukey. Zbliżyli się pstrokaci tancerze, by się znów naprzykrzać. - Wasi dwaj przyjaciele cudownie się bawią. - Nie, dziękujemy, Lady - odparł Stein. Pstrokaci odeszli niechętnie drobnymi kroczkami. Sukey sięgnęła po następny pikantny filecik mięsny. - Są doskonałe, Lordzie Dionket - odezwała się nieśmiało do Głównego Uzdrowiciela, Tanu z głęboko osadzonymi oczami siedzącego naprzeciw niej. - Czy są zrobione z dziczyzny? - Ależ nie, Mała Siostrzyczko. Z hippariona. - Z tych prześlicznych koników?! - zawołała przerażona Sukey. Lady Riganone potrząsnęła głową i roześmiała się wesoło. Wstęgi zwieszające się z drutów jej lawendowo-zło-tego nakrycia głowy zderzyły się i zadzwoniły. - A cóż innego moglibyśmy z nimi zrobić? Są najobfitszym źródłem mięsa, jakie posiadamy i dzięki niech będą Bogini, że tak są smakowite. Ależ... czy zdajesz sobie sprawę, że ci biedacy w Lesie Hercyńskim, w Finiah i innych miejscowościach na końcu świata muszą się zadowalać świniami, starymi i twardymi jeleniami, a nawet mastodontami? My, południowcy, jesteśmy znacznie szczęśliwsi. Doprawdy, nic nie dorównuje pieczonej polędwicy z hippariona, doprawionej czosnkiem i szczyptą tymianku i może także odrobiną tego nowego pieprzu, w brązowej i chrupiącej skórce, a w środku ociekającej krwią. - Nie bądź przeczulona, Sukey - powiedział Stein i sięgnął znowu do wazy z tłustym gulaszem. - Kiedy wlazłeś między... sama wiesz! Nie mam pojęcia co to takiego, ale z pewnością jest smakowite. Dionket wsadził kościsty palec do głębokiego, srebrnego półmiska, a potem oblizał z zastanowieniem. - Mmm... ragout z promephitis, drogi wojowniku. O ile wiem, ekwiwalentem tego stworzonka na Starszej Ziemi byłby... Steinowi i Sukey błysnął obraz mentalny. - Skunks! - I wiking zaczął się dławić. - Och... dobrze już, dobrze, Steineczku - łagodziła go Lady Riganone, promieniując troską. - Czy coś ci wpadło nie w tę dziurkę? Napij się trochę wina, to ci pomoże. Osobistość siedząca obok Dionkenta, krzepki olbrzym w krótkim kaftanie w barwach błękitu i złota, odezwała się: - Stein, spróbuj dla uspokojenia żołądka trochę tych jeży w burgundzie. To potrawa, którą zauważy twój brzuch! I wiedz, co się mówi o jeżach. - Łypnął okiem i rzucił mentalny obraz beznadziejnie naciąganego pieprznego kalamburu o kolcach i przekłuwaniu. Sukey spokojnie odsunęła półmisek z dziwnymi małymi smakołykami daleko poza zasięg Steina. - Wojownik przechodzi rekonwalescencję po zranieniu, Lordzie Imidolu. Nie może się wysilać. Pod żadnym względem. Wysoki chichot i dzwonienie nakrycia głowy Lady Riganone zabrzmiały równocześnie. - Czyż ona nie jest cudowna, Dionket? Będzie znakomitym nabytkiem dla twej Gildii Korektorów. To było naprawdę bardzo niegrzeczne z twej strony, że wyłączyłeś ją z licytacji. Pstryknięcie mentalne. - Co pani ma na myśli, Lady? - zapytał Stein. - Łyknij trochę tej cherry brandy - nalegał Prezes Korektorów. - A może wolałbyś śliwówkę albo malinówkę? - Dotknął swego naszyjnika i zmusił Steina i Sukey, by się odprężyli. Mc niemogłam zrobićSteineczku wślizgnął się. O Elżbieto wróć stamtąd ipomóżnam zanim Steinie się dowie nie będę w stanie go powstrzymać! ... Sukeykobieto cocoCO dodiabła? Steinie przestań ledwie mogę cię osłaniać jeśli oni dostrzegą towszystko w środku zrobię ci krzywdę najdroższy O proszę spokójcofnijsięwygładźucisz. Do diabła z tobą Elż-bieMistrzbeto wróć stamtąd! Arbiter bibendi wyszedłszy na środek sali trzymał nad głową kawał błyszczącego, szklanego łańcucha, którym potrząsał. Rozpustny taniec przerwano, muzyka ucichła. Biesiadnicy powrócili na miejsca. Cztery panie Tanu prawie siłą ciągnęły za sobą rozczochranego Raima. Aiken Drum nie doznał takiego poniżenia. Dumnym krokiem powrócił na swoje miejsce przy Wysokim Stole i ostrożnie usiadł na skraju łoża. - Najwyższe Osobistości, najszlachetniejsi lordowie i ladies oraz znakomici goście honorowi! - zawołał arbiter. Błagani o ciszę. Oto nadszedł czas na udział czcigodnych gości! Wiwaty, puchary uderzają w stoły, noże pobrzękują o złote talerze. Arbiter znowu potrząsnął łańcuchem. - Dwoje z naszych gości - srebrnoobrożowy strojniś skłonił się w stronę Bryana i Elżbiety - z rozkazu Ich Przerażających Majestatów zostało zwolnionych z pokazu. Jeden zaś - wskazał na Raima - już dał się poznać ze swych talentów! Panie przy niskich stołach skręcały się ze śmiechu. Wiele z nich zaczęło obrzucać Raima bananami i niechętnie przerwało bombardowanie, gdy łańcuch ogłaszający ciszę ponownie zadzwonił. - Usłyszymy teraz Sue-Gwen Davies! Sukey poczuła, że coś zmusza ją do wyjścia na środek sali. Jej duszę zaczęły wywracać na nice badające ją psychiki Króla, Królowej i innych Osobistości. Tanów zaskoczyła głęboko osadzona bariera (bo Elżbieta powróciła w mgnieniu oka, by pomagać Sukey), ale byli skłonni zadowolić się powierzchownymi odkryciami, które były im dostępne u bezbronnej kobiety. Przemówił umysł Dionketa: Droga mała SiostroKorektorko, terminatorkopocieszydelkouzdrawiaczko! Daj nam tego wieczoru małe pocieszenie śpiewaj nam o StarszejZiemi starożytnej ojczyźnie. Obawa Sukey zaczęły topnieć. Wydawało się, że otaczające korektorkę inne umysły błagają: Ukój nas. Nie spuszczając wzroku ze Steina zaczęła cicho, czystym głosikiem śpiewać kołysankę, najpierw po walijsku, potem w standardowej angielszczyźnie. Po pierwszej zwrotce zaczął jej akompaniować harfista: Holl amrantau'r ser ddywedant, Ar hyd y nos. Dyma'r ffordd i fro gogoniant, Ar hyd y nos. Golau arall yw tywyllwch, I arddangos gwir brydferthwch, Teleu'r nefoedd mewn tawelwch, Ar hyd y nos. Miłości moja, nie bój się smutnych snów, Przez całą noc. Wśród mgieł lśnią jasne gwiazdy, Przez całą noc. Radość nas o poranku spotka, Życie nadzieją świt przyozdobi, Choć smutne sny przynoszą groźne ostrzeżenie, Przez całą noc. Przez słowa i melodię przebijał żar opiekuńczej miłości pocieszycielki. Jej uzdrawiająca energia zalała mężczyznę-dziecko, któremu dała ponowne narodziny, wezbrała i objęła wielką falą psychiczną całą salę. Na chwilę słodycz kołysanki ukoiła niepokoje obecnych, uspokoiła złość i pożądanie, stłumiła żal i szaleństwo. Gdy pieśń ucichła, ucztujący milczeli. A potem na obcym poziomie świadomości, który noszący obręcze ludzie mogli odczuć, lecz nie zrozumieć, z wielu tańskich umysłów wybuchły deklaracje. Ich nagły wylew przeciął potężny psychogłos Dionketa. Lord Uzdrawiacz wstał zza Wysokiego Stołu i wyciągnął poziomo ręce; utworzył żywe „tau" z purpury i złota. Moja. Zarezerwowana. Oszołomiona Sukey wróciła na miejsce i usiadła obok swego męża. Arbiter bibendi potrząsnął łańcuchem. - Teraz poznamy talenty Steina Olesona. Tym razem wiking został nieubłaganie wyciągnięty ze swego miejsca. Stanął z odkrytą głową i gniewnym wzrokiem objął szlachtę rozwaloną za Wysokim Stołem; czuł, jak jej umysły zaczynają pukać, wślizgiwać się, podsłuchiwać. A potem poczuł matczyną myśl Królowej, bardziej współczującą: Niestety ten krótkowieczny nie powinien był otrzymać naszyjnika! A po niej Króla: Wytrzyma do Bitwy. Pokazzręczności! Dwóch pstrokatych baletmistrzów wyskoczyło z boków; nieśli metalowe kosze pełne owoców podobnych do wielkich pomarańczy. Jeden z nich chwycił jaskrawy owoc i zamachnąwszy się wysoko, cisnął nim w głowę Steina. Brązowy miecz ze świstem wyleciał z pochwy, trzymany oburącz" przez olbrzyma. Przeciął owoc na równe części. Król Thagdal ryknął z uciechy jowialnym śmiechem. Pstrokaci ludzie zaczęli bombardować Steina pomarańczowymi kulami tak szybko, jak zdołali. Jego miecz błyszczał jak złociste koło. Wiertacz obracał się w miejscu i skakał, rąbiąc lecące owoce na kawałki. Thagdal walił pięścią w stół, a po jego wspaniałej brodzie ciekły łzy radości. Wszyscy Tanowie wrzeszczeli i wiwatowali. Zabrzmiał łańcuch ciszy i arbiter wybuchnął: - Och, jakże wspaniały pokaz dał nasz najnowszy wojownik! Dobra robota, Stein! Licytujcie. Znowu wybuch obcej mowy umysłów. Tym razem Elżbieta już się do niej dostroiła. Bez zdziwienia usłyszała, że dla Steina wylicytowano najwyższą stawkę - udział w roli gladiatora w zawodach zwanych Pospolitą Bijatyką. Ponieważ eks-wiertacz był jednym z najwspanialszych okazów siły fizycznej, jakie pojawiły się na Wygnaniu podczas ubiegłego dziesięciolecia, zwariowani na punkcie sportu egzoci wywindowali licytację do poziomu oczywiście bezprecedensowego. Stawiali własną służbę Koronie, nominalnej właścicielce wszystkich wyjątkowych chrononautów, ofiarowując swe metafunkcje, bogactwa materialne oraz noszących i nie noszących obręcze ludzkich poddanych. Trzystu szarych dla Gwardii Królewskiej! Moja kopalnia granatów w Pirenejach! Słynna tańcząca kobieta Kanda-Kanda wraz z całą jej świtą! Sto wyścigowych chalików w złotych uprzężach! Śmierć Delbaetha. - Stać! - krzyknął Król. Wstał z tronu i gniewnym spojrzeniem ogarnął zaskoczone zgromadzenie. Pośrodku sali stał nieruchomo Stein opierając na posadzce koniec swego wielkiego miecza. - Jaka osoba ośmieliła się rzucić tę stawkę? - zapytał Thagdal z aksamitną łagodnością. - Kto ceni sobie siłę tego wojownika tak wysoko, że gotów jest niebacznie obiecywać zniszczenie Ognistej Postaci? Tłum ucztujących powstrzymał języki i umysły. - Ja - powiedział Aiken Drum. Rozległo się kolektywne westchnienie, kolektywne mentalne pchnięcie dzidą oraz łapanie tchu, wywołane oszałamiającą niespodzianką, ponieważ wszystkie skierowane ku Aikenowi sondy psychiczne opadły stępione. Thagdal zaczął się głośno śmiać, a po chwili także pozostali. Od reakcji na taką potworność zatrzęsła się sala. Elżbieta wślizgnęła się do umysłu Aikena na wyłącznie ludzką modłę. Co na litość... ? Popatrz Thaggyumysł tysama Elżdziecino najsłodsze życzenie wycięcie paskudy FirvulagDelbaethOgnistaPostać. Więc stawka. Za Steinie? Pomylony klownAiken igra życiem naszegoprzyjaciela?! Elżtępabieto! Uchronię Steinkumpelnieodporny. Tanu szkoławalki krwiożernastawienie doładowanie berserkerpsychoenergią nieodwracalnie. Do diabła... tak. Potwierdzam. Bezpieczny ze mną. W końcu dostanie Sukeyteż. Kupagówna Tanu doprawdy nazłośćsobiesamym gdy mnie naszyjnik. Ty to wiesz. Podejrzewałam. Ale diabli cię załatwią jeśli upadnie umysłjedność podpora. Złapią nasoboje jeśli odczytają czynną resztkęsekwencji. Rozpraszaj rozpraszaj rozpraszaj. Komunikacja umysłowa Aikena i Elżbiety trwała ułamek sekundy. Arbiter bibendi wściekle potrząsał łańcuchem milczenia, kiedy dowcipniś w błyszczącym kostiumie opuścił swe miejsce przy Wysokim Stole i spacerkiem podszedł do Steina. Gdy ucichł tumult, odezwał się Król: - Mów, Aikenie Drum. Mały człowieczek zerwał kapelusz z głowy i ukłonił się. Następnie rozpoczął przemowę, a kiedy mówił, głośno, równocześnie jego umysł wygrywał subtelną melodyjkę, która w jakiś sposób nadawała jego absurdalnej wypowiedzi wiarygodność, zabarwiając ją hipnotycznie prawdopodobieństwem, które rozbrajało nawet najsceptyczniejszych wśród obcych słuchaczy. - Wiem już, przyjaciele, że zgłoszona przeze mnie stawka zaskoczyła was! Bo nie tylko sam ten czyn jest zuchwały, ale wy sami z trudem możecie, zrozumieć, jak się dowiedziałem wystarczająco dużo o ohydnym Delbaethcie, by zaproponować jego usunięcie. Wydaje się wam nie do wiary, nieprawdaż, że nowo przybyły mały człowiek noszący srebrną obrożę może zaproponować, iż zrobi to, skoro wielu z waszych własnych championów poniosło klęskę. A więc pozwólcie, że wam opowiem, jak się rzeczy mają! - ciągnął Aiken. - Jestem odrębnym rodzajem człowieka! Nigdy nie widzieliście kogoś podobnego. Natomiast ten wielki człek stojący obok mnie jest moim przyjacielem. Obawiam się też, że Droga Królowa właśnie mówi, iż nie należy on do tych, którzy mogą przez dłuższy czas nosić wasz szary naszyjnik i przeżyć. Styl trenerski waszej szkoły walki zniszczy korekcję dokonaną przez małą Sue-Gwen i Lady Elżbietę, przywracającą mu zdrowe zmysły. Więc by ocalić Steina, zabiorę go wam. Ale nie bez zaproponowania uczciwej ceny w zamian. Teraz gdy mówię, sondujecie mnie, szczypiecie i próbujecie zerknąć mi do środka. I ponosicie porażkę! Nawet Król Thagdal zawiódł. Nawet Elżbieta już nie może mnie sondować! Wobec tego lepiej będzie, gdy się dowiecie, że naszyjnik nałożony mi w Zamku Przejścia zapoczątkował mentalną reakcję łańcuchową, która trwa nadal. Przeraziłem waszego Lorda Creyna, a was przerażam teraz. Ale nie kłopoczcie się! Nie zamierzam robić wam nic złego. Szczerze mówiąc, podoba mi się prawie wszystko, co widzę w tym świecie i wydaje się, że im bardziej rosnę wewnątrz, tym lepsze rzeczy wróży to nam wszystkim. Zaczekajcie więc, aż się wypowiem, zanim poddacie się lękowi i spróbujecie mnie uderzyć! Najpierw posłuchajcie, jak mogę wam dopomóc stać się jeszcze większymi! A teraz o Delbaethcie. Ujrzałem Ognistą Postać głęboko w umyśle Thagdala. Zaciekawiłem się i zacząłem ją studiować, kiedy jedliśmy, pili i zabawiali się. A gdy zaczęto licytację, powiedziałem sobie: Czemu nie? I dlatego stawiam do licytacji moje usługi, zgodnie z waszymi zwyczajami. Jestem przekonany, że potrafię zniszczyć owego groźnego Firvulaga. Tak więc pozostawiam rzecz waszej decyzji, mentalni przyjaciele. I tobie, Wielki Królu Tanów! Otworzę się tylko na chwilkę i pozwolę ci spojrzeć na to, co rośnie pod moją czaszką. A potem zdecyduj, czy chcesz mnie traktować jak bratniego uczestnika turniejów mentalnych, czy jak niewolnika... Otworzył się szeroko przed wszystkimi, a oni rzucili się ciżbą do jego wnętrza. Elżbieta płynęła nad nim, obok i poprzez egzotów, uzyskując za swe umiejętności ironiczne wyrazy uznania od Aikena. Tanowie potykali się w żarze myślowym, prawie nie rozumiejąc, co obiecują na przyszłość pączkujące pędy myślowe Aikena. Ale Elżbieta wiedziała. Środowisko dobrze pozbyło się ciebie Aikenchłopcze. Phi dziewczyno zobacz biegają pieprzone psychelipty-czne ślepemyszy. Nie... jedno z nich wie. Odbierasz? Ha! tak!... Kto tywogóle starakobietoumysł? Jestem Mayvar. Czekałam na podobnych tobie od chwili przybycia Statku. Jestem wiekowa, jestem brzydka i przewodzę Gildii Jasnosłyszących. Przyjdź do mnie z własnej woli na twą inicjację i wszystko będzie tak jak masz nadzieję. Chyba że się boisz... Znowu zadzwonił łańcuch milczenia. Wielcy, a także wszyscy nieważni, lękliwi badacze uciekli od Aikena. Uprzejmie poczekał, aż wycofały się Elżbieta i Mayvar, by wreszcie ponownie zatrzasnąć swą barierę. - Czy pozwolimy mu?! - zaryczał Król Thagdal. - Slonshal! - odkrzykiwali zebrani. - Czy mamy go wysłać na tę próbę i czy najodważniejsi z nas będą świadkami jego zwycięstwa lub zniszczenia? - Slonshal! Głos Króla ścichł do granic słyszalności: - A kto spośród nas ośmieli się przyjąć w pokrewieństwo i wyuczy naszych obyczajów tego zgubnie promiennego młodzieńca? Daleko na lewym końcu Wysokiego Stołu powstała chuda jak patyk postać. Wyszła na środek sali; podpierała się długą złotą laską. Jej suknia była barwy purpury tak ciemnej, że prawie czarnej, obsypana złotymi gwiazdami. Na głowie postać miała kaptur, który osłaniał jej włosy, lecz umożliwiał w pełni dwu oczekującym na nią ludziom dostrzeżenie niebywałej brzydoty rysów jej twarzy. - Mayvar Twórczyni Królów przyjmie go w pokrewieństwo - powiedziała starucha. Doprowadzę go do złota, a jeśli będzie grzeczny, to jeszcze dalej! Czy przyjdziesz do mnie, promienny chłopcze? I czy przyprowadzisz twego przyjaciela, by wyuczył się sztuk wojennej drużyny, nim we dwóch ośmielicie się rzucić wyzwanie Delbaethowi? - Stein! - krzyknęła Sukey. Wiedźma zaśmiała się. Jej umysł przemówił do Aikena na modłę intymną: Przeciwzwyczajowi choć to jest zapewnię by on tylko miał ją jeśli ty ukończysz szkolenie. Dionket i ja jesteśmy sprzymierzeńcami. Więc czy przyjdziesz? Człowieczek w złocistym stroju wyciągnął ramiona do starej, wysokiej kobiety Tanu. Pochyliła się nad nim i pocałowali się. A potem wyszli razem z sali. Stein jak pogrążony we śnie szedł kilka kroków za nimi. Arbiter bibendi zadzwonił jak szalony i orkiestra zagrała na żywą, taneczną nutę. Wrócili pstrokaci, by wyciągnąć siłą oszołomionych gości na środek sali. Przy Wysokim stole Thagdal patrzył, jak niedobrana trójka wychodzi drzwiami na przeciwnym końcu sali. Od chwili kiedy kobieta w purpurze wstała od stołu, Królowi nie drgnął nawet jeden mięsień. Wreszcie życie powróciło do jego nieprzezroczystych zielonych oczu. Thagdal uśmiechnął się i uniósł puchar. To samo uczyniły pozostałe Najwyższe Osobistości siedzące po jego obu stronach. - Powiemy Aikenowi Drumowi slonshaf? - spytał cicho Król - Lub raczej trochę poczekamy, by się przekonać, czy Czcigodna Lady dobrze wybrała, czy źle? Jego puchar przewrócił się. Malinowy trunek przypominający świeżą krew polał się po błyszczącym blacie stołu. Thagdal postawił puchar do góry dnem w środku rozlanego płynu, chwiejnie wstał z miejsca i zniknął za osłoniętymi draperią drzwiami. Królowa pośpieszyła za mężem. Sukey podeszła do Elżbiety; płakała umysłem, więc oczy miała suche. - Co się stało? Nie rozumiem. Dlaczego Stein i Aiken poszli z tą starą kobietą? Cierpliwości mała Siostrzyczkoumysłu wytłumaczę... - Twórczyni Królów! - Bryan spoglądał tępym wzrokiem na obie kobiety, a następnie podniósł niepewną rękę swój złocony puchar wykonany z czaszki; w oczodołach tkwiły drogie kamienie. - Mayvar Twórczyni Królów, tak ją nazwał Creyn! Cholerna, diabelska legenda. Cholerny, diabelski świat. Slonshal! Niech żyje król! Wlał resztki zawartości puchara do gardła i padł twarzą na stół. - Myślę - powiedziała Elżbieta - że przyjęcie skończone. ROZDZIAŁ CZWARTY Królowa Nontusvel spacerowała wraz z trojgiem dzieci po ogrodzie przed południem, kiedy jeszcze było chłodno. Jeśli królewska pani się niepokoiła, potrafiła dobrze ukrywać swój lęk. Zerwała koralowy kwiat wiciokrzewu i uniosła go do góry z wabiącą myślą. Nadleciał koliber. Polatując wśród promieni słonecznych rzucał piórkami błyski opalizującego błękitu i zieleni. Napił się nektaru i pozwolił Królowej połaskotać swój ptasi móżdżek. Gdy skończyła, przez chwilę unosił się w miejscu przed jej twarzą i brzęczał, a potem pomknął ku drzewku cytrynowemu. - Te stworzenia są złośliwe, Matko - odezwał się Imidol. - Rzucą ci się do oczu, jeśli wyczują choć cień zagrożenia. Nie powinniśmy byli wypuścić ich niegdyś z woliery. - Ale ja je kocham - odparła ze śmiechem królowa i odrzuciła opróżniony z nektaru kwiat. - A one to wiedzą. Nigdy nie spróbują mnie skrzywdzić. Tego ranka miała na sobie miękką błękitną suknię. Jej płomienne włosy spinał diadem w formie warkocza. - Zbyt jesteś ufna - oświadczył Culluket. Na to czekali: gambit otwierający rozmowę. Imidol, najmłodszy z rodzeństwa i najagresywniejszy, wybuchnął z całą naturalną siłą metaposkramiacza: - Nawet stworzenia, które wydają się nieszkodliwe, mogą być niebezpieczne! Pomyśl o ludzkich kobietach! Gdy się je zapędzi w ślepy zaułek, gdy stają w obliczu powtarzanych szoków psychicznych, raczej uderzą, niż poddadzą się grzecznie, jak tego po nich oczekujemy. - Ta nowa aktywna może się okazać poważnym zagrożeniem - ostrzegła Riganone. Kiedy się zbliżyli do szerokich schodów z surowego kamienia, prowadzących na trawnik ściśle otoczony kwitnącymi krzewami, Culluket ujął matkę pod ramię. Pośrodku trawnika stał marmurowy pawilonik. - Usiądźmy tam na chwilę, Matko. Musimy o tym pomówić. Nie można tego odkładać. - Myślę, że nie - westchnęła Nontusvel. Culluket uśmiechał się do niej uspokajająco, ona odpowiedziała mu uczuciem. Z owej trójki dorosłych dzieci właśnie on był do niej najbardziej podobny fizycznie - miał takie same szeroko rozstawione szafirowe oczy i wysokie czoło. Lecz bez względu na jego urodę i wielkie umiejętności korekcyjne członkowie Zastępu rzadko się do niego zwracali o leczenie, nawet mimo że był ich bratem. Czy prawdą było to, co mówili inni, iż Culluket zbyt gorliwie poszukuje bólu? Odezwała się Nontusvel: - Z pewnością mamy wśród Zastępu dostateczne środki, by kontrolować tę Elżbietę... mimo całej jej siły bez naszyjnika. Gdy lepiej zapozna się z naszymi obyczajami; z pewnością do nas dołączy. To jedyny rozsądny sposób postępowania. O matko mylnierozumiejąca! Biada. Zasłona w górę Cull? Podsłuchujący! Szybkowgórę. Imi odpędziła tych ogrodników. Riga jej pokazała. - Nie powinniście szeptać za moim umysłem - złajała ich Królowa. - Taki zamęt myślowy...! Uczyłam was czegoś lepszego, kochani. A teraz proszę o uporządkowaną rozprawę. Jasnosłysząca Riganone wstała z marmurowej ławki i zaczęła przemierzać pawilon tam i z powrotem, wysoka i fiołkoworóżowa; nie komunikowała się z umysłem matki na modłę intymną. - Zgodnie z planem dziś wczesnym rankiem obserwowałam, jak budziła się ta kobieta o imieniu Elżbieta. Wiedziałam, że w półśnie jej zapory będą mgliste i miałam nadzieję, że zdołam przeniknąć do głębi i bez śladu na parę krótkich chwil, podczas których będzie bezbronna. To ja, a nie Culluket, podjęłam to zadanie, ponieważ moje połączone talenty jasnosłyszenia i korekcji są zapewne najbardziej podobne do posiadanych przez Elżbietę i z tego powodu istnieją najmniejsze szansę, aby zostały przez nią wykryte. Zdaje mi się, że odniosłam sukces. Obserwowałam jej reakcję na wydarzenia, które zaszły podczas kolacji ostatniej nocy, jak również jej późniejszą reakcję na odebranie balonu na gorące powietrze i wyniesienie jej z komnat ekwipunku przeżycia. Co do sprawy pierwszej: postrzega naszą prostą kulturę w sposób protekcjonalny i lekceważący. Nasze maniery uważa za barbarzyńskie, nasze wzorce umysłowe za niedojrzałe, a nasze obyczaje seksualne za niemożliwe do pogodzenia z rytualną monogamią i sublimacją popieraną wśród elity metapsychicznej jej Środowiska. Pogardza nami. Nigdy nie zintegruje się dobrowolnie. Odrzuca z obrzydzeniem rolę królewskiego małżonka. Głęboko w jej motywacji kryło się coś, czego nie byłam w stanie wyśledzić, ale wydaje się, że jej decyzja jest wyraźna i niezachwiana. Nigdy nie podda się nowemu planowi genetycznemu, nakreślonemu przez Gomnola. Co do zabrania przez nas jej sprzętu służącego do ucieczki nadal ma nadzieję, że jakimś sposobem ucieknie z Muriah i przyłączy się do Motłochu. Ulgawdzięczność! - Ależ, moi kochani! O lepszy wynik nie mogliśmy się modlić! Najbardziej niepokoiłam się tym, że ona może aspirować do pozycji królowej. A ja... na koniec podzieliłbym los Boandy i Anear-Ia. Nigdy! - krzyknęły trzy bliźniacze umysły. Królowa rozpostarła się psychicznie, by przytulić troje swoich dzieci. Najdroższe dzieci kwiaty mego Zastępu. Culluket odezwał się głośno: - Ale tak czy inaczej nie możemy się łudzić. Nawet nie żywiąc takich ambicji Elżbieta zagraża naszej dynastii. Rozmawiałem telepatycznie z Nodonnem w Goriah i on też się z tym zgadza. W obecnej sytuacji nasz szlachetny brat jest w oczywisty sposób następcą Thagdala... nawt mimo swej usterki... a my pod egidą Nodonna umocnimy naszą potęgę. Ale nie możemy mieć nadziei, że uda nam się pokonać całą linię aktywnych metapsychików takiego typu, jaki spłodziliby Elżbieta i Thagdal. Możecie być pewni, że i Gomnol jest tego zdania. - Korektor wyświetlił dwa schematy genetyczne. - Pierwszy pokazuje, iż potomstwo Elżbiety jest homozygotyczne. Greg-Donnet mówi, że aktywność metapsychiczna to dominanta autosomowa z pełnym przenikaniem. - Wszystkie dzieci będą czynne! - wykrzyknęła przerażona Nontusvel. Culluket ciągnął: - Drugi schemat jest oparty na założeniu, że Elżbieta ma tylko jeden allel aktywności metapsychicznej. Wówczas połowa potomstwa będzie czynna. Jeśli inbredować aktywnych pierwszego pokolenia, w następnym na czworo potomków przypadnie troje czynnych. Kontynuujcie chów wsobny i macie zastęp rywali w osobach bezobrożowych metapsychików, gotowych w trzeciej generacji przeciwstawić się nam! Umysł Riganone zapytał: Kazirodztwo? Culluket odpowiedział siostrze z ponurym uśmiechem: - Schemat nakreślił Gomnol. Trudno byłoby uwierzyć, że będzie miał jakiekolwiek skrupuły w związku z naszym tańskim tabu. Thagdal zaś starzeje się i coraz bardziej przychyla do brudnych, ludzkich sztuczek Lorda Poskramiacza. Cztery umysły po raz któryś już zaczęły rozważać dawną hańbę. Ludzki parweniusz jako Prezydent Gildii Poskramiaczy! Biedny stary Leyr nie miał z nim w walce żadnych szans. - Dobrze przynajmniej, że łajdak jest bezpłodny. - Nienawiść młodego Imidola bardzo jasno wyszła na jaw. - Gomnol zechciałby osobiście Elżbiety! Profanator naszego świętego błękitu i złota! Oddalamy się od właściwego tematu Sracie. - Culluket ma słuszność - orzekła Królowa. - Ale co zrobić z Elżbietą? Wizje: Czerwony balon unoszący się w niebo na wschód od Avenu, nad Głęboką Laguną, ku długiej wyspie Kersic... Żaglowiec, prowadzony przez Highjohna, a może nawet przez samą kobietę, uciekający na południe, do Afryki... Skradająca się postać w czerwonym kombinezonie, pieszo posuwająca się na zachód wzdłuż wysokiego grzbietu półwyspu Aven, prowadzona przez ramów do puszcz Iberii... Konsekwencje: Balon szybko wykryty i ścigany przez latających psychokinetyków, lojalnych wobec Króla, a nie wobec Zastępu. Uciekający statek schwytany nawet jeszcze łatwiej przez tych samych adeptów PK na kutrach z żaglami pełnymi wywołanej magią umysłów wichury. Kobieta uciekająca pieszo stwarza bardziej kolczasty problem. Ale jak daleko zdoła się posunąć w podróży do Hiszpanii? Ma przeciw sobie zaalarmowany cały kraj i przed sobą czterystukilometrową podróż. Będzie musiała okrążyć duże miasto Afatiah u podstawy półwyspu, uniknąć jego Polowania oraz ominąć oddziały bezpieczeństwa z plantacji. Niemniej, jeśli dotrze do Puszczy Katalońskiej... - Będzie wówczas poza zasięgiem Thagdala i poza naszym - wtrącił Culluket. - Mogą ją wtedy schwytać Firvulagowie, a może nawet heretyk Minanonn. To ostatnie nieszczęście, które przedstawiam do rozważenia, byłoby jeszcze większe niż to, w którego obliczu stoimy teraz. Łagodne serce Królowej ścisnęło się, gdy miała zadać następne pytanie. - A więc jakie jest rozwiązanie? - Musi zostać zabita - powiedział Imidol. - To jedyny sposób. A zniszczony musi być nie tylko jej umysł, ale też jej ciało, by Gomnol nie mógł żywić nadziei na wykorzystanie jej jajeczek za pomocą swych plugawych przyrządów. Małe oliwkowo-czarne zięby szczebiotały wśród cytrynowych drzewek. Bryza wiejąca nad Muriah od strony Góry Bohaterów już zacichała i stało się bardzo gorąco, Królowa wyciągnęła upierścieniony palec w stronę małego pajączka opuszczającego się z krokwi pawilonu. Jego pajęczyna zafalowała jakby w niewyczuwalnym podmuchu i wylądował na paznokciu Nontusvel. Obserwowała go, jak czesał główkę przednimi łapkami; maleńki umysł drapieżnika badał otoczenie. - To może być niełatwe - zauważyła. - Mało wiemy o zdolnościach ataku kogoś takiego. Jeśli odeślemy ją daleko, nie zechce wracać. Raczej będzie wdzięczna, niż pomyśli o wyrządzeniu nam wielkiej szkody. Pajączek ostrożnie zaczął opuszczać się z palca Królowej. Żeglującego bezpiecznie posłała aż na gałązkę wiecznie kwitnącej, krzaczastej róży. Zjadaj mszyce, mały łowcozabójco, by róże mogły dobrze się rozwijać. - Elżbieta jest mocna tylko w jasnosłyszeniu i korekcji - orzekł Culluket. - Jej inne metafunkcje są nieistotne. Nie potrafi snuć konkretnych iluzji ani wywoływać psychoenergii. Ma niewielki współczynnik PK, bezużyteczny dla samoobrony lub agresji. Nie posiada siły poskramiania per se, natomiast jej korekcja jest rozwinięta do poziomu groźnej potęgi. Imidol posłał bratu ironicznego psychokuksańca. - Ty zaś jako Interrogator powinieneś najlepiej ze wszystkich wiedzieć, jaki potencjał szkodzenia zawiera znieprawiona zdolność uzdrawiania umysłów. Imi nie mamy czasu na małeszturchańce! Głośno zaś Riganone powiedziała: - Środowisko Galaktyczne nałożyło ograniczenia na mętów klasy mistrzowskiej po epoce ich rebelii. Jest to nie tylko hamulec etyczny, ale także narzucona blokada superego, co bardzo jasno dostrzegłam podczas mego sondowania. Elżbieta nie może wyrządzić żadnej krzywdy istocie rozumnej, wyjąwszy działania w obronie przedstawicieli jej własnego gatunku. Przetrawianiepauzaumysłowa. - Miła cecha - rzekł z zadumą Culluket. - Jeśli wystarczy nam czasu... nakaz samozniszczenia może być skuteczny. Czy zgadzasz się z tym, Telepatyczna Siostro? - Jej barwą emocjonalną jest ciemna szarość - zgodziła się Riganone. - Czuje się samotna. Odarta. I tak jest - nadleciała cicha, matczyna myśl Królowej. Imidol odezwał się energicznym tonem: - Cull i ja opracujemy stosowny program przymusu. Zaplanujemy skoordynowane uderzenie siłą stu dziewięciu członków Zastępu, obecnych w tej chwili tutaj, w Muriah. Jeśli atak nie okaże się wystarczający, spróbujemy ponownie w czasie Wielkiej Bitwy, gdy dołączy tu reszta. - Nie możemy liczyć wyłącznie na program przymusu - powiedział Culluket. - Spróbuję wypracować parę innych możliwości. Gdy przybędzie Nodonn, niewykluczone, że pomyśli o lepszych sposobach postępowania wobec niej. - Thagdal w żadnym razie nie może się o niczym dowiedzieć! - ostrzegła ich Królowa. Ani Gomnol - dodała myśl Culluketa. - Mamy dość czasu na manewr - oświadczył Riganone. - Pamiętajcie, że Elżbieta musi najpierw udać się do Brede, by przejść inicjację, a to zabierze trochę czasu. Nawet Król nie ośmieli się przeszkadzać we wtajemniczeniu... ani zakłócać spokój samej Brede. Enigmatyczny obraz Oblubienicy Statku ukazał się w umysłach całej czwórki. Strażniczka i przewodniczka na ich Wygnaniu, starsza niż najstarsi z nich, i - jak niektórzy utrzymywali - najpotężniejsza ze wszystkich. Niewielu ośmieliłoby się wątpić, iż jest najmądrzejsza. Ale Brede rzadko mieszała się do spraw Wielkiego Królestwa na Ziemi. Dla całego tańskiego towarzystwa ogłoszenie Króla, że Elżbieta zostanie wtajemniczona przez Brede, było prawdziwym szokiem. - Brede! - Imidol wytrysnął pogardą młodszej generacji wobec czcigodnych tajemnic. - Ona nie wiąże się z żadnym kręgiem. Niemniej... Elżbieta stanowi tak jawne niebezpieczeństwo dla nas wszystkich, że być może, jeśli odwołamy się do Oblubienicy Statku... Riganone zaśmiała się niewesoło. - Czy doprawdy wierzysz, że Brede nie wie? Ona widzi wszystko ukrywając się w swym pokoju bez drzwi! Bardzo prawdopodobne, że to ona poleciła Thagdalowi przysłać tę ludzką kobietę do siebie! - Do diabła z Brede - oświadczył Culluket zjadliwie, żeby zbyć problem. - Niech Ta o Dwóch Twarzach trzyma sobie Elżbietę przez czas wtajemniczania. Cóż Elżbieta może zrobić? W jakiś sposób dopadniemy tę ludzką sukę, gdy Oblubienica Statku z nią skończy. Elżbieta nigdy nie zajmie twego miejsca królowej-rodzicielki, Matko. Nigdy, nigdy - przysięgło dwoje pozostałych dzieci Nontusvel. - Biedna kobieta. - Królowa wstała i wyszła z pawilonu. Nadszedł czas, by przenieść się do chłodnych, wewnętrznych pomieszczeń pałacu. - Jakże mi przykro z jej powodu. Gdyby tylko było inne wyjście. - Nie ma - stwierdził Imidol. Buńczuczny, odziany w błękit i złoto poskramiacza, podał ramię Nontusvel. Po chwili ruszyli we czworo ogrodową ścieżką. Za ich plecami w krzaku róży pajączek był zajęty wysysaniem soków życiowych z mszycy. Gdy zanurkowała po niego zięba, było zbyt późno, by umknąć. ROZDZIAŁ PIĄTY Nie srebro... Oczywiście, nie srebro, Bryanie. Złoto! Cienki głos Ogmola nie pasujący do jego potężnej budowy, był dość jednak głośny, by przebić się przez zwykłe hałasy placu targowego oraz spowodować, że przekupnie i kupujący wytrzeszczali na Ogmola oczy. Zresztą i tak niewielu było Tanów, którzy spacerowaliby między straganami, a i pośród nich Bryan nie potrafił dostrzec ani jednej osoby płci męskiej. Tu i tam smukła zaziemska pani z pomocą świty szarych oraz ramów niosących jej pakunki i parasolkę, pochylała się nad proponowanymi towarami wędrownego jubilera, dmuchacza szkła czy innego wioskowego rzemieślnika. Wśród oglądających było kilku srebrnonaszyjnikowych, ale większość z poruszających się po otwartym placu stanowili, jak się wydawało, bezobrożowi ludzie będący właścicielami nieruchomości albo szarzy w liberiach wielkich domów, którzy przyszli tu nabyć świeże produkty do kuchni, kwiaty, żywe ptactwo lub zwierzęta czy inne towary, zwykle niedostępne na licznych małych straganach stojących na obwodzie Placu Handlowego. - Już to omawiałem z Creynem - powtórzył cierpliwie Bryan. - Żadnego naszyjnika dla mnie. - Zatrzymał się, by obejrzeć stół zarzucony mnóstwem niedobranych wyrobów z XXII wieku: kubkami, na pół opróżnionymi słoikami kosmetyków, obszarpanymi książkami, używanymi częściami garderoby, uszkodzonymi instrumentami muzycznymi, zepsutymi chronometrami i wokodrukarkami, kilku pospolitymi przyborami z dekamolu oraz vitrodurowymi narzędziami. - To by ci dopomogło w pracy - nalegał Ogmol. Dopiero potem zauważył mini pchli targ, którego towary oglądał Bryan. - Te rzeczy... to zwykłe śmiecie. Bardziej niecodzienne i cenne przedmioty z twojej epoki mogą być sprzedawane tylko przez licencjonowanych dilerów. Ale oczywiście istnieje też czarny rynek. - Mm - odezwał się Bryan i ruszył dalej. Ogmol powrócił do poprzedniego tematu: - W żadnym typie złotego naszyjnika nie ma obwodów poskramiania ani rozkazywania. W twoim przypadku, ponieważ nie masz znaczących latentnych zdolności, obręcz zwiększyłaby tylko twoje możliwości telepatyczne, zdolność metapsychiczną, którą posiada każdy człowiek, i umożliwiła myślową rozmowę z nami. Pomyśl, ile zaoszczędzilibyśmy czasu! Pomyśl o korzyściach semantycznych! Nie umknąłby ci żaden niuans kulturowego środowiska. Zakres twej analizy poszerzyłby się, stał mniej podatny na błąd subiektywny... Sprzedawca w słomkowym sombrero wyszczerzył zęby i pomachał szpikulcem, na którym tkwiły nadziane małe, świeżo upieczone ptaszki. - Skowronki z rożna, Wysocy Lordowie! W moim własnym sosie chili na sposób teksaski! - Popcorn - wychrypiała zasuszona staruszka przy następnym straganie. - Nowa, tetraploidalna odmiana. Jedno ziarnko wystarczy za cały posiłek. - Lordzie, pozostało tylko parę trufli periogordzkich. - Olejek różany! Woda pomarańczowa na ochłod? waszych skroni! Tylko dla pana, Lordzie, rzadkość: flakon wody kolońskiej 4711. Gomnol skrzywił się. - To podróbka. Powinni coś zrobić z tymi typami... Ale jak mówiłem, z obręczą... - Jedyne warunki pracy, na które mogę się zgodzić, to takie, które zapewniają całkowitą wolność. - Bryan nie tracił dobrego humoru. Ogmol zrobił gest wyrażający rezygnację i poprowadził Bryana do budynku po cienistej stronie placu. Szyld nim głosił: PIEKARNIA - KLEINFUSS - CAFE. Tłum kupujących rozstąpił się przed nimi z szacunkiem. Stoliki wystawiono na ukwiecony taras przed frontem piekarni. Rama w kaftanie w czerwono-białą szachownicę podbiegł truchcikiem, ukłonił się i poprowadził ich do stołu, gdzie Ogmol padł na wiklinowe krzesło. - Taki spacer podczas upału! Mam nadzieję, Brya-nie, że możemy na pewien czas zagłębić się w mniej wyczerpujących poszukiwaniach. Mam wciąż lekkiego kaca po wczorajszym przyjęciu. Nie rozumiem, jak to robisz, że tak świeżo wyglądasz. Rama pośpiesznie podał dwie filiżanki kawy i dużą tacę ciastek. Bryan wybrał jedno z nich. - Przecież istnieje pigułka. Nasza rasa musiała długo czekać, ale wreszcie wynaleźliśmy natychmiastowy lek na skutki zbytniego folgowania sobie. To było w zeszłym roku czy coś koło tego. Malutkie pigułki. Załadowałem ich niemało do mego plecaka. Szkoda, że nie przyszło mi na myśl, by je zabrać dzisiejszego ranka. - Właśnie! - jęknął Ogmol. Dokładnie to co miałem na myśli. Gdybyś nosił naszyjnik, wiedziałbyś, jak cierpię, a ja nie musiałbym ci o tym mówić używając tak wielu słów. - Pochłonął kawę jednym wielkim łykiem, a rama ponownie napełnił mu filiżankę. - I mógłbyś również przekazywać swe życzenia ramom - dodał Ogmol. - Widzisz? Ten malutki gość prawie już odgrzał twoją kawę, zanim byłeś gotów do jej wypicia... ale nigdy nie postąpiłby tak ze mną. Z ramami nie istnieje szersza komunikacja werbalna, wiesz. Tylko „chodź" albo „odejdź", tego rodzaju rzeczy. Osoby bez naszyjników muszą porozumiewać się z małpkami jeżykiem migowym, a wyjąwszy najprostsze polecenia, może to być bardzo niewygodne. Bryan tylko kiwnął głową i dalej zajadał ciastko. Było wspaniałe, przypominało najlepsze wypieki wiedeńskie. Nic dziwnego, że wewnątrz piekarni Kleinfuss kłębił się tłum kupujących na wynos. - Jak rozumiem - odezwał się w końcu Bryan - złoty naszyjnik raz nałożony nie może zostać zdjęty. I dowiedziałem się też, że niektóre typy osobowości noszące go doznają poważnych zaburzeń umysłowych. Potrafisz zrozumieć, czemu nie chcę ryzykować mym zdrowiem psychicznym, Ogmolu? Nie istnieje powód, dla którego mój status bezobrożowca mógłby ograniczać moje badania. Byłem kompetentnym pracownikiem w Środowisku bez metazdolności i to samo dotyczyło większości moich kolegów. Dla dokonania trafnej analizy potrzeba tylko wiarygodnego materiału źródłowego. Tanu odwrócił wzrok. - Tak, no cóż. Postaramy się ze wszystkich sił, aby uzyskać go dla ciebie. Mój Przerażający Ojciec wydał w tym zakresie jednoznaczne rozkazy. Bryan próbował zachować się taktownie. - Niektóre z moich badań mogą kogoś dotknąć do żywego. Są to rzeczy nieuniknione w takim studium. Nawet moje powierzchowne obserwacje zaczęły ujawniać model głębokiego stresu, wynikający ze zderzenia kultur ludzi i Tanów. - Właśnie to mój ojciec chciałby ocenić, Bryanie. Ale badania można wykonywać znacznie... elegancko na poziomie mentalnym. Słowa są tak grube. - Wlał w siebie następną filiżankę kawy, zacisnął powieki i końcami palców obu rąk nacisnął złoty naszyjnik. Wielu z kosmitów płci męskiej miało twarze nieziemskiej piękności, ale widok Ogmola działał ożywczo, gdyż Tanu nie był wcale przystojny. Jego nos miał zgrubienie na grzbiecie, a wargi nad krótko przyciętą, podobną do brązowego pluszu brodą zbyt grube i zbyt czerwone. Do Króla był podobny tylko z głęboko osadzonych, zielonych oczu, teraz fatalnie pokrytych siatką naczyń krwionośnych. Dla ochłody ubrał się w krótką togę bez rękawów w kolorze sinobłękitnym i srebrnym, jako symbolu Gildii Kreatorów. Sztywne i płowe włosy porastały mu ramiona i nogi. Próby ulżenia cierpieniom siłą psychiki są bezużyteczne. - Ogmol popukał się w czoło. - Śliwkową brandy bierze swój rewanż. Dasz mi parę pigułek na przyszłość, prawda, stary? - Oczywiście. I postaram się być w mych badaniach tak rozważny, jak tylko zdołam. Być może z tego powodu wszystko zajmie nam nieco więcej czasu, ale damy sobie rade. - Wobec mnie możesz się zachowywać tak bezpośrednio, jak zechcesz. - Ogmol zachichotał smętnie. - Moje psychozdolności są całkowicie na stracenie. - Czemu to mówisz? - Pomaganie ci jest moim obowiązkiem. Moim zaszczytem. Ponieważ jestem mieszańcem, mam skórę nie tak cienką jak... aaa... ci z izolowanej grupy. - Twoja matka była człowiekiem? Ogmol gestem dłoni odpędził ramę i rozparł się na krześle. - Była srebrna. Rzeźbiarka z planety Wessex. Przekazała mi swą uśpioną zdolność kreatorską, ale była zbyt niezrównoważona emocjonalnie, by przetrwać długo w Wielobarwnym Kraju. Jestem jej jedynym potomkiem. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że występuje znaczne uprzedzenie w stosunku do jednostek o mieszanym pochodzeniu? - Tak, nie da się zaprzeczyć. - Ogmol zmarszczył brwi, a potem potrząsnął głową. - Ale... do diabła ze słowami!... Pogarda, jaką wobec nas odczuwają Starzy, jest silnie zabarwiona innymi uczuciami. Nasze ciała nie są tak pięknie zbudowane jak ich, ale jesteśmy silniejsi fizycznie. Większość Tanów czystej krwi nie potrafi pływać, ale nam woda nie sprawia trudności. Hybrydy są płodniejsze, pomimo faktu, że Tanowie mają silniejsze libido. I istnieją znacznie mniejsze szansę, że spłodzimy Firvulaga lub czarny naszyjnik. - Znów zaśmiał się ze skrępowaniem. - Widzisz, Bryanie, my, hybrydy, stanowimy rzeczywiste ulepszenie pierwotnego modelu. I to jest właśnie nie do zniesienia. - Mm. - Antropolog próbował grać na zwłokę. - Jak sam zauważyłeś, jestem powierzchownie bardzo podobny do Tanu czystej krwi. Jasne włosy, jasna skóra, typowo wrażliwe na światło oczy, wydłużony tors, wątłe kończyny. Ale obfite owłosienie ciała, a także znacznie wytrzymalsza struktura szkieletu i muskulatury to dziedzictwo człowieka. Tylko mniejszość mężczyzn czystej krwi ma ten typ budowy... Król i championi wojenni. W odległej ojczystej galaktyce Tanów potężnie zbudowane ciało było anachronizmem, dowodem na prymitywne pochodzenie rasy. - Lecz jest to dziedzictwo, które wygnana grupa postanowiła odrodzić - zauważył Bryan. - Interesujące. Rama przybiegł z wielką serwetką, którą Ogmol otarł spocone czoło. Doprawdy, szkoda, pomyślał Bryan, że zostawiłem aldetox w pałacu. - Ale czyż nie dostrzegasz, Bryanie, jak trudno jest Starym pogodzić się z faktem, że ludzkie geny optymalizują szansę ich przeżycia jako rasy na Ziemi? Wigor hybryd jest dla nich poniżeniem. Starzy są bardzo dumni. To nielogiczne... ale chyba boją się nas, mieszańców. - Tego rodzaju nastawienie nie było wyjątkiem nawet w mojej epoce - przyznał Bryan. Przełknął ostatni okruch ciastka i dopił kawę. - Mówiłeś, że musimy odwiedzić zakład Lorda Gomnola. Czy pójdziemy tam teraz? Ogmol uśmiechnął się i pomacał swój naszyjnik. - Widzisz? Następna korzyść! Daj mi trochę czasu. Kelner rama stał biernie obok stołu - małpa-dziecko o inteligentnym, smutnym spojrzeniu. Gdy Ogmol odbywał swą telepatyczną rozmowę, Bryan wyłowił z kieszeni trochę miejscowych monet, w jakie go zaopatrzono i wyciągnął z nimi dłoń w stronę ramy. Palce hominida uroczyście wybrały dwie srebne monety. - Bez napiwku? - zdziwił się Bryan. Rozejrzał się po innych stolikach. Ani jedna osoba bez naszyjnika nie siedziała na tarasie. Bezobrożowcy musieli zadowalać się barem samoobsługowym wewnątrz kawiarni, gdzie ludzie zatrudnieni jako pracownicy otrzymywali od nich ustne zamówienia. - Dobre nowiny - obwieścił Ogmol. - Gomnol jest wolny i z radością osobiście oprowadzi cię po laboratoriach!... Widzę, że zapłaciłeś. Pozwól, iż... Rama pisnął z przyjemności i wysunął wargi w stronę Ogmola. - Mentalna szczodrość, Bryanie. - Powinienem się domyślić. Dorożką ciągniętą przez helladotherium pojechali do obszernego kompleksu budynków na północnym skraju miasta, gdzie mieściła się siedziba Gildii Poskramiaczy. Jadąc szerokimi bulwarami mijali wiele małych sklepików oraz przyległych wdzięcznych domostw. Nie było tu nic z dziwacznej architektury peryferyjnych osiedli Muriah w stylu „Munchkin Tudor"*. Budynki odznaczały się klasyczną, niemal dorycką prostotą eleganckich linii. Utrzymane w kolorach pastelowych lub białe domy otaczała obfita roślinność, pielęgnowana przez wszechobecnych ramów. Ludzie zamieszkujący Muriah, rzemieślnicy, kupcy, pracownicy warsztatów usługowych, żołnierze i funkcjonariusze, wszyscy byli dobrze odżywieni i wyglądali na zamożnych. Jedynymi, których można było określić jako obszarpańców, wydawali się kramarze na targowisku, poganiacze karawan oraz podróżnicy świeżo przybyli z głębokiej prowincji. Ale nawet ci wyglądali na jedynie chwilowo zaniedbanych. Wśród bezobrożowców Bryan nie dostrzegł żadnych oznak chorób, nędzy czy złego traktowania. Na pierwszy rzut oka Muriah wyglądało jak idylliczne miasteczko. Ogmol poinformował towarzysza, że stała ludność składa się z około czterech tysięcy Tanów, paruset złotoobrożowych ludzi, poniżej tysiąca srebrnych, około pięciu tysięcy szarych oraz sześciu czy siedmiu tysięcy bezobrożowych. Liczba ramów przewyższała resztę mieszkańców w stosunku trzech do jednego. - Jako Tanu klasyfikujemy każdą osobę, która wygląda jak kosmita - wyjaśnił muskularny egzota. - Oficjalnie nie ma żadnej dyskryminacji mieszkańców ze strony Tanów czystej krwi. I oczywiście złotoobrożowy człowiek społecznie jest równy Tanu. W każdym razie teoretycznie. Bryan stłumił uśmiech. - I to kolejny powód, dla którego mnie naciskasz, bym założył naszyjnik? Twoja współpraca z bezobrożow-cem musi powodować, że czujesz się odrobinę declasse. Zauważyłem na targowisku, że sprzedawcy podejrzliwie na mnie zerkali. - Wszyscy, którzy się liczą, wiedzą, kim jesteś - odparł nader sucho Ogmol. - Inni nie są ważni. Przez chwilę jechali w milczeniu. Bryan zastanawiał się, czy Król mógł mieć inny powód, by zamówić studium antropologiczne. Był zadowolony, że Ogmol nie potrafi czytać w jego myślach. Dojechali do skupiska ładnych budynków na samym skraju urwiska opadającego do Zatoki Katalońskiej. Biały marmur kwatery głównej Poskramiaczy był inkrustowany na błękitno i żółto. Dziedziniec miał posadzkę mozaikową z abstrakcyjnym deseniem. Dachy były pokryte niezwykle lazurowymi płytkami, a rynny i inne detale błyszczały jak złoto. Przy bramie i przy wszytkich drzwiach stały nieruchomo posterunki silnie uzbrojonych szaroobrożowców w niebieskich i brązowych półpancerzach ze szkła. Gdy dorożka dojeżdżała do wejścia i Ogmol nadał jakieś niesłyszalne, telepatyczne pozdrowienie, wartownicy oddali salut - stuknęli końcami drzewc swych vitrodurowych halabard. Gdy Bryan i Ogmol wysiadali, oddział straży stał w pogotowiu, upewniwszy się, że powożący dorożką człowiek nie zatrzymał się na obszarze należącym do Gildii. - Wygląda na to, że Poskramiacze bardzo dbają o bezpieczeństwo - zauważył Bryan. - Tu znajduje się wytwórnia obręczy. W pewnym sensie to miejsce jest zwornikiem naszego Wielkiego Królestwa. Zagłębili się w chłodne korytarze, gdzie jeszcze więcej wartowników stało jak żywe posągi; zapewne ich szare obroże łagodziły jakiekolwiek ślady zmęczenia. Gdzieś trzykrotnie zabrzmiał niski ton dzwonu. Bryan i Ogmol weszli po schodach i stanęli przed wysokimi, podwójnymi drzwiami z brązu. Czterech znajdujących się na tym posterunku wartowników uniosło ciężką, ozdobną sztabę, co umożliwiło obu badaczom wejście do holu biura Prezesa. Tam, za konsolą wyposażoną w urządzenia z żarzącego się kryształu, siedziała obca kobieta uderzającej piękności. Bryan poczuł, że w głębi za oczami przemknęło mu coś jak lodowata igła. - Na litość Tany, Meva! - powiedział z rozdrażnieniem Ogmol. - Czy przyprowadziłbym tu wroga? Doktora Grenfella zbadał osobiście Lord Dionket. - Doprawdy? - zdziwił się Bryan. - Spełniam jedynie moje obowiązki, Bracie Kreatorze - odrzekła kobieta. Wykonała gest w stronę drzwi do wewnętrznego sanctum i w oczywisty sposób otworzyła je siłą psychokinety, a potem powróciła do jakiegoś tajemniczego zajęcia, przerwanej wejściem gości. - Wchodźcie! Wchodźcie! - zawołał głęboki głos. Znaleźli się w obliczu Gomnola, Lorda Poskramiacza, który mieszkał w świecie należącym całkowicie do niego. Pomimo tropikalnego klimatu Muriah w pokoju panował ziąb. Na ruszcie magnackiego kominka z gzymsem nad paleniskiem tliło się parę węglików. Powyżej wisiało nieoprawne płótno, które musiało być pędzla Georgii O'Keefe. Piesek chihuahua rzucił wchodzącym zgryźliwe spojrzenie ze swego miejsca na poduszce przed kominkiem. Ściany pokoju były wyłożone ciemną boazerią, której panele przeplatały się z półkami pełnymi prawdziwych, oprawnych w skórę książek, kryształów audiowizualnych Tanu oraz płytkami czytnikowymi z XXII wieku. Na postumencie stała kopia (z pewnością musiała to być kopia) małego, złowieszczego „Kuszenia Świętego Antoniego" Rodina. Fotele i kozetki kryte pikowaną skórą w kolorze czerwonego wina umieszczono przed ogromną kopią neorokokowego biurka, na którym znajdowała się lampa olejowa z zielonym abażurem, poczerniały srebrny kałamarz z gęsim piórem, kasetka z drewna drzewa owocowego oraz onyksowa popielniczka przepełniona niedopałkami cygar. Orzechowy kredensik, w takim samym przeładowanym ozdobami stylu jak biurko, z żardinierami z paprocią po obu bokach, zawierał pół tuzina karafek ze rżniętego szkła, tacę z kubkami Waterford, syfon wody sodowej i małą puszkę herbatników Cadbury. (Jakiż chrononauta oddał ostatni skarb na nieodparte żądanie Lorda Poskramiacza?) W wonnej chmurze siedział Eusebio Gomez-Nolan we własnej osobie, odziany w pikowaną marynarkę ze złotego brokatu, z satynowymi klapami i mankietami w kolorze najciemniejszego granatu. Choć może i nie był pogardzanym przez Króla Thagdala „brzydkim karłem", jak na standardy Starszego Świata miał jedynie średni wzrost i nos nie tylko orli, ale też niemal kartoflowaty. Lecz jego oczy były przepiękne, barwy świetlistego błękitu, w ciemnej oprawie, a gdy uśmiechnął się do swych gości, ukazały się jego niewielkie, doskonałe w kształcie zęby. - Zajmijcie miejsca, koledzy - rzekł niedbałym tonem, przy czym wskazał cygarem siedziska. Bryan zadał sobie w duchu pytanie, jak, u diabła, ten pospolity człowieczyna zdołał wepchnąć się na stanowisko Prezesa Gildii Poskramiaczy. Gomnol odebrał je. Kiedyś, w dawno minionych latach, Bryan wpłynął swym małym jachtem w huragan, który wymknął się twórcom pogody i zaczął włóczyć w pobliżu Wysp Brytyjskich. Wycierpiawszy całe godziny, poniewierany przez morze, odprężył się w chwili wytchnienia od łomotu... ale na krótko, bo oto ujrzał wznoszącą się nad jego jachtem zieloną górę fali z załamującą się grzywą, która, jak się zdawało, zwisała o trzydzieści metrów nad nim. Ogromna fala powoli zagięła się nad jachtem i zaczęła go spychać w dół z potworną obojętnością, co, jak wiedział, musiało zakończyć się jego unicestwieniem. A teraz działo się to samo, potęga psychiki Gomnola miażdżyła jego odrętwiałą świadomość, z łatwością spychając ją w śmiertelną ciemność. Wielka sztormowa fala nagle, nieoczekiwanie uwolniła jego uszkodzony, ale jeszcze nadający się do pływania jacht. Z podobnego rodzaju prztyczkiem Gomnol wypuścił umysł Bryana. - Oto jak - powiedział Prezes Gildii Poskramiaczy. - A więc jak mogę wam dopomóc w badaniach? Bryan usłyszał, że Ogmol wyjaśnia zadanie postawione przez Wielkiego Króla oraz techniki, które, jak się spodziewali, posłużą do zebrania danych do analizy zderzenia kulturowego. Lord Gomnol, jeśli zechce, może dopomóc nie tylko dzięki wyjaśnieniu kluczowej roli naszyjników, ale również dzięki podzieleniu się osobistymi wspomnieniami mającymi unikatową wartość z powodu jego statusu człowieka uprzywilejowanego. A jeśli Wielmożny Lord wolałby rozmawiać z doktorem Grenfellem w cztery oczy... Kilka kółek nakreślonych wokół przyjaznego uśmiechu. - Sądzę, że tak byłoby najlepiej - rzekł Gomnol. - Gratuluję delikatności uczuć, Bracie Kreatorze. Może zechcesz wrócić i towarzyszyć nam przy obiedzie... powiedzmy za trzy godziny? Wspaniale. Zapewnij twego Przerażającego Ojca, że zaopiekuję się jak najlepiej czcigodnym Doktorem Antropologii. A potem Gomnol i Bryan znaleźli się sami w pseudowiktoriańskim gniazdku. Psychobiolog odciął koniec nowego cygara i spytał: - A więc, przyjacielu, co, u diabła, tacy jak ty robią na Wygnaniu? - Czy mogę... dostać drinka? Gomnol podszedł do karafek i podniósł jedną z nich; zawierała prawie bezbarwny płyn. - Mamy tu Glendessary, ale niestety bez wody Evian. A może zechcesz popróbować coś z naszych miejscowych trunków? Pięć razy whisky, jedna wódka oraz dowolna liczba kieliszków brandy, ulubiony zestaw naszych tań-skich braci. - Szkocka bez wody wystarczy - udało się wykrztusić Bryanowi. Gdy whisky wzmocniła nieco jego samopoczucie, powiedział: - Mam nadzieję, że nie traktujesz mnie jak zagrożenia. Naprawdę... zupełnie nie rozumiem, jakimi motywami kierował się Król stawiając to żądanie. Przeszedłem przez Bramę Czasu z najpospolitszej przyczyny. Poszedłem za kobietą, którą kocham. Oczekiwałem, że w prymitywnym świecie pliocenu zostanę rybakiem lub kupcem. Zainteresowanie Tanów, którzy mnie schwytali, moim zawodem, było dla mnie kompletną niespodzianką. Współpracuję z nimi, ponieważ mi powiedziano, że tylko dzięki temu mogę ujrzeć moją Mercy. Gomez-Nolan opuścił jedną czarną brew skrzywiwszy się lekko. Zdawało się, że bada wzrokiem coś unoszącego się w powietrzu tuż przed Bryanem. - To jest twoja Mercy? - zapytał tajemniczo. - Dobry Boże. - Nie wdawszy się w tłumaczenie zapalił cygaro. - Chodź ze mną. Pokażę ci fabrykę i opowiem Bajkę o Odmieńcu. Odsunął się panel boazerii i ukazał długi, jasno oświetlony korytarz. Bryan szedł za Gomnolem w smudze dymu z cygara. Dotarli do wielkich wrót o brązowych sztabach, które same odchyliły się na boki, gdy Gomnol nie zatrzymując się przekroczył próg. - O tak, posiadam też PK - powiedział psychobiolog - oraz zdolność telepatii i korekcji. Nie w tak wysokim stopniu jak zdolność poskramiania, oczywiście, ale w wystarczającym, by były użyteczne. Weszli do dużej sali zastawionej czymś, co wyglądało jak warsztaty jubilerów. Ludzcy i tańscy mężczyźni i kobiety w niebieskich kitlach, z lupami zegarmistrzowskimi w oczodołach, wyrabiali złote obręcze. - To jest serce tego budynku, właśnie tutaj. Naszyjniki wymagają pracy ręcznej. Podzespoły... krystaliczne czipy z obwodami... muszą zostać wyhodowane, potem spryskane i wytrawione, a następnie przysłane tutaj, by je zainstalować w metalowej obudowie. Ze swej ojczystej galaktyki Tanowie przywieźli tylko jeden zespół hodowli kryształów i jeden przyrząd do wytrawiania, ale zdołałem zbudować ich więcej, co umożliwiło prawie dziesięciokrotne zwiększenie produkcji. Obok przeszedł rama; toczył wózek z pojemnikami błyszczących komponentów. Gomnol machnął cygarem i zmusił różową płytkę do wyfrunięcia z pudełka prosto w jego palce. - Ten mały wichajster to mój psychoregulator, który zaprojektowałem do srebrnych i szarych obręczy. Stawia ich nosicieli do dyspozycji mentalnej tych, co noszą złote. Bryan nie mógł się powstrzymać przed wyobrażeniem sobie Aikena Druma. Gomnol ożywił się. - Fascynujący przypadek. Nie byłem na uczcie, ale opowiedziano mi o nim wszystko. Fatalnie się składa, że stara Mayvar trzyma go pod zamknięciem w Domu Jasnosłyszenia. Zarówno Culluketa, jak i mnie aż świerzbi, by go przesłuchać. - Niepokoi establishment? Gomnol zaśmiał się. - Najnaiwniej szych z nich. Nie mnie. Wygląda na to, że ten chłopiec musi być mentalną gwiazdą nową. Pseudoaktywny, który nie spełni tego, co zapowiada. Takie zjawisko nie było nieznane w Środowisku. Niektórzy latentni mogą się uczynnić pod wpływem szoku wywołanego głęboką traumą. Mieliśmy i tutaj raz lub dwa do czynienia z takimi przypadkami, choć żaden z nich nie był tak godny uwagi, jak ten Aiken Drum. Stan czasowej aktywności mózgu przełamuje obwody kontrolne srebrnego naszyjnika. Ale to nie jest zjawisko trwałe i w końcu samo się wypala... od dziesiątej do setnej potęgi, aż do kretynizmu, ot tak. - Słyszałem o smutnych przypadkach niemożności zaadaptowania się do naszyjnika. Ale o ile wiem, nosisz go od czterdziestu lat nie cierpiąc na wypalenie mentalne. Mężczyzna w brokatowej bonżurce tylko się uśmiechnął, lecz nie wypuścił cygara z ust. Spacerowali między warsztatami przyglądając się starannie wykonywanej robocie. Skompletowanie jednej złotej obroży zabierało monterowi prawie tydzień, a nawet więcej, gdy szło o delikatne, małe naszyjniki noszone przez tańskie dzieci. Wyrabiano je w czterech wielkościach i gdy nałożono większy, mniejszy można było bezpiecznie zdjąć, aby mógł służyć innemu dziecku. - Nie ma srebrnych naszyjników dla dzieci? - spytał Bryan. - Kobiety Tanu nie miewają ludzkiego potomstwa, nawet gdy parzą się z ludzkimi samcami. A ludzkim kobietom, czy to złotym, srebrnym, szarym czy bezobrożowym, zezwala się poczynać tylko od samców Tanu. Całe ich potomstwo jest także egzotyczne, ale ze znacznie mniejszym procentem fenotypów Firvulagów w miocie niż u tańskich kobiet. Oczywiście hybrydy Tanu mają znaczny rozrzut w zakresie zdolności metapsychicznych. Jak dotąd wszystkie są latentne. Z czasem rasa wyprodukuje aktywnych z natury dokładnie tak, jak uczyniła ludzkość. Pojawienie się ludzi było dla Tanów poważnym etapem awansu genetycznego, jak możesz sobie wyobrazić. Pozostawieni sami sobie, bez żadnej domieszki ludzkiej, nie staliby się aktywni nawet za miliony lat. Krzyżówki ludzi i Tanów powodują wymuszone przyśpieszenie procesu ewolucyjnego. Biorąc pod uwagę jakość latentnego materiału hodowlanego, przybywającego przez Bramę Czasu, Prentice Brown wyliczył, że Tanowie staną się spolegliwie aktywni w ciągu zaledwie pięćdziesięciu generacji. Oczywiście teraz... - Elżbieta? - Najdokładniej. Gdy otrzymaliśmy wiadomość o jej przybyciu, Prentice Brown i ja ponownie przeliczyliśmy dziedziczenie różnych genów meta. Opieraliśmy się na przypuszczalnym zasobie genetycznym Elżbiety, i wyniki były zdumiewające. Szczegółów możesz się dowiedzieć bezpośrednio od Prentice'a Browna w Domu Kreacji. Jak wiesz, nazywa się tu Lord Greg-Donnet. Bryan nie mógł się powstrzymać, by nie pomyśleć: Szalony Greggy. Gomnol znów się roześmiał, przy czym mocno ściskał cygaro w zębach. - Jedni wcześniej, inni później. Przejdź ze mną tędy. Srebrne naszyjniki są zasadniczo podobne do złotych. Udało mi się nieco zautomatyzować produkcję modeli szarych i dla ramów. - W jaki sposób - zapytał Bryan - w wasze przedsięwzięcie genetyczne są włączeni Firvulagowie? - Nie są, jak dotąd. Z punktu widzenia eugeniki wielka strata, jak to zapewne już wydedukowałeś. Mały Ludek jest autentycznie aktywny, nawet jeśli ich zdolności bywają ograniczone. Niestety, krzyżowanie się obu ras jest obłożone potężnym tabu... a żaden Fimilag nie dotknąłby człowieka nawet bosakiem. Niektórzy z nas pracują nad tym problemem. Gdybyśmy tylko potrafili przekonać Tanów, żeby zatrzymywali swe dzieci-Firvulagi, zamiast oddawać je Małemu Ludkowi, być może mielibyśmy szansę dokonania zmian w ich zwyczajach dotyczących parzenia się. Taka sytuacja otworzyłaby wiele możliwości przed Tanu. Szybko przemierzyli rejon, gdzie produkowano szare naszyjniki. W tym wydziale atmosfera była bardziej fabryczna. Kilka prostych pras tłoczyło obudowy naszyjników, a część operacji montażu wykonywali ramowie. Gomnol wyjaśnił, że szare obręcze są odmianą urządzenia początkowo używanego przez pionierów Tanu dla ramów, on zaś przerobił je na psychoregulatory nadające się dla człowieka. - Jak słyszałeś, nadal mamy pewne problemy z naszyjnikami. Ale ogólnie rzecz biorąc, są znacznie efektywniejsi niż implanty posłuszeństwa, stosowane wobec socjopatów w Środowisku. Natomiast obwód przyjemność/ból i wzmacniacz telepatyczny są całkowicie nowatorskie. - Oczy Gomnola uciekły w bok. Obojętnym tonem dodał: - Jak wiesz, to ja zaprojektowałem pierwszy implant posłuszeństwa w Berkeley. Bryan zmarszczył czoło. - Myślałem, że Eisenmann... Gomnol odwrócił się. Zduszonym głosem powiedział: - Świeżo po dyplomie pracowałem u niego. Byłem młodym głupcem. Łączyły nas wzruszające stosunki, jak ojca i syna, a on był tak dumny ze mnie. Powiedział, że moja praca jest obiecująca, ale zawarty w niej potencjał może pozostać nie zrealizowany, ponieważ nie cieszę się rozgłosem niezbędnym dla przyciągnięcia funduszów Wspólnoty Ziemskiej. Ale, gdybym pracował u niego... nie będzie takich problemów. Ja byłem wdzięczny, on sprytny, a praca odniosła głośny sukces. A teraz całe Środowisko zna laureata Eisenmanna. Niewielu choćby przypomina sobie Eusebia Gomeza-Nolana, jego małego, wiernego asystenta... - Rozumiem. Gomnol zakręcił się w miejscu jak bąk. - Ach, doprawdy? - wybuchnął. - Zaiste rozumiesz? Tylko czterdzieści lat, i ukształtowałem całą kulturę... zawróciłem tych egzotów ze ścieżki nędznego barbarzyństwa ku cywilizacji! Jeśli uda się dokonać manipulacji genetycznej na materiale Elżbiety, mogą się stać trans-technologiczni w jedności większej niż nasze jeszcze nie narodzone Środowisko Galaktyczne! Co by sobie pomyślał Eisenmann i ci wszyscy idioci ze Sztokholmu, gdyby mogli ujrzeć to wszystko? O Boże, pomyślał Bryan. Próbował w sobie stworzyć jak największą pustkę myślową. Co Elżbieta powiedziała im wówczas w gospodzie? Licz! Jedendwatrzycztery jedendwatrzycztery Jedendwatrzycztery... Ale Gomnol nie próbował odczytywać myśli ogarniętego paniką antropologa. Pochłonęły go zupełnie własne wizje. - Wiele lat temu, w okresie Rebelii, przez Bramę Czasu przeszła mała liczba innych aktywnych. Nie byłem gotów. Moja pozycja okazała się jeszcze niepewna, a kultura Tanów była w tak płynnym stanie, że kierowanie sprawy wyjęto mi z ręki, nim mogłem zareagować. Ale teraz jestem gotów! Są pracujący ze mną ludzie, którzy podzielają moje zdanie. Gdy stanie przy nas nowe pokolenie aktywnych, uzyskamy przewagę. Jedendwatrzycztery Jedendwatrzycztery. - Niezwykłej miary ambicje, Lordzie Gomnol. Nie wiem, jak przy współpracy Elżbiety miałyby się nie ziścić. Jedendwatrzycztery. Psychobiolog odprężył się wyraźnie. Wydmuchnął kółko dymu, a potem serdecznie klepnął Bryana po ramieniu. - Patrz na wszystko obiektywnie, Grenfell. O to jedno proszę. Przeszli do następnego pomieszczenia, gdzie montowano moduły krystaliczne do mierników zdolności mentalnych. - Może masz ochotę poddać się mikroanalizie duszy? - Gomnol wpadł w jowialny nastrój. - Tutaj możemy ją wykonać o wiele lepiej niż w Zamku Przejścia. Właśnie mamy prototyp ulepszonego modelu. Mogę ci dostarczyć twój kompletny profil PS, jak również analizę latentnych zdolności. Potrwa to tylko parę godzin. Jedendwatrzycztery. - Obawiam się, że nie miałbyś z tego zbyt wielkiego pożytku. Gdy Lady Epone testowała mnie w Zamku, nie wywarłem na niej większego wrażenia. Uśmiech Gomnola zgasł. Psychobiolog, ostrożny, nachmurzył się. - Tak. To właśnie Epone badała waszą Grupę, prawda? Po pobieżnym obejrzeniu zakładu badań i testowania, gdzie Gomnol wypowiadał się wymijająco na temat wykonywanych tam prac, zeszli długą pochylnią, prowadzącą z fabryki ha otwarte atrium chłodzone strumieniami tryskającymi ze wspaniałej fontanny. Usiedli przy ocienionym stole, a służący ramowie w niebiesko-złotych liberiach przynieśli im napój przypominający schłodzoną sangrię. - W waszej grupie znajdowała się młoda kobieta imieniem Felicja - rzekł Gomnol. - Była wmieszana w poważny wypadek. Czy możesz mi coś powiedzieć o jej pochodzeniu? Jedendwatrzycztery. Bryan streścił wszystko, co potrafił sobie przypomnieć na temat ring-hokejowej kariery tej dziewczyny, jej ataku na doradcę w gospodzie, jej wielkiej siły fizycznej i oczywistego odchylenia od normy zdrowia psychicznego. - Nie widziałem psychoprofilu Felicji. Ale jej zdolność sterowania zwierzętami z pewnością nasuwa myśl o uśpionych zdolnościach meta. Jestem nader zaskoczony, że nie zasłużyła na srebrny naszyjnik. Czy w wypadku uległa ciężkiemu zranieniu? - W ogóle nie była zraniona. - Gomnol mówił tonem wystudiowanej obojętności. - Podróżnicy z jej karawany podnieśli bunt w drodze do Finiah. Lady Epone, potężna poskramiaczka, została zabita wraz z całą eskortą szaroobrożowych żołnierzy. Więźniowie uciekli, ale większość z nich ponownie później schwytano. Podczas przesłuchań zeznali zgodnie, że twoja przyjaciółka Felicja była przywódczynią. Jedendwatrzycztery! - To niewiarygodne! A czy ona... czy udało się wam ją później schwytać? - Nie. Ona i troje innych członków twojej grupy nadal są na wolności. Większość Wielkich spośród Tanów jest skłonna uważać, że to był przypadek. Bywały inne drobne bunty od czasu do czasu, niekiedy przy poparciu Firvulagów. Ale nigdy dotąd bezobrożowi ludzie nie byli zdolni zabić nikogo z Tanów. Jeśli bunt zorganizowała Felicja, muszę się dowiedzieć, w jaki sposób to zrobiła. Jedendwatrzycztery jedendwatrzycztery. - Nie sądzę, bym miał wiele więcej sensownego do powiedzenia na jej temat. Zrobiła na mnie wrażenie dziecka szczególnego i niebezpiecznego. Jak wiesz, ma dopiero około osiemnastu lat. Gomnol westchnął. - Dzieci są zawsze najniebezpieczniejsze... Dopij drinka, Bryanie. Myślę, że mamy akurat tyle czasu, by odwiedzić pokoje do nauki terminujących poskramiaczy, nim skończy się popołudnie. Z przyjemnością odwiedzę moje dzieci. Pokładam w nich największe nadzieje. Doprawdy, największe. Pykający z cygara Eusebio Gomez-Nolan zabrał Bryana na oglądanie nowych cudów. ROZDZIAŁ SZÓSTY Strach Sukey przycichł, ale w głębi ducha nadal odczuwała lęk spowodowany rozłąką ze Steinem. Jednak już się nie martwiła, że Stein może być w niebezpieczeństwie; Aiken Drum, ten nieobliczalny dowcipniś, zajmie się nim. Ale co będzie z nią? Po Sukey przyszedł Creyn; przyjacielski, dobrze znany Creyn, jedyna prócz Elżbiety osoba, za którą chętnie była gotowa podążyć. (A skąd oni się o tym dowiedzieli?) W tej chwili jechała z egzotą-uzdrawiaczem w ciągniętej przez hellady kolasie do Kolegium Korektorów, znajdującego się wysoko nad miastem przy drodze prowadzącej na lesistą Górę Bohaterów. Drzewa oliwkowe z gałęziami przygiętymi ciężarem owoców wielkości śliwek rosły wzdłuż skraju drogi oraz w otoczonych murami ogrodowych ładnych, białych willi. Widziała też gaje cytrusów i migdałowców, a wyżej na zboczu plantacje winorośli, pielęgnowane przez ramów. Na zachód półwysep Aven ciągnął się jak szalona szachownica zieleni i złota aż po mgliście rysujący się na horyzoncie Łańcuch Smoczy. Widać było, że Większa część tego regionu jest pod intensywną uprawą, co uderzająco kontrastowało ze słonymi równinami i bladoniebieskimi lagunami otaczającego Avon Basenu Śródziemnego. Gdy pojazd wspiął się wyżej, Sukey mogła dostrzec dziwaczną topografię starożytnego dna morskiego na północ od Balearów. Po tej stronie półwyspu stromo opadała skarpa wysoka na prawie sto metrów. Niżej ciągnął się sfałdowany skłon, pokryty białymi jak śnieg diunami, wśród których miejscami wyrastały kopce i zerodowane słupy wyglądające na pastelowo zabarwioną sól. Przez połyskujące osady wyryła kanion rzeczułka wypływająca z półwyspu nieco na zachód od Muriah. Jej koryto wiło się wśród jałowego dna wąwozu, na którego ścianach było widać pasy w bladych kolorach, aż wreszcie docierało do południowej odnogi laguny. Na wschód od ujścia rzeki, rozciągając się poniżej czubka Avonu, leżą płaszczyzny odbijające światło słoneczne jaskrawo jak zwierciadła. - Białosrebrna Równina - wyjaśnił Creyn. - Miejsce Wielkiej Bitwy: po obu stronach Studni Morza budowane są miasta namiotowe. Na Bitwę przybywa ze wszystkich stron Wielobarwnego Kraju prawie dziesięć tysięcy Tanów i ludzkich wojowników oraz pięciokrotnie więcej towarzyszących. Ściągają też Firvulagowie, w czarnych zbrojach ukrytych pod jaskrawymi i przerażającymi iluzjami. Niosą sztandary z wizerunkiem potwornej twarzy, obwieszone farbowanymi skalpami i girlandami pozłacanych czaszek. Sukey zapatrzyła się na obraz wyczarowany przez Creyna w jej wyobraźni. Najpierw wstęp, podczas którego Firvulagowie bawili się w swe prostackie gry, gdy tymczasem Tanowie współzawodniczyli we wspaniałych turniejach oraz wyścigach na chalikach wierzchem i na rydwanach. A potem objawianie potęgi. Wybierano wówczas dowódców bitew i wreszcie sama Wielka Bijatyka, podczas której Tanowie wraz z ludźmi i Firvulagowie wściekle rzucali się jeden na jednego, promienny bohater przeciw ohydnemu demonowi w pojedynkach ramienia przeciw ramieniu, umysł przeciw umysłowi i tak przez całe trzy dni. Porywano sobie wtedy chorągwie i sztandary, zdejmowano głowy z barków, wirowało szkło i brąz, skóra i spocone ciało, zwycięzcy wyli i świecili w ciemności jak pochodnie, pokonani zaś leżeli milczący, lejąc swą krew na sól równiny... - Nie! - krzyknęła Sukey. - Nie, nie Stein! Ale on by to uwielbiał... Spłynął na nią spokój. Odpręż się małaSiostroumyśle. Daleko do tego i może się wiele wydarzyć i nie wszyscy Tanu lubująsię w przele-wiekrwi O nie bynajmniej nie wszyscy. - Nie rozumiem. - Wpatrywała się w osłoniętą twarz Creyna. - Co próbujesz mi powiedzieć? - Musisz być silna. Zwlekaj aż do właściwej chwili i patrz na to z dalekiej perspektywy. Nie trać ani trochę nadziei, nawet jeśli... spotkają cię smutne wydarzenia. Steina i Aikena Druma czeka trudna droga, ale twoja może być jeszcze trudniejsza. Usiłowała go wysondować, odkryć, co się kryje za jego nieprzeniknionym, choć przychylnym spojrzeniem, ale pokonał ją. Cofnęła się na obszar łatwiejszej pociechy, którą jej ofiarował. Prawie się nie martwiła o to, co ją spotka, póki istniała szansa, że w końcu wszystko obróci się na dobre. - Istnieje szansa, Sukey. Pamiętaj. I bądź dzielna. Nad ich pojazdem wznosiły się srebrne i szkarłatne ściany i wieżyczki. Przejechali pod łukiem z marmurowej koronki i zatrzymali się przed białym budynkiem z filarami z czerwonego marmuru. Kobieta Tanu w przezroczystej białej sukni wyszła im naprzeciw i ujęła rękę Sukey. Crey przedstawił: - Lady Zealatrix Olar, która będzie tutaj, w Domu Uzdrawiacza, twoją nauczycielką. Witaj Córkokochana. Jak ci na imię? Sue-Gwen. - Przystoi ci to imię - powiedziała na głos kobieta. - Dodamy ci imię honorowe Minivel i sprawi ci radość, że pani, która je jako ostatnia nosiła, żyła dwa tysiące lat. Chodź ze mną, Gwen-Minivel! Kiedy Sukey odwróciła się do Creyna, drżały jej wargi. - Oddaję cię w najlepsze ręce - powiedział. - Odwagi. A potem Creyn oddalił się, a Sukey poszła za Olar do głównej kwatery Gildii Korektorów. Było tam cicho i chłodno, dekoracje w większości skromne, białe i srebrne, niektóre z akcentami heraldycznej czerwieni. Nie widziało się tam wielu osób, nie było żadnych strażników. - Czy... czy mogę zadać pytanie, Lady? - Oczywiście. Później przyjdzie czas na testowanie i dyscyplinę. Ale teraz, na początek, pokażę ci pracę, jaką wykonujemy i odpowiem na pytania tak obszernie, jak to możliwe. I poprawię błędy, poprowadzę i oświecę. - Osoby takie jak ja... o srebrnych naszyjnikach lub złotych... Jak długo możemy przeżyć na tym świecie? Czy jest tak, jak dałaś do zrozumienia...? Uśmiech. Chodźzobacz. Oczekuj! Zeszła do sklepionych katakumb wykutych w skale podłoża, oświetlonych rubinowymi i białymi lampami. Olar otworzyła grube drzwi i przeszła do okrągłego pokoju, zupełnie ciemnego, gdzie na stołku pośrodku siedział samotnie korektor Tanu z zamkniętymi oczami, pogrążony w medytacji. Powoli wzrok Sukey przyzwyczaił się do ciemności. To, co początkowo wzięła mylnie za białe posągi ustawione pod ścianami, okazało się osobami o nagich ciałach owiniętych dokładnie przezroczystymi, przylegającymi woalami wyglądającymi jak folia plastykowa. Czy mogę się przejrzeć? Swobodnie. Sukey obchodziła pokój oglądają stojące postacie. W jednym miejscu stał człowiek o złotej obręczy, mężczyzna wyniszczony prawie do stanu szkieletu przez charłactwo. Obok niego kobieta Tanu wyglądająca na pogrążoną w spokojnym śnie. Jedna z jej piersi zwisała zniekształcona nowotworem. Dziecko Tanu, nieruchome, z oczami szeroko otwartymi, miało jedną rękę odciętą poniżej łokcia. Krzepki, złotobrody mężczyzna, uśmiechnięty jakby śnił wewnątrz sztucznej owodni, był pokryty cięciami i przebiciami od setki ran. Inny wojownik utracił od ognia obie ręce. Obok niego stała ludzka kobieta w średnim wieku; ciało miała obwisłe, lecz bez zewnętrznych uszkodzeń. - Poważniejsze wypadki traktowane są w sposób indywidualny - wyjaśniła Olar. - Ale tymi nasz Uzdrawiający Brat może się zająć masowo. Ta błona to substancja psychoaktywna, którą nazywamy Skórą. Przez połączenie psychokinezy i korekcji uzdrawiacz jest w stanie zaczerpnąć energie lecznicze z umysłu i ciała samego pacjenta. Rany, choroby, nowotwory, niemoc wywołana wiekiem są podatne na leczenie, jeśli umysł pacjenta jest dość silny, by współpracować z uzdrawiaczem. Ograniczenia? - Nie możemy uzupełnić uszkodzeń mózgu. I jest sprzeczne z naszą etyką przywracania życia tym, którym ścięto głowy w bitwie lub obrzędach rytualnych. Jeśli osobnik nie zostanie przyniesiony na leczenie, nim nastąpi całkowita śmierć mózgu, nie możemy mu dopomóc. Nie możemy też odnowić pacjentów wiekowych, których umysłom pozwolono zdegenerować się poza pewien punkt krytyczny. Wziąwszy pod uwagę ograniczenia, nie jesteśmy tak zaawansowani naukowo jak wasze Środowisko Galaktyczne, które potrafi zregenerować całkowicie korę mózgową, jeśli pozostał choć gram tkanki, i odmłodzić najbardziej zgrzybiałych, jeśli ich wola jest dostatecznie silna. - Niemniej... to cudowne - szepnęła Sukey. - Czy mogę mieć nadzieję, że kiedyś będę zdolna do tego rodzaju działania? Olar wzięła ją za rękę i wyprowadziła z pokoju. - Być może, dziecko. Ale są i inne zadania, chodź i zobacz. Przez jednokierunkowe okna oglądały pokoje, w których istoty z zaburzeniami umysłowymi podlegały głębokiej korekcji. Znaczny procen pacjentów stanowili młodzi, a Olar wyjaśniła, że w większości są to tańsko-ludzkie hybrydy, które miały trudności z zaadaptowaniem się do naszyjników. - Leczymy również złotych i srebrnych ludzi. Mimo to pewne ludzkie mózgi są z natury niekompatybilne z długoterminowymi skutkami wzmacniania przez obręcze. Doprowadzenie takich pacjentów do pełnego zdrowia psychicznego może się okazać niewykonalne. Lord Gom-nol zaopatrzył nas w urządzenia określające stopień ule-czalności. Nie wolno nam marnować czasu naszych utalentowanych korektorów na beznadziejne przypadki. - Ani, jak przypuszczam, na szare obroże - zauważyła cichym głosem Sukey; mocno trzymała się stylu wypowiedzi Elżbiety. - Nie, kochanie. Zwykle nie. Bez względu na to, jak szarzy są dla nas cenni, to efemerydy: dziś są, jutro znikają: pojedyncze błyski witalności. Uzdrawianie jest procesem trudnym i wymagającym dużo czasu. Nie dla nich jest przeznaczone... A teraz chodź obejrzeć, jak rosną nasze niemowlęta! Wspięły się na górne piętra ogromnej budowli i weszły do słonecznego pokoju pełnego kolorowych zabawek. Ślicznie poubierane samice ramapiteków dokazywały lub pokładały się tu i tam pod łaskawymi spojrzeniami ludzkich i tańskich opiekunek. W przyległych pokojach ramapiteczki jadły, spały lub były poddawane różnorodnym zabiegom pielęgnacyjnym. Wszystkie były w ciąży. - Powinnaś wiedzieć - rzekła Olar bez ogródek - że na tej planecie kobiety Tanu miały trudności z rozmnażaniem się. Od wczesnego okresu naszego Wygnania wykorzystujemy małpki jako nosicielki zygot. Jajeczka zapłodnione in vitro wszczepia się im i odżywia. Oczywiście zwierzęta te są zbyt małe, aby donosić zarodki do końca. Lecz gdy ciąża posunie się tak daleko, jak tylko możliwe, dziecko rodzi się za pomocą cesarskiego cięcia. Śmiertelność sięga prawie osiemdziesięciu procent, ale uważam, że te, które przeżywają, są tak cenne, iż warto o nie walczyć. Wydawało się, że w pierwszym okresie naszego tutaj pobytu zastępcze matki stanowić będą jedyną nadzieję na przeżycie naszej rasy. Na szczęście sytuacja się zmieniła. Zostawiły za sobą ramapiteczki i na palcach przeszły przez zaciemniony oddział szpitalny, gdzie wcześniaki spały w szklanych inkubatorach. Ku swemu zdumieniu Sukey zauważyła, że zarówno dzieci Firvulagów, jak i Tanów są otoczone pełną oddania opieką. - To nasi bracia-cienie - poinformowała ją Olar. - Starożytne nakazy naszego obyczaju wymagają, abyśmy hodowali je do właściwej chwili, a następnie przekazywali ich ludowi. A potem na nie polujecie i zabijacie? Pewnego dnia zrozumiesz małaSiostroumysłu. To nasz obyczaj. Jeśli chcesz przeżyć, musi stać się twoim. - A teraz odwiedzimy Lady Tashę-Bybar. Sukey wrzeszczała pod osłoną swej myślowej bariery. - Zabieg jest bardzo krótki, ale zanim cykl menstruacji pojawia się ponownie, z reguły upływa kilka tygodni. Zajmiemy się tym drobiazgiem przed rozpoczęciem twojego terminowania w Gildii, aby wtajemniczenie odbyło się z minimalnym opóźnieniem. Mocno wziąwszy się w garść, Sukey powiedziała: - Ja... ja protestuję. Być wykorzystywaną w taki sposób... Pokójspokójpocieszenie. - Taki jest twój los. Zaakceptuj go. Ileż radości oczekuje cię w zamian! A Lady Bybar jest bardzo sprawna. Nie poczujesz bólu. Olar przez chwilę stała nieruchomo, dotykając palcami swego złotego naszyjnika. Skinęła głową, uśmiechnęła się i poprowadziła Sukey kręconymi schodami na jedną z wysokich wieżyczek. Pokój na jej szczycie miał średnicę trzydziestu metrów, otwierał się z niego fantastyczny widok na otaczającą okolicę i zamgloną, pałającą blaskiem sól. Pośrodku błyszczącej czarnej podłogi stał długi złoty stół otoczony małymi stolikami na kółkach, z barwnymi, błyszczącymi jak klejnoty przedmiotami, umieszczonymi w przegródkach. Nad tym wszystkim wisiała nie zapalona jeszcze ogromna lampa z misą odbłyśnika. - Lady Bybar najpierw zatańczy dla ciebie, Gwen-Minivel. Czyni ci wielki zaszczyt. Zaczekaj tutaj, aż wejdzie i zachowuj się z godnością właściwą nosicielce srebrnego naszyjnika. Po tych słowach Olar zostawiła ją samą. Sukey wahała się, jednak z lękiem podeszła do stołu. Tak! Był wyposażony w klamry i pętle. A przedmioty o ostrzach z drogich kamieni okazały się dokładnie tym, co podejrzewała. Oślepiły ją łzy. Potykając się cofnęła się od przyrządu. W myśli krzyknęła: Stein zrobię to dla ciebie... A może zdoła jeszcze uciec... Ale uwięził ją umysł Olar, zmusił do zatrzymania się, odwrócenia i przyglądania z oszołomieniem i niedowierzaniem Tashy-Bybar, wchodzącej i zaczynającej tańczyć. Kobieta miała ciało tak blade i tak bujne jak hurysa. I przesadnie promieniujące seksualnością, która - jak instynkt podpowiedział Sukey - musiała zostać sztucznie wzmożona. Włosy Tasha-Bybar miała tylko na głowie, a gdy zaczęła się obracać i skakać, rozwiewały się jak nie-biesko-czarny płaszcz, natomiast gdy na chwilę nieruchomiała, opadały jej prawie do kolan. Jedyną ozdobą, a zarazem strojem kobiety były dzwoneczki i złota obręcz. Dzwonki były małe i okrągłe, przymocowane do jej żywego ciała; tworzyły wdzięcznie wijące się wzory. Były nastrojone na różne tony, a gdy mięśnie tancerki kurczyły się i rozciągały, sam ich ruch rodził czarodziejską melodię rozbrzmiewającą w wielkim, prawie pustym pokoju. Rytm był zgodny z biciem serca Sukey, która bezradnie zastygła w miejscu, Tasha-Bybar zaś zbliżała się wielkimi, płynnymi susami, przyzywając ją gestami rąk, grającymi nieziemską melodię. Tupała przy tym coraz gwałtowniej, zmuszając puls Sukey do coraz szybszego bicia. Zapadnięte oczy tancerki były tak czarne jak jej włosy. Prawie bezbarwne wargi wykrzywił uśmiech obnażający zęby. Krążyła bez ustanku wokoło Sukey, przyśpieszając tempo muzyki, przyprawiając dziewczynę o zawrót głowy i mdłości. Sukey daremnie próbowała zamknąć oczy, uszy i umysł przed tym błyszczącym, wirującym demonem, który ją chwycił i cisnął w otchłań niepamięci. ROZDZIAŁ SIÓDMY Naprawiłeś to! Jesteś miłym chłopcem, mój Promienny. Mayvar Wiedźma patrzyła z rozkoszą, jak malutkie figurki zegara wysuwają się na szynach i krążą wokół siebie. Smok z turkusów i gagatu trzepotał złotymi skrzydłami i rzucał się przed siebie, trzaskając szponami z drogich kamieni. Rycerz w zbroi z opalu odpierał ataki potworka, aż wreszcie uniósł błyszczący miecz i uderzył nim raz... dwa... trzy razy. Zegar wydzwonił godzinę. Smok, rozcięty na trzy części, wyzionął ducha, i ukazały się jego rubinowe wnętrzności. Talerz przed zegarem zrobił obrót i ukrył scenę za złotymi drzwiczkami. Aiken Drum powpychał narzędzia do kieszeni. - Naprawa nie była zbyt trudna. Brudy w napędzie, zużyty ząb na jednej z małych przekładni. Powinnaś zamówić u dmuchacza szkła kopułę do przykrycia tego zegara, kochanie. - Zrobię to - obiecała stara. Podniosła skomplikowaną zabawkę ze stołu, przy którym pracował Aiken i umieściła bezpiecznie na wysokiej półce. A potem odwróciła się do niego i wyciągnęła z uśmiechem ramiona. - Znowu? - zaprotestował. - Nienasycona z ciebie stara jędza, co? - Wszystkie kobiety Tanu są takie - zarechotała i już ciągnęła go do sypialni. - Ale mało jest takich, które mogą się zmierzyć z Mayvar i przeżyć, mój Promienny, jak już powinieneś to wiedzieć. Wobec tego gdy znajduję takiego jak ty, muszę go zbadać i wypróbować. A jeśli wytrzyma... ach, wówczas...! Pokój był bardzo ciemny i chłodny, a okropna starucha ledwie cieniem oczekującym Aikena. Uwolniony od złotego ubrania, które zawisło w powietrzu, podszedł do niej i został pożarty. Lecz nie było w nim lęku ani płaszczenia się; nie po pierwszym razie, kiedy już wiedział, co kryje się za odrażającą powłoką. O zdumiewająca Wiedźmo z ukrytym kotłem niemal śmiertelnego upojenia! Zabrałabyś mi wszystkie siły życiowe, gdybym ci pozwolił zgasić mnie po nakarmieniu twych starych płomieni nerwów i daniu im paliwa by odzyskały młodość! Ale nie umrę Wiedźmo. Nie wypalę się. Jestem ci równy stara Mayvar jestem poza tobą i ponad ciebie ciągnąc cię za sobą i wrzeszcząc. Idź za mną i nie wahaj się Mayvar! Zakrzycz się na śmierć Mayvar! A potem rozpęknij się i spadnij, gdy przesycisz się Promiennym który znów zaliczył twą prośbę i śmieje się... Błazenek wciągnął swe złote buty i pomimo brzydoty Mayvar dotknął ją z prawdziwym uczuciem. - Wiesz, Wiedźmo, ty też jesteś całkiem dobra. - Niegdyś Thagdal mówił to samo. - Wydała długie westchnienie. - I mój ukochany Lugonn, w którym pokładałam tyle, nadziei aż do jego śmierci. - Pokazała mu obrazy przeszłości, zdarzenia przy Grobowcu Statku, gdy wszyscy egzoci po raz pierwszy pojawili się w Wielobarwnym Kraju. - Jakaż zabawna z was rasa - zauważył Aiken. - Zupełnie nie ucywilizowana. Niezły mielibyście teraz do strawienia pasztet, gdyby ludzie nie przeszli przez Bramę Czasu i nie zorganizowali wszystkiego dla was. Powinniście być nam wdzięczni, a nie mieć nam ciągle wszystkiego za złe. - J a nie mam ci niczego za złe - odezwała się błogo Mayvar. - Podejdź bliżej, mój miły chłopcze. - Wyjęła coś spod poduszki i wyciągnęła w jego stronę. - Czy ja go potrzebuję? - Wykrzywił usta w złośliwym grymasie. - A ty... będziesz miała dzięki niemu jeszcze więcej mnie, łakoma Mayvar? Tym razem odpowiedziała mu poważnie: - Nadal jeszcze długa droga przed tobą, nauka, dorastanie i doskonalenie się, nim staniesz się godnym przeciwnikiem największych z Zastępu, Aikenie Drum. Oni potrafią cię zabić, nie łudź się. Jeśli jesteś mądry, będziesz zachowywać się rozważnie i stosować do moich rad. Weź to. Otoczył skręconą złotą obręczą swą szyję i zatrzasnął zamek. Mayvar sękatymi palcami rozpięła stary srebrny naszyjnik i rzuciła go koło łóżka. - Zrobię to, co powiesz, droga Wiedźmo. I przez całą drogę będę się delektować tą zabawką. Mayvar wstała z łóżka, a Aiken pomógł jej włożyć purpurową suknię. Przeszli do salonu, gdzie rozczesał jej białe włosy i zamówił wzmacniający posiłek, którego oboje potrzebowali. - Sprawdziłeś się wobec mnie - oznajmiła wreszcie Mayvar. - Ale musisz również sprawdzić się wobec nich. Muszą cię zaakceptować z własnej woli. Taki jest nasz obyczaj. W stojącym na półce zegarze zabrzmiała brzękliwa fanfara. Znów wypełzał smok, a rycerz stawił mu czoło. Tym razem usiany klejnotami zwierz został rozrąbany na czworo, by w ten sposób oznajmić nastanie godziny czwartej. - Chcesz, abym poszedł i uczynił podobnie - stwierdził Aiken. - Pokazał wszystkim, jaki ze mnie wielki barbarzyński wojownik, potrafiący dotrzymać przechwałki, że zabije potwora. - Zabicie Delbaetha byłoby poważnym dowodem. - Zaczęła kiwać się na krześle i rechotać; ściskała dłońmi kościste kolana przez tkaninę swej sukni. - Och... tą propozycją z pewnością zwróciłeś na siebie ich uwagę, chłopcze! Sama Tana musiała ci podsunąć ten pomysł. Odpowiedział lakonicznie: - Wasz Wielki Król nadawał tak głośno swój lęk przed tym upiorem, że nie sposób było się oprzeć. - Ach! Ale widzisz, gadano, że z Delbaethem powinien uporać się Thagdal we własnej osobie! A ponieważ prawdę mówiąc, jest na to za stary, musiałby poprosić Nodonna, by ten wystąpił w jego imieniu. To zaś uczyniłoby go dłużnikiem Zastępu oraz... ach, w polityce rozeznasz się niebawem. Natomiast gdy idzie o Delbaetha... ten Firvulag należy do najpotężniejszej odmiany. Jest gigantem, nie takim jak tamte maluchy. Szaleje paląc plantacje w rejonie Afaliah, które nazwiecie kiedyś Półwyspem Iberyjskim, prawie już od roku. Znaczna część zaopatrzenia dla naszej stolicy pochodzi właśnie z tego regionu, a także liczymy na tamtejsze farmy, że dadzą dodatkowe zapasy, potrzebne w okresie Wielkiej Bitwy. Lordem Afaliah zaś jest Celadeyr. Należy do Pierwszych Przybyłych, jest starym, krewkim kmiotem, Kreatorem-Poskramiaczem, ale gdzie mu tam do Delbaetha. Podobnie jest z każdym z nas, biorąc pod uwagę poziom mocy. Stary Celo próbował zapolować na Ognistą Postać, ale za każdym razem jest wystawiany do wiatru, gdy Firvulag ucieka i kryje się w jaskiniach Przesmyku Gibraltarskiego. Sprawa robi się poważna, gdyż Wielka Bitwa ma nastąpić lada moment, a Celo poprosił o pomoc Wielkiego Króla. Thagdal ma obowiązek zareagować. Aiken kiwnął głową. - Kapuję. Ale na tego rodzaju przygodę Król jest nieco zbyt przechodzony. Obecnie rżnięcie dziewic jest bardziej w jego stylu. - Ma prawo wyznaczyć w swoim imieniu dowolnego championa, by ten rozprawił się z Delbaethem. Ale zmusiłeś go, żeby wysłał ciebie! Czy rozumiesz, jak to musi być irytujące? Outsider... i to człowiek! przyjmujący zadanie, w którym zawiedli tańscy śmiałkowie. A przypadkiem wystrychnąłeś też na dudka Nodonna, bo okazał się zbyt chytry, aby zgłosić się na ochotnika, zanim Król go poprosi! Jeśli uda ci się zabić Delbaetha, mając złotą obręcz i całą resztę, ogłosisz światu, że jesteś tak dobry jak każdy z nich. - Tak, jak zrobił to Gomnol? Mayvar przymknęła oczy; poniżej dolnych powiek miała worki. Wyświetlała obraz triumfu dawno temu odniesionego przez człowieka, który stał się Lordem Poskramiaczem, aby Aiken mógł go przestudiować. Przez okno wyjrzała na Białosrebrną Równinę, gdzie to się wydarzyło. - Gomnol powinien mieć wyższe aspiracje - powiedziała cicho - ale odtrąciłam go, nawet mimo że mógł mnie zaspokoić. Bezpłodny! Albo dokładniej mówiąc, tak pełen genów letalnych, że nawet nauka waszego Środowiska Galaktycznego była bezradna, aby naprawić jego wadliwą plazmę komórkową. Twórczyni Królów odrzuca tego rodzaju odpadki... Nie warto nawet wspominać, iż stwierdziłam już, że nie masz tego rodzaju braków. Trzymając ręce na biodrach odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Co za zimnokrwista czarownica z ciebie! A ja myślałem, że to wszystko ze słodkiej namiętności. Przeznaczenie rządzi namiętnościami nas obojga oPro-mienny. - Ty stary, niesamowity babsztylu! - zawołał. - Stary, wścibski worku kości! Głodna władzy babo wysysająca męskie siły! Weź w troki swą starą, żylastą dupę do Domu Korekcji, wpełznij w Skórę i każ im, by znów uczynili cię młodą. A wtedy weźmiemy się za nich wszystkich i załatwimy ich na amen, kochanie! Chwycił ją za ramię, obrócił w miejscu jej wysoką postać... a potem zamarł, dostrzegłszy wyraz jej twarzy oraz wizję, która mu towarzyszyła. - Miałam szczęście, Aikenie. Większość z mego gatunku mogła wybrać tylko raz. Ale ja wybrałam Thagdala i wybrałam też jego następcę... Choć Tana zabrała mego drogiego Lugonna, nim mój wybór mógł się ujawnić. Gdy on odszedł, czekałam tysiące lat, oceniając zgodnie z mym obowiązkiem tych, którzy budzili nadzieję. Ale wszyscy w taki czy inny sposób nie dorastali do swego zadania. Wobec tego zdecydowałam się na najlepszego z odrzuconych, Nodonna Mistrza Bojów z Zastępu. Jego umysł jest zadziwiający, dziedzictwo możliwe do przyjęcia... Lecz, ach, jakże słaby płomień potrafi rozpalić, mimo całej swej dumy i zazdrości! Pierdoła aspirujący do spłodzenia rasy herosów! Ale był najlepszy, jakiego mieliśmy, dopóki... - Głupia Wiedźma! Sękate palce pogłaskały jego złoty naszyjnik i przejęły Aikena słodką gorączką. - Szczęściara Mayvar! - mruczała. - Doczekać się w końcu tego trzeciego... Ach, ale z tobą, mój promienny chłopcze, wyczerpałam mój limit. Żyłam trzy tysiące pięćdziesiąt dwa lata i wykonywałam testy miłosne dla Tanów. Ty będziesz moją śmiercią, Aikenie Drum. Lecz nie wcześniej, na litość Tany, aż ujrzę cię na bezpiecznych pozycjach. - Zajmijmy się tym co pilniejsze - powiedział i z pewną niechęcią wymknął się jej mentalnej pieszczocie. - Ten Delbaeth. Zdajesz sobie sprawę, że nie mam najbledszego pojęcia, jak się zabrać do zabicia go? Mogę się chwalić całą gębą, ale gdy przyjdzie co do czego, to straszydło może mi spalić na tyłku moje złote spodnie! Czyż nie byłby to miry koniec naszych planów? Mayvar zaśmiała się wesoło. - Czyż wysłałabym w pole mego Wtajemniczonego bez przygotowania? Nim udasz się w pogoń za Delbaethem, zostaniesz nauczony, jak posługiwać się należycie swymi mocami. Dwa tygodnie pod moją kuratelą... oraz potężnego Bleyna, Alberonna Pożeracza Umysłów oraz mistrzyni iluzji, Katlinel Czarnookiej... i będziesz więcej niż godnym przeciwnikiem tego Firvulaga... A dla wszelkiej pewności dam ci jeszcze coś. Coś, co nazywacie asem w rękawie. - Wiedźmo! - zachichotał. - Co to takiego? - Nigdy nie zgadniesz! Żaden prawdziwy Tanu nie ośmieliłby się tego użyć, gdyć wystawiłby się na moralne niebezpieczeństwo. Ale dla ciebie, mój miły chłopcze, to coś będzie nieszkodliwe i załatwi Delbaetha, jeśli tylko zdołasz go wytropić. Ale jeśli ci życie miłe, musisz utrzymać wszystko w tajemnicy przed innymi... Lecz skoro jesteś tak sprytny, jak wiem, że jesteś, nie powinieneś napotkać żadnego problemu. - Co to takiego, na litość boską? - Chwycił ją za kościsty bark i potrząsnął, gdyż nie przestawała go drażnić, machając mentalnym obrazkiem tuż poza zasięgiem Aikena. Wreszcie się uspokoiła. - A więc chodź do piwnicy i pokażę ci tę rzecz. Steinem owładnął niepokój; wprowadził go w niebezpieczny nastrój. Na wielkich łapskach wikinga pobielały kostki, tak silnie ściskał barierkę, udając iż przygląda się początkującym wojownikom okładającym się nawzajem na arenie. Zewnętrzna warstwa jego umysłu słuchała posłusznie podawanego na gorąco komentarza Lorda Mieszy, wskazującego istnienie lub brak techniki u młodych szaroobrożowców. Ale pod tą powłoką w Steinie kipiała wściekłość. Prostoduszny Tagan, przejęty swoim pokazem sztuki walki, nic nie zauważył. Ale nosząca złoty naszyjnik ludzka kobieta, oddelegowana do towarzyszenia Steinowi podczas zwiedzania Muriah, aż nazbyt dobrze zdała sobie sprawę z rosnącej niecierpliwości olbrzyma. Z taktem telepaty wślizgnęła się do jego myśli. PrzyjacieluStein czy zmęczyło cię oglądanie szkoływal-ki? Miałam nadzieję na zabawienierozrywkę. Coś złego z Sukeyżoną. CoCo Lady Dedra muszę wiedzieć! - ...zwróć uwagę, Stein, na tego małego byczka w rdzawej spódniczce. Pochodzenie kurdyjskie. Wspaniała muskulatura i tak dzielny jak tylko można, ale w Pospolitej Bijatyce nie przeżyje i pięciu minut, jeśli nie przestanie sygnalizować swych ripost. Nie potrzeba naszyjnika, by odczytać jego myśli! Ale jeśli chcesz się przyjrzeć, jak naprawdę można posłużyć się w walce chytrością, to nie spuszczaj z oka tych dwóch Masajów podczas sparringu vitrodurowymi oszczepami. Na widok takiej roboty krew starego wojownika zaczyna śpiewać... Spokójspokój odprężenie Stein. Pamiętaj CzcigodnejMayvar polecenienieobietnicę + ten Aiken Drum: żadnej krzywdy dla Sukey. Niewiara! WŚCIEKŁOŚĆ. Jaja słyszę płacze przerażona dzwonekwir pada sięgnij Lady Dedra do niej znajdź ją powiedz mi czemu płacze! Doskonale spojrzę ale nie zdradź się! TaganPoskramiacz właśnie świadom twej nieuwagi. Głośno Stein powiedział: - Ci ludzie potrafią się ruszać, Lordzie Tagan. Nie jestem specjalistą, ale robią cholerne wrażenie. Lecz nie rozumiem, jak mogliby mieć wiele szans w walce z którymś z waszych tańskich tłamsimózgów. - Większość tej partii będzie walczyła tylko w Zawodach Ludzi, jeden na jednego. Jedynie najlepsi mogą dostąpić walki ramię w ramię z wojownikami metapsychicznymi w Wielkiej Bijatyce przeciw Firvulagom. Dzielni i uparci szarzy potrafili się w niej należycie wyróżniać. To sprawa przezwyciężenia iluzji Małego Ludku, wywołujących przerażenie i skupienia się wyłącznie na tym, co robisz. Oczywiście, na koniec większość szarych... - Wizja zniknęła prawie w tym samym momencie, kiedy Tagan rzucił ją telepatycznie, ale to Steinowi wystarczyło. Lord Mieczy zerknął z ukosa na wikinga. Tagan był bardziej opalony niż większość z Tanów, miał obwisłe złote wąsy i krzaczaste brwi ocieniające zapadnięte zielone oczy. - Zdarzały się wyjątki dotyczące zwykłego losu szarego wojownika - dodał Tagan. - Gladiator najwyższej klasy może spodziewać się ułaskawienia. I to nie tylko na okres do następnej Bitwy. Na stałe. By służyć w mojej szkole jako jeden z nauczycieli. - Wiesz, Bracie Poskramiaczu - wtrąciła Dedra - że decyzję co do losów Steina musi podjąć w ostatniej instancji Lady Mayvar, która przyjęła w pokrewieństwo Kandydata Aikena Druma. Przypuszczalnego pana tegotu byćmożekrótkowiecznego szarego. Tanu w niebieskiej zbroi nadał mentalną drwinę, lekceważącą zarówno Mayvar, jak i jej protegowanego parweniusza. - Tak czy inaczej ujrzymy cię w Bitwie, Stein. Chłopcze, jesteś urodzonym wojownikiem! Widziałem cię podczas kolacji. Tylko parę tygodni pracy tutaj... - Poskramiacz nadał koleżeństwo, adrenalinę, wyzwanie, uwolnienie, juchę, słodkie, szarpiące nerwy zmęczenie! - I co ty na to, chłopcze? Stein otworzył usta, by obrzucić przekleństwami Lorda Mieczy. Ale zamiast tego powiedział: - Dziękuję ci, Lordzie Tagan, za myśl, że mógłbym okazać się godnym nauki pod kierunkiem tak wielkiego championa jak ty. Gdy tylko mój pan i ja załatwimy obrzydliwego Delbaetha, będziemy mogli spokojnie pomyśleć o zbliżającej się Bitwie. Mój pan naradzi się z tobą we właściwym czasie. Ja nie mówiłem ty mówiłaś przeklętaDedro wypuść mnie wypuść mnie wypuść... - Teraz już cię opuścimy, Bracie Poskramiaczu - oznajmiła Dedra i ukłoniła się, przy czym otuliła szczelniej smukłe ciało lawendowo-błękitnym płaszczem. Słońce zaszło już za skraj areny, co mogło wyjaśnić, czemu kobieta zadrżała. - Bądź pewien, że Stein i jego pan Aiken Drum z najwyższą powagą rozważą twą hojną propozycję. Przestań! Przestań ze mną walczyć ty wielki durniu! Tagan walnął się szafirową rękawicą w zbrojną pierś. - Pozdrawiam cię, Telepatyczna Siostro, Wielmożna Lady Mary-Dedro. Wspomnij o mnie waszemu Prezesowi... I ciebie, waleczny Steinie. Zawody Miejskie odbywają się trzy razy w tygodniu tutaj i na Równinie Sportów. Przyłącz się do nas! Jutro nasi najlepsi zapaśnicy zmierzą się z pierwszymi z gigantycznych małp człekokształtnych, jakie niedawno pojmano w górach Afryki Północnej. Zapowiada się niemała rozrywka. Stein został zmuszony do zdjęcia swego rogatego hełmu i uklęknięcia z pokorą przed Lordem Mieczy. A potem musiał śpieszyć za kobietą noszącą złotą obrożę przez chłodne, rozbrzmiewające echem przejście pod areną, prowadzące do postoju pojazdów, gdzie oczekiwała ich kolasa. Korytarze były ciemne i bezludne. Stein zawołał na Dedrę, by poczekała na niego, ale ona tylko spojrzała przez ramię i rzuciła się biegiem przed siebie. Jej umysł, działający na modłę poskramiania, powtarzał: Podporządkujesz się mnie będziesz spokojny podporządkujesz się... - Coś stało się z Sukey, prawda?! - wrzasnął. Podporządkujesz się mnie będziesz spokojny... - Boisz mi się powiedzieć! - wydłużył krok. - Już nie słyszę, jak mnie wzywa! Podporządkujeszsię podporządkujeszsię PODPORZĄDKUJESZSIĘ! Presja jego wściekłości urosła w wielką, ognistą powódź, zerwała nałożone mu hamulce i roztopiła je. - Zabili ją... prawda?! - ryknął berserker. Dedra odskoczyła przed nim; omal nie przewróciła się na wilgotną kamienną posadzkę. - Odpowiedz mi, głupia suko! Odpowiedz! PODPORZĄDKUJESZ... Stein krzyknął z bólu i triumfu, gdy roztopiły się ostatnie z mentalnych kajdan. Jednym skokiem znalazł się przy Dedrze i cisnął kobietę w powietrze; równocześnie obrócił ją tak, że jej śliczna twarz, teraz pełna paniki, uniosła się bezsilnie do góry. Przegiął kręgosłup Dedry do tyłu i wciągnął ją do ciemnej niszy z boku korytarza, lepkiej i smrodliwej. - Złamię ci kark, jeśli wydasz jeden dźwięk! I nie próbuj też wołać telepatycznie, bo cię usłyszę. Zrozumiano? ODPOWIEDZ mi, do cholery! Stein o Stein źlepojmujesz nie chcemy krzywdy pomożemy... - Posłuchaj mnie - syknął, nieco poluzowawszy chwyt - tu nie ma nikogo poza tobą i mną. Nikt nie przyjdzie, by cię ocalić. Mayvar powinna mi dać silniejszego opiekuna niż ciebie, Dedro. Powinna wiedzieć, że nie zdołasz mnie utrzymać. - Ale Mayvar... Potrząsnął nią brutalnie. - Przestań wdzierać się do mego umysłu, suko! - Dedra jęknęła, głowa opadła jej na bok. - Chcę wiedzieć, co się stało z moją żoną! Ty to wiesz i powiedz mi... - Ona żyje, Stein. Jezu Boże człowieku miażdżyszłamiesz mnie ulżyj nerwykręgosłupa aaach... Kiedy opierał jej bezwładne ciało o szorstką kamienną ścianę, odprężył się. Zawisła tam jak odcięta od sznurka marionetka, z brzuchem nabrzmiałym pod pogniecioną liliową suknią, z przekrzywioną lawendowo-złotą fryzurą. Pośpiesznie nadała myślowo wyjaśnienie: Jak wszystkie srebrnonaszyjnikoweludzkie kobiety twojąSukey skierowano do Bybar na zabieg przywrócenia płodności. - Obiecali mi, że nie spotka jej żadna krzywda! Mayvar obiecała... i ten przeklęty babciojebca. Obiecali! Łzy białe ramiona wyciągnięte współczuciebalsam... - Nie zrobiono jej krzywdy, Stein. Czy nie potrafisz zrozumieć? Musieliśmy potraktować Sukey jak zwykłą kandydatkę. Gdyby uczyniono wyjątek, zanim utwierdzi się pozycja Aikena w drużynie bojowej... Przestań! Przestań, znów sprawiasz mi ból! Czy nie rozumiesz, że mówię prawdę? Na tym etapie Mayvar i Dionket muszą działać ostrożnie albo cały plan weźmie w łeb. To gra, w której stawka jest o wiele większa niż ty i twoja żona! Stein wypuścił ją. Upadła na brudną posadzkę. Umysł miała otępiały, powierzchownie zdezorientowany. Fiołkowe ludzkie oczy patrzyły na niego przez lejące się strumieniem łzy. - Nigdy nie zamierzaliśmy dopuścić, by Sukey poszła do Thagdala. Jest dość czasu. Przynajmniej miesiąc, nim powróci jej cykl menstruacyjny. - A kiedy urodzi się twój tański bastard, suko? Do diabła z Mayvar, Dionketem i ich knowaniami! Do diabła z wami wszystkimi! Słyszałem, do cholery, jak Sukey mnie wzywa, a teraz umilkła. Udowodnij mi, że ona żyje i nie została skrzywdzona albo... Zaprowadź go do niej. Stein wzdrygnął się. Opuścił dłoń na rękojeść miecza i rozejrzał się dzikim wzrokiem. Korytarz był pusty. - Ostrzegłem cię, Dedro! - Jego twarz znów pociemniała ze złości. Dotknęła drżącym palcem złotego naszyjnika. - To Mayvar. Widziała i słyszała. Mam zaprowadzić cię do Sukey. A teraz czy uwierzysz, że jesteśmy po twojej stronie? Postawił ją na nogi. Suknię miała poszarpaną i zaplamioną. Szybko odpiął broszę własnego krótkiego, zielonego płaszcza i zarzucił go na jej ramiona. - Czy możesz iść. - Tylko do pojazdu. Ale podaj mi rękę. Na zewnątrz nagoszyi starzec, oczekujący z ich kolasą, zadrzemał. Cykady stroiły instrumenty do wieczornego występu. Kręcili się ramowie z krótkimi drabinami i lontami wolnotlącymi, zapalając latarnie uliczne. Na szerokiej promenadzie, biegnącej wzdłuż tej strony stadionu, toczyło się tylko parę dorożek, nie było też pieszych przechodniów z wyjątkiem pracowitych małych małpek. Stein z szacunkiem wniósł Lady Dedrę do pojazdu, a potem okrążył go i wsiadł z drugiej strony. - Dokąd teraz, pani? - wychrypiał stangret, ożywiając się niechętnie. - Dom Korekcji. Pośpiesz się. Woźnica śmignął helladę batem i zwierzęta ruszyły kłusem. Zanim dotarli do drogi prowadzącej na wyżynę, powóz przejechał przez centrum miasta i jego zachodnie przedmieścia. Muriah nie miało murów miejskich. Naturalną izolację, którą zapewniał Półwysep Aven, uważano na ziemiach południowych za dostateczną ochronę - tutaj gdzie Tanu byli najpotężniejsi. Dedra milczała, a Stein siedział sztywno u jej boku, nie patrząc na nią. Wreszcie, gdy już byli wysoko ponad miastem, kobieta odezwała się. - Przed nami jest źródło. Czy zgodzisz się, aby się zatrzymała i umyła? Jeśli wejdę na teren korektorów w takim stanie, z pewnością będą pytania. Stein kiwnął głową, ona zaś wydała polecenie stangretowi. Po paru minutach zjechali na mocno ocienioną boczną dróżkę. Wśród skał jakiś ptaszek świergotał „doink doink". Z żółtego piaskowca tryskało źródło do trzypoziomowego basenu. Helladzie pozwolono napić się z najniższego, następnie Dedra poleciła woźnicy odprowadzić zwierzę na miejsce, gdzie mogło poskubać gęste krzewy. Umyła twarz w środkowym basenie, wyciągnęła małe lusterko i złoty grzebień, którymi posłużyła się do poprawienia rozczochranej fryzury. Ozdobne nakrycie głowy okazało się fatalnie zgniecione. Po bezskutecznej próbie wygładzenia go powędrowało do kosza na śmiecie. - Niech jakiś śmieciarz ma używanie. Uważani, że moje włosy są już jak należy, ale musimy mieć nadzieję, że Tasha jest zbyt naćpana, by zwrócić uwagę na moją suknię. - Czy możesz jej przeszkodzić w czytaniu w naszych umysłach? Dedra uśmiechnęła się gorzko. - Ach! Ty nic nie wiesz o naszej drogiej Tashy-Bybar, byłej Anastasji Astaurowej, dobrodziejki, dzięki której powstał plan rozrodu Tanów. A więc odpręż się, kochasiu. Ona w ogóle nie posiada metafunkcji! Jej złoty naszyjnik ma charakter honorowy: jest oznaką szacunku Tanów. Tasha jest ziemianką, ginekolożką, która pierwsza pokazała egzotom, jakieś sześćdziesiątparę lat temu, jak odwracać naszą sterylizację. Jest jeszcze z tuzin konowałów, wykonujących obecnie tę robotę równie dobrze jak Tasha. Ale oczywiście żaden nie jest tak kompetentny jak ona. Wszystkie srebrne załatwia sama. Mówiąc dosłownie nie pozwala, by jej dłonie straciły wprawę. Przed mentalnym okiem Steina pojawił się obraz tancerki z dzwonkami. - Widziałem już różne fioły - mruknął - ale takiego jeszcze nigdy! Dedra zanurzyła rękę w najwyższym basenie źródła i napiła się ze stulonej dłoni. - Teraz jest już w pełni chora umysłowo. Musiała być na granicy obłędu, gdy przechodziła przez Gospodę... Nie rzucaj mi tak staromodnych, męskich spojrzeń, kochasiu! Tak jak i ty myślę, że ona jest zdrajczynią rodzaju ludzkiego. Ale co było, to było. Większość z nas kobiet stara się robić z tego jak najlepszy użytek. Stein potrząsnął głową. - Jak ona mogła? - Jest w tym jakaś zwariowana logika... Jak ci się na początek podoba sfrustrowane macierzyństwo? Oto masz do czynienia z osobą aż nazbyt, aż straszliwie sexy, które nie może mieć dzieci. Wiec czemu nie zostać matką przez pośredniczki? Wszystkie te kompletnie zdrowe żeńskie chrononautki mogłyby mieć śliczne tańskie dzieciątka, jeśli tylko jakiś dobry doktor poreperuje psoty, porobione przez owych ginekologów z laserowymi skalpelami, działających w Gospodzie. Naprawa jest nader delikatnym zabiegiem, bo wydaje się, iż koledzy po fachu Madame przewidzieli, że zwolennicy rozrodczości mogą wymyślić jakieś numery. Ale kochana Tasha nie poddaje się! Wreszcie wszystko jest jak należy i przekazuje swe umiejętności wybranemu zespołowi tańskich studentów. No i jesteśmy gotowe do zaorania i zasiania. - Jeśli ona jest taką czarodziejką wśród lekarzy, czemu nie każe któremuś ze swych najlepszych uczniów, by ją nareperował? - Ach! To jest najobrzygliwsza tragedia ze wszystkich możliwych, kochasiu! Wewnątrz tych lubieżnych kobiecych kształtów o wzmocnionych drugorzędnych cechach płciowych i implantach estrogenu bije serce prawdziwego XY. Zniecierpliwiony Stein spojrzał na. nią groźnie. - O czym ty u diabła mówisz? Dedra wyszła z fontanny i posłała władczy mentalny rozkaz stangretowi. - XY, kochasiu. Tasha jest transseksualna. Och, można wsadzić zapłodnione jajeczko którejś prawdziwej kobiety do jej sztucznej macicy i być może naszpikować ją hormonami ciążowymi, jeśli można je dostać w tym prymitywnym świecie... a być może embrion przeżyje parę tygodni, nim umrze. Ale to wszystko, kochasiu. Macierzyństwo jest wspaniałą i delikatną symbiozą. I oczywiście nikt w Środowisku Galaktycznym czy gdziekolwiek indziej nie potrafił zrobić prawdziwej matki z mężczyzny. Wskoczyła lekko i bez pomocy do kolasy. - No więc? Nie stój tam ot tak sobie. Chcesz spotkać się ze swoją żoną czy nie? Stein wsiadł i odjechali. Gdy czerwone i białe światła budynków Gildii Korektorów były już zupełnie blisko, Dedra powiedziała: - Musisz być bardzo ostrożny, gdy znajdziemy się wewnątrz. Tasha nie potrafi cię odczytać, ale znajdą się inni, i to wielu. Mocne zasłony nie są moją specjalnością, choć zrobię dla ciebie wszystko, co tylko zdołam. Ale jeśli zaczniesz się tu rozbijać albo włamywać poprzez mnie, to oboje nadstawimy dupy do bicia. - Odprężę się - obiecał. - Sukey nauczyła mnie różnych rzeczy, gdy my... podczas jazdy w dół rzeki, gdy chcieliśmy być na osobności. - Zaufaj mi - błagała. Spoglądając na niego w półmroku próbowała odnaleźć choć odrobinkę empatii. Ale dla niego ważne było tylko bezpieczeństwo jego bezcennej ukochanej o śmiesznej twarzyczce. - Przepraszam, że ci sprawiłem ból - przyznał. Ale to było wszystko. Patrzyła prosto przed siebie na przygarbioną, otyłą sylwetkę starego stangreta. - Nie zawracaj sobie tym głowy. To moja wina, że stanęłam na trasie tornada. Szczęśliwa mała Sukey... Pojazd zatrzymał się przy wejściu. Stein znowu grał rolę troskliwego szaroobrożowego giermka, a Dedra - Wielmożnej Lady. Na posterunku obok portyku stało dwóch wartowników w półpancerzach koloru granatów. Pojawił się zrzędny srebrny mężczyzna, by towarzyszyć im do orlego gniazda Tashy-Bybar. - Zupełnie niezwykłe - irytował się. - Zwykła procedura została wywrócona do góry nogami, Telepatyczna Lady. Wie pani, okazało się nawet konieczne, aby Lord Uzdrawiacz we własnej osobie pofatygował się... - Jesteśmy bardzo wdzięczni Lordowi Dionketowi, zacny Gordonie. To sprawa bardzo ważna dla Czcigodnej Mayvar Twórczyni Królów. - Och, no cóż, to w porządku. Proszę tędy, a potem w górę. Gven-Minivel będzie jeszcze oszołomiona, jak wiecie. Lady Tasha chce, aby one potem solidnie wypoczywały. - Założę się - mruknął Stein. Potknął się lekko, gdy Dedra zaaplikowała mu poprawkę psychiczną. - Nie będziemy tam długo, zacny Gordonie. Jak spokojnie jest w nocy na waszym terenie! Zdaje się, że my w Domu Telepatii nigdy tak naprawdę nie odpoczywamy. Wejść i wyjść, wejść i wyjść. Ktoś zawsze ma ważną wiadomość albo poszukuje danych czy też żąda nadzoru, odnalezienia zgubionego psa albo czegoś jeszcze bardziej istotnego. Muszę przyznać, że wolę waszą spokojną atmosferę. - Jest niezbędna w domu, gdzie odbywa się leczenie - powiedział Gordon. Dotarli do podestu tuż przed najwyższym piętrem wieży. - Pokoje rekonwalescencji znajdują się wokół obwodu. Kandydatka Gwen-Minivel odpoczywa na trójce. - Proszę nie zadawać sobie trudu oczekiwania - oświadczyła zdecydowanie Dedra. - Drogę do wyjścia znajdziemy sami, a tutaj pozostaniemy tylko dosłownie przez parę minut. Gordon odniósł się z powątpiewaniem do tej sugestii, ale pospierawszy się przez parę chwil z telepatką, skłonił się i wycofał, pozostawiając ich przed drzwiami oznaczonymi trójką. Dedra powoli rozsunęła je. Stein przepchnął się obok niej do zaciemnionego wnętrza. - Sue? Jesteś tutaj? Ktoś poruszył się na szezlongu koło otwartego okna i usiadł - ciemna sylwetka na tle świateł Muriah. - Steineczku...? Uklęknął obok niej i wziął jej twarz w dłonie. - Czy zrobili ci krzywdę? Czy zrobili? - Cicho, najdroższy. Nie. Ostrożnie ostrożnie mój ukochany ach skąd wiedziałeś? Jak zdołałeś mnie usłyszeć? Stłumionym głosem odparł: - Zdołałem i przyszedłem. Złamałeś kontrolę Dedry/Mayvar O Steinkochany jak się wyrwałeś jak to możliwe O mójnajdroższy tak dzikinieokiełznanyniebacznyszalonykochający! Nigdy mnie nie zwiążą nie rozdzielą nas nigdy aż umrę. - Stein - szepnęła i zaczęła płakać. Z kąta zaciemnionego pokoju, najdalszego od drzwi, rozległ się cichy dźwięk. Brzęk małego dzwonka. - Więc lubisz też szpiegować, prawda? - odezwał się bardzo cicho Stein. Wstał na nogi i znieruchomiał. - Taki wysoki! Taki mocny! - Dzwonki zabrzmiały całą gamą w górę i w dół. Jeden z nich, nisko strojony, zaczął dzwonić w powolnym rytmie. Tancerka przypłynęła jak cień i jej ciało zafalowało przed Steinem. - Więc chcesz jej? Jakie to słodkie. - Zaczęła śpiewać pieśń przy akompaniamencie dzwonków, które nagle zgubiły rytm. - Chcesz ją wziąć, ją wziąć, ją wziąć! Steina znów ogarnął nieokiełznany gniew, wybuchnęła jego prymitywna psychoenergia, szaleńcza złość na drwiącą z niego kobietę i jej muzykę. Sukey krzyknęła cicho i sięgnęła myślą ku niemu, by zapobiec nieszczęściu, a Dedra, oparta plecami o zamknięte drzwi, również rzuciła swój umysł przeciw niemu, choć więzy, które próbowała narzucić temu niezwykłemu przypływowi męskiej brutalności, były jeszcze słabsze. - Nie rób tego, Steinie! - krzyknęła na cały głos Sukey. - Och, nie rób! - Chcesz ją wziąć - śmiała się obwieszona dzwonkami tancerka, wijąc się i schylając. - Ale czemu czemu czemu? Wziąć ją ją ją? Dzwoniły dzwonki, rozbrzmiewał śpiew i błyskały ruchome światełka, odbite od błyszczących kawałków metalu, falujących na białej skórze. Ich rytm był coraz szybszy w miarę, jak rosnące niebezpieczeństwo czyniło coraz słodszym przyśpieszanie się pulsu. Aż wreszcie taniec i muzyka zakończyły się w przyprawiającym o dreszcz zgrozy finale i Tasha otworzyła się przed nim. Dedra jęczała, Sukey dokonywała ostatniego, daremnego wysiłku, by zapobiec nieuniknionemu. - Weź mnie - zażądała Tasha-Bybar. I brązowy miecz to uczynił. Nastąpiła głęboka cisza. Stein, już spokojny, otarł klingę o draperie, wsunął do pochwy i uniósł Sukey w ramionach. Jednym krokiem przeszedł nad ciałem leżącym na podłodze. - Zejdź mi z drogi - powiedział Dedrze. - Nie wolno ci! - lamentowała telepatka. Mayvar! Mayvar! Otworzyły się drzwi na korytarz, wpuszczając szerokie pasmo światła. Stanął w nich mężczyzna niezwykłego wzrostu, z dwoma służącymi w szkarłatno-białych liberiach u boku. - Ostrzegałem Dionketa, że popełnia błąd - powiedział Creyn znużonym głosem. Wszedł do pokoju i jednym gestem zapalił girlandy małych lampek o zimnym świetle. Gdy patrzył na leżącą za plecami Steina i Sukey tancerkę, ponury uśmieszek igrał mu na wargach. Jego mentalny komentarz był tak ordynarny, że Sukey zaparło dech, a zaskoczony Stein gruchnął śmiechem. - Jesteś po naszej stronie - zdumiał się wiking. - Połóż Sukey, ty wielki dupku - rozkazał mu Creyn. - Przez ciebie twoją żonę trzeba będzie ukryć aż do Wielkiej Bitwy... a my będziemy musieli działać jeszcze szybciej, niż pierwotnie planowaliśmy. ROZDZIAŁ ÓSMY Nodonn cisnął piorun w dół, w ciemne wody Zatoki Akwitańskiej, gdzie drobne fale odbijały światło księżyca, a niczego nie podejrzewający potwór niedaleko pod powierzchnią polował na ławicę tuńczyków. Gdy uderzyła błyskawica, morze zagotowało się i wypluło obłoki pary. Piętnaście wielkich ryb wypłynęło brzuchami do góry, w jednej chwili porażonych prądem. Ale plezjozaur był tylko ogłuszony. Przebił się przez wir wody, podniósł pokrytą naroślami głowę i zaryczał. - Och, dostałeś go! - krzyknęła Rosmar. - I jaki duży! - Zdobycz! Zdobycz! - Pozostali myśliwi buchnęli blaskiem wraz ze swymi wierzchowcami, gdy już nie trzeba było ukrywać się w ciemności. Wspaniałe, tęczowe koło jeźdźców zakręciło się w powietrzu nad płynącą z trudem bestią. Składało się z blisko pięćdziesięciu wspaniale opancerzonych mężczyzn i kobiet z dworu tańskiego Mistrza Bojów. Z boku kręgu jak różowo-złote komety unosił się sam Nodonn i jego świeżo poślubiona małżonka. Łowcy bili w tarcze, dęli w kryształowe rogi. - Zdobycz! Zdobycz! - Dla Vrenola - ogłosił decyzję Nodonn gromowym głosem. Jeden z jeźdźców zanurkował, ciągnąc za sobą ogon iskier, zapikował na potwora przewalającego się wśród fal. Wystrzeliła wężowa szyja plezjozaura i rycerz ledwie zdążył unieść swe chaliko, by uniknąć ostrych jak sztylety zębów. Jeździec pchnął swym płonącym mieczem i kula sinawego ognia, wylatując z jego czubka, trafiła morską bestię między oczy. Zwierz zawył. Z krążącej w powietrzu kawalkady Polowania rozległy się wiwaty. - Na niego, Vrenolu! - ponagliła któraś z kobiet. Myśliwiec machnął mieczem w beztroskim podziękowaniu. To był błąd. Gdy atakujący na chwilę odwrócił uwagę, plezjozaur plusnął wszystkimi płetwiastymi kończynami naraz i zanurkował, zostawiając zbitego z tropu tańskiego rycerza zawieszonego w powietrzu w smudze śmierdzących baniek. - Co za pech - wycedził jakiś głos. Jedna ze zbrojnych kobiet zagrała pogardliwy, trzynutowy sygnał na szklanej trąbce zakończonej wizerunkiem zwierzęcej głowy. Teraz przed Vrenolem stało przerażające zadanie: podążyć za bestią w wodę, ów żywioł tak znienawidzony przez jego rasę, jeśli pierwsza próba zabicia zwierza nie miała zakończyć się upokorzeniem łowcy i ucieczką zdobyczy. - Ach, niemądry młody ignorant - powiedziała Rosmar. - Wydobądź lewiatana z powrotem na powierzchnię, mój Lordzie! Płomienna twarz Mistrza Bojów uśmiechnęła się do swej oblubienicy. - Jeśli o to prosisz, moja umiłowana. Ale Vrenol zasłużył swą głupotą na kąpiel. - Nodonn sięgnął myślą, by ustalić pozycję potwora. - Och, chcesz się wymknąć, prawda? - Błękitna błyskawica energii rozcięła wody zatoki; chalika kawalkady powietrznej stanęły dęba i zakwiczały. Plezjozaur wynurzył się ponownie, a Vrenol rzucił się na niego z lancą. - Trafił go! - wykrzyknęła Rosmar. - Prosto w podstawę szyi! Zejdźmy w dół przyjrzeć się zabijaniu! Lord i Lady na Goriah opuścili się spiralą ku wodzie. Świetliste koło rozstąpiło się z szacunkiem, dając im drogę. Teraz Myśliwi ustawili się w powietrzu każdy osobno, oczekując końca. Plezjozaur, sparaliżowany śmiertelnym ciosem, jeszcze był w stanie powoli otwierać i zamykać wielkie szczęki. Jego siedmiometrowe ciało przewalało się wśród rozszerzających się plam krwi, omywane małymi falami i połyskujące w świetle księżyca i promieni rzucanych przez unoszącego się nad nim zabójcę. Vrenol oburącz ścisnął miecz. Klinga błysnęła opadając. „Trofeum! Trofeum!" wykrzyknęli Jeźdźcy. Jedna z pań sfrunęła w dół z pochyloną lancą, mistrzowskim ruchem, z łatwością nadziała pływającą odciętą głowę i uniosła ją do góry. Wręczyła trofeum Vrenolowi. Jego świetlista postać zmieniła barwę z tęczowej na neonowoczerwoną i ruszyła przed siebie jak płonący bolid, rysując na tle gwiazd figury zwycięstwa. - Cóż, jest młody - zauważył pobłażliwie No-donn. - Musimy to uwzględniać. - Ale na myślową modłę rozkazodawczą ostrzegł pozostałych: Nie myślcie że pozostałym będą dozwolone takie zabawy! Te bestie robią się coraz rzadsze z powodu zbyt licznych polowań i nie pozwolę ich marnować. Jaśniejący oddział odpowiedział: Słyszymy cię Lordzie i Mistrzu Bojów! Na głos Nodonn dodał: - Więc wracamy do Armoryki i Skażonego Bagna. Tej nocy żądam, by na waszych lancach znalazły się głowy Wrogich Firvulagów, gdyż stają się zuchwali. I musimy znaleźć, jeśli nam się uda, jednego z wielkich gadów pancernych. Jest pilnie potrzebny na arenę w stolicy. - Naprzód Polowanie! - wykrzyknęli iskrzący się jeźdźcy. Znów uformowali ognisty pochód, teraz prowadzony przez szkarłatną postać Vrenola i skoczyli w niebo, ruszając w drogę ku stałemu lądowi Bretanii. Nodonn i Rosmar podążyli za nimi wolniej. - Właśnie dotarła do mnie - odezwał się do żony - telepatyczna wiadomość od mojej Lady Matki. Ty i ja musimy udać się do Muriah... a gad wraz z nami. Weźmiemy tylko małą eskortę dla opieki nad zwierzęciem. - Niepokoisz się - powiedziała. - To nic, z czym nie potrafiłbym dać sobie rady. - Ale jego skryte myśli na ten temat były starannie osłonięte. Rosmar zdjęła błyszczący szklany hełm i zawiesiła go na łęku siodła. - Tak jest lepiej. Wiatr w moich włosach! Jakże uwielbiam jazdę obok ciebie, mój demoniczny kochanku! Czy kiedykolwiek nauczę się latać bez twej pomocy? - Z czasem możesz się nauczyć. To nader prosta sztuczka. Szanujemy cię bardziej za twe łagodniejsze zdolności. - I uśmiechnął się do niej. - Moje zdolności są do twojej dyspozycji - odparła. - Ale powiedz mi, co się dzieje w Muriah. - Są to sprawy dotyczące naszych oczekiwań dynastycznych. Muszę się tam udać, by pomagać pozostałym członkom Zastępu Nantusvel... bo my, Tanowie, odnosimy się z respektem tylko do demonstracji siły. - Idzie o Firvulaga? - Jest niejaki Delbaeth - powiedział - którego powinienem załatwić, nim zrobi to ktoś inny ku wstydowi naszego Domu. Ale prawdziwe niebezpieczeństwo związane jest z nowo przybyłymi ludźmi. Przeklęta Brama Czasu! Kiedy inni zrozumieją, jak jest niebezpieczna? Rosmar roześmiała się. - Czy uważasz, że ludzie powinni zostać wykluczeni z Wygnania? Czy myślisz, że Tanu mogą bez nas przetrwać? Ściągnął wodze swego wierzchowca i powstrzymał jej chaliko, aż oboje zaczęli się na chwil? unosić w nieruchomym powietrzu. Doleciał do nich, jak cichy grzmot, odgłos przyboju rozbijającego się o nadbrzeżne skały. - Niektórzy ludzie nadają się do Wielobarwnego Kraju. Ludzie tacy jak ty, Rosmar, moja zielonooka, szarooka miłości, która nigdy całkowicie nie pasowała do świata Starszej Ziemi. Ale nie wszyscy z przybywających członków twej rasy są skorzy do uznania Tanów jako władców. Są tacy, którzy chcieliby odebrać nam nasz kraj... a gdyby im się to nie udało, zniszczyć go. - Więc wspólnie walczmy z nimi - zawołała w dzikim podnieceniu. - Wasz świat jest jedynym, który chcę znać. - Jej dusza otworzyła się przed jaśniejącym Apollem, ukazując, że powiedziała prawdę. Umysły obojga w płonącym uniesieniu objęły się nawzajem. - Mój demoniczny kochanek - zaśmiała się. - Moja i tylko moja Mercy-Rosmar - odpowiedział. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Skacz, Elżbieto. Stała na przylądku nad Białosrebrną Równiną, spoglądając w dół na widmową kawalerię rzucanych przez chmury cieni, mknących przez puste, oświetlone księżycem solne łachy. Krawędź trawiastego tarasu zabezpieczała niska barierka. Dalej parę skarłowaciałych, malowniczo zdeformowanych pinii zwisało nad pionowym stumetrowym urwiskiem, opadającym w głąb przepaści śródziemnomorskiej. Skacz Elżbieto skacz w spokój. - Czy ty to słyszysz? - zapytała Elżbieta Brede. Ciemna postać, siedząca na kamiennej ławce, poruszyła się. Jej wyjątkowo ciężkie nakrycie głowy z wyściełanym brzegiem skłoniło się na znak zgody. - Obserwują mnie zdalnie z pałacu - kontynuowała Elżbieta. - Zobacz, co się stanie, gdy zbliżę się do skraju... Skaczskaczskacz! Bądź wolna porzucona tylkojednate-gogatunku! Biednaopuszczona istota Elżsamotnabieta. Skacz ku wyzwoleniu. Uciekaj niezbezczeszczona póki jeszcze możesz. Skacz... Położywszy dłonie na balustradzie wychyliła się daleko. Nocny wiatr przyniósł zapachy dalekiej laguny, mieszając je z wonią kwiatu pomarańczowego w ogrodzie Brede. Daleko, na szczycie półwyspu Aven, z dala od jakiegokolwiek dopływu wody słodkiej, która mogłaby pozwolić na rozkwit prostych alg i odpornych skorupiaków, nie było śladu zapachu ryb i jodu morskich stworzeń, czuło się tylko woń gorzkich alkalii Pustego Morza. - Pracowali nade mną przez całe popołudnie - powiedziała Elżbieta - gdy siedziałam zamknięta w mym apartamencie, próbując stworzyć coś, co ich zdaniem byłoby właściwą podstawą emocjonalną dla impulsu samobójczego. Wykorzystując głównie motyw rozpaczy i zagrożonej godności, pomieszany z dużą dawką staromodnego strachu. Ale ich założenie jest fałszywe. Taka motywacja jest nie do pogodzenia z mą etyką metapsychiczną. Gdyby próbowali eksploatować motyw altruistycznego samopoświęcenia się, byliby bliżsi celu... co nie oznacza, iżby to podziałało, biorąc pod uwagę sytuację wygnania. Głos mentalny Brede, bardzo oficjalnie brzmiący i pozbawiony opustek i zbitek zwykłej mowy myślowej - rzekł: Metapsychicy klasy mistrzowskiej twego Środowiska wyznawali powszechnie obowiązującą formułę etyki? Elżbieta pozwoliła, by przez zaporę, którą utrzymywała między sobą i Oblubienicą Statku od ich pierwszego spotkania sprzed dwóch godzin, zaświeciło uprzejme potwierdzenie. - Większość z nas było zwolennikami systemu zgodnego z filozofią ewoluującej teosfery. Czy znana ci jest taka koncepcja? Oraz najważniejsze religie późnej ery ludzkiej? Badałam waszych ludzi od ich pierwszej podróży przez czas. Niektóre z wyznawanych przez nich filozofii rozczarowały mnie i odrzuciły. Musisz zrozumieć, że Tanu wyznają prosty, nierozbudowany monoteizm bez żadnego stanu kapłańskiego czy uznanej hierarchii. Byliśmy skłonni przyznać wolność religijną tym ludziom, których wiara nie była wojująca. Ale pojawili się zeloci, próbujący zakłócić spokój publiczny... oczywiście ci bez naszyjników... i tym pośpiesznie zapewniono męczeństwo, którego podświadomie pożądali... Ale nikt z ludzi których badałam nie był w stanie rzucić światła na Jedność waszego Środowiska Galaktycznego. I to jest zrozumiałe, ponieważ jedynie prawdziwy metapsychik może ją znać. Pokornie proszę, abyś mnie oświeciła. - To o co prosisz, Brede, jest praktycznie niemożliwe. Młody meta zwykle zaczyna trening przed urodzeniem. Rozwój mentalny jest intensyfikowany we wczesnym dzieciństwie... Właśnie tego rodzaju działalności poświęcałam życie przed moim wypadkiem. Osoba o potencjale klasy mistrzowskiej musi oczekiwać, że spędzi trzydzieści i więcej lat na adaptacji do pełnej Jedności. Oświecić cię?... Zaprosiłaś mnie, bym zbadała twój potencjał intelektualny, a ja zgodziłabym się, że psychounia między nami dwiema nie jest całkowicie niemożliwa. Ale ten wasz naszyjnik jest równocześnie ścianą i pułapką. Myślicie o sobie jako o czynnych. Ale wierz mi: nie jesteście. A bez prawdziwych metafunkcji nie możecie poznać Jedności ani niczego z pozostałych podstawowych cech Środowiska. Nadeszła spokojna myśl: Przewidziane jest, że pewnego dnia mój lud będzie miał udział w tych podstawowych cechach. - Przewidziane przez kogo? Przeze mnie. Elżbieta oddaliła się od barierki i stanęła przed Oblubienicą Statku. Na samym początku ich spotkania Brede ujawniła, że należy do innej rasy niż pozostali egzoci. Była mniej niż średniego wzrostu, z oczami brązowymi jak krwawnik, a nie niebieskimi czy zielonymi. Twarz jej, której dolną część właśnie pokazała, usunąwszy swój dziwaczny respirator, nie odnaczała się nadnaturalną pięknością rządzącej rasy Tanu, choć była dość miła. Robiła wrażenie osoby w średnim wieku. Brede nosiła suknię z metalicznej, czerwonej tkaniny, skrojonej w odmienny sposób niż powiewające, cienkie szaty Tanów, ozdobioną czerwonymi i czarnymi perełkami, na nią zaś narzuciła czarny płaszcz z długimi, rozszerzającymi się u dołu rękawami i szlakiem w kształcie czerwonych płomieni. Jej ogromny kapelusz, również czarny z czerwonym, błyszczał od drogich kamieni i powiewała z niego gruba, czarna woalka. Cały ten kostium, z wyjątkiem ozdobnego urządzenia do oddychania, przypominał Elżbiecie jeden z gobelinów zdobiących wielki salon w l'Auberge du Portail. Oblubienicę Statku otaczała aura starożytności, zapach czegoś wyraźnie nieobecnego u innych egzotów. Brede nie należała do barbarzyńców, nie była wyrocznią ani kapłanką-matką. Wszelkie dokonywane przez Elżbietę próby zanalizowania jej jak dotąd okazywały się daremne. - Powiedz mi, czego ode mnie chcesz - powiedziała Ziemianka. - Powiedz mi, kim naprawdę jesteś. Oblubienica Statku podniosła schyloną głowę, ukazując słodki, cierpliwy uśmiech. Po raz pierwszy Brede wypowiedziała swe myśli na głos. - Czemu nie chcesz rozmawiać ze mną myślowo, Elżbieto? - To byłoby nierozważne z mej strony. Jesteś potężniejsza niż tamci. O czym obie wiemy. Brede wstała z ławki. Jej oddech znów stał się bolesny, więc sięgnęła po respirator. - Ta atmosfera... tak odpowiednia dla mych ludów Tanu i Firvulagów... jest zbyt rzadka dla kogoś mego pochodzenia. Czy wejdziesz do mego domu? Tam jest więcej tlenu i możemy odizolować się w moim pokoju bez drzwi, gdzie nie sięga presja wrogich umysłów, które cię wciąż niepokoją. Skacz Elżbieto! Nie pozwól Brede ODwóchTwarzach oszukiwać cię odciągać cię od jedynejucieczki. Ona najgorsza znaswszystkich! Wracaj do urwiska i skacz skacz... - Ich nacisk staje się nader dokuczliwy - przyznała Elżbieta. - Ale potrafię dać sobie z nim radę. - Atak Zastępu nie jest dla ciebie żadną groźbą? - Przymus musiałby być na tyle potężny, aby całkowicie przełamać superego i wolę. Musieliby niemal rozłożyć moją osobowość na części i złożyć ponownie na niższym, posłusznym im poziomie. Teraz wielkim tłumem dziobią mnie, a kierujące tym umysły są niemałej siły. Ale nikt z nich, ani indywidualnie, ani działając razem, nie może zgromadzić mocy, która zmusiłaby mnie do samobójstwa. Kim oni są? Czy możesz rozpoznać kogoś z nich? - Czterej kierujący są liderami Zastępu Nontusvel. Adeptem PK jest Kuhal, Drugi Lord Psychokinetyk przy Nodonnie. Imidol jest Poskramiaczem, championem wojennym o niewielkiej subtelności mentalnej. Jasnosłysząca to Riganone, wojowniczka, która uważa się za następczynię Mayvar... zabawne zarozumialstwo! Czwarty, korektor, stanowi poważniejsze wyzwanie, choć może nie na modłę wywierania przymusu. To Culluket, Królewski Interrogator, lojalny raczej wobec swej matki Nantusvel i jej Zastępu, a nie wobec swego ojca Thagdala. Culluket posiada zdolność głębokiego sondowania i przekształcania cudzego umysłu, ustępującą jedynie tej, którą ma Lord Uzdrawiacz Dionket. Ale Culluket nie jest znany z działalności uzdrawiającej. Nie byłoby mądrze z twojej strony spotkać się z nim na bliską odległość, póki nie będziesz biegła w pewnych technikach agresji, używanych przez nasze elementy o słabszych zasadach moralnych. - Dzięki za ostrzeżenie. Zdeprawowany korektor mógłby być zdolny wedrzeć się do mego autonomicznego układu nerwowego, gdy śpię lub jestem zdezorientowana emocjonalnie. Będę musiała utkać specjalną tarczę ochronną... może też i pułapkę. Wiele lat temu w Środowisku mieliśmy problemy podobnego typu, nim Jedność W pełni dojrzała, a wszyscy metapsychicy-ludzie zgodzili się podporządkować wspólnemu imperatywowi moralnemu. Młodych mętów nadal uczy się manewrów samoobrony... na wszelki wypadek. Nacisk wzrastał do niemal histerycznego crescendo, gdy Elżbieta szła u boku Brede ścieżką przez gaj pomarańczowy. Towarzyszyły mu ponure groźby zbiorowego gwałtu przez Tanów oraz okaleczenia; wizje cierpień, wykorzystywania jeszcze nie urodzonych córek; bałamutne obietnice spokoju w śmierci i połączenie się z Lawrence'em; nawet spóźnione logiczne argumenty na rzecz samozniszczenia, oparte na genetycznych skutkach obecnej sytuacji. Elżbieto zawróć z drogi! Lepiej dla waswszystkichludzi na Wygnaniu wszystkichTanu również jeśli umrzesz! Nie słuchaj kłamstw Dwulicowej Oblubienicypająkastatku! Zawróć i skacz! Skacz! Pomarańcze leżały na ziemi, Brede bowiem nie korzystała z usług ramów. Charakterystyczny zapach pleśniejących cytrusów mieszał się z zapachem kwiatów; drzewa równocześnie kwitły i owocowały. Elżbieta wyciągnęła rękę i zerwała zwisającą kule. Głosy mentalne wzmogły się do maksimum. Nie rób tego! Nie odwracaj się od uwolnienia! Nie trać okazji Elżbieto! Ucieczka niemożliwa wewnątrz pokojubezdrzwi! Zawróć! Skacz! Zawróć... ODEJDŹCIE. (Banieczkapęknięcierozdarciestłumienie.) (Wycofanie się.) Wzmocniony głos Brede oznajmił: - Teraz wiedzą, że byłaś w pełni świadoma ich ataku. - Dowiedzieliby się o tym wcześniej czy później. Wolę wcześniej. - Spróbują znowu. Będzie ich więcej. Królowa Nantusvel ma ponad dwieście żyjących dzieci. - Niech próbują! Przymus-agresja będzie bezskuteczny, nawet jeśliby wzmogli tysiąckrotnie swe wysiłki. Wasz naród ze swymi naszyjnikami! Oni nie są w stanie w ogóle osiągać prawdziwej synergii mentalnej! Nie potrafią zgrać właściwych sił przy uderzeniu wieloumysłowym. Są prymitywni i niedbali, przesunięci w fazie i niezogniskowani. I poza właściwą ligą, jeśli rozumiesz mój idiom. Och okrutna w swej powściągliwej wyższości. O dumna Elżbieto. Nie zwróciła uwagi na bezgłośną wymówkę. Spędziła irytujący dzień. Gdy szły do małej białej willi, Elżbieta obrała pomarańczę i zaczęła jeść jej małe działki. Miąższ owocu był czarny w świetle księżyca, dodając kolejną cegłę do budowli jej oburzenia: pomarańcza była czerwona jak krew. Elżbieta odezwała się zgryźliwie: - Jeśli będziesz delikatna, Brede, do niczego ze mną nie dojdziesz. Nawet w Środowisku nie byłam dobra w gierkach dyplomatycznych. Chcę wiedzieć, po której stronie jesteś i jakie nadzieje wiążesz ze mną. A ten pokój bez drzwi? - Nie musisz się go bać. Nie potrafi utrzymać kogoś takiego jak ty. Ale będzie trzymał Zastęp z dala od ciebie, cieleśnie i duchowo póty, póki będziesz pozostawać wewnątrz tego sanktuarium. Miałam nadzieję, że pozostaniesz ze mną. Mogłybyśmy... uczyć się wzajemnie. Jest mnóstwo czasu, prawie dwa miesiące do Bitwy, podczas której przewiduję ostateczne rozwiązanie. Ostatni kawałek skórki pomarańczy wypadł z dłoni Elżbiety. Zwolniła kroku, gdy zbliżyły się do małego trawniczka przed willą. Na domu Brede nie było ani jednego ze zwykłych, czarodziejskich świateł Tanu. Stał prosty jak grecka świątynia, otoczony cyprysami. Było to miejsce zamieszkania stosowne dla tajemniczej kobiety: nie prowadziło do niego żadne wejście. Na pół zamaskowana twarz Oblubienicy Statku uniosła się ku Elżbiecie, zachęcając ją do wejścia. Zdawała się mówić: My dwie bardziej niż cała reszta jesteśmy na Wygnaniu. - Co się stanie, jeśli nasza próba spotkania umysłów się nie powiedzie? - zapytała Elżbieta. - Wtedy zrobisz to, co będziesz musiała - odrzekła Brede bez cienia niepokoju. - Czy wejdziemy tam razem? Ramię w ramię przeszły przez trawnik, weszły pod wsparty na kolumnach portyk małego domku i przeniknęły przez gładką, marmurową ścianę. W spokój. Elżbieta nie zdołała powstrzymać się przed głębokim westchnieniem. Otuliła ją mentalna i fizyczna cisza; podobna do tej, która kiedyś wywołała w niej ogromny niepokój; działo się to w Instytucie Metapsychicznym na Denali, gdzie terapeuci daremnie próbowali nawiązać znów kontakt z jej zregenerowanym mózgiem. Ale teraz... jakże pożądane było to milczenie! Przynosiło ulgę od hałasu tła, wywoływanego przez owe wszystkie słabsze psychiki, mamroczące, kwiczące, brzęczące i piszczące w niezdarnym dysonansie nawet wówczas, gdy nie sięgały po nią w dziecinnej bezczelności ani nie ośmielały się prowadzić frontalnego ataku na sam jej mur obronny. Oczywiście nie mogły jej dosięgnąć, ale bombardowanie trwało nadal... W Środowisku od tego rodzaju białego szumu odgradzała przemożna harmonia Jedności. Tu, aż do tej chwili, jedyną ulgę od mentalnego hałasu zapewniał kokon ognia, stanowiący ostatnie, straszliwe schronienie cierpiącej, egocentrycznej duszy. Ale to... - Czy podoba ci się mój pokój? - zapytała Brede. - Tak - odparła Elżbieta. Jej twarz i umysł uśmiechnęły się. Egzotka opuściła respirator. - Panuje tu podwyższone ciśnienie cząsteczkowe tlenu, co sprzyja euforii. Ale najcenniejszą właściwością tego pokoju bez drzwi jest panująca w nim cisza mentalna. My dwie możemy stąd sięgać na zewnątrz, ale wejść nie zdoła tu nikt. Z zewnątrz willa przedstawiała się skromnie, z klasycznymi, pionowymi liniami. Ale wewnątrz ściany zakrzywiały się i wyginały w dal, na bezmierne odległości. Były barwy nocnego granatu z nieustannie zmieniającymi się, delikatnymi wzorami bladego karminu i srebra, przypominając oleisty połysk głębokiej wody. Były też obrazy, a raczej projekcje, dwóch widoków dalekiego kosmosu: warstwowej galaktyki spiralnej z dwoma ogromnymi, daleko wyciągniętymi ramionami, oraz planety, której lądy sfalowane były w wysokie łańcuchy górskie, z kolistymi błękitnymi morzami, kształtem przypominającymi „morza" na Księżycu. Umeblowanie pokoju było proste, prawie niezauważalne, gdyż wykonane było z tego samego ciemnego materiału co ściany. Stało tam parę skrzyń, półki na których ustawiono kolorowe, szklane cylindry z magnetycznymi nadrukami - audiowizualne aparaty Tanów, parę długich kanap i kilka gładkich sześcianów wielkości podnóżków. Przy jednej ścianie na wysokości wzroku unosiła się niewielka, doprowadzona niemal do abstrakcji rzeźba kobiecej postaci. Otaczały ją trzy niebieskie lampki. Na środku pokoju (lub w miejscu, które mogłoby być środkiem, gdyby ściany nie zbliżały się lub nie oddalały, gdy skupiło się na ich uwagę lub je ignorowało) stał najbardziej uderzający element wystroju: niski owalny stół promieniujący mleczną bielą, obok niego zaś dwie ciemno wyściełane ławki. Na stole spoczywał szklany model, który, jak przypuszczała Elżbieta, przedstawiał jakiś skomplikowany organizm jednokomórkowy, podobny do morskiej radiolarii. - Wizerunek mego Statku - wyjaśniła Brede. - Usiądźmy, rozpocznę dzielenie się wiedzą od tego, że opowiem ci o naszej podróży. - Doskonale. - Utrzymując szczelne zapory, Elżbieta usiadła ze splecionymi rękami, nie patrząc ani na Oblubienicę Statku, ani na jej pokój dziwów, lecz na mały brylantowy pierścionek na jednym z palców swej prawej dłoni. Wieki temu [powiedziała Brede] żyła rozumna rasa na małej, samotnej planecie krążącej wokół żółtego słońca. Gdy owa rasa osiągnęła okres historii pisanej, miała tylko jedną formę cielesną i jednakowy wzorzec mentalny. Z upływem tysiącleci wytworzyła wysoko rozwiniętą technikę i transport grawomagnetyczny, pozwalający na podróże z szybkościami bliskimi szybkości światła bez ograniczeń wynikających z bezwładności. Odpowiednie planety w praktycznie dostępnym zasięgu zostały skolonizowane i utworzono federację. Ale potem doszło do wojny międzygwiezdnej i przez długie lata nie tylko kosmiczne odległości, ale głęboki upadek kultury odgradzał rozproszone kolonie od macierzystej planety. Tylko jeden potomny świat, moja własna planeta Lenę, zachowała w ograniczonym zakresie umiejętność podróży kosmicznych, posługując się prymitywnymi silnikami odrzutowymi dla krótkich wypadów w obrębie systemu słonecznego. Na planecie ojczystej, noszącej nazwę Duat, wielka wojna spowodowała smutne zmiany. Szkody wyrządzone glebie i atmosferze spowodowały zmiany klimatyczne. Wysokie góry stały się śnieżnymi pustyniami; głębokie doliny, choć subtropikalne, w większości były stale zakryte chmurami i mgliste. Po tysiącach pokoleń z miejscowego ludu wyewoluowały dwie formy ciała, obie odmienne od pnia rodzicielskiego, który skolonizował potomne światy jakże wiele lat wcześniej. Rasa wyżyn, Firvulagowie, przez większość roku trwała w mroźnym niedostatku. Byli przeważnie niskiego wzrostu i odporni fizycznie. Ich kulturę charakteryzowała prostota spowodowana konserwatyzmem technologicznym i formą społeczną opartą na współpracy, które to cechy są typowe przy surowym środowisku naturalnym. Izolowani przez długie okresy w zasypywanych śniegiem jaskiniach, pocieszali się nie tylko uprawianiem rzemiosł, ale szczególnie rozrywkami mentalnymi, obmyślonymi po to, by zachowywać zdrowe zmysły. Wytworzyli w sobie zdolność wyczarowywania dla rozrywki wizji i manifestacji pseudomaterialnych, jak również rozwinęli psychoenergetyczną metafunkcję, którą wy w Środowisku nazywacie „kreowaniem". Stworzyli też rodzaj telepatii połączonej z jasnowidzeniem, które pozwalały im na kontakt z odległymi braćmi bez narażania życia na mordercze burze. Firvulagowie stali się prawdziwymi, choć w ograniczonym zakresie, metapsychikami i jako tacy prosperowali. Tymczasem na nizinach tej samej Duat rozkwitła inna odmiana tego samego gatunku: istoty wysokiego wzrostu, szczupłe, o jasnej cerze, z wrażliwymi na światło oczami, a więc przystosowane do środowiska o ciepłym klimacie ze stałą, grubą warstwą chmur. Przodkowie populacji Tanu powoli i z wysiłkiem osiągnęli poziom wysokiej techniki. Nigdy nie wytworzyli w toku ewolucji aktywnych metafunkcji, jak to uczynili Firvulagowie. Skonstruowali natomiast wzmacniacz mentalny, znany ci jako złoty naszyjnik. Dzięki niemu uśpione metafunkcję stały się w niedoskonałym stopniu aktywne, co zapewniło Tanu prymitywny, lecz zadowalający pozór metajedności, związku „rodziny umysłów", który zauważyłaś u naszego ludu oraz wśród złotych, srebrnych i szarych tego Wielobarwnego Kraju. Ludność dwurasowej Duat zawsze odznaczała się silną skłonnością do agresji. Tanu i Firvulagowie byli odwiecznymi wrogami, ale żadna z grup nie mogła wyrządzić drugiej szkód większych niż powierzchowne z powodu głęboko zakorzenionej niechęci do przenikania na terytorium nieprzyjaciela. Rytualne bitwy stały się podstawą prostej religii, która panowała przez następne sześćdziesiąt pokoleń... do chwili, gdy z Duat skontaktowali się odkrywcy z odrodzonej Federacji Międzygwiezdnej. Tak... my, mieszkańcy światów potomnych, odzyskaliśmy gwiazdy. Gdy nasza stara planeta-rodzicielka podążała swą oddzielną i szczególną drogą, my odkryliśmy ponownie napęd grawomagnetyczny. Ale nie tylko! Weszliśmy w cudowną symbiozę z gigantycznymi rozumnymi organizmami, które później nazwaliśmy Statkami. Były zdolne do podróży z szybkościami nadświetlnymi jedynie dzięki posługiwaniu się własnymi umysłami, generując coś, co nazwalibyście polem ypsylon, za pomocą jedynego w swoim rodzaju ultrazmysłu. Jeśli Statki otrzymywały dostateczną motywację, przenosiły tysiąc i więcej osób z naszego ludu wraz z sobą we wszczepionej kapsule, mknąc do najdalszych zakątków naszej galaktyki w ciągu minut, najwyżej godzin. Jak zapewne już zgadłaś, Statki mogły być motywowane tylko miłością. I każdy ze służących nam Statków miał jako Oblubienicę kobietę z mojej rasy. Dymorficzna populacja Duat została zaproszona do naszej Federacji. Okazało się, że ich złote naszyjniki są kompatybilne z umysłami wielu, choć bynajmniej nie wszystkimi mieszkańcami byłych planet kolonialnych. Władza przeszła w ręce noszącej naszyjniki elity i zaledwie po czterech pokoleniach nasza konfederacja osiągnęła Złoty Wiek ekspansji kulturowej i technoekonomicznej. Jak wszystkie Złote Wieki, i nasz skończył się. Potomkowie pierwotnych Tanu i Firvulagów, którzy byli zagorzałymi endogamistami, przenieśli swą starożytną wrogość wzajemną do gwiazd, wywołując nową serię niszczących wojen. Po wielu cierpieniach przywrócono pokój. Ale nasza Federacja zarządziła, że ocalałe resztki Firvulagów i Tanów czystej krwi muszą wyrzec się swej wojennej religii i zmieszać geny w taki sposób, by znikły podstawy starej nienawiści. W końcu większość dymorficznej populacji zgodziła się z tym. Ale jedna jej konserwatywna część odmówiła i zażądała prawa do wyemigrowania do innej galaktyki. Grupa licząca zaledwie tysiąc Tanów i Firvulagów uciekła do odległego świata na końcu jednego z ramion spiralnych, gdzie przygotowywali się do bitwy na śmierć w ostatnim geście apokaliptycznego oporu. Tylko jedna osoba okazała wyrozumiałość wobec prośby o wygnanie. Owa kobieta była dotknięta błogosławieństwem... lub przekleństwem... większego niż u zwykłej Oblubienicy Statku daru metafunkcji - odgadywania przyszłości. Możesz to nazwać przewidywaniem lub jasnowidzeniem. Przewidziała, że mała grupka malkontentów, zupełnie nieużytecznych we własnej galaktyce, będzie miała efekt katalityczny w innym wirze gwiezdnym, młodszym i mniej wy ewoluowanym mentalnie, gdzie większa długowieczność i władza mentalna wygnańców będą miały dobroczynny wpływ na powoli jednoczący się miejscowy Umysł. Wizja była mglista. Ale wystarczyła, by natchnąć tę osobę myślą zaofiarowania swych usług oraz usług jej Statku dla przeniesienia wygnańców daleko... I tak przybyliśmy tutaj. I przybyli ludzcy chrononauci. I przybyłaś ty. - Od tej chwili - przyznała Brede - moje jasnowidzenie zawodzi. Pojawienie się ludzi z odległej przyszłości Ziemi bardzo mnie zaniepokoiło, naruszając równowagę sił między Tanu i Firvulagami, która istniała aż do siedemdziesięciu lat temu. Nadal jeszcze w pełni nie oceniłam skutków tego zderzenia. Badania prowadzone obecnie przez twego przyjaciela Bryana zapewne przyniosą dane niezbędne dla mej ostatecznej oceny, choć ani król Thagdal, ani nikt z pozostałych nie przemyślał dokładnie, co trzeba będzie zrobić, jeśli werdykt wypadnie niepomyślnie dla dalszego ludzkiego uczestnictwa. - Ludzkość - powiedziała Elżbieta - ma podobnie dwuznaczną pozycję wśród sprzężonych ras Środowiska Galaktycznego. - Pojawienie się ludzi przyniosło wiele korzystnych zmian, i to nie tylko technoekonomicznych czy eugeni-cznych. Pewne odłamy, istniejące zarówno wśród Firyulagów jak i Tanu, szczególnie hybryd Tanu, zaczęły odczuwać zmęczenie tradycyjnymi sporami i zaczęły sięgać po bardziej cywilizowaną filozofię. Może się oczywiście okazać, że asymilacja latentnych ludzi do populacji Tanu jest rzeczą pożądaną. Ale ty...! - Żadne badania antropologiczne nie są w stanie ocenić mego wpływu. - Być może byłoby rzeczą właściwą, abyś zgodziła się wnieść swe bezcenne dziedzictwo do naszej ewolucji rasowej. Wierzy w to Thagdal, podobnie Eadone Mistrzyni Nauki, Lord Kreator Aluteyn, Sebi-Gomnol i szereg innych spośród naszych Wielkich. Ale ty i twoje geny czynnej metafunkcji równie dobrze mogą być czynnikiem potencjalnie letalnym... tak właśnie widzi cię Zastęp Nontusvel. Co trzeba zrobić? Jestem zagubiona, nie wiem co począć. Elżbieta powoli obróciła brylantowy pierścień na palcu. - Niektórzy niedoszli manipulatorzy ludźmi znali to uczucie. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wskutek izolacji stolicy Tanów na długim półwyspie jej obywatele mieli ograniczone możliwości oddawania się Polowaniu. Na długo przed przybyciem ludzi do Wielobarwnego Kraju wszyscy Firvulagowie zostali wybici lub wypędzeni z Avenu. Obywatele stęsknieni krwawego sportu musieli albo podróżować na ląd iberyjski, albo zadowalać się widowiskami organizowanymi na ogromnej arenie na otwartym powietrzu w Muriah lub na Równinie Sportu, ogromnym zielonym polu na północny zachód od miasta, wyposażonym w tory do wyścigów o wielkie i małe nagrody. Oprócz odbywających się trzy razy w tygodniu zawodów, w połowie każdego miesiąca, z wyjątkiem tego, kiedy odbywała się Wielka Bitwa i poprzedzający ją Rozejm, miał miejsce o wiele większy Mityng Sportowy, przyciągający zawodników i widzów ze wszystkich części południowej Europy. Właśnie podczas wrześniowego Mityngu Sportowego Aiken Drum i jego ciężkozbrojny rycerz Stein Oleson mieli, zgodnie z otrzymanym rozkazem, zademonstrować nowo nabyte umiejętności bojowe. Jeśli obaj zdadzą, egzamin na arenie, otrzymają zezwolenie na uczestnictwo w Pogoni za Delbaethem, która wedle przyjętego właśnie postanowienia miała być prowadzona przez króla Thagdala we własnej osobie. Po gorączkowych manewrach Królowej Nontusvel i jej Zastępu postanowiono, że nie tylko Aiken, ale również Nodonn Mistrz Bojów, Lord Goriah, będzie ścigał nieuchwytnego potwora, jako wyznaczony w zastępstwie Thagdala. Wszyscy kibice sportowi spośród szlachty, którzy zdołają wyruszyć, będą towarzyszyć wyprawie do Hiszpanii, by przyglądać się zabawie. Wstępne zakłady o to, że Aiken załatwi Ognistą Postać, zawierane były na zasadzie 300:1. W wieczór mityngu paskudny, zacinający deszcz sunął przez Aven. Zespół mocnych PK pod kierownictwem braci bliźniaczych Nodonna, Fiana Łamacza Nieba i Kuhala Ziemiotrzęścy mobilizował siły, by odepchnąć ulewę od stadionu za pomocą energii psychicznych. Oczekiwano, że Mistrz Bojów osobiście przybędzie do stolicy na czas, aby być świadkiem egzaminu Kandydata Aikena i jego giermka wikinga. Oczekując w królewskiej loży na paradę zawodników, Królowa Nontusvel podniosła głowę i popatrzyła na zygzakowatą linię naturalnej błyskawicy, która przebiegła ponad przezroczystym dachem stworzonym przez psychokinetyków. - Jakaż niezwykła pogoda jak na tę porę roku. Mam nadzieję, że Nodonn i jego Rosmar nie spóźnią się. - Zwróciła się do Eadone Mistrzyni Nauki siedzącej obok niej, ubranej w suknię z surowego, niezdobionego srebra. - Gomnol teoretyzuje, że nasze Latające Polowania mogą niszczyć warstwę ozonową i zmieniać klimat. - Bzdury - orzekła Eadone, czując się pewnie jako Dziekan Wszystkich Gildii i najstarsze dziecko króla. - To nic więcej niż przypadkowa burza. Być może resztka jakiegoś cyklonu tropikalnego znad Południowego Atlantyku, któremu udało się przekroczyć Przesmyk Gibraltarski. - Miejmy taką nadzieję, Dostojna Córko! - ryknął Thagdal. - Jeśli nie przestanie padać, marnie zabawimy się podczas naszej Pogoni za Delbaethem. Ten stary Ogniokształtny może po prostu zostać na swoich śmieciach w jaskini z fajką w zębach i ciepłych kapciach, jeśli plony na plantacjach nasiąkną wodą i staną się niepalne. Czeka nas piekielna robota z wytropieniem go, jeśli nie wyściubi nosa spod ziemi. - A oto i Bryan! - zawołała królowa. Teraz mówiła standardową angielszczyzną; jej uprzejmość naśladowali wszyscy Wielcy Tanu w obecności bezobrożowego antropologa. - I Greggy, a także Mistrz Rzemiosł! Całkiem przemoczeni, biedacy. Aluteyn, kochanie! Czy twoja PK nie mogłaby z tym coś zrobić? - Jestem kreatorem, Przerażająca Lady, a nie handlarzem parasoli - gderał stary, otyły Mistrz Rzemiosł. - A zresztą co złego może sprawić odrobina deszczu? My, Tanowie, powinniśmy wzmóc naszą wytrzymałość i odrzucić tę głupią akwafobię. Kto kiedy utopił się w deszczu? Bryan skłonił się parze królewskiej. - Nie było tak źle, póki nie musieliśmy przebiec z naszego pojazdu do wejścia na arenę. Dziś wieczorem jest tu taki tłum, że ramowie trzymający baldachimy nad nowo przybyłymi bez przerwy wpadali na siebie. Ktoś zachichotał, wydając głos podobny do duszenia karłowatego kurczaka. Ludzki mężczyzna ze złotym naszyjnikiem, ubrany w żakiet z długimi połami, w barwach Gildii Kreatorów, cały mokry, podszedł potykając się do Króla i Królowej, opryskując resztę siedzących w królewskiej loży, gdy zamachał rękami w pozdrowieniu. Jego małpia twarz wyrażała całkowitą, pogodną niewinność. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat. - Aluteyn utkał iluzję suchości! - wygłosił osobnik, wykonując coś w rodzaju dworskiego ukłonu i o mało nie wyleciał przez barierkę na arenę. - Ale czy iluzja może kiedykolwiek udawać prawdę? Zwłaszcza gdy pełen wody baldachim przechyli się i... - Och, zamknij się, Greggy - powiedział Mistrz Rzemiosł ze zmęczoną miną. - To był długi dzień pracy, Wielcy - powiedział do Króla i Królowej. - A czy dobrze opiekowałeś się Bryanem? Pokazałeś mu wszystkie zdumiewające tajemnice twej Gildii? - Dzięki pieczołowitości dobrej Królowej wszyscy trzej nowo przybyli rozgrzali się i osuszyli mokre stopy. - Wycieczka frapująca w najwyższym stopniu - rzekł Bryan. - Warunki szkolenia artystów i naukowców przypomniały mi pewne uniwersytety z mojej epoki. I oczywiście Lord Greg-Donnet oprowadził mnie po laboratoriach badawczych na jego własnym Wydziale Genetyki. - I czyż nie było to wspaniałe? Czyż nie było? - Dawny Gregory Prentice Brown bryknął i klasnął w dłonie. - Nie potrafię wam opisać, jaką radość sprawia rozmowa z kolegą, który umie mi opowiedzieć o niektórych najnowszych postępach nauki Środowiska! Czy zdajecie sobie sprawę, Wasze Królewskie Moście, że procent aktywnych metapsychików wśród urodzonych w ostatnim roku ludzi w Środowisku Galaktycznym wzrósł z dwóch do c z t e r e c h? Po prostu muszę ponownie przeliczyć moje studium współczynników latencji! Moja pierwotna prognoza opierała się na założeniu, że populacja jest w równowadze... ale Grenfell mówi, że tak nie jest! Implikacje tego faktu są olbrzymie. - Pewna jestem, że masz rację, kochany Greggy - powiedziała królowa. - Usiądź i odpocznij. Popatrz... nadchodzą klauni. - Och, ileż tu smakołyków? - zawołał Lord Greg-Donnet. - Mam nadzieję, że dzisiejszego wieczoru pojawi się ten wybuchający. - Zwalił się na jedno z siedzeń, przywłaszczył sobie talerz malutkich bananów ze stołu królewskich przekąsek i zaczął je zajadać wraz ze skórą. - Czy to co mówi Greggy, to prawda? - zapytała Bryana Eadone. - Uważam, że tak, Lady Mistrzyni Nauki. Zmarszczyła brwi. - Ale dla ponownego przeliczenia potrzebny będzie nam komputer. - Ależ my mamy komputer - rzekł Bryan. - Ogmol i ja używamy go do gromadzenia naszych danych. Nieco sztywno odezwał się Aluteyn: - Chłopak go naprawił. - Na paznokcie u nóg Tany! - zawołał uradowany król. - Być może nie doceniłem Aikena! Królowa patrzyła na baraszkujących komików z przylepionym do twarzy uśmiechem. - Aiken Drum zajmował się wielu rzeczami - kontynuował Mistrz Rzemiosł głosem pełnym ironii. - Udało mu się pokazać niektórym moim ludziom w hucie szkła jak naprawić wielki piec do wyżarzania. Wraz z Gomnolem konferowali nad sposobami ulepszenia aparatu do oceny zdolności mentalnych... które jak wiecie zawsze było przeraźliwie delikatne. A także nauczył pospolitą szlachtę walki latawców oraz trójwymiarowych szachów. W ostatnich dwóch tygodniach Muriah wręcz oszalało na punkcie tych nowych rozrywek. - Hm - zadumał się Król. Już wcale nie był uradowany. - Och, zwierzęta! - kwiknął Greggy. - Tylko popatrzcie na tego gigantopiteka! Czy będzie walczył? Czy będzie? - Nie na śmierć, kochanie - odrzekła Królowa. - Musimy go zachować na Wielką Bitwę. Ale będą słonie i gigantyczne psodźwiedzie z Puszczy Katalońskiej. I... popatrz tam, w tym krytym wozie. Jeszcze jeden nowy potwór! Czy nie jest przerażający? Jak krzyżówka tygrysa szablastozębego i ogromnej hieny! - Hienoluros - poinformowała Eadone. - Kolejny okaz, przywieziony przez ekspedycję afrykańską. Ostatnia, opóźniona dostawa przybyła dzisiaj. Rozległ się tusz orkiestry dętej i bębnów, przerywany uderzeniami gromu. Ukazała się parada zawodników wieczoru. Najpierw pomniejsi szarzy piechurzy, niosący różnorodne wyposażenie gladiatorów, następnie szarzy wyższej rangi, srebrni oraz ludzie i Tanowie ze złotymi naszyjnikami, w świecących oślepiającym blaskiem szklanych zbrojach o wielu kolorach i stylach. Wierzchowe chalika, na których jechali, również były opancerzone i bogato przystrojone, a liczne zwierzęta miały sierść pofarbowaną na żółto, purpurowo lub niebiesko. Aplauz zgromadzonego tłumu osiągnął natężenie prawie na granicy bólu. Przez wejście na arenę wjechali obok siebie dwaj kawalerzyści. Gigantyczny ludzki mężczyzna jechał na chaliko maści miedzianoczerwonej. Był w pełnej zbroi barwy krystalicznej zieleni, wysadzanej medalionami i najeżonej ostrzami z błyszczących topazów. Przyłbicę rogatego szmaragdowego hełmu miał podniesioną, a spod niej uśmiechała się do rozwrzeszczanych wielbicieli twarz Steina, który uderzał płazem ogromnego vitrodurowego topora w tarczę. Obok wikinga jechała wierzchem na wielkim czarnym rumaku drobna figurka, wyglądająca tak, jakby była cała pozłacana. Gdy panie zaczęły obrzucać go kwiatami, podskoczył i stanął wyprostowany na siodle, unosząc w górę lancę, z której spływał długi proporzec ze złotym godłem. - Sztandar z dziwnym godłem - mruknął Bryan. - Czy ten znak to naprawdę jest digitus impudicusl - Czcigodna Mayvar - odezwała się obojętnym tonem Królowa - pozwoliła swemu kandydatowi wybrać własne godło herbowe. Czy mam słuszność zakładając, iż ten motyw układu palców dłoni oznacza pewną ordynarną prowokację? - Wasza Królewska Mość ma absolutną słuszność - potwierdził Bryan z poważną miną. Pochód ustawił się teraz w wielki krąg wokół całej areny. Mistrz Ceremonii Sportowych oraz Lord Mieczy weszli ostatni, wraz ze swymi pomocnikami oraz zespołem sędziowskim. Gdy ci wszyscy funkcjonariusze zbliżyli się do wielkich, oddzielonych barierą schodów naprzeciw loży królewskiej, skłonili się przed Thagdalem i Nontusvel i pokierowali głośnym pozdrowieniem królewskiej pary przez zawodników i publiczność. Thagdal krzyknął głosem i myślą: - Niech się rozpoczną zawody! Widzowie usiedli na miejscach, zaś główni zawodnicy i zwierzęta wycofali się poza linie autowe. Wstępne punkty programu i numery cyrkowe zaczęły podgrzewać nastroje. Król zwrócił się do Bryana: - Jak przebiegają twe badania, zacny Doktorze? - Zebrałem znaczny zasób danych, jak niewątpliwie powiadomił Waszą Królewską Mość Lord Ogmol. Król skinął głową. - Oggy walczy dziś wieczorem, ale powiedział mi, że przeganiasz go po całym mieście... a nawet na wieś. - Ważne jest, by do zakresu badań włączyć rolnictwo, szczególnie, że waszą zasadą stało się powierzać kierowanie plantacjami wyłącznie ludziom. Byłem zaskoczony, spotkawszy aż tylu bezobrożowych pracowników zatrudnionych na bynajmniej nie podrzędnych stanowiskach. Ciekawe, że większość z nich wygląda na produktywnych i zadowolonych. - Czy to odkrycie zaskoczyło cię, Bryanie? - zapytała Królowa. Wzięła serwetkę, umoczyła ją w pucharze białego wina, a następnie otarła nią przeżuty miąższ owocowy z twarzy Lorda Greg-Donneta. Mistrz Genetyki uśmiechnął się do niej z uwielbieniem. - Znacząca jest dostrzegalna gołym okiem asymilacja. Jak rozumiem malkontentów jest stosunkowo mało, przynajmniej w regionie Avenu. Czy będzie mi wolno porównać te dane z wynikami podobnych badań w innych regionach metropolitalnych, powiedzmy Goriah i Finiah? - Niestety - odparł Król - nie będzie na to czasu. Będziemy oczekiwać zakończenia twej pracy przed Wielką Bitwą. Musi ci wystarczyć materiał, który zdołałeś zgromadzić tutaj... nawet jeśli będzie to materiał przeładowany czynnikami pozytywnymi. - Dla Muriah zbieramy śmietankę śmietanki ludzkości - rzekł Greggy z miną pełną samozadowolenia. - Prawie nikt stąd nie ucieka. Nawet kobiety. Chciałem przez to powiedzieć: dokąd miałyby się udać? - Głównie na Kersic - powiedziała Eadone. Oklaskiwała pokaz chwytania na lasso i wiązania antylopy wielkości łosia, dany przez kowbojów w pomarańczowej lamie. - Jest to wyspa na wschód stąd - wyjaśniła Bryanowi. - W waszym przyszłym świecie podzieli się na Korsykę i Sardynię. - I... banici tam mieszkają? - Niewielu - wtrącił król z lekceważącym machnięciem ręki. - Gangi słabowitych bandytów, polujących na siebie nawzajem. Co parę lat organizujemy Polowanie i oczyszczamy z nich wyspę. Lecz to marna rozrywka. - Patrzcie! Patrzcie! Mastodonty! - Mistrz Genetyki, jak i większość tłumu widzów, wrzeszcząc podskakiwał w górę i w dół. Kornacy z długimi ościeniami wprowadzili sześć kolosalnych trąbowców z zagiętymi w dół ciosami. Najwyższy miał w łopatce prawie cztery metry. Piesi rycerze Tanu, zbrojni tylko w vitrodurowe lance z wielkimi proporcami, odbyli ze zwierzętami jakąś egzotyczną corridę. Jeden nieszczęsny wojownik spartaczył zwód i został zdeptany. Tęczowy ogień jego nieuszkodzonej zbroi nagle zgasł, jakby za naciśnięciem wyłącznika. Greg-Donnet zachichotał. - Złamał mu kark. Ano... jeszcze jeden do foliowego worka Dionketa! Królowa wyjaśniła przerażonemu Bryanowi: - Zostanie wyleczony, drogi chłopcze, nie obawiaj się. Wiesz, że jesteśmy bardzo odporną rasą. Ale biedak nie ma szans na Wielką Bitwę, gdy będzie się leczył w Skórze. Przez własną niezręczność stracił ogromnie na prestiżu. Mastodonty i pozostali przy życiu rycerze wycofali się przy wtórze oklasków. - Żadne ze zwierząt nie zostanie zabite? - spytał Bryan. - Dziś wieczorem będą tylko dwie bitwy zakończone śmiercią - powiedziała Królowa. - Ach, ten występ już skończony. A teraz... Rozległa się skomplikowana melodia trąb. Mistrz Ceremonii Sportowych podszedł do schodów przed lożą królewską, Aluteyn zaś przetłumaczył Bryanowi jego zapowiedź. - Bądźcie łaskawi, Przerażające Królewskie Moście, przyjąć hołd Wojownika-Nowicjusza Steina Olesona, lojalnego sługi Kandydata Aikena Druma! Stein przygalopował na chaliko, podjechał do schodów, schylił szklany topór na długim drzewcu i zasalutował, dotykając szarego naszyjnika. Wiwaty były głośne, ale nieobowiązujące. Król wstał i gestem uciszył tłum. Stein ustawił swego wierzchowca przodem do wybranego przeciwnika. Poskramiacze zwierząt po przeciwnej stronie areny otworzyli ciężkie drzwi klatki na kółkach, gdzie siedział hienoluros. Wydawało się, że bestia płynie nad skopaną i poplamioną połacią piasku. Miała żmijowatą szyję i stosunkowo małą głowę niedźwiedzia polarnego. Ale jej korpus był przynajmniej dwukrotnej objętości niż u jeszcze nie narodzonego stopochodnego. Hienoluros mógł ważyć tonę i więcej, poruszał się szybko i zręcznie, kładąc płasko przy głowie wielkie, zaokrąglone uszy i kierując się prosto ku Steinowi ruchem przypominającym równocześnie galop i ślizganie się. Pysk zwierzęcia był szeroko otwarty, ukazując parę ogromnych górnych kłów, dłuższych niż dłoń Steina w rękawicy pancernej. - Oooch! - zapiszczał Lord Greg-Donnet. Zgodnie z obowiązującą na arenie etykietą Stein pogalopował na spotkanie stwora, w ostatniej sekundzie skręcił na bok i mimochodem wymierzył mu w zad grzmotnięcie płazem swego szklanego topora. Zwierz zawirował w miejscu, wydając coś w rodzaju sykliwego gwizdu i walnął najpierw jedną pazurzastą łapą, potem drugą. Stein wrócił i zaczął zaliczać jeszcze więcej ciosów, atakując i wycofując się, bijąc zwierzę w boki, plecy, szyję, a nawet łagodnie poklepując po płaskej głowie. Hienoluros kręcił się wściekle, próbując rozpruć brzuch chalika lub chwycić zgrzytającymi zębami dręczącego go jeźdźca. Widzowie witali każdy cios pochwalnym rykiem. Wreszcie, gdy szablastozęba bestia poczęła zataczać się od zawrotów głowy i z frustracji, wśród fanów zaczęły podnosić się pojedyncze głosy: „Dobić! Dobić!" Stein spiął wierzchowca ostrogami i zaczął galopować ciasnym kręgiem wokół chwiejącego się stwora, który stanął dęba na zadnich łapach i wydał serię krótkich, wysokich pobekiwań, podobnych do demonicznego śmiechu. Thagdal wstał ponownie i zrobił gest ręką. - Dobić! - zawył tłum unisono. I wtedy zapadła cisza, przerywana tylko łoskotem pazurzastych nóg chaliko, gdy Stein pokierował je dalej od hienolurosa i chrapliwego oddechu ziającego zwierza, czekającego na powrót wroga. Na końcu topora Steina znajdowała się pętla z tęgiego sznura. Chwyciwszy ją wiking zaczął zbliżać się i zakołysał bronią coraz szybciej zataczając nią kręgi nad swą rogatą głową. Zbliżył się do stojącego na tylnych łapach potwora z rozżarzoną każdą fasetą swej zbroi. Wirujące witrodurowe ostrze było już prawie niewidoczne. A potem skoczył, tak obliczywszy swój ruch, by zbiegł się z chwianiem się szablastozębego zwierza, i ściął mu głowę. Widzowie wybuchnęli wrzawą myśli i głosów, wrzeszcząc, klaskając i tupiąc. Thagdal otworzył furtkę przed swą lożą i zeszedł po schodach prowadzących na arenę. Na dole pomocnicy Mistrza Ceremonii rozwarli bramę w ochronnej barierze, aby Stein mógł zbliżyć się do monarchy. Wiking zdjął szmaragdowy hełm i ciężko stąpając ruszył Królowi naprzeciw. I nagle całemu tłumowi zaparło dech. Z przeciwnej strony stadionu z grzmotem kopyt wypadł czarny wierzchowiec, niosąc na grzbiecie maleńkiego jeźdźca w zbroi ze złoconego szkła. Dokładnie w chwili, gdy Stein zatrzymał się przed Królem, Aiken Drum ściągnął cugle, zmuszając chaliko do zatrzymania się z poślizgiem ledwie o metr za swoim „sługą", szczerząc zęby jak uosobienie ducha Halloween. - I zrobił to całkiem samodzielnie - powiedział dowcipniś. - Bez pomocy potężnego Mnie! Mistrz Ceremonii Sportu zmuszony był do natychmiastowego użycia swej PK, aby uchronić zmieszanego Króla od utonięcia w wielkiej chmurze kurzu podniesionej przez Aikena. Następnie urzędnik ów wystąpił naprzód i zadeklamował: - Uprasza się o ciszę podczas pasowania na rycerza przez Jego Straszliwy Majestat! - Taa - powiedział Stein spoglądając na Aikena. - Będziesz miał tę twoją okazję. Thagdal uniósł w górę wielki medalion na łańcuchu z heraldycznym wizerunkiem męskiej twarzy. Przy akompaniamencie tłumu ryczącego „Slonshal!" zawiesił go Steinowi na szyi. - Przyjmij nasze pasowanie i bądź na zawsze naszym wiernym rycerzem. Zgromadzeni wiwatowali, Królowa Nontusvel zrzuciła na dół serwetkę przewleczoną przez wspaniały rubinowy pierścień na duży palec (Steinowi zupełnie nie zrobiło różnicy, że serwetka była nieco zabrudzona bananem), panie Tanu zaczęły promieniować chucią, bardzo skrywana wrogość emanowała z panów Tanu, a stajenny przyprowadził Steinowi jego chaliko i triumfator odjechał. Aiken podążył za nim, nadając na modłę niezwykle wzmocnionej telepatii: To mój chłopak! Gdy Thagdal powrócił do loży królewskiej, był zdecydowanie w nastroju srogiej urazy. - No, no, Thaggy - uspokajała go Królowa. - Czyż ci to nie sprawiło przyjemności? - kwiknął Greggy. Rozległo się potężne trzaśniecie pioruna. - Dokładnie mój nastrój - warknął Wielki Król Wielobarwnego Kraju. - Proszę wszystkich o wybaczenie. Idę się po królewsku wysikać. - Wiecie, tak naprawdę on nie lubi ludzi. - Wesołą, niemowlęcą twarzyczkę Lorda Greg-Donneta na chwilę rozjaśnił błysk rozsądku. - Także i ty, moja Królowo, i cały twój Zastęp. Król znosi ludzkość jako zło konieczne. Ale ty wolałabyś raczej, żeby Brania Czasu nigdy się nie otworzyła. - Wstydź się, Greggy - odparła Nontusvel. - Niektórzy z mych najlepszych przyjaciół są ludźmi. Nie możesz tak mówić, niegrzeczny chłopcze. Co Bryan sobie pomyśli? Masz... zjedz sobie śliczne jajeczko na twardo. Mistrz Genetyki przyjął podawany mu srebrny półmisek i zagapił się na niego z wyraźnym zaskoczeniem. - Jajka? Jajka? Ależ to o nie, najdroższa Lady, toczy się cały spór. Jest ich ćwierć miliona, schowanych w ludzkich jajnikach! Jakże hojna, jakże marnotrawna, jakże opatrznościowa jest Matka Natura, by nadziać każdą ludzką samicę taką superobfitością jajeczek! - Spojrzał z ukosa na Bryana, wziął z półmiska jajko i zanurzył w słoiku musztardy „Grey Poupon", nim z namysłem włożył je do ust. - Czy wiesz, doktorze Grenfell, że w pliocenie Matka Natura nosi imię Tana?... albo Te, jeśli należysz do wyznania Firvulagów. - Nie rozmawiaj z pełnymi ustami, drogi Greggy - powiedziała Królowa. Łzy pociekły po gładkich policzkach wariata. - Gdybyśmy tylko mogli ją klonować! - Bryan zaś dokładnie zrozumiał, że tym razem Mistrz Genetyki nie ma już na myśli Matki Natury. - Nie uwierzyłbyś, Grenfell, jak prymitywne mam tu wyposażenie w porównaniu z moim starym laboratorium w szpitalu Johna Hopkinsa. - Przyglądaj się turniejowi, Greggy - nalegała Nontusvel. - Widzisz? To Ogmol wchodzi w szranki. Lady Eadone Mistrzyni Nauki zmierzyła Bryana spojrzeniem. - I jakież wstępne wnioski zdołałeś wyciągnąć w cią-gu pierwszych tygodni badań nad skutkami zderzenia kultur, doktorze? Nie mówiąc już o względach genetycznych, niepokoi nas, że Tanu mogą zbyt uzależnić się od ludzkiej siły roboczej i od ludzkiej techniki. Jak zauważyłeś, nikt z naszej młodzieży nie wybiera już pracy w rolnictwie. To samo dzieje się w innych zakresach praktycznego działania: w górnictwie, architekturze, budownictwie, przemyśle. - We wszystkich specjalnościach, które podlegają memu zakresowi władzy - wtrącił Aluteyn ze strapioną mina. - Dom Twórczości pęka w szwach od muzyków, tancerzy, rzeźbiarzy i uczniów krawiectwa. A wiesz, ilu zapisało się w tym roku na technologię bioluminiscencji? Pięciu! Jeszcze paręset lat i będziemy musieli oświetlać nasze miasta lampkami oliwnymi i rdzeniami trzciny zanurzonymi w łoju! - Być może macie podstawy do niepokoju - powiedział ostrożnie Bryan. Oburzony Mistrz Rzemiosł kontynuował: - I nawet mówiło się o zupełnym rozdziale sztuk i nauk, utworzeniu nowej Gildii, wyobraźcie sobie! Głównie ze złotymi ludźmi na kierowniczych stanowiskach! - Oczywiście pomysł Gomnola - zauważyła Eadone z pełnym spokojem. - Ciągnę ten wóz od dawnych lat - powiedział Aluteyn. Byłem tu jednym z Pierwszych Przybyłych, którzy sprzeciwili się sfederowaniu i skontaktowali z Brede. Nie pozostało nas już wielu wśród Tanów: Thagdal, Dionket, Maymar, Lady Eadone, Lord Mieczy, biedny stary Leyr, dąsający się w Pirenejach... Popatrz! Nawet ja nazywam te cholerne góry ludzką nazwą! Jeszcze sześćdziesiąt parę lat i milennium kultury Duat spływa do rynsztoka. Nawet najlepsi obecni wojownicy to przeważnie hybrydy! Świat idzie w diabły, jadąc wozem do wywożenia nieczystości. - Uspokój się, Bracie Kreatorze - powiedziała Królowa. Greg-Donnet pokazał zęby w szerokim uśmiechu. - Nie można zatrzymać postępu. - O, doprawdy? - rzekła Nontusvel. Szaroobrożowy odźwierny rozsunął zasłony z tyłu królewskiej loży. - Wielmożny Lord Nodonn Mistrz Bojów i jego małżonka Lady Rosmar. Wyniosła postać w różowo-złotej zbroi stanęła w drzwiach, prawie oślepiając Bryana swym słonecznym blaskiem. - Synu! - zawołała uradowana królowa. - Matko! - Tak się cieszę, że przybyłeś na czas na jego próbę. Apollińskie oblicze rozbłysło ironicznym uśmiechem. - Nie wyrzekłbym się tego za skarby świata. Kupiłem rnały prezencik dla chłoptasia Mayvar. Królowa wstała, by ucałować swego najstarszego syna. Następnie ujęła dłoń ludzkiej kobiety, we wspaniałym kostiumie i nakryciu głowy barwy jutrzenki i podprowadziła ją do ciągle oszołomionego antropologa. - I oto niespodzianka dla ciebie, Bryanie. Tak, jak obiecaliśmy! Kochany Nodonn będzie chciał zejść na arenę, by być świadkiem próby Aikien Druma, więc musicie usiąść sobie razem i odnowić znajomość. Pamiętasz Bryana Grenfella, prawda, najdroższa Rosmar? - Jakże mogłabym zapomnieć? - powiedziała Mer-cy. Pochyliła się i łagodnie ucałowała antropologa w usta, a potem popatrzyła figlarnie na swego wspaniałego Lorda. - Nie musisz być zazdrosny, mój demoniczny kochanku. Bryan i ja jesteśmy bardzo, bardzo starymi przyjaciółmi. - Cieszcie się swoim towarzystwem - rzekł Mistrz Bojów. Otworzył furtkę i zszedł schodami na arenę. Tłum na stadionie i burzliwe niebo zgodnie przemówiły gromowymi pochlebstwami. Spoglądając z przeciwnej strony stadionu Aiken zapytał Pana Mieczy: - Co to za wredny archanioł? - Wkrótce się przekonasz! Jak rozumiem, by cię wypróbować, przywiózł coś szczególnego z bagien Laar. Tagan wyszedł z bocznego schronu, by przywitać tańskiego championa. Po powitalnym ryku dla Nodonna turniej stanął w martwym punkcie. Stein, uwolniwszy się ze szklanej zbroi, ogryzał pieczoną nogę jakiegoś wielkiego ptaka. - Hej, chłopcze! - zawołał. - Ktoś z wizytą do ciebie. Twój stary kumpel, ogier z Brytyjskiej Kolumbii. Raimo Hallinen ukradkiem wsunął się do schronu, rzucając niespokojne spojrzenia bladych oczu. Żaden z wojowników ludzkich ani tańskich nie zwrócił na niego uwagi, ale pomimo to odezwał się lękliwym szeptem. - Poświęć mi tylko minutkę, Lordzie Aikenie. To wszystko, o co... Oszust osłupiał. - Co to za pieprzone bzdury: „Lordzie"? To ja, Drwalu... twój malutki, drobniutki kumpel! Aiken posłał szybką sondę za przekrwione mongolskie oczy... i znalazł chaos. W bagnie zmęczenia i lęku, znajdującym się w umyśle Raima prawie nie było przytomnej myśli. W jakiś sposób srebrny naszyjnik rozdrażnił osobiste diabły byłego drwala. Jego przeżycia podczas ubiegłych dwóch tygodni w połączeniu z owym zakłóceniem funkcji umysłowych przywiodły go na skraj obłędu. - Kobiety, Aik! Cholerne, pożerające mężczyzn tańskie suki! Wyciskają mnie jak cytrynę! Stein walnął się dłonią w grube udo i ryknął okrutnym śmiechem. Raimo tylko zwiesił głowę. Wyglądał, jakby stracił dziesięć kilo. Jego niegdyś arogancka fińska twarz była ściągnięta i krostowata, blond włosy zwisały przerzedzone spod marynarskiej czapki, a potężne ciało zapadło się pod kostiumem udającym włoski renesans: bufiaste rękawy, krótkie spodnie i sączek na genitalia. Raimo nie zwracając uwagi na drwiny wikinga podniósł złożone dłonie i padł na kolana przed psotnikiem. - Na miłość boską, Aik... pomóż mi! Potrafisz! Słyszałem, jak potrafiłeś zmusić to pierdolone miasto, żeby ci jadło z ręki. Korekcja nie była najmocniejszą stroną Aikena, ale wszedł do jego umysłu, by zrobić, co tylko zdoła dla jego zachwianej psychiki. Niektórzy z Tanu, zapisani jako uczestnicy zawodów, zaczęli patrzeć ciekawie, toteż Aiken wciągnął Raima do korytarza. Stein powlókł się za nimi, żując swą kość. - Przekazują mnie jedna drugiej - powiedział Raimo. - Te wszystkie, co nie mają dzieci... a jest ich pełen kurnik! Próbują wszystkich facetów ze srebrem... szarych też, jeśli im się spodobają. Ale jeśli się zdarzy, że nie możesz którejś zerżnąć, przestają być miłe i dostają swoje bzykanie przez... przez... Jezu, Aik! Czy nie wiesz, co potrafią zrobić z facetem noszącym tę pieprzoną obręcz? Aiken zobaczył. Przemknął szybko przez system limbieżny upokorzonego, pogrążonego w koszmarze umysłu, wyłączając obwody bólu i umieszczając zamiast nich tymczasowy układ uśmierzania, który miał pomóc... odrobinę. Gdy sprawy przybiorą najgorszy obrót, Raimo będzie mógł wycofać się tam i pozostać przy zdrowych zmysłach. Gdy uspokoiła się drgająca twarz drwala, ten zaczął błagać: - Nie pozwól, by mnie dopadły, Aik. Byliśmy kumplami. Nie pozwól, by suki Tanu wyjaiły mnie na śmierć. W drugim końcu długiego korytarza dał się słyszeć nagły wybuch śmiechu i rozmowy. Sześć wysokich postaci nieziemskiej urody, jak chmury tęczowych szyfonów, połyskujących klejnotów i powiewających blond włosów, wydzielając podniecające fale feromonów, nadpłynęło w stronę trzech mężczyzn z entuzjastycznymi okrzykami. - Pilnowałyśmy cię zdalnie i wiedziałyśmy, że tu się ukryłeś! - Niedobry, zachwycający Raimo, tak od nas uciec! - Teraz znowu musimy cię ukarać, prawda? - Siostry! Czy wiecie, kto jest ten wielki? To Stein! Weźmy sobie i jego! Nastąpiła woniejąca perfumami bieganina i uderzenie skoordynowanej siły przymusu w złotą tarczę ochronną umysłu, a potem mentalne chichoty i zuchwałe poszczypywania, które rozpaliły Aikena i wikinga pomimo postawionych zapór psychicznych. I jeden jęk: „Nie pozwól im." A potem Raimo i kobiety tanu znikli. - Jasny gwint - szepnął Stein. Aiken potrząsnął swą głową błazna. - Tam w starym, dobrym Środowisku powiedziałbym: „Co za fantastyczny przypadek." Ale nie uwierzyłbyś, co się tłukło pod czaszką tego biednego sukinsyna. Los autentycznie gorszy od śmierci! Po prostu nie może zaprzestać rżnięcia tych zwariowanych dziwek! - Fatalnie, że nie udzielasz lekcji na ten temat - zauważył Stein. - Aikenie Drum! - rozległ się myślowy i wokalny rozkaz Lorda Mieczy. - Nakazuje ci się zademonstrować twą siłę przed Królem, szlachtą i pospólstwem Muriah. - O-o. Wyruszani. - Kanciarz podniósł głowę, spojrzał na Steina po raz pierwszy z powagą i powiedział: - Jeśli mnie tam wykończą, Mayvar zaprowadzi cię do miejsca, gdzie jest ukryta Sukey. - Idź, chłopcze, i kopnij ich w dupę - odparł wiking. - Zechcijcie, Przerażające Królewskie Moście, przyjąć hołd noszącego złoty naszyjnik człowieka, Aikena Druma, Kandydata sponsorowanego przez Czcigodną Mayvar Twórczynię Królów, Prezydenta Gildii Jasnosłyszących. Aiken podjechał na czarnym wierzchowcu, by złożyć swe uszanowanie. Oklaski były prawie tak szalone jak te, którymi witano Mistrza Bojów. Nodonn stał we własnej osobie u stóp schodów, w towarzystwie Tagana oraz Mistrza Ceremonii Sportu, z odkrytą głową i wyrazem łaskawości na jaśniejącej twarzy. Gdy wiwaty ucichły całkowicie, odezwał się: - Aikenie Drum... twoja Czcigodna Protektorka zaznajomiła nas z twymi godnymi uwagi talentami metapsychicznymi. Ale nie te zalety będziemy oceniać dzisiejszego wieczoru, gdy rozważymy twą kandydaturę. Zamiast tego zbadamy podstawowe atrybuty, którymi muszą odznaczać się należący do naszej drużyny bojowej: odwagę, zdecydowanie, inteligencję. Zademonstruj je, gdy spotkasz się z przeciwnikiem, którego dla ciebie wybrałem... Jego imię, wedle mędrców z Goriah, brzmi Phobosuchus. Większość jego gatunku wyginęła prawie pięćdziesiąt milionów lat temu. Ale kilka osobników przeżyło jako żywe skamieliny na południe od mego miasta, w rozległym ujściu rzeki Laar, gdzie potwory morskie o długich szyjach przychodzą, by wylegiwać się w słońcu i rozmnażać. Potęgą mego umysłu poskromiłem go i przywiozłem tutaj, by wypróbować twe umiejętności. Ale pouczam cię, Aikenie Drum, abyś pamiętał o prawidłach sportu! Nie wolno ci używać jawnych sił mentalnych w walce z Phobosuchusem, tylko siły cielesnej, odwagi i wrodzonego sprytu. Pogwałć nasze zasady, a zmasowana pogarda szlachetnej drużyny unicestwi cię. Przez tłum przeleciał niski pomruk. Skłócone uczucia telepatyczne zawirowały wokół małej figurki w złotej zbroi, niektóre wrogie, inne drwiące lub bojaźliwe, ale jeszcze inne... Niech mnie diabli, pomyślał Aiken. Sądzę, że większość z nich pragnie, abym wygrał! Gdy Nodonn skończył swe ostrzeżenia, Król dał sygnał rozpoczęcia walki. Aiken podniósł jedną ręką lancę ze swym proporcem, salutując najpierw loży królewskiej, a potem tłumowi widzów. Drugą dłonią, zatoczywszy chaliko, by stanąć twarzą do środka areny, pokazał Mistrzowi Bojów układ palców widniejący na jego sztandarze. Rozległy się gromkie wiwaty. Okuta ciężkimi sztabami brama koło zagród dla zwierząt rozwarła się, ukazując ciemny otwór, podobny do jaskini. Nodonn wykrzyknął równoczesny rozkaz myślą i głosem. - Phobosuchusie, wystąp! Na arenę wybiegł smok, a potem zatrzymał się pośrodku pola, rozdziawiając szczęki i sycząc jak wybuchający gejzer. Widzowie odpowiedzieli wrzaskami przerażenia i szaleńczym aplauzem na widok nowości, jakiej jeszcze nigdy nie widziano na arenie Murłah. Phobosuchus okazał się potwornej wielkości krokodylem. Jego czaszka mierzyła dwa metry długości, a zęby w niebieskawoszarej paszczy były wielkości dużych bananów. Patrząc sardonicznymi, podobnymi do kocich oczami, jak zbliża się czarny wierzchowiec bojowy Aikena, Phobosuchus przysiadł na piasku podkuliwszy łapy i znieruchomiał. Jego ciało miało przynajmniej piętnaście metrów długości, zaś grzbiet zbrojny był wystającymi, kostnymi tarczami. Kaprys Mistrza Bojów dodał do naturalnych pasów bladej zieleni i czerni biegnących po ciele bestii jego własne, heraldyczne barwy różu i złota. Rozwścieczony piskami tłumu, jaskrawymi światłami oraz bolesnymi ukłuciami mentalnymi, które zaaplikował mu właśnie Nodonn przy użyciu swego talentu poskramiania, Phobosuchus zaczął szukać czegoś na pożarcie. Bił na boki zębatym ogonem, wypuszczając niezdrowe kłęby piżma z gruczołów kloacznych. A potem wzniósł potężne ciało wysoko nad ziemię i wystartował pośpiesznym galopem w stronę najprawdopodobniejszego celu. Pionierska „szkocka" planeta Dalriada, gdzie wychował się Aiken Drum, nie miała miejscowych krokodylowatych ani też ekoinżynierowie nie uznali tego właśnie gatunku gadów za stosowny dodatek do miejscowej fauny. Tak więc Aiken nie miał najbledszego pojęcia o tym, jakie stworzenie na niego szarżowało. Zdecydował, że to musi być smok. Smok, który mógł mknąć jak koń wyścigowy i był gruntownie rozwścieczony. Etykieta zawodów stanowiła, że Aiken musi spotkać nadbiegającego potwora z odwagą i zdecydowaniem. Mocno chwycił w garść lancę i wbił ostrogi w szerokie barki wierzchowca... ...i całkiem zapomniał o panowaniu myślowym nad nim. Czarne chaliko wydało rozgłośny wrzask strachu i zrzuciło go. Ze wszystkich sił pomknęło na przeciwległy koniec areny, zaś młodzieniec w złotej szklanej zbroi niezdarnie podniósł się z ziemi, wystawił lancę do góry i rzucił się w nogi, a Phobosuchus z przyjemnością następował mu na pięty. Nastąpiła chwila przerażonego milczenia, a potem widzowie zaczęli wesoło i niepohamowanie wiwatować. Niebiosa dodały fanfarę grzmotów, co natchnęło krokodyla do zaryczenia w odpowiedzi. Robił to z zamkniętym pyskiem, goniąc Aikena wzdłuż jednego z boków areny, a potem drugiego. Równocześnie klauni, sędziowie, poskramiacze zwierząt, zamiatacze odchodów, rycerze Tanu w kolczastych, wysadzanych drogimi kamieniami zbrojach oraz pełni godności urzędnicy przewracali się jeden na drugiego oraz skakali lub lewitowali z pierwszych rzędów widowni w panicznej ucieczce przed szarżującym potworem. Zbliżywszy się do schodów prowadzących do loży królewskiej, gdzie Nodonn, Tagan i inni wysocy rangą obserwatorzy stali jak kolekcja ogromnych, wyrzezanych z drogich kamieni figur szachowych, Aiken nagle zmienił kierunek biegu. Zakreślił płaski zakręt w stronę centrum areny, mając Phobosuchusa o dwa czy trzy metry za sobą. Zwierzowi zaczęło nieco brakować tchu. Aiken wbił koniec lancy w piasek przed sobą, wepchnął go głęboko i przebierając rękami wspiął się na nią w płynnym skoku o tyczce, który wyrzucił go w powietrze jak złoty pocisk. Wylądował z boku potwora, w odległości jednej długości jego ciała. Stwór zawahał się, a potem spłoszyła go lanca z proporcem, która jeszcze drżała wbita w ziemię. Phobosuchus zatrzymał się i przywarł brzuchem do piasku. Zwrócił przerażającą, rozwartą paszczę w stronę złotej marionetki tańczącej przy jego boku. Aiken rzucił się do tylaęgo końca wielkiego krokodyla, nim potwór zdążył zmienić pozycję swego potężnego cielska, i wreszcie dotarł do jego ślepego punktu. Podskakując lekko jak jesienny liść pobiegł wzdłuż guzowatego i błyszczącego jak emalia grzbietu, utrzymując równowagę jak mistrz zrywki pni, podczas gdy gad wił się i kręcił, daremnie próbując odkryć, co ta dziwna zwierzyna teraz zamierza. Nagle krokodyl zamarł. Tłum zgodnie westchnął. Aiken padł na kolorową kanciastą skórę i chwycił się kurczowo tarcz kostnych. Phobosuchus serią gwałtownych wierzgnięć usiłował zrzucić intruza, który doń przywarł. Kłapał zębami wydając odgłos rozdzieranego drewna, podskakiwał, zwijał się i miotał swym trzytonowym cielskiem, daremnie próbując zedrzeć z siebie Aikena czarnymi szabliskami pazurów. Ogon gada wznosił chmury pyłu, który na chwilę zakrywał zarówno smoka, jak i złotego kleszcza. Ale gdy wreszcie bestia przerwała swe manewry dla chwili odpoczynku, Aiken nadal pozostał w tym samym miejscu, leżąc na swym opancerzonym brzuchu między dwoma szeregami tarcz grzbietowych, tuż za przednimi łapami. Phobosuchus opadł znowu na brzuch, sycząc z rozczarowania. Gdy pysk zwierza, mniej więcej długości ciała Aikena, zamknął się, złocisty sztukmistrz nagle skoczył na nogi i pomknął po karku krokodyla, między jego oczami i przez całą długość schylonej do ziemi głowy, by wreszcie zeskoczyć z końca pyska. Potwór gapił się w jakimś pełnym fascynacji osłupieniu, gdy Aiken sprintem rzucił się do swej lancy i wyrwał ją z ziemi. Wrócił biegiem tą samą drogą przez głowę gada na jego łopatki z postrzępionym purpurowym proporcem powiewającym nad zakurzonym złotym hełmem. - Zabij! Zabij! - wzywał jednym głosem tłum. Phobosuchus ryknął rozpaczliwie. Rozwarł szczęki i uniósł potężny łeb jak przęsło koszmarnego mostu na wysokość większą niż wzrost Aikena. Trzymając lancę w gotowości, człowieczek spojrzał z góry smokowi w oczy. Zdolność jasnowidzenia ukazała Aikenowi strukturę czaszki pod grubą, strojną skórą: za oczodołami znajdowały się dwa otwory ciemieniowe. Aiken wybrał prawy z nich, wbił weń lancę i natychmiast zeskoczył z grzbietu stwora, wycofując się na bezpieczną odległość. Phobosuchusa znów ogarnął paroksyzm wstrząsów, bowiem smoki nie umierają łatwo. Ale wreszcie wielkie ciało legło w prochu miotane dreszczami, Aiken zaś wyciągnął z krwawiącego mózgu złamaną lancę z porwanym proporcem. Bardzo powoli podszedł do królewskich schodów. Stał tam, czekając na niego, król Thagdal. Oraz uśmiechnięta królowa, z boku zaś Mistrz Bojów, wyniosły i wspaniały. I była też wysoka, przygarbiona postać w szatach śliwkowej barwy, która oczyściła jego zakurzoną zbroję jednym gestem ręki i podała mu nowy sztandar, fioletowy pióropusz oraz płaszcz podobny do mieniącego się purpurą i czernią nieba o przedświcie, w którym miał stanąć przed królem. Trzykrotnie Mistrz Ceremonii musiał zakrzyknąć: "Uprasza się o ciszę podczas pasowania przez Jego Straszliwy Majestat!" by wreszcie widzowie uciszyli się. Pan Mieczy stanął u boku suwerena i podał pochwę, z której Thagdal wyciągnął ametystowy miecz. Dzierżąc klingę w jednej ręce, w drugiej zaś złoty jelec, król trzymał broń poziomo przed twarzą jaśniejącego młodzika. - Dostępujesz zaszczytu naszego pasowania i rozkazujemy ci być na zawsze naszym wiernym rycerzem. Jakie wybierasz sobie imię jako wstępujący do szlachetnej drużyny bojowej Tanów? Myślowy głos Mayvar o przyciszonym tonie wypełnił całą arenę. Nie wolno mu wybierać swego imienia. Ja mu je wybiorę we właściwym czasie. Ale ten czas jeszcze nie nadszedł. Królewskie wargi zacisnęły się, a elektryczność statyczna poruszyła blond kędziorami jego brody. - Ustępuję przez szacunek dla mej Czcigodnej Siostry, twojej Protektorki i Pani. Zachowasz swe ludzkie imię aż do czasu, który ona... przewiduje, iż nadejdzie. Przyjmij więc ten miecz, Lordzie Aikenie Drum, i noś go w mej służbie podczas Pogoni za Delbaethem. Niziołek szczerząc zęby przyjął błyszczącą klingę. Lord Mieczy przywiązał mu pochwę wraz z pendentem, a tłum wykrzyknął: Slonshal! W górze, w loży królewskiej, Lord Greg-Donnet przechylił się przez barierkę, wiwatując i siejąc okruchami żółtka na twardo. - Dobry chłopak! Zuch chłopak! Dobra robota! - Zwrócił się do Mistrza Rzemiosł, przyglądającego się z kamienną powściągliwością ceremonii na dole. - Teraz już wiemy, że chłopiec jest równie dzielny, jak utalentowany w swych metafunkcjach. Być może Mayvar nie wypadła aż tak z roli, jak obawialiśmy się, hę, Aluteyn? - Przestań gadać jak osioł, Greggy. Jest jeszcze Ognista Postać. Dzieciak nie ma najmniejszej szansy, by z nim skończyć. Greg-Donmet zarechotał. - Tak uważasz? Bukmacherzy stawiają w zakładach na niego trzysta do jednego. A raczej robili to, zanim zdmuchnął smoka. Czy zainteresowałby cię mały zakład ze mną na boczku, na takich samych warunkach? Na arenie w dole Mayvar objęła swego protegowanego. Król i Mistrz Bojów wspięli się schodami do loży z ponurymi z niezrozumiałych powodów minami. - Zakład? - Aluteyn Mistrz Rzemiosł wzdrygnął się, a potem zamyślił. - O nie, Greggy. Jestem przeciwnego zdania. W żaden sposób. - Tego się obawiałem - westchnął wariat. Sięgnął po następne jajko. ROZDZIAŁ JEDENASTY Pod wysuniętym cyplem Avenu trimaran żeglował na zachód. Płytką słoną laguną sunął pod tchnieniem metapsychicznego wiatru wzbudzonego przez Mercy, choć Bryan protestował, że dzień jest zbyt bezwietrzny na żeglugę. Przez dłużący się na całe godziny czas zmieniali się przy sterze. Mercy śpiewała dziwnie znajomą Pieśń Tanów, a przed nimi wydymał się czerwono-biały żagiel, zakrywając odległy ląd stały i wschodni kraniec Kordylierów Betyckich ze szczytami uwieńczonymi śniegiem. Jak dziwnie jest, myślał, nie posiadać się z radości wywołanej jej bliskością, pędem i słońcem. Jak dziwnie pomyśleć, że to jest Ziemia. Dolne partie zboczy Smoczego Łańcucha Avenu, który kiedyś stanie się górami Majorki, ciemne od posadzonych tam lasów i uprawnych łąk, gdzie hipariony, antylopy i mastodonty żyły w królewskich rezerwatach łowieckich. Te zaś żółtawe wzgórza z prawej burty, teraz na pół skryte w mgiełce, za sześć milionów lat staną się wyspami o nazwach Ibiza i Formentera. (Ale nigdy już nie pomknie jachtem po lazurowych falach przed Punta Roya, bo wody plioceńskie są białawe jak mleko i takie same są jej rozglądające się z zachwytem oczy, w których odbija się morze.) Jakie to dziwne. Z grubych pokładów soli i gipsu, osadzonych podczas licznych regresji i transgresji Basenu Śródziemnomorskiego, wznosiła się bryła Półwyspu Balearskiego. Spływające z Avenu na południe rzeki wyrzeźbiły w mineralnych osadach kaniony i słupy, wieże i sterczyny, zabarwione pastelowymi pasami i połyskujące w czarodziejskim przepychu... A wszystko to zniknie w epoce Środowiska Galaktycznego bez śladu, zatopione pod niewyobrażalną ilością ton wody, która wciśnie nawet samo dno morza na dwa i więcej kilometrów w dół, tworząc głębiny tam, gdzie w tej chwili plioceńskie płycizny migotały w kilwaterze trimarana. Jakie to dziwne. Po długim czasie otoczyły ich mielizny, które następnie sfalowały się w oślepiające gipsowe diuny, gdzie błyszczały miraże, a wśród nich wznosiły się zwietrzałe wieżyczki skał magmowych. Były tam pagórki i urwiska. Łódź wpłynęła w dziwaczny, długi fiord, gdzie ustąpiła biel, a pojawiła się purpura i szarawy błękit na zerodowanych zboczach starożytnych popiołów i skorii wulkanicznej oraz złamane stożki żużlu, lekko przykryte lasami iglaków. Ale podległy Mercy wiatr pozwalał im płynąć przed siebie przeciw prądowi, póki wreszcie nie znaleźli się na otwartej przestrzeni słonych bagien, pokrytych żywą, wiecznie zieloną roślinnością, która zdawała się ciągnąć bez końca, aż po mglisty zachodni horyzont. - To jest Wielkie Krzaczaste Błoto - poinformowała go. - Hiszpańska rzeka zasila je słodką wodą z Gór Betyckich, owych wysokich szczytów, które my nazywamy Sierra Nevada. Obniżony poziom zasolenia stworzył środowisko o wiele mniej wrogie życiu niż wybrzeża śródziemnomorskich lagun. Tu trawy, turzyce i namorzyny prosperowały na płyciznach, było też wiele rozrzuconych wysepek z krzakami, drzewami liściastymi i kiściami kwitnących pnączy. Nad głowami wirowały mewy i jaskrawo upierzone gołębie. Różowo-czarne flamingi porzuciły wyławianie skorupiaków z kałuż i odleciały, wydając krzykliwe trąbienia, gdy wdarł się do ich królestwa ślizgający się po wodzie trimaran. - Zatrzymamy się tutaj - powiedziała Mercy. Jej psychokinetyczny wiatr zelżał do najsłabszego powiewu. Wciągnęli spinakier i wpłynęli do prześlicznej zatoczki, gdzie wysoki występ piaskowca pokryty drzewkami laurowymi i tamaryszkiem osłonił ich cieniem przed promieniami słońca. - Sama Laguna Południowa kończy się tam, gdzie wpłynęliśmy do Długiego Fiordu - poinformowała Bryana. - To bagno ciągnie się na zachód jeszcze przez sto pięćdziesiąt kilometrów mniej więcej, za nim zaś są wyschłe jeziora, piach i alkaliczna pustynia aż po sam Przesmyk Gibraltarski. Wszystko to leży głęboko poniżej poziomu morza, jeśli nie liczyć wulkanu Alboran i kilku mniejszych stożków. Nic tam nie żyje prócz jaszczurek i insektów. Dokładnie sklarowała liny. Zostawiając mu zwijanie żagli, poszła do małej kabiny po koszyk, do którego zapakował lunch: butelkę autentycznego Kruga rocznik 03, kupioną na czarnym rynku w Muriah, kawał miejscowego odpowiednika sera cheddar, kiełbasę z gęsich wątróbek, świeże masło, bagietę i pomarańcze. Pora roku była zbyt późna na czarne czereśnie. - Gdybyś tylko wtedy w przyszłości na mnie poczekała - powiedział Bryan - jedlibyśmy to samo na morzu koło Ajaccio. Wszystko zaplanowałem. Rejs, kolację pod korsykańskim księżycem... - I obowiązkowe kochanie się. Drogi Bryan! - Jej rozpalone oczy zamgliły się. - Chciałem się z tobą ożenić, Mercy. Pokochałem cię od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem. Dlatego musiałem pójść w ślad za tobą, nawet jeśli to oznaczało dotarcie aż tutaj. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka. Wietrzyk poruszył gęstą grzywę jej kasztanowatych włosów związanych z tyłu wąską wstążką. Nie miała na sobie sukni egzotów, lecz bardzo prosty kostium kąpielowy w kolorze zieleni i bieli, skrojony w stylu ich poprzedniej epoki. Tylko naszyjnik, błyszczący w wycięciu stanika, przypominał mu o przepaści dzielącej obecnie Mercy od Rosmar. Co to miało za znaczenie? Co znaczyła którakolwiek ze zmian, intrygi egzotów, cyniczne oddanie mu jej pod opiekę przez tańskiego kochanka, gdy wyruszał w swą niedorzeczną Pogoń. Mercy była tu z nim i była realna. Wszystko inne jest zmyśleniem, o którym należy zapomnieć... a przynajmniej odłożyć myśl o nim na później. Choć zmieni się ziemia lub zmieni niebo, pamiętać będę o niej... - Czy dali ci szczęście? - zapytał. Podzieliła chleb szklanym nożem i pokroiła ser. - Czyż nie widzisz, Bryanie? - Jesteś inna. Bardziej żywa. W naszym świecie nigdy nie śpiewałaś. - Skąd mógłbyś o tym wiedzieć? Tylko uśmiechnął się. - Cieszę się, Mercy, że tutaj potrafisz śpiewać. - Nigdy nie pasowałam do świata, w którym znalazłam się przez urodzenie. Nie śmiej się! Nas odmieńców jest więcej, niż potrafisz sobie wyobrazić! Potworów. Z atawizmami. Bez względu na to, jak wiele razy bywałam u doradców, jak zatruwano mi mózg chemikaliami czy stosowano głęboką korekcję, nigdy to nie pomogło mi poczuć się zaspokojoną czy zadowoloną. Żaden mężczyzna... wybacz, jeśli to ci sprawia ból!... żaden mężczyzna nie dał mi nic więcej nad chwilową pociechę. Nigdy nie znałam istoty ludzkiej, którą mogłabym prawdziwie pokochać. Nalewał szampana. Wypowiedziane przez nią słowa nie miały znaczenia i dlatego nie sprawiały mu bólu. Była tutaj wraz z nim. Nic innego się nie liczyło. - To były latentne zdolności, Bryanie. Teraz to wiem. Tutejsi dopomogli mi zrozumieć. Wszystkie te silne metapsychiczne napięcia uwięzione, nieużywane i nierealizowane. Ale szarpiące mnie... rozumiesz? Czynni metapsychicy Środowiska mają swą Jedność. Ale nic podobnego nie czekało mnie na Starszej Ziemi. Nie miałam żadnej przynależności. Nie miałam odpoczynku. Nigdzie nie zaznałam spokoju... Odrobinę ulgi przynosiły mi narkotyki, nieco większą muzyka i moja praca przy średniowiecznych widowiskach w Irlandii i Francji. Ale tak naprawdę to się na nic nie zdało. Byłam outsiderką, osobą niedostosowaną. Taki kawałeczek nieużytecznej piany na naszej słynnej puli ludzkich genów. - Mercy... - Kochałbym cię bez względu na wszystko. Ze wszystkim. - Teraz koniec z tym! - Roześmiała się wesoło i wzięła z jego rąk kielich pieniącego się wina. - Bardzo dobrze wiesz, że tonęłam w beznadziejnym zamęcie, obijając się jak ćma pod latarnią uliczną. Odgrywałam swą rolę w zamku i znajdowałam innych zagubionych, by dzielili ze mną łóżko. I tłumiłam niemało swego bólu w oparach sinsemilli. Staromodny nałóg. Pali się ją, by uzyskać błogostan. Zabrałam ze sobą trochę sadzonek, by ją tu uprawiać... nie marząc nawet, że już nigdy więcej nie będę jej potrzebowała. To miejsce, ci ludzie, wszytko jest tym, za czym tęskniłam nie wiedząc o tym. - Jedynym czego pragnęłam - powiedział - byłaś ty. Jeśli nie możesz mnie kochać, jedynym moim życzeniem jest twoje szczęście. Położyła mu palce na wargach, a potem podała swój kieliszek szampana, by się z niego napił. - Mój kochany. Jesteś wyjątkowym człowiekiem, drogi Bryanie. Na swój własny sposób być może równie niesamowity jak ja. - Nie będę ci się narzucał, jeśli jesteś z nim szczęśliwa... - Ćśśś. Zupełnie nie rozumiesz, jak to jest tutaj. Wszystko jest nowe. Nowy świat z nowymi obyczajami. Nowe życie dla ciebie i dla mnie. Kto może wiedzieć, co się zdarzy? Podniósł wzrok znad kieliszka wina i napotkał jej roziskrzone spojrzenie, ciągle nie rozumiejąc jej słów. - Czy wiesz, co oni we mnie wyzwolili? - zawołała. - Czego dokonał ten złoty naszyjnik? Stałam się kreatorką!... Nie z tych, którym podobne zdolności służą do tkania iluzji, wynajdywania różnych rzeczy czy kształtowania dzieł sztuki. Lepszego gatunku! Najwybitniejsi z kreatorów Tanu potrafią tylko zbierać energię i kanalizować ją. To potrafię. Ciskać błyskawice, rzucać słupy światła, powodować, że różne rzeczy robią się zimne lub gorące. Ale ja równie dobrze potrafię robić coś innego, coś, czego nie potrafi żaden Tanu! Mogę brać powietrze, wilgoć, unoszący się pył i jakiekolwiek materialne śmiecie, które potrafisz sobie wyobrazić, ugnieść je, zamieszać i zmienić w coś zupełnie nowego. Popatrz! Tylko popatrz! Skoczyła na równe nogi, aż zakołysał się statek i sięgnęła do nieba jak bogini wzywająca wiatr, błoto, wodę bagienną, celulozę, cukier, kwasy i estry z trawy. Błysk płomienia, odgłos eksplozji... Trzymała w dłoni czereśnie. Roześmiana, prawie zamroczona radością, pozwoliła czarno-czerwonym owocom zwisać ze swej dłoni. - Ujrzałam je w twoim umyśle! Twój ulubiony owoc, którym chciałeś uraczyć swą prawdziwą miłość! A więc... oto są, by uzupełnić piknik, który musieliśmy aż tak długo odkładać. Będziemy mieli je wraz ze złotymi jabłkami Hesperyd! To nie może być realne, powiedział sobie. W całym tym świecie tylko ona jedna jest prawdziwa. Tak więc, gdy upuściła czereśnie na wielką serwetę, którą rozłożyli na stole do map, był spokojny i uśmiechnięty. Owoce były zimne, kropelki kondensacji wodnej okryły jak perełki soczyste sercowate kształty. - Oczywiście ciągle uczę się używać tej siły. I nie ma gwarancji, że przekażę ją w pełni rozwiniętą moim dzieciom, ponieważ tak wysokie umiejętności pojawiają się w sposób nieprzewidziany. Ale kto wie? Może pewnego dnia będę umiała manipulować nawet genami! Nodonn myśli, że to jest możliwe, choć Gomnol i Greggy są przeciwnego zdania. Ale nawet bez tego potrafię dokonywać rzeczy wspaniałych. Rzeczy cudownych! - Sama zawsze byłaś cudem - powiedział. (Niestety dziecko czyje dziecko?) - Ach, głupiutki - krzyknęła udając zagniewaną. - Oczywiście Thagdala. Pierwsze zawsze musi być jego. Przecież znasz nasz ius primae noctis. Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? - Znaczenie ma tylko to, że cię kocham. Zawsze będę cię kochał, bez względu na to, czym jesteś. - A czym, jak uważasz, jestem? - Zajrzała do jego umysłu i jej wybuch złości był tym razem prawdziwy. - Nie jestem konkubiną Nodonna! Jestem jego żoną. Wziął mnie i tylko mnie. Oraz szesnaście kobiet Tanu i czterysta latentnych kobiet ludzkich przed tobą... - Nie obchodzi mnie to, Mercy. Przestań czytać w moich myślach! Nic nie poradzę na to, w jaki sposób pojawiają się moje myśli. Nie mają nic wspólnego z moją miłością do ciebie. Odwróciła się do niego plecami i skierowała wzrok w dal nad moczarami. - Pewnego dnia, gdy skończy się Thagdal, on będzie królem. Gdy uzna, że ma pełne poparcie drużyny bojowej, rzuci staremu człowiekowi wyzwanie nie bacząc na Mayvar i wygra Heroiczny Pojedynek. Ja będę jego królową. Żadna z innych jego kobiet nie miała metafunkcji równających się z moimi. Egzotki były jałowe z wyjątkiem pięciu, które miały córki i poumierały. Ludzkie kobiety... były piękne i płodne, ale żadna nie miała talentów tak świetnych jak ja. Wszystkie zostały porzucone. Ja - nie. Po tym, jak urodzę dziecko Thagdalowi, będę miała inne od Nodonna. Nawet jeśli nie umiem manipulować genami, mogę nauczyć się dzielić zygoty za pomocą mej psychokinezy i mieć bliźniaki, nawet trojaczki, równie łatwo jak pojedyncze dziecko. Za pomocą Skóry urodzę je łatwo i bezboleśnie znowu i znowu i znowu. Mogę mieć setki! I żyć tysiące lat. I co na to powiesz? - Jeśli tego chcesz, życzę ci tego. Jej oburzenie zniknęło, gdy ujrzała, jak niepocieszony i zrozpaczony stał się w obliczu perspektywy jej apoteozy. Stał na kołyszącym się pokładzie i poruszał się lekko, by zachować równowagę. Podeszła do niego, otoczyła mu szyję obnażonymi ramionami i przytuliła się całym swym delikatnym ciałem. - Bryanie, Bryanie, nie bądź smutny. Czyż nie powiedziałem ci, że to jest nowy świat? Nie mogę ci obiecać, mój kochany, że będę należeć tylko do ciebie, ale nie musisz się obawiać, że cię odrzucę. Na pewno nie, jeśli okażesz się miły i dyskretny. Na pewno nie... jeśli mi pomożesz. - Mercy! Zamknęła mu usta swoimi. Nagle zalała go fala jej ciepła i blasku, zmywając wszelkie wątpliwości i strachliwe podszepty logiki. Ucałował i zamknął jej szalone oczy, a jego wizja prawdziwego świata zbladła, gdy otworzył się przed nim jej żar. Gdy złączyły się ich umysły, tak samo złączyły się ciała, łatwo i doskonale, jakby brały się nawzajem anioły, a nie mężczyzna i kobieta. Uniósł ją i uwielbił, a ona w odpowiedzi uniosła go jeszcze wyżej, aż oboje dopełnili złączenia w słonecznym wybuchu radości. - Tak właśnie jest z nami - powiedziała. - Gdy umysły i ciała są w słodkiej harmonii, to właśnie przydarza się kochankom. I już nigdy nie zgodzisz się na nic innego. - Tak - potwierdził. - Tak. - I pomożesz mi? - Zawsze. W każdy możliwy sposób. - Pamiętaj o swej obietnicy, gdy się ockniesz, kochanie. Jeśli prawdziwie mnie kochasz. Jeśli prawdziwie pragniesz mego szczęścia. Mam wrogów, kochanie. Mogą zrobić mi krzywdę, mogą postarać się, abym nigdy nie osiągnęła tego, co mi obiecano. Musisz mi dopomóc. Powiem ci kiedy. Potrzebuję cię. Usłyszał własny głos: - Tylko pozwól mi zostać. - Oczywiście. - Teraz słoneczna ulewa złagodniała, stała się łagodna i przyciemniona, gdy wciągały go głębiny. - Zostaniesz ze mną i będziesz mnie kochać. Tak długo, jak zdołasz. ROZDZIAŁ DWUNASTY W wielkim holu Domu Korekcji leżało okryte przezroczystym całunem ciało, wystawione na widok publiczny na katafalku z czarnego szkła. Następujący Wielcy Wysokiego Stołu przyszli oddać mu hołd: królowa Nontusvel, Eadone Mistrzyni Nauki, Dionket Uzdrowiciel, Mayvar Twórczyni Królów, Aluteyn Mistrz Rzemiosł, Lord Poskramiacz Sebi-Gomnol oraz Kuhal Ziemiotrzęśca, syn Królowej, który był zastępcą Nodonna i drugim co do siły psychokinetykiem. Do pozostałych z Wysokiego Stołu należeli: Imidol Zastępca Lorda Poskramiacza, druga rangą wśród jasnosłyszących Riganone, Królewski Interrogator Culluket oraz Anear Kochająca; wszyscy byli dziećmi Nontusvel. Prócz nich Katlinel Czarnooka, półludzka córka obalonego Lorda Poskramiacza Leyra. Natomiast nieobecni byli uczestnicy Pogoni za Delbaethem: Wielki Król Thagdal, Nodonn Mistrz Bojów, Tagan Lord Mieczy, Bunone Nauczycielka Wojny, Fian Łamiący Niebo, Alberonn Pożeracz Umysłów i Bleyn Champion. Rządzący Wielobarwnym Światem spojrzeli na martwe ciało Anastasji Astaurowej, złączyli umysły i wznieśli Pieśń. Całun ściśle przylegał do jej otwartych oczu, rozdętych nozdrzy, zaciśniętych zębów widocznych zza rozchylonych warg i wdzięcznej szyi w złotym naszyjniku. Białe jak sól i jak śnieg były jej wspaniałe piersi i tors, pokryte maleńkimi, kulistymi dzwoneczkami, które kryły też jej nogi, ręce i zręczne ręce chirurga. Mowa myśli, pełna barw i odcieni, z szybkością prądu elektrycznego łączyła zgromadzonych żałobników. NONTUSVEL: Żegnaj Tasha-Bybar. Tak cudowna i niestety nieżywa, ty, najdziwniejszy z darów Ziemi dla nas, nigdy nie zrozumiana i nigdy nie nasycona, cierpiąca męczarnie nawet po przekształceniu, tańcząca, by znaleźć wyzwolenie w groteskowej śmierci. DIONKET: Wariacja na temat jej tańca z szablami z nieprzewidzianym rozwiązaniem. A może było inaczej? GOMNOL: Była geniuszem! Należało ją uratować! DIONKET: Zespoły moich korektorów trudziły się przez trzy tygodnie, by ją odbudować wewnątrz Skóry, ale jej umysł nie był zdolny do współpracy. Zbyt wiele czynników negatywnych: ogromny szok od ciosu miecza, zadawnione szaleństwo, całkowite wypalenie wewnętrzne naszym kochaniem, podświadome dążenie do unicestwienia. Nawet u szczytu kariery była jak nieszczelne naczynie siły życiowej, niedostosowana, której nie dopomogło przekształcenie transseksualne. ALUTEYN: Nikt inny nie posiadał jej umiejętności operowania. GOMNOL: Żaden tański chirurg nie mógł się z nią równać. Żaden ludzki chirurg nie potrafiłby i nie chciałby dokonać wielkiego dzieła tak, jak ona. EADONE: Była tą, która otwierała ludzkie łona, gwarantowała nam Tanom przeżycie. Przed jej przybyciem nasza rasa z trudem utrzymywała się pod tym okrutnym słońcem, rozmnażając się powoli, jakże powoli. Ale ona ukazała nam drogę przezwyciężenia naszych ograniczeń biologicznych, pokazała, jak przełamać wszelkie przeszkody i zakwitnąć życiem, które dało nam władanie planetą. Chwała zmarłej Tashy-Bybar, która nas ocaliła! ALUTEYN+GOMNOL: Chwała. MAYVAR: Z czasem sami moglibyśmy się ocalić. EADONE: Z zastępczymi ramami? Wątpliwe. ALUTEYN: Nawet teraz, Czcigodna Siostro, Firvulagowie przewyższają nas liczebnie jak cztery do jednego. MAYVAR: A mimo wszystko to co mówię, jest prawdą. NONTUSVEL: Posłuchajcie Mayvar. Ona mówi prawdę, choć jej wizja może różnić się od posiadanej przez mój Zastęp. O tak... potrafimy i możemy przeżyć o własnych siłach. Jeśli idzie o to jak, to z całą pokorą wskazuje na owoc mego łona, na dzieci Thagdala i Nontusvel, silnych mężczyzn i kobiety, czystej krwi Tanu, bez ludzkiej domieszki, siedzących przy naszym Wysokim Stole, przywódców naszych Gildii. To oni są prawdziwym zbawieniem naszej rasy! Te dzieci... mój Zastęp... i ich własne potomstwo są żywymi dowodami zdolności Tanów do życia tu na Ziemi, naszą gwarancją ciągłości rasy. Nie będę lekceważyć dobrej roboty Bybar ani wkładu innych naszych ludzkich dobroczyńców. Ale niech zostanie przyjęte do wiadomości, że Tanu zdolni są przeżyć nawet bez domieszki ludzkich genów! Zastęp Nantusvel, dwieście czterdzieści dwoje mocnych, dowiodło, że są w pełni dostosowani do życia na tej planecie. KUHAL+IMIDOL+RIGANONE+CULLUKET+ANEAR: Niech słowa Królowej-Matki zostaną zapamiętane. To w naszym Zastępie jest prawdziwe przeżycie! EADONE: Współczynnik reprodukcyjny waszego potomstwa jest nadal znacznie poniżej optimum, Królowo i Siostry. Ale możemy przyznać, że wasz ród jest najsilniejszy wśród pełnokrwistych. GOMNOL: Nie możecie jednak zaprzeczyć, że ludzkie geny ocaliły genetyczną skórę Tanów! W przeciągu mniej więcej sześćdziesięciu lat krzyżowania międzygatun-kowego współczynnik przyrostu ludności Tanu wzrósł dziesięciokrotnie. A do hybryd należy większość waszych najlepszych wojowników, wasi najlepsi kreatorzy i większość poskramiaczy. CULLUKET: Niemniej kwestionujemy obecnie mądrość dalszego rozcieńczania naszego dziedzictwa. IMIDOL: A przede wszystkim, Bracie-Poskramiaczu, kwestionujemy twój plan dotyczący aktywnej ludzkiej kobiety, imieniem Elżbieta. GOMNOL: Więc o to chodzi. ANEAR: Drogi Adoptowany Bracie, my z Zastępu żywimy tylko życzliwość wobec mieszkańców krwi Tanu i ludzkiej. I przyjmujemy lojalnych złotych ludzi, takich jak ty, którzy tak bardzo wzbogacili nasze życie na tej planecie. Ale musimy uważać, byśmy nie roztrwonili naszego dziedzictwa, płodząc coraz to więcej hybryd. RIGANONE: Wola Tany lepiej będzie wypełniana przez przyrost Tanów czystej krwi. Wigor Zastępu dowiódł, że prawdziwy ród Tanu może się należycie reprodukować, chociaż w słabszym tempie. KUHAL: Klęski oczekują nas, jeśli będziemy nadal krzyżować się z ludźmi. Nasz szlachetny Brat Mistrz Bojów ostrzegał nas przed tym od dziesiątków lat. Ale byliśmy tak zaślepieni dobrodziejstwami ofiarowywanymi przez ludzkość, że nie chcieliśmy słuchać jego upomnień. CULLUKET: Perspektywa dzieci zrodzonych z Thagdala i Elżbiety zmusiła nas do ich wysłuchania. GOMNOL: Król popiera mój plan całkowicie. Z zapałem! EADONE: Podobnie jak to było ze mną i Aluteynem. A jednak... Muszę się przyznać do pewnych złych przeczuć, dotyczących roli ludzkości w naszym Wielkim Królestwie. Thagdal również zastanawiał się nad tą sprawą. Z tego powodu poleciliśmy antropologowi, człowiekowi Bryanowi Grenfellowi dokonać studium skutków zderzenia się kultur, abyśmy lepiej mogli zrozumieć przebiegi prądów psychokulturowych, zarówno dobroczynnych, jak złowrogich. KUHAL: Nam z Zastępu nie potrzeba ludzkiej antropologii! Same nasze instynkty rasowe wystarczą, by ukazać zbliżające się nieszczęście! IMIDOL: My i nasza matka zrozumieliśmy, co trzeba zrobić, jeśli dziedzictwo Tanów ma przetrwać. Jeśli tylko geny Elżbiety zmieszają się z naszymi, prawdziwi Tanu będą skazani na zagładę. Mówimy: skończyć z wszelkim mieszaniem! Powrócić do starych obyczajów, póki nie za późno! ALUTEYN: Wylać nasze dzieci wraz z kąpielą? Bzdura! Ty i Nodonn obawiacie się tylko, by wasza drogocenna dynastia nie została pozbawiona władzy. EADONE: Niemniej, Mistrzu Rzemiosł, nasz Brat-Poskramiacz Imidol podniósł poważny problem. NONTUSVEL: Najdroższa Siostro... jesteśmy przekonanie o jego powadze! GOMNOL: O Adoptowana Rodzino, popatrzcie na tę sprawę rozsądnie. Ta tęsknota za dawnymi dobrymi czasami jest daremna. Studiowałem zapisy Lorda Historyka Senieta. Czy zapomnieliście, jak naprawdę rzeczy się miały przed przybyciem ludzkości? Czy chcecie powrócić do życia w prymitywnych fortecach pośród dziczy? Czy cofniecie się do kultury myśliwsko-zbierackiej Firvulagów? Żyliście jak dzikusy, nim podzieliliśmy się z wami naszą techniką i naszymi genami! NONTUSVEL: Nie całkowicie, drogi Gomnolu. Było to prostsze życie, to prawda. Nawet w przybliżeniu nie tak wspaniałe. Ale mieliśmy ramów, którzy nam służyli. A nasi młodzi ludzie interesowali się wówczas rzemiosłem... ALUTEYN: Nie jak ci obecni cholerni dyletanci. Gdyby nie ludzie i hybrydy, cała gospodarka poszłaby w diabły. NONTUSVEL: Ależ Aluteynie. Przesadzasz. Należę jak ty do Pierwszych Przybyłych, chociaż królową byłam zaledwie przez osiemset lat. Dobrze żyliśmy w owe dawne dni. Polowaliśmy, by zdobywać żywność, jak również dla sportu. Na niewielką skalę odbywał się handel z Finoilagami, by uzyskiwać drogie kamienie, futra, pożyteczne zioła i błyskotki. A my w zamian dawaliśmy im nasze wspaniałe tekstylia i szklane zbroje. Czy pamiętasz, jak dzielnie sprawiali się nasi wojownicy, gdy uroczyście odprawiano pieszo srogą Wielką Bitwę, walcząc wręcz, bez żadnych ludzkich kontyngentów wojskowych, stających między naszymi wojownikami i Starym Wrogiem? Czy pamiętasz te bitwy na Złotym Polu Firyulagów? I jak radowaliśmy się zdobywając Miecz Sharna i niosąc w triumfie owo trofeum do domu? Może potrafili je nam wyrwać następnego roku, ale my ćwiczyliśmy się, planowali, wzmacniali nasze umysły i mięśnie do następnej Bitwy... i zwyciężaliśmy! To były wielkie dni, drogi Mistrzu Rzemiosł! Ale teraz... przez czterdzieści lat z rzędu przemagaliśmy Firvulagów w Bitwie z pomocą wojowników ludzi i hybryd. Jak stęchły staje się smak zwycięstwa! A jeśli Wróg zniechęci się do tego stopnia, że odmówi walki? MAYVAR: To będzie dowodem, że przynajmniej oni wspięli się ewolucyjnie o jeden stopień. DIONKET: Moralnie, choć nie umysłowo. CULLUKET: Lordzie Uzdrawiaczu, nie możesz po mnie oczekiwać, że będę bez protestu siedział, gdy ty i Czcigodna Twórczyni Królów flirtujecie z herezją przeciwną naszemu wspaniałemu ideałowi walki! ALUTEYN: Wykąp swą herezję w szczynach chalika, chłopczyku! Twierdzę, że to czego nam potrzeba, to mniej zabijaków, a więcej techników! Te proste przyjemności barbarzyństwa są całkiem w porządku. Ale do mnie należy dbanie, aby szklarskie piece miały dosyć opału, a żywność i napoje docierały na stoły. Pamiętam, jak to było, gdy trzeba było popędzać tańskich rzemieślników, których bardziej interesowała walka, rżnięcie kobiet i Polowanie niż wykonywanie dziennej porcji roboty. Och, dawne czasy miały swój czar! Przyznam, że ja sam taplałem się w jusze i ciskałem piorunami wraz z najlepszymi. Ale nie można porzucić postępu, tak jak nie można udawać, że Brama Czasu nigdy się nie otworzyła. Bo tak się stało! Ludzie przybyli. Myśmy ich wykorzystywali. I teraz dawne dobre czasy przeminęły. NONTUSVEL: Możemy przywrócić to, co było w nich najlepsze. KUHAL: Nie jesteśmy przeciwnikami postępu materialnego, Mistrzu Rzemiosł. Ale sprzeciwiamy się erozji naszych tańskich ideałów i zastępowaniu ich obcymi, ludzkimi wartościami. Pacyfistyczne sentymenty Lorda Dionketa, Lady Mayvar i ich zwolenników są dobrze znane... obojętne, czy nazwać je herezją, czy ewolucją moralną. Ale większość z nas nie podziela ich filozofii. Jest to filozofia słabeuszy, hybryd oraz ludzi! GOMNOL: Nasz Psychokinetyczny Brat zniekształca rzeczywistość. Wszyscy noszący naszyjniki ludzie, z wyjątkiem paru nienormalnych o niewłaściwej reakcji na wzmocnienie mentalne, są lojalni wobec rasy Tanów. A jeśli idzie o erozję waszych ideałów... kiedy byliście silniejsi? Rządzicie światem! A mój plan może tylko uczynić te rządy jeszcze świetniejszymi. Zgodziłbym się, że czasy się zmieniły. Ale to nie jest wasza macierzysta planeta. Zaadaptowaliście się i nadal będziecie adaptować się do warunków ziemskich. A to jest w pełni zgodne z wolą Tany. KUHAL: Wdzięczni jesteśmy Lordowi Poskramiaczowi, że zechciał objaśnić nam naszą religię. GOMNOL: Wasze podejrzenia co do mego planu są zupełnie pozbawione podstaw. On nie stanowi jakiegokolwiek zagrożenia dla waszej dynastii. Czy Thagdal zaaprobował by ów plan, gdyby tak było? Czy kwestionujecie wizję waszego własnego króla? EADONE: Plan dotyczący Elżbiety jest podniecający. Jestem zafascynowana perspektywą przyśpieszenia mentalnego rozwoju naszej rasy od uśpienia do aktywności, przez włączenie jej dziedzictwa do naszego. Być wolnym od sztucznego działania naszyjników! Widzieć, jak nasze potomstwo dorasta i staje się prawdziwie metapsychiczne! Widzieć ich posiadających boskie siły, być może większe nawet niż te jakie mają metapraktykujący Środowiska! Nie będzie więcej tragedii czarnego naszyjnika, nie będzie wypalonych młodych mózgów Tanów, niezdolnych wytrzymać wzmocnienia. Mając geny Elżbiety możemy ewolucyjnie pójść na skróty, dokonać epokowego skoku. Zamiast czekać przez tysiące, a może miliony lat, by osiągnąć aktywność, możemy ją ujrzeć jeszcze za naszego życia... ALUTEYN: Przyznaję, wspaniałe marzenie. GOMNOL: Żadne marzenie! Rzeczywistość... jeśli nie odwrócicie się plecami od mego planu z powodu przesądnego strachu lub szowinizmu rasowego czy też małostkowej polityki. Antropolg udowodni wam, że przybycie ludzkości do Wielobarwnego Kraju przyniosło o wiele więcej dobra niż zła. Daję za to głowę. IMIDOL: Możesz to zrobić, skoro już o tym mowa. NONTUSVEL: Ależ... opanujmy emocje. GOMNOL: Twój Zastęp mówi o czystości rasowej. Kompletnie nienaukowe pojęcie! Każdy biolog ze Środowiska powiedziałby to wam. Po prostu spójrzcie obiektywnie na wasze rzekomo czyste tańskie pochodzenie...! Recesywni Firvulagowie wyskakują jak diabeł z butelki przy co trzecim porodzie. KUHAL: Pilnuj się, Lordzie Poskramiaczu! Ród naszej matki jest nieskalany. Nigdy nie urodziła żadnego z Wrogów. GOMNOL: Jeśli to prawda, to pozbywacie się właśnie tych alleli, które chcecie utrwalić! I chcecie użyć Zastępu jako głównego inwentarza hodowlanego! Do diabła, przecież ród Firvulagów jest aktywny metapsychi-cznie! Spytajcie Lady Mistrzynię Nauki. Greggy i ja zaprzestaliśmy przekonywania was do krzyżowania się z Wrogiem. Ale Elżbieta przedstawia wyjątkową okazję genetyczną! Aktywny człowiek posiada geny, które nie tylko podwyższają ogólną przeżywalność, jak to jest z latentnymi, ale także zapewnią wam wielki skok ewolucyjny, o którym mówiła Lady Eadone. Mój plan prowadzi do spełnienia przeznaczenia Tanów! KUHAL: Znowu ośmielasz się interpretować wolę Tany. NONTUSVEL: Dla Bogini odpowiedniejsze byłoby działanie przez naszą własną linię Tanu. Obawiamy się, że geny Elżbiety zmienią nas w ludzi, rozumiesz. Lub przynajmniej w rasę, która byłaby całkowicie nie-Tanu. KUHAL+IMIDOL+RIGANONE+CULLUKET+ANEAR: Nie potrzebujemy ludzkości! Lepiej będzie, gdy spełnimy nasze przeznaczenie bez ludzi! GOMNOL: Więc czemu sam Nodonn wziął za żonę kobietę mojej rasy? (konsternacja) GOMNOL: Może lepiej będzie, jeśli skierujecie swego Następcę Tronu na podyplomowy kurs znajomości świętej woli Tany. NONTUSVEL: Nie zniżaj się do bluźnierstwa, Lordzie Poskramiaczu. Jasno wyraziliśmy nasz pogląd, że doceniamy dobrodziejstwa, zapewnione nam przez ludzkie geny: silniejsze ciała, podwyższona płodność, wzmocnienie metafunkcji poskramiania i kreacji. A w przypadku drogocennej dla nas Rosmar uzyskaliśmy rzadko spotykane i zdumiewające udoskonalenie siły kreacji, nigdy nie spotykane u naszych tańskich adeptów. Ona jest kimś całkowicie wyjątkowym! Wartość jej genów jest oczywista. Widzimy w niej stosowną małżonkę naszego przyszłego króla. Drogi Nodonn miał wiele żon. A że liczy sobie zaledwie osiemset lat, może mieć jeszcze o wiele więcej, jeśli będzie miał na to ochotę. Ale nie odchodźmy od tematu naszej rozmowy. Twój plan, Adoptowany Synu, daleko wykracza poza już istniejące między dwiema rasami zwyczaje dotyczące łączenia się. Ludzka kobieta imieniem Elżbieta nie jest podobną do ciebie czy Rosmar osobą o uśpionych talentach. Jest aktywną klasy mistrzowskiej, której geny zaiste muszą mieć fantastyczny potencjał. Lord Greg-Dunnet twierdzi, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa całe jej potomstwo będzie aktywne, choć może nie w tak potężnym stopniu, jak matka. Nalegał także, by w celu jak najszybszego osiągnięcia aktywności całej rasy jej jajeczka były implanowane nosicielkom zastępczym. Ale nie ramapiteczkom! Kobiety ludzkie i tańskie miałyby rodzić te cudowne dzieci! A kto może nas zapewnić, że ta cała nowa generacja hybryd pozostanie wierna ideałom Tanu? To będzie nowa rasa. Logiczne jest, że przede wszystkim lojalna wobec własnego gatunku. EADONE: Istnieje takie niebezpieczeństwo. ALUTEYN: Nie myślałem o takiej możliwości. I wiem, że Greggy nigdy nie rozmawiał z królem o sztucznej implantacji. Thagdal zabawę wyobraża sobie na zupełnie inny sposób. GOMNOL: To śmiechu warte! Dzieci Elżbiety będą w takim samym stopniu Tanu, jak wszystkie inne hybrydy. Właściwe ich wychowanie to zapewni. KUHAL+IMIDOL+RIGANÓNE+CULLUKET+ANEAR: Zastęp nie zgadza się. Istnieje tylko jeden sposób zapewnienia bezpieczeństwa dziedzictwu Tanów. Ta aktywna kobieta musi umrzeć. GOMNOL: Nie wolno wam zniszczyć jej genów! Czy chcecie czekać miliony lat, nim osiągniecie aktywność? Przyszłe pokolenia określą was jako gorzej niż krótkowzrocznych! A gdy później wróci wam rozum, będzie już za późno. Przez Bramę może już nigdy nie przyjść nikt podobny do Elżbiety! NONTUSVEL: Niestety. Gdybyż tylko ona nie przyszła. GOMNOL: Ale tak się stało. Twierdzę, iż wolą Tany jest, by tego faktu nie zmarnować... I przestań mi dalej zawracać głowę religią. Przynajmniej nie do chwili, gdy Bogini da ci plan ze stemplem ZATWIERDZAM! Bo mój równie dobrze może zgadzać się z jej najwyższą wolą, jak twój. ALUTEYN: Do bani z tym całym gadaniem, że za miliony lat staniemy się aktywni! Dobrze wiemy, co za miliony lat wydarzy się na Ziemi. Z ramów wyewoluują ludzie. A my wymrzemy! I taka będzie wola Tany! Być może Thagdal ma słuszność, aprobując plan Gomnola. Przynajmniej pozwoli to naszemu ludowi przez wiele wieków bawić się w metapsychików, nim znikniemy bez śladu. Podkręci nasze siły umysłowe do poziomu aktywnego i wtedy mamy wszelkie szansę na wykombinowanie sposobu, jak wydostać się z tej zasranej planety! NONTUSVEL: Aluteyn, kochanie. Opanuj się. ALUTEYN: Gdybyśmy tylko mogli mieć pewność. Te cholerne, bezcenne geny Elżbiety... Gdyby tylko nie były takie... ludzkie. GOMNOL: Ile razy muszę wam udowadniać czystość moich motywów? Tylko najlepsze interesy Tanów leżą mi na sercu. I tak było od początku! NONTUSVEL: Ale nadal istnieje ten niepokojący problem nadmiernego uzależnienia naszej rasy od ludzkości. Musze wyznać, że nie bez drżenia oczekuję wyników badań Bryana. KATLINEL: A co będzie, jeśli badania wykażą, że zderzenie kultur jest w dużym zakresie niekorzystne? Czy wy, członkowie Zastępu, będziecie domagać się śmierci całej rasy ludzkiej? Czy również wybijecie takie hybrydy jak ja? Czy to jest ten tajny plan, o którym przez cały czas myślicie? NONTUSVEL: Och, Kathy. Jak możesz myśleć o czymś takim? KATLINEL: Oni wszycy o tym myślą, Królowo-Matko. IMIDOL: Nonsens. CULLUKET: Jesteś przepracowana, Siostro Kreatorko. Pozwól, że dam ci coś na uspokojenie. KATLINEL: Nie, dziękuję, Bracie Korektorze. Nie, dziękuję! EADONE: Gdy w okresie Rozejmu powróci Thagdal, musimy z tym skończyć. Z pewnością istnieje jakiś kompromis. KUHAL+IMIDOL+RIGANONE+CULLUKET+ANEAR: Nigdy w sprawie Elżbiety! ... ALUTEYN: Jest jeszcze jeden czynnik, o którym nikt nie wspomniał. My tu dyskutujemy o groźbie genetycznej, a co z inną? Czy on wpasuje się w plan Gomnola? Czy też Aiken Drum umknął uwadze Lorda Poskramiacza? GOMNOL: Zapewniłem króla Thagdala i zapewniam również was, że chłopiec nie jest niczym więcej niż mentalną gwiazdą nową. Jego umysł wypali się równie szybko, jak szybko zabłysnął. W przeciągu najbliższego miesiąca zmieni się w bełkoczącego idiotę. IMIDOL: Czy zbadałeś go swymi psychometrycznymi gadżetami i udowodniłeś to, Bracie Poskramiaczu? GOMNOL: Wiesz bardzo dobrze, że Lady Mayvar nie pozwoli, bym wtrącał się do spraw jej wielkiego i poczciwego protegowanego, Bracie Poskramiaczu. IMIDOL: I to by było na tyle, jeśli idzie o gwarancje. Powiedz nam, Czcigodna Siostro: na twój honor jako Twórczyni Królów, czy młodzieniec Aiken Drum jest mentalną gwiazdą nową? MAYVAR: Nie. Ale również nie stanowi zagrożenia dla naszej rasy. GOMNOL: Nawet jeśli się nie wypali, jest tylko nieszkodliwą niedogodnością. Kawalarzem z pewnym urokiem osobistym, działającym na pospólstwo. Nie spotkaliście się dotychczas z tego rodzaju istotą ludzką. ANEAR: I lepiej, że nie. RIGANONE: Nodonn nie traktuje lekko Aikena Druma. Z jakiego innego powodu nalegałby na wspólny z nim udział w Pogoni za Delbaethem? EADONE: To nie jest istotny problem. Najważniejszym czego musimy się dowiedzieć, jest to, czemu ten czarujący, nieszkodliwy żartowniś został przyjęty do rodziny przez Mayvar Twórczynię Królów. Mówmy bez ogródek. Czy podczas Wielkiej Bitwy Aiken Drum rzuci wyzwanie? MAYVAR: Jeśli taka będzie wola Tany, aby mój złoty chłopak przeżył Pogoń za Delbaethem, to owszem. EADONE: Czy Aiken Drum jest płodny? MAYVAR: Jest. EADONE: Czy wyzwie Nodonna? MAYVAR: O to sama musisz go zapytać. NONTUSVEL: Człowiek? Człowiek wyzywający mego Nodonna? KUHAL+IMIDOL+RIGANONE+CULLUKET+ANEAR: Broń Pani Tano! EADONE: Czy władze metapsychiczne Aiken Druma są dość potężne, by zwyciężyć Mistrza Bojów? MAYVAR: Tanie jednej wiadomo. ALUTEYN: Wiesz przecież, co nastąpi jeśli chłopiec wygra, nieprawdaż, kuzynko? Wyzwie Thagdala! Czy na tym polega twoja gra, Czcigodna Siostro? MAYVAR: Strzeż się, Aluteynie Mistrzu Rzemiosł. Ja nie bawię się w gry! Ja tylko dokonuję mego Tworzenia tak, jak rozkazuje mi Bogini i nie tobie, ani Zastępowi, ani całej drużynie bojowej Wielobarwnego Kraju mnie pouczać, jak mam sprawować mój pradawny urząd... A może ośmielisz się? (Przerażenie.) ALUTEYN: No, już kiedyś sfuszerowałaś z Lugonnem, a więc nie ma pewności. MAYVAR: Tak jak powiedziałeś, Mistrzu Rzemiosł, nie ma pewności. Ale wolę Bogini w tej sprawie może pokazać tylko Walka. Niech nikt z tu obecnych nie ośmiela się wtrącać do mego Tworzenia. CULLUKET: Nikt się nie wtrąci... jeśli twoje motywy są zgodne z ideałami Tanów. MAYVAR: A więc ponownie, Młody Korektorze, oskarżasz mnie o herezję. CULLUKET: Czy zaprzeczasz, że od dawna przeciwstawiałeś się filozofii walki? Czy zaprzeczasz swej sympatii dla zdradzieckiego heretyka Minanonna, który sprzeniewierzył się swemu urzędowi Mistrza Bojów głosząc, iż Tanowi i Firvulagowie powinni być braćmi na dobre i na złe? AMYYAR: Nieszczęsny Minannon wyprzedził swą epokę i był nieostrożny. I zapłacił za swą pochopność pięćset lat temu. CULLUKET: Ale tobie i Dionketowi niełatwo popsuć szyki! Chętnie wzięlibyście na wstrzymanie, aby tylko posadzić na tron waszą ludzką marionetkę. DIONKET: Czcigodna Twórczyni Królów i ja jesteśmy lojalni wobec rasy Tanów i zdecydowani ujrzeć, jak jej przeznaczenie dopełnia się w chwale. I upominam cię, Bracie Korektorze, abyś zwracając się do starszych od ciebie czynił to z całym szacunkiem. NONTUSVEL: Ojej. Jakże trudno połapać się w tym wszystkim! Cullukecie, synu mój, nie możesz nikogo oskarżać o herezję tylko z tego powodu, że woli spokojne życie od Polowania i walki. Zawsze wśród nas byli odznaczający się łagodnym charakterem. IMIDOL: I stają się coraz liczniejsi. W szczególności wśród hybryd. KATLINEL: My, hybrydy, jesteśmy lojalni wobec rasy Tanu! To jest nasza rasa! Ale jeśli herezją jest przekonywanie Thagdala, by spojrzał świeżym okiem na stare, gwałtowne zwyczaje, które miały swe źródło na zapomnianej planecie w nieosiągalnej galaktyce... to może jesteśmy winni! NONTUSVEL: Oczywiście nie, Kąty. Jestem pewna, że Cull nie miał tego na myśli. Ależ... wielu z Zastępu przejawia pokojowe nastawienie, chyba że Firvulagowie popełnią jakiś czyn niesłychanie prowokujący... MAYVAR: A nawet wówczas są tacy, którzy wyrzekają się przyjemności ukarania złoczyńców w rodzaju Delbaetha na rzecz bezpiecznego pozostania w domu w naszej stolicy, podczas gdy inni zajmują się Pogonią. ALUTEYN: To się do ciebie odnosi, Cull. Nigdy nie wykonywałeś należącej do ciebie brudnej roboty. NONTUSVEL: Nie będziemy się kłócić! Nie będzie więcej mowy o herezji. Zakazuję tego. EADONE: Nasza Przerażająca Królowa jest mądra. Słuchajcie jej. NONTUSVEL: Trzeba rozważyć jeszcze jedną potencjalną konsekwencję sprawy Aikena Druma. Zajmijmy się jeszcze raz planem Lorda Gomnola. Załóżmy, że stanie się tak, iż w nieokreślonej przyszłości geny aktywności kobiety imieniem Elżbieta złączą się nie z nasieniem naszego ukochanego Thagdala, lecz z należącymi do tego całkowicie ludzkiego samca? EADONE: Tano zmiłuj się nad nami! Tu leży prawdziwe zagrożenie naszego rasowego przeznaczenia! ALUTEYN: Karą za urodzenie ludzkiego dziecka jest śmierć rodziców i potomka. NONTUSVEL: Jak można by ją wymierzyć, gdyby Aiken Drum został Wielkim Królem? IMIDOL: Rasa czynnych ludzi występująca przeciw nam! RIGANONE: Zostalibyśmy zmiażdżeni. CULLUKET: Niech nasza lojalna Lady Twórczyni Królów rozproszy nasze obawy! MAYVAR: Mogę dokonywać mego Tworzenia tylko tak, jak podpowiada mi Bogini. IMIDOL: I Gomnol! Czy nasz ludzki brat manipuluje nami wszystkimi w jakimś nowym eksperymencie, tak jak manipulował nami od chwili, gdy przybył przez Bramę Czasu? GOMNOL: Może zechcesz wyzwać mnie do walki o stanowisko Prezesa Gildii przez manifestacje naszych sił, Bracie Poskramiaczu? NONTUSVEL: O nie! Wszyscy przestańcie, natychmiast! Istnieje tylko jeden sposób, w jaki możemy uporządkować ten bałagan. EADONE: Powiedz nam, Siostro i Matko. NONTUSVEL: Musimy poprosić Brede o orzeczenie. EADONE+ALUTENN: Znakomicie. Thagdal z pewnością zgodzi się z nią. RIGANONE: Przecież nie można przewidzieć, co ta stara, tajemnicza Pani O Dwóch Twarzach powie! Ona nigdy nie miesza się do spraw Wielkiego Królestwa. I w ogóle nie jest prawdziwą Tanu... Jest kimś zupełnie odmiennym. ANEAR: Kimś przerażającym. EADONE: Posłuchajcie mnie, strachliwa młodzieży. Brede jest najstarsza i najmądrzejsza, jest naszą przewodniczką i pierwszym dobroczyńcą od czasów, gdy cała galaktyka wystąpiła przeciw nam. To ona miała wizję, pozwalającą na przeniesienie Pierwszych Przybyłych na nasze tutejsze Wygnanie. KUHAL: To prawda, Lady Mistrzyni Nauki. Ale pamiętajmy także, że Brede przywiozła na tę Ziemię zarówno Tanów, jak Firvulagów. W jakiś ukryty sposób związana jest z przeznaczeniem obu ras. Nie możemy być pewni... NONTUSVEL: Możemy tylko mieć nadzieję, że Brede wybierze to, co będzie najlepsze dla obu. Możemy nawet modlić się, by wybrała to co najlepsze dla wszystkich trzech ras!... A teraz, moi najukochańsi, chcę, abyście znów połączyli ze mną swe umysły. Ale tym razem nie będziecie śpiewać Pieśni dla naszej nieszczęsnej, zmarłej siostry Bybar, ale dla nas wszystkich żyjących na tej planecie, wygnanych i przerażonych. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Po prawie dwóch tygodniach Pogoni wszystko sprowadziło się do dwóch rzeczy: wielkiej, ciemnej jamy w górze i paskudnego wyboru. - A cóż złego w pogonieniu go pod ziemią? - zapytał Aiken Drum. Nodonn obdarzył swego maleńkiego rywala spojrzeniem pełnym politowania. - Pieszo? Bez psodźwiedzi, pomocnych w tropieniu i odwracaniu uwagi? Siedzieli obaj na kompletnie zdrożonych chalikach, czekając, aż inni przywódcy wielkiego Polowania dotrą do półki skalnej przed wejściem do jaskini. Kilka tuzinów amficjonów kręciło się wokół, wyjąc z frustracji. Żaden nie ośmielił się wejść głębiej niż na dwa czy trzy metry w głąb groty, z której płynął zimny, wilgotna wy wyziew. - Rzućmy okiem na to, co jest w środku - zaproponował Aiken. Wyczarował ognistą kulę energii, podobną do płynącej w powietrzu flary i posłał ją lotem do ciemnej rozpadliny. Obaj Myśliwcy podążali za nią jasnowidzeniem. Wpłynęła do potężnej komory, całej najeżonej stalaktytami i stalagmitami, z szerokim jeziorem pośrodku. Po jego drugiej stronie niski, sklepiony korytarz prowadził dalej w głąb góry, Aiken zaś skierował psychoenergetyczną flarę do tego otworu, którym wylewała się podziemna rzeka. Około pół kilometra dalej tunel zacieśnił się, a strop obniżył, wreszcie rzeka przewalała się do przepaści, w ciemność tak czarną, że światło flary nie zdołało jej rozjaśnić. Przez chwilę obaj metapsychicy ujrzeli w swych umysłach wodospad zlatujący jak wstęga gazy w nicość. A potem flarę gwałtownie zgaszono. Z głębin doleciał słaby dźwięk śmiechu. - Ty mnie też - powiedział Aiken pod adresem dalekiego Ognistego Kształtu. Wierzchowiec króla wdrapał się na skaliste zbocze, tuż zaś za nim Stein, którego monarcha polubił, Lord Celadeyr z Afaliah, Lady Bunone Nauczycielka Wojny i z piętnastu członków grupy, posiadających PK dostateczną, by pomóc swym słabnącym wierzchowcom we wspinaczce. Ponieważ Delbaeth miał zwyczaj bombardować prześladowców piorunami kulistymi, Pogoń nie mogła wznieść się w powietrze. - I co? - warknął Thagdal. - Wlazł w ziemię - odrzekł Mistrz Bojów, Król zdjął swój diamentowy hełm, zgarbił się w siodle i przygryzł złocistego wąsa. - Do diabła z tym wszystkim. Po tak dalekiej pogoni. - Robi to za każdym razem - zauważył Celadeyn z Afaliah, wzruszając ramionami w akwamarynowym pancerzu. - Wyprzedza cię z jednej plantacji na drugą. Pozwala myśleć, że już go masz w pułapce, a potem wyskakuje za twymi liniami, smaży paru szarych na skwarki i każdego innego, którego przyłapie znienacka i potem dalejże na wyścigi. Prowokuje cię, abyś go utrupił! Taki jest nasz Delbaeth. I zawsze kończy w taki sam sposób: znika w jakiejś cholernej jaskini, a ty wychodzisz na durnia. - Diabelnie bystry jak na Firvulaga, Celo. Lord Afaliah spiął swe chaliko ostrogami i przepchnął się wśród psodźwiedzi do wejścia do jaskini. - Czy prosiłbym cię o pomoc przeciw zwykłemu straszydłu? Przynajmniej dobra nasza, że Delbaeth chodzi własnymi drogami i nie bierze udziału w Bitwie!... To jest całkiem nowy szyb wentylacyjny. Przynajmniej udało nam się przepędzić go dalej na zachód niż kiedykolwiek przedtem. Ta część Kordylierów jest już u diabła w zębach i dochodzi do Przesmyku. Król splunął. - Nie mam pojęcia, gdzie się u diabła znajdujemy, nie mogąc przeprowadzić zwiadu z powietrza. Steinie, czy zostało ci choć trochę piwa? Wiking podał mu wielką manierkę. - Teraz, gdy Ognista Postać jest pod ziemią - odezwał się Celadeyr - można bezpiecznie latać, jeśli tak sobie życzysz, Wasza Królewska Mość. Schowa się tam na szereg dni, by wypocząć. Można polecieć do Afaliah bez żadnego niebezpieczeństwa. - Zrezygnować? - zawołał Stein. - Mamy jeszcze całe trzy dni do pieprzonego Rozejmu! Nadal istnieje szansa, żeby go przyskrzynić! Wszyscy jeźdźcy roześmiali się. Bunone Nauczycielka Wojny, przerażająca w srebrnym spiczastym hełmie, nadającym jej wygląd drapieżnego ptaka, oświadczyła: - Delbaeth nie wyjdzie. Czy ty i twój zuchwały pan podążycie za nim do środka? - Czemu nie? - zapytał Stein, a Myśliwcy roześmiali się ponownie. - Powiedziałem, że załatwię go dla ciebie - powiedział Aiken do króla. - A prawdę mówiąc obiecałem. Jeśli nie dostanę Delbaetha, zostanę wypieprzony z Bitwy, prawda? - Sformułowanie dziwaczne - odrzekł król z grzecznym uśmiechem. - Ale wniosek jest prawidłowy. Podczas tej pogoni miałeś mnóstwo okazji, by dotrzymać twej przechwałki. Jeśli wrócimy do Muriah odniósłszy porażkę, będę uważał twoją ofertę licytacyjną dotyczącą Steina za unieważnioną. Przede wszystkim należałoby ukarać cię za bezczelność samego wejścia do licytacji, ale w uznaniu twoich licznych i wartościowych osiągnięć w tym naprawienia komputera, skłaniam się do wspaniałomyślności. Będziesz mógł wystąpić walcząc w Wielkiej Bijatyce wraz z innymi ludzkimi wojownikami w złotych naszyjnikach. Ale nie możesz aspirować do udziału w Heroicznych Spotkaniach. - To właściwe postawienie sprawy - orzekł Nodonn, świecąc w nadciągającym zmierzchu. Nietoperze zaczęły pojedynczo wyfruwać z jaskini na wieczorne wyprawy. - Jeśli się zmywamy - powiedział Celadeyr - jedźmy w dół zbocza, zanim ktokolwiek z pozostałych straci dech, próbując wspiąć się aż tutaj. - Chwileczkę, cholera jasna - zaprotestował Aiken. - Ja nie powiedziałem, że rezygnuję. Mamy jeszcze trzy dni do Rozejmu... Idę po Delbaetha. Do jaskini. - A ja idę z nim - dodał Stein. - Nikt mnie już nie wystawi na licytację jak premiowanego buhaja! Myślowa i głośna gadanina witająca ich decyzję pozwoliła Aikenowi osłonić nie wypowiedzianą myśl Steina: No i co, jeśli zostanę zabity? Jeśli jakikolwiek Tanu weźmnie mnie na niewolnika, nigdy już nie zobaczę Sukey. - Wykonaj twój szaleńczy gest, jeśli musisz - oświadczył Nodonn. - Pokaż nam, jeśli potrafisz, że wiesz jak pobić Ognistą Postać na jej własnym terenie. - Większość Tanów stłoczonych na skalnej półce ryknęło w uznaniu dla uwagi Mistrza Bojów. - Reszta z nas powróci do zamku Lorda Celadeyra na posiłek, a potem polecimy do stolicy. Delbaeth zostanie tam, póki nie zakończy się Wielka Bitwa. Jeśli odkryjemy twe kości, gdy w końcu wkroczymy do jego legowiska, odbędziemy stosowne obrzędy żałobne i odśpiewamy dla ciebie Pieśń. Jeszcze więcej śmiechów. Ale wśród nich głosy protestu. - Więc sprzeciwiacie się, Bleyn i Alberonn? - zapytał Mistrz Bojów. Dwóch jeźdźców wypchnęło swe zwierzęta do przodu. Bleyn Champion był hybrydą, z wielką siłą zarówno psychokinezy jak poskramiania, zasiadającym przy Wysokim Stole. Alberonn Pożeracz Umysłów, również hybryda, był jednym z najlepszych wśród wojowników twórców iluzji. Obaj należeli do zwolenników, Mayvar i obaj pomagali w szkoleniu Aikena i Steina w sztukach walki przed ich inicjacją. - Nie jest stosowne, by drużyna opuszczała Lorda Aikena tu na puszczy w czasie, gdy zejdzie na dół, by rzucić wyzwanie Delbaethowi - oświadczył Bleyn. - Hańba tym, którzy uznają wysiłek dzielnego mężczyzny za powód do drwin. Nodonn tylko uśmiechnął się. - My dwaj - stwierdził Alberonn - będziemy oczekiwać powrotu Aikena i Steina. Rozbijemy obóz przed samym wejściem do jaskini, modląc się o ich powodzenie. Będziemy czekać przez trzy dni, aby czas pierwotnie przeznaczony na tę Pogoń został z honorem wykorzystany. - Ja również zaczekam - zdecydowała Bunone - i moje trzy dziewice bojowe. Aiken Drum jest człowiekiem niezwykłych talentów! My również będziemy się modliły o jego przeżycie. Wielki Król wzniósł jedną z połyskujących dłoni gestem rezygnacji. - Och, doskonale. Co znaczą jeszcze trzy dni? Zasłużyliśmy na odrobinę odpoczynku po pogoni za tym cholernym upiorem przez całą długość Gór Betyckich, w dodatku ani razu nie odważywszy się wznieść w powietrze ze strachu przed jego piorunami kulistymi. Ale jeśli zostajemy tutaj, Celo, musisz przysłać tu lotem jakieś przyzwoite żarcie i chlanie. - Możemy rozbić obóz na łące poniżej - odparł Lord Afaliah - koło strumienia, gdzie teraz czekają pomocnicy i tabor. Mój syn Uriet osobiście poprowadzi zespół lewitantów, by przywieźć posiłek. - A więc postanowione - rzekł król. Spojrzał groźnie na Aikena. - Tylko trzy dni! Słyszysz mnie? Złota marionerka zeskoczyła ze swego siodła, przyklęknęła na jedno kolano przed królewskim chalikiem i wyszczerzyła zęby za złotą przyłbicą. - Dzięki ci za cierpliwość, Przerażający Ojcze. Przyniesiemy ci jaja Delbaetha w charakterze przyrządu do czyszczenia babsztyli! A potem, w obecności patrzących na to w pełnym niedowierzania milczeniu uczestników Pogoni, Aiken Drum i Stein zdjęli pancerze i ułożyli z nich stos tuż przed wejściem do jaskini. Zostawili też całą broń z wyjątkiem brązowego miecza Steina, wzięli natomiast ze swych juków tylko paczkę wikinga z przekąską, manierkę piwa oraz cienkie złote pudełeczko wielkości wiecznego pióra, które Aiken szybko wepchnął sobie za podkoszulkę. Pomachawszy ostrzegawczo palcem Nodonnowi, kurdupelek oświadczył: - Żadnego zdalnego podglądania nas, Słoneczna Twarzy. I nie poganiaj nas flarami. - Nie zrobię tego - obiecał Mistrz Bojów, nie przestając się uśmiechać. - Wobec tego... do widzenia wszystkim! - rzekł Aiken Drum. Nastąpiło bezdźwięczne pstryknięcie. Dwa dodatkowe nietoperze dołączyły się do stada krążącego nad głowami Polowania. Przyzwyczajona po paru minutach do posługiwania się skrzydłami, para zanurkowała i zniknęła w ciemności jaskini Delbaetha. - Hej, chłopcze! - Ćśś. Musze się upewnić, że nikt nas nie śledzi jas-nosłyszeniem. Za grosz nie mam zaufania do tego pieprzonego archanioła. - ...Chłopcze, a co z tym przeklętym potworem? - Zamkniesz wreszcie twoją żującą tytoń jadaczkę? To naprawdę ciężko wywoływać równocześnie parę rodzajów halucynacji. - Przepraszam. Zwisali ze stropu groty nad wodospadem, uczepieni malutkimi pazurkami. Cały otaczający ich świat był absolutnie, przygnębiająco czarny. Wodospad z sykiem rozbijał się na krople opadające do trzewi góry. Dobiegający z przepaści daleki poryk wskazywał, że woda trafia do jakiegoś zbiornika. Oba nietoperze mogły „widzieć" wysyłając i odbierając ultradźwięki. Wreszcie odezwał się Aiken. - Wszystko w porządku. Tamci wszyscy zjeżdżają po zboczu do obozowiska. Nikt poważnie nie próbuje nas zdalnie wyczuwać. Ostatnia mała przesłona powinna teraz wystarczyć... Cały kłopot w tym, Steinie, że ja tak naprawdę nie wiem, jak dobry jest w jasnosłyszeniu którykolwiek z tych tańskich byczków. Daję głowę, że większość nieziemców nie potrafi jasnowidzieć pod ziemią. Dlatego właśnie Firvulagowie mieszkają w grotach i norach. Ale król, Nodonn, ten cholerny Fian robiący kawały za pomocą PK... mogą po prostu wyczuwać nas poprzez cały kilos solidnej skały... dokładnie tak, jak ja to potrafię. - Panie Jeeezuu. Czy odłożysz na bok przechwałki i zaczniesz skanować, gdzie ukryło się to straszydło z płonącą dupą? A może cię nie obchodzi, jeśli spali nas na popiół? - Nikt nas nie spali na popiół. Delbaeth nie czeka na nas ukryty w jakiejś zasadzce. Poszedł do domu. Wie, że nikt na tym świecie Wygnania nie jest tak głupi, by podążyć za nim do jaskiń. - Ha, ha. Dobra, asie. A teraz, gdy już tu jesteśmy... a gdzie u diabła my jesteśmy? - Jesteśmy w lepszej sytuacji, by łupnąć straszydło niż przedtem, osaczeni przez tłum egzotów. To jest właśnie ta szansa, na którą miałam nadzieję, gdy tylko wyruszyliśmy na to idiotyczne polowanie na potwora! Szansa, że pojedziemy za Delbaethem bez tej całej reszty, która będzie przyglądała się, jak go zabijam. - Łupniesz go swoim supermózgiem? - Załóż się o własną dupę, że nie. Nie miałbym żadnej szansy w walce umysł na umysł z Delbaethem. Ani żaden z tych tańskich zasrańców... chyba, że Firyulag zostałby całkowicie zaskoczony. Ale szansa, by się coś takiego wydarzyło pieprzonej paradzie cyrkowej trzystu rycerzy Okrągłego Stołu, wydzierających się na niego! A ucho! Jest tylko jeden sposób załatwienia Ognistej Postaci. Moja malutka, stara ukochana Mayvar wiedziała o tym. - Ale jak, na litość? - Poszachruję. Ruszaj. Wydostańmy się stąd na jakieś miejsce płaskie i suche, to ci pokażę. Dwa nietoperze spiralą zaczęły opadać w głąb przepaści. Na jej dnie zmieniły się w bladawe, bezokie ryby i popłynęły zalanym tunelem odpływu, „widząc" skręty i łuki skalnej rury dzięki zmianom ciśnienia i odbiciem prądów wodnych, nie zaś przez echolokację, którą posługiwały się jako nietoperze. Podróżowały tak przez ponad kilometr, nim potok wypłynął na szeroką, wypełnioną powietrzem przestrzeń. Jedna z rybek wyskoczyła z wody, a potem wpadła do niej ponownie. Następnie skoczyły obie i przekształciły się w nietoperze. W parę chwil później obaj przyjęli znów ludzkie postacie, siedzące na skalnej półce nad podziemną rzeką, zaś w powietrzu zawisła nieduża kulka płomienia, by zapewnić im światło. Strop jaskini o dwa czy trzy metry wyżej pokryty był fantastyczną formacją krystalicznych igieł sody, cienkich i delikatnych; z końca każdej zwisała kropla wody. Aiken nie tracił czasu na podziwianie otoczenia. Wyjął zza koszuli złote pudełko, pogmerał przy wieczku w jakiś skomplikowany psychokinetyczny sposób i pokazał Steinowi, co znajduje się wewnątrz: jeden cienki, szary przedmiot, długi na jakieś dwadzieścia centymetrów, z grubsza przypomiający srebrzysty kawałek zbutwiałego drewna z drucianą szypułką. Stein zmarszczył brwi. - Wiesz, jak to wygląda? Gdy byłem małym chłopcem w Illinois, mieliśmy... - I to jest to. Właśnie jeden z tych malutkich przedmiotów położy naszego srającego ogniem Firvulaga zimnym trupem. Dawno temu jakiś biedny frajer przeniósł to przez Bram? Czasu, wyobrażając sobie, że ożywi nieco pliocen. Ponieważ te rzeczy są absolutnie nieszkodliwe, personel oberży nie sprzeciwiał się. Ale gdy chłop wkroczył na Wygnanie, jego zabawki zostały skonfiskowane i wszystkie prócz jednej zniszczone, nim Mayvar położyła na nią rękę. Wiesz dlaczego? Bo tutaj takie rzeczy są śmiercionośne! Nie dla ludzi, nawet nie dla ludzi z naszyjnikami, ale dla nieziemców. - Żelazo. - Stein był wstrząśnięty. - Nie ma tu żelaznych narzędzi, żelaznych przyborów, w ogóle nic żelaznego. Wszystko ze szkła, vitroduru, brązu czy innego stopu, srebra, złota, czegokolwiek. Ale nigdy nic z żelaza! Do diabła... czemu nikt tego nie zauważył? - Ile żelaza używaliśmy tam w Środowisku w miejscach, gdzie występowało? Prawie wyszliśmy już z epoki żelaza. Wiesz, jak Tanowie i Firyulagowie nazywają ten materiał? Krwawy metal! Jedno ukłucie i truposze. Albo, w przypadku tej rzeczy... - Jezu, tak! - krzyknął Stein. Przybrał poważną minę. - Dokonasz tego, chłopcze. Wreszcie uwierzyłem. A gdy już wykończymy tego Delbaetha, pomożesz mi dać dyla z Sukey. A jeśli którykolwiek durny Tanu popróbuje nas zatrzymać... - Ty głupi tępaku! Zapomniałeś o swojej szarej obroży? I o srebrnej u Sukey? Tanowie mogą wytropić was wszędzie. Odpręż się! Mam inne plany. Wszyscy z tego wybrniemy, jeśli nie będziesz bawił się w wielkie gesty, jak wtedy z Tashą. Aiken zamknął złote pudełeczko i włożył je ponownie za pazuchę. - A teraz siedź spokojnie i zamknij się. Muszę wytropić Delbaetha, a „rentgenowskie" patrzenie jest o wiele trudniejsze, niż sobie wyobrażasz. Dobrze, że te góry nie są z granitu. - Nii. Wapień, piaskowiec, średniej klasy łupek i inne skały metamorficzne głęboko w dół na tym końcu Śródziemniaka. Nie zapominaj, że robiłem w tych skałach, gdy byłem wiertaczem skorupy ziemskiej. - Zamknij się, do cholery. Obaj siedzieli tylko w bieliźnie. Gdy Aiken skupił wszystkie swe siły na zmyśle poszukiwawczym, psychoenergetyczna flara zgasła. Jedyny dźwięk wydawały kropelki, spadające z cienkich rurek kalcytu. Czy ja też mógłbym sięgnąć przez przestrzeń? zastanawiał się Stein. Sukey powiedziała mu, że wtedy dokonał tego dzięki miłości, że to ona przełamała poskramiającą kontrolę Dedry. Czy miłość miała dość siły, by pokonać tysiąc kilometrów dzielących go od Sukey ukrytej tak daleko w Muriah, w katakumbach pod Domem Korekcji? Najpierw dokonaj jej wizualizacji w wyobraźni. (Łatwe, gdy nerwy oczne otrzymują zero bodźców.) I jest. Teraz powiedz jej, że ją kochasz, że wszystko będzie dobrze, że jesteś bezpieczny, że wrócisz, że zwyciężysz... - Znalazłem go, Steinie! Znalazłem jebańca! Światełko astralne zabłysło. Stein przetarł oczy wielką dłonią, a potem wytarł ją o biodro. Próba telepatii nie powiodła się. Serce mu krwawiło. Z rudawymi włosami sterczącymi jak naładowane elektrycznie pakuły, z oczami tryskającymi podnieceniem, cwaniak skoczył na równe nogi i pokazał palcem zwartą skalną ścianę. - W tym kierunku. Może osiem, dziewięć kilosów i paręset metrów niżej. Tam jest ten niewyraźny kleks, aura mentalna jak sądzę. Jedyne żywe w tej okolicy. To musi być on. Stein westchnął. - Wystarczy, jak przejdziemy przez ścianę. Błazenek zrobił przepraszającą minę. - To nie mój numer, Steinie. Nie umiem interpenetracji. Nie potrafię też walić gór, w każdym razie nie w dostrzegalnym stopniu. Będziemy musieli pójść, pofrunąć lub popłynąć. Jeśli Delbaeth umie przedostać się stąd tam, i nam musi się udać. Cały ten wszawy łańcuch górski jest podziurawiony jaskiniami jak sito. Odnalezienie drogi w takim labiryncie zabierze nam nieco czasu. - Zrobił ponurą minę. - Ale lepiej będzie, jeśli to nie potrwa zbyt długo, bo wtedy zahaczymy o Rozejm. Czas ochronny na Firvulagów aż do chwili Wielkiej Bitwy. Stein spojrzał na swój naręczny chronometr. - Godzina osiemnasta trzydzieści, dwudziesty siódmy września roku sześciomilionowego przed naszą erą. - Pasuje. - Zanim odegrasz swoją partię Drakuli, powiedz mi tylko jedno, chłopcze. Czy my naprawdę zmieniamy się w nietoperze i ryby, gdy mówisz abrakadabra, czy też jest to rodzaj iluzji przemieniania się, a my przez cały czas zachowujemy nasze normalne ciała? - Niech mnie diabli, jeśli wiem - odparł Aiken Drum. - Trzymaj tę żywność i piwo, kumplu... ruszamy! Szukali. Tunele suche i zalane wodą; wielkie galerie, gdzie kamienie naciekowe, stalaktyty i pomarszczone zasłony z cieniutkiej skały rozsypywały się jak zamrożone kształty z lodów brzoskwiniowe-waniliowych; ciasne szczeliny i niskie kręte korytarze wysadzane błyszczącymi zębami kalcytu; skalne lawiniska w miejscach, gdzie stropy jaskiń rozpadały się na kawały wielkości domów; niedosuszone łożyska strumieni, połyskujące błotem; ślepe zaułki, z których trzeba było zawracać; kuszące przejścia, prowadzące ich w złych kierunkach. Potem zjedli, a po chwili zasnęli. Obudziwszy się kontynuowali maszerowanie, fruwanie, pływanie, wspinanie się. W połowie drugiego dnia wyczerpała im się żywność i piwo. Wody było mnóstwo, ale żadnych owadów dla nietoperzy, żadnych jadalnych szczątków, które ludzie-ryby mogliby przełknąć dla uśmierzenia aż nazbyt realnych skurczów ich zapewne iluzorycznych żołądków. Teraz już tylko mentalna zasłona Aikena zawisła pomiędzy nimi i skupiskiem energii mentalnej, która zapewne oznaczała Delbaetha i nie zmieniała prawie miejsca; być może Ognista Postać pozwalała sobie na bardzo długie drzemki między wypadami, a może też mglista aura oznaczała coś całkowicie odmiennego... Nietoperze pofrunęły długim, pochyłym tunelem. Po raz pierwszy od opuszczenia się w głąb poczuły prąd powietrza pod swymi trzepoczącymi, skórzastymi skrzydłami. Mentalny głos Aikena odezwał się do Steina na intymną modłę ludzką: Nawet jednej myśli. Trzymaj umysł cicho, jeśli cenisz sobie swój słodki tyłek. Nie sądzę, by mógł mnie usłyszeć na tę modłę ale jakiekolwiek twoje kwitnięcie walnie go w samo centrum i od ściany do ściany. Dwa nietoperze, teraz otulone najgrubszą zaporą umysłową, jaką Aiken zdołał wyczarować, dotarły do miejsca, gdzie korytarz zaginał się pod kątem prostym. Przefrunęły za róg i ujrzały w przodzie światło, pomarańczowo-żółtawe i łagodnie migoczące. Korytarz był suchy. W pyle odbiły się ogromne ślady stóp. Przesuwając się w powietrzu wzdłuż formacji skalnych, nietoperze zbliżały się do oświetlonego obszaru. Była to ogromna, otwarta pieczara, pełna majaczących w oddali monolitów, wyglądających prawie jak osłonięte kirem ludzkie postacie, oraz powikłanych kondygnacji kamienia naciekowego, podobnych do gigantycznych grzybów z rusztu. Nietoperze pomknęły w kierunku stropu na półkę skalną, wystającą daleko nad centralny obszar spągu. Tam, ukryte przed spojrzeniem kogokolwiek znajdującego się w dole, nietoperze zmieniły się w Aikena i Steina. Cicho. Nie trzaskaj tą cholerną pochwą miecza. W ogóle do cholery nie rób nic. Aiken podpełzł na brzuchu do skraju skalnej formacji i spojrzał w dół. Wewnątrz dobrze zbudowanego, okrągłego kominka palił się wielki ogień. We wnęce leżał starannie ułożony stos okorowanych pni. W jaskini rozstawione było umeblowanie: stół, fotele, łoże gargantuicznych rozmiarów, z baldachimem i zasłonami z najwspanialszego tańskiego brokatu, oraz wiele rzeźbionych komód i półek. Koło podstawy jednej z kolumn stały pękate, skórzane wory o nieznanej zawartości. Przy drugiej umieszczono stojak z zawieszoną siecią na ryby z drewnianymi pływakami. Podłogę zasłano błyszczącymi futrami; jedne były ciemne, inne plamiste. Większość brudnych talerzy na stole wyglądała na skorupy mięczaków. Blisko do ognia przysunięto coś wyglądającego na grubo wyściełany fotel, kryty szarą skórą. Na fotelu spała głębokim snem humanoidalna postać, znacznie wyższa od wysokich Tanów i o wiele potężniej zbudowana. Na głowie miała splątaną ceglastą grzywę; nosiła też krzaczastą brodę. Firvulag ubrany był w skórzaną koszulę, rozsznurowaną z przodu, ukazującą czerwonawą sierść na piersi. Spodnie miał szkarłatne. Buty zdjął, wielkie stopy wyciągnął w stronę ognia. Od czasu do czasu palce u stóp poruszały się. Cykliczny hałas, przypominający dźwięk uszkodzonej kruszarki do rudy powiedział Aikenowi Drumowi, że Delbaeth, Ognista Postać, najstraszliwszy z dzikich Firvulagów na południowych kresach Wielobarwnego Kraju, chrapał. Aiken otworzył złote pudełeczko i wydobył smukły jak ołówek przedmiot. Ważąc w ręku przedmiocik zdawał się obliczać trajektorię. Posłużywszy się metafunkcją kreacji, zapalił jego koniec. Zimny ogień rozpalił się jaskrawym, białym światłem, sypiąc rozżarzonymi opiłkami żelaza jak maleńkimi meteorytami. Aiken wyciągnął rękę na całą długość. Daleko w dole Delbaeth z rykiem zerwał się z fotela. Jego mierzące prawie trzy metry ciało zmieniło się w płomienistą masę, wyciągającą ogniste ramiona w stronę półki skalnej pod stropem i w rozpalonych dłoniach zaczęła lepić piorun kulisty. Aiken cisnął fajerwerk, kierując go całą swą siłą PK poza gruby ekran psychiczny, którym okrył Steina i siebie. Piorun kulisty Delbaetha wzniósł się hakiem do celu i odbił się. Potwór ryknął ponownie. Kruchy przedmiocik trafił jego ognistą postać i spadł na podłogę, nadal rzucając iskry. Ogień Delbaetha zgasł. Wielkie ciało powoli załamało się, jakby roztapiając się na ziemi i już się nie poruszyło. - Jazda! - krzyknął Aiken. Dwa nietoperze sfrunęły z góry i ponownie zmieniły się w mężczyzn. Stanęli obok przerażającego trupa. - Widzisz, gdzie go trafiło? - odezwał się Stein. - Prosto w czoło, bo podniósł głowę. Jedno maleńkie oparzenie od gorącego żelaznego drutu! Koło stołu stało skórzane wiadro pełne wody. Aiken podniósł je i polał ciągle rzucający iskry zimny ogień. Zasyczało ł zgasło. W jednym z futrzanych dywanów wypalona była brzydka dziura. - Udało ci się! - Stein pochwycił człowieczka w ramiona i zdusił go w niedźwiedzim uścisku. - Udało ci się! - Puściwszy Aikena podniósł głowę i zawył do stalaktytów: - Sukey, dziewczynko, udało nam się! Aiken zmarszczył brwi, a potem wybuchnął śmiechem. - Niech mnie diabli, wikingu. Usłyszała cię! Może ty nie potrafisz jej odbierać, ale do mnie doleciał jej cichutki, telepatyczny szept. Auu... nigdy byś się nie domyślił. Ona cię kocha. Stein chwycił wiadro i wylał zawartość na Aikena. - Dzięki - powiedział pajacyk. - Tego mi było potrzeba. A teraz odetnij mu głowę i wynośmy się stąd. Musimy znaleźć najkrótszą drogę na powietrze i pofrunąć, by poirytować królewskie moście. Ale nie warto się męczyć! Jesteśmy o jeden dzień do przodu! Stein zaczai wyciągać wielki brązowy miecz z wysadzanej bursztynem pochwy. Ale gdy ostrze wynurzyło się do połowy, zamarł i przechylił głowę na bok. - Nastaw uszu! Słyszysz ten huk?... Teraz jest znacznie wyraźniejszy niż wtedy pod sufitem, gdy straszydło chrapało. Aiken wytężył słuch. Powolne, głuche uderzenie zawibrowało przez skały. Po paru sekundach znów: bum. Jak bicie ogromnego dzwonu powtarzał się dźwięk. Bum. Powolny. Uparty. - Wiesz, co to jest, chłopyczyku? - zapytał Stein. - To przybój. Gdzieś tuż za tą skalną ścianą jest Ocean Atlantycki. Część II ZAMKNIĘCIE ROZDZIAŁ PIERWSZY Felicja przemierzała ruiny Finiah. Gdy Rozejm trwał już trzeci tydzień, niewielka erupcja lawy ze starego wulkanu Kaiserstuhl zakończyła się. Strumienie uprzednio roztopionej skały zastygły w szkliste bryły; grube, zaokrąglone i rozgałęzione tak potworne korzenie tam, gdzie z centralnej kopalni wypłynęły na ulice i pod arkady zrujnowanego miasta. Padał rzęsisty deszcz. Budynki, niegdyś białe lub złocisto-różowe, albo też seledynowe ze srebrem w kolorach heraldycznych Lorda Kreatora Velteyna, teraz były pokryte zaciekami i wysmarowane błotem z popiołów. Popiół zdusił ogrody i zdarł listowie z większości dekoracyjnych drzew. Plac centralny, na którym poszukiwała łupu Felicja, był plątaniną wypalonych sklepów, roztrzaskanych wozów i straganów oraz ciał, do połowy zagrzebanych w popiołach i błocku. Gigantyczne kruki, długości całej ręki Felicji, dziobały wzdęte szczątki chalików, hellad, ramapiteków i ludzi. Padlinożercom nie przeszkadzało kręcenie się małej kobiety odzianej w błyszczącą czerń. Może brały ją za swoją. Rozlegały się różne dźwięki. Kruki nawoływały się: kra, kra. Złamana rura wodociągowa tryskała wodą, spływającą po schodach, omywając ciała szaroobrożowych żołnierzy i najezdniczego Motłochu. W zaułku przy pałacu Lorda Velteyna blisko tuzin ocalonych ramów w poszarpanych akwamarynowych kaftanikach tuliło się do siebie skomląc płaczliwie. Z domku odźwiernego przy głównym podjeździe do pałacu dolatywały ludzkie jęki. Felicja zignorowała je i poszła w stronę wejścia do rezydencji Velteyna, trzymając strzałę z żelaznym grotem na napiętej cięciwie swego wielkiego łuku. W zawieszonym na ramieniu kołczanie miała jeszcze wiele strzał, wszystkie z poplamionymi drzewcami. Koło nadrzecznej przystani było kilku upartych szarych, zdecydowanych, by walczyć nawet wówczas, gdy odlecieli ich tańscy panowie. Zaś w dzielnicy rzemieślników bezobrożowa kobieta wypadła z opuszczonego warsztatu szklarskiego, groźnie wznosząc vitrodurową maczetę i krzycząc o zemście nad profanatorami Finiah aż do chwili, gdy Felicja strzeliła jej w gardło. Ludzie byli zbyt laicko nastawieni, by przestrzegać Rozejmu. Długo po opuszczeniu płonących szczątków miasta przez Firvulagów i Tanów, wojownicy Motłochu walczyli jeszcze ze swymi bliźnimi, którzy pozostali lojalni wobec nieziemców. Wziętych do niewoli szarych oraz paru srebrnych, którzy wpadli w ręce najeźdźców, wleczono przed partyzancki trybunał, gdzie oficer Motłochu pokazywał im żelazny przecinak i żelazny nóż, żądając by dokonali wyboru: żyć wolni lub umrzeć. Zaskakująco wielu wybierało raczej śmierć niż zdjęcie wzmacniających umysł naszyjników. Felicja wkroczyła do pałacu. Nie było tu pożerających padlinę ptaków, ale były muchy, błskawicznie zmykające gryzonie i przerażający smród. Za improwizowanymi barykadami z mebli i zdjętych z zawias drzwi piętrzyły się ciała gwardzistów i służących. Wielu z pozabijanych obrońców nie nosiło żadnych śladów przemowy, tylko ich twarze wykrzywiał grymas śmierci wskutek ataku myślowergo Firvulagów. Jeśli nie liczyć brzęczenia owadów, szelestów i pisków szczurzych i wzdychania wiatru, wpadającego przez roztrzaskane kolorowe szyby okienne, ruiny pałacu Velteyna stały ciche. Mała kobietka w czerni weszła jeszcze głębiej, do apartamentów Wielkich Tanu, przeskakując stosy ciał ludzkich domowników, którzy prowadzili coraz rozpaczliwszy bój opóźniający, gdy napastnicza armia polowała na ich schwytanych w pułapkę zaziemskich panów. Felicja dotarła do wielkich otwartych drzwi z brązu, wysadzanych zielonymi kamieniami. Stos ciał Motłochu w ubraniach ze skóry kozłowej i samodziału, zmieszanych z trupami w liberii pałacowej, zagradzał próg. Tutaj też, po raz pierwszy, pojawiły się martwe ciała Firvulagów, niektóre przysadkowate, inne wyższe niż Tanu i ludzie, i tak krzepkie, jak u olbrzymów z bajek. Wszystkie odziane były w inkrustowane złotem obsydianowe zbroje elitarnego korpusu Pallola Jednookiego i wszystkie uśmiercono bronią z żelaznymi grotami, które ludzka gwardia Velteyna zapewne zdobyła na Motłochu. Felicja spokojnie wyciągnęła oszczep z ciała przemieńca i posłużyła się nim jako czekanem przy wdrapywaniu się na odrażający pagórek, który blokował przejście. Wewnątrz pokoju, obróconego w perzynę przez stoczoną tu walkę, znajdowało się sześć ciał okrytych zbrojami z kolorowego szkła. Czterej mężczyźni i jedna kobieta Tanu leżeli skrwawieni, przebici strzałami o żelaznych grotach. Druga kobieta, należąca do rasy ludzkiej, w złotym naszyjniku i zbroi szafirowo-niebieskiej, nie miała żadnych ran i prawdopodobnie zmarła od ataku mentalnego. Felicja zdjęła swój hełm hoplity i położyła go na dużej etażerce obok łóżka. Na jej dolnej półce, dziwacznie odcinając się swą niepokalaną czystością, stały złoty dzban i misa. Dziewczyna napełniła misę wodą i postawiła ją na stole. Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc na zwłoki ludzkiej kobiety. W białej jak kreda twarzy jej martwe lazurowe oczy o rozszerzonych źrenicach, spoglądały dziwnie stanowczym wzrokiem. Długie kasztanowe włosy rozsypały się jak aureola na dywanie wokół jej niczym nie przystrojonej głowy, hełm leżał obok. Szczupłe palce w wysadzanych drogimi kamieniami rękawicach z niebieskich blaszek trzymała zaciśnięte na złotym naszyjniku. Jak akolita odprawiający rytuał Felicja uklękła. Martwe ręce opuściło już stężenie pośmiertne i naszyjnik łatwo było wyjąć z ich chwytu. Trzasnął wypukły zameczek z przodu. Dziewczyna okręciła naszyjnik na tylnych zawiasach i zsunęła z posiniałego gardła. Wstała, podeszła do misy, przepłukała złoto wielokrotnie i osuszyła miękkim ręcznikiem. Następnie zapięła naszyjnik na własnej szyi. Rzeczywistość otworzyła się przed nią szeroko. Felicja wydała przeszywający krzyk. Więc... więc tak to wygląda. Wszystko to miała w sobie ukryte, odcięte i potępione. Jakże bali się tego ci słabsi, co ją otaczali. Ale teraz wszystko stało się otwarte, wyzwolone i gotowe do użycia. Wyszła na balkon pokoju śmierci. Drżąca, ze wzrokiem zmąconym łzami radości, spojrzała na ruiny Finiah. Tam był szeroki Ren, szczyty Wogezów, nawet sam Wysoki Vrazel na zachodnim horyzoncie, gdzie król Yeochee, Sharn-Mes i inni Firvulagowie niewątpliwie odprawiali triumf nad swym starożytnym Wrogiem. Były też wysokie przełęcze, przez które przeszła zbyt późno, by wziąć udział w wojnie, mijając Wodza Burkę, Khalid Khana i pozostałości armii Motłochu, prowadzących nowo wyzwolonych ludzi, którzy przeżyli bój w Finiah, do obozu na nizinach, gdzie będą czekać na ocenę przez Madame Guderian. Czując ciepło złota na gardle Felicja zaczęła się śmiać. Jej głos wzmocniony przez wiatr rozległ się echem nad zburzonym miastem. Kruki, wytrącone ze swego zadufania, zerwały się do lotu. ROZDZIAŁ DRUGI Ohampion Sharn-Mes Młody przyjrzał się hałaśliwej scenie w wielkiej sali Króla Gór i potrząsnął głową w radosnym zdziwieniu. - Tylko popatrz na tę bandę zalanych słabometów. Będzie im trzeba przynajmniej trzydniowego snu, by pozbyć się skutków tego trzydniowego pijaństwa. Wiesz, Ayf, to zupełnie rozwali nam harmonogram podróży. Zbroje i broń trzeba będzie naprawić, nim udamy się na południe, jeśli nie chcemy się pokazać w Wielkiej Bitwie jako obdarta hałastra. - Jest jeszcze masa czasu - odparła Ayfa, przywódczyni Dziwożon Bojowych. Jednym haustem pochłonęła pełen puchar miodu pitnego i nalała sobie ponownie. - Chłopcy i dziewczyny mają prawo do uroczystości. Minęło czterdzieści lat od chwili, gdy przydarzyło nam się cokolwiek, co warte było upicia się. Kogo to obchodzi, jeśli spóźnimy się na któreś wstępne pokazy na Białosrebrnej Równinie? Bez nas ta banda nadętych dupków nie rozpocznie głównych punktów programu. - Przypuszczam - zgodził się Sharn - że zasłużyliśmy na to przyjęcie. Dwoje wielkich dowódców odosobniło się w przytulnej galerii, gdzie zwykle podczas oficjalnych przyjęć było pomieszczenie dla muzyków. Ale to, co się teraz działo poniżej, nie miało w sobie nic oficjalnego. Wszyscy Firvulagowie, którzy byli weteranami krótkiej kampanii w Finiah, wraz z większością pozostałych obywateli Wysokiego Vrazel, stłoczyli się w królewskiej jaskini audiencyjnej, by wiwatować z radości niespodziewanego zwycięstwa. Ciemne piwo, miód pitny, cydr i brandy jeżynowe tryskały z wydrążonych stalagmitów prosto do podstawianych kubków świętujących, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Było jeszcze tyle wypieków, mięs i innego pożywienia, że dębowe stoły trzeszczały pod ich ciężarem. Jedna grupa przed pustym tronem króla Yeochee bawiła się w coś podobnego do ślepej babki, w której główna kobieca aktorka w kapturze na głowie wzięła nazwę gry całkiem dosłownie. Inna wesoła grupa otaczała dwóch bohaterów bitwy, Nukalavee Bezskórego i Biesa Czwórkłowego, którzy szli w zawody o to, który z nich stworzy najśmieszniej nieprzyzwoite złudne ciało. Punkty przyznawano wiwatami, gwizdami i od czasu do czasu rzyganiem widzów. Poważniejsi świętujący (oraz płaczliwi pijacy) zebrali się wokół garbatego barda goblina, który właśnie dotarł do sto sześćdziesiątego piątego wersu ponurej ballady o nieszczęsnych kochankach-Firvulagach. Weselsze dusze komponowały pomysłowe nowe zwrotki do ulubionej przez pijących żołnierzy piosenki Księżniczka nigdy nie może mieć pcheł, wyliczając te dziwactwa, na które królewska damzela może sobie bezkarnie pozwalać. Lekko ranni wojownicy, rozpieszczani przez małe, pulchne dziewczęta, przechwalali się swymi ostatnimi bohaterskimi wyczynami. Zgrzybiali starcy, którzy musieli pozostać w domach, pomrukiwali nad kuflami piwa, że zniszczenie Finiah w żaden sposób nie może mierzyć się z pewnymi pradawnymi awanturami, w których oni brali udział w dawnych dobrych czasach. Królowa Klahnino nadzorowała bezpieczne wycofywanie padłych uczestników uroczystości, których odciągano do alków i tam ściśle upakowywano, by wyspali się i otrzeźwieli. Król Yeochee włóczył się po sali w poplamionym złotym szlafroku, z koroną na bakier, boso, całując wszystkie panie, a także niemało panów. Pallol mistrz Bojów, ciągle jeszcze pogardliwie oceniający wyprawę, ale zawsze gotów do udziału w przyjęciu, padł od nadmiaru wypitych cocktaili „Sidecar" - jeszcze jednego daru podstępnego Motłochu. Leżał chrapiąc w kryształowej grocie króla, z głową opartą na podołku zrezygnowanej królewskiej konkubiny Lulo. - Tak - powtórzył po długiej chwili Sharn. - Zdecydowanie zasłużyliśmy na obchód... Jak sądzisz, co zamierza Motłoch? - Spojrzę - odparła Ayfa, która posiadała większą zdolność zdalnego widzenia, niż większość członków jej rasy. Była przystojną istotą, jeśli nie zwracało się uwagi na jej nadmiernie rozwinięte bicepsy, skutek sprawnego władania dwuręcznym mieczem. Włosy miała koloru morelowego, szeroką twarz piegowatą. Jak większość Firvula-gów miała czarne, błyszczące oczy. Zrzuciła zbroję i siedziała ubrana w pogniecioną bluzę i spódnicę w kolorze kraplaku, kłócącym się z barwą jej włosów. - Tak, mam ich. Ludzcy więźniowie czy uciekinierzy, jakkolwiek by ich nazwać, zostali zainstalowani w dawnym obozie na pozycji wyjściowej. Burkę i jej kumple wloką się przez Przełęcz Wąwozu w stronę Ukrytych Źródeł. Deszcz na nich pada. - Dobrze - orzekł Sharn. - Może zardzewieje ich zgubne żelazo. - Pociągnął łyk z pucharu i otarł usta włochatą łapą. - Do diabła, Ayf, to paskudna sprawa: używać krwawego metalu. Bezprecedensowa! Wiesz, kiedy przyłapaliśmy tę garść tańskich techników koło huty, jeden z nich przed śmiercią rzucił naprawdę ciężką klątwę. Ciągle jeszcze ją słyszę: „Bogini nas pomści. Przeklęty na wieki wieków będzie ten, kto ucieka się do krwawego metalu. Krwawy potop go pochłonie..." - No, mnie się zdaje, że ta klątwa dotyczy ludzi, nie nas. Zawsze planowaliśmy wyciąć w pień Motłoch, gdy tylko posłuży naszym celom. - Ale my w międzyczasie z największą chęcią wykorzystamy ich oraz ich krwawy metal! Nienawidzę tego, Ayfo. To jest właściwy Motłochowi sposób walki, nie nam. Stary Pallol narzekał, że zrezygnowaliśmy z naszego starodawnego honoru przez sam fakt walki wraz z ludźmi... i że żelazo jest czymś tak nieprzyzwoitym, iż cała nasza filozofia walki staje się parodią. Nie mogę się z tym nie zgodzić. W jaki sposób wojna ma być chwalebna, gdy używa się tak niegodnej broni? Stawia ona najpotężniejszego bohatera Firvulagów czy Tanów na równi z jakimś na pół zagłodzonym ludzkim beztalenciem z łukiem bojowym. To nieuczciwe! Ayfa chrząknęła. - A więc uważasz, że to Tanowie walczą uczciwie? Z ich chalikami i psodźwiedziami, które zmieniły Polowania w masakry! Oraz ludzką kawalerią i rydwanami w Wielkiej Bitwie, które biją nas na kwaśne jabłko przez ubiegłe czterdzieści lat! - Aaach. Wy, kobiety, nigdy nie doceniałyście subtelnych odcieni rycerskości! - Nie... Jesteśmy gotowe walczyć brudnymi sposobami, by wygrać. - Wojowniczka nalała sobie następny wielki puchar miodu. - A gdy już o tym mowa... czy widziałeś, jak piechota Motłochu poradziła sobie w Finiah z kawalerią Wroga? Sharn potwierdził, kiwając głową z kwaśną miną. - Niesportowe zachowanie! Nie takie są nasze obyczaje. - Pieprzyć nasze obyczaje. Chalika też nie należały do obyczajów Tanu, póki nie zjawił się ten ludzki pogromca zwierząt... A teraz posłuchaj mnie, duży chłopcze. W tym roku w Wielkiej Bitwie nie będzie żadnej żelaznej broni, która by nam pomogła, ale możesz się założyć o własne ukochane jaja, że my przyjmiemy tę nową taktykę antychaliko, stosowaną przez Motłoch. Tę ich karuzelę, ich szaronaszyjnikowych żołnierzy czeka piekielna niespodzianka! Kazałam już zbrojmi-strzom zająć się modyfikacją wyposażenia. Nic łatwiejszego. - To może sprawić różnicę - przyznał. - Oczywiście jeśli zdołamy przekonać wojowników. - Przekonywanie pozostawiam tobie - odparła z uśmiechem. A potem wyraz jej twarzy zmienił się nagle. - Siedź cicho przez minutkę, bo posłużę się zdalnym widzeniem, by przyjrzeć się Motłochowi wracającemu z Finiah... Widzę nieco ponad trzystu nieregularnych kombatantów schodzących po przełęczy i może ze dwa razy tyle jeńców i rannych w obozie nad brzegiem Renu. Większość uciekinierów ma nagie szyje... Nie, zaczekaj. Niektórzy są zbyt dobrze ubrani. Do diabła, to muszą być eks-szarzy lub srebrni, którym odcięto naszyjniki! Nie-kombatanci. Być może naukowcy i rzemieślnicy o rzadkich specjalnościach. Możesz się założyć, że tych stara Madame Guderian wykorzysta należycie! - Ale zastanawiam się, do jakiego stopnia okażą się lojalni wobec niej ci wyzwoleni mieszczanie? - Sceptycznie zauważył Sharn. - Ludzie pożądający wolności to głównie nowo przybyli oraz trąceni psychicznie. Ludzie, którzy przebywali tu przez pewien czas, ułożyli sobie życie pod panowaniem Tanów nawet nie otrzymawszy naszyjników. Życie na wolności w dzikiej puszczy będzie tak miłe owym wygodnisiom, jak atak pokrzywki. - Cisza. Szukam Felicji. - Och, tę będziesz musiała włączyć do twej drużyny, jeżeli... - ...jeżeli znajdzie złoty naszyjnik i uzyska siłę me-tapsychiczną. Mogłabym udusić tego Yeaochee za to, że zawsze spycha na mnie brudną robotę? Jakby Bitwa nie była obecnie dość trudna dla nas kobiet...O, o. - Wykryłaś ją? - Jest w jednej z sal w rezydencji Velteyna. Włożyła naszyjnik. I obdziera jakieś ciało ze szklanej zbroi. I to by było na tyle z pomysłem Yeochee'ego. Dziewczynka daleko go wyprzedziła, ma własne plany co do Bitwy! - Rozchmurz się. - Sharn wstał, ziewnął potężnie i podrapał się we włochatą pierś, którą odsłaniał rozsunięty przód bluzy. - Tak czy inaczej pozbyłaś się jej. Przyzwyczajenie się do naszyjnika zabierze jej nieco czasu. A w każdym razie nie ma gwarancji, że uśpione metazdolności dopasują się do jej systemu nerwowego. Nawet jeśli zaplanowała zabicie Epone i pomogła przywieźć tu Włócznię, jest ciągle jeszcze młodą dziewczyną. Być może rozkazywanie zwierzętom to jedyna metafunkcja, którą posiada. Oczy Ayfy znów widziały bezpośrednie otoczenie. - Jedna Te tylko wie. Zdaje mi się, że jestem już zbyt zmęczona, by się tym przejmować. Sharn podał jej rękę i pomógł wstać. - To była krótka wojna i długie przyjęcie. A gdybyśmy tak pokłonili się królowi i królowej i przespacerowali do domu - Wziął ich czarne zbroje za rzemienie i zarzucił sobie na plecy. - Dobra myśl - zgodziła się Ayfa. Klepnęła swego partnera po ramieniu i wspiąwszy się na palce pocałowała go w koniec brudnego nosa. - Zupełnie nie podoba mi się myśl o płaceniu nadgodzin opiekunce do dziecka. ROZDZIAŁ TRZECI Strażnicy w białych kaftanach stali w gotowości wokół kwadratu surowego granitu, otoczonego zaokrąglonymi kamieniami. Tego ranka obecni byli też żołnierze - dla uczczenia wizyty Jaśnie Wielmożnych Osobistości: Thagdala, Eadone, Gomnola oraz dwóch braci, Nodonna i Velteyna. Ci ostatni trzymali się z dala od Bramy Czasu, czekając na pojawienie się przybyszów ze stoicyzmem, który dygnitarze niezmiennie objawiali, gdy musieli odbyć inspekcję jakichś ważnych lecz przygnębiających wydarzeń, odbywających się o niedogodnej porze. Odezwał się kasztelan Pitkin: - Właśnie mamy świt, Wielmożni. Oto przybywają. Sześcian powietrza nad granitem zaczął migotać, jakby został nagle podgrzany. Wewnątrz osobliwości zmaterializowały się cztery postacie, unoszące się o jakieś trzydzieści centymetrów nad kwadratem. - Sindbad Żeglarz, góral w typie Joe Meeka, jeden konający fanatyk haszu wraz z wodną fają do kompletu oraz klasyczny brytyjski obserwator ptaków - wyszczekał zwięzłą ocenę Pitkin. - Obawiam się, że narkoman jest na straty, to już tylko cień człowieka. Ale reszta przyda się. Strażnicy rzucili się naprzód, by pochwycić chrononautów za ramiona i dopomóc im w przekroczeniu luki oddzielającej niewidzialną podłogę piwnicy z aparatem profesora Guderiana od twardego gruntu plioceńskiej Ziemi. - Szczęśliwy przypadek, że nie materializują się wewnątrz litej skały - zauważył Pitkin. - Ta okolica miała bardzo zmienne koleje losu, z geologicznego punktu widzenia. Sindbadowi odebrano bułat, a innych oszołomionych chrononautów zrewidował w poszukiwaniu żelaza strażnik z wykrywaczem metali. - Ten nowy niuchacz wynaleziony przez Mistrza Rzemiosł stanowi znaczny postęp - stwierdził Pitkin. - Koniec zmartwień z przeoczoną kontrabandą... Ach. Właśnie pojawia się tau-pole dla następnej partii. W następnym cyklu Brama Czasu przepuściła młodego człowieka w białych drelichach, trzymającego kuszę; pańcia z kozią bródką w kostiumie królowej Elżbiety I, którego krynolina straszliwie zawadzała współpodróżnikom; mocno opaloną kobietę, ubraną w peplos Atalanty i sandały na koturnach oraz gruntownie odmłodzonego czarnoskórego mężczyznę w wieczorowym garniturze, obwieszonego tuzinem niezwykle kosztownych kamer audiowizualnych. - Asortyment w całości nadający się do użytku - orzekł Pitkin. - Niech was nie zmyli Dobra Królowa Elżunia. Pod tą wysadzaną perłami rudą peruką prawdopodobnie kryje się użyteczny technik... A teraz zobaczmy, jakie bagaże uzyskamy dzisiaj. Pole temporalne pojawiło się raz jeszcze i strażnicy pośpiesznie wyciągnęli trzy wielkie pojemniki z napisem LEKARSTWA, skrzynkę whisky Canadian Club; pieska rasy papillon histerycznie jazgoczącego w przenośnej klatce z metalowej siatki; dwudziestolitrowy gąsior Joy, komplet Grand Dictionnaire Universel du XIXeme Siecle Francais Larousse'a oraz kontrafagot. - Wszyscy ci nowo przybyli są badani, kieruje ich się do obszaru zatrzymań, jak wiecie, Wielmożni. Z powodu nagłej sytuacji zbudowaliśmy tymczasowy wybieg, dobudowując ściany do strefy zewnętrznej, przenosząc psodźwiedzie do zagród poza zamkiem. W ten sposób mogliśmy zakwaterować większość uciekinierów Lorda Velteyna z Finiah we względnym komforcie wewnątrz samego zamku, do czasu, aż będą zdolni wyruszyć do Muriah. Szczęśliwie ta klęska nastąpiła podczas Rozejmu, gdy mamy do dyspozycji dodatkowe zaopatrzenie oraz środki transportu dla podróżujących na rozgrywki. I oczywiście w tym okresie o wiele łatwiej jest zapewnić bezpieczeństwo. - Wygląda, że panujesz nad sytuacją - mruknął niechętnie król do kasztelana. - Musimy złożyć dzięki Lordowi Gemnolowi za pierwszy plan pomocy dla dotkniętych klęską. Logicznie rzecz biorąc powinien ich przyjąć Zamek Przejścia, i byliśmy w stanie pośpiesznie skierować pomoc na północ w takim czasie, by spotkać uciekinierów na wschodnim brzegu jeziora Bresse już w pięć dni po...eee... eksodusie z Finiah. Teraz, jeśli Wasze Wysokoście zechcą wstąpić do mego biura, mogę złożyć relację ze zrewidowanego systemu rozmieszczania chrononautów, który kompensuje chwilowe zawieszenie ruchu do Finiah. Mam także wstępny szkic roli Zamku Przejścia w dostarczaniu siły roboczej dla operacji rekonstrukcji i pacyfikacji. - Dziękujemy, Pitkin - powiedział Gomnol. - Nie będziemy ci teraz zaprzątać głowy podobnymi sprawami. Później spotkam się z tobą osobiście, by rozwiązać sprawę rozmieszczenia chrononautów podczas przerwy na Rozejm. Kasztelan skłonił się nisko, przeprosił i pośpieszył ścieżką prowadzącą do fortecy. W pobliżu Bramy Czasu zostało tylko pięcioro Wielmożnych Osobistości oraz mały oddział żołnierzy oczekujących w zapewniającej dyskrecję odległości. Słońce wyszło już znacznie ponad grzbiet gór na wschodzie. - Niekiedy - odezwał się król, z poirytowaną miną patrząc w ślad za Pitkinem - wasza ludzka sprawność doprawdy mnie przygnębia. Żadnego słusznego oburzenia. Żadnych przysiąg zemsty czy hołdów lenniczych. Tylko zrewidowane plany rozmieszczenia oraz wstępne szkice. Lord Poskramiacz roześmiał się jowialnie. - Zemsta należy do zakresu czynności Mistrza Bojów. Do mnie zaś zadbanie, by nieszczęście ograniczyło się do regionu Finiah i zostało zneutralizowane tak szybko jak tylko można, aby skutki socjoekonomiczne były możliwie niewielkie. Gdyby kopalnia baru nie była tak ważna, skłonny byłbym w ogóle skreślić Finiah z rejestrów. - Jak śmiesz, ty mały, arogancki, piszczący niewydarzeńcu? - Czerwony płomień ogarnął twarz Velteyna. - Mówisz o moim domu! Kolebce kultury Tanu na tej planecie! Mieście Światłości! - Światła - odparł niewzruszenie Gomnol - zgasły. Finiah leży w ruinie. By je zaatakować, Wróg posłużył się błyskotliwą taktyką. Jest źle położone, na niewłaściwym brzegu Renu i zbyt oddalone od innych skupisk ludności. Po jednej jego stronie mieszkają Firvulagowie, po drugiej Wyjcy... oraz Madame Guderian i jej chłopscy partyzanci pomiędzy jednymi i drugimi. Ze wszystkich naszych miast to najbardziej dojrzało jako obiekt zaskakującego ataku. - Dzierżyłem je bezpiecznie przez pięćset lat! - wrzasnął Velteyn. - Gdy tylko odbudujemy mury miejskie i dostaniemy trochę posiłków dla Latającego Polowania, będzie tak bezpieczne, jak zawsze było. Banitów tej Guderian zmieciemy z powierzchni ziemi, organizując Pogoń przez całe Wogezy, by zniszczyć ich osiedla. Gdy tylko wypali się gniazda Motłochu, Firvulagowie wpełzną z powrotem do swych jam, tak jak to zawsze robili. Nigdy nie zdobyliby się na napad, gdyby nie ta bezecna starucha i jej przeklęte żelazo. - Zniszczenie wrogich nam ludzi może nie okazać się tak łatwe jak myślisz, Bracie Kreatorze - powiedziała Eadone Velteynowi. - I obawiam się, że Lord Gomnol wskazuje na poważną sprawę, mówiąc o izolowanej pozycji Finiah. W dawniejszych latach, gdy było nas mniej i mniej też Firvulagów, twoje nieduże, otoczone murami miasteczko na cyplu rzecznym znajdowało się na pozycji strategicznie korzystnej. Ale dziś pochwycone jest w sieć sił przeciwnika. Obecnie zaś, gdy ludzie wiedzą już o potędze żelaza, uczynią z niego straszliwy użytek. Nawet garść Motłochu będzie w stanie napadać z zasadzki na karawany i kolumny wojsk, atakować twe plantacje, może nawet założyć na rzece blokadę, która doprowadzi do wygłodzenia twoich obywateli. Nie ma sposobu, by ci dostarczać zaopatrzenie lądem. Masyw Czarnego Lasu za tobą jest zbyt potężną barierą. Twoje siły zbrojne również nie będą mogły dostawać lądem posiłków. Żołnierze będą musieli przeprawiać się przez Ren aby docierać do ciebie z innych naszych północnych miast umocnionych: Goriah, Burask czy Roniah. Nawet odbudowanie twego miasta będzie bardzo trudnym przedsięwzięciem z powodu długich linii zaopatrzenia. Płonąca twarz Velteyna przybrała prawie kolor purpury. - Przecież my musimy je odbudować! Zniszczenie nie było całkowite. Wcale nie! Prawie wszyscy z naszych niewalczących mieszkańców Tanu przeżyli. Sześćset osiemdziesięciu dziewięciu przenieśliśmy powietrzem w bezpieczne miejsce przy pomocy Lady Dectar i naszego brata-człowieka o złotym naszyjniku, Sullivana-Tonna. - Ale straciłeś większość rycerzy - stwierdził król. - I ponad cztery tysiące ludzi; srebrnych, szarych i nagoszyich, i wszystkich ramów co do jednego! Cała cholerna ludność pracująca jest martwa, zabrana do niewoli przez tę starą wiedźmę, niech ją Tana skarżę, albo też ratowała się ucieczką do lasu, gdzie ją wykończą Wyjce albo dzikie zwierzęta. - Plantacje nadal są bezpieczne! I posterunki wojskowe. Możemy odbudowywać, Straszliwy Ojcze! Możemy uczynić Finiah miastem nie do zdobycia. Sprowadzimy więcej adeptów PK i poskramiaczy, by wzmocnić nasze możliwości mentalne. Po raz pierwszy odezwał się Nodonn Mistrz Bojów. - Będziemy musieli otworzyć ponownie kopalnię. To jest oczywiste, jeśli nie znajdziemy innego źródła kluczowej dla nas rudy baru. Ale nie może być nawet mowy o przywróceniu Finiah jego dawnej świetności. Jego dni jako wdzięcznej i czcigodnej stolicy naszej kultury przeminęły. W przyszłości musi ukazać naszemu Wrogowi oblicze skromne, lecz nieugięte. Odbudujemy je jako ufortyfikowane osiedle górnicze... ale to wszystko. Całe ciało Velteyna zareagowało jak na fizyczny cios. Jego umysł zawrzasnął. O mójBracie co ty mówisz jak możesz mnie ranićdu-szęodzierać mi hańbićponiżać mnie przed moimludem cham-pionbitewny upadły niepomszczonynieuleczonyporzucony na drwiny ludzi/Firvulagów+litośćpogarda Tanów... Nodonn odwrócił się do niego plecami. Podszedł do pustej granitowej platformy Bramy Czasu i stanął na jej środku. Jego szaty koloru jutrzenki błyszczały w promieniach wschodzącego słońca. Potężny głos zabrzmiał w ich uszach i umysłach. - Winę złóż na to! Tu jest przyczyna twego bólu, Bracie! Tu jest źródło zgnilizny i śmiertelnego niebezpieczeństwa, które odwiodło nas od naszych starożytnych obyczajów! Przeklęta niech będzie kobieta, która pierwsza otworzyła Bramę Czasu dla najazdu ludzi. Wszyscy będziemy opłakiwali świat na zawsze utracony, jeśli nie znajdziemy dość odwagi, by odgrodzić się od ludzkości nim będzie za późno. Jeśli będziemy kontynuować naszą złowróżbną od nich zależność, śmierć Finiah okaże się niczym w porównaniu ze śmiercią Wielobarwnego Kraju! - No, teraz prawie mogłabym w to uwierzyć. A jednak... - odezwała się Eadone. - Mylisz się, Nodonnie! - powiedział Thagdal. - Próbowałeś sprzedawać to swoje proroctwo zguby od pierwszej chwili, gdy ludzie zaczęli przybywać. Ale spójrz na nas! Jesteśmy teraz silniejsi niż kiedykolwiek. Cholerny wstyd z tym Finiah. Miasto było świątynią naszego pionierskiego dziedzictwa. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: to cholernie niedodogne miejsce, by do niego lub z niego podróżować, mimo całej jego malowniczości, uroku, pięknych świateł i tak dalej... Coś ci powiem, Velteynie, mój synu. Zbudujemy ci nowe miasto w jakimś lepszym miejscu. Co o tym sądzisz? Gomnol przyłączył się do przekonywań króla. - Może na brzegu jeziora Bresse. Możemy wyznaczyć z niego nową drogę do Goriah i otworzyć dla eksploatacji całkiem nowy region. Gdy tylko Bitwę będziemy mieli za sobą, możemy wziąć się za planowanie. Wszystkie inne miasta wesprą jego budowę, a ty możesz przez następne dwa lata mieć wszystkich co do jednego chrononautów jako podstawę zaludnienia. Zbudujemy ci nowe Finiah, lepsze nawet od starego. Czyste ulice i kanalizacja, odpowiedni system wodociągów i dojazdów, właściwe planowanie urbanistyczne i budownictwo obronne. Co na to powiesz? Nodonn nadał: Właściwe/ludzkie? Gomnol: Wolisz wiklinowoglinianechaty ręcznielepione Ty? Eadone: Przyjmij pociechę nasz lamentującyBracie. Ujrzymycię odbudowanego nieobawiajsię. Idź teraz do twej LadyŻony + zasmuconego ludu i daj im nadzieję. Tak. Velteyn podniósł głowę i jego psychiczne światło zbladło. Odezwał się na głos: - To dobry plan, Straszliwy Ojcze i oto pokornie stoję, wdzięczny za twą szczodrość. - Zwrócił się do Nodonna: - Jeśli uważasz, że brak mi odwagi, Bracie Mistrzu Bojów, udowodnię w Wielkiej Bitwie, iż jest przeciwnie. Wyznaję, że radość bitewna uszła ze mnie wraz z tą klęską... ale w czasie zawodów będę już znów wojownikiem. Firyulagowie po tysiąckroć zapłacą za swój bezbożny alians z Motłochem. A gdy idzie o ludzkich rabusiów... to z żelazem czy bez żelaza ujrzymy ich wrzeszczących w Wielkiej Retorcie, gdy będą oddawać swe życie Bogini po chwalebnym zakończeniu Bitwy! - Dobrze powiedziane - stwierdził Wielki Król. - A teraz, gdy przyszłość została zapewniona, uważam, iż słusznie będzie udać się do Zamku na śniadanie. ROZDZIAŁ CZWARTY Obóz uchodźców i szpital polowy założono w rejonie byłej bazy sił inwazyjnych, w dolinie Renu. Ponieważ Tanowie wycofali się do Zamku Przejścia, a ludzcy lojaliści z Finiah do położonych nad jeziorem fortów, brzeg rzeki był dostatecznie bezpieczny w okresie trwania Rozejmu. Mądrość Starego Człowieka Kawai podyktowała, by nieszczęśnikom nie udzielać schronienia w wiosce przy Ukrytych Źródłach. - To zwykła, psychologiczna sprawa - powiedział do Peopeo Moxmox Burke'a. - Jeśli zaprowadzimy ich do naszego wąwozu, będą chcieli tam pozostać, mając już gotowe zakwaterowanie i odrobinę cywilizacji. Ale nie możemy żywić pięciuset czy sześciuset ludzi przez nieograniczony czas. Nasze budynki i urządzenia sanitarne także nie wytrzymają takiej liczby. A Firvulagowie codziennie przyprowadzają nowych maruderów! Nie... tym uciekinierom trzeba dać motywację do zbudowania nowych, własnych osiedli. Z tego powodu musimy ich zgromadzić w obozie w spartańskich warunkach, zająć się rannymi, dostarczyć sprzęt i przewodników oraz rozproszyć ich tak szybko jak tylko się da, nim skończy się Rozejm po Bitwie i Tanowie rozpoczną działania odwetowe. To Khalid Khan zaproponował stworzenie Żelaznej Drogi. Kowal zwrócił uwagę, że puszczańska huta powinna stać się nową fortecą dla ludzi. Inne mniejsze osiedla można rozciągnąć wzdłuż brzegów Mozeli, aby zabezpieczyć szlak między hutą żelaza a Ukrytymi Źródłami. - Jeśli Tanowie nie powrócą znacznymi siłami zbyt wcześnie po zakończeniu Rozejmu - stwierdził Khalid - możemy cały ten region uczynić bezpiecznym produkując mnóstwo żelaza. Uciekinierzy mogą w ten sposób uzyskać źródło utrzymania po tym, jak pomożemy im się osiedlić. Myślę, że możemy zakładać, iż Wyjce znikną stąd, gdy tylko rozejdzie się wieść o żelazie. Ale oczywiście masowa Pogoń Tanów to całkiem inna sprawa. - Jeśli następne dwa etapy mego planu spotka powodzenie, nie będzie żadnej Pogoni - oświadczyła Madame Guderian. W siedem dni po ataku na Finiah Madame Guderian i Wódz Burkę przyjechali na chalikach na spotkanie z Kawaim i ostatnią inspekcję obozu uchodźców przed wyruszeniem na południe. Stara kobieta i wysoki amerykański Indianin zsiedli i przywiązali swe zwierzęta do krzaków koło potoku, a potem poszli z Japończykiem do lasku, gdzie stały szeregi splecionych z karłowatych palm szałasów i innych, nader nędznych schronień. Cały teren zaczęły pokrywać śmiecie. Śmierdziało. - Próbowaliśmy przekonać uchodźców, żeby posprzątali ten teren - powiedział cicho Kawai - ale wielu z nich nadal jest w szoku lub depresji i zobojętnieli na sprawy higieny osobistej, nie mówiąc już o zdyscyplinowanym zachowaniu. Wczoraj mieliśmy trochę kłopotów, jak Wódz Burkę z pewnością ci powiedział. Grupa około czterdziestu ludzi, którym przewodziło pięciu żołnierzy oswobodzonych z szarych obroży, nalegała, by pozwolić im udać się do Fortu Rzeki Onion nad jeziorem. Zapewniliśmy im eskortę Firvulagów i odesłali. Zatrzymywanie ich tutaj byłoby bezużyteczne. - Czy nie straciliśmy któregoś z lekarzy? - zaniepokoiła się Madame. - Albo techników szklarstwa? - Personel medyczny pozostał z nami - odrzekł Kawai. - Ci ludzie nie oddali się dobrowolnie w tańską niewolę. Jeden dmuchacz szkła odszedł. Straciliśmy też drukarza, kilku wykwalifikowanych murarzy, paru tkaczy i jubilerów. Starsza pani zachichotała z wysiłkiem. - Za tymi ostatnimi nie będziemy tęsknić, ani trochę. - Mówiła ochrypłym głosem i często kaszlała. Podczas lotniczego bombardowania Finiah, gdy leżała nieprzytomna na podłodze latacza, wchłonęła dymy z materiałów, z których zbudowana była kabina, podpalonych piorunami kulistymi Velteyna. W przeciwieństwie do Klaudiusza i Amerie nie odniosła poważniejszych poparzeń. Ale Amerie była głęboko zaniepokojona szkodami poniesionymi przez płuca Madame, których nie można było łatwo wyleczyć za pomocą posiadanych leków i sprzętu. Starsza pani odmawiała również wypoczynku i upierała się stanowczo, by uczestniczyć osobiście w następnym etapie planu. Młodzieńczy wygląd, zapewniony jej przez odmłodzenie, przemijał i już pojawiły się głębokie zmarszczki na jej czole i koło cienkich warg. Zanik mięśni głowy spowodował wyostrzenie rysów zmizerowanej twarzy, a zwłaszcza kości policzkowych i orlego nosa. Złoty naszyjnik luźno zwisał na jej żylastej szyi. - W obozie pozostało z nami około pięciuset pięćdziesięciu dusz - stwierdził Kawai - większość w dobrym zdrowiu fizycznym pomimo zakłóceń stanu umysłowego. W moim, jak również trzech wyzwolonych lekarzy, przekonaniu, ludzie ci dojdą do siebie, gdy tylko rozpoczną jakieś pozytywne działania. W ciągu najbliższych trzech dni zaczniemy rozsyłać najsilniejszych. Wraz z Homim, Axelem i Filemonem odbędą podróż do huty żelaza koło Nancy. Inni z naszych ludzi oraz część ochotników będą towarzyszyć grupie z zaopatrzeniem. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będziemy mieli wreszcie zrąb wsi obronnej wybudowany w ciągu dwóch tygodni. Szereg mniejszych osiedli zostanie zbudowanych pomiędzy tym miejscem i Nancy, gdy tylko Filemon i Axel wyszkolą robotników. Madame kiwnęła głową. - Bien, entendu. Ale pamiętaj: produkcja żelaza musi mieć pierwszeństwo! Nie szczędź niczego, by zachęcić uciekinierów, którzy zechcą podjąć się tej pracy. Tak szybko jak tylko się da musimy wyposażyć cały Motłoch w żelazne uzbrojenie. Poszli wśród zaimprowizowanych schronień w stronę dopływu Renu, gdzie rozbito namiot szpitalny. Wielu z uciekinierów wyszło ze swych chatek i stało w milczeniu, patrząc na przechodzącą Madame. Kiwała im głową, a od czasu do czasu wymawiała ich nazwiska, bo prawie wszyscy z nich przeszli przez Auberge w okresie, gdy ona nią kierowała. Ale nawet ci, którzy nie spotkali jej osobiście, wiedzieli bardzo dobrze, kim jest. Niektórzy uśmiechali się. Wiele miało otwarcie wrogie miny, a jeden z mężczyzn splunął i odwrócił się do niej plecami. Ale większość spoglądała z bezduszną apatią, a wtedy starszej pani ściskało się serce. - To, co zrobiliśmy, było słuszne! - Ruszyła spiesznym krokiem między Burkem i Kawaim, trzymając ręce sztywno przy bokach. - Musieli zostać wyzwoleni. Wkrótce się do tego przyzwyczają i wówczas znów będą zadowoleni. - Oczywiście - odrzekł łagodnie Burkę. - Nadal są w głębokim szoku - powiedział Kawai. - Musimy im to wybaczyć. Wyzwolenie docenią później. - Ale wielu będzie mnie nadal nienawidzić - powiedziała głuchym głosem. - Najpierw za wysłanie do niewoli, a teraz za wyzwolenie i ponowne wpędzenie w niepewność. Ich nieszczęście leży wielkim ciężarem na moim sumieniu. Gdybym nie pozwoliła im przejść przez Bramę Czasu, ta tragedia nigdy by się nie wydarzyła. - Znaleźli by inny sposób, by się unieszczęśliwić - stwierdził Burkę. - Spójrz na mnie! Ostatni z dupkohawków, na litość boską. Nie będzie już żadnego Wallawalla, gdy Wielki Wódz odejdzie na Pola Szczęśliwych Łowów... tak udramatyzowałem ten cholerny wstyd zwołując konferencję prasową i mówiąc parszywym bladym twarzom: „Już nigdy nie będę walczył." Wszyscy ronili łzy oglądając trójwymiarową telewizję na tuzinie jankeskich planet, gdy szlachetny indiański jurysta wykonał ten gest. Ale później dostałem list od rady plemiennej Yakimów, polecający mi, psiakrew, wrócić na ławę sędziowską i przestać być takim cholernym płaksą. Odezwał się Stary Człowiek Kawai. - Wszyscy byliśmy głupcami, Angelique. Ale wina nie spada na ciebie. Nie mając twej Bramy Czasu jako honorowego wyjścia, zapewne odebrałbym sobie życie. A to zapewne jest prawdą w odniesieniu do wielu wygnańców. Lecz zamiast tego przybyłem tutaj... i prawdą jest, że początkowo wiele wycierpiałem jako więzień Tanów. Ale później, uciekłszy, doznałem wielkiej radości. Nauczyłem się, że szczęście można znaleźć służąc innym. Bez ciebie, bez twej Bramy Czasu, przeżyłbym moje dni tak samolubnie, jak przeżywałem większość z nich. Być może nadal jestem głupcem. Ale głupcem, który poznał prawdziwych przyjaciół i prawdziwy spokój. Madame spuściła głowę. - Ale mimo wszystko ja nie znajdę prawdziwego spokoju, póki nie odpokutuję w taki sposób, jak muszę. Niewolnictwo szarych i srebrnych naszyjników musi zostać obalone. A Brama Czasu musi zostać zamknięta. Tu w Finiah zrobiliśmy początek... ale albo doprowadzę wszystko do końca, albo umrę! Rozkaszlała się gwałtownie, twarz jej posiniała. - Jasna cholera! - mruknął Burkę. Wziął ją na ręce i wielkimi krokami podążył pod osłonę szpitala polowego, wielkiego namiotu sporządzonego z tuzinów spiętych du-rofilmowych plandek, które razem stworzyły pawilon z osłoniętymi bokami. - Puść mnie, Peo! Czuję się całkiem dobrze. - Próbowała wyrwać się z jego uścisku. Kawai, pokłusowawszy przodem, sprowadził śniadego mężczyznę o zmęczonych oczach, który trzymał w gotowości stetoskop. - Połóż ją na drewnianym stole - powiedział lekarz. Zbadawszy stan płuc starszej pani, doktor orzekł: - Nie dbasz o siebie, utopisz się we własnym śluzie! Słyszysz mnie? Czy wykonujesz ćwiczenia osuszające, które ci przepisała Amerie? - Są żenujące. - Mashallah! Czy posłuchasz tej kobiety? - Podrapał się po podrażnionej skórze na szyi pod jabłkiem Adama, gdzie poprzedniego dnia miał szarą obrożę. - Chłopy! Włóżcie jej do głowy trochę rozumu! Wyciągnął minidozownik i przyłożył do jej tętnicy szyjnej. - To trochę pomoże. Ale tylko wypoczynek pozwoli twemu ciału pozbyć się płynów z płuc. Więc czy będziesz się zachowywać jak trzeba? - Helas, Jafar cheri! - odparła Madame. - Są sprawy wymagające mego udziału. Nie zwracając uwagi na jego protesty wstała ze stołu i zaczęła obchód szpitala, gdzie większość pacjentów serdecznie ją witała. Jedna z kobiet w zaawansowanej ciąży, leżąca na pryczy w resztkach wspaniałej dworskiej sukni, chwyciła dłoń Madame i ucałowała ją. - Dzięki niech będą Bogu, że nas wyzwoliłaś. - Kobieta rozpłakała się. - Dwanaście lat. Dwanaście lat nieustannego koszmaru... a teraz się skończył. Madame uśmiechnęła się i łagodnie oswobodziła dłoń z uścisku kobiety. - Tak, dla ciebie skończył się, drogie dziecko. Jesteś wolna. Kobieta zawahała się. - Madame... co mam z nim zrobić, gdy się pojawi? Są także inne kobiety, noszące ich dzieci. Ja jestem blisko porodu. Ale inne... - Musicie same dokonać wyboru. Zasady mojej wiary nakazywałyby mi donosić dziecko. Jest ono, ostatecznie, niewinne. Potem... być może najmądrzejszym postępowaniem jest takie, do którego stosują się sami Tanu. Kobieta w ciąży wyszeptała: - Czy powinnam im je oddać? - Firvulagowie ci pomogą. - Madame podniosła wzrok na doktora. - Zajmiesz się tym, jeśli ona podejmie taką decyzję? - Tak jest. Starsza pani pochyliła się i pocałowała przyszłą matkę w czoło. - Teraz muszę udać się w daleką podróż. Być może zechcesz pomodlić się za... moje bezpieczne przybycie do celu. - O tak, Madame. I powiem innym. Z krótkim pożegnalnym gestem straszą pani odwróciła się. Doktor towarzyszył jej do drzwi namiotu, gdzie czekali na nią Kawai i Wódz Burkę. - Teraz są w twoich rękach, Jafar cheri. Ty, Lucy i Lubutu musicie się nimi zająć, ponieważ Amerie pojedzie ze mną na południe. Lekarz pokręcił głową z przerażeniem. - A więc nie zmieniłaś zdania. - Spojrzał bezradnie na Burke'a. - To szaleństwo. - Muszę przeprowadzić mój plan - upierała się. - Ruszamy jutro wczesnym rankiem. Pozostały tylko trzy tygodnie Rozejmu i nie ma czasu do stracenia. - Jeśli nie chcesz brać pod uwagę własnego dobra - odezwał się Burkę - to pomyśl o nas! Będziemy musieli martwić się o ciebie i opiekować się tobą. Amerie zapewne postąpi rozsądnie i pozostanie w Ukrytych Źródłach, jeśli nie będzie uważała, że jej potrzebujesz. Angelique Guderian spojrzała tkliwie na ogromnego czerwonoskórego mężczyznę. - Nie złapiesz mnie swoim podwójnym językiem, mon petit sauvage. Teraz, gdy Felicja powróciła z Finiah ze stadem posłusznych jej chalików, jazda na południe odbędzie się komfortowo. Zaś co do siostry Amerie, ta ma własne powody, dla których chce uczestniczyć w operacji. To samo dotyczy pozostałych ochotników. A więc maszerujemy! Au'voir, Jafar. Teraz udajemy się do wioski, by dopełnić ostatnich przygotowań. - Skierowała się w stronę drzwi szpitala. - Przemyśl jeszcze raz swą decyzję, Madame! - zawołał za nią doktor. Ale ona tylko roześmiała się. Stary Człowiek Kawai wzruszył ramionami i ruszył za nią. - Widziałeś, Jafar, że spieranie się z nią nic a nic nie daje - rzucił. - A być może, gdy będziesz tak stary jak Peo Burkę i ja, zrozumiesz, czemu ona uważa, że musi osobiście zakończyć tę sprawę. - Och, rozumiem - odparł doktor. - Aż za dobrze. Wrócił na oddział, gdzie rodząca matka zaczęła jęczeć. ROZDZIAŁ PIĄTY Marialena osobiście ugotowała kolację pożegnalną i nakryła stół Madame dla jedenastki udającej się na południe, plus jedno dla Kawai'ego, który rano przejmie funkcję Przywódcy Wolnych. Gdy wszyscy zajęli miejsca, Francuzka odezwała się: - Wielebna Siostra odmówi teraz błogosławieństwo. - Panie, pobłogosław ten pokarm - powiedziała Amerie cichym głosem. - Pobłogosław to towarzystwo. Pobłogosław to szalone przedsięwzięcie. - Ameen - rzekł Khalid Khan. Pozostali, z wyjątkiem Felicji, powiedzieli „Amen". Następnie nałożyli obfite porcje na talerze, a kamionkowe kubki schłodzonego wina powędrowały z rąk do rąk. - Myślałem, że Kulas też jedzie - powiedział Khalid. - Powiedziałam mu, by spotkał się z nami jutro, zanim wyruszymy - wyznała Madame. - Być może uznacie mnie za głupią staruszkę, mes enfants, ale doszłam do wniosku, że lepiej będzie, gdy dziś wieczorem po raz ostatni naradzimy się we własnym towarzystwie. Wiem, że w trudnych sytuacjach Fitharn zdawał się być wiernym towarzyszem. Nie zapominajmy wszakże, iż jest lojalny przede wszystkim wobec własnej rasy. I nigdy nie ufałam orriere-pensee króla Yeochee ani Pallola Jednookiego. Zawsze istnieje możliwość, że będą chcieli wykorzystać nas zdradziecko, gdy tylko uda nam się zniszczyć fabrykę naszyjników i zamknąć Bramę Czasu. Vanda-Jo, Szefowa Robót Publicznych o nieokiełznanym języku, huknęła cynicznie: - Bylibyśmy durniami pozwalając im poznać wszystkie karty, jakie mamy w rękach. Jeśli ten strzał z dwururki wypali, skorzystają na tym Firvulagowie. Nie muszą znać szczegółów naszego planu. Muszą tylko dopomóc nam w podróży i ukrywaniu się. - To fatalne, że Rozejm nie dotyczy ludzkich banitów - odezwała się mniszka. Rzuciła kawałeczek mięsa swej dzikiej kotce, czającej się pod stołem. - Wielkie nieszczęście - skomentował Peo Burkę. - Podaj mi burgund... czy co to tam jest. Moja stara rana wymaga znieczulenia. - Skoro już mowa o ranach - kontynuowała Amerie - zdaję sobie sprawę, że naleganie na Madame, by pozostała tutaj, jest bezcelowe. Ale co innego z Klaudiuszem i Khalidem. Oparzenia Klaudiusza dopiero zaczynają zasychać, a tydzień nie wystarczy na wyleczenie Khalida z kontuzji oraz ran rąk i nóg. - Potrzebujecie mnie - stwierdził Pakistańczyk. - Jestem tutaj jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek był w Muriah. - Dziesięć lat temu - poprawiła go mniszka. - I via Wielka Droga Południowa, nie Rodanem. - Przez ten czas stolica niewiele się zmieniła. A poza tym mam ochotę na wycieczkę statkiem. Dawniej, w przyszłości, Gert i Hansi zwykli pływać kajakiem po tej rzece. Hansi zaśmiał się ponuro. - Będzie to prawdziwa podróż wypoczynkowa dla inwalidów. Ale nie można uciec od faktu, że jest nam potrzebna jego znajomość miasta. I tak będzie dość niebezpiecznie, nawet jeśli nie zabłądzimy. - To prawda - rzekła Madame. - Jestem zrozpaczona, że musisz jechać, Khalid, po tym, jak już wiele zdziałałeś. Ale twoja pomoc może okazać się kluczowa dla naszego sukcesu... Natomiast Klaudiusz jest po prostu uparty, gdy opowiada o swej niezbędności. - Przypuszczam, że tylko ty jedna potrafisz przepchnąć ten bursztynowy pojemnik z wiadomością przez uskok czasu - warknął paleontolog. - Jestem w lepszej kondycji niż ty, Angelique, i jeśli ktokolwiek zasłużył na miejsce w tej wyprawie, to jestem nim ja. - Mulet polonais! Zostań w domu i odzyskaj zdrowie. Felicja walnęła trzonkiem łyżki w stół. - Wy dwoje nie zaczynajcie od nowa! Oboje jesteście parą starych, chorych osłów, które nie powinny opuszczać bujających foteli i gdybyśmy mieli odrobinę oleju w głowie, zamknęlibyśmy was razem w szopie i wyruszyli sami. - Na szczęście - odrzekł Uwe Guldenzopf, spokojnie pociągając z fajki - nie mamy oleju w głowie. Madame rzuciła Klaudiuszowi groźne spojrzenie. - Wyprawa jest moim obowiązkiem! Ja, która zgrzeszyłam otwierając Bramę Czasu, muszę odpokutować zamykając ją. - Bzdury - powiedział Klaudiusz. - Pragniesz śmierci, ot co. Madame cisnęła swój nóż na stół. - Czy ze wszystkich ludzi akurat ty masz prawo kwestionować moje motywy? Zastanów się nad własnym pragnieniem śmierci, Monsieur le Professeur! Klaudiusz wytwornie zaczerpnął łyk ze swego kubka z winem. - Honi soit qui merde y pense, najdroższa. - Spokój, do cholery! - Wódz Burkę rąbnął wielką pięścią w stół. - Jako Naczelny Wódz tej zawszonej załogi oświadczam, że motywy nie będą dalej dyskutowane! Wszyscy jesteśmy ochotnikami. Wszyscy dowiedliśmy, że potrafimy być użyteczni w taki czy inny sposób, zarówno w Zamku Przejścia, jak i w Muriah przy skoku na wytwórnię naszyjników... Teraz chciałbym się dowiedzieć, czy są jeszcze jakieś naprawdę poważne kwestie, przed zaniknięciem posiedzenia i pójściem spać? - Myślałem o jednej - oświadczył nieśmiało Basil. - Jako nowo dołączony do grupy wahałem się przed zaproponowaniem jakichś poważniejszych zmian w pierwotnym planie Madame Guderian. I nim Felicja powróciła wczoraj rano ze swym złotym naszyjnikiem i chalikami, oraz oświadczyła, że pojedzie z nami, problem był tak czy inaczej niejasny. Próbuję przez to powiedzieć... a co z Włócznią? Reszta siedzących przy stole zagapiła się na profesora-alpinistę z tępym niezrozumieniem. Basil spędził miesiąc w miejskim lochu po schwytaniu go do niewoli na jeziorze, a następnie został uwolniony w Finiah. Zapewnił sobie udział w nowej wyprawie, gdy zadeklarował, że chętnie posłuży się swymi umiejętnościami alpinistycznymi wspinając się na mury Zamku Przejścia, głównej kwatery Poskramiaczy w Muriah czy jakiejkolwiek innej fortecy, którą grupa zechce napaść. Miał także, jak przyznał, straszną chęć dać Tanom nauczkę za to, że popsuli mu wakacje w pliocenie. Stary Człowiek Kawai potrząsnął żałośnie głową. - Zasilacz Włóczni jest całkowicie wyczerpany, Basilu. Nie zdołasz wydusić nawet iskierki z mikrodiody świecącej z tym napięciem, jakie jeszcze pozostało. Sam próbowałem otworzyć zasilacz, ale po prostu nie udało mi się zaimprowizować odpowiedniego narzędzia. To wymaga doświadczonej ręki. - Niemniej - nalegał Basil - jeśli uda nam się otworzyć zasilacz, jest wielka szansa, że możemy go ponownie naładować. Czy mam rację? Były producent elektroniki wzruszył chudymi ramionami. - Latacz był napędzany energią uzyskiwaną z jądrowej syntezy wody. Czemu nie pukawka? - Jezusiczku, ludzie - odezwała się Felicja - nie jestem pewna, czy już potrafię tak precyzyjnie nastawić moją PK, by włamać się do środka nie niszcząc tej rzeczy. - Nie to miałem na myśli - powiedział alpinista. - Ale to, że ty możesz zanieść Włócznię na południe o wiele łatwiej niż reszta z nas. Byłaby bezcenna przy ataku na wytwórnię naszyjników. - On ma rację - zgodził się Khalid. - Fabryka znajduje się w budynkach Poskramiaczy, zamknięta dokładniej niż cnota Lylmika. - Zapomnijmy o tym - wtrąciła Amerie. - Włócznia jest martwa. - A ja wiem, kto może ją ożywić - rzekł Basil. - Opowiedział mi o nim wszystko Klaudiusz pewnego długiego, upalnego popołudnia, całe tygodnie temu, gdy przebywaliśmy razem w mamrze Zamku Przejścia. O waszym utalentowanym, małym przyjacielu w złotym ubraniu. - Aiken Drum! - zawołała Felicja. - Mały oszust z kieszonkami! Zielonawe oczy Klaudiusza zabłysły. - On potrafi! Jeśli ktokolwiek może rozszyfrować tę starożytną broń fotonową, to jest nim Aiken... Ale czy zechce? Pamiętajcie, że zrobili go srebrnym. Mógł się już do nich przyłączyć. Zawsze miał na widoku to co najkorzystniejsze. - Był naszym przyjacielem - stwierdziła Amerie. - Jest ludzką istotą. Musi nam dopomóc w walce z tymi potworami! - Felicja może go zmusić - podsunął Klaudiusz ze słodkim uśmiechem. - A może nie leży to już w twym stylu, dziewczynko? Sportsmenka zignorowała jego uwagę. - Basilu... myślę, że twój pomysł przyniesie wielki sukces. Zabierzemy Włócznię, nawet jeśli będę musiała taszczyć ją na grzbiecie przez całe tysiąc trzysta kilosów aż do Muriah. Tak czy inaczej doprowadzimy do tego, by Aiken Drum zmajstrował dla nas klucz do konserw. - Cóż, miejmy nadzieję, że wszystko będzie jak najlepiej... - powiedział Wódz Burkę. - Jeszcze coś? Nikt się nie odezwał. Uwe wystukał nie dopalony tytoń ze swej fajki do stojącej przed nim pustej misy. - Marialena zawsze wścieka się, gdy to robię. Ale może po raz ostatni? - Wybaczy ci - roześmiał się Gert. Zaszurały odsuwane krzesła. Wszyscy powstawali i zaczęli się przeciągać. Posiadacze domków w wiosce przygotowywali się do odejścia. Pozostali rozłożą śpiwory na podłodze u Madame. Gdy Kawai zwrócił się w stronę drzwi, Amerie położyła dłoń na ramieniu starca. - Tylko jedna przysługa, stary przyjacielu. - Wystarczy, że ją określisz, Amerie-san. Mniszka wzięła na ręce małą dziką kotkę. - Gdybyś mógł zapewnić dom dla Deej... Skłonił się z powagą i wziął zwierzątko w ramiona. - Przechowam ją bezpiecznie aż do twego powrotu. Ty wrócisz do Ukrytych Źródeł. Złożyłem w tej intencji najstraszliwsze ślubowanie Męczennikom Nagasaki. - Stary, zwariowany buddysta - orzekła zakonnica wypychając go za drzwi. ROZDZIAŁ SZÓSTY Orzeczenie, którego ode mnie żądają, dotyczy ciebie - zaczęła Brede. - Tak? - odparła na głos, jak zawsze, Elżbieta. - ...i musi być zgodne z ich własnym przeznaczeniem jako rasy na tej planecie. Przewidziałam zjednoczenie moich drogich ludów Tanu i Firvulag jako aktywnych metapsychicznie. Taką mam wizję od najdawniejszych czasów, jeszcze sprzed przybycia do tej galaktyki, na tę planetę Wielobarwnego Kraju. To przeznaczenie wypełni się, nawet jeśli moje widzenie przyszłości nie jest w stanie ukazać mi jak i kiedy... Chciałabym myśleć, że zaprzyjaźniłyśmy się, Elżbieto. Jestem najdokładniej świadoma twego życzenia, abyś nie została wplątana w nasze sprawy. Ale nie mogę uwierzyć, że jesteś tutaj czynnikiem ubocznym! Stanowisz przecież część rzeczywistości! Podobnie jak wszyscy pozostali, w tym twoi towarzysze z Grupy Zielonej, którzy w tak poważnym stopniu oddziałali na Tanów i Firvulagów, a nawet ci nieszczęśnicy zaginieni w północnej puszczy. Widzę linie przeznaczenia sięgające ku Wielkiej Bitwie, a potem nieuchronnie zbiegające się podczas niej za trzy tygodnie. Widzę to, powtarzam ci! A twoja rola... jest silnie wpleciona w Tkaninę Dziejów. Ale nie będziesz rodzicielką rasową... w takim razie kim? - Brede, nie pozwolę się wykorzystać. - Nawet przy twardym utrzymywaniu przesłony determinacja towarzysząca oświadczeniu Elżbiety przebłyskiwała nieugiętością. - Wobec tego wybierz dopomożenie nam - błagała egzotka. - Twoja własna rasa ludzka, twoi najbliżsi przyjaciele, są wplątani w samo jądro Przeznaczenia. - Żadne orzeczenie, jakie mogłabyś wydać w mojej sprawie, nie zadowoli wszystkich tańskich klik. O tym wiesz. Twój Wielki Król pragnie swej nowej dynastii. Ale Zastęp Nontusvel nie zadowoli się niczym i nie uspokoi, póki nie ujrzy mnie martwej. Co się zaś tyczy moich przyjaciół... wygląda na to, że lepiej panują nad swymi losami niż ja! Czemu dla odmiany nie zastanowiłabyś się nad oddaniem mi pełnej sprawiedliwości, zamiast traktować mnie jak figurkę szachową w swojej grze w przepowiadanie przyszłości? Jeśli mam wybierać, chcę oddalić się z tego miejsca wolna i bez uszczerbku. Ja także. Wznosząca się nad światem samotna cudowna spokojna. - Ale... przyszłość! Mówię ci, że ją widzę! Jeśli to nie twoje geny mają wywrzeć wpływ na nas, musi być jakiś inny czynnik. O Siostro w Umyśle, dopomóż mi skoncentrować się na mej umykającej wizji. - Znajomość przyszłych wydarzeń nie należy do metafunkcji, rozumianych w moich czasach. Był to nie oswojony talent. Nieobliczalny. Już samo oglądanie przyszłości jest nader niebezpieczne... ale jakiekolwiek próby manipulacji przyszłymi, widzianymi wydarzeniami znaliśmy jako daremne. Czy odejdę wolna, czy nie, twoja wizja będzie zawikłana. Więc wypuść mnie. Zdawało się, że Brede jej nie usłyszała. Siedziały razem w bezgranicznym pokoju bez drzwi, którego atmosfera była wzbogacona zgodnie ze specjalnymi potrzebami egzot-ki. Ale Brede zesztywniała, oddychała płytko i pośpiesznie, a jej twarz wykrzywiała się nieustannie. Częściowo odsłonięty umysł ukazał wir twarzy: ludzkich, Tanów, Firvulagów i Wyjców. Wszystkie krążyły i pulsowały wokół wizerunku samej Elżbiety, generując pajęcze linie prawdopodobieństwa, tworzące się i przekształcające prawie jak tkanina z Lissajous, niespójne, nieuporządkowane, niezjednoczone. - Psychounia! - zawołała Brede. - Nie geny, Jedność mentalna! - Umysł Oblubienicy Statku zabłysnął tak słodką nadzieją, że nawet postanowienie Elżbiety, by nadal odmawiać empatii, zachwiało się. - Co... ty mówisz, Brede? - To jest twoja rola! Nie ma znaczenia, kiedy mój lud dopracuje się zjednoczenia z miejscowym Umysłem. To nastąpi. A gdy tak się stanie, muszę umieć zaprowadzić ich na uporządkowane stopnie jedności metapsychicznej, która była siłą rządzącą twego Środowiska Galaktycznego: pogodzenie rozbieżnych energii intelektualnych w organiczną, aktywną całość. Ty masz mnie nauczyć, jak tego dokonać! Taka jest twoja rola wśród nas. W twoich czasach byłaś przewodniczką małych dzieci, prowadząc je do Jedności. To był punkt centralny pracy całego twego życia, jak mi sama powiedziałaś. W twoim Środowisku niedojrzałe metafunkcjonujące umysły nie były pozostawiane same sobie, by się potykały na tej drodze. Były nauczane, prowadzone, oświecane. Pokaż mi, jak to robiono. Abym była gotowa. A wtedy, jeśli nadal tego pragniesz, pomogę ci... opuścić nas. - Nie wiesz, czego ode mnie żądasz, Brede. - Ależ to musi być rozwiązaniem! Tak eleganckie, tak logiczne przedłużenie pracy, jaką już wykonałam dla mych ukochanych. Pomyśl o tym, w jakim stanie są obecnie, w jakim rozbiciu! Moi biedni Firvulagowie, aktywni, lecz słabi i bezsilni, głupio rozpraszający swą energię psychiczną na bocznych ścieżkach. Ich pobratymcy, Wyjcy, gnijący w czarnej rozpaczy. A czy Tanu zmienią się, gdy i oni z kolei osiągną prawdziwą aktywność, wyzwoleni ze złotych naszyjników? Twoja aktywna rasa ludzka na Starszej Ziemi mogłaby zginąć, gdyby w krytycznej sytuacji nie dopomogły jej inne istoty, mądrzejsze od niej. Pomóż mi wesprzeć mój lud. A wtedy, gdy oni będą do tego gotowi, ja też będę gotowa. - Przewidujesz takie rozwiązanie? - zapytała nadal pełna wątpliwości Elżbieta. Brede zawahała się. Znów powrócił bolesny, urywany oddech. - Ja... zawsze byłam przewodniczką i nauczycielką mego ludu. Nawet w czasach, gdy nie byli tego świadomi. Od kogóż ma nadejść Jedność, jeśli nie ode mnie? A ja gdzież mogę się jej nauczyć, jeśli nie od ciebie? - Trudności będą olbrzymie. Nie tylko twój umysł jest pozaziemski i wobec tego dla mnie niezrozumiały, ale jesteś też dojrzałą istotą psychiczną, uwarunkowywaną przez tysiące lat za pomocą naszyjnika. Nigdy nie pracowałam z kimś, kto nie był człowiekiem. Do tego prawie zawsze chodziło o małe dzieci, jeszcze elastyczne i zdolne do przyswojenia sobie treningu z minimum bolesnej katalizy. Proces ten mogę porównać tylko z początkami nauki mowy. Jest to proces, który u małego dziecka wydaje się przebiegać zupełnie bez wysiłku, a przecież gdy dorosły próbuje nauczyć się nowego języka bez użycia nowoczesnych urządzeń pomocniczych, trudzi się i cierpi. Doprowadzenie latentnych metafunkcji do poziomu pełnej aktywności adepta jest nieskończenie trudniejsze. Najpierw musiałabyś stać się aktywna... a potem dokonać znacznie większego skoku, by osiągnąć status adepta, zanim jeszcze przyswoisz sobie techniki nauczania na poziomie klasy mistrzowskiej. Cierpienia byłyby nieludzkie. - Zniosę wszystko co będzie trzeba. - Nawet jeśli przeżyjesz w zdrowiu umysłowym moje nauczanie, nie ma gwarancji, że osiągniesz pełną aktywność... a jeszcze mniejsze są szansę, że wstąpisz na poziom adepta. Jeśli w którymkolwiek momencie zabraknie ci sił, z pewnością umrzesz. Co stanie się wtedy z twoim ludem? - Nie umrę - powiedziała Brede. - Są jeszcze inne... trudności techniczne. Katalizator, o którym wspomniałam. Nie potrafię sobie wyobrazić źródła bólu dostatecznej mocy, które byłoby nam dostępne w twoim pokoju bez drzwi. - Ból? Czy to jedyna droga, na której można dostąpić rozwoju psychicznego? - Jedyna pewna droga. Są i inne. W moim świecie latentni ludzie osiągali poziom aktywności przezwyciężywszy pewne bariery psychologiczne sublimacją pragnienia Jedności kosmicznej. Ale te drogi są niepewne... a ja tak czy inaczej posiadam kwalifikacje tylko w zakresie jednej techniki. Ma ona swe korzenie w kulturach przedpiśmiennych mojej własnej epoki. Prymitywne ludy Starszej Ziemi były w pełni świadome, że ból, znoszony nieugięcie i zaakceptowany z godnością, działa jak czynnik oczyszczający psychicznie i otwierający nowo uczulony umysł na mądrość nieosiągalną w inny sposób... jak również czyni dostępnym indywidualne spektrum metafunkcji. W umyśle Brede zabłysła panorama adeptów z okresu przedśrodowiskowego. Elżbieta pokazała jej mnichów i mniszki, proroków i jogów, szamanów, wojowników, namaszczonych przywódców, tubylczych uzdrawiaczy i jasnowidzów ze wszystkich dzikich zakątków Ziemi przed Interwencją; istoty ludzkie wytrzymujące męki nałożone samym sobie w przekonaniu, że wyjdą z nich przemienione. - Gdy ludzkość wkroczyła w epokę zaawansowanych technologii - rzekła Elżbieta - twórcze użycie cierpienia zostało niemal zagubione. Większość cywilizacji zaawansowanych technicznie z gorliwością bierze się za wykorzenianie bólu, zarówno fizycznego jak umysłowego. Przed Interwencją bardzo niewielu naszych intelektualistów uważało, że ból posiada jakąkolwiek wartość, i to pomimo nauk wcześniejszych filozofów i oczywistych dowodów, które można było znaleźć zarówno w antropologii, jak i samej psychologii rozwojowej. - Pod tym względem moja rasa podobna była do twojej - rzekła Brede. - Oczywiście mówię o mojej pierwotnej planecie ojczystej, nie tej Tanów i Firvulagów, którzy są inni. Najlepsi z dymorficznych nadal czczą drogę przez życie męczarniami. Sama Bitwa wywodzi się z tego zwyczaju. - Ale jednak wypaczonego! Wśród zaawansowanych kultowych kultur ludzi z okresu przed Środowiskiem mieliśmy podobnie zbzikowanych. Jedyną szanowaną formą cierpienia fizycznego była ta, której podlegali sportowcy. Rytualne gry i zabawy. Czy dostrzegasz paralelę? Ale nasza rasa nigdy nie ceniła żadnej postaci bólu psychicznego. Ten, o ile dotyczył normalnego procesu edukacji, tolerowany był jako zło konieczne; ale trwały nieustannie próby złagodzenia go bądź całkowitego wyeliminowania. Naszym prymitywnym wychowawcom nigdy nie przyszło do głowy, że cierpienie ma per se pozytywny wpływ na rozwój umysłowy. Nieliczne ugrupowania religijne odkryły, że ból działa jako narzędzie dojrzewania mentalnego. Mój własny kościół miał nader mętne pojęcie o ofiarach z bólu, które wreszcie doprowadziły do właściwej dyscypliny wytrwania. Ale wierni oceniali przyczyny bólu jedynie z punktu widzenia duchowego. Gdy niektórzy praktykujący ćwiczenia bólowe przypadkiem kwitowali albo czytali cudze myśli lub objawiali inne funkcje metapsychiczne, wszyscy byli wysoce zakłopotani. - Tak... tak. - Wysokie, usiane klejnotami nakrycie głowy pochyliło się w skinięciu. Przez mentalny przedsionek Brede przepłynęły pozaziemskie reminiscencje. - My na Lenę również wierzyliśmy, że cierpienie jest złem. Ci zaś, którzy temu zaprzeczali, byli sadomasochistami lub beznadziejnymi odchyleńcami. Na przykład: ci wygnańcy! Mój drogi, głupi lud. Nigdy, aż do tej chwili, nie rozumiałam najgłębszych motywów, które mną kierowały, gdy podejmowałam decyzję opieki nad nimi i pomocy w ucieczce z naszej galaktyki. Ale teraz staje się rzeczą oczywistą, że moje widzenie przyszłości rozpoznało to maleńkie jąderko mocy psychicznej w ich anormalnej strukturze umysłowej. Szczególnie Firvulagowie, którzy wytrzymali najtrudniejsze warunki ich środowiska naturalnego, bardzo poważnie aprobowali męczarnie. A jednak... zatrzymali się w toku swej ewolucji mentalnej. Podobnie stało się z Tanami, którzy zawierzyli naszyjnikom, a także z większością ludów naszej federacji... Jak ci już mówiłam, wszyscy, z wyjątkiem niekompatybilnych, po ostatniej z wojen skwapliwie skorzystali z aparatów wzmacniających siłę umysłu. Przerwała i dotknęła złota na własnym gardle, na pół skrytego za opuszczonym w dół respiratorem. - A naszyjnik, który zdawał się takim dobrodziejstwem, spowodował, że Umysł całej galaktyki znalazł się w ślepym zaułku. Chyba że... ewolucja będzie kontynuowana tutaj. I musi tak być! Ale, Wszechmogąca Tano, czemu moja wizja jest tak niejasna? - Wymiar czasu może być znacznie większy, niż kiedykolwiek podejrzewałaś - powiedziała Elżbieta. - Nasze Środowisko dostrzegało przeszłość ujawniającą się w teraźniejszości, teraźniejszość ujawnioną w przyszłości. - Elżbieto! - zawołała Brede z trudem chwytając oddech. - Sześć milionów lat! O nie! - Mamy nasze legendy. I jest wzajemna kompatybilność. - Oraz Statek - wyszeptała Brede. - Powiedziałem memu najukochańszemu, by wybrał najlepsze miejsce. Podniosła błyszczącą maskę. Łzy padały na jej czerwoną metaliczną gładź, gubiąc się wśród kryształowych ornamentów. Obie kobiety długo siedziały w milczeniu. Pomiędzy nimi na stole spoczywał cudowny szklany model międzygwiezdnego organizmu, który był partnerem Brede. Ci tak odmienni od siebie małżonkowie sprzężeni byli pewnego rodzaju psychojednością, która bez względu na swą niedoskonałość przypominała rodzaj sprzężenia mentalnego, którego Elżbieta doświadczała wśród własnego gatunku. Ale Statek Brede nie żył. Ona zaś, tak jak Elżbieta, była sama. - Bez względu na stopień ryzyka - doleciał wzmocniony głos z zakrytych ust - musisz mnie nauczyć. Wiem, że Umysł mego ludu dojrzeje, tak jak wiem, że losy Tanów, Firvulagów i ludzkości są wzajemnie splecione. Być może Jedność mego ludu sięgnie doskonałości wcześnie, a może późno. Ale musi istnieć nauczyciel. Jeśli zaś nie ja, to ty. Elżbieta wybuchnęła złością. - O nie, tylko nie to! Do diabła z tobą! Czy nie możesz zrozumieć, jak to ze mną jest? Nie chcę poświęcać się dla twego ludu. Nawet nie dla mego własnego ludu! Czy nie możesz zrozumieć, że metaaktywność nie jest tożsama ze świętością? - Bywali święci między wami. Skryta za maską osoba zdawała się zmieniać, roztapiać. Elżbieta zesztywniała, wstrząśnięta metaforycznym pchnięciem, które natychmiast odparła. - Nie! Nie możesz mnie oszukać w taki sposób. Nie jesteś święta i ja też nie! Jestem zwykłą kobietą ze zwykłymi słabościami. Niegdyś byłam w stanie wykonywać niezwykłą pracę, ponieważ moje naturalne talenty zostały do niej wyszkolone. Ale nigdy nie było żadnych... święceń. Gdy zdawało się, że utraciłam moje zdolności, nie ofiarowałam straty żadnym siłom wyższym i nie starałam się robić z niej żadnego użytku. Wybrałam drogę na Wygnanie. Jestem uciekinierką i cieszę się z tego! To, że tu w pliocenie wpadłam w pułapkę, oddzielona na zawsze od Jedności, z przywróconymi metafunkcjami i potworami szczypiącymi mnie po piętach, jest kosmicznym żartem. I takim samym żartem jesteś ty, bez względu na to, kim jesteś! A ja nadal żądam zwrotu mego balonu! I to ci wystarczy nie kochać nikogo nie być kochaną przez nikogo o wysokolatającauciekająca Elżbieto? - Niegdyś kochałam i wycierpiałam stratę. Jeden raz wystarczy. Miłość za wiele kosztuje. Nie będę matką twego ludu. Ani fizycznie, ani mentalnie. W umyśle i masce Brede widać było tylko odbicie Elżbiety. Gorzki śmiech mentalny towarzyszył głośnej mowie kobiety. - Jakże sprytnie sobie poczynasz, o Ty O Dwóch Twarzach! Ale twoje wysiłki nie zdadzą się na nic. O moim olimpijskim egoizmie wiem wszystko. Ale nie możesz mi udowodnić, że mam jakiekolwiek obowiązki wobec twego ludu, wobec wygnanej ludzkości czy jakiegokolwiek hipotetycznego złączenia się ras. Brede podniosła ręce. Maska opadła i widać było tylko smutny, cierpliwy uśmiech. - Więc dopomóż mi wypełnić moje obowiązki, które mam wobec ich wszystkich. Naucz mnie. - My... my nie mamy źródła bólu dostatecznie intensywnego. - Mamy. - Determinacja Brede była niezachwiana. - Istnieje translacja hyperprzestrzenna. Moje ciało może być utrzymywane na powierzchniach continuum tak długo, jak będzie trzeba. Posiadam spadek w postaci tej umiejętności od mego Małżonka. Nie potrzebuję żadnych w ogóle mechanizmów, by przemierzyć szerokość tej galaktyki. Nigdy wcześniej nie brałam pod uwagę posłużenia się siłą translacji, po prostu dlatego, że nie miałam powodu, by opuścić mój lud. I oczywiście tak naprawdę go nie opuszczę. Powrócę. - Jeśli próba rozszerzenia sił mentalnych nie zabije cię. - Jestem gotowa wszystko zaryzykować, wszystko wycierpieć. - Jak możesz kochać tak bardzo owych nieszczęsnych barbarzyńców, podczas gdy oni nigdy nie zdołają docenić tego, co dla nich robisz? Odpowiedział jej tylko uśmiech i zaproszenie do wniknięcia w jej umysł. Z wielką niechęcią Elżbieta powiedziała: - Jest jeszcze coś, czego nie poruszyłam. Nauczyciel... dzieli męczarnie. O Elżbieto. Tego nie wiedziałam. Byłam arogancka i musisz mi wybaczyć. Teraz rozumiem, że nie mam prawa... Elżbieta przerwała jej szorstko. - Brede, ja umrę. Nawet jeśli stąd odlecę, twój najukochańszy lud wytropi mnie wcześniej czy później i wykończy. I dlatego... czemu nie? Jeśli uda mi się z tobą, będzie to coś na kształt epitafium. Jeśli pragniesz zaryzykować mękę, wezmę cię. Będziesz moją ostatnią uczennicą. Jeśli zaś twoja wizja wspólnej przyszłości ras urzeczywistni się, być może będziesz nawet moim usprawiedliwieniem. - Nigdy nie zamierzałam sprawić ci więcej bólu. I współczuję ci. - No... nie marnuj współczucia. Każda odrobina cierpienia jest cenna!... Czy jesteś pewna, że potrafisz dokonać translacji? Umysł Brede pokazał jej. Oczywiście Elżbieta nie będzie fizycznie towarzyszyć podróżującej egzotce. Ale jej umysł pozostanie spleciony z umysłem Brede, by skanalizować pożar nerwów. - Gdy tylko będziesz gotowa - powiedziała Oblubienica Statku - możemy wyruszyć. Sufit pokoju bez drzwi otworzył się. W górze, na południu, widać było mleczną rzekę Galaktyki. Za nią zaś chmury pyłowe i Jądro. Głębiej leżało ukryte inne ramię spirali, odległe prawie o sto tysięcy lat świetlnych. - Aż tam - powiedziała Elżbieta. - Teraz. ...I były tam, w jednej chwili i przez wieczność, rozciągnięte na kole tortur przez całą szerokość gwiezdnego wiru, unoszące się pomiędzy szarą otchłanią i czarną, zniekształconą, mieniącą się przestrzenią. Atomy fizycznego ciała Brede stały się bardziej rozrzedzone niż subtelna mgła atomowa pływająca w próżni między gwiazdami i ciągle jeszcze wibrująca krzykiem narodzin wszechświata. Umysł Oblubienicy Statku krzyczał na tej samej częstotliwości co udręczone cząsteczki. I w ten sposób zaczęło się rozszerzanie. Będzie ono o wiele trudniejsze niż u innych, ponieważ uśpione moce Brede były tak wielkie. Wszystkie z dawna rozrośnięte obwody psychoenergetyczne, prowadzące od naszyjnika, muszą zostać skierowane na nowe tory przez labirynty neuronów kory prawej półkuli mózgowej, przeuczone na poziom aktywności oczyszczającym płomieniem najstraszliwszego bólu, jaki wszechświat może zadać myślącej, czującej istocie. Wytrzymawszy to piekło, Brede może w krótkim czasie przejść proces, który zwykle trwa wiele lat. Ale ból sam w sobie jest bezwartościowy, jeśli nie utrzymuje się dyscypliny, a rozwidlanie sieci mentalnej nie odbywa się pod mocną kontrolą. W tym wypadku przewodnictwo wyszkolonego nauczyciela było najwyższej doniosłości. Gdy Elżbieta zacisnęła moc korekcji wokół pulsującej psychiki, zabezpieczając ją przed rozpadem, równocześnie kierowała płonącym układem limbicznym Brede, niczym niezliczoną liczbą metapsychicznych pochodni, wypalających odpady korowe, nagromadzone w ciągu życia trwającego czternaście tysięcy lat. Umysł operatorki, nieugięty we wzajemnej udręce, prowadził i podtrzymywał umysł kandydatki. Obie, twardo sczepione, zawisły w piekle pomiędzy prawdziwą przestrzenią i hyperprzestrzenią, gdzie jest tylko jeden wymiar, dośrodkowy prąd wejściowy, który rozumne istoty wszystkich ras postrzegają tylko jako ból... Proces trwał w bezczasie, natychmiastowy i wieczny, zgodnie z dzieloną przez obie subiektywną świadomością. Brede w swej męce wiedziała o postępujących przemianach duszy, ale nie mogła na dość długi czas wznieść się ponad pożar, by przyjrzeć się sobie. Mogła tylko przyjąć, potwierdzić i nieustannie być silną, z nadzieją, że gdy skończą się męczarnie, jej umysł nadal będzie żył we wszechświecie fizycznym. Ból zelżał. Brede poczuła, że więziące ją energie Elżbiety złagodniały aż do delikatności. Stała się świadoma istnienia innych sił życia obok ich dwóch, które zdawały się śpiewać wśród gasnących płomieni. Jak dziwnie! Ale co to jest? Tam, tak daleko, poza szarością, czernią i nuconą mega-tonalną pieśnią, poza kołem udręki przygasającego, niewidzialnego ognia błyskała jasność, która zdawała się zbliżać. A im wyraźniej ją postrzegała, tym stawała się ona bardziej nieodparta. Brede porzuciła dyscyplinę, zapomniała o swej jaźni w nagłym pragnieniu dosięgnięcia jej, połączenia się z nią teraz, gdy była zdolna do Jedności... Wracaj. O nie Elżbieto pozwól mi teraz iść dalej... Dotarłyśmy do granicy. Wracaj ze mną. Nie nie my wygnanki podążajmy razem dalej, do końca i połączmy się z tym poza bólem gdzie czeka na nas kochając... Musimy wracać. Odciągnę cię. Nie opieraj się. Nie nie nie nie... Puść. Przestań patrzeć. Nie możesz tego mieć i przeżyć. Teraz wracaj wraz ze mną poddaj się mojej korekcji leć przez bezmiar nie opieraj się Sancta Illusio Persona Adamantis ora pro nobis gdziekolwiek jesteś poddaj się Brede poddaj się memu przewodnictwu spocznij we mnie jesteśmy prawie już tutaj... tutaj... Oblubienica Statku zdjąwszy maskę siedziała przy stole naprzeciw Elżbiety. - Odeszło. Odeszło. Oderwałaś mnie... - To było konieczne dla nas obu. Oraz kulminacja bólu w twej męce. Która doprowadziła do sukcesu. Po twarzy Brede łzy lały się strumieniem. Czuła powolne rozpalanie się po prawie wygaśnięciu i żal, który będzie jej towarzyszył aż po kres życia. W ciszy pokoju bez drzwi Brede dochodziła do siebie. Było przed nią otwarcie i zaproszenie. Brede weszła tam i głośno krzyknęła, poznawszy po raz pierwszy Jedność z umysłem Ziemi. Więc... to jest tak. Tak. Tulę cię do serca, Siostro. Egzotka dotknęła końcami palców martwego złota na swym gardle i otworzyła zameczek. Przez chwilę trzymała naszyjnik w wyciągniętej ręce, a potem położyła go na stole obok podobizny Statku. Żyję. Działam swobodnie niemowlę chwiejnie stawiające pierwsze kroki ale metafunkcje zostały wyzwolone i takie bogactwo i Jedność jest dwojgiemwjednym ale później gdy Poznam ukochany Umysł... Nastąpi spontaniczny wzrost z radością zamiast bólu aż będziesz napełniona do końca. To ostatnie podlega ograniczeniom twego ciała fizycznego jak również stanom miejscowego Umysłu. Ponieważ już kochasz Umysł, będziesz zdolna rozprzestrzeniać się tak, by temu procesowi nie towarzyszyło równocześnie osłabianie się. Jest to coś, czego ja nie potrafię. A to co widziałam... Coś co większość z nas czynnych czy nie powinno widzieć i w końcu posiąść. Niewielu kandydatów potrafi dostrzec jego błyśniecie. Szczęśliwie. Dwie kobiety znów siedziały w mentalnym milczeniu. - Nie ma żadnych wspomnień męki - powiedziała wreszcie na głos Brede. I widzę, że ich nie będzie. Przewodnictwo i akceptacja były decydujące w odróżnianiu nieproduktywnego cierpienia od twórczego oczyszczania. A potem nadchodzi radość. Tak... i ona także należy do rzeczy, których należy oczekiwać. Nie zwykła nieobecność bólu, lecz ekstaza. - Niemal wszyscy dojrzali ludzie świadomi są cienkiej granicy oddzielającej je, nawet jeśli nie wiedzą co o tym sądzić. Jeśli tego zapragniesz w ramach twej dalszej edukacji podzielę się z tobą pewnymi koncepcjami dotyczącymi istoty Środowiska, nad którymi debatowali nasi filozofowie i teologowie. - Tak. Musisz mi pokazać wszystko, co możesz. Nim... odejdziesz. Elżbieta nie podjęła tematu. - Psychologia każdej rasy rozumnej delektuje się teosferą w sobie tylko właściwy sposób. Możemy zbadać niszę, którą twój lud mógłby, być może, zająć. A teraz, gdy jest nas dwie, możemy zrobić to, czego nie jest w stanie dokonać żaden pojedynczy czynny umysł: uczestniczyć w tej istocie w ograniczonym zakresie. Będzie to słabe wrażenie, gdyż Umysł pliocenu jest jeszcze w stanie niemowlęctwa, ale przekonasz się, jak jest ono cudowne. - Już jest cudowne - odrzekła Brede. - Ale z moją wzbogaconą świeżością muszę przede wszystkim raz jeszcze spojrzeć wzdłuż linii prawdopodobieństwa w poszukiwaniu decydującego modelu, który był dotąd tak niejasny. Czy dołączysz się do mnie? Nauczycielka i siostra znikły. Drzwi mentalne zatrzasnęły się. - Powinnam była domyślić się! Brede, jesteś niewiarygodną kretynką! Umysł egzotki był szeroko otwarty, ale Elżbieta nie chciała doń wejść, nie chciała spojrzeć. - Opuszczani twój pokój bez drzwi - oświadczyła Elżbieta. - Idę spotkać się z twoim królem i przekazać mu twoją ocenę, dotyczącą mego losu. Twoją nową ocenę. Odnajdę balon i w wybranej przez mnie miłej chwili opuszczę to miejsce. Brede opuściła głowę. - Zwrócę ci twój balon. A jeśli chcesz, poradzę sobie z Zastępem Nontusvel. Proszę... pozwól mi pójść z tobą do króla. - Doskonale. Wyszły razem i znów na chwilę zatrzymały się na przylądku nad Białosrebrną Równiną. Na solnej płaszczyźnie gęsto świeciły miniaturowe lampki. W miarę jak zbliżała się Wielka Bitwa, rosło miasto namiotów Firvulagów. Choć był to środek nocy, karawany z zaopatrzeniem, prowadzone przez ramów, dawały się zdalnie wyczuć, gdy pełzły w dół zbocza na południe od miasta w stronę prowizorycznego obozu. Przystanie na brzegu laguny były iluminowane, na wodzie też widniały światła. Brede przyjrzała się panoramie, zamaskowana i nieprzenikniona. - Jeszcze tylko trzy tygodnie do Wielkiej Bitwy i wówczas wszystko się rozstrzygnie. - Trzy tygodnie - powtórzyła Elżbieta. - I sześć milionów lat. ROZDZIAŁ SIÓDMY W okresie Rozejmu Wielkiej Bitwy wszystkie drogi w północnym regionie Wielobarwnego Kraju prowadziły do Finiah. Przez miasto przechodzili w drodze na zawody na równi Tanowie i Firvulagowie. Wielcy obu ras egzotów podróżowali statkiem rzecznym, natomiast niższej rangi większość podążała Wielką Drogą Południową, biegnącą równolegle do zachodniego brzegu Rodanu aż do samego Lac Provencal i La Glissade Formidable. Większość podróżników z północnych okolic zatrzymywała się w swej drodze na Targach w Roniah. Tu odwieczni wrogowie mieszali się bez skrępowania podczas dorocznej orgii handlu, która ciągnęła się przez środkowe dwa tygodnie Rozejmu przed Bitwą, w dzień i w noc bez przerwy. Stragany rozstawiano wzdłuż wielkiej, otoczonej kolumnadą środkowej alei oraz wśród ogrodów zewnętrznych, które okalały nadrzeczne miasto. Peryferie miasta stały się wielkim obozowiskiem, gdzie ludzcy i firvulagowscy przedsiębiorcy szefowali namiotowym karawanserajom oraz stołówkom, nastawionym na obsługę turystów. W tym roku najskwapliwszymi klientami na Targach byli uciekinierzy z Finiah, dobrze zaopatrzeni w pieniądze, ale prawie całkowicie pozbawieni dobytku. Dla podtrzymania ducha szczodrze sypali monetą za towary luksusowe, które były typowymi wytworami rzemieślników-Firvulagów: szlifowane drogie kamienie i bursztyn, wyroby jubilerskie, oryginalne rzeźby z kości słoniowej lub kamieni półszlachetnych, złote i srebrne błyskotki, wysadzane klejnotami nakrycia głowy i ozdoby do ubrań, fantazyjne uprzęże dla chalików, ozdobne pasy, pochwy mieczy i rzędy bojowe, perfumy, maści i pachnące mydła produkowane z dzikich kwiatów i ziół, niezwykłe napoje alkoholowe, psychoaktywne kapelusze i trzony grzybów oraz takie delikatesy, jak miód dzikich pszczół, cukierki nadziewane alkoholizowanym syropem, trufle, czosnek, przyprawy, smakowite kiełbaski oraz ów niezrównany egzotyczny przysmak: konfitury z poziomek. Bardziej pospolitych towarów dostarczali ludzcy sprzedawcy z Roniah i innych osiedli Tanów: wspaniałe tkaniny i gotowe ubrania, farby i inne chemikalia dla gospodarstw domowych, wszelkiego rodzaju szklane narzędzia, szklane nakrycia stołowe i pojemniki, szklane zbroje i szklaną broń. Z tańskich plantacji płynęły masy piwa, wina i innych spirytualiów, pakowanych w drewniane beczułki lub skórzane butle, wędzone i konserwowane mięsa, suszone lub marynowane owoce i warzywa oraz wielki wybór trwałych produktów zbożowych, jak mąka, kasza oraz zwykłe i przyprawiane suchary. Żywność nie tylko sprzedawano podróżnym, ale też wysyłano w dół rzeki, by dopomóc w aprowizacji uczestników samej Wielkiej Bitwy. Czternastego października o późnej porze pewna grupa uchodźców przybyła jadąc wierzchem przez zatłoczony trakt na Targi Ronijskie. Skierowała się na prywatne obozowisko, gdzie drobna szlachta zarówno Tanów jak Firvulagów mogła wznosić własne ozdobne namioty, separując się od plebsu. Grupa podróżników była wyjątkowa nie tylko dlatego, że składała się wyłącznie z ludzi. Były wśród niej dwie damy o złotych naszyjnikach, które mogły być matką i córką. Starsza miała na sobie powłóczystą szmaragdową suknię z gazy oraz skandalicznie obsypany klejnotami kapelusz. Młodsza paradowała w pełnej niebieskiej zbroi poskramiacza i złotym płaszczu, trzymając lancę, z której powiewał proprzec o złotym tle z krukiem w kolorze czarnym. Świta pań składała się z pięciu żołnierzy z brązową bronią, dowodzonych przez kaptala gigantycznej postaci; podstarzałego rządcy, dwóch służebnic i niskiego, jednonogiego pokrzywionego kowboja, w którego obecności chalika juczne i zapasowe zachowywały się w niezrozumiały sposób płochliwie. - Tak... straciliśmy wszystko w katastrofie Finiah - powiedziała arystokratka współczującemu ludzkiemu kwatermistrzowi, gdy grupa się meldowała. - Wszystko z wyjątkiem odrobiny skarbów i tych wiernych szaronaszyjnikowych sług znikło, zostawiając mą córkę i mnie w politowania godny sposób bez środków do życia. Niemniej... istnieje możliwość, że odzyskamy nasze bogactwa podczas Bitwy, gdyż Lady Phyllis-Morigel przygotowywała się pilnie i jest wielce obiecującą wojowniczką i w ten sposób możemy zarówno zdobyć fortunę, jak wziąć pomstę na Białosrebrnej Równinie, jeśli Tana pozwoli. Kwatermistrz skłonił się z respektem. Śliczna młoda twarz Lady Phyllis-Morigel uśmiechnęła się do niego spod uniesionej przyłbicy hełmu. - Pomyślny los spotka cię z pewnością w szrankach, Lady. Wyczuwam twą potężną siłę poskramiania, chociaż szlachetnie ją powstrzymujesz. - Phyllis, kochanie - złajała ją starsza pani - wstydź się. Dziewczyna zamrugała i fala przymusu cofnęła się. - Przepraszam, Zacny Kwatermistrzu. Nie miałam zamiaru wywierać na ciebie presji. To będzie moja pierwsza Bitwa i jestem nadmiernie podekscytowana. - Nie ma co się dziwić - stwierdził mężczyzna. - Ale proszę się nie martwić, mała Lady. Po prostu bądź opanowana i z pewnością będziesz zwycięzczynią wstępnych bojów. Mam co do tego przeczucie. - To bardzo uprzejme, co mówisz, Kwatermistrzu. Tak się czuję, jakbym przez całe życie czekała na wzięcie udziału w zawodach... - Ladies, robi się późno - wtrącił stary rządca, który niespokojnie kręcił się w siodle w czasie tych pogadu-szek. - Musicie odpocząć. - Pan Claudius ma rację - powiedział potężny kaptal gwardii. - Powiedz nam, gdzie przydzielono nam miejsce, Kwatermistrzu, byśmy mogli rozprostować kości. Byliśmy w drodze przez sześć dni i jesteśmy przemęczeni. - Sześć dni - zdziwił się kwatermistrz. - Więc nie należeliście do tej grupy uchodźców, którą zakwaterowano w Zamku Przejścia? Kaptal pośpiesznie odpowiedział: - Spóźniliśmy się, by dołączyć do karawany prowadzonej przez Lorda Velteyna. Na ziemiach północnych nadal trwa wielki zamęt. Kwatermistrz przyjrzał się tablicy z mapą. - Większość z waszych współmieszkańców, jeszcze znajdujących się tutaj, obozuje na działkach przy brzegu rzeki, najładniej położonych spośród tych, którymi dysponujemy. Mogę was tam umieścić za niewielką tylko dopłatą... Starsza pani była nieugięta. - Niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy przyłączyć się do naszych współobywateli, konieczne jest, abyśmy oszczędzali, by nie wyczerpać funduszów do czasu samej Bitwy. Co więcej, bylibyśmy zakłopotani towarzystwem naszych przyjaciół, nie mogąc odzwajemnić żadnego poczęstunku, na który by nas zaprosili. Z tych powodów, zacny Kwatermistrzu, wskaż nam skromne miejsce, dostateczne dla naszych dwóch namiotów i uwiązania naszych zwierząt. Wolelibyśmy gdzieś wyżej, jeśli to jest możliwe. Nieco rozczarowany kwatermistrz ponownie przestudiował swą tablicę. - Cóż, jest numer 478 na północnym skraju Sekcji H. Wysoko i przewiewnie... ale trzeba będzie nosić wodę. - W pełni nam wystarczy. Moja szlachetna córka dostarczy nam wodę mocą swej zdolności psychokinetycznej. Zapłata? Ach. Ca y est. A teraz życzymy ci dobrej nocy. Mężczyzna przyjął monety i rzucił przenikliwe spojrzenie wojowniczce. - Więc masz także PK, hę, Lady Phyllis? Teraz jestem pewien, że dobrze wypadniesz w szrankach! Będę ci się przyglądał i zaryzykuję parę funciaków. Jako rekrut uzyskasz piękne, dobre stawki w zakładach. Tak, zaiste! - Machnął ręką w serdecznym pozdrowieniu za odjeżdżającą grupą, kierującą się obstawioną lampami dróżką w głąb zgiełkliwego, zatłoczonego obozu. - Ty głupia Felicjo - powiedział Wódz Burkę. - Co za pomysł, by ujawniać władzę poskramiania? Teraz ten człowiek dobrze cię zapamięta. Roześmiała się z przymusem. - Zapamięta nas tak czy tak, Peo. Przynajmniej teraz wie, że jestem prawdziwą złotą. Powinieneś był widzieć twarz tego typa, kiedy proponował, abyśmy obozowali obok bandy z Finiah! - To jest nasze największe niebezpieczeństwo - stwierdziła Madame. - Felicja i ja możemy łatwo zwieść każdą osobę z naszyjnikiem udając, że z powodu naszych nieszczęść jesteśmy po trosze pomieszane z żalu. Ale wy pozostali, z waszymi rozłączonymi szarymi obrożami, z pewnością zostaniecie wykryci jako intruzi, jeśli jakiś Tanu albo noszący naszyjniki ludzie spróbują komunikować się z wami mentalnie. Musicie pozostawać blisko Felicji i mnie przez cały czas, abyśmy mogły przechwycić i skierować gdzie indziej wszelkie telepatyczne natręctwa. Zakup zapasów i paszy musi zostać dokonany tej nocy przez Fitharna. Jeśli nie zostanie umyślnie wysondowany przez potężnego metapraktyka, będzie ponad wszelkie podejrzenia. - Nadal uważam, że obozowanie tutaj jest ryzykowne - powiedziała Vanda-Jo. - Już to omawialiśmy - zauważył Burkę. - Tak daleko na południu byłoby podejrzane, gdybyśmy obozowali gdziekolwiek indziej. - Tutaj nie ma już tumulusów Firvulagów, by się ukryć, panienko - zwrócił uwagę Fitharn. - W tych okolicach Mały Lud nie ośmiela się zakładać większych osiedli, takich jakie mamy tam na północy. W większości tylko nory dla pojedynczych rodzin, dobrze ukryte, w najdzikszych okolicach, z dala od szlaków. A nasi tutaj są chytrzy wobec obcych, nawet tych, których rekomenduje król Yeochee. - Zauważyliśmy już - zauważyła Madame z pewną cierpkością - że władza królewska na prowincji staje się znikoma. Fitharn wyszczerzył zęby. - Zwierzchnictwo naszego króla jest odrobinę mniej formalne niż strego Thagdala. Jak wiesz, mamy monarchię elekcyjną. Ale my Firvulagowie jesteśmy lojalni na swój sposób. I w przeciwieństwie do innych, których mógłbym wymienić, nigdy nie składamy obalonego władcy na ofiarę z życia. Grupa dotarła do miejsca, gdzie namioty i ogniska były nieco luźniej rozmieszczone. Znajdowały się tam duże występy skalne, było mniej drzew, a oświetlona lampami dróżka wiodła coraz bardziej pod górę. Oczywiste było, że przechodzą przez teren niżej opłacany, co wynikało z niewielkiej liczby chalików i hellad uwiązanych wśród obozów. Schronienia dostarczały w większości czarne namioty Firvulagów lub różnorodne kwatery podstarzałych nieżonatych Tanów. W przeciwieństwie do hałaśliwej wesołości obszaru centralnego ta część obozowiska prezentowała się sennie, z wyjątkiem odgłosów wydawanych przez owady oraz parskania i pomrukiwania zwierząt domowych. - Oto 478 - powiedział Fitharn. - Jak miło i samotnie. - On oczywiście widział w ciemności lepiej niż ludzie w pełnym świetle dnia. Podskakując beztrosko na drewnianej nodze, wspiął się na skały otaczające działkę z trzech stron i upewnił się, że przylegające miejsca są puste. - Naszymi najbliższymi sąsiadami są Firvulagowie, Madame. To miejsce wygląda na doskonałe. Spętam zwierzęta do rozładowania i natychmiast zabiorę parę luźnych na Targi po zapasy. Felicja zeskoczyła z siodła swego wysokiego wierzchowca. - A ja rozbiję namioty. - Podeszła do wierzchowca Amerie, podniosła głowę i uśmiechnęła się. Mniszka oraz Vanda-Jo ubrane były w suknie w niebieskie i zielone pasy szaroobrożowych służebnic. - Nadal czujesz się zesztywniała? Pozwól, że ci pomogę. Amerie została wylewitowana z siodła i łagodnie postawiona na ziemi. - Dobrze, widzę, że się uczysz - zauważyła mniszka. - O tak. Gdy już dotrzemy do Muriah, powinnam radzić sobie z tym zupełnie dobrze. - A co z Madame i ze mną? - Irytacja Vandy-Jo była wyraźna. - A biedny stary Klaudiusz i Khalid też chętnie skorzystaliby z pomocy. Sportsmenka zastosowała siłę psychokinetyczną do zsadzenia z siodeł pozostałych osób. Następnie, gdy Peo, Basil, Gert i Hansi rozładowywali zwierzęta juczne, dziewczyna, po prostu działając swym umysłem, postawiła dwa namioty w stylu Tanów, z teleskopowymi masztami i odciągnikami linowymi. Następne ćwiczenie mentalne przeniosło przez powietrze strumień wody z Rodanu, odległego o blisko pół kilometra, do trzech dużych dekamolowych kadzi, które mężczyźni nadęli i trzymali w gotowości. Całe uschnięte drzewo, wyrwane z urwiska za obozem, przyleciało z góry i bezdźwięcznie wylądowało na skraju działki. - Teraz nastąpi część nieco nieobliczalna - oświadczyła Felicja koncentrując się. - Moja zdolność kreacji nie jest jeszcze całkiem pod kontrolą, więc niech wszyscy odsuną się, gdy będę rozdzielać drzewo na szczapy. Mam taką nadzieję! Jeśli to skopię, otrzymamy w rezultacie węgiel albo popiół, więc trzymajcie kciuki. Łup! - Och, dobra robota - powiedział Basil. - Przecięłaś je dokładnie przez środek. Teraz, kochanie, precz z gałęziami. Łup-łup-łup! Tarara-trach-trach-trach! - Potnij je na plasterki jak kiełbasę! - podjudzał Uwe. Generowane przez dziewczynę miniaturowe błyskawice pojawiały się jedna za drugą, tnąc drzewo na poręczne polana. Gdy zmieniło się w leżący opodal stos drewna, lekko parujący, większość obecnych obdarzyła autorkę oklaskami. - Można zauważyć - orzekła Madame - że twoje trzy podstawowe metafunkcje rozwijają się w niebywałym stopniu, ma petite. Ale wykażesz rozwagę, prawda? - Czy nie zachowywałam się jak należy w podróży z Ukrytych Źródeł? - spytała z wyrzutem Felicja. - Nie martw się. Nie zacznę się włóczyć i popisywać. Chcę ujrzeć tych tańskich skurwysynów dorżniętych nie mniej zdecydowanie niż ty, Madame. Nie narażę planu. Starsza pani wyglądała na wyczerpaną, ale odezwała się ze zdecydowaniem: - C'est bien. Wobec tego odbędziemy małą radę wojenną, nim wróci nasz drogi przyjaciel Fitharn. Nadszedł czas, by podjąć ważne decyzje. - Możemy zebrać się wokół ogniska - powiedziała Felicja. Z ciemności wyfrunął tuzin kamieni wielkości stołków i stworzył krąg. Szczapy drewna ułożyły się w stożek i zapaliły, gdy wewnątrz zmaterializowała się płonąca kula psychoenergii. Nim upłynęło dziesięć sekund, ognisko zaczęło buchać ogniem. Spiskowcy usiedli na kamiennych stołkach i zaczęli zdejmować zbroje i inne zbędne wyposażenie. - Znaleźliśmy się - zaczęła Madame - w punkcie krytycznym naszego przedsięwzięcia. Pożytek z Fitharna i jego confreres Firvulagów praktycznie się kończy, ponieważ nie pogwałcą oni Rozejmu przez bezpośredni udział w jakimkolwiek ataku na Tanów. My oczywiście nie mamy takich skrupułów. My, Motłoch, jesteśmy wyjęci spod prawa, żaden Rozejm nas nie chroni. Wiemy, czego oczekiwać, gdyby nas schwytano. Niemniej nasz zaziemski wróg nie będzie spodziewać się, że uderzymy znowu, tak szybko po Finiah. Wywiad Tanów jest z pewnością świadom, że większość naszych oddziałów nieregularnych rozproszyła się. Będzie oczekiwał, że zaczniemy konsolidować nasze pozycje na zachodzie, co oczywiście robimy. Ale nawet im się nie zamarzy, że jesteśmy aż tak zuchwali, by uderzyć na nich na południu, w ich własnej ostoi. - Obecność tańskich uchodźców podziałała na naszą korzyść - orzekł Wódz Burkę. - W drodze jest tak wielu słabo zaopatrzonych egzotów, że nasza grupa, poubierana w to co Felicja wyszabrowała w Finiah, nie zwraca szczególnej uwagi. - Jak dotąd wszystko szło nam gładko - zgodziła się Madame. - Ale teraz zaczyna się najniebezpieczniejsza część operacji. Nów wypada dwudziestego, od dziś za sześć dni. Jest to także ostatni dzień Targów Ronijskich, po których obozowisko zacznie się opróżniać, a egzoci pośpieszą na Białosrebrną Równinę. Jestem przekonana, że oddział, który ma dokonać uderzenia na fabrykę naszyjników, powinien zaokrętować się natychmiast na statek rzeczny i wyruszyć w kierunku na Muriah. Ta podróż może zająć mniej niż cztery dni, możliwe nawet, że trzy... jeśli pozyska się doświadczonego szypra i ktoś może wyczarować psychokinetyczny wiatr. - Znajdziemy dobrego marynarza - oświadczyła Felicja, wydobywając się z szafirowej zbroi. - A gdy tylko Khalid potraktuje przecinakiem jego szarą obrożę, będzie postępował dokładnie tak, jak zechcemy. - Jesteś pewna, że nie wolałabyś pokierować nim myślowo? - zapytał kowal Felicję. - Ciągle jestem zbyt niezdarna, by działać poprzez naszyjniki. Gdyby zaczął mi się przeciwstawiać, mogłabym go przypadkowo zabić. Nie martwcie się, potrafię go sobie podporządkować, gdy będzie miał gołą szyję. - Miejmy nadzieję - kontynuowała Madame - że przybędziecie do Muriah w czasie nowiu, uzyskacie pomoc od Aikena Druma, jeśli to będzie możliwe, i dokonacie ataku we właściwej chwili. A ja o świcie osobiście prześlę wiadomość przez Bramę Czasu. Zapadło pełne skrępowania milczenie. - A więc nadal jesteś zdecydowana wykonać ten wielki gest - powiedział Klaudiusz. Światło ogniska ukazało twarz Madame pełną najgłębszego uporu. - Już omawialiśmy to. Tylko dwie z nas zdolne są zbliżyć się do Bramy Czasu pod osłoną czapki-niewidki, a Felicji szkoda do operacji przy Zamku Przejścia. Jej wielkie uzdolnienia zostaną najlepiej wykorzystane podczas uderzenia na południu, gdy moje, skromniejsze, zupełnie wystarczą do akcji przy Zamku. - Będziesz musiała poczekać tutaj przez tydzień - zauważył Klaudiusz. - A co jeśli cię powali zapalenie płuc? - Amerie dała mi lekarstwa. - Więc ot tak przespacerujesz się do Bramy Czasu i wrzucisz do środka bursztyn? - Au juste. - Velteyn nadal jest w Zamku Przejścia, męcząc się z uchodźcami - ostrzegł Wódz Burkę. - Być może do ostatniej chwili nie pojedzie na południe. Wiemy, że widzi bez trudu poprzez twoje iluzje. Być może zdołasz zbliżyć się nie wykryta do Bramy, ale wątpię, czy twoje metafunkcje kreacji będą działały wewnątrz samego tau-pola. Gdy tylko wrzucisz do środka pojemnik z wiadomością, stanie się widzialny dla strażników i stojących obok żołnierzy. A oni podniosą alarm. - I Velteyn lub jakiś inny Tanu z wielkimi metasiłami przybiegnie i stopi twoją osobistą przesłonę niewidzialności jak przeszłoroczny śnieg - dodał Klaudiusz. - Wówczas wykonam moje zadanie - powiedziała starsza pani. - I umrzesz! - wybuchnął Klaudiusz. - Ale to nie jest konieczne, Angelique! Myślałem o innym sposobie. - I opisał go im. Uwe kiwnął na zgodę swą brodatą głową. - Owszem, to może wypalić, Klaudiuszu. Ty potrafisz bez trudności wykonać potrzebną do tego pracę, co jednocześnie rozwiązuje problem ukrycia Madame. I będziesz dla niej wsparciem na wypadek... Klaudiusz przerwał mu. - Wy nie potrzebujecie mnie na południu. Przyznaję, sprawiałbym tam tylko kłopot. Ale na północy mogę być pożyteczny. - Dobra, rozumiemy twoje motywy - rzuciła niecierpliwie Felicja. - Rycerski stary pierdziel. Madame rozejrzała się po siedzących kołem, a potem machnęła ręką z rezygnacją. - Wobec tego zmieniamy plan akcji na Zamek, zgodnie z pomysłem Klaudiusza. Dwudziestego drugiego o świcie, gdy oboje zrobimy zamach na Bramę Czasu, wy będziecie już mieli za sobą napad na fabrykę naszyjników. - Sit deus nobis - mruknęła mniszka. - Nasze żelazo będzie tajną bronią przy każdej walce wręcz z Tanami - stwierdził Wódz Burkę - ale nie da nam żadnej przewagi nad przeciwnikami w osobach ludzi, szczególnie o złotych naszyjnikach. Mamy tylko dwie sztuki broni z naprawdę wielką siłą niszczenia, by wysadzić w powietrze fortecę Gildii Poskramiaczy. „Psycho-bum" Felicji, który może być i może nie być dość mocny, by dokonać dzieła, oraz Włócznię. - Która nie jest niczym więcej niż ładnym, szklanym wieszakiem na ubrania - przypomniał im Khalid. - Chyba że zdołamy namówić Aikena Druma, by dopomógł nam ją ponownie naładować... Jak myślisz, Felicjo? Czy twoja zdolność uderzenia energetycznego wzmocni się do tego stopnia, że zdoła zburzyć grube mury i brązowe wrota? - W tej chwili, wątpię - odparła dziewczyna. - Jestem pod tym względem co dzień lepsza, ale będzie cholernie lepiej, jeśli nie będziemy uzależniać ataku od uderzenia tego rodzaju. Ale słuchajcie: o ile rozumiem, naszym podstawowym celem nie jest cały budynek ich kwatery głównej, a tylko ta część, gdzie znajduje się wytwórnia. Czy komponenty naszyjników nie są przypadkiem malutkimi, wrażliwymi gadżetami? Być może zupełnie wystarczy, jeśli zawalimy na nie dach i pa, pa, dziecino! Vandzie-Jo wystarczy, że popatrzymy na budynek, by określić dokładnie, które miejsca muszę trafić. Zgadza się? - Być może zdołam to zrobić. - Ton głosu Szefowej Robót Publicznych zdradzał wątpliwości. - Ja widziałem już to miejsce - stwierdził Khalid. - Jest zupełnie niepodobne do owych bajkowych wież, z których słynie Finiah. To cholernie wielki sześcian z marmuru i brązu, mniej więcej tak wrażliwy, jak Bank Państwa Ludzkości w Zurichu! Jeśli w przyszłym tygodniu Felicja nie ogłosi zdolności do przenoszenia gór, okaże się, że łupniecie będzie cholernie trudne. Mała sportsmenka zdjęła już prawie całą szklaną zbroje wraz z wyściółką i siedziała na szklanym stołku odziana tylko w białą koszule i pancerne buty ze złotymi ostrogami. Pomachała okrytymi błękitem nogami. Refleksy wysadzanego drogimi kamieniami obuwia zatańczyły na jej drobnej twarzyczce. - Nie wiem, do czego będę zdolna w przyszłym tygodniu. Ale cokolwiek to będzie, skieruję to przeciw tym tańskim skurwysynom. - Dziecko, zastosujesz się do rozkazów Peo - stwierdziła ostrym tonem Madame. - O, tak. - Felicja szeroko otworzyła oczy. - Niezależnie od tego, jaką mocą ognia będzie dysponowała Felicja - powiedział Basil - nadal największą szansę powodzenia daje nam broń fotonowa. Jeśli uda nam się ponownie naładować Włócznię, być może zdołamy nawet zburzyć kompleks budowli Gildii Poskramiaczy z odległości zapewniającej minimum ryzyka dla naszego oddziału. Możemy to uczynić nawet z laguny, co, Khalid? - Budowla znajduje się na północnym skraju miasta, na zachód od miejsca, gdzie dobiega główna pochylnia dla statków z przystani. Jedna ściana najbardziej umocnionej części stoi na samej skarpie. W tamtym punkcie pionowy klif liczy sto metrów po tej stronie półwyspu, potem jest około kilometra diun i pooranych erozją osadów przed brzegiem Zatoki Katalańskiej... Co o tym sądzisz, Klaudiuszu? Strzelałeś z tego cholerstwa. - Mając nieruchomą podstawę strzelniczą - odrzekł Klaudiusz - można rozwalić budynek w drebiezgi. A nawet wywalić spod niego sam klif. Amerie odezwała się cichutko: - Jeśli zrobimy to w najpierwszych godzinach świtu, być może ofiary w ludziach będą minimalne. - Spietrałaś się, Siostro? - zapytał wielki Indianin. - To jest wojna. Jeśli stałaś się tak przeczulona, to może lepiej zostaniesz z Madame i Klaudiuszem. Mina starszej pani wyrażała zaniepokojenie. - Może tak będzie lepiej, Ma Sceur. - Nie! - zawołała Felicja. - Zgodziłaś się pomagać tam, gdzie będziesz najpotrzebniejsza, Amerie. A to oznacza pozostanie tutaj. Nie możemy ryzykować następnej głupiej klęski, jak wówczas, gdy świnia zraniła Peo. To może załamać cały atak. Tym razem lekarka idzie z nami. - Zrobię wszystko, co będę mogła - podkreśliła mniszka. - To ci już powiedziałam. Tylko ustalcie plan ostateczny, a ja zastosuję się do niego. - Pozwólcie, że coś zaproponuję - wtrącił Basil. Przemyślmy raz jeszcze rolę Aikena Druma. Czy doprawdy konieczne jest, abyśmy czekali, póki nie dotrzemy do Muriah, by zapewnić sobie jego pomoc? Wszyscy popatrzyli na alpinistę, nic nie rozumiejąc. - Możemy spróbować porozumieć się z nim telepa-tycznie stąd - wyjaśnił Basil. - Niech młody człowiek dowie się, że nadchodzimy. Upewnijcie się, że będzie na nas czekał. Być może nawet przedstawcie mu problem Włóczni, by mógł go przemyśleć przed naszym przybyciem. - Madame zaczęła protestować, ale Basil uspokajająco podniósł rękę. - Wiem, że Madame Guderian żywi wątpliwości co do swej telepatii na dłuższy dystans... jak również co do korzystania z modły intymnej. Ale przyszło mi do głowy, że możemy posłużyć się inną z waszych przyjaciółek, Elżbietą, jako przekaźnikiem telepatycznym. - No wiesz! - zawołał Klaudiusz. - Powiedziałaś nam, Madame, że odebrałaś przekaz telepatyczny od Elżbiety wkrótce po przybyciu Grupy Zielonej do pliocenu. Z pewnością tej kobiecie władze meta powróciły już w takim stopniu, że mogłaby odebrać twoją wiadomość na, eee, wąskim promieniu, nawet jeśli będzie chwiejna, że tak powiem. - Wątpię - odparła Madame - czy jestem tu dość kompetentna. Myśl Elżbiety przemknęła obok mnie w jednej chwili. Nie zdołałam... jak by to powiedzieć? zapamiętać jej mentalnego podpisu. Felicja skoczyła na nogi. - Mogę ci dopomóc, Madame! By zwrócić uwagę Elżbiety, nie musimy nadawać jej przekazu na modłę intymną. Zwykły okrzyk z najwyższym natężeniem na ludzką modłę rozkazodawczą powinien to załatwić. Wystarczy, że Elżbieta dowie się, że jesteśmy tutaj i wołamy. Jej zmysł poszukiwawczy z pewnością nastawi się dokładnie na nas i wtedy odbierze ona słabiutki pisk Madame na bardzo wąskim promieniu. Starsza pani krzywo spojrzała na rozentuzjazmowaną dziewczynę. - Inne umysły mogą być równie zdolne do ustalenia źródła naszego głośnego telepatycznego pozdrowienia. - Nie, jeśli załatwimy to na mój sposób! - uradowała się Felicja. - Oto co zrobimy. Jutro rano zsynchronizujemy zegarki, a ja cofnę się Drogą Północną o dziesięć do dwudziestu kilosów. Wtedy dokonamy projekcji symultanicznej w z góry ustalonych chwilach! Jeśli będziemy nadawać telepatycznie w taki sposób, Tanowie nie będą mieli możliwości, by wziąć dokładny namiar na podwójny okrzyk. Ale ktoś aktywny tak jak Elżbieta nie będzie miał żadnych trudności przy odróżnieniu wzorców mentalnych nas dwóch i nastrojenia się na Madame, gdy ta przejdzie na modłę intymną. - To się może udać - stwierdziła Amerie. Wódz Burkę zamruczał. - Biedny, stary, czerwonoskóry pokątny doradca nic z tego nie rozumie. Ale popróbujmy. - Brzmi to w miarę sprytnie - orzekł Khalid. - Pod warunkiem, że Felicja i Madame potrafią spleść umysły... oraz pod tym także, że temu Aikenowi Drumowi można w zaufaniu powierzyć naszą cenną pukawkę. - Bylibyście szaleni, gdybyście mu opowiedzieli o całym planie - zauważył Klaudiusz. - Klaudiuszu, czemu zawsze musisz być tak cyniczny? - poskarżyła się Amerie. Starszy pan westchnął. - Być może dlatego, że tak długo żyję. Być może żyję tak długo właśnie dlatego. - Klaudiuszu - spytała Madame - czy ufałbyś ocenie Elżbiety w tym zakresie? - Absolutnie. - Więc to proste. Dziś w nocy odpoczywamy, jutro spróbujemy skomunikować się. Jeśli uzyskamy kontakt, poprosimy Elżbietę o jej ocenę charakteru Aikena Druma i dalej będziemy postępować zgodnie z jej radą. D'accord? Ciemne oczy Madame przesunęły się po całym zgromadzeniu. Dziesięciu pozostałych członków wyprawy zgodnie skinęło głowami. - A więc postanowione - stwierdził Wódz Burkę. - Felicjo, ty wyruszasz o świcie, a wielką audycję naznaczamy na dwunastą w południe. Włóż swą zbroję i wszystko co trzeba i weź ze sobą Basila, Uwe i Khalida jako swą szaronaszyjnikową eskortę. Gdyby którykolwiek Tanu zaczął wścibiać nos, szukasz wśród uchodźców swego Wujka Maxa. W czasie, gdy będziesz się od nas oddalać na właściwą odległość, Madame i cała reszta nas śmieci i frajerów może zejść na przystań do Roniah i poszukać odpowiedniego statku. Gert i Hansi wiedzą, jakiego rodzaju łodzi nam potrzeba. - Nie spóźnijcie się wracając do obozu - ostrzegła Felicja. - I postarajcie się dostać na Targach jeszcze trochę niebieskiego lakieru. Materiał, którym Stary Człowiek Kawai pokrył Włócznię, zaczyna odpadać. Odpoczęli więc, a gdy o północy księżyc pojawił się nad Rodanem, Fitharn Firvulag powrócił z furażem i świeżą żywnością. Madame wzięła małego, karzełkowatego egzotę na bok i opowiedziała mu tyle o ich planach, ile uznała za wskazane. - Widzisz więc - zakończyła - że za parę godzin większość z nas załaduje się na statek rzeczny, natomiast ja i Klaudiusz ukryjemy się koło Zamku Przejścia i poczekamy do dnia, w którym wymierzymy podwójne uderzenie przeciw tańskim poganiaczom niewolników. A teraz, przyjacielu, możesz spokojnie zostawić nas samych sobie. Niech ci towarzyszy głęboka wdzięczność całej naszej grupy... oraz całej wolnej ludzkości. Powiedz królowi Yeo-chee, czego mamy nadzieję dokonać. I powiedz mu w moim imieniu „żegnaj". Człowieczek wił się w jej uścisku mentalnym, mnąc w dłoniach czerwony kapelusz. Jego obca świadomość, tak trudna do odczytywania, nawet gdy jej nie ekranował, była teraz prawie odgrodzona jak murem. Obrazy migające w czymś bliskim ciemności były zabarwione sprzecznymi emocjami. - Niepokoisz się - powiedziała cicho Madame. - Angelique... - Słowa i myśli gnoma były zupełnie poplątane: Strach miłość lojalność nieufność nadzieja zwątpienie ból. - Drogi, mały przyjacielu, co się dzieje? - Ostrzeż swoich ludzi! - wybuchnął Fitharn. - Powiedz im, by zbytnio nie ufali żadnej istocie! Nawet jeśli odniosą sukces, powiedz im, by pamiętali o moim ostrzeżeniu! Po raz ostatni podniósł na nią wzrok na jedną tylko chwilę. A potem zniknął w mroku nocy. ROZDZIAŁ ÓSMY Pani w złotym naszyjniku i jej rządca stali niezdecydowani przed witryną jubilera Firvulaga, reszta zaś ich świty, strażnicy i służące, utrzymywali napierający tłum z targowiska w należytej odległości. - Zastanawiam się, czy ten będzie odpowiedni, Claudiusie? - zapytała kobieta. - A może jest aż tak duży, że będzie wyglądał na wulgarny? Stary szaroobrożowiec popatrzył z odrazą na bursztynowy przycisk do papierów, który pomocnik jubilera podawał im na aksamitnej poduszce. - Są w nim robaki - oświadczył rządca. - Ależ właśnie dlatego ta rzecz jest tak oryginalna! - zaprotestował jubiler. - Zostały schwytane, gdy parzyły się setki milionów lat temu! Dwa owady, męski i żeński, zjednoczone weselnym uściskiem na zawsze wewnątrz tego pałającego klejnotu! Czy to nie wzruszające, Wielmożna Lady! Czy nie porusza to pani serca? Pani zerknęła z ukosa na swego rządcę. - Czy ty uważasz to za wzruszające, mon vieux? Jubiler nie posiadał się z zachwytu. - Pochodzi z najgłębszych ciemności Fennoskandii, z nawiedzonych wybrzeży Czarnego Jeziora! My, Firvulagowie, nie ośmielamy się zbierać tamtejszego bursztynu, Milady. My go uzyskujemy! - zrobił dramatyczną pauzę - od Wyjców! - Tano zmiłuj się nad nami! - wyszeptała pani w złotym naszyjniku. - Więc rzeczywiście handlujecie z dzikimi. Powiedz mi, zacny jubilerze... czy Wyjcy doprawdy są tak odrażający z wyglądu, jak mówią plotki? - Ujrzeć choć jednego - rzekł rzemieślnik z uroczystą miną - to oszaleć. Lady obdarzyła kpiarskim spojrzeniem swego srebrnowłosego służącego. - To właśnie podejrzewałam. O, tak. Pomocnik jubilera zaryzykował uwagę. - Pewne osoby uważają, że tego lata... z powodu niepokoju, uważacie... Wyjce ważą się nawet przychodzić na południe! Lady zapiszczała z przerażenia. Jej kaptal, potężny mężczyzna z twarzą jak pofałdowany kurdyban, trzasnął dłonią w gardę miecza. - No, no, Wrogu, nawet nie próbuj straszyć naszej szlachetnej pani! - Och, Galluchol ma całkowitą słuszność, dzielny Kaptalu - pośpiesznie wtrącił jubiler. - I pozwól, że zapewnię cię, iż my z Prawdziwego Ludu jesteśmy równie zaniepokojeni tą sprawą jak wy. Jedna Te wie, czego te paskudne diabły chcą. Lecz będziemy czujni, by nie wślizgnęli się między nas podczas zawodów. Kobieta zadrżała w rozkosznym strachu. - Jakże podniecające! Jak okropne! Kupimy ten bursztyn, jubilerze. Jestem wręcz poruszona losem tych nieszczęsnych owadzich kochanków. Zapłać mu, Claudiu-sie. Rządca mrucząc wydobył monety z trzosu u swego pasa. I wtedy jego spojrzenie napotkało tacę z pierścionkami. Uśmiechnął się. - Myślę, że weźmiemy także dwa z tych. Zapakuj je. - Ależ sir! - zaprotestował Firvulag. - Pierścienie z rzeźbionego jadeitu mają pewne znaczenie symboliczne, którego pan może nie być świadom... Zielone oczy starca zabłysły lodowato spod białych brwi. - Powiedziałem, że je bierzemy! Zapakuj te kopulujące termity, a pośpiesz się! Spóźnimy się na umówione spotkanie! - Tak, tak, natychmiast, Zacny Panie. Ruszaj się, Galluchollu, ty młody prostaku! - Jubiler skłonił się przed Madame Guderian, wręczając równocześnie miękką sakiewkę rządcy. - Niech panią spotka dobry los, Wielmożna Pani i niech zakupy sprawią pani radość. Stary szaroobrożowiec roześmiał się. Z ostentacyjną pewnością siebie, jak na kogoś o jego pozycji, wziął kobietę za łokieć i dał znak eskorcie, by otoczyła swą panią. Gdy klienci zniknęli w tłumie, Gallucholl powiedział: - No cóż, on mógł kupować pierścienie dla kogoś innego. Rzemieślnik gruchnął śmiechem, zdradzającym długie doświadczenie życiowe. - Och, mój chłopcze. Jakże niewinny jesteś. Gert wsadził swą piaskowego koloru głowę i jedną rękę do namiotu. - No i jest, Madame. Całość czysto przecięta na połowy. Nawet nie dotknąłem biednych robaczków. - Dziękuję ci, synu. Klaudiusz i ja ukończymy tę pracę. Ponieważ jest już blisko południa, ty i pozostali lepiej zajmijcie pozycje na wysokich skałach wokół naszego obozowiska. Przy najlżejszych oznakach alarmu musicie mnie zawiadomić, abym przerwała transmisję. - Z pewnością, Madame. - Głowa znikła. - Oto wiadomość. - Klaudiusz wyciągnął ceramiczny wafel. - Dokładnie taka jak twoja, tylko z moim podpisem. Czy masz superklej? Pochyliła się nad kawałkami bursztynu leżącymi na dekamolowym stole. - Voila - powiedziała wreszcie. - Jest gotowa. Jedna, którą poniesiesz ty, i jedna dla mnie, par mesure de securite. Ja zatrzymam te z nieszczęsnymi termitami, chociaż to ty ją podpisałeś. Tak będzie stosownie. Razem przyjrzeli się pojemnikom z listami. Przez czerwonawo-złotą skamieniałą żywicę prześwitywały słowa listu na cienkich tabliczkach złożonych razem. PLIOCEŃSKA EUROPA POD WŁADZĄ ZŁOŚLIWEJ ZAZIEMSKIEJ RASY. NA MIŁOŚĆ BOSKĄ ZAMKNIJCIE BRAMĘ CZASU. NIE PRZYJMUJCIE DO WIADOMOŚCI ŻADNYCH PÓŹNIEJSZYCH PRZECZĄCYCH TEMU LISTÓW. - Jak przypuszczasz, uwierzą nam? - zapytała. - Nasze podpisy mogą bardzo łatwo sprawdzić. Oraz, jak sama powiedziałaś, dwóch świadków to lepiej niż jeden. Nikt nie będzie podejrzewał, że taki solidny, stary zabytek jak ja może sobie żartować. Siedzieli razem w milczeniu. W zamkniętym namiocie było bardzo gorąco. Madame odrzuciła z czoła lok czarnych siwiejących włosów. Przed jej uchem spływał strumyczek potu. - Wiesz, jesteś głupcem - powiedziała wreszcie. - Polaczkowie łatwo padają ofiarą władczych kobiet. Powinnaś była znać Gen! Wiadomo było, że szefowie sektorów kurczą się jak wy chłostane kundle przed jej przeraźliwym gniewem. Prócz tego jestem za stary, by kompromitować się z takim kawałem baby jak ty, chowając się w jamie ziemnego pająka przez cały tydzień, gdy moje biedne stare jądra śpiewają Marsyliankę, zaś reszta mego wyposażenia próbuje stanąć na baczność. - Quel homme! C'est incroyable! - Nie z Polaczkami. - Spojrzał na zegarek. - Za piętnaście sekund południe. Do dzieła, stara kobieto. Elżbieta i Lord Uzdrowiciel Dionket patrzyli na leżące w łóżeczku dziecko w czarnym naszyjniku. Tanu pełnej krwi w oczach ziemskiej kobiety wydawało się starsze niż w rzeczywistości, a miało trzy lata. Nie tylko z powodu dłuższych kończyn, ale także z wyrazu cierpienia na swej ciągle jeszcze pięknej twarzyczce. Prócz zarzuconego na biodra ręcznika dziecko było nagie. Spuchnięte ciałko podtrzymywał wodny materac tak wygodnie, jak tylko się dało w tutejszej, nie znającej basenów regeneracyjnych technologii medycznej. Dziecko miało ciemnoczerwoną skórę; krańce ciała: palce, uszy, nos i wargi były prawie czarne z przekrwienia. Pod małym złotym naszyjnikiem szyja była pokryta pęcherzami, które posmarowano jakąś białą maścią w daremnej próbie ulżenia cierpieniom. Elżbieta wślizgnęła się do umysłu bliskiego zguby dziecka. Otworzyło zsiniałe powieki, ukazując całkowicie rozszerzone źrenice. - Zdjęcie naszyjnika spowoduje tylko to, że poczuje się jeszcze gorzej - powiedział Dionket. - Pojawią się także konwulsje. Zwróć uwagę na degenerację połączeń neuralnych pomiędzy móżdżkiem i systemem limbicznym, nieprawidłowe przebiegi obwodów między naszyjnikiem i ośrodkiem wolitywnym kory, chaotyczne wyładowania elektryczne w synapsach neuronów wewnątrz ciał migdałowych, które uniemożliwiły nasze próby wprowadzenia znieczulenia. Pojawienie się syndromu jest typowo nagłe; w wypadku tego chłopca nastąpiło pięć dni temu. Śmierć nastąpi w ciągu mniej więcej trzech tygodni. Elżbieta położyła dłoń na rozpalonej głowie z jasnymi lokami. Ach dziecino już dobrze dziecko leż spokojnie biedne jagniątko pozwól mi ujrzeć pozwól mi zobaczyć co w środku by pomóc ach tutaj te nieustępliwe połączenia między złotem i obciążonym ciałem gdzie męka wznosi się i opada tam i z powrotem biedne dziecko... ach. Spójrz. Uśmierzam ją przecinam interfejs sterujący między kresomózgowiem i śródmózgowiem dając ci pokój więc odpocznij teraz i śpij aż przyjdą promienni by cię zabrać biedne dziecko wreszcie dojrzałe w światłości. Małe oczy zamknęły się. Ciało odprężyło się, aż zwiotczało zupełnie. Elżbieto usunęłaś jego ból dziękiniechbędąTanie. Jak zawsze odmawiając wyjścia naprzeciw jego umysłowi, odwróciła się od łóżeczka. - Niemniej on umrze. Nie mogę sprawić wyleczenia, tylko ulgę aż do końca. Ale gdybyś została dużej gdybyś poeksperymentowała... - Muszę odejść. Mogłaś odejść ale nie zrobiłaś tego. Czy mam ci powiedzieć czemu zostałaś z nami nawet gdy twój balon czeka na ciebie w pokoju bez drzwi? - Zostałam, by zgodnie z obietnicą nauczyć Brede. - Nie, nawet okruch empatii nie przeniknął przez jej mentalną zasłonę. Ale Lord Uzdrawiacz Dionket był stary i znał inne sposoby, by czytać w duszach. Zostałaś z nami pomimo twej pogardy pomimo twej samolubnej jaźni ponieważ zostałaś poruszona... - Oczywiście zostałam poruszona! I odepchnięta! Ja na pewno odejdę. A teraz... czy dalej mamy tracić czas w daremnych przepychankach... a może zobaczymy, czy mogę wam dopomóc w sprawie tych nieszczęsnych dzieci? Elżbieto Brede jest tak bliska zrozumienia swej wizji gdybyś tylko dopomogła jej zinterpretować... - Brede jest pająkiem! Zastęp Nontusvel ostrzegł mnie przed tym. Ci przynajmniej są uczciwymi barbarzyńcami, nie owijając w bawełną swej wrogości. Ale Bredetka sieci metapsychiczne, a ja mówię: do diabła z nią! - Wylew goryczy został szybko powstrzymany. - Więc będziemy kontynuować tę robotę czy nie? I proszę mówić do mnie na głos, Lordzie Uzdrawiaczu. Westchnął. - Przepraszam. Brede i my wszyscy staraliśmy się tylko zatrzymać cię u nas z powodu naszej wielkiej potrzeby. Nie zwróciliśmy należytej uwagi na twoje potrzeby. Przebacz nam, Elżbieto. Uśmiechnęła się. - Ależ oczywiście. A teraz powiedz mi, jaki procent waszych tańskich dzieci cierpi od tej straszliwej rzeczy? - Siedem. Syndrom, który nazywamy „czarnym naszyjnikiem" może pojawić się wśród czystej krwi Tanu w każdym wieku, w przybliżeniu aż do osiągnięcia okresu pokwitania, po którym adaptacja do naszyjnika osiąga homeostazę. Większość dotkniętych syndromem ma poniżej czterech lat. U hybryd nigdy nie występuje niebezpieczeństwo czarnego naszyjnika, jedynie dysfunkcje niekompatybilności, których czystej krwi ludzie mogą doświadczać nosząc to urządzenie. Chociaż te dysfunkcje mogą być bardzo poważne, dzięki starannej kuracji korekcyjnej zwykle można uzyskać remisję. Ale byliśmy bezsilni, gdy szło o pomoc czarnonaszyjmkowym dzieciom... aż do tej chwili. Dokonywałaś wymazań i odcięć w sposób zadziwiający! Wy ze Środowiska wyszliście daleko poza nasze możliwości głębokiej korekcji. Nawet jeśli nie zostaniesz, czy mogę mieć nadzieję, że przynajmniej ulżysz reszcie tych cierpiących maleństw, nim nas opuścisz? O doprawdy? Zanurzyć się w jeszcze większej liczbie niewinnie cierpiących piersi jeszcze więcej kwilącej niemej cierpliwości tak bezużytecznej nieskanalizowanej nieproduktywnej złej żądającej ode mnie i od tego biedne dzieci czemu tak straszne czemu te przeklętenawieki naszyjniki? To nasz sposób Elżbieto jedyna droga jaką znamy jak moglibyśmy odwrócić się choćby od pozoru aktywności raz ją poznawszy czy mogłabyś ty? Ich potężne osobowości stanęły do konfrontacji, ukazując nagą siłę przez przelotny moment, nim znów okryły się zasłonami. Lecz ona w swej potędze spojrzała z góry na Dionketa Uzdrowiciela, on zaś stanął przed nią w pokorze, błagając i proponując... co on takiego proponował?... i pokazał jej, jak wielu jest podobnych do niego. Oczy Elżbiety wypełniły się łzami. Mogłaby wymierzyć cios, ale wiedziała przynajmniej, że ten mężczyzna nie jest manipulatorem. Dlatego jej odpowiedź zabrzmiała łagodnie. - Nie mogę odegrać roli, o którą mnie prosisz, Dion-kecie. Moje powody są złożone i osobiste, ale są też względy praktyczne, które ci przedstawię. Zastęp Nontusvel nadal zamierza mnie zabić, nawet pomimo że Brede zakazała realizacji planu Gomnola, planu sparzenia mnie z królem. Zastęp jest obecnie nawet bardziej zaniepokojony tym, że mogłabym mieć dzieci z Aikenem Drumem... albo w jakiś sposób stworzyć z nim zespół podczas Wielkiej Bitwy! Znasz mnie już na tyle dobrze, by wiedzieć, że jedno i drugie jest niemożliwe. Ale Zastęp myśli tylko o swej dynastii. W tej chwili są zbyt zaprzątnięci przygotowaniami do Bitwy, by zmontować coś więcej niż sporadyczny atak na mnie. Ale nadal nie jestem bezpieczna, gdy śpię gdziekolwiek poza pokojem bez drzwi w domu Brede. Ty i twoje stronnictwo nigdy nie zdołacie obronić mnie przed zmasowanym atakiem, koordynowanym przez Nodonna. Gdy śpię, jestem bezbronna. Oni zaś są zdeterminowani. Nie spędzę reszty moich dni uwięziona w domu Brede czy na odpieraniu piorunów mentalnych tej bandy umysłowych dzikusów. - Próbujemy zmienić stare, bezlitosne obyczaje! - zawołał Dionket. - Możesz dopomóc nam w naszej walce z Zastępem! - Mam zupełnie nieagresywny charakter. I dobrze o tym wiesz. Najpierw się zmieńcie, a potem proście mnie o pomoc. - Jak Tana zechce - odrzekł zrezygnowany. - Kiedy nas opuszczasz? - Wkrótce - odparła spoglądając na leżące dziecko. - Zajmę się resztą tych dzieci z czarnymi naszyjnikami, a ty i twoi najlepsi ludzie obserwujcie. Może uda się wam nauczyć programu. - Będziemy głęboko wdzięczni za twoje porady... A teraz, jeśli się zgodzisz, opuścimy na pewien czas tę izbę bolejącego umysłu. Ale wystarczy, jeśli ją zekranujesz. Wiem, że kontakty z czarnymi naszyjnikami wyczerpują cię. Przejdziemy na taras, poza zasięg tej aury nieszczęścia. Wyniosła postać w czerwieni i bieli opuściła oddział szpitalny, powędrowała chłodnymi, kamiennymi korytarzami, minęła przepierzenia z marmurowej koronki i wyszła na wielki balkon ogrodowy. Stąd, z Góry Bohaterów, otwierał się zdumiewający widok na daleko rozciągnięty Półwysep Aveński, słone równiny i laguny, przypiekane upalnymi promieniami południowego słońca. Płacz pełnych bólu młodych umysłów wygaszany był przez emanację słoneczną. Światło tak oślepiło Elżbietę, że zachwiała się, na chwilę pozbawiona wzroku... i odebrała wezwanie. Elżbieto Orme Telepatko odpowiedz. Dionket, zaniepokojony, powiedział coś. Wziął ją pod rękę i zaprowadził do zacienionego kącika, gdzie stały wiklinowe fotele. Elżbieto! Elżbieto! Tak słabo, w tak ludzki sposób, tak powikłane, ale kto? - Twoje przeżycia z naszymi biednymi maleństwami źle na ciebie wpłynęły, moja droga. Siądź tutaj, a ja przyniosę ci coś na wzmocnienie. Czy Dionket mógł usłyszeć? Ależ nie. Przekaz był na wyłącznie ludzką modłę i ledwie przekraczał granice jej percepcji, a cóż dopiero jego. - Tylko... coś do picia - powiedziała. - Cokolwiek zimnego. - Oczywiście. Wracam natychmiast. Elżbieto! Ktoty gdziety ja Elżbieta odpowiadam. Ja/my! Felicja/AngeliqueGuderian! DziękiBogupodziałało O do diabła szybko tracimymyślomeld melodię wąs k o An geli... Odbieram cię Madame Guderian. GraceaDieu tak bardzobaliśmysię wołałyśmy takdługo bezodpowiedzi posłuchaj my niektórzyznas przybywamy sabotować wytwórnięnaszyjników potrzebna pomoc Aikena-Druma jeśli godzienzaufania czy myślisz że możesz poręczyć? Aikena? Taktak tylkoon le petit farceur! Jeślitylko możemyufaćOsłuchaj to tak takimsposobem jest... Elżbieta w zdumieniu słuchała słabych bełkoczących myśli niefachowo rzucających dane, bazgrzących zwariowaną mieszaninę obrazów myślowych i niezdarnych subwokalizacji. A wszystko było tak zabrudzone niepokojem, tak chwiejne i odległe, że tylko Mistrz mógł to rozwikłać. Jakiż niewiarygodnie śmiały plan! Ale ci człowieczy buntownicy już dokonali niewiarygodnego czynu w Finiah, prawda? Ten plan także mógł się powieść. Ale... Aiken Drum! Co mogłaby im o nim powiedzieć, gdy miał umysł nieprzenikniony nawet dla niej, bez wątpienia o potencjale klasy mistrzowskiej, być może w tej chwili nawet w pełni aktywny. Co mogłaby im powiedzieć o śmiejącym się małym nieurodzonym, wybrańcu Mayvar Twórczyni Królów? Brede? Elżbieto słyszę. Przepowiedz. (DANE) Zrób to. Nieszkodliwe? Nigdy ten nieczłowiek jesttaki. Nieszkodliwe dlanajlepszych moichprzyjaciół ludzkości wogóle? (ironia) Nadługąmetę potwierdzam fałszywienaubo-czu Elżbieto. Do diabła z tobą... Madame Gudeńan? Tak Elżbieto. Przekażą twoją prośbę Aikenowi Drumowi nie mówiąc mu nic więcej o twoim planie działania niż musi wiedzieć. Uważam że w najlepszym interesie ludzkości na długą metę leży włączenie go do twego projektu. Ale na krótką metę mogą istnieć niebezpieczeństwa. Bądź ostrożna. Będę kontynuować działania na waszą rzecz tak długo jak zdołam. Odziękujęcimerci aleto będzie niebezpieczne pourl'amour dedieu bądźznami Elżbieto nie możemy/niewolnonam zawieść (lęk wina nadzieja). Elżbieto? Pokój z tobą Angelique Gudeńan. I z wami wszystkimi moi przyjaciele... - Oto jest! - Dionket podał jej tacę. - Zimny sok pomarańczowy to właśnie to, czego ci potrzeba na wzmocnienie. Witamina C, potas i wiele innych dobrych rzeczy w tym wspaniałym owocu Ziemi! Elżbieta uśmiechnęła się i przyjęła kryształowy puchar. Daleki głos mentalny zniknął w chaosie fal myślowych. Uległszy atakowi nieopanowanego śmiechu, Stein wymierzył kumplowi herkulesowego klapsa w plecy. Figurka ubrana w złoto stała nieruchomo jak metalowy posąg. - Aiken... chłopcze! Czyż to nie najcholerniejsza absopierdollutnie najwspanialsza nowina, jaką kiedykolwiek usłyszałeś? Nadchodzą! Nasza stara, dobra Grupa Zielona nadchodzi z kieszeniami pełnymi żelaza i wielkim pieprzonym łupaczem, którym możemy tańskich zasrańców wysadzić na orbitę! I jeszcze potrafią przecinać nasze obroże! Sukey i ja możemy być wolni! Wszyscy ludzie nie chcący nosić takich rzeczy mogą być wolni! Uwierzyłbyś? Aiken Drum uśmiechnął się swym uśmiechem pajaca. - Tak właśnie mówi Elżbieta. Siedzieli na balkonie apartamentu Mayvar w Sali Telepatów. Przerwany lunch stał nietknięty na stole między nimi. Stojące wysoko na niebie, gorące słońce świeciło na odświętnie przybraną stolicę, gdzie roiło się od odwiedzających ją Tanu i ludzi. Na południu, za połyskującą Białosrebrną Równiną tysiące małych czarnych namiotów Firvulagów stały w zwartych szeregach wraz z większymi pawilonami namiotowymi - koloru ochry, rdzawej czerwieni i innych barwnych ziem - zapewniającymi schronienie szlachcie Małego Ludu. Wielkie trybuny z markizami barwy szkarłatnej, niebieskiej, purpurowej i różowo-złotej kończono montować po obu stronach wielkiego Pola Szranków, gdzie przed krwawymi konkurencjami samej Bitwy miały rozgrywać się zawody sportowe. Stein, z gołą głową i odziany tylko w lekką tunikę, ściskał puchar mrożonego miodu pitnego tak twardo, że niewiele brakowało, by srebrne naczynie wgięło się do środka. - No i co z tym będzie, chłopcze? Czy naprawdę myślisz, że potrafisz naładować tę tam fotonową armatę, którą przywożą? - Nie mogę mówić na pewniaka, nim się jej nie przypatrzę. Ale jeśli to tylko sprawa wykombinowania, zgodnie z tym co powiedziała Madame, jak otworzyć pieprzony zasilacz, to dla takiego geniusza jak Ja rzecz jest pewna na el muro. - Jasny gwint! - Wielkolud wychylił duszkiem napój i trzasnął pucharkiem w stół. - Na mur-marmur załapię się na panichidę za wytwórnię obróż! Myślisz, że pozwoliliby mi samemu rąbnąć? Nikt nie może tu obecnego chłopca nauczyć żadnych sztuczek związanych z obsługą blasterów świetlnych... czy może ty sam kombinowałeś, jak przyłączyć się osobiście do dania łupnia? Uśmiech Aikena stał się niewyraźny. Ze stojącego na środku stołu wazonu wziął podobny do stokrotki kwiat i zaczął obrywać płatki. - Kto, ja? Uderzyć za wolność ludzkości i zgubę królestwa Tanów? Ja mam użyć Włóczni Lugonna? Dupa z uszami, mój dobry człowieku! Ja nie zdołałbym pewnie nawet unieść tego pieprzonego narzędzia. - Upuścił płatki na talerz z zastygłym sosem. - Wiesz, Steineczku, ta Włócznia... mam na myśli ich bijak... dla nieziemców jest naprawdę czymś świętym. Użycie jej przez ludzi podczas wojny spowodowało największy smród od chwili, gdy Tanu przed tysiącem lat przybyli na Ziemię. Włócznia była jedną z dwóch sztuk fotonowej broni, które egzoci przywieźli tu z ojczystej galaktyki do walk ceremonialnych między wielkimi bohaterami. Drugi egzemplarz jest mniejszy i nazywa się Mieczem Sharna. Niegdyś należał do starego wodza Firvulagów. Obecnie służy tylko jako trofeum dla championa w ich Wielkiej Bitwie. Ma go Nodonn. Stein grzmotnął w stół. - Pokażemy temu sukinsynowi! Pokażemy całej ich bandzie! Koniec z robieniem z ludzi niewolników. Koniec z plugawymi metodami płodzenia. Bez stałego zaopatrzenia w naszyjniki cały przeklęty system Tanów rozleci się w drzazgi! Aiken przyjrzał się roślinnym szczątkom z komiczną konsternacją. - Masz rację, oczywiście... Biedny, mały kwiatek. Zupełnie zniszczony. Stein odsunął krzesło. - Opowiedzmy o tym Sukey! Zamartwia się na śmierć, ukrywana w Domu Korekcji. - Lepiej weźmy na wstrzymanie - rzucił niedbałym tonem Aiken. - Sam rozumiesz. Im mniej osób zna tajemnicę... - Ona nikomu nie powie. - Nie z własnej woli. - Aiken nie patrzył na Steina. - Jest bezpieczna tam, gdzie ją umieścili Dionket i Creyn. Ale są i inni korektorzy... nieprzyjaźni... którzy też się tam kręcą. Gdyby pewnego dnia myśli Sukey posunęły się choćby odrobinę za daleko, pierwszorzędny poszukiwacz, a takim jest choćby Culluket Ślicznabuźka, może wywęszyć nasz mały spisek. Wystarczy, że Sukey wyobrazi sobie Włócznię. Na przykład wyczaruje twój obraz, jak z niej strzelasz. Stein był zrozpaczony. - Słodki Jezu, Aiken! Czy nie możemy zabrać jej tu do nas? - Nie potrafię ukryć jej tak dobrze, jak przyjaźni korektorzy. Musi zostać tam, gdzie jest, dopóki ci z północy nie dotrą tu ze swym żelaznym przecinakiem. Wtedy będę mógł odciąć jej naszyjnik, a także twój, i wtedy możecie odpłynąć sobie w siną dal dokładnie tak, jak obiecałem. Muszę się przyznać, chłopie, że dopóki nie dostałem tej zwariowanej depeszy od Elżbiety i Madame, nie miałem nawet śladu pieprzonego pomysłu w jaki sposób dotrzymać danej wam obojgu obietnicy. Ale bez naszyjników, gdy, że tak powiem, wymkniecie się poza sieć umysłów Tanu, nie będzie to aż takie trudne. - Jeśli chodzi o mnie, chciałbym się pozbyć tego diabelstwa tak szybko, że szybciej już nie można. - Stein bezsilnie szarpnął swój szary naszyjnik. - Ostatnio, gdzieś od zeszłego tygodnia, zacząłem miewać jakieś głupawe uczucia. Właśnie z powodu tego naszyjnika, chłopcze! Wiem, że tak jest. Nie robię nic szczególnego i nagle coś tak zwykłego jak cień sprawia, że podskakuję jak spłoszony łoś. Albo czuję się tak, jakby najgorszy, najcholerniejszy potwór świata był za mną tuż, tuż. I nie mam odwagi odwrócić się i popatrzeć, bo wiem, że wtedy na mnie skoczy... - Nie pękaj - odparł mały cwaniak. - Cztery, pięć dni i nie będziesz miał nic na szyi i wolny jak ptaszek polecisz na Wyspy Szczęśliwe wraz z twoją panią. Stein chwycił człowieczka w złocie za ramiona. - I ty także, prawda, Aiken? - Au. - Wzrok kawalarza uciekł w bok. - Ja się świetnie bawię tutaj na dworze króla Artura. A Bitwa rozpocznie się lada moment. Myślę, że potrafię załatwić paru tych zasrańców. Zdobędę sobie piękną panią i jakieś wolne królestwo czy coś w tym rodzaju. Stein ryknął śmiechem. - I skończyć z mózgiem przerobionym na jajecznicę! Możesz sobie mieć własne królestwo, kochasiu. To, co z niego zostanie, gdy ja i banda Madame skończymy robotę! - Ruszył do drzwi balkonu. - Idę do Sukey. O łupaczu nie pisnę ani słówka. Powiem jej tylko, że sprawy mają się lepiej, Okay? Aiken podniósł w górę uszkodzoną łodygę stokrotki. Wyprostowała się powoli. Zgnieciony środek kwiatu uwypuklił się i odnowił. Znów pojawiły się lawendowe płatki, świeże i doskonałe. - A my myśleliśmy, że jesteś nieboszczykiem, mały kwiatku - zachichotał Aiken. - A to dowodzi jednego: nie wyciągaj przedwczesnych wniosków. Uniósłszy się nad podłogę włożył kwiat Steinowi za ucho. Potem wrócił do zwykłego dla ludzi sposobu poruszania się i odszedł dumnym krokiem, pogwizdując Over the Sea to Skye. Gdy zapadła noc, odprawili ceremonię stojąc wokół ogniska obozowego, ponieważ postanowiono, że dwoje ludzi opuści Roniah i ukryje się tej samej nocy, natomiast reszta grupy załaduje się na statek zaraz o świcie. - Właściwe będzie - powiedziała Amerie, gdy wszyscy się zgromadzili - że tradycyjnym Introit dla tego obrzędu stanie się modlitwa króla Dawida o zwycięstwo. Odnosi się do nas wszystkich tak samo, jak do Klaudiusza i Angelique: Niech Pan ześle ci pomoc ze swego świętego miejsca i broni cię z góry Syjonu! Niech spełni pragnienie twego serca i pozwoli osiągnąć cel wszystkim twoim zamiarom! A teraz powtarzajcie za mną: - Ja, Angelique, biorę sobie ciebie, Klaudiuszu... ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Gdy Bryan i Ogmol wprowadzali do komputera ostatnie dane, do pokoju wpadł galopem Lord Greg-Donnet. Jego turkusowy frak był odprasowany i czysty, w butonierce miał ogromną białą różę. - Szukałem was wszędzie, by wam opowiedzieć nowiny! I w końcu Katlinel powiedziała, że jesteście tutaj, więc popędziłem tak szybko... - Przerwał, zauważywszy notesy z pozaginanymi rogami i płytki odczytowe, które Bryan pakował do swej wiklinowej teki. - Badania? Nie mówcie mi, że już finiszujecie! - Ależ tak, Greggy. - Bryan uśmiechnął się. - Mogłyby nam zająć jeszcze całe miesiące, ale król Thagdal wyraźnie oświadczył, że chce mieć jakiekolwiek wyniki jeszcze przed rozpoczęciem Bitwy, więc dziś spisaliśmy wnioski końcowe. Król będzie miał dwa tygodnie na przestudiowanie wyników i dyskusję z nami, nim przedstawi wszystko uczestnikom Wysokiego Stołu czy komu tam. - Jakież to podniecające! - zakrakał Mistrz Genetyki. - Czy pozwolisz, Bryanie, że każę wykonać wydruk? Czy pozwolisz? - Jakżeż, oczywiście. Tylko daj Ogmolowi z minutkę czy dwie. Greg-Donnet zaczął podskakiwać, gratulując sobie samemu. - Uwielbiam, gdy płytki wychodzą! Czy możemy wydrukować całe masy? - Obawiam się, że w tej chwili tylko trzy - odrzekł antropolog. - Wynik badań musi pozostać poufny do chwili, gdy król Thagdal zezwoli na jego publikację. Jego Królewska Mość oświadczył to bardzo zdecydowanie. Greg-Donnet wysunął w rozdrażnieniu dolną wargę. - Ponurak! Co to za przyjemność, gdy komputer drukuje tylko trzy? - Greggy opublikował pięć tysięcy egzemplarzy swego nowego wykresu współczynników latencji metapsychicznej - zauważył Ogmol podnosząc wzrok znad mikrofonu wprowadzania danych. - Lepiej pośpiesz się i zarezerwuj jeden dla siebie, Bry. Zostało ich tylko jakieś cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt jeden... Jest nasza ostatnia informacja. Możemy już startować. Bryan pokazał gestem konsolę sterowniczą. - Bądź łaskaw, Greggy. Ale tylko trzy: jedna dla króla, jedna dla Ogmola i jedna dla mnie. Wariat chwycił mikrofon. Jego twarzyczka starego niemowlęcia znów przybrała swą zwykłą, pełną zadowolenia minę. - Wszyscy cofnąć się!... Begin sysprint plaque opren-three-shutpren sem end. Wiooo! Maszyna, ze stoicyzmem zignorowawszy ostatni niestrawny bajt, trudziła się przez sześć sekund i wyprodukowała trójkę prostokątów dziesięć na szesnaście centymetrów z bladozielonego plastiku, zatytułowanych: ROZKŁAD NAPIĘĆ SOCJOEKONOMICZNYCH WYSTĘPUJĄCYCH W TANU-LUDZKIEJ INTERAKCJI KULTURALNEJ - Przegląd wstępny - BRYAN D. GRENFELL Ośrodek Studiów Antropologicznych Londyn 51:30N, 00: 10W Sol-3 OGMOL urJOHANNA-BURNS vulTHAGDAL Gildia Kreatorów Muriah 39:54N, 04: 15E Sol-3 - Czyż to nie wygląda miarodajnie? - kwiknął Greggy, wyrywając jedną z płytek z podajnika. - Zupełnie jak w domu! Pozwól mi tylko przeczytać streszczenie, Bry. Ślicznie proszę! Bryan wyjął książkę z dłoni Mistrza Genetyki, nim ten zdołał nacisnąć aktywator zawartości i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni swej marynarki. - Obiecuję ci, że gdy tylko król wyrazi zgodę, ty pierwszy to przeczytasz. Musisz wykazać cierpliwość, Greggy. Ogmol zabrał własną kopię książki oraz drugą, przeznaczoną dla jego królewskiego ojca. - To jest bardzo drażliwy materiał, Greggy. Nie można nim szastać na prawo i lewo. - Och, bituś-klajduś! - krzyknął dorosły niemowlak. - To ja mam teraz dobry powód, by nie opowiedzieć wam moich nowin! A właśnie dlatego was szukałem. Abyście nie przegapili zabawy. Ale jeśli chcecie być takimi paskudnikami... - Gdy tylko król wyrazi zgodę - uspokajał go Bryan - sam dopilnuję, żebyś dostał osobisty egzemplarz w pięknej kasetce z czerwonej skóry. Ze złotymi tłoczeniami. Z twoim nazwiskiem na wieczku. Greggy rozpromienił się. - Och, doskonale. Ja tylko żartowałem. Nie chciałbym, abyście właśnie wy przegapili oficjalne wyzwanie, rzucone przez Lady Mercy-Rosmar Mistrzowi Rzemiosł! - Wszechmogąca Tano! - krzyknął Ogmol. - Więc ona naprawdę zamierza tego dokonać? Wystąpić przeciw Aluteynowi podczas Bitwy w manifestacji władz meta? - Jeszcze jak! - powiedział Greg-Donnet. - Król i królowa już są, by przyglądać się wyzwaniu i jeszcze cała kupa innych. Bryan zdołał tylko stanąć w oszołomieniu. Ale Ogmol zapytał: - Co mówią plotki o jej szansach na zdobycie prezesury, Greggy? Byłem tak pogrążony w pracy, że już nie potrafię rozróżniać jednej intrygi od drugiej. Przypuszczam, że za tym wyzwaniem stoi Nodonn. Zapamiętaj, co ci mówię: on i cała reszta Zastępu nie spocznie, póki nie opanuje wszystkich Gildii! Spójrz tylko, jak Riganone bez przerwy wypycha Mayvar z kierownictwa Telepatów. A Culluket wyzwałby Dionketa Lorda Uzdrowiciela, gdyby jego psychopotencjał równy był jego żądzy władzy. - Mercy przywiozła kocioł i wszystko inne - powiedział Greg-Donnet. - Urządzi nam jakieś przedstawienie, tego możesz być pewien, Bracie Kreatorze. Będzie można uśmiać się na śmierć! Chociaż przykro mi z powodu biednego starego Aluteyna. Ciężko robić wszystko co można przez całe lata na trudnej posadzie, gdy inni bynajmniej cię nie lubią... a potem natknąć się na jakąś charyzmatyczną młodą czarodziejkę. Ogmol zaśmiał się. - Bryan wie wszystko na temat czaru tej pani! Zabezpiecz dane, Bry i chodźmy. Antropolog drgnął, otrząsnąwszy się z zaprzątających go myśli. Podał komputerowi przez mikrofon osobiste hasło zabezpieczenia dostępu, zamknął aparat, wziął teczkę i poszedł za swym zaziemskim współpracownikiem. Greg-Donnet szperał w szafce. - Idźcie, koledzy. Chcę przynieść do rotundy pewne moje sprawozdania. Wszyscy tam są! Co za cudowna okazja, by przypierać ludzi do muru, ha, ha! Gdy dwaj badacze wyszli, Greg-Donnet pozwolił swym płytkom odczytowym z hałasem upaść na ziemię. Skoczył do tylnej ścianki komputera i otworzył małe drzwiczki w matowym szkle, otwierające dostęp do modułu pamięci trwałej. Wewnątrz znajdował się zminiaturyzowany ręczny terminal, należący do systemu konserwacji bieżącej tej starożytnej maszyny, która w rozmontowanym stanie została przetransportowana do pliocenu przez posiadającego wybitną zdolność przekonywania technika w najdawniejszych dniach istnienia Auberge. Szpila do naciskania maleńkiej klawiatury dawno zaginęła; ale Greggy, który był bliskim przyjacielem dawno zmarłego technika komputerowego, zamiast niej wsadził do dodatkowego terminalu jako substytut stary ogryzek ołówka. Był zupełnie wystarczający do wystukiwania dowolnej liczby niewłaściwych i pożytecznych instrukcji, z pomijaniem osobistych kodów dostępu włącznie. Greg-Donnet wydziubał ołówkiem: EXEC' ALGOVERIDE'LLLL BEGIN RETRIEVE DT/T/ AUTHORS: GRENFELL+OGMOL BEGIN SYSPRINT PLAQ/1 BEGIN EXPUNGE END Rozległ się dźwięk jakby przeżuwania. Jedna bladozielona płytka wypadła z przyciszonym trzaskiem do kosza odbiorczego. Komputer bezgłośnie skasował całość danych, które Bryan i Ogmol złożyli w jego pamięci. Greg-Donnet zachichotał, poklepał aparat i wsunął swój egzemplarz opracowania do kieszeni pod jedną z pół fraka. - Starannie wykonane grafy i uczony żargon! Statystyki, korelacje i ekstrapolacje okropnych, okropnych wróżb! Dla mnie nic niespodziewanego, oczywiście. Komu potrzebny antropolog, by wskazać nadciągający potop? Nieposłuszna ludzkość! Wyobraźcie sobie, jak biedny Thaggy myśli, że jesteśmy dobrzy dla jego ludu! Czy nie dostanie szoku stwierdziwszy, że Nodonn miał rację w tej sprawie? A oto wszystko tu jest, jasno wyłożone przez sprytnego Bryana i prostodusznego Oggy: los ludzkości i hybryd tańsko-ludzkich wypisany tak wyraźnie, że nawet najtępszy z Zastępu to zrozumie... Ach, Bryanie. Z kontrolującym cię nieustannie Oggym, ty po prostu ulegle wręczysz to wszystko królowi, ufając, że w pełni zdrowego rozsądku nie zrobi rzeczy oczywistej. A czy ty choćby dostrzegasz oczywistość, Bryanie? I oni nazywają mnie szalonym! Cofnął się do rozrzuconych po podłodze książek, ułożył je w porządny stosik i wyszedł z nim podskakując. Przy odrobinie szczęścia nie spóźni się na fajerwerki. Ogmol poprowadził Bryana sekretnym przejściem, którego koniec wychodził na wnękę tuż przy podium wielkiej rotundy Domu Kreacji. Zakątek ów osłonięty był kurtynami tak pomysłowego splotu, że pozwalały one na jednokierunkowy wgląd w salę. - Dawny kącik dla strażnika z Czasów Zamieszek pięćset lat temu - szepnął Ogmol. - Mają je wszystkie siedziby Gildii, jak również tajne przejścia. Ale nikt już się nimi nie przejmuje z wyjątkiem Gomnola i jego poskramiaczy. Wiesz, jakimi są paranoikami na punkcie bezpieczeństwa. Bryan niewielką zwracał uwagę na wyjaśnienia swego towarzysza ani nie tracił też czasu na przyglądanie się Wysokim Władzom, już zasiadającym na podium wokół srebrnego, inkrustowanego berylami tronu, na którym zwyczajowo zasiadał Aluteyn Mistrz Rzemiosł. Antropolog rozpoznał z połowę czołowych kreatorów; siedzieli tam: podstarzały muzyk Luktal, Renian Szklarz, Clana zręczna snowaczka iluzji i zarazem córka królowej, jej rodzona siostra Anear, Seniet Lord Historyk, Lord Celadeyr z Afaliah, Ariet Mędrzec oraz dwie utalentowane, zasiadające przy Wysokim Stole hybrydy: Katlinel Czarnooka i Alberonn Pożeracz Umysłów. Reszta rotundy zapchana była prawie od ściany do ściany setkami członków Gildii, ubranymi w różne odmiany heraldycznej błękitnawej zieleni z bielą lub srebrem. Było też bardzo wielu outsiderów wysokiej rangi, którzy, jak wyjaśnił Ogmol, albo wyłudzili karty wstępu dla gości, albo po prostu wdarli się na ceremonię, która powinna być ściśle wewnętrzną sprawą Gildii. - Widzisz tamtych? - Ogmol wskazał mu dwie osoby. - Tych w białych płaszczach z kapturami. Thagdal i Nontusvel po cywilnemu! Ubrani w ten sposób są oficjalnie nieobecni, więc nikt nie musi zwracać na nich szczególnej uwagi. Niemniej królewskiej parze incognito przyznano miejsca stojące w pierwszym rzędzie, tuż przed podium. - Jest Lady Eadone - rzekł Ogmol. - Teraz zaczniemy. Wysoka kobieta w srebrnej sukni, mając po bokach dwóch pomocników w srebrnych, ozdobionych niello półpancerzach, wystąpiła naprzód i stanęła po prawej stronie estrady. Gdzieś zadzwonił łańcuch. Nastąpiła martwa cisza. Teraz Bryan bez żadnych trudności rozumiał przemówienie Eadone. - Bracia i Siostry Kreatorzy! Zebraliśmy się na zgromadzenie nadzwyczajne. Zgodnie z najstarszymi prawami naszego bractwa występuję jako przewodnicząca do chwili, gdy sprawa, w której zwołano to spotkanie, zostanie rozstrzygnięta. Proszę o zwrócenie uwagi na moje działania. - Została zwrócona uwaga na działania Dziekana wszystkich Gildii - oświadczyli wszyscy Kreatorzy. - Niech Aluteyn Mistrz Rzemiosł, Prezydent Gildii Kreatorów wystąpi i zajmie przysługujące mu z mocy prawa miejsce - oświadczyła Eadone. Z tłumu dobiegło ciche pomrukiwanie. Zza kulis naprzeciw wnęki, gdzie kryli się Bryan i Ogmol, wystąpiła otyła postać w orientalnym kaftanie bogato zdobionym drogimi kamieniami. Aluteyn przez chwilę stał przed tronem, ze srebrno-złotą czupryną i wąsami najeżonymi od elektryczności statycznej. Głośno i ochryple powiedział: „Zajmuję moje miejsce, swobodnie oddając przewodnictwo Pięciokrotnej Łaskawości Lady Dziekana." Zwalił się na tron, wyciągnął nogi i pochylił się zgarbiony do przodu, zgiąwszy ręce w łokciach i złożywszy dłonie na kolanach. Wyglądał tak, jakby gotów był skoczyć na pierwszą oznakę krąbrności zgromadzonych. - Lordzie Prezydencie i Współkreatorzy - wyde-klamowała Eadone. - Zostało złożone, we właściwej formie, wyzwanie. - Tłum wydał odgłos podobny do fali rozbijającej się łagodnie o morski falochron. - Niech wyzywający wystąpi i zostanie wysłuchany. Po stronie rotundy naprzeciwko estrady nastąpiło małe zamieszanie. Tłum otworzył przejście prowadzące do tronu. Kreatorzy i zaciekawieni arystokraci z Muriah wyciągali szyje. Paru nawet objawiło złe maniery, odrobinę lewitując, by lepiej widzieć jak wchodzi Mercy. - Droga! - wyśpiewał herold stojący blisko wejścia. - Droga dla Wielmożnej Lady Mercy-Eadone, Siostry Kreatorki nas wszystkich, żony Nodonna Mistrza Bojów Lorda Goriah, która dziś występuje z wyzwaniem przed nadzwyczajnym zgromadzeniem Gildii Kreatorów! Patrząc na nią Bryan poczuł, że ściska mu się serce. Odrzuciła różowo-złote barwy swego przerażającego męża i nałożyła przysługujące jej przybranie Gildii. Miała na sobie długą suknię ze srebrnej tkaniny, porozcinaną na krajach w długie pęknięcia i fryzy podobne do skrzydeł motylich; podobne skrzydłom były też wzory z mieniącego się zielonkawego błękitu, które wirowały i świeciły jak pawie oka, pojawiając się i znikając na tkaninie, gdy zbliżała się do Aluteyna. Jej kasztanowe włosy zwisały luźno. Za Mercy szło czterech muskularnych szaroobrożowców w liberiach Domu Nodonn, popychających stolik na rolkach, wykonany z politurowanego drewna. Na nim spoczywał wielki i ozdobny kocioł, w oczywisty sposób wykonany ze złota. - To jest Kral - szepnął Ogmol. - Święte naczynie naszej Gildii, widywane przez jej członków oraz plebs tylko podczas Wielkiej Bitwy. Zgodnie z tradycją Lord Kreator musi je wówczas napełniać, ku zbudowaniu wszystkich Kombatantów. - Co Mercy teraz z nim robi? - zapytał Bryan. Ale Ogmol tylko nakazał mu gestem, by uważał. Ludzka kobieta dotarła do stóp podestu, gdzie otwarto dla niej przestrzeń jakieś dziesięć na dziesięć. Dała znak. Jej pomocnicy ustawili kocioł po środku tej przestrzeni, a potem cofnęli się, zostawiając Mercy stojącą samotnie z wielkim kotłem u boku. - Wypowiedz swe wyzwanie, Mercy-Rosmar - powiedziała Eadone. Blada twarz uniosła się. Bryan wyobraził sobie, że widzi oczy morskiego koloru, jak rozszerzają się i nabierają wściekłego wyrazu. - Wyzywam Aluteyna Mistrza Rzemiosł, by bronił swego przewodnictwa Gildii Kreatorów! Żądam, by wystąpił do manifestacji mocy podczas Wielkiej Bitwy i walczył ze mną na metafuncje kreacyjne, aż do chwili, gdy kategorycznym orzeczeniem króla, Dziekana wszystkich Gildii i szlachetnych Kreatorów jedno z nas zostanie ogłoszone jako przewyższające drugie i przyjmie prezesurę, natomiast zwyciężony będzie miał wybór między opuszczeniem tego Królestwa Wielobarwnego Kraju i dobrowolną ofiarą z życia dla Bogini, której Wola rządzić musi wszystkim. Z tłumu podniósł się ryk. Bryan zwrócił się do Ogmola. - Co ona chce przez to powiedzieć, na miłość boską? Ofiara z życia? Czy to ta wasza orgia egzekucji rytualnych na końcu rozgrywek? Czy chcesz powiedzieć, że przegrywający w tej przeklętej manifestacji potęgi traci życie? - To jest najbardziej honorowy sposób postępowania. Ale nieliczni, tacy jak Minanonn Heretyk, który został obalony przez Nodonna oraz Leyr, były Lord Poskramiacz, zwyciężony przez Gomnola, wybrali haniebną banicję. - Mercy! - krzyknął Bryan. Ale Ogmol trzymał go mocno za ukrywającymi ich zasłonami i dźwięk jego głosu utonął w tumulcie. - Gdybyś tylko odczuł myśli Mistrza Rzemiosł! - Ogmol dotknął swego złotego naszyjnika. - Okazywanie takiej wrogości jest w bardzo złym guście, nawet jeśli należy się do Pierwszych Przybyłych. A teraz patrz uważnie, Bry. Uwierzytelnienie, tak to nazywamy. Nie można pozwolić, by byle młody parweniusz rzucał wyzwanie, sam rozumiesz. Aluteyn wstał z tronu i szedł aż na skraj podium, by móc spojrzeć z góry na Mercy. - Przyjmuję twe wyzwanie, Siostro Kreatorko... pod warunkiem, że zdołasz tu i teraz napełnić nasz święty kocioł, dowodząc legalności twego prawa do wyzwania. Ale najpierw wydobędziesz z niego to, co ja tam umieszczę! Nastąpił wybuch, rozszedł smród amoniaku. Gdy śluzowate zjawisko zmaterializowało się w złotym kotle, kobieta odskoczyła. Bezłuskie ciało wiło się, ociekając śmierdzącą wydzieliną. Na falujących bokach stwór miał pory podobne do małych iluminatorów. Głowę wieńczyły mu ruchliwe, jakby szukające czegoś po omacku długie włókna grubości ludzkiego palca. Wyglądał jak monstrualny węgorz długości około ośmiu metrów i blisko metrowej średnicy; wynurzał się z kotła w stronę Mercy. Aluteyn przyglądał się scenie z rękami założonymi na piersiach i kwaśnym uśmiechem. Stwór nie miał właściwie ust. Jego głowa kończyła się czymś na kształt lejka otoczonego u wylotu naroślami; wewnątrz połyskiwały całe szeregi ostrych, trójkątnych zębów. Z gardzieli potwora wystawał narząd podobny do języka, gruby jak ludzkie przedramię, pokryty zadziorami jak raszpla. - Dobry Boże, a to co takiego? - krzyknął Bryan. - Minóg morski, rzekłbym... a raczej jego pozór, chyba że miał tego koleżkę ukrytego i powiększył go. Niezbyt pomysłowy wyczyn. Być może Aluteyn spodziewał się, że w obliczu tej okropnej zjawy załamie się wrażliwość twojej pani. Ale nie wygląda, by to ją zastraszyło... ha! Patrz! Mercy nie ustąpiła, stojąc twardo na miejscu, gdy istota zwisała nad nią, rozdziawiając obrzydliwe wargi i sięgając językiem po zdobycz. - Mistrz Rzemiosł dał wam rybę! - zawołała głośno. - Ja dam wam dodatki do niej! Rozległ się drugi wybuch wraz z wielką chmurą pary, która okryła Mercy i gigantycznego minoga, chwiejącego się nad kotłem. Nagle unoszący się w powietrzu smród zniknął. Pojawił się inny zapach, nie tylko miły, lecz powodujący, że ślinka napływała do ust... bardzo znajomy dla byłego londyńczyka Bryana. Opary rozwiały się i oto stała tam kasztanowłosa czarodziejka przy ogromnym kotle pełnym po brzegi kawałeczków czegoś złotobrązowego, dymiącego i wydzielającego smakowity aromat wraz z dodatkowym zapachem - smażonych ziemniaków. Mercy zaczęła rozrzucać wśród tłumu zawartość kotła. Bryan ze śmiechu padł na ścianę wnęki, zarówno czując ulgę, jak i inne emocje. - Och, mój drogi! Ależ mu pokazała! - Zakładam, że jest to jakiś żart typowo ludzki - stwierdził Ogmol. Tłum członków Gildii i gości chwytał smakołyki, które ciskała im Mercy i pożerał je z wesołymi okrzykami. Aluteyn odwrócił się plecami do tej sceny. Lady Eadone ogłosiła: - Niech zostanie zapamiętane, że rzucająca wyzwanie Lady Mercy-Rosmar udowodniła swe prawo do konfrontacji z Lordem Aluteynem Mistrzem Rzemiosł w dziedzinie demonstracji mocy. Aż to tamtej chwili niech oboje pozostają w pokoju i braterstwie naszej Gildii. Zebranie nadzwyczajne zostaje niniejszym zakończone. - Lady Mercy-Rosmar mówi do ciebie telepatycznie za moim pośrednictwem - powiedział Bryanowi Ogmol. - Dostrzegła naszą obecność za zasłoną z powodu, eee, cri de coeur, który wydałeś pojąwszy, że naraża się ona na zgubę rzucając wyzwanie. Chce cię uspokoić. Ponadto prosi cię o spotkanie z nią dziś wieczorem na Dziedzińcu Telepatów, gdzie przybędzie w swej kolasie o dwudziestej pierwszej zero zero. Chce z tobą podyskutować o ważnych sprawach. - Zapewnij ją, że będę czekać. Tańsko-ludzki mieszaniec skłonił się w zaskakująco oficjalny sposób. - Muszę teraz odejść, by przedstawić memu Straszliwemu Ojcu wyniki naszych badań. - Tak, oczywiście. A więc może pójdę do mego mieszkania na przekąskę... a potem popływam. Czy później do mnie dołączysz? - Obawiam się, że nie, Bryanie. Spotkanie z królem może potrwać dłuższy czas. - No cóż, złóż mu moje uszanowanie. - Antropolog był w jowialnym nastroju. - Później sam mu opowiem, jak dobrą robotę wykonałeś. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto tak szybko pojąłby teorię kultury. Być może król zezwolił nam na szersze badania po tej samej linii. Chciałbym nadal z tobą pracować, Ogmolu. Utrzymując atmosferę dystansu, tak odmienną od jego zwykłej przyjacielskiej postawy, Ogmol wyciągnął do uścisku swą okrytą złotym futrem dłoń. - Współpraca z tobą również i mnie sprawiła przyjemność, Bryanie. - Otworzył tajemne drzwi i przytrzymał je, pozwalając antropologowi wślizgnąć się do wnętrza. - Wszystkiego... wszystkiego najlepszego, Bryanie! I dzięki ci za pigułki przeciw kacowi! Nim zaskoczony człowiek zdołał odpowiedzieć, ruchoma płyta zasunęła mu się przed nosem. W mrocznym przejściu wewnątrz murów pozostał sam. Zabawne. Bryan wyjął bladozielony prostokąt z wynikami badań i przyjrzał mu się. Jak na krótki czas, który dano nam do dyspozycji, zrobiliśmy fachową robotę. Ogólnie rzecz biorąc interesujący przegląd zagadnienia. Stary Thagdal powinien być zadowolony. Ale w takim razie czemu Ogmol miał zalęknioną minę? Bryan nie mógł tego pojąć. Być może przez te gorączkowe dni nazbyt pogrążyłem się w badaniach, powiedział sobie. Jako mieszaniec, Ogmol może dokonuje subiektywnej oceny wyników badań, zgodnie z jakimiś własnymi, egzotycznymi kryteriami. No, mały odpoczynek i może wszystko się wyjaśni. Nic nie odświeży lepiej sfatygowanej kory mózgowej jak solidna porcja pływania w prywatnym basenie Oggiego. A potem, w chłodzie wieczoru, przejażdżka z Mercy. Zaczął myśleć o niej oraz o rybie z chipsami i poszedł przed siebie chichocząc. Zagadkowe zachowanie Ogmola oraz płytka trzymana w kieszeni wyleciały mu z pamięci. Na ciemnym szczycie Góry Bohaterów była niewielka otwarta łączka, otoczona bliźniaczymi turniami, leżąca wysoko nad Kolegium Korektorów, miastem i spiżowymi lagunami. Odesłali starego stangreta, by poczekał gdzieś dalej i stali obok siebie wśród absolutnie cichej nocy. Zdawało się, że znaleźli się w miejscu położonym między dwoma odmiennymi niebami. To w górze było dalekie, mroźne i stare, to zaś w dole ciepłe i zachwycające rozmruganymi światełkami trzech ludów: płomykami lamp oliwnych, zapalonych przez ludzi; klejnotami lamp Tanów i gęsto rozpalonymi ogniskami obozowymi Firvulagów w świątecznym pokazie na południowych nizinach. - Myślę - powiedziała Mercy - że moją najulubieńszą rzeczą w całym Wielobarwnym Kraju jest czarodziejska gra świateł... a najbardziej, gdy patrzę na nie z wysoka. Jak tutaj z tej góry, lub lecąc z moim Lordem. Dała kroczek do tyłu, by mógł objąć ją ramionami. Gdy otarła się o jego ciało, jej włosy lekko musnęły mu usta. - Ale zapomniałam, że nigdy nie latałeś z nami, Bry. Mój przypisany do ziemi biedaku! Gdy będę już umiała latać sama i podnosić kogoś drugiego, muszę wziąć cię ze sobą. A tymczasem ta noc należy do nas. Odwróciła się twarzą do niego. Niewiarygodne znów się zaczęło. Ich umysły i ciała złączyły się w ekstazie, która tak była daleka od zwykłego seksu, jak muzyka daleka jest od hałasu. Unosili się tam, gdzie kule barwnego światła pulsowały i śpiewały na coraz wyższych poziomach energii życia, tuląc się do siebie i krzycząc; ona w triumfie, on zaś w zdumieniu i jakimś wyzwaniu, które żądało od miłości, by stała się miłością-śmiercią, jeśli tylko w ten sposób można ją było przedłużać bez końca. Ale tak nie było i nigdy nie bywało i zawsze istniała krawędź i upadek w głęboką ciemność, a płonące kolory kurczyły się, oddalały i gasły. On zaś, pochłonięty, nasycony, został nią otulony i bezpiecznym lotem znów przeniesiony nad pustymi wodami, słysząc, jak go ucisza, podczas gdy on lamentując nad końcem uniesienia, (znowu), nieustannie pytał: „Czemu morze nie odbija gwiazd?" - Ćśśś, kochany - powiedziała. - Nie martw się. Leżeli w ciszy na jej miękkim płaszczu. Gdy jego myśli uspokoiły się, zdołał spojrzeć na jej oświetloną gwiazdami twarz i niemal przypomnieć sobie, do czego podobne było spełnienie (znowu). - To jest magia, Mercy - powiedział. - Zaczarowałaś mnie. Czy zabijasz mnie także? - Jakie to ma znaczenie? - Zaśmiała się, kładąc sobie jego głowę na kolanach. Skrajem tkaniny otarła mu oczy i ucałowała powieki. - To nie może trwać, prawda? - zapytał. - Po bitwie on zabierze cię z powrotem do Goriah. A może zostaniesz, jeśli staniesz się Lady Kreatorką? Czy jest jakakolwiek szansa, byś tu została? - Ćśśś. - Czy go kochasz? - spytał po chwili. - Oczywiście - odparła ciepłym głosem. - Czy kochasz mnie? - Mówił cicho, mając usta częściowo zasłonięte jej suknią. - Czy byłabym tu z tobą, gdyby tak nie było? Ach, mój kochany. Czemu zawsze musisz mówić o kochaniu i pozostawaniu, zamiast o radości? Czy nie byłeś szczęśliwy? Czy nie dałam ci wszystkiego co mogłam, wszystkiego co potrafisz wytrzymać? Czy chcesz tego w całości? Czy nic innego cię nie zadowoli? - Nie potrafię cię opuścić. Och, Mercy. Kąciki jej ust uniosły się w górę. - I zrobisz dla mnie wszystko, prawda? Patrzył na jej uśmiech, niezdolny do wyartykułowania odpowiedzi. Zaczęła nucić, a słowa znanej ballady miłosnej władzą jej umysłu zaczęły się formować w jego myślach: Gdy w sercu strzała utkwi drżąca, Miłość nam świat spod stóp wytrąca; Lecz niech i przepaść mnie pochłania, Ja będę kochał do skonania.* - A teraz jeszcze raz, słodki Bryanie, a potem zjedź do miasta. A w prezencie dasz mi tę książeczkę, którą napisałeś, książkę zapowiadającą tak straszliwe rzeczy dla mego ludu Tanu, jeśli będzie kontynuować to, co dotychczas, z ludźmi i wszystkim innym. Ale nigdy nie miałeś zamiaru, by ta książka odnosiła się do mnie, prawda, Bryanie! - Och nie. Nie do ciebie. - Ostatecznie jestem jedną z nich i zawsze byłam. On o tym wie i ty wiesz także. - Tak... obaj wiemy, czym jesteś. - Ale, najdroższy, to naprawdę najbardziej bulwersująca rzecz jaką napisałeś. Szczególnie, gdyby niewłaściwe osoby, takie jak Culluket czy Imidol przeczytały ją i błędnie zrozumiały. Nawet Nodonn nie potrafi kierować całym Zastępem. A oni wierzą, że cała ludzkość jest szkodliwa. Nawet ja. Nawet kochane, lojalne hybrydy. Ale ty tego nie miałeś wiedzieć, prawda? Jak twoja książeczka może oznaczać śmierć dla nas wszystkich? Nigdy nie mogłeś przewidzieć takiej interpretacji... tak szczery, tak cywilizowany i prostoduszny, mój ukochany. Bryan był zakłopotany, zagubiony w marzeniach. Sprawozdanie? To przecież była tylko jego praca. - Ono nie ma z nami nic wspólnego, Mercy. Nic wspólnego z tobą, Czarodziejko. - Więc daj mi twój egzemplarz. Daj mi i nie mów nikomu, że ja go mam. Oczywiście zrobił to. Ona zaś śmiejąc się podniosła jego głowę ze swych kolan, a potem schyliła się nad nim całując i prowadząc go. Gdy poszli tam i z powrotem (znowu), wezwała pojazd ze stangretem i zjechali z góry. Przed Domem Korekcji czekali, tak jak tego oczekiwała, Nodonn oraz Culluket Królewski Interrogator. - Śpi - powiedziała. - Jedyne pozostałe kopie sprawozdania są w posiadaniu Ogmola i Thagdala... i oczywiście złożone w pamięci komputera. - Ogmol może poczekać - powiedział Nodonn do swego młodszego brata. - A król z własnych powodów trzyma sprawę w tajemnicy. Ale będzie dybał na życie tego człowieka, tego nieświadomego świadka oskarżenia. Musisz zapewnić mu bezpieczeństwo aż do punktu kulminacyjnego Bitwy, Bracie Korektorze. Ma kluczowe znaczenie dla naszej sprawy. Postaraj się, by był zadowolony i niczego nieświadom. Interrogator skinął głową. - Pojmuję w całej rozciągłości, Bracie Mistrzu Bojów. Nasza drużyna niechybnie będzie pod wrażeniem, gdy ludzki rak potwierdzi swe istnienie. - Uśmiechnął się do Mercy. Zbliżyło się dwóch ubranych w czerwień i biel pomocników i wyjęło z kolasy nieprzytomnego antropologa. Nodonn wsiadł i zajął miejsce obok żony. - A więc do widzenia wkrótce, Bracie. Pójdziemy obaj do Domu Kreacji i osobiście zajmiemy się komputerem. Culluket skłonił głowę. - Do widzenia wkrótce. - Odwrócił się i poszedł przodem do jaskiń sięgających daleko w głąb góry; ludzie niosący Bryana podążyli za nim. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Naga i zapłakana dziewczyna w srebrnym naszyjniku wybiegła z komnaty króla. - Ojej - powidziała Nontusvel, rzucając znaczące spojrzenie Mistrzowi Królewskiego Łoża. - I znowu. - To nie była moja wina, przysięgam, Królowo i Matko! - lamentowała dziewczyna. - Robiłam wszystko! Wszystko! - Padła na kolana. Mistrz Królewskiego Łoża skinął i wszedł lokaj w szarym naszyjniku, by okryć drżący, niedoszły dar miłości szatą z białego jedwabiu. - Zabierzcie ją stąd - rozkazała królowa. - Dziś w nocy sama zajmę się Jego Królewską Mością. Mistrz skłonił się. Wraz ze służącym pośpiesznie wyszli, prowadząc pochlipującą dziewczynę. Nontusvel zgasiła wszystkie światła prócz kandelabru z różowych klejnotów. Potem podniosła go w górę i poniosła do wysokich drzwi zdobnych płaskorzeźbą brodatej złotej głowy. - Mój królu, to ja - powidziała. - Nabierz otuchy. Tylko parę rozsypanych tu i ówdzie błysków, podobnych do żarzących się, rubinowych i złotych węgielków, oświetlało sypialnię Wielkiego Króla Thagdala. Dał się słyszeć dziwny dźwięk, trochę podobny do zduszonego łkania, a potem odgłos wycierania przez kogoś nosa. - N-Nonnie? - Tak, kochanie. Król usiadł na brzegu łoża, zwiesiwszy potężne ramiona i opuściwszy głowę. - Znów zawiodłem. Miecz nie wyciągnięty, cięciwa nie zwolniona, najpotężniejszy z championów powalony i upokorzony. Jestem załatwiony, Nonnie. Skończony. Nawet ta przeklęta Lalage ze wszystkimi swymi trikami nie potrafiła wykrzesać ani iskierki. - Problem tkwi tylko w twym umyśle, najukochańszy. Zbyt się kłopotałeś. Postawiła świecznik na nocnym stoliku i stanęła przed królem, wspaniała i uspokajająca w powiewnym peniurze brzoskwiniowego koloru, wykończonego złotem. Płomienne włosy miała rozpuszczone, ramiona szeroko otwarte gestem zapraszającym, jak zapraszał go jej umysł: - Odpocznij we mnie. Podniosła go i razem wyszli na balkon. Było bardzo późno. Księżyc w ostatniej kwadrze, żółtawy sierp blisko horyzontu, zabarwiał lagunę niezdrowym odcieniem mosiądzu. - Nie wolno ci być przygnębionym - powidziała królowa. - Co się zmieniło? Czy Wróg tam w dole na soli ufa bardziej w zwycięstwo, niż robił to przez ubiegłe lata? Chyba nie. Jesteśmy silni i zmiażdżymy ich jak zawsze. - Nie o to idzie. - Więc Aiken Drum? Błazeński giez! Mayvar jest zgrzybiała i najwyższy czas, by kochana Riganone zajęła jej miejsce jako Lady Jasnowidzącej i Twórczyni Królów. Chłopiec bardzo dobrze wie, że nie miałby żadnych szans przeciwko Mistrzowi Bojów. Czy Aiken Drum rzucił jakiekolwiek formalne wyzwanie do manifestacji potęgi? Oczywiście nie! I zgodnie z Prawami Bijatyki nie rzuci go także podczas Bitwy. Nodonn nadal pozostanie twoim następcą, cierpliwym i lojalnym jak zawsze. Ty zaś wkrótce odzyskasz dobry nastrój oraz dawny wigor. Król potrząsnął głową. - To nie idzie o Aikena Druma. Są dwie nowe sprawy. Ja... ja ci o nich nie mówiłem. - Czy opowiesz mi teraz? - Brede wyszła z domu bez drzwi. Nie wolno mi mieć aktywnej kobiety, Elżbiety. Osłona mentalna królowej skoczyła do góry, by skryć jej radosne uniesienie. - Więc plan skrzyżowania się z nią jest... - Brede obłożyła geny Elżbiety najmocniejszym tabu. Oblubienica Statku twierdzi, że przeznaczenie tej kobiety zostało jej objawione. Że nie zgadza się ono z planem, który popierałem ja i Gomnol. Ale jeszcze nie mówiłem o tym Gomnolowi. Bałem się! Czy możesz to sobie wyobrazić? Moje geny plus geny Elżbiety zrodziłyby pod kierownictwem Gomnola nową superrasę. A teraz ona jest tabu, a ja jestem... ja jestem... - Bez wątpienia wizja Gomnola jest skażona - powidziała ostrym tonem Królowa. - On jest tylko istotą ludzką, pomimo całej swej potęgi poskromiciela. I do tego starzejącym się. Jeszcze tylko parę lat i obali go Imidol. Myśl króla była wyraźna nawet przez zasłonę: Jeszcze jeden cierpliwy i lojalny twój syn? - Ależ, Thaggy - złajała go, obejmując w potężnej talii. Mięśnie jego brzucha skurczyły się, król wyprostował ramiona. - Nie przejmuj się Elżbietą - poradziła mężowi Nontusvel. - Jest piękna i potrafię zrozumieć twoje rozczarowanie. Ale tego rodzaju kobiety nie są w twoim typie, serce mego serca. Metapsychiczka klasy Wielkiego Mistrza! Jakże to odpychające! Nie przypuszczam, by Brede powiedziała, co należy z nią zrobić? - Nie chciała mi powiedzieć. Rzekła, że stanie się to oczywiste po Wielkiej Bitwie. Przeklęta dwutwarzowa zagadka! Czegóż można oczekiwać po kobiecie, która wychodzi za mąż za cholernego międzygalaktycznego robaka? Królowa zachichotała i przytuliła się do jego nagiego torsu. - I jeszcze jeden cios tego popołudnia - mruknął. - Nie Rosmar? - Oczywiście nie. Ten szczeniak kreator Ogmol! Chodź do środka, to ci pokażę. Wrócili do sypialni. Król kopnięciem odrzucił dywan, a potem posłużył się PK, by otworzyć zamek wpuszczonego w podłogę sejfu. Na oczekujące dłonie królowej spłynęła mała zielonkawa płytka. Nacisnęła aktywator POWOLI na prawym górnym jej rogu i przyglądała się jaśniejącym stronicom, przesuwającym się po plastyku. Od czasu do czasu zatrzymała ich ruch, by dokładniej zbadać jakąś tabelę lub wykres. - Przeskocz na zakończenie - poradził król. - Do wniosków. Nacisnęła lewy górny róg i stronice zaczęły szybko przemykać. Potem dotknięcie przycisku WSTECZ i już. - Ojej! - Właśnie. I jak to wygląda ci jako nieświadomie nakreślony scenariusz zguby? Ten głupi idiota antropolog nie zdaje sobie sprawy z implikacji. Ale nie Oggy... ten prawie zsikał się w portki błagając mnie, bym uwierzył, że to nieprawda. Że on, reszta hybryd i ludzie w naszyjnikach pozostaną lojalni. - Wystarczy dokonać ekstrapolacji trendów odrobinę dalej, niż to zrobił Bryan - wyszeptała królowa. - I dodaj do tego czynnik ogniskujący, o którym on jeszcze nie wie: żelazo. Założę się o moje prawe jajko, że hybrydy są na nie niewrażliwe, podobnie jak sami ludzie. Czy to ci nasuwa jakąś myśl? - Droga Tano, tylko nie to! Czy nie można zrobić czegoś, aby to powstrzymać? Nasz piękny świat Wygnania! Nasz! Rzuciła mu się w ramiona i rozpłakała. Król trzymał ją w potężnym uścisku. Poruszyły się kosmyki jego iskrzącej się brody, a także jeszcze coś. - Zdusimy w zarodku jakąkolwiek koalicję ludzi i hybryd. Praca Bryana to tylko wynik badań naukowych, a nie proroctwo. Ale stanowi niebezpieczeństwo dla mnie i to takie, którego nie przewidywałem! Do diabła, Nonnie... miałem nadzieję, że uspokoję lęki Nodonna przed ludzkością. Przede wszystkim dlatego poleciłem dokonanie badań: by udowodnić, że przybycie ludzi było dla nas dobrodziejstwem, a nie zagrożeniem, jak utrzymywał Nodonn. Chcę przez to powiedzieć, że zdrowy rozsądek dowodzi, że dokonaliśmy cudownych kroków naprzód od chwili otwarcia Bramy Czasu. Postęp techniczny jak również genetyczny. Antropolog miał potwierdzić to, co Gomnol i ja twierdziliśmy przez cały czas. A zamiast tego... - Najdroższy mężu, Nodonn pragnie tylko dobra naszego Wielobarwnego Kraju. Nie zamierza zagrażać tobie. Król odchrząknął. - Wyników tych badań można użyć do udowodnienia, że wszystkie jego proroctwa zguby są uzasadnione. A to jest wyraźne przeciwstawienie się ogłoszonej przeze mnie polityce. Dziś to wydaje się naciąganym argumentem, ale ta książeczka może stać się wyrokiem śmierci na wszystkich ludzi i hybrydy w Wysokim Królestwie... A jeśli oni zginą, zginie też gospodarka mego królestwa! To oznacza dla nas, Tanu, dziewczyno, powrót do fortów w puszczach. Nontusvel podniosła oczy, w których błyszczały łzy. - Sam powiedziałeś, że badania to nie wyrocznia. Żadne z tych strasznych wydarzeń może w ogóle nie nastąpić. Ty na to nie pozwolisz. - Nie pozwolę! - przysiągł. - Naszym Wielobarwnym Krajem nie zawładnie Motłoch! Ja tego dopilnuję. I wypełnię moje zamiary bez żadnych cholernych drakońskich środków, do których namawia Nodonn. Musi istnieć jakiś sposób, by Tanu i ludzie nadal wspólnie prosperowali. I ja go znajdę. Powiedziałem! - Thaggy...? - odważyła się wyszeptać królowa. - Chodź tu, kobieto! - ryknął. Gdy nastał świt, a oboje uspokoili się i zaczęli drzemać, zaszemrała: - Widzisz? Wszystko w najzupełniejszym porządku. To wszystko było tylko w twoim umyśle. - Mm-mm - zgodził się król. - Uniósł jej dłoń i ucałował po kolei wszystkie dołeczki na stawach palców. - A co do twoich problemów ze srebrnymi... Myślę, że po prostu potrzebujesz zmiany. Te głupie, ludzkie dziwki z nędznymi, małymi dziurkami nie pasują do twego obecnego nastroju wielkiej powagi. Potrzeba ci zupełnie innego rodzaju pocieszeń. Łagodniejszego, bardziej podnoszącego na duchu. - Pamiętasz tę pyzatą czarnulę - odrzekł sennym głosem król - tę, co śpiewała walijską kołysankę? Lubiłem ją. Ciągle czekałem, że ją przyślą, ale nie zjawiła się więcej. - Właśnie o nią chodzi - zgodziła się Nontusvel. - Zajmę się tą sprawą osobiście i dowiem się, co się z nią stało. Jeśli Dionket uważa, że może ją zatrzymać dla siebie, no to Nodonn i Culluket po prostu zwrócą mu uwagę na pewne realia! - Uśmiechnęła się do swego zapadającego w drzemkę pana. - Dobra z ciebie dziewczyna - powidział Thagdal. Wypuścił jej dłoń. - Zbiorę też wszystkie egzemplarze raportu Bryana i każę je zniszczyć, a Gomnol może się zająć samym antropologiem. Ale źle wyszło z Oggym... To był dobry... - Śpij, mój królu. - Królowa podciągnęła jedwabne prześcieradło, okrywając ich oboje. - Teraz już śpij. Eusebio Gomez-Nolan odchylił się na oparcie swego wiktoriańskiego fotela i wydmuchnął trzy kółka dymu. Popłynęły nad biurkiem w stronę osoby siedzącej po przeciwnej stronie, zestaliły się i spadły na pseudowschodni dywan z cichym stukiem. - Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza, Lordzie Poskramiaczu - powiedział Aiken Drum. - Nie znoszę tytoniu. Gomnol wyraził swą zgodę łaskawym gestem. Jego cygaro samo zgasło. Położył je na onyksowej popielniczce. - Mój chłopcze, wydarzenia w tej naszej Krainie Marzeń ostatnio zaczęły toczyć się w zwracającym uwagę kierunku. Myślę, że nadszedł czas, abyśmy odbyli długą pogawędkę. - Myślałem, że nigdy o to nie poprosisz. - Poważnie zrewidowałem moją opinię o tobie w ciągu ostatniego tygodnia czy dwóch. Mayvar wychwala cię niezwykle wymownie. Podobnie Bunone Nauczycielka Wojny, na której zrobiłeś oszałamiające wrażenie podczas Pogoni za Delbaethem. Obie te panie uważają, że będziesz straszliwym przeciwnikiem w nadchodzących zawodach. Równie gorąco wychwalały twoje... aaa... umiejętności z zakresu wykraczającego poza sztuki walki. Aiken uśmiechnął się złośliwie. Rozwalił się na fotelu przerzuciwszy jedną nogę przez poręcz i z uwagą przyglądał się paznokciom jednej dłoni. - Więc co w tym nowego? - Mógłbym wymienić - odrzekł Gomnol głosem pełnym słodyczy - krążącą pogłoskę o niemocy naszego Przerażającego Króla, wywołanej, jak się twierdzi, zarówno przez oznaki jego śmiertelności, jak również upadek mego świętej pamięci planu genetycznego. - Brede was wydymała, hę? - parsknął człowieczek. - Teraz kapuję. Stary syndrom tonącego statku. Ze starym, biednym Thaggym w roli Titanica i twoją jako Głównego Szczura. Rubaszny śmiech Lorda Poskramiacza wyrażał jedynie doskonały humor. - Będziesz potrzebował ogromnej pomocy, mój chłopcze. Jestem gotów jej udzielić. Proszę tylko, abyś starannie przemyślał moją propozycję. - Wziął świeże cygaro ze szkatułki i pokręcił nim w palcach. - Zbliżamy się, jak uważam, do punktu zwrotnego w dziejach świata Wygnania. Atak na Finiah był tylko uwerturą. A jeśli bliska jest walka o władzę, czyż nie jest sensowne, abyśmy my, wszyscy ludzie trzymali się razem? Wyjął z szuflady maszynkę do obcinania cygar i zręcznie posłużył się nią. A potem cisnął mały srebrzysty gadżet Aikenowi Drumowi, nie przestając się uśmiechać. Aiken schwycił obcinacz i wraz z nim niewypowiedzianą na głos myśl Gomnola. Spojrzał na przedmiocik i zobaczył wyryte na nim litery: SOLINGEN - STAL NIERDZEWNA. ROZDZIAŁ JEDENASTY Gert wrócił do przedziału pasażerskiego z ponurą miną. - Hansi uważa, że wkrótce znajdziemy się na następnym odcinku bystrzy. Lepiej poskładajcie znów szypra do kupy. Amerie stała schylona nad leżącą na wznak postacią. - Właśnie nad nim pracujemy. Jeszcze pięć minut. Wódz Burkę trzymał leżącego za jedną rękę, Felicja za drugą. Uwe i Basil gotowi byli chwycić go za nogi. No to jazda - powiedziała mniszka. Wstrzyknęła środek pobudzający w skroń nieprzytomnego marynarza, następnie przygotowała kolejny zastrzyk. Mały monitor, przylepiony do czoła zemdlonego szypra, zaczął zmieniać kolory we wszystkich czterech kwadrantach. Brązowe przekrwione oczy otworzyły się nagle. Ze spuchniętych warg wydobyły się słowa wypowiedziane ochrypłym głosem: „Boszsze... ach, Boszsze!" A potem wrzasnął. Był to krzyk gorzkiej rozpaczy i fizycznej męki. Jego ciałem wstrząsnął nieludzki skurcz. Wszyscy czterej trzymający go musieli użyć wszystkich swych sił, by utrzymać szypra przyciśniętego do pokładu. - Achchch! Coujabła wy pierońskie skurwesyny żeśta ze mną zrobiły? Cośta zrobiły? Żeśta mi go zabrały, wy sodomskie pawiany! Tośta zrobiły! Go nima! Nima... Łzy spływały po jego pokrytych bliznami, porośniętych szczeciną policzkach. Marynarz wył jak zwierzę. Amerie śledziła wzrokiem monitor na jego czole, z twarzą pobielałą ze zgrozy na myśl, co jeszcze będą musieli zrobić. Niegdyś schludna, zielona kurtka szpakowatego chude-usza była teraz zaplamiona rzygowinami, krwią i brudem. Był to skutek męczarni, jakich doznawał od swych porywaczy. Na jego opalonej szyi widać było wstęgę białej skóry w miejscu, gdzie poprzednio znajdował się szary naszyjnik. Płynęli rzeką dwa dni, a to był szósty raz, gdy zostali zmuszeni do przywrócenia przytomności marynarzowi. Gert i Hansi dawali sobie radę na gładkich odcinkach Rodanu, ale na wzburzonej wodzie potrzebna im była pomoc szypra. A za każdym razem gdy go budzili, wrzeszczał coraz okropniej. Niewielu tylko z pozbawionych obróż jeńców z Finiah tak mocno zamykało się w sobie jak ten człowiek i w takich wypadkach podawano im silne środki uspokajające w pierwszej, najboleśniejszej fazie wolności. Ale rodańskiemu marynarzowi nie można było pozwolić na sen. - Na litość boską - odezwał się Wódz Burkę - daj temu biednemu meszuge głupiego jasia. - Musi należycie wchłonąć pierwszy zastrzyk - powidziała Amerie. - Czy chcesz, żeby nas rozwalił? Już jest na granicy. Tylko spójrzcie na monitor podstawowych czynności... Felicjo! Wchodź do jego umysłu! Zduszone krzyki zastąpił bulgot. Zakonnica ułożyła głowę pacjenta tak, by mógł wykaszleć rzadką żółć. Wzrok Felicji zamglił się, na jej czoło wystąpił pot. Szał przewoźnika zaczął ustępować pod wpływem leku oraz nacisku poskramiania, wywieranego przez dziewczynę. Kolory na przyklejonym do czoła monitorze znów się zmieniły. - Dobrze - orzekła Amerie. Wstrzyknęła środek uspokajający, a potem, ostrożnie, mieszankę euforyczno-pobudzającą. Szyper odprężył się wyraźnie. - Wyjdź z niego, gdy uznasz, że leki już działają - powiedziała do Felicji. - Jezusiczku, co za burdel. - Sportsmenka wypuściła trzymaną dotąd, już bezwładną rękę. Burkę i Basil postawili półprzytomnego przewoźnika na nogi. - Czy on przeżyje, dziecino? - zapytał spokojnie Uwe. - Jak on tam w środku wygląda? - Mentalnie potrafię tylko rozkazywać temu facetowi - odparła Felicja. - Nie jestem dobra w korekcji. Temu człowiekowi potrzebny jest remont najlepszego specjalisty; ja tego nie potrafię. Myślę, że on teraz on steruje na nosa. Jeśli nie jest już całkowitym wariatem, to stoi o włos od utraty zmysłów. - Bystrza przed nami! - zawołała Vanda-Jo ze swej pozycji na oku, mieszczącej się na wysuniętym teleskopowym maszcie, gdzie trzymała się zainstalowanego przez Basila uchwytu. Podszedł kulejąc Khalid, by pomóc jej zejść. We dwoje rozmontowali sprzęt alpinistyczny i zamocowali na miejscach plasitowe panele dachu łodzi. Maszt wsunął się do swej obudowy. - Nie stójcie tam! - zawołał Wódz Burkę. - Wszyscy przypiąć się pasami i do cholery sprawdźcie, czy zaciągnęliście je ciasno. Chodź, Felicjo. Wciągnęli szypra do sterówki. Hansi zsunął się z fotela kapitańskiego i przywiązano tam ledwie żywego marynarza. Pasy z zestawu alpinistycznego Basila przydały się Felicji do umocowania się na mniejszym siedzeniu pilota. - U mnie w porządku! - zawołała Felicja. - Wracajcie na swe miejsca, szybko! I pomyślcie, że potrafię już prawie utrzymywać za pomocą mej PK łódź na prostym kursie. Wszyscy pobiegli ku rufie. Potężny ryk rozległ się wokoło, odbijany echem od stromych ścian kanionu, które po obu stronach wznosiły się pionowo przynajmniej na sześćset metrów. Choć było dopiero wczesne popołudnie, zamgloną szczelinę, gdzie kotłowały się wody Rodanu coraz to przyśpieszając przepływ, zalegał mrok. Statek pochylił się do przodu. Czarne głazy, otoczone kołnierzami pryskającej we wszystkie strony piany, przemykały obok rozmazanymi plamami... Słuchaj mnie Harry słuchaj mnie Harry będziesz sterował twym statkiem tak jak zawsze sterujesz bezpiecznie i pewnie między głazami Harry przez bystrza po prostu tak jak to zawsze robisz bezpiecznie i spokojnie posłuchaj mnie Harry steruj statkiem jesteś dobrym szyprem jesteś najlepszy to jest nic dla takiego asa pływania po bystrzach przeprowadź łódź bezpiecznie i pewnie zrób to Harry zrób to... Przekrwione oczy marynarza zwęziły się. Zakręcił kołem na sterburtę i statek ominął w przechyle groźną przeszkodę, pomknął ju ścianie kanionu, a potem, w ostatniej chwili, wyprostował kurs, by przelecieć po wąskim przepływie między dwiema kolosalnymi falami stojącymi, wyglądającymi jak żółte grzbiety wielorybów. Statek zygzakował przez kipiące kłębowisko skał i piany, przemknął po krzywej i skierował się ku szerszemu odcinkowi kanionu, gdzie woda wyglądała dziwnie gładko... póki w ostatnim momencie Felicja nie ujrzała, że nurt spływa po stromej półce skalnej w zamgloną ciemność. Przez chwilę nie mogła opanować paniki, lecz zaraz dostrzegła, że jest też bezpieczny boczny kanał, ukryty we mgle i pianie... ...ale było już za późno. Harry wymknął się z jej chwytu. Statek skoczył przez próg wodospadu, przekoziołkował i w końcu padł z pluskiem na swój plasitowy dach. Zdawało się, że ugina się w śródokręciu niby ogromna, złamana trampolina. Szyper Harry śmiał się histerycznie. Ale nie było czasu, by z nim coś zrobić, gdy wszyscy pasażerowie na rufie wrzeszczeli, przeklinali i zwisali głową w dół w swych uprzężach, połknięci przez mroczną, żółtawą, spienioną rzeczną gardziel. Zebrawszy wszystkie siły psychokinetyczne Felicja zdołała obrócić statek na kil, tak uparty był uścisk kawitującej fali na podmytej skale poniżej kaskady. Ale wreszcie zdołała ich stamtąd wyciągnąć. Znowu mknęli po powierzchni rzeki, dziewczyna zaś próbowała schwytać Harry'ego i poddać ponownej kontroli... ...ale o Boże, tam przed nimi coś sterczało! I nie było sposobu, by na czas dokonać manewru ominięcia! I... łup! Łódź pneumatyczna odbiła się od wielkiego, poszarpanego monolitu. Przez rozbity panel dachowy woda wpadła strumieniem do środka, gdy łódź z pięćdziesięciostopniowym przechyłem weszła w ostry zakręt Rodanu. Aż wreszcie statek popłynął prosto i równo. Wody spowolniły bieg, wygładziły się, rzeka poszerzyła się do dwóch kilometrów, tocząc wody środkiem doliny otoczonej brązowymi, stepowymi wzgórzami. Marynarz nie przestawał chichotać. Felicja zerwała trzymające ją taśmy, chwiejnym krokiem podeszła do niego i wymierzyła policzek z taką siłą, że prawie znów stracił przytomność. - Ty głupi pierdoleńcu! Mężczyzna poprzez swój ból i maniakalne uczucie tryumfu rzucił jej myśl: Bałaś się ha ha bałaś się ty potworna cipo a ja cię dostałem! Głośno jęknął i wypluł krew z przegryzionego języka. Nadeszli potykając się Hansi i Gert, by przejąć ster. - Ach, gówno, rozerwał się! - zawołał Hansi na widok rozbitego panelu. - Łatwo możemy to naprawić - oświadczył jego partner. - Pod pokładem jest skrzynka narzędzi i zapasowe płaty plasitu. Wystarczy, gdy zdemontujemy połamany. Gert ujął koło sterowe, zaś Felicja i Hansi podtrzymali bezwładne ciało Harry'ego. - Co się stało, Felicjo? - zapytał Hansi. - Facet znów miał atak? - Jedyny atak zdarzył się niżej podpisanej - warknęła Felicja. - Pozwoliłam sukinsynowi wymknąć się. Musiał czekać na swój moment przez cały czas. A gdy zobaczyłam tę cholerną przepaść tuż przed nami, spanikowałam i zluzowałam kontrolę nad nim. Tyle tylko było mu potrzeba. Umyślnie skierował nas na wodospad. - Nic strasznego się nie stało - orzekł Hansi. - Nie ma potrzeby, byś tłukła głową o mur z tego powodu, że się przestraszyłaś. Na takich kataraktach sam Dżyngis Chan wołałby mamusię. Wódz Burkę, którego śniada cera nabrała szarego odcienia, podszedł zataczając się i złapał za ościeżnicę drzwi sterówki. - To było kurewsko katastrodziwne, Felicjo. - Rozbiliśmy jeden panel - powiedziała. - Musimy przycumować gdzieś dla naprawy. I wykombinujcie, jak powstrzymać tego tu Starego Marynarza przed popełnieniem samobójstwa i zabraniem nas ze sobą przy okazji. - Więc tak to było. - Indianin i Felicja zaciągnęli Harry'ego do kabiny pasażerskiej i cisnęli bez ceremonii na pokład. Dziewczyna padła wyczerpana na siedzenie i zamknęła oczy. Harry plótł bzdury i przeklinał, póki Burkę i Basil nie związali go i nie zakneblowali. Statek skierował się ku gęstej kępie wierzb na lewym brzegu. Wpłynęli na spokojną odnogę, gdzie zwisające gałęzie wielkich drzew uformowały świetlistą zieloną grotę. Była tam także maleńka piaszczysta plaża. - To było paskudne przeżycie - oświadczył Uwe. - Myślałem, że statek złoży się nad nami jak omlet. - Felicja utraciła kontrolę nad Harrym - wyjaśnił Wódz Burkę. Dziewczyna szeroko otworzyła brązowe oczy i skoczyła na nogi. - Byłam roztargniona! Zgoda... byłam przerażona! Stara Nieustraszona Felicja pozwoliła, by w końcu owładnęła nią drżączka. No wiec co z tym zrobisz, Czerwonoskóry? Postawisz mnie przed własnym fikcyjnym sądem? Podeszła Amerie i położyła dłoń na ramieniu Felicji. - Peo cię nie potępia. Przewoźnik był całkiem posłuszny podczas poprzednich etapów. Nie mogłaś przewidzieć, że popróbuje czegoś na tym właśnie. Masz stargane nerwy po całym dniu przelatywania przez bystrza. To niemal cud, że dokonałaś aż tyle. Felicja złagodniała. - Tak czy inaczej potrafiłam postawić ten przeklęty statek z powrotem na kilu. Moja PK szybko się wzmaga. Ale cholerna funkcja poskramiania zbyt łatwo splata mi się z moimi emocjami. Doprawdy źle zrobiliśmy, zdejmując staremu Harry'emu obrożę. Tanowie mieli trafny pomysł, wprowadzając obwody przyjemności i bólu. Mogłam go mieć posłusznego jak jagniątko, a także nie skoczyłby z mety na nas. - Przedwczoraj twierdziłaś, że nie dasz temu rady - przypomniał jej Khalid. - A co, gdyby tak puścił telepatyczne ostrzeżenie do wszystkich złotych i srebrnych w zasięgu? Nie zapominaj, że Wielka Droga Południowa jest gdzieś tutaj, na zachodnim brzegu. Są tam na górze karawany Tanów... i Tanu na rzece, srebrni oraz plantacje. Przestać walić głową o mur. Vanda-Jo przyjrzała się zarośniętemu brzegowi. - Czy uważacie, że tu można bezpiecznie obozować? - Wolałbym, aby tak było - oświadczył Hansi, wychodząc ze sterówki. - Nie chcę płynąć ani kilosa dalej, póki wraz z Gertim dokładnie nie sprawdzimy tej łajby. Bóg jeden wie, co jeszcze połamaliśmy zlatując na pysk. - Zaczął usuwać panele dachowe, przygotowując statek do zacumowania. Gdy dotknęli dziobem brzegu, zerwały się kaczki. - Mogę na kolację ustrzelić trochę ptactwa wodnego - zaproponował Basil. - Nie udało nam się - dodał ze smutnym chichotem - utrzymać w żołądkach wiele z lunchu. - Odpoczynek i jedzenie dobrze nam wszystkim zrobi - orzekła Amerie. - Wtedy jutro będziemy w dobrej formie, by stawić czoło... wszystkiemu, co nas czeka. A co takiego czeka, nawiasem mówiąc? - Jeśli przebyliśmy sześć wielkich bystrzy - stwierdził Khalid - to między nami i Lac Provencal zostało jeszcze tylko jedno. Nigdy nie pływałem przez nie, ale mówią, że jest najdłuższe i najgorsze ze wszystkich... odcinek Donzere-Mondragon. - Urzekające - jęknęła Felicja. - Potem zostaje już tylko Glissade do Basenu Śródziemniaka. Tamtędy płynąłem, gdy mnie wieźli do Muriah. Jest stroma, ale nie trudna. Wymaga tylko pewnej ręki na sterze. Gert i Hansi łatwo dadzą sobie z nią radę. Ale jutro po raz ostatni musimy polegać na umiejętnościach marynarza. Wszyscy popatrzyli na leżącego Harry'ego. Włosy miał nastroszone jak diabelskie rogi, oczy wyszły mu na wierzch, szarpał się w więzach i pomrukiwał przez knebel. Amerie westchnęła i sięgnęła po torbę lekarską. - Biedny Harry. - Biedni my - odparowała Felicja. O pół kilometra od wierzbowego zagajnika gdzie zacumował ich statek, w dół rzeki, znajdowało się zwalisko wielkich głazów, porośnięte tamaryszkiem i akacjami, wystające ponad linię brzegową i w ten sposób zapewniające doskonały punkt obserwacyjny. Postanowili wystawić tam posterunek, przynajmniej na okres do późnego popołudnia, by mieć pewność, że żaden inny statek nie zapuści się do ich ukrycia. Kolejka Amerie nastąpiła, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi i zaczynało być coraz chłodniej. Była zadowolona z okazji oddalenia się od pozostałych, szczególnie od nieszczęsnego marynarza, którego oznaki życia ustabilizowały się po ponownym podaniu mu środka uspokajającego i kroplówki. Pod coraz jaśniejszymi gwiazdami odmówiła modlitwy. Zabrzęczało parę owadów, pod nadbrzeżnymi skałami szemrał Rodan. Małe czaple, ścigając swe kolacje, skrzeczały na płyciznach. Wzgórza po drugiej stronie szerokich wód były ciemne. Amerie pomyślała, że w tej przyjaznej dolinie muszą znajdować się plantacje. Ale z jej punktu obserwacyjnego nie było widać żadnych świateł. Również podczas jej warty nie przepływały żadne statki. Zwykle w nocy nie było na rzece żadnego ruchu. Niemniej istniała możliwość, niewielka wprawdzie, że jeśli ich szyper nie pojawi się w zwykłych punktach postoju, jego koledzy mogą coś podejrzewać. I dlatego warta była niezbędna. Burkę i inni zbagatelizowali sprawę, ale oczywiste było, że im dalej zapuszczają się w dół rzeki, tym większe podejrzenia mogą powziąć inni marynarze, gdy stary, poczciwy Harry nie pojawi się w jakichś zwykłych miejscach spotkań. Wszystkie statki na Rodanie miały swe cechy charakterystyczne. Należący do Harry'ego, choć o zwykłej budowie pośpiesznej jednostki, pysznił się wymalowanym zielonym pasem wokół srebrzystego kadłuba oraz swym imieniem, Potężna Firana, wymalowanym wielkimi literami na dziobie i rufie. Zastanawiali się nad zamaskowaniem statku. Ale początkowo mieli nadzieję, że właściciel będzie chętnie współpracował, co pozwoliłoby mydlić oczy wszystkim po drodze, do samego Muriah. Teraz oczywiście było za późno, by przedsięwziąć cokolwiek innego, niż przeć przed siebie. Mijając inne statki pozdrawiali je dźwiękiem syreny w nadziei, że brak telepatycznych pozdrowień między szyprami nie zostanie zauważony podczas gorączkowego okresu Rozejmu... Z niższych głazów doleciał cichy dźwięk. - To tylko ja. - Felicja wygramoliła się na górne stanowisko. - Przejmę ostatnią wartę. - Na rzece nie widziałam ani żywej duszy. Tylko ptaki. Czy w obozie wszystko w porządku? - Jeśli masz na myśli twego pacjenta, to ma się doskonale. Statek jest znów w dobrym stanie, a Gert i Hansi poszli w krzaki, by to uczcić. VJ też była w łaskawym nastroju, ale tylko Uwe wziął się za nią. A myślę, że ze strony starego chudzielca był to głównie akt miłosiernej łaskawości. Klapnęła obok mniszki ze skrzyżowanymi nogami. Amerie nie skomentowała jej żartów. - Piękna noc, prawda? Pogoda w tym plioceńskim świecie jest wystrzałowa! Przypuszczam, że w zimie mają tu porę deszczową, ale teraz nie mogłoby być cudowniej. Zapewne z tego powodu egzoci rozgrywają swą Wielką Bitwę o tej porze roku. Znakomita pogoda na wojnę! Zakonnica nie odpowiedziała. - Gdy tylko rąbniemy w zakład produkcji naszyjników i zamkniemy Bramę Czasu, rozpoczną się liczne walki. Ci tańscy handlarze żywym towarem dostaną za swoje teraz, gdyśmy ich zdemaskowali za pomocą żelaza. Mam też i inne pomysły, ale jeszcze ich nie omawiałam z pozostałymi... Może na przykład stworzenie koalicji ze srebrnymi, którzy byliby lojalni wobec ludzkości, a nie wobec Tanu. Elżbieta może ich nam wskazać, my zaś zamienić ich naszyjniki na skradzione złote i w ten sposób stworzyć elitarny korpus ludzi, gotów do odparcia jakiegokolwiek masowego Polowania, które egzoci zdołaliby zmontować. Metaludzie przeciw metaegzotom! Możemy w ten sposób przejąć całe to malutkie królestwo! Amerie nadal milczała. Felicja przysunęła się bliżej. - Nie pochwalasz tego. To nie odpowiada twej chrześcijańskiej etyce. Myślisz, że powinniśmy uzyskać wolność w drodze jakichś negocjacji. Łagodną argumentacją i braterską miłością!... Czemu mnie unikasz, Amerie? Czy tak samo jak oni zdecydowałaś, że jestem potworem? Mniszka odwróciła się ku niej. W świetle gwiazd jej twarz miała łagodny wyraz. - Po prostu nie wiem, jakiego rodzaju bzdury zechcesz zaprezentować, Felicjo. Proszę, nie rób tego. Próbowałam ci wyjaśnić, jak ze mną jest. Wiem, że masz swoje potrzeby, że jesteś sfrustrowana spóźnieniem się na bitwę o Finiah, a ten nieszczęsny marynarz doprowadził cię prawie do szaleństwa. Ale nie możesz użyć mnie dla ulżenia swym napięciom wewnętrznym. Ani przez okrucieństwo, ani przez seks. Mam prawo do moich osobistych zobowiązań. Nie spodziewam się, byś to zrozumiała, ale będziesz je respektowała jak cholera. Felicja roześmiała się niepewnie. Siedziała wyprostowana i bardzo cicha; jej opalona twarz kontrastowała z aureolą jasnych włosów. - I to by było wszystko - powiedziała - jeśli idzie o nastrój miłości braterskiej. Dzięki i za to, Siostro. Tam na statku myślałam, że cię obchodzę. Zakonnica odwróciła się i chwyciła Felicję za szczupłe nagie ramiona. - Ty niemożliwe dziecko! Oczywiście kocham cię. Jak myślisz, z jakiego powodu z wami poszłam? - Więc dlaczego, dlaczego? - Głos Felicji zmienił się w lament. Na moment spróbowała swej mocy poskramiania. Mniszka szarpnęła się do tyłu z okrzykiem bólu. - Przepraszam, Amerie! - krzyknęła Felicja. - Przepraszam. Nigdy więcej tego nie zrobię. Nie patrz tak na mnie... nie myśl o mnie w taki sposób. - Zwiesiła jasną głowę na piersi. - Nigdy, przenigdy. Żadna z nas. Czemu jest tak źle znaleźć odrobinę radości i ciepła? Jutro możemy obie być martwe i to będzie koniec wszystkiego. - Felicjo, ja w to nie wierzę. Nie wierzę, że nadchodzi koniec. To jedna z przyczyn mego wyrzeczenia. - Twoje religijne fetysze! Kto może udowodnić, że tam poza nami, jest Bóg? A jeśli nawet jest, kto może udowodnić, że go obchodzimy... że nie jest jakąś okropnością, bawiącą się nami? Nie możesz tego dowieść! Jesteś wykształconą kobietą, masz doktorat. I wiesz, że nie ma dowodu! - Tylko w ludzkiej psychologii. W naszej potrzebie. W naszym sięgającym poza nas instynkcie. W naszym bardzo dziwnym uwielbieniu miłości, która daje, nic nie biorąc. - Ja potrzebuję twojej miłości! I nie chcesz mi jej dać! Kłamiesz mówiąc, że mnie kochasz! - Muszę być także wierna samej sobie. Klaudiusz nazwał to kochaniem siebie. Musiałam przybyć do pliocenu, by odkryć, że jestem warta miłości. A ty... droga Felicjo, ty w ogóle nigdy nie nauczyłaś się kochać. Nie na ludzki sposób. Twoja potrzeba jest inna... i straszliwa. Mój rodzaj miłości nie może cię zadowolić, to zaś, co ty nazywasz miłością, byłoby dla mnie krzywdą. Chcę ci pomóc, ale nie znam cię. Jedyne co mogę zrobić, to modlić się za ciebie. - Wspaniale! - Śmiech dziewczyny pełen był szyderstwa. - No to pozwól sobie! Posłuchajmy, jak modlisz się za biedną, przeklętą, nieludzką Felicję! Amerie wyciągnęła ręce i wzięła opierającą się dziewczynę w ramiona. Pieśń rozbrzmiewała cicho wśród nocy. - Panie, jak wielka jest twa nieustanna troska. Znajdujemy ochronę w cieniu twych skrzydeł i pełni jesteśmy dobrych rzeczy, które nam dajesz. Pozwoliłeś nam pić z rzeki twej dobroci, bo ty jesteś źródłem życia. W twoim świetle znajdziemy nasze własne światło. - Och... gówno! - zawołała Felicja. Płakała, a Amerie kołysała ją. Po długiej chwili dziewczyna odepchnęła ją i wytarła sobie twarz. - Jutro... będzie trudno. Tego popołudnia bałam się do szaleństwa, a jutro będę bała się jeszcze bardziej. Jeśli pozwolę, żeby ten przeklęty Harry znów mi się wyślizgnął, wszyscy utoniemy albo rozbijemy się w drzazgi. I mogę go nie utrzymać. Ja... moje zaufanie do siebie znika. A to fatalne, gdy uprawia się gry myślowe. Gdy ktoś boi się, że może mu się nie powieść, wtedy rozlatuje się wszystko i... co ja mam robić? - Będę się bez przerwy modliła. - Pierdolić twego nieistniejącego Boga! Jeśli wie wszystko, powinien nam pomóc nie proszony! A może oczekuje po nas, byśmy się przed nim płaszczyli? Czy tego mu potrzeba? - Wychodzenie Mu naprzeciw jest dla nas dobre. Pragnienie uzyskania Jego pomocy pomaga nam uzyskać to, czego potrzebujemy. - Więc twój Bóg jest psychologiem! A modlitwa jest po prostu metapsychiczną soczewką, abyś mając dość wiary przesuwała cholerne góry! Komu w ogóle potrzebny jest Bóg, jeśli wszystko polega na tym, że sami odpowiadamy na własne modlitwy. Wobec tego powinnam modlić się do siebie, prawda? Ale ja nie wierzę także w siebie! - Felicjo, nie chcę grać z tobą w ping-ponga semantycznego czy teologicznego. Jeśli słowo „modlić się" uważasz za śmieszne, zapomnij o nim. Po prostu uznaj, że ta koncepcja ma wartość psychiczną. Spróbuj jutro sięgnąć poza siebie i zażądać siły od Umysłu wszechświata, od źródła życia. Nie myśl, czy jest ono świadome twego istnienia, czy nie, kto to jest czy co to jest. Masz prawo do udziału w jego mocy; nie tylko dla własnego dobra, ale i dla dobra nas pozostałych, którzy mają w tobie oparcie. - Myślę, że to mogę zrobić - odrzekła powoli dziewczyna. - Mogę uwierzyć w Umysł. Potrafię odczuwać... że jest realny. Spróbuję, Amerie. Mniszka wstała z miejsca, podnosząc też Felicję. Ucałowała czoło dziewczyny, a potem spojrzała w dal, poprzez rzekę na czarne pagórki na tle spurpurowiałego zachodniego horyzontu. - Felicjo... tam coś jest. Dziewczyna odwróciła się. Nad przeciwległym brzegiem pojawiło się coś na kształt połyskującego naszyjnika z paciorków, zanurzających się i wynurzających z drzew. - Polowanie - powiedziała Felicja. Przyglądały się w milczeniu. Polowanie przesuwało się na południe aluwialną doliną, leżącą między Rodanem i Wielką Drogą Południową. - Potrafię ich odrobinę wyczuwać - oświadczyła Felicja. - Wyruszyli z miejscowości o nazwie Sayzorask, leżącej poniżej przełomu rzeki, u brzegu wielkiego jeziora. Szukają nas. - Chcesz powiedzieć, że spóźniony szyper... - zaczęła Amerie. - Szukają nas. Na szczęście żaden z nich nie potrafi fruwać, nie mają też nikogo ze szczególnie uzdolnionych telepatów, więc nie wiedzą, że podsłuchuję ich mentalnego biadolenia. Zespół absolutnych prowincjuszy. Ale duzi chłopcy będą czekali na nas dalej na południe. - Skąd mogliby wiedzieć? - zawołała Amerie. - Ktoś im powiedział - odparła Felicja. - I myślę, że wiem kto. O brzasku opuścili miejsce cumowania, gdy żółtą wodę kryły w większej części ławice gęstej jak wata mgły. Gdy wpłynęli do następnego wielkiego przełomu, powietrze przejaśniało. Ujrzeli wówczas, że nie są sami na rzece; trzy inne statki stały szeregiem u szczytu bystrza, czekając na nieco więcej światła dziennego, nim ośmielą się wypłynąć na dwudziestokilometrowy odcinek burzliwych wód. - Niedobre nowiny! - wyśpiewał Gert. - Mijamy ich! - zdecydowała Felicja. - Peo, Basil, dostarczcie tego zombi na górę. Nabierać ich nie ma sensu. Tamte statki nie mogą nam nic zrobić, gdy już znajdziemy się na bystrzach. Hałas rwącej kaskady był taki, że prawie nie słyszeli się wzajemnie. Harry miał sine wargi i warczał z cicha. Gdy umocowano go na miejscu pasami, Felicja popchnęła wszystkich innych na rufę. - Jeśli nabawimy się przecieku, niech wszyscy wyskakują z uprzęży i robią, co zdołają. Zakotwiczone statki ominęli w odległości dwudziestu pięciu metrów. Felicja zmusiła Harry'ego, by pomachał im ręką, sama zaś dała sygnał syreną, buuu-buuu-buuu. A potem byli już na bystrzu... Przeprowadź nas Harry wykonaj swą robotę Harry zrób to a ja postaram się dla ciebie o inny szary naszyjnik czy mnie słyszysz inny tak samo dobry jak ten który zabraliśmy tylko wykonaj swą robotę Harry steruj steruj rób uniki i ciągnij i mknij przez huczącą pianę i przez kopiaste wybrzuszenia nad podwodnymi skałami O płyń Harry dobry poczciwy chłop unikaj ostrych krawędzi i potwornych wirów kołujących na zakręcie i szalonych wysokich fal napełniających powietrze grudami piany naprzód Harry dalej chłopcze dalej i ustaw go burtą poruszając sterem wielopłetwowym jak pedałami organowymi i kręcąc kołem wirtuoz Harry pamiętaj nowy naszyjnik dawna ekstaza po prostu tak dobra jak poprzednie uważaj na upust omiń go i prześlizgnij się Harry stawiający czoło dzikiemu Rodanowi całemu zatkanemu osuwiskami ziemi i stosami głazów które powinny zatrzymywać wodę ale nie potrafią podołać naprzód Harry pomagam ci Harry trzymam cię i widzę że się nie boisz O nie łubudu! z nim wszystko w porządku Harry to tylko taki kolos dobrze się pozbierałeś Boże tam jest coś ogromnego wielkie jak dom pośrodku kanału w prawo czy w lewo ty wiesz co lepiej Harry Harry Harry O ty dupku wyprowadź nas z tego wiru albo cię ścisnę aż ty Harry wyprowadź nas Harry powstrzymaj wirowanie sprawię ci ból Jezu Jezu znów się zderzymy Harry Harry ty parszywa świnio nie wypuszczę cię nie możesz tego robić nie wypuszczę cię ty nie możesz ja cię nie wypuszczę... Umrzyj. Felicja wrzasnęła. Trzymany przez nią umysł rozpalił się w ostatnim przypływie wściekłego oporu. A potem, z największą łatwością, wyślizgnął się jej i podążył drogą, po której nie odważyła się pójść za nim. Samotna, powróciła do ogarniętego chaosem statku, pochwyconego przez zdradliwy biały wir, obracającego się i równocześnie płynącego z nurtem od wielkiego skalnego masywu, dzielącego Rodan na dwie grzmiące odnosi. Statek kręcił się coraz szybciej. Z każdym obrotem walił w jakąś podwodną przeszkodę. Siła zderzenia powodowała, że mocny, nadmuchiwany kadłub wibrował jak bity pałką bęben. Harry zwisał w uprzęży i wyglądał, jakby do niej mrugał. Monitor oznak życia na jego czole był jednolicie czarny. Felicja zwolniła zaciski i pozwoliła, by ciało zwaliło się na pokład. Zajęła miejsce szypra, chwyciła koło, nacisnęła pedały płetw sterowych i skierowała swą PK pod kadłub, by go podnieść. Ach, jak trudno jak ciężko jak trudno... próbować wyrwać się z uchwytu wirującej wody! Ale jestem silna (czy wszyscy słyszycie?) a wy możecie uczynić mnie silniejszą więc zróbcie to! Do góry... do góry... pomóżcie mi podnieść go. Wszystkie wasze siły życia wasze miłości musicie pomóc zrobicie, to. Do góry! Do góry!... I dwóch-w-jednym słyszą i pomagają i wielu-we-Wszystkim także bo to nie jest tylko dla mnie i bębnienie ustaje i skrobiący syk błotnistej żwirowatej wody ustaje i wirowanie i kołysanie i poszturchiwanie wszystkie ruchy przeciwne ustają. Podnoszę. Unosimy się. Potrafię utrzymać nas (dziękuję wam) nawet teraz podnieść nas wyżej. Szybciej i szybciej aż szybujemy! A zawiedziona woda wije się w dole i zdumione ściany kanionu pochylają się by lepiej widzieć magię. Przed nami ściany rozsypują się. Woda tryska wielkim, kolistym pióropuszem, kremowym jak pełne mleko. Opuszcza się tukiem w dół i jeszcze w dół, tak daleko w opary skrywające wielkie ukryte jezioro. Ostatni wytrysk Rodanu znika pod nami bez śladu. Unosimy się w powietrze! Wysoko ponad krainę mgieł, unosimy się bezpieczni w światłość słońca. Nasi wrogowie tam niżej są zduszeni i oślepieni a szczęście jest tak wielkie że płonę... płonę z radości. Amerie i Wódz Indian przychodzą wreszcie do sterówki i grzeją się przy mym ogniu. A potem wkładają na mnie ręce by uciszyć drżenie i mówią: „Opuść nas w dół, dziecko." I schodzę niżej. Łagodnie. ROZDZIAŁ DWUNASTY - Czy jesteś pewna, Matko? - zapytał Nodonn. - Sam zobaczysz - odpowiedziała królowa. - Thagdal skończył z nią dopiero przed chwilą i odesłał do Domu Korekcji. Culluket wydobył z niej prawdę, gdy telepatycznie opisałam mu, co się stało. Prowadzi ją z powrotem do pałacu, byśmy ją zbadali. Znajdowali się w porannym pokoju królowej. Ona nadal była w negliżu, natomiast Mistrz Bojów, wezwany z areny, miał na sobie lekki pancerz treningowy z osłonami przedramion i ramion prawej ręki, w której nie trzymał tarczy. - Nowy spisek ludzi! - rozważał głośno. - Zuchwalstwo Motłochu przekracza niemal wyobrażenie. Oczywiście za tym wszystkim stoi ta Guderian. Sojusz ludzi z Firvulagami, posłużenie się świętą Włócznią... a teraz to! - Była to myśl o zemście, która wymknęła się owej dziewczynie Gwen-Minivel - odrzekła królowa - gdy Thagdal napełniał ją swoją łaską. Istota wypowiedzi była taka: „Nie będziesz zdolny dłużej robić tego z kobietami ludzi, gdy zniszczymy twoją fabrykę naszyjników i zamkniemy Bramę Czasu. Uwolnimy wszystkich ludzi z niewoli." - Co za szczęście, że byłaś w zasięgu i przechwyciłaś jej myśli. - Były mocno osłonięte. Ale ja jestem Matką Zastępu. - Kim ona właściwie jest, że wtajemniczona została w ten spisek? - Niestety... młodą uzdrowicielką z wielką przyszłością. Sam Dionket wyłączył ją ze zwyczajowej licytacji. Powinna była dawno temu zostać przysłana do królewskiego łoża. Ale z przyczyn jeszcze dla mnie niejasnych... zapewne zechcesz je zbadać... była ukryta w katakumbach Domu Korekcji przy współudziale Mayvar i Lorda Uzdrowiciela. Widząc twego Straszliwego Ojca w tak złym nastroju z powodu niedawnych, melancholijnych wydarzeń, przyszło mi do głowy, że ta dziewczyna może być potencjalnym źródłem ukojenia. Zdolnością empatii zadziwiła całe towarzystwo podczas bankietu licytacyjnego. Ja... ja przyznaję, że ujrzałam w niej wspomnienie mnie samej jako młodej dziewczyny, kołyszącej swe lalki do snu i marzącej o dzieciach, które pewnego dnia urodzę... Ale dość o tym. Ponieważ moim obowiązkiem jest zapewniać pociechę naszemu królowi, poleciłam twemu bratu Culluke-towi wykryć, co stało się z Minivel. Rozkaz królewski przewyższa nawet władzę Dionketa nad dziewczyną i została zgodnie z nim dostarczona. Culluket jest o wiele za szczery, by zajmować się mentalnym przygotowaniem, którego wymagała Minivel... Biorąc pod uwagę wrażliwy stan obecny twego Straszliwego Ojca nie mogliśmy ryzykować, że ona go odrzuci. Wobec tego ja sama podjęłam się poskramiania i korekcji tej młodej kobiety. Pracowałam nad nią całe wczorajsze popołudnie i zeszłej nocy poszła do Thagdala tak chętnie, jakby była nimfomanką. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że ona nim pogardza. I oczywiście twój ojciec nie usłyszał głęboko ukrytej przez Minivel przysięgi zemsty, ponieważ rozpraszała go własna namiętność. Zmusiłam ją, by śpiewała dla niego i zapewniła jak najbardziej macierzyńskie formy pocieszania w dodatku do zwykłych. Odniosła wielki sukces. - I zupełnie nieświadomie - podsunął Nodonn - może też stać się kluczem do naszego zwycięstwa. Podwoje królewskiego apartamentu rozwarły się. Interrogator Królewski, przystojny i surowy w pelerynie z kapturem koloru ciemnego burgunda, wepchnął przed sobą Sukey i gestem nakazał eskorcie strażników w zbrojach barwy granatów pozostać na zewnątrz. Culluket pozdrowił Nontusvel i swego brata. - Straszliwa Matko! Bracie Mistrzu Bojów! Przesłuchałem kobietę Gwen-Minivel i wydobyłem z niej wszystko, co wiedziała, do ostatka. Sukey stała z miną pełną zdecydowania. Oczy i nos miała zaczerwienione od płaczu, włosy zwisały jej kosmykami. Ciągle miała na sobie przezroczystą suknię daru miłości, którą słudzy królowej ubrali ją ubiegłej nocy. Nontusvel i Nodonn studiowali informacje przedłożone im przez umysł Culluketa. - Dziecko, dziecko - lamentowała królowa. - Nie tylko zdrada, ale jeszcze człowiek kochankiem! Nędzny szary... Stein Oleson, wojownik Aikena Druma. A ty poczęłaś jego dziecko! - Stein jest moim mężem - oświadczyła Sukey. Interrogator, tak podobny i tak niepodobny do swej łagodnej matki, odrzucił kaptur na plecy. - Już za to jedno karą byłaby śmierć, Gwen-Minivel. Śmierć dla ciebie, dla twego nienarodzonego dziecka i dla ojca tego bastarda. Przyniosłaś ujmę srebrnemu naszyjnikowi i utraciłaś wszelkie pretensje do wstąpienia w szeregi rodziny Tanu. Nie jesteś już Gwen-Minivel, lecz zwykłą Sue-Gwen Davies, człowiekiem wyjętym spod prawa. Ty i wszyscy współwinni tej zdrady lub jeszcze większych niegodziwości, które mi ujawniłaś, odpowiedzą przed naszą sprawiedliwością... bez względu na to, jak wysokie jest ich stanowisko. Spuchnięte wargi Sukey rozchyliły się w uśmiechu. Jej myśl była klarowna: My stracimy nasze życia. Ale wy stracicie cały wasz świat, nawet jeśli będziecie nadal żyli! - Odeślij ją - powiedział Nodonn. - Musimy to przedyskutować. Gdy Culluket przekazał Sukey strażnikom, odezwała się królowa: - Przejdźmy do atrium, gdzie jest więcej powietrza. Czuję się bardzo niedobrze. Drugi Korektor wziął matkę pod rękę i całą trójką przeszli na nieduży, zamknięty dziedzińczyk, który był buduarem na wolnym powietrzu, pełnym jesiennych róż. Królowa i Culluket usiedli na marmurowym cokole otaczającym centralną fontannę. Nodonn chodził wielkimi krokami po kamiennych flizach; fasety jego zbroi rzucały pryzmatycznie pozałamywane odbicia na ogrodowe cienie. - Co zrobiliście z mężczyzną? - zapytała Nontusvel. - Oczywiście była bójka - odparł sucho Culluket. - Stein i Aiken Drum byli w Kolegium Poskramiaczy, jedząc śniadanie z Gomnolem, wyobraźcie sobie! Oczywiście młody hochsztapler i Lord Poskramiacz stwierdzili, że niczego nie wiedzą o stosunkach Steina z Sukey... które były pozorem potrzebnym mi, by go aresztować. Stein, pomimo swego naszyjnika, zareagował bardzo gwałtownie. Gomnol nie miał jednak innego wyboru, jak ujarzmić go i przekazać nam. Prawda o naszym oskarżeniu dotyczącym kobiety wyciekała z umysłu Steina jak z sita. Będzie uwięziony aż do Wielkiej Bitwy i wystawiony do jednego z widowisk gladiatorskich. Dziewczyna oczywiście pójdzie do Wielkiej Retorty. - A Aiken Drum? Śmiech Culluketa mimo woli wyrażał jego podziw. - Tu mamy do czynienia z kimś, kto naprawdę się kontroluje! Niepotrzebna jakakolwiek korekcja by wiedzieć, że w obu wypadkach zdrady istniała zmowa między panem i jego sługą. Ale Drum uparł się odgrywać niewinnego. Zażądał, abym wraz z Gomnolem zbadał jego umysł i to natychmiast. Bez należytej procedury zmiękczającej nasza kontrola musiała być prymitywna i szybka... ale ten mały łajdak okazał się godnym nas przeciwnikiem. Nigdzie w jego umyśle nie zdołaliśmy wykryć przyczajonego cienia zdrady. Nic nie wiedział o Steinie i Minivel, żadnej wiedzy o jakmkolwiek spisku przeciw wytwórni naszyjników czy Bramie Czasu. Mistrz Bojów zatrzymał się i usiadł obok brata na brzegu fontanny. Jednym palcem zamieszał wodę. Uniosły się małe pasemka pary. - Ty i Gomnol przeprowadziliście przesłuchanie... wspólnie. Królowa popatrzyła na Nodonna, a potem na Culluketa. - Nie myślisz chyba... Ale Culluket powoli skinął głową. - Tak oczywiście mogło być. Gomnol jest do tego zdolny! Niczego nie podejrzewałem... Plotki o impotencji króla krążyły wśród wszystkich członków Wysokiego Stołu, a my wiemy, Że nasz znakomity Lord Poskramiacz nie dba o nic prócz największej okazji. Bez wątpienia zrozumiał już, że jego wcześniejsza ocena Aikena Druma jako metapsychicznej gwiazdy nowej była błędna. Co więcej, zakaz wykonania jego planu genetycznego z Elżbietą i Thagdalem w rolach głównych sprawił, że mała rewizja jego scenariusza dynastycznego stała się niezbędna. - Och, niewdzięcznik! - wykrzyknęła królowa. - Gomnol w sojuszu z Aikenem Drumem! Oto do czego prowadzi dopuszczanie Motłochu do naszego Wysokiego Stołu! Musimy natychmiast coś z nim zrobić! Imidol musi rzucić wyzwanie Gomnolowi podczas tegorocznych manifestacji mocy. - Przegra - stwierdził po prostu Culluket. - I co wtedy? - kontynuowała błagalnym tonem królowa. - Gomnol połączy swe siły z rebeliantami Motłochu! To oczywiste! Culluket zdumiał się. - Przecież Gomnol nie niszczyłby własnej fabryki naszyjników, podstawy jego potęgi. Byłoby to sprzeczne z psychologią tego człowieka. W jakiś sposób Aikenowi Drumowi udało się ukryć przed nim tę część spisku. - Więc opowiedzmy o tym Gomnolowi! - zawołała królowa. - Zwróćmy go przeciw tej wstrętnej, małej, złotej bestii! - Spokój, najdroższa Matko. - Widok promiennego jak słońce oblicza Nodonna swoim ciepłem spowodował, że podniecona królowa odprężyła się. - Tyle dzieje się naraz... tyle jest intryg, spisków i kontrspisków... że kolidują ze sobą i splatają się w gmatwaninę, opierającą się wszelkim próbom rozwikłania. Na północy powstańcy z ich żelazem, może nawet z Włócznią; potworna Felicja, morderczyni naszej siostry Epone, teraz nosząca skradzione złoto; buntowniczka Guderian i jej kohorty sabotażystów; Aiken Drum, lojalny wobec Tanie jednej wiadomo czego; plany króla; antropolog i jego badania oraz Lord Poskramiacz... który chciałby manipulować nami wszystkimi! Straszliwy węzeł. - Ale - napomknął Culluket - nie przekraczający twych możliwości rozplatania go, Bracie Mistrzu Bojów! - Ja - oświadczył Nodonn - mam Miecz. Królowa gwałtownie zaczerpnęła powietrza. - Nie możesz. - To są ludzie. Sami postawili się poza prawem. Aiken Drum stanowi problem szczególny z powodu swej wielkiej popularności wśród naszych obywateli. Będziemy potrzebowali mocnych dowodów jego zdrady, ale można dać sobie z nim radę. Jak również z Gomnolem... znacznie łatwiej, jak jestem przekonany. Cały ten zamęt może nam jeszcze przynieść korzyści. - Tak bardzo ufasz swoim zdolnościom? - zapytał Culluket. - Już samo żelazo jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Jeśli pomylisz się w kalkulacjach, całe Wielkie Królestwo może pogrążyć się w chaosie. - My z Zastępu zgodziliśmy się, że należy powrócić do prostszych zasad - odparł z niezmąconym spokojem Mistrz Bojów. - Do starych obyczajów, które były naszymi przez blisko tysiąc lat. Powierzchowna świetność bękarciej kultury ludzi oślepiła zbyt wielu z naszego ludu... nawet samego Thagdala... i doprowadziła nas na skraj upadku. Ale Tana okazała się łaskawa. Nie jest zbyt późno, by zawrócić z tej drogi. Już same spiski tego Motłochu jasno pokażą im wszystkim niebezpieczeństwo, którego istnienie wcześniej mogliśmy tylko podejrzewać. Nawet najtępsi przedstawiciele naszego ludu nie będą już w stanie zignorować zguby, którą niesie nam ludzkość, gdy dokonam przeciwuderzenia... I jest jeszcze to. - Podniósł wysoko jasnozieloną płytkę. - Wyniki badania! - krzyknął Culluket. - Gratulacje, Bracie! Czy mogę się z nimi zapoznać? Zignorowawszy jego żądanie, Nodonn kontynuował: - Człowiek-antropolog był na tyle niemądry, że przedstawił uczciwą ocenę. Wyniki badań dowodzą nieuchronnego wzrostu przewagi ludzi i hybryd w Wielobarwnym Kraju, jeśli my, Tanu nadal będziemy wykorzystywać ludzi genetycznie i pozwolimy im zajmować kluczowe stanowiska w aparacie władzy. Król przestudiował te wyniki, ale nadal waha się przed wyciągnięciem wniosków z tego, co implikują. On i inni moralni słabeusze z Wysokiego Stołu mogą przypuszczać, że utrzymają status quo po prostu niszcząc wszystkie egzemplarze opracowania oraz komputerowy bank danych i pozbywając się Bryana Grenfella wraz z Ogmolem. Ale dzięki mej ukochanej Rosmar nie tylko mamy egzemplarz tej książki, ale i antropologa we własnej osobie, bezpiecznie ukrytego. Najdroższa Matko, zamiarem moim jest, by antropolog ujawnił prawdę o rasie ludzkiej podczas kulminacji Wielkiej Bitwy. Wydobędę go z kryjówki tuż przed Heroicznymi Zmaganiami, aby konspiratorzy z kliki pokoju nie mieli czasu na przygotowanie się do oporu. Gdy niebezpieczeństwo stanie się jasne dla wszystkich, połączony gniew całej naszej drużyny bojowej Tanów spadnie na tych, którzy są zdrajcami naszych starożytnych ideałów. Na Gomnola! Na Aikena Druma! I na każdego z pozostałych naszych krewnych, którzy stali się tak zepsuci, że uznali obecność ludzkości za kluczową dla naszego tutaj przeżycia. - Ale wówczas Thagdal... - Królowa podniosła dłoń do ust. Nodonn nie ustępował. - Królowo i Matko, jeśli będzie trwał w swym szaleństwie, wtedy wypełni się jego czas. Będę miłosierny. Końcowy wybór pozostawię jemu. - Ty, jako Matka Zastępu, nie możesz podzielić jego losu - dodał Culluket pospiesznie. Nontusvel zamknęła swą osłonę mentalną. Nie chciała też patrzeć synom w oczy. - Niekiedy... nasze obyczaje są bardzo twarde. Zastanawiam się, czy nie ma innego wyjścia. - Co się tyczy spisku sabotażowego w umyśle Sue-Gwen Davies - dalej naciskał Nodonn - istnieje sposób, by obrócić tę sprawę na naszą korzyść, jeśli będziemy działać szybko. Nie znamy szczegółów planowanego ataku na wytwórnię naszyjników. Jasne jest, że ci z północy nie obdarzyli Aikena Druma i jego prostackiego kumpla pełnym zaufaniem. Ale znamy datę: dwudziestego drugiego, za dwa dni... i możemy zakładać, że atak nastąpi w nocy, gdy ruch w Kwaterze Głównej Poskramiaczy jest minimalny. Realizacja drugiej części planu Motłochu: próba przesłania wiadomości przez Bramę Czasu z pewnością musi nastąpić o świcie dwudziestego drugiego. - Gomnol na pewno próbowałby powstrzymać atak na wytwórnię, gdyby o nim wiedział! - wykrzyknął Culluket. - Możemy go wyprzedzić i sami mieć całą zasługę! Mistrz Bojów odrzucił do tyłu swą promienną głowę i roześmiał się. - Bracie Korektorze, jakże naiwny jesteś! Ale to bez znaczenia. Planowanie kampanii należy do moich obowiązków. Jak dobrze je wypełnię, przekonasz się bardzo prędko. Teraz zaś... musisz wezwać wszystkich najlepszych bojowników Zastępu, którzy przybyli już do Muriah. Dziś w samo południe nasza Matka zwoła święte zebranie, by przed zawodami udzielić swym dzieciom szczególnego błogosławieństwa. Gdy będziemy wszyscy razem i w odosobnieniu, wyłożę strategię, która wyda w nasze ręce wszystkich naszych wrogów. - Morderczyni naszej najukochańszej Epone... - wtrącił Interrogator - tę rezerwuję dla siebie. Nodonn potwierdził skinieniem głowy. - Wydobądź wszelkie użyteczne informacje z tej Felicji, a potem będzie, jak żądasz. Ale ta potworna samica musi pozostać zdolna do walki w zawodach gladiatorów, gdy z nią skończysz. To należy do mej generalnej strategii. Inni pójdą do Wielkiej Retorty. Ten Motłoch musi zostać zniszczony na oczach szerokiej publiczności, jako przykład dla innych. Mogę ścierpieć tylko jeden wyjątek: Mam inne plany co do Guderian. - Ale zarówno ona jak Felicja noszą złoto - ostrzegł Culluket. - Złoto Felicji zostanie zdjęte za pomocą jej własnego żelaza - rzekł Mistrz Bojów. - Gdy będzie przelewała krew na Białosrebrnej Równinie, będzie nosić szary naszyjnik. Natomiast ten należący do Guderian nie ma żadnego znaczenia, o czym wkrótce się przekonasz. Nontusvel przestała płakać. Wstała ze skraju fontanny i powiedziała wesołym tonem: - Jeśli mamy mieć ogromny tłum na lunchu, muszę natychmiast naradzić się z kucharzem. Proszę mi wybaczyć. - Ucałowali jej dłonie, królowa zaś wybiegła, ciągnąc za sobą urywki myśli dobrej gospodyni planującej menu. - Jest jeszcze jedna istota ludzka, której pozycję należy wyjaśnić. - Culluket popatrzył Mistrzowi Bojów prosto w oczy. - Muszę nalegać, abyś w sprawie tak wielkiej wagi był szczery. Portret Mercy zaczai unosić się w powietrzu między obu braćmi. - Inni z naszego Zastępu byli zbyt dobrze wychowani, by kwestionować mój wybór małżonki... lub zbyt przezorni. - Promienna twarz i umysł Nodonna były nieprzeniknione. - Ale ponieważ ośmielasz się mówić otwarcie, powiem ci, czego się o niej dowiedziałem. Od pierwszego spotkania z Rosmar uderzyło mnie niewiarygodnie wprost powinowactwo, słodkie współbrzmienie myśli przepływających między nami, jakże odmienne od tego, czego doświadczałem w stosunkach z innymi kobietami rasy ludzkiej, a nawet naszej własnej. Tak więc, gdy pojąłem ją za żonę, poleciłem Greg-Donnetowi dokonać analizy genetycznej mej niezwykłej pani. - No i? - Plazma komórkowa Mercy-Rosmar jest niemal identyczna z naszą. Posiada więcej genów Tanu niż ludzkich. Tana jedna wie, jak to wytłumaczyć... ale przecież ja nie jestem naukowcem. Culluket miał głęboko wstrząśniętą minę. Jego ekran mentalny skrył burzę spekulacji myślowych, ale nie do końca, bo przenikał je odcień podejrzenia. Dotychczasowa beztroska Mistrza Bojów przemieniła się w coś czarnego. Przez jeden straszliwy moment Culluketa owinęła druga skóra, cała podbita igłami, a ostrze każdej z nich było źródłem ładunku elektrycznego, który rozpalił receptory bólu jego naskórka niemal do przeciążenia. Upadłby, straciłby przytomność, gdyby nie trzymał go potężny umysł Nodonna. Tak szybko jak się pojawiła, męczarnia zniknęła, zastąpiona uczuciem absolutnie dobrego nastroju. I dobiegła go myśl Nodonna: Rozmyślaj sobie jak tam chcesz Bracie Korektorze. Ale już nigdy nie kwestionuj mojej oceny ani nie rób żadnych aluzji do tego że Mercy-Rosmar mogłaby być w najmniejszym stopniu nielojalna. Ty mistrzu wszelkiego plugastwa! - Teraz znów zachowujesz się jak prostak - zbeształ go głos Apollina. - Pamiętaj tylko, kto będzie królem. I nigdy nie popełniaj takiego błędu, by myśleć, że ty możesz mnie czegokolwiek nauczyć w dziedzinie zadawania bólu. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Jak wielu innych zwiedzających z Muriah, Katlinel Czarnooka w wieczornym chłodzie zjechała wierzchem na chaliku, by powłóczyć się po Białosrebrnej Równinie i zaspokoić swą długotrwałą ciekawość codziennych zajęć odwiecznego Wroga, teraz obozującego w niewinnym przepychu na północno-zachodnim skraju pola bitwy. Przejechała po szerokim moście przerzuconym nad kanałem. Dno cieku wodnego wyłożone było blokami piaskowca. Miał trzy metry głębokości, płynęła nim woda słodka, usiana odblaskami. Początek swój brała w ogromnym źródle zwanym Studnią Morza, którego wody sprawiły, że wyznaczono tutaj pole bitwy jeszcze w tych pradawnych czasach, kiedy Tanowie przybyli na Aven. Tu i tam Mały Lud zanurzał w nim wiadra lub napełniał bukłaki. Niżej z biegiem kanału kilka niewiast Firvulagów prało odzież, a jeszcze dalej, gdzie wody kanału stawały się płytsze, skręcając na wschód i wlewając się do Wielkiej Laguny, stały osobliwe namioty kąpielowe prostego ludku. Katlinel pozwoliła, by jej chaliko szło, gdzie chce. Wolnym kłusem pobiegło aleją centralną miasta namiotów, gdzie na szczytach kamiennych pagórków paliły się ogniska obozowe. Tu stały, farbowane ziemnymi barwnikami, namioty szlachty Firvulagów, z zasłonami i powiewającymi proporcami bramowanymi złotem i srebrem oraz zdobiącymi ściany i dach haftowanymi godłami. Przed każdym z namiotów należących do Wielkich wbity był wysoki słup, z którego zwisał bogato zdobiony drogimi kamieniami sztandar jego mieszkańca, udekorowany skalpami i złoconymi czaszkami zwyciężonych wrogów. Szczyt każdego z drzewc sztandarowych zdobił wizerunek potwornej głowy, każdy inny, wyobrażający ulubiony iluzyjny aspekt wojownika-Firvulaga. Mały lud był wszechobecny. Niektórzy z jego przedstawicieli mieli na sobie pięknie cyzelowane obsydianowe zbroje; większość jednak ubierała się swobodnie w spodnie i kurtki lub wysadzane klejnotami szaty z futrzanymi obramowaniami, które musiały być bardzo męczące podczas parnego zmroku. Spiczaste czapki były najpospolitszym nakryciem głów zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet. Ale panie wyższego rodu miały przy nich welony powiewające w powietrzu, dekoracyjnie wyściełane kresy, ornamentacyjne rogi lub długie wstęgi zwisające przed albo za uszami. Wśród wyniosłych Tanu zwykle nazywano swych mrocznych krewniaków „małymi". Ale większość z mijanych przez Katlinel istot wzrostem co najmniej dorównywała ludziom, od czasu zaś do czasu widywała w przelocie któregoś z dzielnych championów, który znacznie przewyższał wszystkich Tanów wzrostem i masą ciała. W stolicy opowiadano, że w tym roku na Wielką Bitwę przybyło na południe więcej Firvulagów niż kiedykolwiek, uradowanych swym zwycięstwem w Finiah. Plotkowano, że w ich armii znaleźli się pewni dumni wojownicy, którzy gardzili ostatnio udziałem w starciach z powodu skażenia zawodów obecnością ludzkich uczestników. Wyszedł z ukrycia Medor, wyszedł odrażający Nu-kalavee, który walczył w postaci obdartego ze skóry centaura z widocznymi wszystkimi krwawymi muskułami, ścięgnami i naczyniami krwionośnymi, rzucając postrach na swych przeciwników; a nawet stary Pallol Jednooki, Firvulagowy Mistrz Bojów, powrócił, przerywając swe dwadzieścia lat trwające dąsy. Przypuszczano, że na Białosrebrnej Równinie obozuje już blisko pięćdziesiąt tysięcy przedstawicieli Małego Ludu, prawie dwie trzecie całej populacji Firvulagów. Mniej więcej połowę z nich stanowili wojownicy, którzy przewyższali liczbą rycerzy Tanu i ich ludzkich pomocników w stosunku dwa do jednego. Przypuszczalnie prawie całe rycerstwo Wielobarwnego Kraju zostanie wystawione przeciw takiej koncentracji Wroga. Firvulascy straganiarze nagabywali Katlinel, przejeżdżającą wśród ognisk oraz wesołych grup ucztujących i tańcujących. Ze wszystkich stron proponowano jej wyroby jubilerskie i kosztowne drobiazgi - w tych rzemiosłach Firvulagowie przewyższali wszystkich; byli też sprzedawcy słodyczy, słonych orzeszków, mocnego cydru i dziwnych, alkoholizowanych win. Ale ona oparła się ich błaganiom. Dopiero gdy dotarła do końca szerokiej alei i zaczęła krążyć wśród przysadzistych namiotów pospolitego ludu, dała się skusić młodej goblince o grubych blond warkoczach, w jaskrawo-szkarłatnej, spiczastej czapce na głowie, która sprzedawała rzeźbione w bukowym drewnie dzbanuszki pełne cudownych perfum destylowanych z leśnych kwiatów. - Dziękuję, Lady. - Karłowata sprzedawczyni złożyła dworski ukłon, przyjmując zapłatę. - Mawia się u nas, że nawet najbardziej niepokorny młodzian nie zdoła oprzeć się wonnemu oddechowi Nocnej Pani. Katlinel roześmiała się. - Będę pamiętała, by używać go z wielką ostrożnością. - No, doszły mnie słuchy - zabrzmiała zuchwała uwaga - że niektórym z waszych tańskich dżentelmenów bardzo potrzebna jest wszelka możliwa pomoc. - Przekonamy się o tym podczas zawodów - rzekła Katlinel i odjechała uśmiechając się. Gdy przejeżdżała przez teren zatłoczony namiotami służącymi pożywianiu się i popijaniu, obok niej pojawiło się drugie chaliko. Gdy pijany ogr wytoczył się z wesołą miną i chwycił jej wierzchowca za uzdę, jeździec u jej boku skoczył, zanim nawet zdołała stworzyć złudzenie obronne. Wystarczyła jedna mentalna błyskawica i toporny Firvulag potknął się i poleciał prosto w ramiona swych drwiących kumpli, którzy odciągnęli go ze słowami serdecznych przeprosin za jego naprzykrzanie się, skierowanych do Katlinel. - Jestem twoją dłużniczką, Wielmożny Lordzie - powiedziała, skłaniając głowę przed zbawcą. Był to przystojny mężczyzna, wysoki i barczysty. Na głowie, pod czapką z daszkiem, ozdobioną małym złotym diademem, miał ściśle przylegający kwef, skrywający jego włosy i szyję i opadający na ramiona jak bardzo krótka pelerynka o brzegach ozdobnie powycinanych i przystrojonych drogimi kamieniami na całej długości. - Cała przyjemność po mojej stronie, Wielmożna Lady. Obawiam się, że niektórzy z moich rodaków świętują zbyt solennie i o wiele za wcześnie. Gdy jechali bok w bok, przyjrzała mu się z nie skrywanym zaskoczeniem. - Zdumiewasz mnie, Lordzie. Z powodu twej zakrytej szyi wzięłam cię za kogoś z mojego ludu. - A który z nich jest twój? - zapytał z ledwie zauważalną odrobiną kpiny w pięknie brzmiącym głosie. Katlinel zarumieniła się i chwyciła wodze, gotowa dać swemu wierzchowcowi ostrogę i odskoczyć od parweniusza. Ale mężczyzna wyciągnął tylko rękę i chaliko stanęło jak wryte. - Lady, wybacz mi proszę moją niewybaczalną impertynencję. Ale oczywiste jest, że twoja piękność wzięła początek zarówno z krwi ludzi, jak Tanu. Zaś twoja srebrno-zielona szata mówi mi, że należysz, podobnie jak ja, do twórców iluzji i to posiadając przy tym rzadko spotykaną potęgę. Jeśli powściągniesz swój sprawiedliwy gniew, wywołany mym nietaktownym żartem i zamiast tego pomyślisz o drobnej przysłudze, którą ci przed chwilą oddałem, być może jeszcze przez parę chwili będziemy kontynuować wspólną przejażdżkę i porozmawiamy. Jestem niezmiernie ciekaw twego ludu. - I umiesz też zręcznie przemawiać, Lordzie Firvulagu!... Doskonale, możesz jechać przy mnie przez krótki czas. Jestem Katlinel zwana Czarnooką i zasiadam przy Wysokim Stole na ostatnim z ostatnich miejsc, będąc najmniejszą z Wielkich Tanu. - Z pewnością nie na długo! - Ukłonił się ukorowaną czapką; purpurowy kwef zakrył mu głowę. - Jestem znany jako władca Łąkowej Góry. Moje władztwo leży daleko na północy, na samym skraju państwa Firvulagów. Nigdy dotąd nie uczestniczyłem w Wielkiej Bitwie. Mój lud jest pochłonięty codziennymi problemami przeżycia, że niewiele ma serca dla zmagań religijnych. - Postawa z całą pewnością heretycka. Ale budząca moją sympatię. - Czy są pomiędzy wami tacy, którzy nie uważają się za gorliwych członków drużyny bojowej? - Wielu - potwierdziła. - Szczególnie wśród takich jak ja hybryd. Ale nacisk tradycji jest nadal silny. - Ach. Tradycja. Ale stare obyczaje od dawna już drżą w posadach. Ludzkość, niegdyś tak posłuszna i użyteczna, powstaje w buncie przeciw waszemu Wielkiemu Królowi. - W przymierzu z wami, Firvulagami! - Tanowie pierwsi zaczęli posługiwać się ludźmi. Czy nam jest to wzbronione? To prawda, że my, Firvulagowie, jesteśmy bardziej zacofani niż wy. Wiesz... większość członków mego ludu za nic nie dosiadłaby takiego zwierzęcia jak to, woląc maszerować na własnych mocnych nogach. - Ale ty nie masz takich skrupułów? - Lady, okoliczności uczyniły ze mnie realistę. Powiedz mi czy to prawda, że ludzie-naukowcy są poważni i popierani przez Tanów? Że korzystali oni z waszej specjalistycznej wiedzy dla rozwoju własnej technoekonomii? - Ja sama należę do Wysokiego Fakultetu Gildii Kreatorów. Do nas należy większość specjalności naukowych, z wyjątkiem uzdrawiania i psychobiologii. W naszym Kolegium pracuje wielu naukowców-ludzi, zarówno szkoląc naszą młodzież, jak też zajmując się zastosowaniami praktycznymi swej wiedzy. Agrotechnicy, gleboznawcy, wszelkiego rodzaju inżynierowie, nawet specjaliści nauk społecznych, wszyscy oddali swe zdolności w służbę Wielobarwnemu Krajowi. - I genetycy? - zapytał cichym głosem Lord Łąkowej Góry. - Z całą pewnością. - Gdybyśmy tylko nie byli Wrogami - westchnął Lord. - Gdybyśmy tylko mieli swobodę współpracy, wolną wymianę idei i zasobów. Wiem, że my, Firvulagowie, mamy wam wiele do zaoferowania. A wy... jakże wiele moglibyście uczynić dla nas. - Ale nie taki jest obyczaj - powiedziała. - Więc jeszcze nie teraz. Nie, dopóki waszym Wielkim Królestwem rządzi stara, sroga drużyna bojowa. - Teraz muszę cię opuścić - rzekła Katlinel. - Czy wrócisz jeszcze, by porozmawiać? Bitwa rozpocznie się za ponad tydzień i wtedy raz jeszcze zostaniemy oficjalnie Wrogami. Wyciągnęła do niego dłoń, on zaś ujął ją i pożegnał się wedle staromodnych manier. Dotknięcie jego warg było zimne. Błysk metapsychicznego wglądu powiedział Katlinel, że i one są iluzoryczne. Lecz umysł, który z nadzieją otworzył przed nią na moment, bynajmniej nie był chłodny. - Wrócę jutrzejszego wieczoru - powiedziała. - Czy mam o ciebie pytać twych przyjaciół? - Niewielu z tu obecnych nazywałoby mnie w ten sposób. - Jego uśmiech wyrażał zarazem smutek i przestrogę. - Przyjedź tu, a ja ci? odnajdę. Lepiej będzie, jeśli nikt z twego ludu nie dowie się, że raczyłaś rozmawiać z Sugollem, Lordem Łąkowej Góry... którą ludzie ze Starszej Ziemi nazywają Feldbergiem. - My z Wysokiego Stołu postępujemy tak, jak nam się podoba - oświadczyła Katlinel. Dała ostrogę swemu chaliko i pokłusowała ścieżką wiodącą pod górę ze słonej równiny na Aven. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Gomnol powoli przesuwał punkt podczerwonego światła przez ciemności Zatoki Katalońskiej. - Nadal nic. A za godzinę Latające Polowanie rozpocznie przeszukiwanie tego obszaru zgodnie z siatką swych ruchów. Czy jesteś pewien, że sabotażyści zaplanowali lądowanie na tę noc? - Tak, do jasnej cholery - warknął Aiken Drum. Przysiadł w ambrazurze pomiędzy dwoma blankami, rozglądając się przez zwykłą lunetę polową. Wraz z Lordem Poskramiaczem znajdowali się na najwyższej wieży Głównej Kwatery Gildii. - Przybywajcie tej nocy, spytajcie mnie telepatycznie, które miejsce spotkania jest najbezpieczniejsze, omówcie najlepszy sposób rozwalenia tego miejsca, a potem rozpocznijcie atak o najwcześniejszej godzinie poniedziałkowego ranka, po jednodniowym odpoczynku i rozpoznaniu. Nie zwalaj na mnie odpowiedzialności, jeśli twoi szpiedzy byli zbyt nieudolni, by ich wytropić. - Uważam, że twoi przyjaciele są już tutaj - stwierdził Gomnol. - Mogli przybyć drogą okrężną wzdłuż wybrzeża, z potokiem ruchu z Tarasiah, Galamosk, Geroniah i innych hiszpańskich miast. Przypuśćmy, że pożeglowali na południowy wschód do jakiegoś cichego zakątka Zatoki Katalońskiej po zjeździe z Glissade, a potem po Prostu zawrócili wzdłuż brzegów Avenu? Jeśli w tej chwili są na brzegu tam w dole, nigdy ich nie wypatrzymy, a także nie zdoła tego zrobić Nodonn ani Zastęp, z powietrza czy lądu. Po tej północnej stronie półwyspu jest pół setki niewielkich strumyczków i zatoczek, a cały Aven pełen jest jaskiń, w których mogli ukryć się poza zasięgiem zdalnego wykrywania. - Wyłączył zasilanie wielkiego aparatu. - Po prostu musisz poczekać, aż cię wezwą, nawet jeśli zwiększa to możliwość, że Zastęp może odnaleźć ich pierwszy. Jaka szkoda, że twoi przyjaciele-sabotażyści nie zaufali ci na tyle, byś wyfrunął im na spotkanie, gdy tylko dotarli do Basenu. - Aj, zamknij się - powiedział Aiken. - Próbuję za pomocą zmysłu poszukiwawczego natrafić na wzorzec Felicji. Być może jeszcze nie umie ona dobrze się osłaniać. - Ale z drugiej strony być może potrafi! Z taką musimy być bardzo ostrożni... I do tego jeszcze ten wielki bałwan Stein! Jeśli nie utrzyma się blok, jaki założyłeś mu w umyśle... jeśli rozpozna to Culluket i wezwie innych korektorów spośród Zastępu, by dokonać wielofazowego sondowania... Steina z pewnością otworzą! Nie mogę ryzykować, by Zastęp dowiedział się o moim uczestnictwie w tej sprawie i ty też nie możesz ponosić takiego ryzyka. Zostaniemy zmuszeni do usunięcia Steina z drogi. - Gumbolu, czy ty przestaniesz chwytać mnie za dupę? - Małe oczka Aikena zabłysły złośliwie. - Blok mentalny Steina utrzyma się. Tylko spróbuj zabić jego czy Sukey i między nami wszystko skończone. Przyswajasz? - Aż zbyt dobrze. Ale muszę podkreślić istnienie ryzyka, na które się narażamy. Jeśli Zastęp uzyska nieodparte dowody naszej zdrady, zostaniemy ogłoszeni ludźmi wyjętymi spod prawa. Żadne zasady Rozejmu ani inne przykazania religii wojennej nie będą nas chroniły. Wiem, jak stałeś się potężny... i dlatego właśnie zgodziłem się poddać twemu kierownictwu. Ale zmasowane umysły Zastępu są zdolne do unicestwienia nas obu, jeśli będą działać w sposób skordynowany przez Nodonna. Mam za sobą czterdzieści lat doświadczeń z Tanami, a ty tu jesteś dopiero od trzech miesięcy! Jeśli nie posłuchasz moich rad, skończysz z głową zatkniętą na ostrzu dzidy, i nie pomogą wtedy żadne twoje metazdolności, żeby nie wiem jak wysokie! Mały psotnik zlazł z blanków, błyskając w ciemności zębami w pojednawczym uśmiechu. - Gumball... dziecino! Powiedziałem ci, że jesteśmy kumplami. Wiem, że jesteś mi potrzebny. Na ognie piekielne, człowieku, nawet gdybyś nie był Lordem Poskra-miaczem i najsprawniejszym intrygantem w całym królestwie, ty jesteś tym chłopcem, który zna się na naszyjnikach. A kto u diabła chce być królem bez poddanych? Musisz pilnować, żeby obroże płynęły z fabryki jedna za drugą, koteczku! Jezusiczku, mózg mi się prawie zagotował, gdy stara Elżbieta przekazała mi wspaniałą wiadomość, że te niedojdy jadą na południe, by sabotować twój lokal. I chcę też zamknąć Bramę Czasu! Nie tylko odciąć podaż ciepłych ciałek, ale także ich przyszłościowych smakołyków! Koniec z prawdziwą szkocką dla ciebie i dla mnie. Jasny gwint! Gomnol roześmiał się. - Małe szansę, by jedno czy drugie mogło w tej chwili nastąpić. Ty, ja i Tanowie możemy mieć swoje różnice poglądów, ale na pewno zgadzamy się co do wartości Bramy oraz wytwórni. Nawet Nodonn nie ośmieli się wystąpić przeciw królowi i opinii publicznej, lekceważąc sobie groźbę tych sabotaży. - Ale może spróbować wepchnąć się na siłę do naszego przedstawienia - przestrzegł go Aiken. - Dokładnie tak, jak postąpił w przypadku Pogoni za Delbaethem. Będzie próbował stworzyć pozory, że to on wywąchał i zdusił oba te spiski. A my nie możemy pozwolić, by zdmuchnął nam okazję sprzed nosa. To my musimy złapać owych sabotujących ludzi na gorącym uczynku, aby pokazać, jak lojalnymi obywatelami jesteśmy. - Przezorniej byłoby złapać sabotażystów wytwórni, gdy tylko wykryjemy ich schronienie. Ale twój pomysł zapewnia korzyści w zakresie reklamy. Załatwiłem, że będą obecni neutralni obserwatorzy: Lord Bormol z Roniah oraz Lord Mieczów, aby byli świadkami naszej błyskotliwej obrony. Obaj należą do Gildii Poskramiaczy i będą w stanie poręczyć za moją gorliwość, gdyby ten intrygancki zapaleniec Imidol próbował później twierdzić, że byłem w porozumieniu z napastnikami. - Chciałbym być tu obecny i pomagać - odrzekł Aiken ze wszelkimi oznakami szczerości... - Ale ty nie umiesz fruwać, a jeden z nas musi osobiście doglądać działań przy Bramie Czasu. Nie wystarczy, jeśli tylko ostrzeżemy kasztelana mając nadzieję, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Ta Madame Guderian to nie marionetka, sądząc z tego, jak zorganizowała Finiah. Pewnie ma zaplanowany jakiś podstęp. Zapewne jakieś dzikie dywersje w chwili, gdy niewidzialna podkradnie się do Bramy. Ale gdy ja będę tam czekał, by rozwalić jej iluzję, to nie ma strachu! - A potem dodał spokojnie: - Tylko upewnij się, że równie dobrze poradzisz sobie z Felicją, Gumball. Lord Poskramiacz zamknął futerał skanera na podczerwień. - Będą na nią czekali moi najlepsi złoci ludzie. Przeciw nim żelazna broń ani trochę nie pomoże sabotaży-stom. - A potem zapytał niedbałym tonem: - Jak sądzisz, co się stało z Włócznią i lataczem po Finiah? Aiken wzruszył złotymi ramionami. - Nie mam najbledszego! Pewne jak gówno w trawie, że rebelianci nadal używaliby jednego i drugiego w następnych atakach, gdyby maszyny nadawały się do użytku. Myślałem, że Velteyn zestrzelił ten samolot. - Mówił tylko, że wrzucił do środka pioruny kuliste - sprostował Gomnol. - Ale nikt nie widział, by latacz się rozbił i nigdy nie odnaleziono jego szczątków. Musimy wiedzieć na mur. Jeśli broń i latacz nadal nadają się do użytku, to oznacza dla nas bardzo poważne kłopoty, mój chłopcze. - Aaaa - zadrwił Aiken. - Jeśli nadal mieliby pukawkę i samolot, czy pojechaliby na południe statkiem żeglugi rzecznej i próbowali tego bzdurnego ataku na twoją fortecę? - odrzekł rzeczowo Aiken. A umysł miał artystycznie ekranowany. - Nie masz się czym martwić. Wydobędziemy wszystko z Felicji i jej łachmaniarskich komandosów, więc trzymaj w pogotowiu komitet powitalny i zespół obserwatorów... I oszczędź paru jeńców do przesłuchania, okay? Nawet jeśli ptaszek i pukawka, którymi posłużyli się w Finiah, są zimnymi trupami, cholernie fajnie byłoby wiedzieć, skąd pochodziły. Bo mogą tam być inne! Dwaj osobliwi kamraci przyglądali się sobie nawzajem przez długą chwilę. Żaden z nich nie potrafił wykryć w drugim starannie zekranowanego podstępu. Obaj byli wybitnymi specjalistami. - No... - odezwał się wreszcie Aiken - myślę, że obadam coś naocznie. Sfrunę na brzeg i będę gotów do odbioru, gdy Felicja ze swą bandą zawołają. - Na pożegnanie pomachał Lordowi Poskramiaczowi ręką. Długoogoniasta ćma, jaskrawozielona, z pawimi oczami na skrzydłach, trzepocząc skrzydłami sfrunęła z wysokiej wieży w dół, wzdłuż północnego klifu, a potem nad diunami i terenem jałowym aż do brzegu Laguny Ka-talońskiej. O Aiken. Hej! To ty cukiereczku? Dużoczasuniemyślano! Sądziłem ty dawno odeszłaś. Jak mogłeś Stein/Sukey złapani Culluketkat? Elizadziecinko nierozum mnie błędnie! Nie zarzucaj mi że nic docholery niezrobiłem pod pieprzenieciężkąpresją! Sukey przeciek do królowej o Steinie więc Cull walnął. Wybory dla mnie: /1/ Pozwolić Cull bierze Steina; /2/ walczyć i pozwolić biorą nasobu. Tak? Tak? Rzuciłem dobry umysłoblok Stein nie zdradzi innych/mnie. On/Sukey bezpieczni teraz Cull myśli wie wszysto. Przed Bitwą wyjmują parkę obrożewon jazda do bezpiecznego gniazdkamiłości + nieurodzony Steinek szcuśliwizawszepotem. A Gomnol? Elżsprytbieto ty wiesz. AikenDrum + Gomnol = KrólTy + WielkiWezyrOn. Czemu nie? Pozwolenie dokonania sondy? Nie potrafisz sondować długidystans a ja zbyt zajęty teraz by przyjść. Coudiabła nie ufasz małemu jankesowizConerlinowi dłużej? Nie sprzymierzonemu Mordredowi*. Kto on? I czemu cię obchodzi wkażdymrazie WielkaOpuszczonaMistrzyni? Aiken nie zdradź naszychprzyjaciół! Strzeż się nie tylko dlaichdobra też twojego O oszuście-samoszukany aż do końca drogi Aikenie nieróbtego. OdprężęsięElżdziecinobaloniarko. Gdy ja królem wszystko dobrze ale nie przeszkadzaj nie psujszyków ambicji bogo-wie/nadlud by nie zmiażdżył Juggernaut* przyswajasz? O ty Aikenie rób co musisz lecz biada ci z powodu tego co musisz zrobić. Twoje proroctwa wszystkie wrzód na dupie. Trzymaj zdala latajgórąjak wcześniej czemunie? Masz już balon więc startuj i zmywaj się! Ale zostaw mnie w spokoju nic teraz mnie nie zatrzyma nie ty nie Brede nie ArchaniołNodenn nie stara GrupaZielona mojabanda nie nawet czekokryptoladka do pieprzodiabłanego! ... Elżbieto? ... Odeszłaś? ... (śmiech) Długoogoniasta ćma podążyła za wezwaniem do głębokiej groty w zatoczce na północnym wybrzeżu Avenu. Sabotażyści wiedzieli równie dobrze jak Firvulagowie, że najprostszym sposobem ukrycia się przed tańskimi poszukiwaczami jest zejście pod ziemię. Felicja skierowała do Aikena subtelną jak pajęczyna nitkę myślową, nastrojoną dokładnie na jego modłę intymną, której żadna inna istota nie mogła zdalnie wyczuć. A gdy z bezgłośnym trzaskiem mała, odziana w złoto postać pojawiła się po drugiej stronie osłoniętego ogniska obozowego, stała tam Felicja w zdobycznej zbroi z niebieskiego szkła, którą Stary Człowiek Kawai dostosował do jej drobnej figurki. Włócznię trzymała w dłoni okrytej zbrojną rękawicą, w oczach miała mord. - To ty dałeś im cynk! - Jej siła poskramiania zatrzasnęła się na nim jak pułapka na niedźwiedzie. - Ja? Ja? - Szarpnął się w uścisku jej umysłu. Była silniejsza, niż oczekiwał. O wiele silniejsza. Mógł się wyswobodzić... ale czy mądrze byłoby ujawnić im, jak bardzo dojrzały jego władze? A teraz co u diabła ona zrobiła? Ogromny, grubo ciosany głaz zatkał wyjście z groty! Skąd pojawił się tak cicho, tak szybko? Do diabła, więc ona jest także kreatorką... a może było to po prostu zręczne zastosowanie jej dawnej psychokinezy? - Felicjo, dziecino, robisz pomyłkę jak wszyscy diabli. Yhhh! Przestań się zabawiać, na litość boską! A im nie powiedziałem! Daj mi choć możliwość wyjaśnienia! Poluzowała swe naciski, zarówno poskramiania jak psychokinezy. Z niczego wyskoczyła wielka klatka jasnoniebieskiego płomienia i zamknęła go. (No więc tak to wygląda. Ona potrafi kreować.) Po raz pierwszy zwrócił uwagę na stojących za Felicją pozostałych ludzi, przebranych za strażników oraz służące. Rozpoznał jedynie zakonnicę. - Amerie! - zawołał promienny młodzieniec - powiedz jej, że musi mi pozwolić wyjaśnić! - Mów szybko, Wykrętna Kieszonko - powiedziała Felicja. Wyglądało to tak, jakby przed noszącą złoty naszyjnik furią całkowicie ukazał swą niewinność. Stein i Sukey... to oni przez własną niezręczność ujawnili cały trik... nie on! Ponieważ informacja, którą przekazał Felicji, była po części prawdziwa (a także ponieważ posiadał w fantastycznym stopniu biegłość ukrywania szwów łączących prawdy z półprawdami lub kłamstwami), dziewczyna nie miała wystarczającej mocy korekcji, będącej najsłabszą z jej pięciu metafunkcji, by wykryć jakikolwiek fałsz w jego opowiadaniu. Z ciągle jeszcze groźnym wzrokiem, ale już przekonana, z oporami, i wbrew swym głębszym instynktom, skasowała klatkę ognia astralnego i uwolniła go. Aiken wyciągnął śnieżnobiałą chusteczkę z jednej ze swych kieszeni i otarł spoconą twarz. - Mój dobry Boże, jesteś bestią, Felicjo! Naprawdę szybko nauczyłaś się korzystać ze swego naszyjnika, prawda? Nie odpowiedziała. Aiken przybrał najbardziej przymilną z możliwych min. Zwracając się do pozostałych, oświadczył: - Moi państwo, wszystko ustawione. Mamy tam wewnątrz kogoś... człowieka w złotym naszyjniku, który mieszka tu od lat udając lojalność i tylko czeka na szansę, by wymierzyć naprawdę decydujące uderzenie na rzecz ludzkości. Zdezaktywuje zamek bardzo małego wejścia służbowego, którego nie używano od lat. Dawniej szuflowano tamtędy śmiecie z fortecy, prosto przez krawędź klifu, rozumiecie? Jest taka wąska ścieżeczka, prowadząca do owych drzwi, ale możecie pójść nią bez trudności. Sprawdziłem. Wejście na ścieżkę macie z góry, od strony miasta. Natomiast uciekając możecie dać dyla prosto po ścianie klifu na stare wysypisko i w nogi na pustkowie. Przy odrobinie szczęścia będzie tu tak dziki zamęt, że zdołacie przedostać się z powrotem do tych grot, nim ktokolwiek się zorientuje. Z gestem cyrkowego magika wyciągnął z innej kieszeni wielki arkusz durofolii. - Spójrzcie! Przyniosłem wam kompletną mapę! Miasto, budynki Gildii, wnętrze budynku kwatery głównej, ze wskazaniem waszej drogi od drzwi służbowych do sal produkcji naszyjników. Popatrzcie... wy jesteście tutaj, tu jest stare wysypisko, a tam KG Poskramiaczy na skraju klifu oraz drzwi. Po prostu wchodzicie do miasta w waszych przebraniach... wyglądacie po byku, nawiasem mówiąc... i kryjecie się w krzakach zielonej alei tuż na zachód od ściany Domu Poskramiaczy. Rozłożył mapę na ziemi, a większość grupy sabotaży-stów pochyliła się nad nią. Ale Felicja zapytała: - A co z Włócznią? - Och. Prawda. Czy macie ją tu? Wielkie bydlę, co? - natychmiast odpowiedział Aiken. - Gdybyśmy mogli przywrócić jej sprawność - powiedziała dziewczyna - moglibyśmy trafić kwaterę główną Poskramiaczy na odległość. Wtedy nie będzie potrzeby, by przedostawać się do środka. - Kapuję. Och, absolutnie. Zupełnie jakoś zapomniałem o starej pukawce, mając w środku człowieka w wytwórni smrodu, całkiem gotowego, by nas wpuścić. - Kto to taki? - zapytał najwyższy ze straceńców. Miał na sobie niebieski płaszcz i brązowy półpancerz kaptala gwardii prowincjonalnej. Aiken zmarszczył brwi okazując zaniepokojenie. - Nie mogę podać wam jego nazwiska. Jeśli ktokolwiek z was zostanie schwytany, nie ma sposobu, aby go nie wydać. A do tego nie możemy dopuścić. Ten facet nie tylko pełen jest po uszy metafunkcji, ale zajmuje także wysoką pozycję. Doskonały tajny agent na przyszłość, rozumiecie? A teraz pozwólcie, że się dobrze namyślę. Jak mówiłem, prawie zapomniałem o tej Włóczni. Wielkie nadzieje z małą szansą wygranej... ale jeśli zdołam ją naprawić i zawiadomić naszego człowieka w środku, by się stamtąd wyniósł... Felicja bez słowa wręczyła Aikenowi wielką szklaną włócznię. Wódz Burkę przyniósł zasilacz wraz z przewodem, który przywieźli z Ukrytych Źródeł w skórzanym kufrze. Aiken spokojnie pogłaskał palcami lakierowaną na niebiesko broń, podniósł pokrywkę chroniącą przyciski, obejrzał je i przycisnął broń do prawej pachy udając, że celuje z niej do wielkiego głazu, którym Felicja zatkała wejście do groty. - Pam! - krzyknął. Mała, chwiejna iskierka wielkości robaczka świętojańskiego wynurzyła się z wylotu urządzenia i popłynęła powietrzem. Zderzyła się z głazami i opadła bezsilnie, sypiąc żarzącym się czerwono pyłem. - I to by było tyle na temat naładowania pukawki siłą mego umysłu! - Mruknął do nich wesoło. - A teraz popatrzmy sobie na pudło z prądem. Opukiwał i naciskał na dziwaczne, zagłębione złącza skrzynki kilkoma po kolei narzędziami, które miał w swym złotym ubraniu. - By ją otworzyć trzeba więcej, niż mam przy sobie - orzekł. - Coś wam powiem! Zmienię Włócznię w kawałek słomy, siebie zaś w ptaka i zaniosę wszystko do mego warsztatu. Jeśli zdołam ją otworzyć i wykombinuję jak naładować, przyniosę wszystko z powrotem jutro przed północą i przekażę naszemu kumplowi poskramiaczowi ostrzeżenie, co jest grane, wy zaś możecie rozwalić budynek w diabły, waląc z zewnątrz, z laguny. Ale jeśli o dwudziestej czwartej pisnę wam telepatycznie, że ucho z tego wyszło, możecie działać według drugiego planu. Co o tym sądzicie? Jego pełne szczerości spojrzenie przeskakiwało od jednej twarzy do drugiej. - Uważani - powiedziała Felicja - że powinniśmy odłożyć jakąkolwiek decyzję do chwili twego powrotu z Włócznią. Czynną czy nie. I uważam, że powinieneś wraz z nami wziąć udział w ataku na fabrykę naszyjników. - Niczego więcej nie pragnę - odparł z przejęciem. - Ale jestem oczekiwany na bankiecie dla kombatantów w pałacu. Oni siadają do stołu właśnie około północy. Nie ma sposobu, bym mógł się z tego wykręcić. Jestem jednym z najwyżej notowanych zawodników wagi lekkiej w klasie ludzi. - To mi się nie podoba - oświadczyła Felicja. - Nadal mi nie ufasz. - Twarz pajacyka okryła się chmurą smutku. Gestem wskazał mapę. - Cóż jeszcze miałbym zrobić? - Zaplanowałeś to wszystko, prawda? - odrzekła łobuzerskim tonem. - My mamy tylko iść po twoich cienkich czerwonych linijkach na mapie. Czas dokładnie wyznaczony, droga dokładnie wyznaczona, ucieczka przygotowana. A co, jeśli ci powiem, że my sami dostaniemy się do środka w czasie przez nas samych wybranych? W ogóle nie w poniedziałek? Po prostu dlatego, żeby mieć pewność, że za drzwiami do usuwania śmieci nie czekają nas żadne przykre niespodzianki? - To twój taniec, dziewczynko, nie mój. - Podniósł ręce do góry. - Ale bez pukawki ani człowieka ze środka, który wam otworzy, potrzebować będziecie cholernie wielkiego otwieracza do konserw, by włamać się do fortecy. A przecież wasz atak miał był zsynchronizowany z uderzeniem Madame na Bramę Czasu. - Felicjo, może ja mógłbym wrócić wraz z nim? - odezwał się Wódz Burkę. - A w jaki sposób zawiadomiłbyś nas, że kryje się za tym ewentualny podstęp? Przez twój przecięty szary naszyjnik? - No to pójdź ty - zaproponował jej Aiken. Wszyscy gorąco zaprotestowali. - Będziemy musieli postąpić zgodnie z twoją propozycją - postanowiła wreszcie Felicja. - Ale Boże chroń twój tyłek, Aikenie Drum, jeśli kryje się w tym któryś z twych szczeniackich haczyków! - Absurd - stwierdził złoty człowieczek. Podniósł Włócznię i ciężki zasilacz jakby to były zabawki i kiwnął głową w kierunku barykadującego wyjście głazu. - Czy będziesz dobrze wychowaną panią i otworzysz twe drzwiczki chłopczykowi z pełnymi rękami? Felicja skrzyżowała na piersiach ręce w szafirowej zbroi i roześmiała się dźwięcznie. - Może to ty nam pokażesz, jak potrafisz to robić, Strój nisiu? Aiken westchnął z miną męczennika. Stanął twarzą do wejścia do groty i wystawił język. W skalistej bryle pokazały się tysiące małych przestrzelin, które rosły i rosły, aż potężny głaz zmienił się w cienką jak pajęczyna koronkę. W chwilę później załamała się pod własnym ciężarem, z dźwiękiem podobnym do stłuczonego szkła. - Jakaś fuszerka tu odchodziła - zauważył błazenek. Zmienił się w lelka kozodoja, zamachał półksiężycowatymi skrzydłami. Kutuk-kutuk! zaświergotał drwiąco ptaszek odlatując w noc ze słomką i kępką mchu w pazurkach. Nikt ze zgromadzonych w jaskini nie zdołał dostrzec kierunku, w którym odleciał: prosto na północ, ku stałemu lądowi Europy. Gumball? Tak Aiken. Kupili domek, działkę i na dodatek maty biały płotek wokoło. Dokładnie tak, jak planowaliśmy. Będą siedzieć z założonymi rękami przez chwilę, aż odpowiem im telepatycznie jutrzejszej nocy. Ale wówczas dojdą do wniosku, że zjadł mnie jakiś potwór i rozpoczną realizować swój plan. Co innego mogą zrobić? Zgadza się? Bądź gotów gdy wejdą przez te tylne drzwi. Felicja nosi niebieską zbroję i jest napchana po gardło metafunkcjami. Upewnij się, czy twoi chłopcy osłonili się najgrubszymi ekranami. Prócz niej jest sześciu mężczyzn ubranych jak szarzy strażnicy i dwie damy przebrane za służące, w te takie krótkie pasiaste sukienki. Żadne z nich nie ma ani krztyny siły rażenia mentalnego. Łatwo będzie ich powstrzymać, jeśli będziesz uważał na żelazo. A Felicja? Rób co masz do zrobienia i pilnuj własnego ulubionego zadka. Rozumiem. Lecisz teraz do Zamku Przejścia? Na własnych szybkich skrzydełkach. Masa czasu. Ty po prostu baw się dobrze przez jutrzejszy dzień i tylko upewnij się, czy czerwony dywan jest dobrze wytrzepany i gotów o północy. Cześć! Bon voyage Aikenie Drum. - Wiedziałam! Wiedziałam! - wściekała się Felicja. - Jest pół godziny po północy - powiedział Uwe. - Teraz już musimy wyruszyć. Przedostanie się do miasta zajmie nam co najmniej trzy godziny, nawet jeśli przy głównej przystani postaramy się o wierzchowce, a jeszcze dłużej potrwa droga wzdłuż klifu. Nie możemy czekać już ani chwili na wiadomości od Aikena Druma. - To pułapka! - upierała się dziewczyna. - Postaraj się raz jeszcze o kontakt myślowy - nalegała Amerie. - Spróbuj zarówno skontaktowć się z nim, jak z Elżbietą. Wściekłe, brązowe oczy Felicji skierowały się ku jakiemuś dalekiemu krajobrazowi. Dotknęła złotego naszyjnika palcami. Wszyscy czekali. Mała zawodniczka zdawała się jeszcze mniejsza niż zwykle, pomimo blasku szklanej zbroi. - Nic. Ani Aikena, ani Elżbiety. Nic. Nie możemy wyruszyć. To pułapka. Wiem o tym. Wódz Burkę stanął nad nią. - Można przyjąć, że ten mały, złoty mamzer* mógł zrobić nas w konia. Ale jego milczenie da się też wytłumaczyć w inny sposób. Może znajdować się w takiej sytuacji, że nie ośmiela się rozmawiać z nami telepatycznie. Być może przyszli jacyś egzoci i zaciągnęli go na przyjęcie, zanim zdążył dać nam znać. Czy to nie jest możliwe? - Nie! To znaczy... być może. - Felicja była rozgorączkowana do nieprzytomności. - Och, Peo... wszystko zależy od jego zdolności telepatycznych! A ja nie znam się jeszcze na tym na tyle, by móc powiedzieć, czy może nadawać, czy nie. Przypuszczam, że możesz mieć słuszność. - Wobec tego będziemy musieli działać sami - stwierdził Indianin. - Czy nie możemy poczekać? Sami przyjrzeć się KG Gildii podczas dnia, tak jak to planowaliśmy na początku? Ułożyć własny plan przeniknięcia do środka? Moja PK, zdolność kreacji i poskramiania rosną w siłę, chłopy! Myślę, że potrafię do tego stopnia zrobić strażnikom wodę z mózgu, że wejdziemy wprost głównym wejściem. Do diabła... w tym niebieskim ekwipunku i z tobą jako mą wierną eskortą, jestem po prostu jeszcze jednym członkiem Gildii, gdyby któryś z ich ważniaków przypadkiem spacerował. Całą waszą grupę potrafię łatwo osłonić. I na Boga, rozsmaruję po ziemi całą tę fabrykę naszyjników jak marmoladę, gdy tylko znajdę się w zasięgu. Nie piorunami kulistymi! Cichutko i ukradkiem... za pomocą PK, która zwyczajnie rozpuści ściany! A potem możemy uciec, nim ktokolwiek dowie się, co się wydarzyło. Ale nie drzwiami, o których mówił Aiken. Wyjdziemy przez jedno z okien przy północno-wschodnim narożniku budynku, tak daleko od tych drzwi służbowych, jak tylko zdołamy. Ponieważ mamy do dyspozycji moją PK i sprzęt alpinistyczny Basila, wszystko pójdzie łatwo. Wódz Burkę zawahał się. Uwe wypowiedział swe zdanie spokojnym głosem. - Jeśli Felicja jest pewna, że jej metafunkcje stoją na wysokości naszego zadania, nie ma powodu, abyśmy nie zrealizowali jej zmodyfikowanego planu dzisiejszej nocy. Khalid zna miasto. Możemy podążyć zupełnie inną trasą niż ta wyznaczona przez Aikena Druma. Kompleks budowli Gildii Poskramiaczy jest ogromny. Jeśli czekają w zasadzce przy owych tylnych drzwiach, mogą okazać się nieostrożni w innych miejscach. Felicja wydała okrzyk radości i ucałowała siwobrodego. - Tak! O ile nie będziemy stosować się do planu tego dowcipnisia, gotowa jestem wyruszyć jeszcze tej nocy. - Czy wszyscy pozostali zgadzają się? - zapytał Wódz Burkę. Usłyszał pomruk potwierdzenia. - Wobec tego ruszcie wasze małe tushies* i uporządkujcie swe przebrania. Ruszamy do głównej przystani ukraść tam parę koni... miałem na myśli chalika. Gdybyż moi przyszli przodkowie mogli mnie teraz widzieć! ROZDZIAŁ PIĘTNASTY A rzejście! Przejście dla Wielmożnej Lady Phyllis-Mori-gel - wyśpiewywał kaptal. Tłum złożony z bezobrożowców, szarych oraz elegancko ubranych Firvulagów, zalegający centralny plac Muriah, rozstąpił się odrobinę, by pozwolić przejechać grupie jeźdźców i amazonek. Nawet w tych godzinach daleko po północy panował w owym miejscu tłok: handlowano, bawiono się i korzystano z atrakcji wesołego miasteczka. Zgodnie z pradawnym obyczajem Mały Lud prowadził życie nocne. Tutaj zaś, gdy dzienne temperatury w Basenie Śródziemnomorskim wznosiły się do wysokości ledwie znoszonych przez specjalnie zaadaptowanych ludzi, cóż dopiero dla rasy, która wyewoluowała na mroźnych wyżynach, Firvulagowie pojawiali się więc „za granicą" niemal wyłącznie między zachodem i wschodem słońca. Ci, którzy chcieli z nimi handlować, stosowali się do tego podziału czasu. Było też pełno Tanów i złotonaszyjnikowych ludzi. Większość z nich, podobnie jak Lady Phyllis-Morigel i jej świta, przybyła właśnie do miasta i poszukiwała kwater. Niektórzy z Wielkich zatrzymali się w pałacu, innych przyjmowali krewni; najzapaleńsi wojownicy kierowali się ku pawilonom, które postawiono na trawiastym torze wyścigowym, położonym na północny zachód od miasta, gdzie mogli trenować swe wojenne specjalności. Ale goście, którzy nie zapewnili sobie uprzednio kwater, zwykle postępowali tak, jak w tej chwili Lady Phyllis: żądali, co było ich prawem, gościnności swej Gildii. Felicja ze swą ósemką pomocników wjechała bez przeszkód na wielki dziedziniec zespołu budowli Poskramiaczy. Stajenni zaopiekowali się ich wierzchowcami. Uprzejmy majordomus w srebrnej obręczy przydzielił Lady i jej pokojówkom apartament w bloku rezydencyjnym, zbrojna eskorta skierowana została do koszar. Zdolność poskramiania, posiadana przez Felicję, opanowała wolę majordomusa nie zostawiając żadnych śladów. - Złożymy nasze uszanowanie Wysokiemu Fakultetowi Gildii, tym z nich, którzy są w stanie nas przyjąć, zanim udamy się na spoczynek. Tacy jak my przybysze z nieszczęsnego Finiah potrzebują braterskiej otuchy i sympatii. Z przyjemnością zaprowadzisz nas do kwatery głównej osobiście. - Z przyjemnością zaprowadzę was do kwatery głównej osobiście - powtórzył mechanicznie mężczyzna. Z wewnętrznego podwórza poprowadził ich przez ogrody i plac znajdujący się przed widocznym z dala blokiem fortecy. Twierdza, obwieszona dodatkowymi dekoracyjnymi lampami, wyglądała jak wielki, niebiesko--bursztynowy płomień. Nikt ze znajdujących się przed nią Tanów ani ludzi w złotych naszyjnikach nie zwrócił najmniejszej uwagi na nowo przybyłych. Umysł Felicji spowijał cień smutku. Jej sztandar z godłem kruka, niesiony przez Wodza Burke'a, obwieszony był długimi szarfami srebrnymi i czarnymi, spływającymi ze szczytu drzewca. Był to tański symbol żałoby. Dotarli do stojących przed głównym wejściem strażników. Majordomus powiedział: - Wielmożna Lady będzie naradzać się z Wysokim Fakultetem. Dowódca oddziału przepisowo zasalutował swym nagim mieczem z niebieskiego vitroduru. - Wielmożna Lady będzie naradzać się z Wysokim Fakultetem. - Pójdziemy za tobą - powiedziała Felicja. - Pójdziecie za mną - powiedział strażnik. Majordomus skłonił się i odszedł. Felicja i wszyscy pozostali przeszli pomiędzy dwoma szeregami szaroobrożowców w niebiesko-złotych zbrojach, którzy stali jak manekiny o pustym spojrzeniu po obu stronach foyer. W zasięgu wzroku nie było nikogo więcej. Brąz wojskowego uzbrojenia sabotażystów podzwaniał z cicha. Za każdym krokiem Felicji stuk wysadzanych drogimi kamieniami obcasów rozbrzmiewał na marmurowej posadzce. Opuściła przyłbicę szafirowego grzebieniastego hełmu. Pozostali, jakby słysząc jej myślowy rozkaz, poluzowali żelazną broń, ukrytą w drewnianych pozłacanych pochwach. Spod płaszczy ukazały się składane łuki bojowe; dwaj mężczyźni podali zapasowe „służącym", które zrzuciły wierzchnie suknie, ukazując noszone pod nimi półpancerze. Wspięli się po wielkich schodach, nadal nie napotkawszy nikogo z Tanów ani ludzi należących do Gildii. Felicja wywołała obraz mapy Aikena, a potem próbowała sprawdzić ich pozycję za pomocą zdalnego widzenia. Ale było to ciągle ponad jej możliwości i tylko poczucie kierunku, które posiadał Khalid, ustrzegło ich przed zagubieniem się w labiryncie korytarzy. Zdalne wyczuwanie i poszukiwanie, podobnie jak kreacja, należały do zdolności nader subtelnych, wymagających doświadczenia. Natomiast poskramianie i PK potężniały w sportsmence o złotym naszyjniku jak roślinność w dżungli, od dawna głodna światła i wilgoci, i nagle nieokiełznanie rozrastająca się w tropikalnym słońcu i deszczu. Felicja z łatwością potrafiła kontrolować umysł prowadzącego ich strażnika, tak samo jak opróżniła umysły trzydziestu innych szarych, których minęli od chwili wejścia do budynku kwatery głównej. Ale teraz... Otworzyły się brązowe drzwi, kobieta Tanu w granatowej sukni wyszła na korytarz i zatrzymała się na widok procesji, wysyłając telepatyczne pozdrowienie: Witamserdecznie SiostroPoskramiaczko z Ninelvy i pozwól że dopomogę ci w poszukiwaniach... - Peo! - krzyknęła Felicja. - Potrafię ją wstrzymać tylko na sekundę! Wielki Indianin wystąpił naprzód z kamienną twarzą pod brązowym hełmem żołnierskim. Wyciągnął żelazny kord, przyciągnął jedną ręką kobietę do siebie, jakby chciał ją objąć, i wbił jej ostrze pod żebra prosto w serce. Strażnik, który ich tu przyprowadził, stał spokojnie, jak czekający na rozkazy niebiesko-złoty robot. - Czy ona nadała ostrzeżenie? - zapytał Burkę. - Nie - oświadczyła Felicja. - Z nią za te drzwi, a potem wynośmy się stąd. Mamy jeszcze długą drogę przed sobą. Ruszyli truchtem przez korytarze, skręcając to na prawo, to na lewo, przechodząc przez ozdobne bramy i drzwi, aż wszyscy prócz Khalida stracili orientację. Oświetlenie było coraz słabsze. Od czasu do czasu napotykali na przechodzące niedbale oddziały straży, na które nie zwracali uwagi, aż wreszcie dotarli do naprawdę potężnych, podwójnych drzwi, mających ponad dziesięć metrów wysokości, zdobnych płaskorzeźbą herbowej męskiej twarzy, strzeżonych przez sześciu szarych w pełnych zbrojach z niebieskiego szkła. - To musi być to - mruknęła Felicja. Towarzyszącemu im mimowiednie strażnikowi posłała myślowy rozkaz: Otworzysz wejście do tej wytwórni naszyjników. Nie jestem w stanie tego zrobić. Żaden szary nie potrafi. - Gówno! - syknęła kobietka. - Cofnijcie się i miejmy nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie. Sześciu strażników przy wrotach zrobiło zwroty w prawo i w lewo i odmaszerowało jak przybrane klejnotami mechaniczne lalki, za nimi zaś poszedł szary, który ich tutaj przyprowadził. Felicja stanęła przed potężnymi brązowymi zasuwami, odrzuciwszy do tyłu głowę w hełmie i zacisnąwszy pięści przy bokach. Polerowany żółty metal wzdłuż połączenia skrzydeł wrót stał się zielonawy, potem niebieski, pojawiły się na nim purpurowe plamy, aż wreszcie zaczął się żarzyć, gdy moc psychokinezy spowodowała wibrację jego molekuł. W ciągu długich trzydziestu sekund metal zmienił się z ciała stałego w spływającą ciecz. Jej pozbawieni metawładz towarzysze patrzyli na to osłupiali, trzymając broń w gotowości. Uderzył w nich żar stopionego brązu i jego przenikliwy zapach, aż odsunęli się wstecz od małej figurki, która właśnie uniosła błyszczące niebieskie ramiona i nakazała zniszczonym wrotom otworzyć się szeroko. Za drzwiami była ciemność. Felicja poszła przed siebie, nie zwracając uwagi na dymiącą kałużę płynnego metalu na podłodze. Z ogromnej czarnej przestrzeni za wrotami wybuchnął lazurowy ogień. Po nim drugi, czerwony, i jeszcze jeden, fioletowy; płomienne obrazy ludzkich kształtów prawie dwukrotnie przewyższały małą Felicję. Ogniste sylwetki koloru zielonego, różowozłotego i agresywnego szkarłatu unosiły się w ciemności. Cały ich tłum. Pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, może nawet więcej wojowników z uniesionymi mieczami i tarczami, lecz otwartymi przyłbicami, by sabotażyści mogli dostrzec wyraz pogardliwego triumfu na twarzach nieziemców z Zastępu Nontusvel. - Nazywam się Imidol - rozległ się nagle gromowy głos - twoja śmierć. Felicja posłała naprzeciw niemu toczącą się, trzymetrową kulę płomieni. - Żelazo! - wrzasnęła. - Żelazo! Zawalę dach! Korytarzem wstrząsnęły cztery wybuchy. Tanowie w obsypanych klejnotami zbrojach zaczęli wyfruwać z ogromnego holu wewnętrznego jak aniołowie zemsty. Napastnicy wypuścili strzały. Rozległy się krzyki bólu, spadały meteory, trzaskały błyskawice, zagrzmiał głucho walący się mur, rozszedł się smród ozonu, kurzu, nieczystości, przypalanych ciał. Amerie, oparta plecami o przeciwległą ścianę korytarza, oślepiona dymami i wyziewami płynnego metalu, z dzikim pośpiechem posyłała strzałę za strzałą w wysokie, świetliste postacie. Uderzenia energii emocjonalnej miażdżyły jej nie osłonięty umysł. Toczyła się walka zarówno metapsychiczna jak fizyczna, lecz ona, szczęściem zwykła ludzka istota, potrafiła dostrzec tylko zewnętrzne skutki. Opróżniwszy kołczan, chwyciła oburącz krótki oszczep, poleciła duszę Jezusowi i przygotowała się na śmierć. Gdy obaliła się ściana, na szczęście padając w stronę wytwórni naszyjników, a nie korytarza, rozległ się rozgłośny trzask. Zasilane metapsychicznie lampy-klejnoty na ścianach pogasły i jedynym źródłem światła były teraz jaśniejące zbroje Tanów, wybuchy płomienia astralnego oraz rozrzucone tu i ówdzie kałuże stopionej szlaki. Pomieszczenia wypełniał gęsty dym. Amerie padła na kolana, szukając nad podłogą powietrza do oddychania. Pełno tam było porozrzucanych szczątków: roztrzaskane bloki piaskowca, metalowe oprawy lamp, kawałki nabijanych drogimi kamieniami lub brązowych zbroi i miękkie ciemne bryły, połyskujące i sączące płyny. Amerie powoli popełzła przez dymiące piekło. W niesamowitym, trupim świetle mignęła na chwilę brodata twarz Uwe Guldenzopfa. Jego głowa leżała tuż pod ścianą. Ciała nie było. Szlochając, nie wypuszczając z ręki oszczepu z żelaznym grotem, posuwała się wzdłuż ściany. Za jej plecami jeszcze rozlegały się wybuchy i huk jakby toczącej się lawiny. Kobiecy głos jak syrena alarmowa wydawał okropne, przypominające pianie okrzyki. Nad głową Amerie przeleciała ogromna płonąca postać różowego koloru, kierując się ku centrum zamieszania, a po niej następna, błyszcząca zielenią i bielą. Bombardowanie mentalne nasiliło się. Rozpłaszczyła się na podłodze, niezdolna już do modlitwy. Nogę miała zupełnie zdrętwiałą. Korytarz napełnił się szarpiącym mózg pulsowaniem, wywołującym w odzewie ból zębów, a nawet oczu, w zgodnym rytmie. Dymy i ognie zmniejszyły się nagle, jakby cała ta scena gdzieś się oddaliła. Jej dusza, unosząca się nad swym nieszczęsnym ciałem, ujrzała, że jeden ze skórzanych bucików był zwęglony i nadal dymił, a okopcony brąz jej zbroi miał na plecach głębokie wgięcie powyżej nerek. Prawą rękę miała rozdartą od łokcia do nadgarstka, a w ranie przebłyskiwała biała kość. - Na co jeszcze czekasz, aniele? - zapytała w rozdrażnieniu. Ale nie umarła. Znów zamieszkawszy w sponiewieranej powłoce leżącej na podłodze, pozwoliła oczom otworzyć się. Ujrzała, że stoi nad nią ludzka postać w błyszczącej niebieskiej zbroi. - Ach, cieszę się, że cię widzę! - zawołała pełna radosnej ulgi. - Czy w końcu zwyciężyliśmy? Obsypana drogimi kamieniami rękawica uniosła przyłbicę. Mężczyzna z wielkim nosem i wesołym spojrzeniem popatrzył na nią z góry, ukazując w uśmiechu małe, doskonałe w kształcie zęby. Nigdy przedtem go nie widziała. - Nie zwyciężyliście - powiedział Gomnol. Amerie poczuła, jak jej zranione ciało unosi się znad podłogi, podtrzymywane siłą psychokinezy Lorda Poskramiacza. Zawrócił, wkraczając w głąb makabrycznej sceny wydarzeń, mniszka zaś płynęła za nim przez powietrze niczym groteskowa lalka-balon. Przed Gomnolem rozstępował się dym, płomyki gasły wszędzie, gdzie przechodził. Twarz Gomnola promieniowała światłem, rozjaśniając ruiny. Tu i ówdzie leżały wielkie, nieruchome postacie odziane w zmatowiałe szkło, pomiędzy nimi zaś mniejsze. Amerie ujrzała Vandę-Jo z ustami otwartymi w ostatnim, bezgłośnym krzyku. Gert i Hansi, zespoleni w śmierci jak byli w życiu, leżeli zmiażdżeni pod kamiennym nadprożem. Khalid Khan siedział oparty o ścianę jak parodia Pięty, tuląc w martwych ramionach tańskiego wojownika nabitego na żelazną pikę. „Salaam aleikum, bhai", szepnęła i postać Khalida zniknęła w mroku. - W samej fabryce tylko powierzchowne uszkodzenia - zauważył z zadowoleniem Gomnol. - Okazałem głupotę nie przewidując tej ewentualności. Nieznośna będzie konieczność okazania wdzięczności Zastępowi za uratowanie mego tyłka, zwłaszcza że wy, ludzie, zabiliście niemało z nich. Ach, co tam. Nie było żadnych istotnych szkód. Z mroku przed nimi wyrósł promień tęczowego światła. - Witaj, Lordzie Poskramiaczu! - usłyszała Amerie ogłuszający głos. - Lepiej późno niż wcale. Gomnol dotarł do miejsca, gdzie były brązowe wrota. Rozwiały się ostatnie strzępy dymu i oparów. Stały tam tuziny jaskrawo świecących rycerzy w niedbałych pozach, opierających się na mieczach o szerokich klingach lub szklanych lancach. Wódz Burkę i Basil, poparzeni i okrwa-wieni, owinięci od szyi do kostek u nóg szklanymi łańcuchami, klęczeli przed odzianym w rubinową zbroję półbogiem. I leżała tam także Felicja, rozpłaszczona na podłodze, bez hełmu, z zamkniętymi oczami, z twarzą i szyją białą jak kreda; jej naszyjnik i jasne włosy połyskiwały słabo. Gomnol posłał Amerie w stronę reszty jeńców i łagodnie położył ją na podłodze. Błękitnemu tytanowi, który go pozdrowił, odpowiedział: - Wyrażamy podziękowania tobie, Bracie Imidolu, Lordowi Culluketowi i wszystkim członkom waszego Zastępu. Zaiste wasza interwencja nastąpiła w stosownej chwili. Widzę, że wytwórnia naszyjników nie odniosła liczącej się szkody. - Jest zupełnie bezpieczna. - Cudownie! - Złoty pojemniczek u pasa Gomnola otworzył się z trzaskiem, wyskoczyło zeń cygaro. Lord Poskramiacz odgryzł jego koniec, zapalił tytoń psychoenergią i wydmuchnął wonną smugę w stronę zrujnowanego sufitu z uprzejmą miną człowieka dobrze wychowanego. - Moje własne źródła informacji powiadomiły mnie o możliwości dokonania sabotażu dzisiejszej nocy - oświadczył. - Na nieszczęście wprowadzono nas w błąd, tak że przyjęliśmy, iż napastnicy będą próbowali przeniknąć do fortecy od tyłu. Moje siły zbrojne oczekiwały ich tam w zasadzce. Lord Bormol oraz Lord Mieczy uprzejmie zgłosili chęć czuwania tam wraz z nami. Powinni zjawić się w każdej chwili. Gomnol obrzucił zmasowane siły Zastępu pewnym siebie spojrzeniem. - Jeśli pozwolicie, uwolnię was od nudy związanej z operacją oczyszczającą. Korektorzy są już w drodze, by zająć się naszymi padłymi w boju braćmi. Ci, którzy nie odnieśli zbyt poważnych ran, z pewnością zostaną wydobyci ze Skóry na czas właściwy, by mogli wziąć udział w Bitwie. Płonąca twarz Imidola była nieruchoma, jak wycięta z kryształu górskiego. - Żelazo zniszczyło piętnastu z naszej świętej liczby. Spoczywają w pokoju Tany, a Skóra ich nie ocali. Gomnol zmarszczył brwi, przyglądając się czubkowi swego cygara. - Okropne! Potworne! - Wskazał gestem Felicję. - Ale zemściliście się na kobiecie z Motłochu. - Ona nie jest martwa - powiedział ubrany w rubinową zbroję Culluket. - Trzymam ją w mentalnych więzach. Naszą pomstę weźmiemy we właściwym czasie. - Tak jest - potwierdzili pozostali. - Pomstę nad wszystkimi zdrajcami. Gomnol stał w kamiennym milczeniu. Dym cygara wił się figlarnie w powiewach powietrza dolatujących przez roztrzaskany sufit. - Ta kobieta ujawniła niezwykłą psychoenergię - powiedział Imidol. - O wiele większą, niż ktokolwiek z nas mógłby przewidzieć - dodał Culluket. - Zabiła trzech z naszej drużyny samą tylko potęgą swego umysłu. - Tylko z najwyższą trudnością zdołaliśmy wszyscy połączyć umysły i poskromić ją - doleciały unisono głosy różowo-złotych bliźniaków, Kuhala i Fiana. - Ale nie zanim - kończył Imidol - dokonała jeszcze jednej, ostatecznej zbrodni. Rozumiesz, że to właśnie będziemy musieli powiedzieć. - Stać! - krzyknął Gomnol. Cała moc jego metapsychicznych zdolności skoczyła przed siebie z rykiem, aby ich odeprzeć, a równocześnie osłonić duszę przed połączonym uderzeniem czterdziestu siedmiu umysłów egzotów, skupionych jak w soczewce w nienawiści i zazdrości Imidola, syna Nontusvel i Thagdala, który z pewnością zostanie przez aklamację obwołany Lordem Po-skramiaczem, gdy tylko człowiek-uzurpator umrze. - Nie możecie... - rozległo się bolesne westchnienie Eusebia Gomez-Nolana - nie możecie... łączyć się przeciw bratu. Tana tego zakazuje! Ty nie brat lecz CZŁOWIEK i zdrajca i spiskowiec z potworem Aikenem Drumem wiemy to jesteśmy pewni umrzyj... umrzyj... - Żadnych dowodów! Żadnych... dowodów! - Ciało Gomnola skręciło się, kręgosłup wygiął do tyłu jak w ataku tężca. Upadł w swej zbroi tak ciężko, jakby zmienił się w kamień. - My z Zastępu mamy swoje dowody! - krzyknął Imidol. - Dowody dla innych znajdą się później. W tej chwili będzie to wyglądało tak, jakbyś zginął śmiercią bohatera... ostatnia ofiara potwornej Felicji... zanim spodoba nam się ujawnić pełny zakres twej zdrady! Umrzyj, Manipulatorze, umrzyj! Usta Gomnola wydały ostatni dźwięk. Poskręcane członki odprężyły się. Twarz wewnątrz dziwacznej kuli szafirowego hełmu poszarzała, a potem zbielała. Czaszka z doskonałymi zębami wyszczerzyła się do Zastępu Nontusvel. Leżące obok niej na podłodze cygaro dopaliło się w obłoczku wonnego dymu. Interrogator Culluket założył szare naszyjniki na szyje Amerie, Wodza Burke'a i Basila. A potem alpinista, który z trójki ciężko rannych jeńców zachował najwięcej siły, został zmuszony do ujęcia żelaznej klingi i przecięcia złotego naszyjnika Felicji. - Bez szarego dla niej? - zainteresował się Imidol. - Później - odparł Interrogator. - Skaziłoby to całą przyjemność, gdybym nazbyt ułatwił sobie sprawę. ROZDZIAŁ SZESNASTY Pożywiając się porannymi owadami, lelek krążył po niebie przedświtu. Za podgórzem Jury niebo już poróżowiało. W dole, na równinie, zbudziła się większość trawożernych. Także w Zamku Przejścia coś się działo, ale jak na złość nie widać było nigdzie nawet śladu skradających się ludzi. Lelek zanurkował. Bez skutku. Dotąd nie udało mu się zlokalizować Klaudiusza i Madame. Cholera. Musieli kryć się pod ziemią. Bez wątpienia kreacyjna zdolność Madame polegająca na tworzeniu iluzji jeszcze wzmacniała naturalną zaporę psychiczną litego granitu i spieczonej słońcem gleby. Ale będą musieli wyjść z ukrycia, by zaatakować Bramę Czasu. A gdy to zrobią, on ich capnie. Jak dotąd nikt z personelu Zamku nie wiedział o przybyciu Aikena. A ten pofrunął prosto w górę doliny Rodanu, schował Włócznię w górnych gałęziach wielkiego starego plątana rosnącego w dolinie i stamtąd poleciał na poszukiwania. Któżby zauważył, że lelek lata sobie w ciągu dnia? Miał nadzieję, że odnajdzie ich kryjówkę, zmieni postać na własną i zaprowadzi oddział zamkowy prosto na miejsce (tratatata!). Ale ta cholerna, stara para kochanków wyrolowała go. A, co tam. Lecz gdy się nad tym zastanowić, doprawdy było to całkiem sprytne. Dziwaczne, ale sprytne. (Chciałem powiedzieć: oczywiście nie mogli. Prawda? Mając sto trzydzieści trzy lata?) Właściwie wstyd, że nie zadowolili się rolą Darby'ego i Joan* gdzieś w Lesie Hercyńskim, otoczeni służkami, zamiast mieszać się do zabaw dużych chłopców. Ale jest jak jest. Ani sposobu, by im teraz pomóc. Łupnie ich szybko i litościwie, co oszczędzi im zaciągnięcia do Wielkiej Bitwy i przedestylowaniu za życia w tym szklanym urządzeniu, ulubionej zabawce Tanów dla zdrajców. Gomnol próbował przekonać Aikena, że uroczysta śmierć staruszków jest strategicznie niezbędna. (On oczywiście musiał tak uważać.) Ale do diabła z nim! Gumball ze swymi sadystycznymi skłonnościami musi zadowolić się dwiema starymi głowami na ostrzach pik. Aha! Znów jakaś aktywność. Otwierają się wielkie wrota zamkowe. Wychodzi mnóstwo żołnierzy, nie mówiąc już o biało ubranych dozorcach Bramy. No i prawie już świta. Położył się w skręt, wygiął skrzydła, by wyhamować pęd i zapikował w dół, by lepiej mieć wszystko na oku. Nad nim, szary na szaroróżowym tle, obrysowany mocniejszym różem od strony słońca, stał dziwaczny cumulus. Jego podstawa wybrzuszała się jak krowie wymiona. Jedno z nich zaczęło wydłużać się jak piersi tańskich kobiet, gdy wewnątrz chmury narastać zaczęła turbulencja. Workowata formacja z pary wodnej sięgała coraz niżej, przybrała kształt zwisającego rękawa i wreszcie miniaturowego tornada wirującego z szybkością kilkuset kilometrów na godzinę. Wił się i chwiał w powietrzu, brzęcząc głośno. Ale nad płaskowyżem hulały poranne wichry i ludzie na ziemi nie usłyszeli nowego dźwięku. Ustawili się w porządku wokół kwadratu nagiej skały. Lelek też nie zauważył małego tornada, póki go nie wessało, nie zakręciło, odrzucając z ogromną siłą po stycznej i nie cisnęło do prawie wyschłej studni o jakieś trzy kilometry dalej... Oszołomiony dowcipniś odzyskał przytomność w parę minut później i usiadł, przeklinając małego troskliwego hipariona, który podszedł, by zbliżyć węszący nos do jego ubłoconej twarzy. W tym momencie jego umysł zadrżał od bardzo dalekiego wymazania znanego wzorca psychicznego i Aiken wiedział już o Gomnolu. Gdy znów zebrał siły i pofrunął ku Bramie Czasu, także i tam było za późno. - Cheri, już czas - powiedziała. Przeciągnął się, ziewnął, przygładził srebrne włosy, a potem wyciągnął ręce i chwycił ją za nadgarstki. - Fou - powiedziała, gdy była już w stanie coś w ogóle powiedzieć. - Oboje tacy jesteśmy. Jesteśmy taką parą... jak dwie starodawne podpórki na książki. Roześmiała się cicho, ale śmiech spowodował kaszel, który z takim wysiłkiem starała się stłumić. I pojawiła się krew. - Od jak dawna to trwa? - zapytał. - Angelique... czemuś mi nie powiedziała? - Brałam lekarstwa Amerie. Cóż więcej można było zrobić? Niepokoiłbyś się niepotrzebnie. Już nic nie mów! Wkrótce będzie to bez znaczenia. - Do jasnej cholery, uciekniemy! - upierał się ochrypłym głosem. Cofnęła się, gdy Klaudiusz usuwał górną warstwę granitowych skał ze ściany i jeszcze tyle ze środka barykady, by oboje mogli przecisnąć się na zewnątrz. Podkopane drzewo akacjowe stało pochylone jak zasłona przed otworem. Dalej ciągnęło się wyschłe łożysko strumienia, gdzie po raz pierwszy znalazła cztery lata temu schronienie na Plioceńskim Wygnaniu. Ukrycie się w tym miejscu, o niecały kilometr od terenu Bramy Czasu, było pomysłem Klaudiusza. Pod przykryciem jej iluzji niewidzialności przybyli tutaj sześć dni temu, w porze, gdy nie było na niebie księżyca i zagrzebali się w ścianie jaru, poszerzając jamę wcześniej utworzoną przez korzenie sękatego drzewa. Odgrodzili się ścianą wybudowaną z głazów, które leżały w łożysku. Od czasu do czasu, nocami, gdy jej zmysły psychiczne stwierdziły, że jest bezpiecznie, wychodzili na zewnątrz. Jamę powiększyli prawie do wysokości człowieka; była długa na trzy metry i szeroka na dwa. Wystarczyła im. Gdy po raz ostatni wypełzali stamtąd, Klaudiusz usłyszał na wpół żartobliwy, cichy szept pożegnania: - Adieu, petite grotte d'amour. - Chciałaś powiedzieć: dwa stare pająki w swej dziurze - poprawił. - Ale nie pożarłaś mnie, ma vieille! Niemniej... i tak dobrze się stało, że nasz czas trwał krótko. - Wystarczył - odparła z umysłem pełnym uśmiechu. - Ale myślę, że teraz dotarliśmy do punktu plus qu'il r'en f aut... więcej, niż trzeba. Wręczyła mu bursztyn z podpisaną przez siebie wiadomością, a potem okryła ich oboje mentalnym płaszczem. Wdrapali się po stromej ścianie wąwozu. Płaszczyzna sawanny znajdowała się o pełne cztery metry wyżej niż łożysko strumienia. Nikt z Zamku nie był zdolny wyczuć zdalnie miejsca ich ukrycia, jeśli nie był potężnym metapsychikiem, umyślnie ich poszukującym i nastawionym na jej iluzję. Do przejścia mieli tylko mały odcinek i parę chwili do odczekania, nim wykonają obowiązek, który sami sobie postawili. A potem z powrotem do kryjówki, gdzie będą czekać w nadziei na pomyślny bieg wypadków, jeśli podniesie się alarm... Zeszłej nocy, a raczej dziś wczesnym rankiem, próbowali dowiedzieć się, co się stało z sabotażystami. Madame wysiliła swe ucho mentalne, sięgając przez przestrzeń na odległość wielu kilometrów, dzielących ich od Półwyspu Balearskiego... Ale daleki bełkot nie dał się wyraźnie dostroić. Niczego nie słyszała i nie ośmieliła się nadać wezwania. Dlatego oboje tylko pomodlili się za swych przyjaciół, znowu kochali się i zasnęli. Madame stłumiła swój kaszel kocami. Jej mentalny budzik zadzwonił dla nich o ustalonym czasie. Nieuchwytni jak poranny wiatr zbliżyli się do tłumu zgromadzonego przy Bramie Czasu. Niebo na wschodzie było teraz zielonawożółte, zapowiadał się gorący dzień. (Ale ich jaskinia była chłodna, mieli mnóstwo wody i żywności oraz miękkie dekamolowe tapczany, więc krótkie dni przeżyli bez wysiłku. On opowiedział jej o Gen, ona jemu o Theo i tak badali się wzajemnie, jak potrafią to tylko starzy, mądrzy ludzie; szczęśliwi, że nadal są silni i zdolni sprostać niebezpieczeństwu... bo w nadnerczach kryje się wielki sekret starych kochanków, ale tylko tych, którzy są odważni.) Znajdowali się prawie przy Bramie. Był już niemal czas. I świat wokół nich nagle stał się czarny. Krzyknęli oboje. Dwięk ich głosów nie rozszedł się dalej. A przecież zdawało się, że stoją na twardej ziemi... ale wszystko wokół było ciemnością, póki nie pojawił się w niej punkcik świetlny, który urósł do słońca, do jaśniejącej twarzy, do twarzy Apollina. - Jestem Nodonn. Więc to koniec, powiedział sobie Klaudiusz. I teraz ona umrze nie pozbywszy się winy. Słowa rozległy się głośno. Wiedzieli, że nie słyszy ich nikt prócz nich. Wiem, kim jesteście i co zrobicie. Postanowiłem że należy uczynić koniec z wami i waszym wtrącaniem się tutaj. Myśl Angeliki była pełna rezygnacji: Wy Tanowie wygraliście tym razem. Możesz nas zabić, ale przyjdą inni, by zamknąć tę diabelską bramę. Nie przyjdą, oświadczył Nodonn, bo wybrałem was. Płomienna maska była przeogromna, światło jej umysłu oszałamiało. Mój lud nigdy nie pojął wielkiego zła, które wyrządziliście nam otwierając to przejście przez eony. Nie ścierpiałby żadnego zakłócenia jego działania. Nawet ja nie ośmieliłem się zamknąć Bramy Czasu siłą. Ale teraz znalazł się inny sposób. Wy wykonacie moją wolę i równocześnie osiągniecie te cele, które postawiliście sobie sami. Cele, których chcieliście dopiąć od chwili przybycia na to Wygnanie. Przypuszczam, że rozumiecie. - Zgoda, rozumiemy - odparł Klaudiusz. Mój lud przekonany będzie, że tylko wy dwoje odpowiadacie za to zamknięcie. Łatwiej pogodzą się z rzekomą katastrofą gdy dowiedzą się, że przywódczyni powstańców i człowiek, który zbombardował Finiah, zostali usunięci z Wielobarwnego Kraju... Ale wiecie, że nie mogę zmusić was do tego czynu ostatecznego. Strażnicy w obrożach przy Bramie wykryliby moją obecność. Więc będziecie musieli działać z własnej woli... i jawnie. - Tak - odpowiedziała. - To będzie decydującym dowodem dla tych po drugiej stronie Bramy. - A ja cieszę się, że zniszczyłem wasze przeklęte miasto niewolników - dodał Klaudiusz. - Być może spodziewasz się, że zamknięcie Bramy Czasu uczyni was, Tanów, wolnymi od dalszych ludzkich powstań. Czeka was rozczarowanie! Już nigdy sprawy nie będą tutaj miały się jak poprzednio. Jaśniejąca jak słońce twarz pociemniała. Głos Nodon-na zagrzmiał w ich umysłach: Wracajcie tam, skąd przyszliście, przeklęci! - Ty głupcze - rzekł Klaudiusz. - Przyszliśmy stąd. I wówczas ich ludzkie uszy znów usłyszały śpiew ptaków. Tarcza prawdziwego słońca wstawała nad skrajem Wyżyny za Rodanem. Nie dalej jak o rzut kamieniem migoczący blok wisiał w powietrzu tuż nad kwadratem, gdzie czekali strażnicy bramy i żołnierze. Z ciągle jeszcze nienaruszoną iluzją niewidzialności dwoje starych ludzi pobiegło przez suchą darń. Wewnątrz tau-pola zmaterializowało się czterech chrononautów, którym dopomożono w lądowaniu. Angelique potknęła się. Klaudiusz chwycił ją za rękę, odpychając żołnierzy i zdumionych chrononautów. - Skacz, nim pole się odwróci! Jeden ze zbrojnych strażników krzyknął i rzucił się naprzód, wymachując brązowym mieczem. Teraz już w pełni widoczni stary mężczyzna i kobieta stali obok siebie w powietrzu ze złączonymi dłońmi. Pole temporalne odwróciło się i oboje zniknęli. Wysoko na niebie lelek wściekle zaświergotał ostrym kutuk-kutuk-kutuk i odleciał. Tylko jeden z klientów Auberge, których podróż została tak niespodzianie przerwana, nie wpadł w histerię. Nie wypuszczając z rąk siatki do połowu planktonu i torby z butelkami na okazy, ostrożnie odpowiadał na pytania radcy Mishimy. - Mówię ci, że po prostu tu stali. Widzieliśmy ich tylko przez ułamek sekundy, gdy wyłączyły się te lustra ścian maszyny. A potem stali się szkieletami! A potem prochem... Doprawdy muszę domagać się wyjaśnienia, radco. Broszura w sposób najbardziej stanowczy podkreśla, że podróż przez czas nie jest połączona z żadnym niebezpieczeństwem ... Jeden z pozostałych radców, klęczący przed altanką, przerwał mu. - Alan, przyjdź i popatrz na to. - Proszę pójść na górę i czekać wraz z innymi, doktorze Billings - polecił Mishima. - Dołączę do was za chwileczkę. Gdy biolog odszedł, dwaj radcy pochylili się nad kupką prochu podobnego do popiołu. Wystawała z niej dziwna złota ozdoba, coś na kształt barbarzyńskiego naszyjnika. Gdy Mishima podniósł go, połyskujące płatki, wszystko co pozostało z wewnętrznych podzespołów, wysypały się z małych otworów i połączyły z prochem. - A tutaj... o Boże. - Drugi radca odkrył dwie cienkie płytki bursztynu. Wewnątrz nich pismo było zupełnie wyraźne. - Le... lepiej będzie, gdy natychmiast zaniesiemy to dyrektorowi, Alanie. Mishima westchnął. - I powiedz temu typowi Billingsowi i pozostałym, że jednak nie muszą już czekać. Bliźniacze obrączki wyrzeźbione z gagatu odkryto dopiero później, gdy pył z altanki z szacunkiem zmieciono, by go zachować w durofilmowym woreczku w sejfie dyrektora aż do ukończenia prac zespołu dochodzeniowego. A sześć milionów lat wcześniej, w pokoju bez drzwi, płakały Elżbieta i Brede. Wiedza uprzednia, jak przez cały czas podejrzewała Elżbieta, uczyniła wszystko jeszcze cięższym do zniesienia. Część III WIELKA BITWA ROZDZIAŁ PIERWSZY W epoce Środowiska Galaktycznego erozja tak zniszczyła górę, że pozostały po niej tylko resztki. Wznosiła się wśród Morza Śródziemnego jako wyspa Minorka, położona najbardziej na wschód z całego archipelagu zwanego Hesperydami. Szczyt Monte del Toro, nie sięgający nawet czterystu metrów ponad poziom morza, był wspomnieniem po najwyższym wzniesieniu Starszej Ziemi. Większość jego starożytnego labiryntu jaskiń otwarła się na światło słoneczne dzięki działaniu niszczących żywiołów, lub też, w przypadku najgłębszych grot, została zalana przez wdzierające się morze. Ale sześć milionów lat wcześniej góra ta miała o wiele większe znaczenie. Gdy zaziemscy przybysze na Półwysep Balearski ujrzeli jego cienisty masyw z bliźniaczymi wąwozami po obu bokach, łąki na szczycie (gdzie później leżeli Bryan i Mercy), nazwali go Górą Lugonna i Sharna, wedle imion championów Tanu i Firvulagów, którzy stoczyli rytualną bitwę przez Grobie Statku. Później nazywano ją po prostu Górą Bohaterów. Na wyraźny, rzadko wydawany rozkaz Brede, góra stała się własnością Gildii Korektorów. Ich kolegium uzdrawiania i badania umysłu zbudowano na południowo-wschodnim stoku, z widokiem na Muriah i na Białosrebrną Równinę. Po Czasach Zamieszek i po banicji Minanonna dołączono do budynku jaskinie wewnątrz góry. Początkowo jako bezpieczne krypty pogrzebowe dla Wielkich, później dla znacznie mniej świętych celów. Felicja przysięgła sobie, że nigdy nie krzyknie na głos. Głos jej umysłu mógł szaleć, a Interrogator mógł śmiać się; ale jakimś sposobem, przez wszystkie te dni, pozostała nieugięta i z jej siłą otwartych ust nie wydobył się ani jeden dźwięk. Wolą narzuciła sobie tylko jedno, paraliż strun głosowych, i one jedne, z całego jej ciała, nie zdradziły. Culluket posuwał się powoli, ucząc się jej, posługując się zarówno korekcją, jak siłą poskramiania, raz grał na niej jak artysta, to znów uderzał z przemożną, brutalną złośliwością. A gdy przeciążenie wszystkich ośrodków sensorycznych zmuszało ją do ucieczki od rzeczywistości, pieściwie przywoływał ją z powrotem poszczypywaniem wnętrza rdzenia przedłużonego, by przywrócić jej pełną przytomność przed zademonstrowaniem następnej wyrafinowanej tortury. Poniżanie mentalne, jak odkrył ku swemu zdumieniu, nie było wobec niej nawet w przybliżeniu tak skuteczne, jak czysto fizyczne atakowanie jej godności kobiecej. Ale, rzecz oczywista, była jeszcze dzieckiem. Zdeprawowanym dzieckiem. Bardzo szybko wydała wszelkie informacje, których od niej żądał (Włócznia Lugonna w posiadaniu Aikena Druma, Grób Statku i jego skarb latających maszyn, plan produkcji żelaznej broni, budowa na północy ufortyfikowanych wiosek), i te dane zostały wysłane do Nodonna, aby natychmiast po Wielkiej Bitwie została podjęta stosowna akcja. To zadowoliło pozostałych członków Zastępu, a więc dało Culluketowi wolną rękę w kwestii zadowolenia samego siebie. Obierać powoli jej umysł tak jak obiera się owoc, aby mógł zaobserwować, a potem smakować wszystkie dziwne nastroje obcej morderczyni. Jej tajemne przerażenia, ogromne rany psychiczne spowodowane utratą złotego naszyjnika (a przecież nie aż tak niszczące, jak można by się spodziewać), niesłychanie potężne zdolności metapsychicznego poskramiania, psychokinezy, kreatorstwa, telepatii, teraz wszystkie zablokowane i latentne, jak zgłodniałe bestie w potrzasku, które nigdy już nie zostaną uwolnione. Posmakuj wściekłości! Przyjrzyj się, jak męka nasila się pod przymusem współuczestnictwa. Odzieraj ją, otwieraj, by ujawnić niezaspokojone potrzeby, dziecięcą deprywację, powodującą krótkie spięcie ścieżek rozkoszy i gwałtu głęboko wewnątrz móżdżku. Jakież tu smakowite możliwości! Urzeczywistnij je. Rozgrywaj z wielokrotnych punktów widzenia brud, aż nawet ona, nędzna kobieta z Motłochu, zrozumie własną nikczemność. Nieludzkość udowodniona przez nieludzkiego samca, cudownie sprawnego. Wchodził w nią, wstrząs następował po wstrząsie, ból piętrzył się na bólu, poniżenie jej ciała przekształcało się w kruszenie jej jaźni; jej nienawiść i strach przed innymi istotami w nienawiść i strach przed samą sobą. Zostaw ją odartą ze wszystkiego, co kiedykolwiek ceniła, czekającą na ostateczny rozpad. (Jej ciało musiało pozostać nieuszkodzone, to oczywiste, ale spełni swą obietnicę daną Mistrzowi Bojów, jeśli odda ją zdolną do walki w Bitwie jak automat z drobnymi napadami epilepsji.) Ale ona nie chciała zwariować. Rozgoryczony grzebał w ruinie jej umysłu , próbując wykryć wyjaśnienie. Prawie je przeoczył. Ale tam oto... maleńka iskierka, zabarykadowana upartą skorupą osłony, która opierała się wszelkim próbom przebicia. Skurczona, otoczona zaporą istota, którą była Felicja, nadal trwała. Gdybyż tylko zdołał zmusić ją do mówienia, do krzyku! To był sposób, tu był klucz. Wiedział o tym! Jeden dobrowolnie wydany dźwięk i ostatnia obrona runie. Ale ona milczała. Gdy mijały dni i Bitwa była tuż przed nimi, nie ośmielił się wejść głębiej z lęku przed zgaszeniem życia wraz z owym uporczywym szczątkiem osłoniętej tożsamości. Zachowaj ją więc, zdecydował, choć nie na wiele ci się przyda. Zrobiwszy sobie z nią przyjemność po raz ostatni, zatrzasnął na jej szyi szary naszyjnik niewolnictwa i kazał pomocnikom przenieść dziewczynę do celi w najgłębszej z katakumb. ...Steineczku? Kochanakochana ocknęłaś się. - Czy to nadal boli, Sue? Uklęknął na wilgotnej kamiennej podłodze obok wnęki z wypchanym słomą siennikiem i ujął jej dłoń. Było zaledwie tyle światła, by mógł ją widzieć. Rzucała ją jedyna tańska lampa-klejnot, osadzona na wysokim suficie celi jak smutna gwiazda w aureoli stalaktytów. - Teraz już tylko trochę bólu. Będę zdrowa. Lord Dionket powiedział, że nie poniosłam nieodwracalnych szkód. Później będziemy mieli innych. Ale nie jego Sukey nie mego pierwszego nienarodzonego. - To musiała być moja wina. Nie powinniśmy byli... mając już pewność, że jesteś w ciąży. - Głupigtupisamolubnykutasmordercadzieci! - Nie! - Wstała z wysiłkiem, siadając na skraju kamiennego łoża i biorąc w dłonie jego twarz do pocałunku. - Nie myśl nigdy, że to twoja wina. Ja jestem pewna, że nie. - (I zmuś jego umysł do uzyskania pewności poprzez nadal posiadany srebrny naszyjnik. O, nigdy nie pozwól, by się dowiedział.) - Najdroższy, musisz przestać o tym myśleć. Przygotuj się do ucieczki! Bitwa zaczyna się jutro. Jestem pewna, że Aiken czekał do ostatniej chwili, aby Tanowie nie zadali sobie trudu przyjścia po nas. Stein wydał pomruk z głębi piersi. Potrząsnął głową jak niedźwiedź odpędzający atakujące pszczoły. Zaalarmowana Sukey dostrzegła przypadkowy błysk neuroelektryczności wewnątrz jego mózgu, błysk sygnalizujący zbliżanie się napadu spowodowanego jego niedostosowaniem do szarego naszyjnika. - Przeklęty Aiken Drum - jęknął Stein. - Powiedział... obiecał... ale najpierw ty, teraz ja... Chryste, Sukey, głowa mi pęka... Przytuliła jego głowę do swych piersi i zanurzyła się w jego umyśle, jak to robiła coraz częściej podczas ich pobytu w Muriah. Znowu udało się jej powstrzymać grożący wybuch. Ale jeśli będzie nosił obrożę choć nieco dłużej, nie przeżyje tego. - Spokojnie, Stein. Spokojnie, kochany. Już dostałam się. Naprawiłam to. Z sufitu ich celi kapała woda, miarowo, melodyjnie. Dzikie pulsowanie w głowie Steina spowolniło się, przestał chrapliwie oddychać. Podniósł głowę i spojrzał żonie w oczy. - Jesteś pewna, że to nie była moja wina? - Uwierz mi. Nie była. Takie rzeczy po prostu czasem się zdarzają. Nadal klęczał obok, opadł na pięty, podniósł wielkie, bezradne ręce dłońmi w górę. Wyglądał jak powalony gigant. Ale to nie zmyliło Sukey. Potrafiła czytać w jego umyśle. Jeśli nie zdoła zrzucić winy na siebie, poszuka jej sprawcy gdzie indziej. Aiken Drum z łatwością podniósł ciężką Włócznię Lugonna, grożąc nią ozdobnemu żyrandolowi w sali audiencyjnej Mayvar w Domu Telepatów. Teraz, gdy oczyszczono ją z ostatnich resztek obrzydliwego niebieskiego lakieru, szklana lanca świeciła złotem. Zasilacz był całkowicie naładowany. - Weź to dla twej yoni, wiedźmo! - zarechotał rubasznie. - Jutro, mój Promienny - uśmiechnęła się Mayvar pobłażliwie. - Jutro wszystko się zacznie. Ale pamiętaj, że będzie to pięć dni. A Włóczni możesz użyć dopiero na samym końcu, po północy piątego dnia, gdy rozpoczną się Bohaterskie Zmagania i tylko wtedy, gdy Nodonn zdecyduje się użyć Miecza. I jeśli w ogóle dożyjesz do spotkania z Mistrzem Bojów... - Jeśli? Jeśli? - kwiknął w udawanej wściekłości. - Ty stara, zużyta jasnowidzko! Czy zamierzasz odżegnać się od tego, kto jest twoim własnym Dziełem? Czy znów mam poddać się twemu sprawdzeniu? Cisnął fotonową broń z rozgłośnym dzwonieniem i rzucił się, nagle goły jak ryba, na wychudłą postać rozwaloną na ametystowym tronie. Nikogo innego nie było w sali, a siedlisko władzy było dość obszerne dla obojga. - Wystarczy... wystarczy! - wysapała śmiejąc się tak, że łzy pociekły głębokimi zmarszczkami jej twarzy. - Przynajmniej pozwól mi dożyć tego, bym dzieliła twój triumf i nadała ci twe imię! Wypuścił ją, nadal udając niepokój z powodu jej rzekomego braku zaufania. Zasiadłszy na purpurowych, aksamitnych poduszkach ze skrzyżowanymi nogami, wsunął dwa palce pod swój złoty naszyjnik i pociągnął. Metal rozciągnął się jak gumowa taśma, a potem osunął się bezwładnie jak kawałek rozpłaszczonej ciągutki. Zaczął szarpać owym złotem, snując je coraz to cieniej, zarzucając pętle owej przędzy na ciągle jeszcze nagie palce stóp i zwijając w kocią kołyskę elastyczne włókna, które były przed chwilą złotym naszyjnikiem. - Więc zwątp we mnie, Wiedźmo! A ja ci oddam ten głupi podarunek i pójdę własną drogą. Komuś ty potrzebna? Mam pełen kołczan strzał metafunkcji, wszystkich wyostrzonych i wreszcie gotowych, i teraz jestem równy któremukolwiek z nich! Dawać tu duchy-Firvulagów! Dawać Thagdala i Nodonna! - Jeśli będziesz królem, będziesz musiał grać zgodnie z ich zasadami - uprzedziła bez ogródek. - Jeśli będą podejrzewać, że jestem w pełni aktywny bez naszyjnika, mogą jeszcze połączyć siły przeciw tobie. Bez względu na to jak jesteś mocny, mój Promienny, sprzężone umysły drużyny bojowej mogą cię zabić, jeśli znajdą powód do tego. - Wojownicy szaleją za mną. A panie uważają, że jestem miły! - Ale Zastęp rozsiewa plotki. Mówią, że współkonspirowałeś z Gomnolem i sabotażystami Felicji. Mówią, że twoje nieudolne postępowanie doprowadziło do zamknięcia Bramy Czasu. O wiele zaś groźniejsze jest ich przekonanie, że sparzysz się z aktywną kobietą Elżbietą i spłodzisz tu w Wielobarwnym Kraju rasę w pełni aktywnych ludzi. - Ja i Lodowa Pani? Cóż za przygnębiający pomysł! Jego uśmiech był tak beztroski jak zawsze, ale złocista przędza stopiła się ponownie tworząc naszyjnik, który założył na szyję. Zaczął ubierać się w swój kostium z wielu kieszeniami. - Ale możesz mieć rację w tej sprawie. Dobrze, że Elżbieta gotowa jest spakować manatki i odlecieć. Nie rozumiem, czemu siedziała tu tak długo. Chyba że naprawdę my ją choć trochę obchodzimy. - Nie myśl o niej. - Babsko poklepało go po głowie. - Nie myśl o niczym prócz Bitwy. Twój udział we wstępnych zawodach nie powinien wiązać się z żadnym niebezpieczeństwem. I nikt cię nie wyzwie na manifestację metasił, jeśli mianuję cię Drugim Telepatą. Ale gdy tylko zacznie się Wielka Bijatyka, będziesz musiał przywołać całą swą odwagę, spryt i władzę metafizyczną, by je mieć do dyspozycji. To nie wystarczy, byś tylko przeżył bitwę. Musisz okazać się natchnionym przywódcą i niszczycielem Wroga. Wówczas, gdy Bitwa zbliży się do punktu kulminacyjnego, mogą zgłosić się kontyngenty ze wszystkich gildii, by podążyć za twoim sztandarem, a nie za sztandarem Nodonna! W ten sposób będziesz postrzegany jako prawomocny aspirant do władzy królewskiej, gdy na końcu nastąpią Zmagania Bohaterów. - Jesteś pewna, że nie mogę użyć żelaza? - zapytał Aiken przyciszonym, tęsknym głosem. - Och, ty żartownisiu... - zarechotała Mayvar. - W dniu, w którym staniesz się Królem Wielobarwnego Kraju, możesz postąpić, jak tylko zechcesz. Ale nawet niech ci się nie marzy użycie krwawego metalu w tej Bitwie. Powiedzą wówczas, że byłeś sprzymierzeńcem Motłochu z północy. Jak myślisz, czemu cię przestrzegłam, abyś zachował tajemnicę, gdy ci dawałam broń do użycia przeciw Delbaethowi? Aiken zaplótł palce dłoni na karku i zaczął kołysać się w przód i w tył, kontemplując bezkresne perspektywy. - Gdy zostanę królem, zmienię wszelkie zasady. Mając kohortę ludzi w złotych naszyjnikach zmieciemy ludzkich rebeliantów, a także załatwimy Firvulagów. Ale nie będziemy ich zabijać... Do diabła, nie! Teraz, gdy Bramę Czasu zamknięto, będę musiał węszyć za poddanymi gdzie tylko się da. A pomyśl o tych wszystkich ładnych rzeczach wyrabianych przez gnomy! Fantazyjne wyroby jubilerskie, uprzęże dla chalików i sznaps w najbliższym sąsiedztwie! Ha!... uciszę Mały Lud grożąc mu użyciem broni ostatecznej i będziemy mieli jedno wielkie, szczęśliwe królestwo pod Dobrym Królem... Przestał się kiwać. Otworzył szeroko czarne oczy, szczęka mu opadła w pełnym zdumienia zaskoczeniu. - Och, do diabła... - wyszeptał. - Mayvar, czy ty to słyszysz? Przekaz głównie na intymną ludzką modłę, ale dosyć z niego wylewa się do szarego pasma, abyś mogła to odebrać, jeśli natężysz się i mocno wsłuchasz. Chwytasz? To Stein. - Zemsta - powiedziała Mayvar. - On wini ciebie. Niewiarygodne! Młody błazenek usiadł sztywno na brzegu ametystowego tronu, natężając z całej siły swą zdolność telepatii. - Nadal bez ostatecznych wniosków. Ale on zastanawia się nad tym, głupi wół... Jak mu obiecałem, że Sukey będzie bezpiecznie ukryta. Ale nie została bezpiecznie ukryta. Ergo, moja wina! Czy możesz sobie wyobrazić idiotyczniejszą logikę? Pewne jak gówno w trawie, że ta mała dziwka nieświadomym przeciekiem ujawniła mu część prawdy. Kobiety! Wystarczyło, żeby mu powiedziała, iż poronienie nie było spontaniczne. Tak mi się widzi, że Stein myśli tylko o jednym: zrzucić winę na kogoś innego poza sobą. - Obiecałeś, że Sukey nie spotka nic złego - zauważyła Mayvar. - Słowo szlachcica o złotym naszyjniku i aspiranta do tronu... - A co z twoimi bezcennymi zasadami? - wybuchnął. - „Graj zgodnie z zasadami", tak powiedziałaś! Czy chcesz mi teraz powiedzieć, że powinienem był wystąpić przeciw królowi oraz królowej, by oszczędzić Sukey odrobinę frajdy, która nie powinna była wyrządzić nic złego jej ani dziecku? Gdyby Stein nie był takim tępym... Mayvar nastawiła ucha, nadal odbierając telepatycznie. - Posłuchaj, co wrzeszczy jego umysł! To nie żarty, Aikenie Drum - przerwała mu. Zapomniawszy, jaką przed chwilą obdarzył ją tyradą, Aiken znów się skoncentrował. Telepatyczne bredzenie półszalonego wikinga było w większej części nadawane przez jego naszyjnik w widmie wyłącznie ludzkim i było tak chaotyczne, że nawet odbierający je ludzie raczej nie traciliby zachodów, by je rozszyfrowywać. Ale gdyby ktoś był cierpliwy i potrafił wyeliminować bełkot, pomruki i zupełnie poplątane myśli o Sukey, pozostałoby coś jeszcze. Sabotażyści, przybywający, by napaść na fabrykę naszyjników, przekonani, że uzyskają pomoc od Aikena z Włócznią. Tajne porozumienie Aikena z Gomnolem. - O Chryste - wyszeptał dowcipniś. - Jego blok myślowy rozlatuje się. Gomnol nie żyje, a moja słaba korekcja nie zdoła ponownie przybić dostatecznie ciasno pokrywy na tym kotle. - Musisz działać natychmiast. Jeśli myśli Steina zwrócą uwagę Zastępu, posłużą się nim jako dowodem, że jesteś zatwardziałym grzesznikiem, niegodnym aspirowania do godności królewskiej. Załatwią cię tak, jak to zrobili z Gomnolem. - Boże... Będę musiał jeszcze tej nocy wydobyć stamtąd zarówno Steina jak Sukey, a nie czekać, jak planowałem, aż zostanę królem. - Na to jest już za późno. - Pokazała mu, jaki sposób postępowania będzie najbezpieczniejszy, równocześnie drżąc przed wynikami próby, na którą go wystawiła. - Nie mogę - powiedział. - Nie ze Steinem i Sukey. - Żywi zawsze będą stanowić groźbę dla twego panowania. - Nie! Musi być jakieś inne wyjście! - Czujesz się wobec nich zobowiązany? Twój honor? Twoja na pół żartobliwa obietnica? Twoja duma? - Nie to! Każdego innego spaliłbym na węgiel, ale nie ich. - Nie szalonych głupich kochanków patrz jak cierpią ponieważ jedno drugie skurczyło/powiększyło dając ale do czego to byłoby podobne? Biedni skazani przeklęci durnie naobiecywano cudów ale odmówił ich bezpieczny wykrętny tak jak ja unikam/odmawiam ci umierająca kobietociałoumysł. - Nie ich - powtórzył. Mayvar wstała z tronu i pochyliła się; w kapturze przypominała kielich jakiegoś ogromnego, jeszcze nie otwartego fiołkowego kwiatu. Wiedział, że znów zalała się łzami, choć ich nie widział. - Bądź błogosławiony, Stworzony przeze mnie. Wiedziałam, że nie jesteś taki jak Gomnol... I jest inne wyjście. Podskoczył i chwycił ją za ręce. - Jakie? - Zostań tutaj i przygotuj się na dzień jutrzejszy. Zaufaj mi. Spowoduję, że twoi przyjaciele jeszcze tej nocy zostaną wysłani z Muriah. ROZDZIAŁ DRUGI W wigilię Bitwy wszyscy prawdziwi członkowie starożytnej drużyny bojowej potrafili myśleć tylko o nadchodzącym starciu z Wrogami, o wspólnym święcie życia i śmierci, które, jak wierzyli, było sensem dalszego ich istnienia w Wielobarwnym Kraju. Ale byli też nieliczni odrzucający stare tradycje i ci właśnie spotkali się; nawet jeden, który nie postawił nogi na ziemi stołecznego miasta od pięciuset lat; aby zastanowić się, czy tegoroczna Wielka Bitwa okaże się wielkim punktem zwrotnym, przewidzianym przez Brede. Ku ich irytacji Oblubienica Statku nie zgodziła się wziąć udziału w spotkaniu ani nie chciała potwierdzić przewidywań lub zaprzeczyć im. - Sama Bitwa ujawni Wolę Bogini - oświadczyła Dionketowi - a wtedy będziecie wiedzieli, co musicie zrobić. - Ale to nie wystarczyło Lordowi Uzdrawiaczowi. Co mistyczka mogła wiedzieć na temat walki o władzę? Jej wizje były tak kłopotliwie długofalowe. Tak więc wezwał przywódców stronnictwa przeciwnego bitwom, nawet dwóch od dawna przebywających na banicji, do tajemnej komnaty głęboko pod Górą Bohaterów. A gdy Katlinel ośmieliła się wprowadzić dwóch outsiderów, niezwykłość czasów, które nadeszły, nie tylko usprawiedliwiła ten fakt, ale nawet w jakiś wariacki sposób nadała mu stosowność. LORD UZDRAWIACZ DIONKET: Pozdrowienie wam wszystkim, współzdrajcy i miłośnicy pokoju, a szczególnie naszemu Psychokinetycznemu Bratu Minanonnowi Heretykowi oraz naszemu Bratu Poskramiaczowi Leyrowi, tak dawno nieobecnym w naszych spiskach, oraz naszemu znakomitemu Wrogowi... SUGOLL: Sprzymierzeńcowi. DIONKET: ...obecnie tak szczęśliwie sprzymierzonemu, Lordowi Sugollowi, władcy Łąkowej Góry i największemu z tych, którzy nazywani są Wyjcami... Siostry i Bracia, zaiste znaleźliśmy się na granicy. Zabierz głos, Mayvar. MAYVAR, TWÓRCZYNI KRÓLÓW: Aiken Drum jest gotów. Młody człowiek jest w pełni aktywny, posiada w stopniu naprawdę godnym uwagi wszystkie władze z wyjątkiem korekcji. Uważam, że ani jeden działający pojedynczo champion Tanu lub Firvulag nie zdoła mu się przeciwstawić. Jeśli wykluczyć katastrofę lub zmasowany atak całej drużyny bojowej, co nie może nastąpić, jeśli nie zostanie uznany niegodnym wedle naszego starożytnego prawa, od dziś za pięć dni stanie się królem, pobiwszy zarówno Thagdala jak Nodonna w punkcie kulminacyjnym Wielkiej Bitwy. MINANONN HERETYK: Człowiek... mało co starszy od dziecka. Do tego kanciarz, jeśli plotka nie kłamie! A więc to jest twoja kluczowa postać? MAYVAR: Wypróbowałam go pod każdym względem. Ma swoje wady... a któż spośród nas ich nie posiada? Ale okaże się godny. ALBERONN POŻERACZ UMYSŁÓW: Chłopak jest ulepiony z dobrej gliny. Odporność. Serce. BUNONE NAUCZYCIELKA WOJNY: Potężne! Jedno i drugie. MAYVAR: Potrafi być okrutny, ale zdolny jest do miłości, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Powiedziałam prawdę o moim Stworzonym. LEYR BANITA: Ale... człowiek, mały szarlatan? KATLINEL CZARNOOKA: Ojcze, ty też kiedyś kochałeś kobietę spośród ludzi. Nasze rasy stopiły się na dobre i na złe. MAYVAR: Aiken Drum spłodzi aktywnych. Nie aż tylu, jak mogłaby Elżbieta z jej silniej dominującymi genami metafunkcji, ale w dostatecznej liczbie. GREG-DONNET MISTRZ GENETYKI: Nie bójcie się, krewniacy! Zasób genetyczny Aikena jest ko-lo-sal-ny! To znaczy... porównajcie go na przykład z Nodonnem. Mistrz Bojów jest przepiękny, ale wszyscy wiemy, jak niewiele potomstwa czystej krwi spłodził. A wśród jego hybryd nie ma ani jednego kandydata do Wysokiego Stołu, a także ani jednego z pierwszorzędnymi metasiłami. BLEYN CHAMPION BOJOWY: A kto się zgłasza na ochotnika, by przypomnieć Nodonnowi o jego brakach? (smutne śmiechy) LEYR: Cóż, wy widzieliście, jak ten chłopiec walczy, a ja nie. Ale trudno przełknąć stwierdzenie, że jakikolwiek człowiek może stanąć przeciw Nodonnowi, a tym bardziej ten wyrostek o śmiesznym imieniu. MAYVAR: Otrzyma inne, zgodnie z naszym obyczajem, gdy przeżyje Wielką Bijatykę. MINANONN: Słuchajcie. Jeżeli ten Aiken Drum spuści lanie Nodonnowi w Spotkaniach... a nie jestem nawet w przybliżeniu tak tego pewien jak ty, Twórczyni Królów... zarówno stanowiska Lorda Psychokinetyka jak gubernatora Goriah zaczną wakować z chwilą, gdy chłopak wstąpi na tron. DIONKET: Jak najbardziej. A teraz, gdy Sebi-Gomnol nie żyje, także i Gildia Poskramiaczy musi sobie znaleźć nowego przywódcę. LEYR: Wszechmocna Tano! A więc po to sprowadziliście tutaj Minniego i mnie? KATLINEL: Ojcze... z pewnością możesz zwyciężyć Imidola w manifestacji potęg. Jego zdolność poskramiania jest znacznie mniejsza od tej, jaką posiadał Gomnol. LEYR: Taaak, ale strzeż się niedoceniania nieprzyjaciela, Kasieńko. Imidol nie zgodzi się na zwykłą manifestację w taki sposób, jak zrobiłby to ktoś podobny do Aluteyna. Zażąda próby bitewnej: na umysły i na uzbrojenie, podczas Bijatyki. DIONKET: To prawda. A ty, Bracie Poskramiaczu, jesteś o wiele starszy od Imidola, stąd znaczne ryzyko. Ale my znamy twój umysł. Gdybyś zwyciężył i powrócił do Wysokiego Stołu, odgrywałbyś tam rolę moderatora... bez względu na to, kto będzie Wielkim Królem. LEYR: Do diabła... raczej Minnie jest miłującym pokój heretykiem, nie ja! ALBERONN: Ale nigdy nie popierałbyś eksterminacji ludzi... ani nas, hybryd... jak to robi Zastęp Nontusvel. LEYR: Oczywiście nie! KATLINEL: I bez względu na to jak lubisz Bitwę między równymi, ojcze, nie masz serca do bezsensownych rzezi Polowania ani do zwyrodnienia Powszechnej Bijatyki, które nastąpiło z chwilą pojawienia się ludzkich bojowników w naszyjnikach, a także niesportowej taktyki, używanej wobec Wroga w samej Wielkiej Bijatyce. LEYR: To brzydka sprawa, owo używanie szarych oddziałów szturmowych czy wsadzanie naszych wojowników na chalika. Nie ma się co dziwić, że Wróg dąsa się i zawiera sojusze z Motłochem. DIONKET: Nie można pozwolić, aby Zastęp zdominował Wysoki Stół! Apelujemy do ciebie, Leyr. I do ciebie, Minanonn. MAYVAR: Bracia i Siostry, stoimy na rozdrożu. Albo wybierzemy kierunek, albo zostanie on nam narzucony. LEYR: Doskonale. Być może zgłupiałem na starość... ale postanowiłem rzucić wyzwanie temu młodemu zabijace Imidolowi. MAYVAR: A ty, Minanonnie? MINANONN: Uważacie, że przyłącze się do waszej sprawy w razie porażki Nodonna, występując przeciw Kuhalowi Ziemiotrzęścy o przywództwo psychokinetyków. MAYVAR: Posiadasz tę władzę. Byłeś kiedyś Mistrzem Bojów. MINANONN: Przed pięciuset laty, nim doznałem oświecenia. I mało mnie znasz, Twórczyni Królów, jeśli myślisz, że poświęciłbym moje zasady, by znów zostać zabójcą. DIONKET: Aby skończyć z zabijaniem! MINANONN: Nie, nawet za tę cenę. MAYVAR: A gdyby przewodniczenie Gildii mogło zostać rozstrzygnięte w pokojowej manifestacji potęgi, a nie w próbie bitewnej? MINANONN: Pod władzą Thagdala to nigdy nie nastąpi. MAYVAR: A jeśli nasze stronnictwo wymusi zmianę zasad pod nowym królem? MINANONN: Wówczas chętnie wystąpię. A teraz, nim zaświta nam ten nieprawdopodobny nowy dzień, muszę was opuścić, Siostry i Bracia. Odlatuję do mego miejsca banicji na puszczy. Żegnajcie, (wychodzi) BUNONE: Do następnego spotkania, drogi Bracie Heretyku! Gdy nasze stronnictwo będzie kontrolować Wielobarwny Kraj, a ja porzucę nauczanie sztuki wojennej na rzecz ozdobnego wyszywania! ALBERONN: To się może zdarzyć i na dodatek w barwach różu i błękitu, Lady, jeśli podejmiesz dalsze Pogonie wraz z Aikenem Drumem. BUNONE: Wstydź się, Bracie Kreatorze, że nie wziąłeś pod uwagę uczuć Twórczyni Królów. MAYVAR: Nie mam żadnych złudzeń co do wierności seksualnej mego protegowanego człowieka. Widzę go takim, jaki jest. DIONKET: Pomóż nam Tano, jeśli się mylisz. LEYR: Tak... co wtedy, Twórczym Królów? Co się zdarzy, jeśli ten twój krętacz zacznie grać po swojemu, gdy tylko wsadzimy go na tron? BLEYN: Możemy wszyscy przeprowadzić się do jaskini Minanonna w Puszczy Katalońskiej. MAYVAR: On jest godnym człowiekiem! Tego jestem pewna! Pod jego władzą będziemy mogli otworzyć nową erę. Jedynym wątpliwym czynnikiem był wpływ Gomnola, a on nie żyje. Mając zamkniętą Bramę Czasu stopniowo będziemy naciskać na wyzwolenie szarych, położenie kresu niedobrowolnemu konkubinatowi istot ludzkich, zniesienie Polowań i wreszcie zawarcie pokoju między Tanami i Firvulagami. Co jest niemożliwe pod władzą Thagdala czy Nodonna, stanie się nie tylko wykonalne, ale nawet pewne, jeśli Aiken Drum zostanie Królem Wielobrawnego Kraju. SUGOLL: Pomówmy o innych, którzy także zamieszkują ten kraj. GREG-DONNET: Och, posłuchajcie! To jest cudowne... i jakże logiczne z punktu widzenia eugeniki! Absolutnie eleganckie! Nie potrafiłem opanować entuzjazmu, gdy Kąty do mnie przyszła. Oczywiście ona i Sugoll będą tylko symbolem tego, co może nastąpić, gdy stare przesądy rasowe zostaną obalone. Ale później... rezultaty będą bardzo podobne do wprowadzenia genów Aikena, jeśli rozpatrywać końcowe polepszenie fenotypu metapsychicznego... LEYR: O czym u diabła bredzi ten mały kapłon? KATLINEL: Sugoll i ja, ojcze. Połączenie wszystkich trzech zasobów genowych. LEYR: Kąty? Czy chcesz przez to powiedzieć, że ty i ten... ten Firvulag... KATLINEL: Wyjęć. SUGOLL: Moje ciało jest oczywiście złudzeniem. Jak wszyscy moi poddani jestem mutantem. Kąty akceptuje mnie takim, jakim jestem. Ale pomiędzy nami niech nie będzie masek, przyszły teściu. Popatrz. LEYR: (!) Miłosierna Tano. GREG-DONNET: Ich dzieci będą piękne. W każdym razie ich umysły! A ja już dzisiejszej nocy wyjeżdżam wraz z nimi do Północnego Kraju, by zbadać te czynniki teratogenne i przekonać się, czy potworności nie da się usunąć odrobiną majstrowania. Zresztą... potworem jest ten, kto potwornie postępuje. LEYR: Kąty... och, Kąty. DIONKET (obejmując ją): Błogosławię ci, Siostro Kre-atorko. I tobie, Lordzie Wyjców. Zabierasz ze sobą kwiat naszego Wysokiego Stołu. Bądźcie oboje mostem. SUGOLL: Potrójnym, miejmy nadzieję. Żegnajcie, (wychodzi z Katlinel i Gregiem-Donnetem) BUNONE: Rozchmurz się, Leyr. Przynajmniej nie będą brać udziału w tych kłopotach. Możesz wyładować się na Imidolu. Ten facet Sugoll całkiem mi się podoba. Jak na Firvulaga, jest bardzo elegancki... MARY-DEDRA: A więc tylko czekamy? Czekamy, aż Aiken Drum zwycięży? ALBERONN: Niektórzy z nas muszą wziąć aktywny udział w jego kohorcie podczas Wielkiej Bijatyki. Są liczni ochotnicy, wielbiciele jego męstwa, szczególnie wśród hybryd. Ale Aikenowi Drumowi będą potrzebni także dowódcy pod jego sztandarem. Bleyn i ja zgłosiliśmy się. BUNONE: I ja. LEYR: Och, do diabła. Czemu nie? Przypiszę się do niego teraz, gdy świat wywrócił się do góry nogami... Ale jest jedna tradycja, do której nie śmieli się wtrącić: przywilej wojownika! No i co, kombatanci? Małe przygotowanie praktyczne do Wielkiej Bitwy, hej? ALBERONN+BLEYN+BUNONE: Przywilej wojownika! Niekombatanci wykluczeni! Wytoczcie beczki! (wychodzą) DIONKET: Pozostali będą mieli inne zadanie. CREYN: I czy mogę ci przypomnieć, Lordzie Uzdrawiaczu, że część z nich musi być wykonana jeszcze tej nocy. MAYVAR: Czy przyniosłaś to, Mary-Dedro? DEDRA: Jest tutaj, Lady Twórczyni Królów, w złotym pudełku. MAYVAR: Będąc człowiekiem, Dedra może tego dotknąć nie narażając się na zgubę. Otwórz pudełko i pokaż nam, dziecko. DIONKET+CREYN: Ach. DEDRA: Było tam, gdzie je zdalnie wyczuła Elżbieta, ukryte pod granitowym brukowcem w ciemnym kącie piwnicy Domu Poskramiaczy. Lord Gomnol musiał tam osobiście włożyć je dawno temu, na wypadek... jakiejś nieprzewidzianej potrzeby. Nikt nie widział, gdy je zabierałam. CREYN: I pewne jest, Lordzie Uzdrawiaczu, że to narzędzie z krwawego metalu może bezpiecznie zdejmować naszyjniki z ludzi? DIONKET: Wiem to od Elżbiety, która ze swej strony dowiedziała się bezpośrednio od Madame Guderian. Na północy za pomocą żelaza zostali uwolnieni zarówno srebrni, jak szarzy. Gdy zaś idzie o bezpieczeństwo operacji... zależy ono od osobniczej reakcji na usunięcie. Damy to narzędzie Sukey z nadzieją, że jej władza korekcji okaże się wystarczająca. Gdy uciekinierzy oddalą się bezpiecznie, ona zaś będzie pewna, że dla własnego dobra Steina nie musi go poskramiać, przetnie jego naszyjnik, usuwając go w sposób permanentny spod wpływu Tanów i podsłuchiwania jego umysłu. MAYVAR: Ale pozostawimy ją przed jeszcze innym wyborem, małe biedactwo. Takie jest życzenie naszego przyszłego króla. DIONKET: Rozumiem. Złoto zamiast srebra, które teraz nosi. Zchowa swe władze metapsychiczne, ale pozostanie wolna, zaś jej towarzysz życia będzie miał nagą szyję. I to ona musi dokonać wyboru... Ten nasz domniemany Następca Tronu jest szaleńcem! MAYVAR: Zrobiło się późno. Dawno po północy. Musimy działać. CREYN: Ja ich dostarczę. Zaufają mi... nawet Stein. DIONKET: Culluket jest nieobecny, pogrążony w przedwczesnym świętowaniu z wojownikami ze swego Zastępu. Akcja będzie bezpieczna. A Elżbieta już czeka na szczycie góry. DEDRA: Elżbieta? MAYVAR: Musieliśmy zmienić plan uwolnienia Steina i jego żony. Statek zbyt łatwo przechwycić. A balon Elżbiety na gorące powietrze unosi trzy osoby. Ciągnąca kolasę hellada zabeczała ze zdumienia, wdrapawszy się na mroczny szczyt i ujrzawszy przycumowany tam ogromny przedmiot, kołyszący się w łagodnym zachodnim wietrze. - Creyn? - Elżbieta stała obok gondoli. Jej czerwony kombinezon, podobnie jak szkarłatny balon, wydawał się czarny w świetle przybierającego księżyca. - Spowoduj, by Stein szedł, Elżbieto. Ja pomogę Sukey. - Czuję się dobrze - upierała się Sukey, wysiadając z pojazdu. - Po prostu myślałam, że będzie bezpieczniej, gdy Steinie znajdzie się na zewnątrz... - Mam go - stwierdziła Elżbieta. - Balon jest gotów. Dzięki Bogu jesteś niewielkiego wzrostu, Sukey. Będzie nam ciasno, ale wszystko odbędzie się w porządku, jeśli podczas lotu będziemy trzymały Steina na środkach uspokajających. - Elżbieto... - Głos Creyna załamał się. - Hopla, Stein. Teraz ty, Sukey. Nie... nie dotykaj tego kabla. Otwiera zawór manewrowy, wyrzuca gorące powietrze, potrzebne nam, by się wznieść. Wysoki egzota stał nieruchomo przy pojeździe. Hellada zwaliła się na koleiny. - Elżbieto! - Tak, Creynie? - Podeszła do niego myśląc, że chce się z nią pożegnać. - Brede... poleciła mi wyjaśnić że... tego nie przewidywała. Ani myśmy niczego takiego nie planowali. Wierz mi! W celi obok Steina i Sukey... Nie potrafiłem powstrzymać się od stwierdzenia, jak mało zdrowia psychicznego jej pozostało pomimo braku uszkodzeń ciała i jak Bitwa zniszczy je do reszty bez względu na to, czy ona przeżyje fizycznie, czy nie. A pamiętając, że była twoją przyjaciółką... zasięgnąłem opinii Brede. Powiedziała, że to ty musisz dokonać wyboru. Podniósł prześcieradło. Zwinięta w kłębek na podłodze pojazdu, krucha i nieodporna jak śpiące dziecko, leżała Felicja. - Możesz wtłoczyć dane o pilotowaniu balona do mózgu Sukey... dla kogoś klasy Wielkiego Mistrza to parę minut roboty. A dla nich ryzyko byłoby minimalne... Brede!!! Słyszę Elżbieto. Ty to zrobiłaś! Jest tak jak twierdzi Creyn. Ja tego nie przewidziałam nie planowałam. To wynik działania Bogini. Boga. Nie. Nie! O... do diabła z tobą! Z wami wszystkimi! Balon wzniósł się. Niewidoczny, unoszony zachodnim wiatrem, przepłynął nad światłami Muriah. Leciał coraz wyżej, aż nad Wielką Laguną napotkał gradient wiatru. Półsterowna powłoka zadrgała, na chwilę pochwycona przeciwstawnymi wiatrami. Wznosząc się jeszcze wyżej, balon przeciął gradient i wpłynął w inny prąd powietrzny. Jego początkowy kierunek ku Korsyce-Sardynii zmienił się. Teraz żeglował na południowy wschód, w stronę Przesmyku Gibraltarskiego. ROZDZIAŁ TRZECI Czekali na świt. Tanu, Firvulagowie i ludzie w naszyjnikach stali strojnymi szeregami na Równinie, teraz połyskującej perłowo z powodu tradycyjnej Mgły z Duat, którą kreatorzy spośród obu drużyn bojowych wyczarowali jako baldachim na sklepieniu niebieskim. W nieruchomym powietrzu zabrzmiało niskie buczenie, po części pomruk, po części akord minorowy. To pospólstwo Firvulagów, stojąc za linią autową, zmieszane z tańskimi i ludzkimi niekombatantami, wyśpiewywało starożytną uwerturę do Bitwy. Wojownicy Firvulagów w obsydianowych zbrojach, pokrytych złotem i drogimi kamieniami, stali ogromnym tłumem, liczącym chyba dwadzieścia tysięcy istot. Byli wśród nich giganci, karły i bojownicy średniego wzrostu, jeden przy drugim, niektórzy niosąc sztandary z upiornymi wizerunkami, inni dzierżąc nagą broń. Ich wielcy dowódcy stali zwartą masą tuż przy ustawionej frontem na wschód trybunie, gdzie zgromadziły się osoby krwi królewskiej z obu ras. Po przeciwnej stronie marmurowego podium czekała armia Tanów. Gardząc pospolitymi manierami swych mrocznych braci, stali w elegancko wyrównanych szeregach zgodnie ze swą przynależnością do gildii: fioletowo-złoci telepaci, błękitni poskramiacze, rubinowo-srebrni korektorzy-wojownicy, kreatorzy w zbrojach barwy berylu i jarzący się różem i złotem psychokinetycy. W pierwszym szeregu Batalionu Telepatów w afektowanej pozie mały człowieczek, nad którym górowali obsypani klejnotami championi. Jego zbroja, błyszcząca złotem, przybrana była ametystami i żółtymi brylantami; zarzucił na nią, jako jedyny, czarny płaszcz z fioletowymi brzegami. Wysoko wzniósł sztandar z dziwnym godłem. Na wschodzie za gęstą mgłą pojawiła się jasność. Zadzwonił łańcuch milczenia. Z grupy Najwielmożniejszych Osobistości wystąpiła Eadone Mistrzyni Nauki i podniosła do oczu jakiś nieduży instrument. Tuż za Dziekanem Wszystkich Gildii stali Thagdal i Yeochee. Monarcha Tanów odziany był w błękitno-białą diamentową zbroję, Firvulag w ostro fasetowaną czerń. - Zaczyna się Pierwszy Dzień - oświadczyła Eadone, składając ukłon królom i usuwając się na bok. Thagdal wykonał gest. Podszedł Nodonn Mistrz Bojów, by złożyć salut obu suwerenom, za nim zaś gigantyczny Sharn-Mes Młody Champion, który jako przedstawiciel przegranych w zeszłorocznej Bitwie, występował tylko w roli pomocniczej podczas ceremonii otwarcia. Nodonn niósł szklaną broń, podobną do wielkich dwuręcznych mieczy używanych przez obie zaziemskie rasy. Ale ten Miecz miał ogromną, płonącą gardę koszową i cienki przewód biegnący od gałki na rękojeści do pudełka przyczepionego do pasa Mistrza Bojów. Błyszcząc jak jutrzenka, Nodonn ceremonialnie ofiarował Miecz Thagdalowi. Ten jednak odmówił przyjęcia daru w równie uroczysty sposób, mówiąc: - Bądź naszym zastępcą. Otwórz niebo dla tej Wielkiej Bitwy. Nodonn odwrócił się twarzą do wschodu, gdzie za zasłoną mgły stało słońce. Podniósł broń fotonową. Jaskrawy promień barwy szmaragdu uderzył w niską pokrywę chmur, przebijając szarość. Rozszerzający się słup światła słonecznego ogarnął jak reflektor tego, kto go wezwał, stojącego za nim generała Firvulagów, dwóch królów oraz znajdującą się na podium resztę Najwielmożniejszych Osobistości. Wojownicy i niekombatanci wspólnie zaintonowali Pieśń, w której wysokiemu śpiewowi chóralnemu Tanów towarzyszył dźwięczniejszy kontrapunkt głosów Firvulagów. Wyrwa w chmurach rozszerzała się dokładnie tak, jak to było przez długie tysiące lat na mglistej planecie Duat, gdzie starożytni rywale posługiwali się równocześnie siłami umysłu i promieniami laserów, by zapewnić, swej dorocznej, rytualnej wojnie słoneczne niebo. Pieśń skończyła się. Nad Białosrebrną Równiną błyszczało niebieskie sklepienie plioceńskich niebios. Wojownicy i widzowie wydali potężny okrzyk i tak zaczął się Pierwszy Dzień Wielkiej Bitwy. Felicja obudziła się w ciszy. Fizycznej. Mentalnej. Emocjonalnej. Spoczywała półleżąc w jakimś zatłoczonym pojemniku, przyciśnięta do śpiącej postaci rozczochranej młodej kobiety w złotym naszyjniku. Nigdy jej wcześniej nie widziała. Tuż zaś nad nią stał herkulesowej budowy posąg, patrzący gdzieś w dal, z umysłem brzmiącym zupełną pustką. Ten gigantyczny mężczyzna był jej znajomy. Ale nie był to jej znienawidzony Ukochany, nie on. Po ludzku owłosione nogi wznosiły się aż do brudnej zielonej tuniki. Talię miał ściągniętą pasem wysadzanym bursztynem. Ogromne, przygarbione barki. Dłonie spoczywały na wyściełanej górnej poręczy pudła, w którym się znajdowali. Nieruchoma, pospolita blond głowa. W górze rozpalony ruszt u wylotu wibrującej, szkarłatnej gardzieli. Błękitne niebo. Co? Jakaś nowa rozrywka dręczyciela? Ale jego umysł już jej nie towarzyszył. Odszedł, a ona została. Dano jej siłę i pozostała. Ruszt był szczególnego, skomplikowanego typu; żarzył się z taką siłą, że powietrze wokół niego jeszcze o parę metrów dalej połyskiwało. Był zamontowany na końcu dekamolowej ramy, przymocowanej do dekamolowego pojemnika, więżącego całą ich trójkę. Z szerokiej obręczy, otaczającej wylot czerwonej gardzieli, zwisały srebrzyste kable, przymocowane również do ich celi więziennej bez dachu. Obok niej ze ściany pudła wystawała gruba półka. Z bolesnym wysiłkiem podniosła się i ujrzała ekran instrumentu cyfrowego. ALT-2104.3; TER CL - 2596.1; VAR-+.19; ENV - 77 [zieleń]; AMB AT - 17.5; PO FX - 37.39N, 00:33E; GD SP - 66.2; HDG - 231; F RES - 2299.64HR; ZT - 07:34:15. Ona, Stein i kobieta znajdowali się w balonie Elżbiety Wolni. Felicja wyprostowała się i stanęła obok sztywno wyprostowanego mężczyzny. Nie odczuwała żadnego wrażenia ruchu w powietrzu, nie było wiatru. Generator ciepła nad ich głowami pracował bezgłośnie; ale wysiliwszy słuch zdołała pochwycić cichutkie potrzaskiwania, gdy gorące powietrze wirowało w powłoce półsterownego balonu i cichy świst, gdy klapa odpowietrzania u szczytu balonu uchylała się na moment i zamykała. Wolna. A jej umysł... Końcami palców dotknęła zimnej szarej obręczy wokół szyi. Uśmiechnęła się. Rozpiąwszy zameczek zdjęła martwy naszyjnik, wysunęła poza poręcz gondoli i pozwoliła mu spaść do głębokiego basenu Pustego Morza. A teraz rośnij maleńka chroniona istoto. Tak kruche, tak zwodniczo ubogie jądro jej tożsamości w skarbcu mózgu rozwarło się. Psychoenergie wytrysnęły przyprawiającymi o zawrót głowy strumieniami. Blizny, rany, pozostałości działań dręczyciela, które zdawały się zapowiadać szaleństwo (tak uważał korektor Creyn), zostały zmiecione. Fantastyczna, nowa budowla, niezamierzony spadek po Ukochanym, wzniosła się w pełnej chwale. Rozrastała się, napełniała, odzyskiwała, odbudowywała i reorganizowała w miarę rośnięcia. W ciągu paru sekund mentalne ziarenko wypączkowało w dojrzały, sprawny psychoorganizm. Była cała. Była aktywna. I on to sprawił! Posiadła zdolność poskramiania, psychokinezy, kreacji, telepatii i wszystko dzięki niemu. Pragnąc zniszczenia, spłodził życie. Miażdżąc prawie do nicości, zmusił ją do stania się jednością (a biedna Amerie przynajmniej pod tym jednym względem miała rację). Nurzała się w powietrzu i w rozkoszy. Grzała ją wdzięczność. Kochała go bardziej niż kiedykolwiek przedtem i rozmyślała, jak okazać swą wdzięczność. Sięgnąć myślą? Nie, jeszcze nie. Ale później tak. Aby Ukochany i cały jego rodzaj wiedzieli, co zrobi na chwilę przed własną śmiercią. Sposób... Spojrzała daleko. Nie będzie powrotu do Muriah, do Białosrebrnej Równiny ani do Bitwy. Mogła wielu z nich załatwić w bezpośrednim starciu, ale nie wszystkich. A muszą to być wszyscy. Pod unoszącym się wysoko balonem Południowa Laguna zwęziła się i stała Długim Fiordem, który we wczesnym pliocenie leżał na południe od Kartageny. Mleczne wody, matowe połyskujące w świetle poranka, połknęły jej szary naszyjnik. Alkaliczne równiny przerywane były zerodowanymi stożkami wulkanów, z których promieniście rozchodziła się poszarpanymi ścianami stara lawa. Tam, gdzie z Korydelierów Betyckich spadały do wody krótkie hiszpańskie rzeki, na wybrzeżach leżały plamy czarnych, brunatnych lub cynobrowych wachlarzy aluwialnych. Na prawo odsuwał się w dal Aven. Łańcuch Smoczy w jego połowie jeszcze było widać przez mgiełkę. Gdzieś po przeciwnej stronie podstawy półwyspu musi znajdować się duże miasto Afaliah i bogate plantacje na podległych mu obszarach. Czy nawet w tej chwili ludzcy pachołkowie paśli stada lub nadzorowali ramów wydobywających rudy w tych górach? Czy w dryfującej plamce rozpoznają balon? Zapewne nie... Ale jej zdolność stwarzania iluzji na wszelki wypadek uczyniła wielki czerwony kształt niewidzialnym. Firvulagowie? Na Wyżynie Betyckiej będzie nieco dzikich, którzy pogardzili udziałem w Bitwie. Ale na taką odległość nie mogli stanowić żadnego zagrożenia, a ich władza telepatii była tak słaba, że z pewnością nie będą w stanie podnieść żadnego alarmu. Tanowie? Nieobecni. Byli na Wielkiej Bitwie. Wszyscy co do jednego. Wszyscy zgromadzeni na słonej równinie, głęboko w Pustym Morzu... Tak, oczywiście. Oto jak. I we właściwy sposób, jak odwrócone narodziny, poczynając od zwrotnego biegu wód płodowych. Nie będzie to dla niej łatwe, nawet dla takiej, jaką była teraz. Ale... tak! Stein był wiertaczem skorupy ziemskiej. Będzie widział, gdzie znajdują się wielkie uskoki geologiczne, strefy niestabilności. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Błyszczące, niebieskie oczy wikinga wlepione były niewidząco w przestrzeń. Co pięć sekund powoli mrugały. Nieświadomy umysł, głęboko pod sprawnie nałożonymi przez Elżbietę hamulcami, pulsował spokojnie, lekko. Teraz Felicja potrafiła podziwiać robotę Wielkiego Mistrza, która zablokowała i unieszkodliwiła wszystkie obwody starego naszyjnika z wyjątkiem służących podtrzymywaniu życia. Mózg Steina nadal skrywał w swej głębi pewne poważne dysfunkcje, lecz można było je uleczyć. A ta mała kobietka? Oczywiście jego żona. Felicja łagodnie zaczęła sondować tajemne zakątki uśpionego umysłu Sukey. Po pewnym czasie odkryła dobrze utajoną rzecz potrzebną dla umotywowania Steina, aby dopomógł jej zorganizować morderstwo na rasie Tanów. Ujście pod nimi zwężyło się szybko. Fiord, głęboki i niebieski, wił się przez obszary starego wulkanizmu łączące Europę z Afryką. Zerodowane stożki żużla, pokłady popiołów i obszary ciemnego rumoszu stanowiły w tej części Basenu Śródziemnego coś na kształt progu. Na zachód od przeciętej przez fiord bariery, poniżej regionu, który mieszkańcy Starszej Ziemi nazwą Costa del Soi, leżała znacznych rozmiarów nizina. Tam właśnie znajdowało się Wielkie Krzaczaste Błoto, z obszarami otwartych wód, gdzie kiedyś Bryan i Mercy zakotwiczyli swój jacht. Dalej na zachód wody zmieniały się w płycizny, w ławice piasku i wreszcie w płonące alkaliczne pustynie. Wśród jałowego pustkowia wznosił się czynny wulkan Alboran, dymiąc nieregularnie. Za nim leżał głęboki basen wypełniony ewaporytem; a jeszcze dalej ostra krzywizna południowego skraju Gór Betyckich, łącząca dwa kontynenty przez wąski i stromy Przesmyk Gibraltarski. Wzdłuż fiordu rósł rzadki las. Wyglądało, że jest samotnym i przyjemnym miejscem na postój. Raz jeszcze przebadawszy umysł Sukey, Felicja dostrzegła proste manewry, potrzebne, by spowodować lądowanie balonu. Redukcja ciepła, wyłączenie, uruchomienie klapy, ręczne sterowanie przeciw błądzącym na niskich wysokościach wiatrom, które groziły odrzuceniem balonu w niepożądanym kierunku. Tutaj! Do osłoniętego zakątka pod jednym ze starych stożków wulkanicznych. Elastyczna zielona płaszczyzna i szara gleba. Dno gondoli dotknęło ziemi, podskoczyło i wreszcie spoczęło bezpiecznie. Trzymając powłokę swą siłą PK, Felicja pociągnęła za kabel opróżniania. Szczyt balonu otworzył się i reszta gorącego powietrza rzygnęła z wydętej szkarłatnej tkaniny. Normalny człowiek chwyciłby linę i wyskoczył, by ściągnąć jeszcze sztywną powłokę - zabezpieczyć ją lub kompletnie opróżnić. Ale mistrzowskiej klasy psychokineza Felicji po prostu opuściła ją siłą umysłu. Naciśnięcie guzika rozpoczęło usuwanie strukturalnych części powłoki. W ciągu paru minut dekamolowy wór czerwonego balonu rozciągnął się porządnie po jednej stronie gondoli, płaski i bezpowietrzny. - Wstawać, wszyscy! - krzyknęła wesoło Felicja. - Czas na śniadanie! Bryana uwięziono w wygodnym apartamencie na najwyższym piętrze kwatery głównej Gildii Korektorów. Sypialnia, wcięta w zbocze góry, była pozbawiona okien. Ale salon miał balkon, wychodzący na południową część Muriah oraz sady, gaje oliwkowe i podmiejskie wille, rozciągające się od skraju miasta aż po przylądek półwyspu, na którym stała mała rezydencja Brede. Za półwyspem leżał łuk Białosrebrnej Równiny. Oczywiście Bryan nie mógł widzieć Bitwy. Pole rytualnej walki leżało prawie o trzy kilometry stamtąd i poniżej skraju półwyspu. Ale w miarę jak słońce wznosiło się na niebie, dolatywały stamtąd heligraficzne błyski; czasami zaś, gdy zmieniał się kierunek wiatru, słychać było dalekie odgłosy gromów i muzykę. Jeśli opowiadano mu prawdę, doktor Bryan Grenfell był głęboko rozczarowany tym, że nie ma dostępu do Wielkiej Bitwy, nawet pomimo tego, że przystojny na swój ponury sposób Culluket obiecał, że doktor odegra później, podczas uroczystości, bardzo szczególną rolę i z tego powodu musi trzymać się niejako za kulisami, aż nadejdzie właściwy czas. A przecież dla prawie każdego antropologa oglądanie rytualnych widowisk jest rozkoszą. Bryan zaś, którego specjalność pochłaniała mu cały czas studiowaniem statystyk i innych mniej barwnych przejawów kultury, był w głębi serca smakoszem dobrych przedstawień. Z góry cieszył się na oczekiwany widok tej stylizowanej bójki pomiędzy zaziemskimi rasami... Ale oto siedział na balkonie ponurego klasztoru, spijając blade Glendessary, patrząc na słońce po drugiej stronie podwórca; podczas gdy prawie wszyscy ludzcy i zaziemscy mieszkańcy Muriah oklaskiwali wstępne zawody sportowe, rozgrywane w dole, na błyszczącej soli. Przeszła przez zamknięte na klucz drzwi, znalazła go i roześmiała się. - Mercy! - Ach, twoja mina, mój najdroższy! Twoja kochana, zdumiona twarz! Podbiegła do niego, ciągnąc za sobą czereśniowo-złotą pajęczą tkaninę i wyciągnęła ręce, by go pocałować. Strój jej głowy, pełen drutów i klejnotów, był tak skomplikowany, że poczuł się, jakby został schwytany w jakąś fantastyczną klatkę na ptaki, gdzie zwisające ozdoby brzękały i dzwoniły. Z kasztanowatymi włosami ukrytymi pod złotym kapturem wyglądała nieznajomo, obco: Lady z Goriah, żona bogom podobnego Mistrza Bojów, aspirująca do prezesury Gildii Kreatorów... to wszystko można jeszcze pojąć. Ale gdzie się podziała jego przechodząca mimo pani? - Głupi prostak - powiedziała. Pstryknięcie, i oto stała przemieniona, ubrana w prostą, długą suknię z portretu, który nosił na sercu. - Czy tak lepiej? - zapytała. - Teraz mnie poznajesz? Pozwolił swym dłoniom, by ją przytuliły i było tak jak zawsze (znowu), wzniesienie się ku światłu i nieuchronny upadek w ciemność, z której za każdym razem wynurzał się odrobinę później. Gdy odzyskał przytomność, siedzieli razem na stojącej na balkonie ocienionej sofie, on opowiadał jej o zdjęciu, którym posługiwał się poszukując jej i o dziwnych reakcjach ludzi, którym je pokazywał. Rozśmieszyło ją to. - Próbowałem sobie wyobrazić twoje życie w pliocenie, jeszcze w Auberge, gdy komputer po raz pierwszy dał mi twój portret - powiedział. - Ty, twój pies, owce, sadzonki truskawek i wszystko inne. Widziałem cię w jakiejś idyllicznej scenie pasterskiej... i obawiam się, że niekiedy nawet ja, wybacz, bywałem Daphnisem, a ty Chloe. Jeszcze raz roześmiała się, a potem ucałowała go. - Ale było zupełnie inaczej - rzekł. - Prawda? - Ty naprawdę chcesz to wiedzieć. - Jej zielone jak ocean oczy opalizowały tego dnia, ciągle jeszcze zamglone z rozkoszy. Gdy kiwnął twierdząco głową, opowiedziała mu, jak to się odbyło. Jak zdumiał się badający ją Tanu w Zamku Przejścia, a potem jak przerażony był wynikami oceny jej władz mentalnych, wtrącając w zamęt całą tę instytucję. Jak uhonorowano ją w bezprecedensowy sposób, przenosząc drogą powietrzną do Muriah, gdzie członkowie Wysokiego Stołu osobiście potwierdzili jej kolosalny potencjał kreacji. - I postanowiono - powiedziała - że gdy zostanę napełniona łaską Thagdala, pójdę do Lorda Nodonna. Przybył po mnie z myślą, że uczyni mnie tylko jedną ze swych kobiet pochodzenia ludzkiego. Ale gdyśmy się spotkali... Na wargi Bryana wypełzł lodowaty uśmieszek satysfakcji. - Czarodziejka. - Nie... ale on dostrzegł odmienności w moim mózgu. Była też miłość. Ale Nodonn nie uczyniłby mnie swą prawdziwą żoną tylko z tych powodów. - Oczywiście nie - potwierdził sucho Bryan, a ona znów się roześmiała. - On i ja nie jesteśmy tak romantyczni jak ty, drogi Bryanie! Nie tak ludzcy, wytknął mu jakiś wewnętrzny głos. - Gdy dotarliśmy do jego domeny Goriah, byliśmy już zaręczeni - kontynuowała. - Pojął mnie za małżonkę na bajkowym weselu, które wydało mi się spełnieniem wszystkich cudownych snów, które kiedykolwiek miałam. Ach, Bryanie! Powinieneś był to widzieć! Oni wszyscy ubrani w róż i złoto, i wszędzie kwiaty, śpiewy i radość... Trzymał ją przytuloną ciasno do piersi, spoglądając na horyzont, na którym błyskały zajączki światła. Wiedział, że z jej przyczyny umiera, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Jej czarodziejski kochanek był niczym, jej władze metafizyczne były niczym, nawet jej zbliżający się awans do szlachty Wysokiego Stołu nie liczył się. Maleńką cząstką swego serca kochała go i przyrzekła mu, że będzie mógł pozostać z nią aż do końca. Przeszkodziła mu w rozmyślaniach zabawnie banalną uwagą. - Deirdre miała szczeniaki! Całą czwórkę. Małe szatany są wszechobecne w pałacu, białe jak śnieg i pełne werwy. Na szczęście my, Tanowie, kochamy psy. Musiał wybuchnąć śmiechem, powróciwszy do ciągle jeszcze nieprawdopodobnego tu i teraz: jasnego, słonecznego poranka 31 października, sześć milionów lat przed datą ich urodzenia. - Czy mam ci pokazać zawody? - zapytała. A potem szybko wyjaśniła: - Ach nie, kochany, jeszcze nie mogę cię zabrać na Białosrebrną Równinę. Ale mogę rzutować obrazy tego, co się tam dzieje, abyśmy je wspólnie oglądali. Będzie to tylko jak ulepszona telewizja trójwymiarowa, ale ze wszystkimi wrażeniami. Nie muszę wracać do pozostałych aż do jutra, gdy będzie się odbywać manifestowanie władz. - A ty stajesz przeciw Aluteynowi? - Tak, kochany. Ale nie bój się, pokonam go. Biedak jest stary, ma ponad trzy tysiące lat i jest zmęczony. Nadszedł jego czas. Dał wyraźnie do zrozumienia Nodonnowi, że chętnie złoży ofiarę z życia. - A czy Thagdal także? - zapytał Bryan. - Aiken i Nodonn z pewnością spotkają się w tej Bitwie. Bez względu na to, który z nich wygra, zwycięzca musi rzucić wyzwanie samemu królowi. Nie mogę uwierzyć, że Nodonn mógłby pozostać uległy królowi po zwycięstwie nad Aike-nem Drumem. Mercy odwróciła błyszczący wzrok. - I nie zechciałby. Jeśli mój Lord zwycięży... a musi zwyciężyć!... stanie się królem i przywróci stary obyczaj. Sprawy... poszły z jego punktu widzenia zbyt daleko, by brać pod uwagę jakiekolwiek inne rozwiązanie. Tylko na jedną chwilę w Bryanie zwyciężył naukowiec. - Mercy, starego obyczaju nie da się przywrócić. Przybycie ludzkości, skażenie zaziemskiej kultury naszą technologią, hybrydyzacja ras... tego nie da się odwrócić! Nodonn musi zdać sobie z tego sprawę. - Ćśśś, Bryanie. Koniec ze złowieszczą gadaniną! - Machnęła dłonią i daleki turniej pojawił się jak żywy w powietrzu za parapetem balkonu. - Popatrz! Razem obejrzymy zawody, a w międzyczasie będziesz mnie kochał i znowu kochał z podniecenia! Ale nie obawiaj się, że twoja cywilizowana wrażliwość zostanie nadmiernie obrażona, bo podczas Wydarzeń Pierwszego Dnia nikogo nie spotyka śmierć. Cała ta cudowna przemoc okazywana jest tylko dla sportu. - A więc jestem cywilizowany, tak? - Ze śmiechem opadli na poduszki. Wokół nich toczyły się wstępne rozgrywki Bitwy. Rycerskie potykania się Tanów, wyścigi rydwanów i wyścigi chalików; bezładne zawody Firvulagów w ciskaniu ciężarami oraz własna wersja igrzysk górskich karłowatego Małego Ludu; Potyczka Zwierząt, w której Tanowie, Firvulagowie i ludzie w złotych naszyjnikach walczyli używając tylko naturalnych umiejętności przeciw dzikim plioceńskim bestiom (i czy mógł Bryan uwierzyć swym zamglonym oczom, gdy ujrzał, kto jest przeciwnikiem gigantycznego małpoluda?), a potem Starcie Dziewic Bojowych, gdy Tanowie i kobiety w złotych naszyjnikach walczyli ze sobą w szrankach używając przerażających iluzji i prawdziwej broni, powstrzymując się tylko o krok przed rytualną dekapitacją, aby przegrywające można było na czas wyleczyć za pomocą Skóry, gdyż pojutrze miały brać udział w prawdziwych działaniach wojennych. Przez całe popołudnie i daleko w nocy Bryan i Mercy oglądali widowisko, gdyż wyglądało na to, iż nikt nie sypia podczas Wielkiej Bitwy, gdy dzień trwa od świtu do świtu. I miała rację mówiąc o rozpalającym ich podnieceniu, a gdy wstała, by odejść, był tak nasycony, że nie był w stanie się podnieść. - Och, zaiste znalazłeś to, czego szukałeś - powiedziała całując go w czoło. - Więc nie będziesz mi zazdrościł mojej części umowy, prawda? Czekaj, aż po ciebie przyjdą, ukochany. A gdy to się skończy, spotkamy się po raz ostatni. Odtworzywszy swój wspaniały dworski strój, wyszła zamkniętymi drzwiami w taki sam sposób, jak wcześniej weszła. ROZDZIAŁ CZWARTY Gdy się skończył ostatni wyścig rydwanów, rozległy się ogłuszające wiwaty z trybun Tanów, na szyjach trzech pofarbowanych na błękitno chalików udrapowano kwietne girlandy, oczywiście wręczono trofeum, a król we własnej osobie uścisnął zwycięzcę. Tylko bukmacherzy zareagowali na zwycięstwo ze zrozumiałym znudzeniem; nie dlatego, by wyścig był oszukańczy, ale z powodu tego, że jakieś szansę mogły mieć stawki przeciw królowej? Zawsze pozwalano jej wygrać ostatni wyścig. - Gratulacje, Nonnie - powiedział Thagdal całując ją, gdy zeskoczyła z pozłacanego wiklinowego pojazdu. - Znów im pokazałaś, moja stara. Ale nie chciało mu się oglądać młodzieńców Tanu walczących na ostro ani wyścigów łódek z załogą ludzi lub hybryd, dla których Fian Łamacz Nieba przywołał bryzę, a szlachetne damy drżały z zachwytu, gdy któraś z łodzi przewracała się niebezpiecznie. Przez chwilę para królewska dyskutowała, czy nie obejrzeć ciskania pniakami w wykonaniu Firvulagów, bo zawsze istniała możliwość, że niedbały zawodnik rozwali sobie brzuch lub odrąbie stopę. Ale nawet możliwość takiej rozrywki nie zainteresowała króla. - Raczej przejdę po prostu do pawilonu i odpocznę przez chwilę - wyznał żonie. - Jestem w paskudnym nastroju, Nonnie. Odprowadziła go. Gdy tylko znaleźli się za jedwabnymi zasłonami, utkała metapsychiczne ekrany i odcięła zgiełk wywołany zabawą. Sami podali sobie lunch, bo żaden z małych ramów nie był dopuszczany na Biało-srebrną Równinę, aby ich wrażliwe umysły nie poniosły uszczerbku od emocjonalnej zawieruchy Bitwy. Zaś służący w szarych naszyjnikach lub o nagich szyjach mocą starodawnej tradycji byli w tych dniach wolni, by mogli oglądać zawody i zaspokoić swą żądzę hazardu. Król jadł niewiele. Jego niepokój był tak widoczny, że Nontusvel wreszcie poleciła mu położyć się na królewskim łożu polowym, by mogła mu podać najwspanialsze lekarstwo. A w szeptach, które po tym nastąpiły, otworzył się przed nią. Opowiedział jej wszystkie niepomyślne nowiny. O ucieczce Katlinel i Mistrza Genetyki, o której powiadomiono go tuż przed Otwarciem Nieba. O meldunku z Domu Korekcji, donoszącym o ucieczce pachołka Aikena Druma, Steina, wraz z niewdzięczną kochanicą, oraz Felicją... i nawet Elżbietą. - Grożą nam prawdziwe kłopoty, Nonnie. Czasy są złe, a najgorsze dopiero nadejdzie. Aiken Drum zaprzecza, jakoby cokolwiek wiedział o ucieczkach... i czy uwierzyłabyś? Zarówno Culluket jak Imidol potwierdzają, że mały skurwysyn mówi prawdę! Ale jeśli nie Aiken uwolnił więźniów, to w takim razie kto? I gdzie jest Elżbieta? Już nie pracuje u uzdrawiaczy. Czy odeszła z Felicją? Czy też ukrywa się, gotowa do współdziałania z Aikenem Drumem podczas Bitwy? - Och, Thaggy... z pewnością nie! Elżbieta jest nieagresywna. Ustaliła to Riganone, gdy tylko owa kobieta pojawiła się tutaj, w Muriah. Ale król, nie zwracając na nią uwagi, wściekał się dalej. - I ta cholerna Kąty! Pomyśl, co zrobiliśmy dla tej półludzkiej dzierlatki, awansując ją do Wysokiego Stołu i tak dalej! A ona odchodzi i potwierdza wszystko, co mówił Nodonn o niegodnych zaufania hybrydach. Tana jedna wie, czemu zabrała ze sobą Greggy'ego, ale w sali komputerów dokonano jakiegoś szachrajstwa. - Nie podejrzewasz - odezwała się zaniepokojona Nontusvel - że Greggy'emu udało się zdobyć dla siebie egzemplarz raportu Bryana? Thagdal przygryzł ozdobnie splecionego wąsa. - Jeśli to zrobił, będzie w doskonałej pozycji, by wygrywać oba skrzydła na rzecz środka. Środka złożonego ludzi! A ty dobrze wiesz, kto tam siedzi dokładnie na dzielącej wszystko grzędzie, wyśmiewając się z nas wszystkich... - Greg-Donnet jest zbyt kochany i zbyt naiwny, by przyłączyć się do jakichkolwiek knowań Aikena Druma... nawet jeśli chłopiec zdoła zmobilizować sobie zwolenników. - Ha! Już od pewnego czasu mam wątpliwości co do naiwności Szalonego Greggy. Aiken zaś jest popularny wśród naszej drobnej szlachty. Czy spojrzałaś, kiedy ma walczyć z małpoludem? Królowa najpierw wyglądała na zaskoczoną, a potem zaczęła chichotać. - Z gigantopitekiem? Och, Thaggy! Sprytny diabełek. Nie mogę tego przeoczyć! - Nikt nie chce tego przeoczyć - odparł ponuro król. - Ten mały błazen będzie miał cały tłum w ręku, nawet nim weźmie udział w krwawych wydarzeniach. Oni lubią tego skurwysyńskiego karła, ja ci to mówię! A gdy on na serio zacznie dawać widowisko w walkach, używając swych cholernych metafunkcji klasy mistrzowskiej, będą go szanować i uwielbiać. Bez wysiłku wygra w Wielkiej Bijatyce i przyciągnie pod swój sztandar dość oportunistów, którzy poprą jego żądanie Projektu Bogaterów z Nodonnem. - Paru miejskich amatorów i garstka hybryd! Thagdal potrząsnął głową. - Ma już zapewnione poparcie przynajmniej trojga z zasiadających przy Wysokim Stole championów. A kontyngenty z Roniah, Calamosk, Gerniah i Var-Mesk też już opowiedziały się za nim. Mayvar zadbała o to, by wszyscy prowincjonalni lordowie wiedziali o złotych jajach Aikena Druma. - Nigdy nie postawią na tego klauna przeciw Nodonnowi! - Spójrz prawdzie w oczy, Nonnie. Nasz syn Mistrz Bojów ma metafunkcji od groma i jest buńczuczniejszy niż ja, mój Straszliwy Ojciec i mój Ohydny Przodek razem wzięci. Ale z punktu widzenia eugeniki nie jest zdolny do żadnych osiągnięć. A o tym właśnie myślą ci wszyscy prowincjusze: mocne geny, więcej dzieci, przyrost ludności taki, byśmy przewyższali liczbą hordy Firvulagów. Nie... musimy być realistami. Jeśli Aiken przeżyje Wielką, rzuci się na Nodonna w Pojedynkach. A jeśli zwycięży, cała cholerna drużyna zaakceptuje chłopaka przez aklamację jako Mistrza Bojów. Wtedy przyjdzie kolej na moją dupę. - Nodonn pobije Aikena Druma - oświadczyła królowa. - Jest twoim wyznaczonym następcą. Jeśli to będzie konieczne, powoła się na starożytny przywilej i użyje Miecza! Ale wtedy Thagdal musiał jej wyznać, że Aiken posiada Włócznię. Potem przez długi czas siedzieli trzymając się za ręce, każde zastanawiając się z osobna, do czego to wszystko doprowadzi. Aż wreszcie, z pewną dozą spokoju, doszli do wniosku, że przyszłość będzie łatwiejsza do zniesienia, jeśli podzielą się myślami. Podróżnicy balonem postanowili obozować nad fiordem, przynajmniej do następnego dnia. Felicja zapewniła Sukey, że żaden wrogi obserwator nie zdoła przeniknąć jej iluzji obronnej. Następnie zaprosiła Sukey do wnętrza swego umysłu i zapoznania się po trosze z cudami, jakie ostatnio się tam dokonały. Wszelkie wiadomości, jakie Sukey posiadała o zawodniczce w ring-hokeja, pochodziły z drugiej ręki, od Steina. (Ta biedna dziecina z wielkimi, piwnymi oczami, ubrana w poszarpaną koszulę... to miała być ta agresywna, niszczycielska lesbia, którą Stein poznał wówczas w Auberge?) Wszelkie podejrzenia, które Sukey mogła żywić, zostały rozproszone przez aurę dobrej woli i łagodnej siły, promieniującą z umysłu Felicji. Jednodniowy odpoczynek [pomyślała Sukey] da im dość czasu, by ocenić się nawzajem, doprowadzić do porządku i podjąć racjonalne decyzje, dokąd teraz się udać. A szczególnie stworzy okazję dokonania bardzo delikatnej operacji usunięcia obroży Steina. Stalowe nóżce znajdowały się w jednej z szafek w gondoli. - Wówczas będę zdolna osobiście dokonać większości działań uzdrawiających jego umysł, nawet gdy nie będzie miał naszyjnika. - Nieśmiałość była powodem, dla którego Sukey wahała się wyjaśnić wszystko Felicji. - Są, uważasz, pewne uszkodzenia umysłu, których Elżbieta nie była w stanie naprawić. Bardzo stare obrażenia, jeszcze pogłębione przez naszyjnik. Ale ich uleczenie nie zależy głównie od umiejętności korekcji, lecz raczej od... miłości. Felicja roześmiała się lekko. - Stein to szczęśliwy gość! Jeśli chcesz, ja zajmę się nożycami, abyś mogła swobodnie skoncentrować się na jego umyśle. Jeśli okaże się to potrzebne, mogę także zmusić go do zachowania spokoju. Sukey skinęła głową. Pochyliły się nad Steinem, który leżał z szeroko otwartymi oczami na szorstkiej murawie. W chwili cięcia olbrzym zakrzyczał. Ale był przy nim troskliwy umysł z gotową warstwą ochronną i balsamem dla duszy, kierujący jego psychoenergie w kanały przygotowane przez Elżbietę. Steinowi nie zagrozi żadna pooperacyjna trauma. Nieprawidłowe, wymuszone przez naszyjnik obwody mózgowe i wszelkie ślady poczynionych przez nie szkód roztopiły się pod wpływem uzdrawiającej siły Sukey. Bardziej zintegrowany niż był kiedykolwiek w życiu, Stein Oleson ożył. - Teraz już wystarczy - powiedziała Sukey. - Obudzę go. Oczy Steina ujrzały ją. Przez długą chwilę nie widziały niczego prócz niej. Felicja zostawiła ich samych i poszła, by przyjrzeć się fiordowi z bliska, porowatym blokom lawy i masom luźnych popiołów i rumoszu, porośniętym skąpą wegetacją. Dopiero całe godziny później, długo po tym, jak Felicja uprała ich odzież, a Sukey na krótko zapadła w omdlenie pokorekcyjne, Stein zaś wystąpił w roli pocieszyciela, mała wojowniczka zaczęła rzeczowo relacjonować swój plan ludobójstwa. W cieniach wieczoru siedzieli wokół małego ogniska. Łowczyni niedbale ujawniła swą moc, ubiwszy myślą gryzoniowate stworzenie, podobne do krótkouchego królika. Upiekli je na kolację, a do słodkiego bioplacka z racji żywnościowych balonu mieli wonne dzikie winogrona. Stein i Sukey, ciesząc się pełnymi brzuchami i słodkim spokojem, siedzieli objęci ramionami, prawie nie słysząc, co im opowiada Felicja. - ...a wytwórnia naszyjników nie została w istocie rzeczy uszkodzona naszym atakiem, tak więc trzecia faza wielkiego planu Madame Guderian pozostała nie wykonana. Ludzkość ciągle może być wtrącana w niewolnictwo za pomocą naszyjników. Nie ma znaczenia, że Brama Czasu została zamknięta. Nie rozumiecie? Wystarczy, że Tanowie odwołają zakaz rozmnażania się ludzi i z czasem źródło potencjalnych niewolników będzie obfitsze niż kiedykolwiek. I nie myślcie, że tylko zaobrożowani ludzie współpracują z egzotami! Powinniście byli widzieć nagoszyich ludzkich łamistrajków, i usłyszeć ich beczenie, że chcą do domu, po tym jak wysadziliśmy w powietrze Finiah. Te durne beksy wolały żyć pod władzą Tanów! - Możemy pojechać do Bordeaux - powiedział Stein do Sukey. - Tam gdzie, jak wykombinowaliśmy z Ryszardem, zamieszkają kochający wino wygnańcy. Mogą tam być wolni ludzie, tacy jak banda Madame Guderian. Z tą tylko różnicą, że nie wojujący żelazną bronią. Po prostu żyjący spokojnie. Coś jakby z Robin Hooda. Mogę nam zbudować ładną chatę... Felicja przerwała: - Nie słuchaliście mnie. - Oczywiście, że słuchałem, Felicjo. Możesz zostać z nami. Sukey i ja jesteśmy twoimi dłużnikami. Podobnie jak wszystkie ludzkie istoty na Wygnaniu. Za to co ty i inni zrobiliście... - Steinie, nie zdołaliśmy dokończyć roboty. Tak długo, jak fabryka naszyjników stoi nienaruszona, żaden człowiek nie noszący obroży nie jest bezpieczny od niewolnictwa. Tańskie Polowanie będzie nas ścigać dopóty, dopóki nieziemcy będą panować na Wygnaniu. A pamiętaj, że ludzkim zdrajcom noszącym naszyjniki nie zagraża trucizna żelaza. Nie są na nie wrażliwsi niż zwykli nagoszyjcy. Wystarczy, że Latające Polowanie wykryje z powietrza ukryte osiedla ludzkie, a potem wyśle oddziały zaobrożowanych ludzi, by wykonały brudną robotę. - Ach, do diabła. Musi być jakieś miejsce na tyle dzikie, by było bezpieczne. W końcu większość Tanów nie potrafi fruwać. Ważniaki takie jak Nodonn wyruszą na północ, gdzie Guderian poruszyła gniazdo szerszeni... nie do Bordeaux. To dobre miejsce. Ryszarda i mnie niepokoiło to, że w pliocenie będą grasować zwykli ludzcy bandyci. Chwytasz? Chcieliśmy znaleźć bezpieczne miejsce na naszą bazę operacyjną. Więc potrzaskaliśmy dziobem z jednym cwaniakiem od geologii w Auberge i wyszło nam, że Bordeaux będzie najlepsze. Tam są ogromne bagna pływowe z wyspami dobrego, solidnego lądu. Ryszard kombinował, że to miejsce będzie doskonałe. - Czy wiesz, gdzie teraz jest Ryszard? - Felicja uśmiechnęła się marzycielsko. - Ja wiem. Łatwo go wyczuwam za pomocą mych nowych zdolności. Jest w uszkodzonym zaziemskim lataczu na orbicie parkingowej czterdzieści dziewięć tysięcy kilometrów nad nami, kręcąc się ciągle w koło z martwym ciałem swej pani. Od czasu do czasu spogląda na odczyt stanu otoczenia i śmieje się. Bo to jest bardzo zabawne, gdy pomyśleć o jego kostiumie i wszystkim innym. Ponieważ tlen został już prawie całkowicie zużyty. Sukey, nagle odzyskawszy przytomność wskutek wstrząsu, wyrwała się z uścisku Steina. - Ach, nie! Felicjo, jak możesz... jak możesz drwić z niego tak okrutnie? Ryszard był twoim przyjacielem! Po raz pierwszy Sukey ośmieliła się skierować mocną sondę korekcyjną do dziewczyny. Mentalny lancet rozleciał się na drobne kawałki, natrafiwszy na nieprzenikliwą gładkość. Sukey cicho krzyknęła z bólu. - Nie rób tego, kochanie. Wolę trzymać swe myśli niedostępne, dopóki nie zdecyduję, by je ujawnić. Uważam, że pomiędzy metami w Środowisku jest to sprawa zwykłego dobrego wychowania. Ryszard jest nieważny. / ty także, Korektorkożono, więc uważaj! Ale Stein jest ważny... dla pewnego planu, który obmyśliłam. Wiem, jak zrealizować ostateczne rozwiązanie wszystkich naszych zmartwień. Stein i Sukey wlepili w nią oczy. - Chcę zmieść raz na zawsze z powierzchni Ziemi wszystkich tych tańskich skurwysynów - oświadczyła Felicja - w chwili, gdy zebrali się w jednym miejscu na Wielką Bitwę. A w formie premii dostaniemy też nieco Firvulagów. Nigdy nie ufałam tym małym diabełkom. Madame Guderian też nie. - Jeśli spodziewasz się, że wezmę udział w następnej inwazji Muriah, oszczędź sobie śliny, siostro! - odezwał się Stein. - O nie, Steinie. Nic w tym rodzaju. - Pogłaskała przód swej szyi. - Miałam złoty naszyjnik. Uczynił mnie aktywną, z cudownymi władzami. A potem zostałam schwytana, Tanowie odebrali mi naszyjnik i próbowali mnie ukarać. Ale ich tortury uderzyły w nich samych, Steinie. Jestem dziwną osobą i ty o tym wiesz. Męczarnia uczyniła mnie w pełni aktywną. Bez naszyjnika. Jestem tak dobra jak ci, co trzęsą całymi światami w Środowisku. Moja PK i zdolność kreacji są silniejsze niż któregokolwiek z Wielkich wśród Tanów. - Ty nie pieprzysz - wycedził Stein. - No to sto dolców na Królową Świata podczas Bitwy! Znów ten sam rozmarzony uśmiech. - Mam lepszy pomysł. I dlatego potrzebna mi twoja pomoc... Chcę wysadzić korek z butelki gibraltarskiej i wpuścić Atlantyk do Basenu Śródziemnego. Utopić egzotów jak szczury w beczce. Wielkie wybuchy zrobię ja. Ty zaś pokażesz mi gdzie strzelać, aby ściany zawaliły się do końca. Wiking mimo woli wydał okrzyk triumfu. - I armia faraona utopiła się? Dobry Jezu! - Steineczku! - załkała Sukey. - Myślałam, że to ci się spodoba - dodała z zadowoleniem Felicja. - Nie! - krzyknęła Sukey. Znów wziął ją w ramiona. - Nie bądź głupia, koteczku. Za co ty mnie uważasz? W Muriah są ludzie! Elżbieta i Raimo. Amerie i tych dwóch facetów, których z nią złapano. A nawet Chłopczyk Elegancik! Zasługuje na dobrego kopa w tyłek, zgoda... ale nie na utopienie. - Aiken Drum - oświadczyła Felicja - jest prawie pewien, że pobije Nodonna w Wielkiej Bitwie i zostanie królem. Czy myślisz, że on zamknie fabrykę naszyjników? Albo wyzwoli niewolników i pozbawi się wszystkich tych wiernych ludzkich poddanych? Nie rozśmieszaj mnie. - Do diabła... są inni! - Amerie, Peo i Basil byli straszliwie poranieni. Praktycznie są martwi. Mogliby przeżyć jedynie w sytuacji, gdyby Tanu wsadzili ich w Skórę. A czemu egzoci mieliby to robić? Zamierzają upiec ich żywcem jako ofiary z życia, za cztery dni. - Raimo... Bryan - protestował Stein. Felicja roześmiała się. - Oni też są skazani. Powiedzmy sobie, że żyli i kochali. A jeśli chodzi o Elżbietę... mogła się ocalić, gdyby chciała. - Jej musisz dać uczciwe ostrzeżenie. - Stein wojowniczo ściągnął brwi - Pomogła Sukey wyleczyć moją głowę. Dała nam swój balon. Mała sportsmenka machnęła dłonią kończąc temat. - Zgoda. Telepatyczne ostrzeżenie kiedy wszystko się zacznie i wtedy nie będzie mogła w żaden sposób mnie powstrzymać. - Stein, nie możesz! - krzyknęła Sukey. - Felicja jest... nieludzka! - O, tak - zgodziła się dziewczyna. Poruszyła ognisko długim kijaszkiem. Stożkowa konstrukcja płonących gałęzi sosnowych zapadła się, wybuchnąwszy pomarańczowymi iskrami. - Ale Tanowie i Firvulagowie też są nieludzcy! Jeśli wpuszczę tu morze, Tanowie zostaną praktycznie zlikwidowani, a populacja Firvulagów zredukowana do posłusznej mniejszości. Wolni ludzie jeszcze nadal będą musieli walczyć z naszyjnikowcami pozostałymi w miastach w głębi lądu. Ale gdy nie będzie zaziemskich panów i wytwórni naszyjników, będziemy przynajmniej mieli szansę. Wy będziecie mieli szansę. - Sukey, ona ma rację - powiedział Stein nie patrząc na żonę. - Steineczku, a co z tymi wszystkimi istotami ludzkimi w Muriah, które się utopią? Stein zachmurzył się. - Ci wszyscy, z którymi miałem cokolwiek do czynienia, byli do szpiku kości lojalni wobec Tanów. - Ale Felicja mówi o wymordowaniu prawie stu tysięcy żywych istot! Nie możesz jej w tym pomagać, Stein! Nie możesz... jeśli cokolwiek dla ciebie znaczę. Felicja jest chora umysłowo! Culluket miał ją przez tydzień. To wystarczy, by... - Przerwała zagryzając wargi. Felicja pozostała niewzruszona. - Ciebie też torturował, Sukey. I nie oszalałaś. Stein, czy opowiadała ci o tym? O przesłuchaniu zarządzonym przez królową? Czy nie chcesz odpłacić tym, którzy torturowali Sukey? - Stein wie wszystko o tym, co robił Culluket! - krzyknęła Sukey. Nagle ogarnął ją strach. Bo Stein nie wiedział o... - I nie chcesz zemsty na Thagdalu, Steinie? - Na królu? - odparł zaskoczony - Ale za co? Zawsze wyglądał na całkiem dobrego, starego niedołęgę. A w Pogoni za Delbaethem zachował się naprawdę przyzwoicie. - Felicjo, nie rób tego! - błagała Sukey. - Nie! - Sukey jednak nie opowiedziała ci o tym, co wydarzyło się przed jej przesłuchaniem, prawda, Stein? Nie chciała, abyś popełnił jakiś szaleńczy czyn i ściągnął na siebie śmierć z ręki Tanów... czy kogokolwiek innego. Spytaj Sukey, jak królowa dowiedziała się o oddziale sabotażowym. - Nie słuchaj jej, Steineczku! Ona kłamie! - Doprawdy kłamię, Sukey? Wszystko co się wydarzyło, widzę bardzo dobrze, zakarbowane w twej pamięci. Fatalnie, że naszyjnik Steina został zdjęty, bo mogłabym przekazać mu to bezpośrednio. Próbowałaś zamknąć w sobie to wspomnienie. Ale ja potrafię je odczytać. Czy wiesz, że pozwoliłaś, by przeciekło? Coś w twej małej, utajonej podświadomości wyzwoliło tylko odrobinę twych wspomnień; na tyle, by Stein je pochwycił! Bo chciałaś, by pochwycił. A on to zrobił. Tylko podejrzenie. Potrzeba... złożenia winy... - Proszę - wyszeptała Sukey - nie rób mu tego. - Winy? - Wiking zmarszczył czoło. - Jak mógłbym winić Sukey za zdradę inwazji? Nigdy nie powinienem był opowiadać jej czegokolwiek na ten temat. Nawet Aik przestrzegał mnie przed tym. To ja ponoszę winę... winie też jego za to, że powiedział... - Osioł - syknęła Felicja. - Winę nie za to. Za dziecko. Sukey ukryła twarz na piersi Steina. Jemu zaś opadły ręce. Miał taką minę, jakby widział coś głęboko ukrytego w gasnącym ognisku. Strzeliła żywica w płonącej głowni. Sukey szlochała cicho, rozpaczliwie. - Król Thagdal - powiedział w końcu Stein. - Mimo obietnic Aikena, Mayvar i Dionketa. On miał Sukey. - Gdy już była z tobą w ciąży. A niektóre kobiety... muszą być ostrożne podczas pierwszych tygodni. Nim mały embrion dobrze się umocni. Więc teraz wiesz, kto winien. Uniosły się potężne ręce, obejmujące drżące ciało. Stein nie patrzył na Felicję ani na swą żonę. Wlepił wzrok W płomienie. - Będziemy musieli zrobić zwiad z powietrza. Może też i z powierzchni. Czy możesz spowodować, że balon poleci w każdym kierunku, w którym zechcesz? - Oczywiście. - Więc jutro. Jutro - powtórzył. - Wcześnie rano. Elżbieta wróciła do pokoju bez drzwi. Nie miała już gdzie pójść, jeśli nie chciała biernie czekać w Muriah, aż Zastęp w końcu odcyfruje jej sekwencję likwidacji i skończy z nią. Od chwili ucieczki balonu tuzin najwyższej klasy telepatów trzymał ją namierzoną, nie miała więc możliwości wyślizgnięcia się z Aven zwykłymi sposobami. A Oblubienica Statku oświadczyła, z wszelkimi oznakami prawdziwego żalu, że nie potrafi przeteleportować jej w bezpieczne miejsce. Jaka szkoda, lamentowała Brede, że sama Elżbieta nie posiadała więcej PK! Przez bardzo krótki czas Elżbieta wierzyła w zapewnienia egzotki. Ale zaraz podstępna Pani o Dwóch Twarzach sama się zdradziła. Jej wielka wizja przyszłości rasy... jej jasnowidzenie... jeśli tylko Elżbieta pomoże jej w wyjaśnieniu ostatnich detali. Bowiem jedna z nich miała tu rolę do odegrania, albo i obie... I gdyby zbadały to w Jedności, z pewnością odkryłyby prawdę. Elżbieta chciałaby uciec z pokoju Brede, a Dionket proponował jej azyl w jego kryjówce konspiratorów w głębi Góry Bohaterów. Ale wiedziała, że nawet naturalna tarcza skały nie wystarczy, by osłonić ją przed nieprzyjaciółmi. Teraz Nodonn koordynował ich już ponad dwustu w coraz bardziej wyrafinowany sposób. Jeśli którykolwiek z nich odkryje ów jedyny wzorzec ataku na nią i zostanie napadnięta podczas snu, nigdy już się nie obudzi. Tylko w pokoju bez drzwi była bezpieczna. Jeśli zaś szło o Brede... istniał sposób uwolnienia się od jej natarczywości. Precz z fałszywą Jednością. Precz z uwodzicielskim „Dwie-w-Jednym" wraz z twoim oszukańczym widzeniem przyszłości, prowadzącym tylko do kolejnego wykorzystania. Elżbieta nie przyjmie już żadnej pociechy, jeśli jej ceną ma być odpowiedzialność. Nie w tak beznadziejnie barbarzyńskim otoczeniu, tak obcym jej ludzkiej metapsychicznej naturze. Prawdziwe istoty ludzkie zawsze poniosą klęskę na tym Wygnaniu, kontrolowanym przez zaziemskie rasy. Elżbieta zaś była zbyt zmęczona i zbyt przybita, by skazywać się na oczekiwanie przez sześć milionów lat. Głos umysłu Brede nie przestawał wzywać: Potrzebujemy cię! Wszystkie trzy rasy ciebie potrzebują! Tylko spójrz i przekonaj się, jak to może się stać. Spójrz i pociesz się. Nie spojrzę. Nie dam się wykorzystać. Raz mnie nabrałaś, by osiągnąć pełną aktywność, stać się adeptką. I nie dla dobra twego ludu, jak twierdziłaś, lecz by uzyskać dostęp do mnie. Stać się zdolną dosięgać mnie swą pokusą. O jakże dobrze cię nazywają: Brede o Dwóch Twarzach. Ale nie będę waszą zbawczynią, egzotko. Nie można wymusić grania takiej roli. Nie masz dla mnie żadnej pociechy. Moja pociecha jest odległa o sześć milionów lat, a plioceńska teosfera jest nieludzka w niezłagodzonej surowości z samej swej natury. Więc daj mi spokój. Daj mi spokój... Otulona zimnym ogniem Elżbieta odpłynęła. Wołania Brede słabły coraz bardziej, wreszcie, roztopiły się w ciszy. ROZDZIAŁ PIĄTY W naszych czasach cieśnina miała tylko dwadzieścia pięć kilometrów szerokości - powiedział do Felicji Stein. - A to było po sześciu milionach lat szorowania przez prądy oceaniczne. Wiesz, że nie zdołasz wyrąbać przerwy nawet w przybliżeniu takich rozmiarów. Razem wychylili się przez poręcz gondoli. Czerwony balon, unieruchomiony dzięki PK dziewczyny w powietrzu trzysta metrów powyżej grzbietu Przesmyka Gibraltarskiego. Jego szczyty były zaokrąglone erozją. W dolinach u zachodniego podnóża rosły cedry. Po atlantyckiej stronie kontynentalnego mostu znajdowały się diuny i faliste, porośnięte trawą pagórki. Ale od strony Basenu Śródziemnego przesmyk był nagi, opadający przerażającymi skarpami o stromych przyporach. U jego stóp leżały stosy wielkich, potrzaskanych bloków skalnych, jeszcze zaś niżej gładsze osady, pochylone w kierunku Basenu Alboran. - Odczyt prześwitu terenu i wysokościomierz wskazują, że Grzbiet Gibraltarski ma tylko dwieście sześćdziesiąt osiem. Jeśli masz rację twierdząc, że przesmyk jest podziurawiony jaskiniami jak ser szwajcarski, zdołam go przełamać. Wygląda mi tak, jakby od dawna powinien był rozpaść się z przyczyn naturalnych. A to wschodnie zbocze opada daleko poniżej poziomu morza. - Z mojego satelity można było dostrzec Gibraltar - powiedziała Sukey. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do błękitnego, bezchmurnego nieba. - Nazywaliśmy go miejscem, gdzie Europa całuje Afrykę! Gdy szło o Ziemię, byliśmy bardzo sentymentalni. Felicja zignorowała jej uwagę. - Steinie, gdzie będzie najlepsze miejsce dla mojego pierwszego uderzenia? Nie obawiaj się, że fala uderzeniowa może trafić balon. Wokół niego utkam wielki pęcherz ochronny. A co, gdybym tak wysadziła w powietrze ten mały, wystający przylądek? - Zaczekaj, jełopo! - wrzasnął. - Chcesz prawdziwej fali pływowej? Czy tylko czegoś pełzającego tak powoli, jakbyś miała napełnić pieprzoną wannę, dając im masę czasu na ucieczkę? - Czy widziałeś mego satelitę wysoko na nocnym niebie, gdy pracowałeś w Lizbonie, Steineczku? - zapytała Sukey. - Tak wysoko ponad światem? - Ciśnienie hydrauliczne! - rzekł Stein, waląc swą lewą pięścią w otwartą dłoń. - Tego nam potrzeba, dziecko! Dobrego ciśnienia słupa wody. Wielkiego, ogromnego spiętrzenia, które przewali się miażdżąco od ujścia Południowej Laguny aż do Białosrebrnej Równiny i błyskawicznie zaleje pole bitwy! - Najdokładniej tak samo uważam - oświadczyła Felicja. - Przebiję przesmyk w całej masie różnych miejsc. Przerwa musi się poszerzyć i wypuścić nieprzebrane ilości ton wody. Na litość boską, cały Atlantyk tam się wepchnie! - Większość z nas na ON-15 spędzała mnóstwo czasu przyglądając się Ziemi. Szczególnie ci, którzy nigdy na niej nie byli. Satelitanie w czwartym pokoleniu, jak ja. Dziwne, że chciało nam się tym zajmować, prawda? Na naszym pięknym satelicie mieliśmy wszystko, czego dusza zapragnie. - Mała Miss Wszystkowiedzących! Nawet jeśli trafisz w linie uskoku, walniesz w wielkie zapadlisko i na początek nie uzyskasz otworu szerszego niż na pięć do sześciu kilosów. Okay! Morze tryska przez nie i masz najpiekielniejszy wodospad w historii. Ale Muriah jest prawie o tysiąc kilometrów stąd! I widziałaś ten wielki, zajebisty suchy basen między tym miejscem i Alboran. - Chcesz przez to powiedzieć, że on połknie cały przypływ? - Nasz piękny, pusty w środku satelita - powiedziała Sukey. - Gdziekolwiek stanąłeś na wewnętrznej powierzchni, centralną oś miałaś nad głową. Obracał się, by symulować grawitację. Czasem jego dziwaczność powodowała, że odwiedzający goście z Ziemi wariowali! Ale my byliśmy do niego przyzwyczajeni. Mózg czowieka jest organem zdolnym do adaptacji. Niemal do wszystkiego. - Ten przeklęty basen utrupi nasze ciśnienie hydrauliczne łatwiej niż wystrzał z taniego rewolweru! Więc jeszcze nie wal w przesmyk, dziecino. Najpierw musimy cofnąć się i zakorkować fiord. Kapujesz, o co biega? - O stworzenie następnego ciśnienia hydraulicznego? - Przyswajasz. Przy zamkniętym fiordzie ta stara linia aktywności wulkanicznej między Costa del Sol i Afryką tworzy naturalną tamę. Rodzaj progu, o jakieś dwieście pięćdziesiąt kilosów z północy na południe... ale nie nazbyt szerokiego, niezbyt wysokiego. Bagno na zachodzie wchłania wypływ z tej hiszpańskiej rzeki. Fiord ma... ile?... z tysiąc metrów głębokości? Jeśli go zatkamy, uzyskamy długą, długą tamę! Przy tym nie uformowaną z twardej skały jak Gibraltar. Same niezestalone popioły, żużel i kęsy lawy. - Wewnątrz Wydrążonej Ziemi będzie o wiele bezpieczniej niż w Bordeaux, Steinie - powiedziała Sukey. - Jeszcze nie za późno, byśmy odnaleźli do niej drogę. - Myślę, że zrozumiałam - powiedziała Felicja kiwając głową. - Gdy uzyskamy wielkie ciśnienie hydrauliczne poza tą miękką tamą, wówczas ja ją rozerwę. - Jeśli masz dość gigawatów, dziecko. - Poczekaj, a zobaczysz, duży chłopcze! Jesteś pewien, że tama utrzyma się do chwili, gdy będę gotowa, by ją wysadzić w powietrze? - Tak się wydaje. A jeśli jesteś tak dobra jak twierdzisz, zawsze możesz ją podeprzeć, gdyby zbyt wcześnie zaczęła pękać. - Fantastyczne! No to machniemy się do fiordu, a ja ci pokażę, jak dobra jestem! - Felicja zaczęła manipulować przy generatorze ciepła. Balon błyskawicznie uniósł się w powietrze. - Steineczku, mogą nie zechcieć wpuścić Felicji do Wydrążonej Ziemi. - Twarz Sukey wyrażała niepokój. - Przemoc jest niedopuszczalna w pokojowej krainie Agharty. Tylko łagodność. Ale co się z nią stanie, jeśli nie zabierzemy jej ze sobą? Biedna Felicja... osamotniona wśród martwych! Stein ujął ramiona żony i łagodnie zmusił ją, żeby usiadła. - Odpocznij chwilę, Sue. Może zdrzemniesz się. Nie martw się Felicją ani Wydrążoną Ziemią. Od tej chwili ja się wszystkim zajmę. - Przykro mi, Felicjo - Sukey zadrżały wargi - że nie możesz tam pójść. Steinie teraz się zmienił. Jest łagodny i dobry. Będzie tam pasował. Ale nie ty... Idźmy do Agharty już teraz, Stein. Nie chcę czekać ani chwili dłużej. - Wkrótce - zapewnił ją. - Postaraj się zasnąć. - Ułożył ją tak wygodnie jak zdołał na dnie gondoli. Metafunkcje kreacyjne Felicji wyczarowały dwie masy powietrza o różnych ciśnieniach. Znad Atlantyku powiał wiatr, niosąc balon prosto w stronę fiordu. Felicji błyszczały oczy. - Jeśli będę pedałować naprawdę szybko, możemy przelecieć tam i z powrotem przed lunchem. Jesteś pewien, że ta wyprawa wszystko załatwi? - Gdy ta żużlowa tama puści, zobaczysz jedną wielką, kurewską falę pływową, szarżującą po tej wąskiej Południowej Lagunie. Stary Noe pęknie z zazdrości. Sukey schowała głowę w ramionach. Wśród jej koszmaru błyszczało jedno tylko światełko nadziei. Elżbieta! Mając ten nowy złoty naszyjnik może zdoła, by... Głupia idiotka! (Zdrowie psychiczne Sukey zachwiało się.) Czy myślisz, że nie spodziewałam się, że spróbujesz czegoś takiego? (Nie możesz mnie schwytać... Biegnę!) Otoczyłam cię tak grubą zasłoną, że nie możesz nawet splunąć bez mojej zgody! (Ale nigdy mnie nie złapiesz tam, dokąd odchodzę.) Ostrzec ich, tego chciałaś? Ty mała hipokrytko! Głęboko pod pokładem twych głupich cnót chcesz tego tak bardzo jak my! (Nie, nie, nie.) Tak, tak, tak. Uciekać... Sukey próbowała pociągnąć Steina za sobą. Ale on nie miał już naszyjnika. Nie mogła go już taszczyć jak dziecko. Mogła tylko żebrać, błagać na poziomie niemeta i mieć nadzieję, że pójdzie za nią, gdy ona będzie odchodzić. Głęboko pod nimi droga do Agharty nadal czekała na otwarcie. Robił to tylko po to, by nie siedzieć bezczynnie. Nie wymagało też poruszania się na jego ujętych w prymitywne łubki nogach. Tak więc Basil spędzał większą część czuwania na skrobaniu twardej skalnej ściany ich celi więziennej vitrodurową łyżką. Siódmego dnia zrobił wgłębienie na jakieś piętnaście centymetrów długie, wysokie na cztery i głębokie na jeden. Wódz Burkę, podczas jednej z ostatnich chwil pełnej przytomności, powiedział mu: - Nie ustawaj! Gdy się przebijesz, będziemy mogli nadać list: „Ratunku. Jestem więźniem w lochu na Dawnej Ziemi." Ale to był sygnał końca żartobliwej brawury i zuchwałego niepoddawania się, bo Burkę zaczął bredzić i od tej pory tytułował Basila „Szanownym Obrońcą" i wykrzykiwał tyrady, które, jak się zdawało, były powtórzeniami jego dowcipniejszych orzeczeń sądowych. Amerie majacząc zachowywała się ciszej i tylko przejawiała skłonność do co bardziej krwiożerczych psalmów, gdy ból jej ropiejących oparzeń stawał się dotkliwszy. Trzeciego dnia od ich uwięzienia mniszka i wielki Indianin byli bezradni i niezdolni do mówienia. Na Basila, który miał tylko jedno skomplikowane złamanie oprócz lżejszych, i jak dotąd nawet nie gangrenujące, spadł obowiązek zabierania z obrotowej furtki w drzwiach ich jedynego dziennie posiłku, wymieniania pełnego kibla na pusty oraz prób pielęgnowania umierających przyjaciół w absolutnych ciemnościach. Gdy te melancholijne obowiązki zostawały dopełnione, wracał do cierpliwego wydrapywania szpary na listy. Niekiedy, gdy ból na to pozwalał, zapadał w drzemkę i śnił. Znów był studentem i pływał płaskodenką po Isis; wykłócał się z innymi wykładowcami o drobiazgi istotne tylko dla wtajemniczonych; nawet wspinał się na góry (których szczyty zawsze pozostawały poza jego zasięgiem, niestety dla plioceńskiego Everestu!). Ta dziwaczna kobieta też mogła mu się przyśnić. Miała na sobie suknię koloru metalicznej czerwieni i czerni, całą w przybraniu z języków ognia i paciorków, na głowie zaś nakrycie w kształcie skrzydeł motyla, noszone w połowie piętnastego wieku. Nie była ani istotą ludzką, ani Tanu i wydawało się, że ma dwie twarze: jedną urodziwą, drugą dziwaczną. Próbował taktownie ostrzec ją przed kiblem, w chwili, gdy błyszcząc przeszła przez kamienną ścianę, ale jak wiele zjaw tylko uśmiechnęła się i zrobiła tajemniczą minę. - Powiedz mi, w czym mogę ci być pomocny - rzekł Basil, wsparłszy się na łokciach zanurzonych w błocie. - Zakrawa to na ironię - odparła kobieta - ale naprawdę potrzebuję pomocy twojej i twych przyjaciół. - O, co za pech - powiedział Basil. - Oni, uważasz, są mniej lub bardziej umierający. Ja zaś myślę, że moja noga wreszcie odpada. Jest rzeczą nader niezdrową, gdy końce kości strzałkowej wystają z ciała. Kobieta jaśniała. Miała z sobą coś w rodzaju chlebaka, całego nabijanego klejnotami jak jej odzież. Wyjęła z niego znaczną ilość bardzo cienkiej przezroczystej błony podobnej do folii plastikowej. Bez ceremonii usiadła na podłodze wśród śmieci, smrodliwych kałuż i porozmazywanych ekskrementów i zaczęła owijać nieprzytomną Amerie w ów materiał. Gdy zaś mniszka została opakowana jak smakowity kawałek mięsa w sklepie rzeźniczym, owinęła Wodza Burkę. - Oni jeszcze są nie całkiem martwi - zaprotestował Basil. - Uduszą się. - Ta Skóra nie przynosi śmierci, lecz życie - powiedziała dziwaczna kobieta. - Potrzebni jesteście żywi. Teraz śpijcie i nie lękajcie się. Gdy się obudzicie, wasze szare naszyjniki znikną. I zanim zdołał otworzyć usta, by sprzeciwiać się dalej, także i jego okutała błoną, a potem jej wizja zniknęła wraz z Peo, Amerie, lochem i całą resztą. Aż do chwili gdy Felicja wysadziła w powietrze fiord, Stein przeżywał wszystkie swe doświadczenia w pliocenie jak jakiś niewydarzony dramat kulturowy. Był to korowód zdarzeń dzikszy, bardziej przerażający i jaskrawszy w barwach niż wszystkie inne, które spychały go na margines Środowiska, gdy był młodym człowiekiem, ale jeśli się nad tym porządnie zastanowić, życie na Wygnaniu było absolutnie, cholernie nierealne. Krwawa potyczka w Zamku Przejścia, sekwencja gorączkowych snów, których kulminacją była głęboka korekcja, dokonana przez Elżbietę i Sukey; bankiet licytacyjny i walka ze zwierzęciem na arenie zakończona zabiciem tańczącego drapieżnika; oraz Pogoń za Delbaethem... wszystko to wydawało się iluzją. Teraz każdego dnia, nawet w każdej minucie, jego udział w przedstawieniu powinien dobiec końca, on zaś odwróci się w swym kostiumie wikinga, wyjdzie tylnym wyjściem i znów znajdzie się w rzeczywistym świecie dwudziestego drugiego wieku. Nawet w tej chwili, gdy jego umysł stawał się coraz zdrowszy i podejrzliwszy, jakiś segment kory mózgowej, do którego należała ocena sytuacji, odmawiał przyjęcia do wiadomości podróży balonem jako czegoś innego niż dalszy ciąg snu. Daleko w dole leżało malownicze wejście do fiordu wśród urwisk pokrytych kolorową lawą. Wielki stożek żużlu po prawej stronie sceny. Rośliny wiecznozielone wyglądające na sztuczne jak przerośnięte bonsai, uczepione szczytów. Małe, zalesione wysepki z kwitnącymi krzewami i zaroślami namorzyn, rozrzucone tu i ówdzie na gładkiej jak lustro wodzie. Wielkie stado różowych flamingów, wcinających lunch na płyciźnie. Nierzeczywistość! Oczami duszy już widział plakaty: SMAKUJCIE WASZE STAROŻYTNE CZARODZIEJSKIE DZIEDZICTWO W FANTASTYCZNYM KRAJU PLIOCENU! Ale nagle, gdy ciągle jeszcze trwał w zadumie, Felicja wychyliła się z gondoli i pokazała coś palcem. Ich balon zamknięty był w metapsychicznej osłonie. Ale błysk, potem wstrząs, który przemknął obok nich, chmury ciemnego pyłu z fontannami ziemi i skał, wszystko to nie było udawane. Już przedtem znał ten typ zniszczeń. Sam je powodował. Wybuch we fiordzie i w małym stożku wulkanicznym obok niego wstrząsnął nim głębiej, niż wszystko co przeżył od chwili przejścia przez Bramę Czasu. Z nową zdolnością postrzegania ujrzał kłębiący się pył i parę, zniszczone bagnisko, ciała ptaków. Jego słuch, nadnaturalnie ostry, wychwycił łkania Sukey i szaleńczy chichot Felicji. Rzeczywistość. Sięgnął ręką do sterów balonu i zwiększył wydajność generatora ciepła. Zaczęli się wznosić i wkrótce możliwa była ocena rezultatów uderzenia Felicji. To, co dotychczas było wejściem do kanału, teraz zostało wysoko zasypane przez rumowisko. Okiem wiertacza skorupy ziemskiej Stein ocenił, że osuwisko ze zniszczonego stożka żużlu mierzyło nie mniej niż pół miliona metrów sześciennych. Felicja uśmiechnęła się szeroko. - Teraz już wierzysz, Steinie? - Taaa. - Odwrócił się plecami do poręczy gondoli. Poczuł w żołądku znany mu od dawna kamień. Gdy ukląkł, by pocieszyć biedną, skuloną ze strachu Sukey, czuł w ustach smak żółci. - Zgoda, wierzę. - Wobec tego przelecimy powoli nad wschodni koniec fiordu. Postrącam mniejsze lawiny, by zablokować resztę kanału... ale nie mogłam powstrzymać się przed jednym maleńkim łupnięciem w tym miejscu. Mój pierwszy strzał! Czy wysadzam w powietrze skały jak zawodowiec? - Jedno... maleńkie... łupnięcie - wymamrotał Stein. - No, prawdę powiedziawszy obawiałam się uderzyć z całą siłą tak blisko Muriah. To znaczy... tylko sześćset kilosów stąd! Mogą mieć sejsmografy czy coś podobnego. Nie powinni się dowiedzieć, że dzieje się coś nienaturalnego. Ale jedno maleńkie łupnięcie może uchodzić za trzęsienie ziemi, prawda? - Oczywiście, Felicjo. Oczywiście. Drżąca Sukey trzymała się go kurczowo. Widmowe werble, pozostałości monstrualnej eksplozji, nadal rozbrzmiewały i odbijały się echem wśród szarych wzgórków. Rzeczywiste. To było rzeczywiste. Rzeczywista jest Sukey. Felicja także. Po chwili mała blond sportsmenka wygasiła ochronny pęcherz i pozwoliła nadpłynąć otaczającemu ich powietrzu. Wychyliła się do połowy poza gondolę, ze śmiechem wywołując mniejsze kamienne lawiny. Prądy termiczne wznosiły pył, który osiadał na dekamolowych powierzchniach. Oczy zaczęły Steinowi łzawić i zaczął odczuwać rozdrażnienie. - Och, przepraszam za ten bałagan, moi mili. - Promienna bogini odegnała sypiący się piach jednym psychokinetycznym gestem. - Tu wszystko załatwione! Teraz pośpieszymy z powrotem do Gibraltaru i weźmy się za poważną robotę. - Widzisz, Steineczku? - szepnęła Sukey. - Teraz widzisz? Ale nie odpowiedział, tylko przytulił ją mocno. I znów na zachód popłynął czerwony balon, popychany wiatrem wywołanym przez Felicję. Nad Alboran i jego łańcuchem wygasłych stożków; ponad głębokim, suchym basenem; w górę zbocza aż do wału Gibraltaru; nad jego koroną daleko nad morze, aż wreszcie zatrzymał się zawieszony nad Atlantykiem, gdzie białe fryzy przyboju ciągnęły się jak frędzle wzdłuż wielkiej plaży, biegnącej nieprzerwanie od skraju zatoki Gwadalkiwir w Hiszpanii na południe aż do Tangeru. - Teraz wstawaj i stań obok mnie, Stein - rozkazała Felicja. - Jesteśmy dość daleko nad oceanem, by być bezpieczni od opadu. Pokaż mi, gdzie zacząć... Chodźże, Steinie! - Taa, taa. - Sukey z nadzwyczajną siłą wczepiła się w przód jego tuniki. Rozplótł jej palce. - Nie - błagała. - Nie, Stein, nie. - Zostań na dole - powiedział całując pobielałe kłykcie jej palców. - Nie patrz. Felicja chwyciła liny nośne i wspięła się po nich wysoko. Bosymi stopami stanąła na skraju gondoli, twarzą do wybrzeża. - Pokaż mi! Pokaż mi natychmiast! - Tam, gdzie głęboki, prosty wąwóz zagłębia się na północ od małego przylądka - pokazał. - Czy potrafisz... czy potrafisz w ogóle widzieć pod ziemią? Przez skały, jak umiał Aiken? Rzuciła mu przez ramię zaskoczone spojrzenie. - Nigdy o tym nie myślałam! Ale jeśli on potrafił... och? To tak, jakby... zabawne wielkie stosy świateł i cieni! Potężne kloce powciskane między siebie bez ładu i składu. Jeszcze coś ciemniejszego, miejscami jak kleksy, miejscami zbyt nieprzejrzyste, by przez nie widzieć. Jakie to cudowne! Zacisnął zęby. Odsunął się od niej tak daleko, jak na to pozwalała ciasna gondola; półka z instrumentami wbiła mu się w zad. Nie ośmielił się spojrzeć na Sukey. Felicja mamrotała dalej. - Więc to są formacje skalne, które widzę, prawda? Pod tym prostym wąwozem znajduje się wielka, ogromna powierzchnia, pochylona pod ziemią daleko na południe. Coś na kształt miejsca zetknięcia dwóch gigantycznych płyt skalnych, które są... zgięte. - To jest jeden z uskoków na skraju płyty kontynentalnej. Zaczniesz od bicia w warstwy ponad ukośnym stykiem przesunięcia. Rozwal to wszystko. Będziesz musiała oddać szereg silnych strzałów. Jeśli możesz, zacznij głęboko pod wodą, potem przesuń się poniżej wybrzeża, nie przestając uderzać i ciągnij tak aż do zbocza góry. - Kapuję. Gotów? Jazda! Stein zamknął oczy. Znów znalazł się pod morzem, jadąc wewnątrz swej pancernej wiertni, sterując szmaragdowym huraganem. Gdy uderzał, wielkie bloki skorupy planetarnej przesuwały się lub topiły. Przyciszone gromy rozbijały się nieszkodliwie o chroniące go sigma-pole. Wypalał sobie drogę przez litosferę, a ekran geologiczny jego wiertni ukazywał strukturę Ziemi w trzech wymiarach... - Pękają, Steinie! Bardzo głęboko! Ale nie skały na wierzchu. Co jest nie tak? Na szczycie widać tylko drgania. Przesmyk nadal trzyma się! - Głupia dziwka. Myślisz, że to będzie łatwe? Nie przestawaj bić na północ od przesunięcia. Bardziej w głąb lądu! - Dobrze... Nie musisz mi dokuczać! Ziemia zadrżała. Zeszło parę małych kamiennych lawin. Układ atlantyckich fal, odbijających się od małego przylądka, zmienił się osobliwie. - Wystarczy - orzekł. - Teraz przesuń ten przeklęty balon nad wschodnie zbocze przesmyku. Gondola szarpnęła, ale Felicja z łatwością utrzymała się, przywarłszy do sieci lin. Zdawało się, że balon ciągną po niebie jakieś dżiny. Przeleciał nad koroną Przylądka Gibraltarskiego o kilometr wyżej i zatrzynał się nad pustkowiem suchego Basenu Alboran. - Teraz znowu spójrz pod skały - polecił Stein. - Tak głęboko, jak zdołasz. Powiedz mi, co widzisz. - Hm... Cienie tutaj mają takie wielkie zagięcie. Ogromne, w kształcie podkowy, leżące między Hiszpanią i Afryką. Szczyt podkowy skierowany jest do Atlantyku. Ale pęknięcia są tutaj zupełnie odmienne. Są mniejsze i rozchodzą się od ramion podkowy. A głęboko, głęboko pod nią jest coś gorącego... - Do diabła, trzymaj się od tego z dala! Teraz zaczniesz wysadzać na powierzchni. Na tym wschodnim zboczu, ale poniżej poziomu morza. Mniej więcej tam, gdzie jest pokład żółtej skały. Przyswajasz? Wbijaj się w głąb. Rupiecie odpychaj ze swej drogi. Wal w jaskinie. A potem wysadź w powietrze dach. Nie przejmuj się tym, by przecięcie było szerokie czy proste. Zwyczajnie kop głęboko i zdążaj w ogólnym kierunku tamtego drugiego, ukośnego uskoku, nad którym pracowałaś. Kiwnęła głową i odwróciła się do niego plecami. Błysnął przerażający wybuch światła, rozległ się trwający bez końca grzmot. Gdy dziewczyna zmieniała pozycję, gondola balonu chwiała się łagodnie, ale dwaj pozostali pasażerowie nie odczuwali fal podmuchu ani smaku kurzu. Płynęli bez szwanku, Felicja zaś waliła w ziemię, a gruz kipiał. Wschodni wiatr niósł proporce kurzu daleko nad Atlantyk. Dziewczyna ciskała piorun za piorunem psychoenergii w pomost lądowy, który na poziomie morza miał w najwęższej części ze dwadzieścia kilometrów. Wyrąbywała długą rozpadlinę, nigdzie szerszą ponad pięćdziesiąt metrów, chyba że wysadziła sklepienie jakiejś wielkiej jaskini, tworząc zapadlisko. Wybuchy obracały pozlepiane masy skalne w pył, który rozwiewały wiatry. Uderzała. Uderzała! Pięć kilometrów w głąb. I dziesięć. Wyrąbuj i odrywaj! Stwórz śluzę dla oczyszczających wód. Piętnaście kilometrów. Wybuch. Wybuch! Teraz wolniej, przez serce spróchniałego przesmyku. Dalej, tam gdzie oczekuje Atlantyk. Uderz. Uderz. Ostrożnie teraz, ale kontynuuj. Znajdź gdzieś potrzebną energię. W jakimś innym wymiarze, innym czasie? Kogo obchodzi, skąd bierze się siłę. Tylko skup się. Bij! Bij jeszcze. Jeszcze. I już tak blisko. A teraz... teraz... tak. Na wylot. Na wylot? Śmiech. Patrz, Felicjo Tonans, ignorantko, dziecko miotające pioruny myślowe! Popatrz, co zrobiłaś, gdzie nawaliłaś! Posuwając się na zachód pozwoliłaś, by rozcięcie stawało się coraz węższe, słabnąc. A teraz przebicie na wylot, gdy następuje, przynosi śmieszne rozczarowanie. Otwór znalazł się ledwie o metr od naturalnego poziomu morza. Atlantyk wpływa tam nieśmiało, ciurkając po szorstkim, gorącym dnie twojej niezdarnej rozpadliny. Długie miliony lat dzieliły teraźniejszość od chwili, gdy wody płynęły w tym kierunku, w stronę Pustego Morza... Co za dziwna droga... - Felicjo! Na litość boską! Musisz pokazać coś lepszego niż dotychczas... woda ledwie siusia! Wypoziomuj ten cholerny gradient! Felicja zwisła, nie wypuszczając z rąk linek balonu. Pęcherz ochronny osłabł. Wokół nich wzmagał się żar. Wraz z nim nadleciał zapach pyłu skalnego i stopionych minerałów. - Jestem zmęczona. Taka zmęczona, Steinie. - Dalej jazda z tym wszystkim! Skała podłoża jest rozerwana jak wszyscy diabli wzdłuż głównego uskoku. Nie ustawaj! Wal we frajera, ja ci to mówię! Skała rozpęknie się od ciśnienia wody, jeśli tylko przetniesz ją dość głęboko. Czy tego nie widzisz swoim przeklętym rentgenowskim okiem? Nie odpowiedziała, nawet nie zaklęła pod jego adresem, tylko zachwiała się lekko z zamkniętymi oczami, starając utrzymać się nagimi, brudnymi stopkami na wyściełanej poręczy gondoli. - Zrób to, ty wszechmocna suko! - wrzasnął na nią. - Nie możesz zatrzymać się ot tak sobie. Powiedziałaś, że możesz to zrobić! Boże... powiedziałaś, że możesz to zrobić! - Tak silnie drżał z wściekłości, przerażenia i wstydu, że pudło balonu zaczęło się trząść. - Och, jaki wstyd. Felicja powoli skinęła głową. Gdzieś można znaleźć potrzebną jej siłę. Wołaj o nią, szukaj jej. Poszukaj wśród tych infantylnych, asynergicznych iskier siły życiowej, które stanowią Umysł Ziemi Pliocenu. Dwie-w-Jednym (teraz dziwnie rozdzielone) odmawiają ci, czego się spodziewałaś. A Wielu-we-Wszystkim, jakże odległych, którzy dopomogli ci już na Rodanie, teraz wstrzymują się i próbują ci wskazać inny sposób. Ale ty już wybrałaś i tak ma być, i jest jeszcze jedno źródło energii, jakże promienne, jakże podobne do jutrzenki, które nie odwróci się od ciebie. Oto lepsza Jedność dla ciebie, tu jest siła, która wypełni cię po brzegi, do samego końca. Więc ją przyjmujesz. Energia nadpływa. Ujarzmiasz ją swą metafunkcją kreacji; ugniatasz, ściskasz, przekształcasz. A potem ciskasz ją w dół... Balon pozbawiony metapsychicznej tarczy odczuł całą potęgę fali uderzeniowej, która rzuciła nim wysoko i daleko. Ciała w gondoli poprzewracały się bezsilnie jak lalki ciśnięte na dekamolową powierzchnię, tłukąc się o ludzkie ciało i kości. Stein i Sukey, ogłuszeni, walczyli o utrzymanie się w trzęsącym się koszu. Nie mogli sobie pomóc nawzajem. Mocna powłoka zafalowała, uderzyła w gorący ruszt generatora, ale odbiwszy się nieprzypalona, zakręciła się w wirze powietrznym. Wznosząc się po spirali balon wreszcie wyrwał się z jądra wichury zjonizowanej turbulencji. Szkarłatna plama, unoszona jak latawiec, wygładziła się i przybrała pierwotny kształt. Balon płynął wysoko w rozrzedzonym powietrzu, powoli opadając do poziomu równowagi aerostatycznej. Stein ośmielił się wstać i wyjrzeć. W dole przewalał się wodospad zachodniego oceanu. Cały dym i pył unosił się nad Atlantyk, pozwalając mu łatwo dostrzec, co zostało zrobione. Wyrwa w przesmyku poszerzała się w oczach. Zdawało się, że brązowe i żółte skały po obu stronach rozpuszczają się jak kostki cukru pod naciskiem strumienia. Na wschodzie wody katarakty wlewały się do Pustego Morza frontem szerokim prawie na dziesięć kilometrów. Pokrywa mgły, szarobrązowa od zawiesiny pyłu, błocącego kropelki wody, skryła dno basenu Alboran. Usłyszał głos Sukey. Wstała na nogi i znalazła się obok niego. - Gdzie...? - zapytała. - Ona może umieć fruwać - odpowiedział. - Jak potrafił to Aiken. Spróbuj przez twój złoty naszyjnik. Nacisnęła ciepły naszyjnik, patrząc w dół na pasma zemsty, płynące na zachód przez rozdarty przesmyk. Jeśli nie zmieni się kierunek wiatrów przyziemnych, nikt w Muriah nie zauważy dymu. - Nie ma nic, Stein. Nic. Balon nadal opuszczał się. Udając, że jej nie usłyszał, przyjrzał się instrumentom pokładowym. - Trzy-pięć-dwa-osiem metrów, kierunek zero-dwa-trzy. Nad nami inny prąd powietrzny. Prawie bliski kierunku, w którym chcemy się udać. - Zaczął manipulować generatorem ciepła. - Steinie. Ja muszę zawiadomić Elżbietę. - Zgoda. Tylko ją. Nikogo więcej. Balon dotarł do strefy równowagi. Wskaźnik szybkości względem ziemi podał dane o ich posuwaniu się naprzód, ale mężczyźnie i kobiecie wydawało się, że trwają zawieszeni nieruchomo w czystym, błękitnym niebie. - Stein, ona nie odpowiada. Nie wiem, co jest nie w porządku! Moja zdolność telepatii nie jest bardzo silna, ale Elżbieta powinna móc odebrać wezwanie nadane na ludzką modłę... Wstrząsnął się nagle i chwycił ją za ramiona. - Ani mi się waż wołać innych! Wywinęła mu się. - Przestań, Steinie! Nie zrobiłam tego. Nikt inny nie mógł... - Spojrzała na niego rozszerzonymi oczami. Otwierał jeden ze schowków i coś wyjmował ze środka. - Och, nie - wyszeptała. - Kocham cię. Ale nie potrafisz się powstrzymać. Nawet gdyby Felicja nie przełamała tamy, potop musiałby nastąpić. Cały koszmar zostałby zmieciony. Elżbieta... jeśli nadal tam jest, uratuje się. Nie musisz się o nią martwić. Już nie musisz martwić się o nikogo z nich. Zimny metal dotknął jej szyi. Jego widok, jego ściągnięta cierpieniem lecz bezlitosna twarz wikinga zamgliły się od jej napływających łez. - Nie bój się - powiedział. - Tak będzie lepiej. Bardzo ostrożnie wsunął jedno z ostrzy stalowych nożyc pod jej złoty naszyjnik. Zaczai naciskać rączki. Dźwignie podziałały. Brede! - krzyknął jej umysł. - Brede! Przecięty naszyjnik odpadł, sprawiając ból. Ale nawet straciwszy go usłyszała odpowiedź. Miej spokojne sumienie Mała Córeczko wszystko zdarzy się tak jak przewidziano. ROZDZIAŁ SZÓSTY Drugiego Dnia Wielkiej Bitwy rozpoczęła się pierwsza bitwa na śmierć i życie: Powszechna Bijatyka, znana też jako Pojedynek Ludzi. W czasach nim otwarła się Brama Czasu, te wstępne walki służyły prezentacji talentów nowicjuszy spośród wojowników Tanu o szczególnych umiejętnościach. Ale teraz brali w nich udział tylko ludzie w szarych naszyjnikach. Setki gladiatorów płci męskiej i niewielka liczba szarych kobiet walczyło w bojach eliminacyjnych, w których dozwolone były wszelkiego rodzaju sztuki walki. Jedna z części rytualnego pola bitwy została podzielona barierkami na mniejsze boiska, aby widzowie mogli sycić się widokiem krwawych sportów z bliskiej odległości. Dla bukmacherów była to złota godzina. Ale gdy ogłoszono, że dwoje najwyższej rangi szarych wojowników zostało skreślonych z listy, rozległ się jęk ludzkich i tańskich fanów (a szczególnie uciekinierów z Finiah). Ani Stein, ani nikczemna Felicja nie znaleźli się na wykazach i nie wytłumaczono w żaden sposób ich nieobecności. Walki trwały od świtu aż do południa. Towarzyszyła im atmosfera wielkiego święta, kulminacją zaś były krwawe, powszechnie dostępne walki, symbolizujące poprzedni charakter tego wydarzenia. Zwycięscy szarzy, którzy nie odnieśli żadnych ran, usunęli się, by przygotować się do jutrzejszej Wielkiej Bijatyki, gdzie mieli dołączyć się do złotych, srebrnych i weteranów w szarych naszyjnikach w rytualnej wojnie, w której Tanowie zmagali się z Firvulagami. Sponiewieranych gladiatorów, którzy dobrze wywiązali się z zadania, odprowadzano do namiotów medycznych, gdzie pod opieką korektorów dołączali na oddziałach Skór do powracających do zdrowia dziewic bojowych. Garść ciężko poranionych przegranych, którzy jeszcze żyli, oraz tchórzy, zamykano w eleganckiej szklanej budowli, podobnej do zamkniętego wagonu kolejowego z baldachimem ze srebrnej i czarnej tkaniny, stojącego na południowym krańcu pola bitwy na tęgim rusztowaniu. Ściany miała przezroczyste i nietłukące. Teoretycznie reszta czasu Drugiego Dnia poświęcona była wyborowi dowódców bitwy poprzez manifestacje sił. Następnie Wrogowie rozdzielali się na końcową Ucztę Wojenną oraz inwokacje do Bogini przed rozpoczęciem walki o świcie. W praktyce wszyscy wielcy dowódcy byli wybrani już setki (a nawet tysiące) lat wcześniej i teraz tylko występowali, by stawić czoło jakimkolwiek parweniuszom, którzy ośmieliliby się uzurpować ich przywileje. Jeśli następowało wyzwanie, obie strony powinny natychmiast przystąpić do manifestacji swych władz metafizycznych, które podlegały ocenie przez drużynę bojową własnej rasy. Dzierżący stanowisko championi posiadali także przywilej żądania pojedynku z przeciwnikami zarówno przy użyciu broni jak metafunkcji w każdym momencie Wielkiej Bijatyki. Jako całkowicie przegrani w zeszłorocznej Bitwie, Firvulagowie pierwsi przedstawili swych dowódców. Trybunę królewską poszerzono o znacznie większe Podium Wyzwań, zaś obaj królowie i niewalcząca szlachta zasiedli znacznie głębiej, poza zasięgiem jakichkolwiek przypadkowych ciosów. Zakładano, że rywale ograniczą uderzenia psychoenergetyczne tylko do swych przeciwników. Ale zdarzały się już wypadki, więc oddział wyczarowujących osłonę, wybranych spośród szeregów Gildii Psychokinetyków, zajął pozycję na obwodzie estrady, by ochronić tłum zgromadzonych niewidzialną ścianą. Następnie tański Mistrz Ceremonii Sportowych przedstawił Wielkich spośród Firvulagów, którzy po prostu występowali, a potem wycofywali się przy oklaskach trójrasowego zgromadzenia, gdy z szeregów nie zgłoszono żadnego wyzwania. Prezentacja dowództwa Firvulagów przebiegła szybko, prawie niedbale. Medor, Ayfa, Galbor Czerwona Czapka. Skathe, Nukalavee Bezskóry, Tetrol Miażdżyciel Kości, Bies Czwórkłowy, Betularn o Białej Dłoni i wreszcie Sharn-Mes, wszyscy otrzymali swoje brawa i wycofali się nie usłyszawszy wyzwania. Na koniec, co było ogromnym lecz całkowicie oczekiwanym złamaniem tradycji ubiegłych nieszczęśliwych lat, król Yeochee ogłosił imię Mistrza Bojów Firvulagów. Nie został nim Sharn Młodszy, który spełniał tę niewdzięczną rolę przez ubiegłe dwadzieścia lat, lecz Pallol Jednooki we własnej osobie. Stary, drażliwy Pierwszy Przybyły, gigantyczna postać w obsydianowej kolczudze i monstrualnym hełmie z grzebieniem, wstąpił na Podium Wyzwań nagradzany burzliwymi oklaskami. Było wielu - Tanów, Firvulagów jak również ludzi - którzy nigdy nie widzieli manifestacji jego mocy. Teraz, gdy po długiej nieobecności wrócił do Bitwy, byli tacy, którzy żartowali, że jego zdolności zapewne musiały zwiędnąć od nieużywania. Nikt nie ośmielił się rzucić mu wyzwania, ale będąc tu formalnie neofitą, obowiązany był zademonstrować swą podstawową metazdolność przed zgromadzonymi na polu. Pallol stał na szeroko rozstawionych nogach, wyrzuciwszy w górę pokryte kolcami ramiona. Odchylił się do tyłu tak, że zdawał się patrzeć wprost na wysoko stojące słońce. Przyłbicę miał nadal opuszczoną, lecz uciszeni widzowie wiedzieli pomimo tego, że miał nie jedno oko, lecz dwa. Prawe było normalną gałką oczną z tęczówką zabarwioną na czerwono. Lewe, niezgłębionego koloru, zwykle osłonięte łatą, teraz ponad wszelką wątpliwość było otwarte i przerażające. Chmury, wezwane straszliwą siłą kreacji starego ogra, zmaterializowały się na niebie. Były grube, ciemne i zwieszały się nisko, a w ich wnętrzach pojawiały się niezwykłe, czerwone błyskawice. Potwór w czarnej zbroi stał nieruchomo. Z jego własnej woli przyłbica hełmu otworzyła się wolno. Dwa purpurowe palące wyładowania spadły z chmur prosto w otulone rękawicami dłonie Pallola, a towarzyszył im ostry huk gromu. Z otwartego hełmu strzelił w górę szkarłatny promień spójnego światła, wybijając w chmurze tunel z taką łatwością, jak pocisk armatni przebija stertę śniegu. Słońce oświetliło Oko Pallola. Jego przyłbica zamknęła się. Niebo rozjaśniło się i stało się niebieskie. - Slitsal, Pallol! - zakrzyczało rycerstwo Firvulagów. - Slitsal, Pallol Mistrz Bojów! Slitsal! Król Yeochee wstał z tronu i ryknął: - Zatwierdzamy Pallola Jednookiego jako Mistrza Bojów, by bronił naszego honoru rasowego w tej Wielkiej Bitwie! W ten sposób zakończona została manifestacja siły Firvulaga, Tanowie zaś przygotowali się do zajęcia z kolei miejsca na Podium Wyzwań. W zeszłym roku, w tej fazie procedury wielu widzów spośród Małego Ludu zdradzało tendencję do niegrzecznego znikania, odczuwając o tej porze dnia dziki głód oraz omdlewając w swych zbrojach lub ciężkiej odzieży od upału pod śródziemnomorskim słońcem. Lecz tym razem Firvulagowie pozostali na miejscach. Plotki obiecywały szerokie przetasowanie wśród hierarchii Tanów i nikt z Małego Ludu nie chciał pominąć takiej rozrywki. Sprawy rozpoczęły się zupełnie spokojnie, gdy najniżsi rangą w Wielkich Tanu wstępowali na podium wśród oklasków. Bleyna, psychokinetycznej hybrydy, nikt nie wyzwał, po nim pojawił się Alberonn Pożeracz Umysłów, następny mieszaniec, który zasłużył na miejsce przy Wysokim Stole dzięki mistrzostwu kreacyjnemu w bitwie. Następnie wystąpili Lady Bunone Nauczycielka Wojny w srebrno-zielonej zbroi i hełmie w kształcie dziobu sokoła, oraz Tagan Lord Mieczów. Ci dwoje byli bezpośrednio odpowiedzialni za szkolenie wojowników w szarych obręczach i najgłośniej oklaskiwani przez ludzi i hybrydy z tłumu. Po specjalistach walki przyszła kolej na Prezydentów Gildii. Ci, zgodnie ze starodawnym obyczajem, mogli wydelegować w swym imieniu do Bitwy zastępcę, jeśli nie mieli ochoty osobiście wystąpić na polu walki. Jednak jakiekolwiek rzucone im wyzwanie powinno było z zasady doprowadzić do manifestacji mocy. - Prezes Gildii Korektorów, Dionket Lord Uzdrowiciel! - ogłosił Mistrz Ceremonii Sportowych. Nie uzbrojona i z pustymi rękami, chuda postać w prostych szkarłatno-białych szatach weszła na podium. - Czy zgłoszono wyzwanie? Nie. Dionket wykonał gest i wysoki wojownik w rubinowej zbroi pojawił się i stanął obok niego. - Deleguję Lorda Culluketa Królewskiego Interrogatora jako Drugiego Korektora, by w Wielkiej Bitwie bronił honoru naszej Gildii. Obaj wracali na swe miejsca wśród wiwatów Tanów i ludzi. Firvulagowie buczeli szyderczo. - Prezydent Gildii Psychokinetyków, Nodonn Lord z Goriah! Wystąpiła różowo-złota postać, nie po to, by żądać przywództwa jako Lord Psychokinetyk, lecz oczekując wyzwania. Oczywiście nikt go nie rzucił. Wobec tego jako Drugiego wydelegował swego brata Kuhala Ziemiotrzęścę, ponieważ sam miał wystąpić w roli Mistrza Bojów. Gdy schodzili z podium, radosne okrzyki Tanów były głośniejsze, ludzi wyraźnie przyciszone, zaś buczenie Firvulagów brzmiało jeszcze złośliwiej. - Prezydent Gildii Poskramiaczy, Sebi-Gomnol Lord Poskramiacz! Hałas tłumu ucichł jak nożem uciął. Król Thagdal w płonącej diamentowej zbroi powstał z tronu. - Nasz drogi syn Sebi-Gomnol odszedł w pokoju na łono Tany, wobec tego ogłaszamy, iż prezesura Gildii Poskramiaczy wakuje i wzywamy aspirujących do niej, aby wystąpili do manifestacji mocy. Szafirowy tytan Imidol wstąpił na podium przy akompaniamencie radosnego wycia Tanów. A po nim pojawiła się druga wysoka postać, w niebieskiej zbroi okrytej płaszczem i kapturem z matowobrązowego brokatu. Mistrz Ceremonii Sportów odchrząknął. - Przerażający Królu i Ojcze! Szlachetna drużyno bojowa Tanów! Oto przed wami stoi jako aspirant Lord Imidol... Oklaski i gwizdy. - ...oraz Leyr Banita, poprzednik Sebi-Gomnola jako prezydent Gildii Poskramiaczy. Gdy brązowa tkanina opadła, wśród Tanów i Firvulagów dały się słyszeć równocześnie westchnienia i wycie. Obalony Lord Poskramiacz stał skromnie obok nachmurzonego, młodego rywala. Przez długą chwilę Thagdal milczał. Oczywiście wiedział, na co się zanosi. Tysiące lat temu, na dalekiej Duat, inny obalony i wygnany Wielki ośmielił się popróbować powrotu, istniał więc precedens. - Czy będziecie manifestować siły tu i teraz, czy też będziecie się pojedynkować? - zwrócił się król do rywali. Imidol, który miał do tego prawo jako zasiadający u Wysokiego Stołu, odpowiedział pierwszy: - Będziemy pojedynkować się podczas Wielkiej Bijatyki w chwili, którą Bogini spodoba się wybrać. Widzowie Tanu zaklaskali z wyraźnym przymusem, natomiast Mały Lud zakrzyczał radośnie i zaskrzeczał na widok oczywistych objawów zmieszania w szeregach Wroga. Dwaj poskramiacze w błękitnych zbrojach wycofali się. - Prezydent Gildii Kreatorów, Aluteyn Mistrz Rzemiosł! Stary, otyły Tanu w nabijanym drogimi kamieniami kaftanie wystąpił na przód, Mistrz Ceremonii zaś obwołał zaproszenie do ewentualnego wyzwania. W milczeniu, które nastąpiło, słychać było tylko chrapliwe krakanie przelatujących w górze mew. Lekki wschodni wietrzyk odgarnął z kamiennej twarzy Aluteyna srebrno-cynobrowe włosy i długie wąsy. Tanu wlepił wzrok w przestrzeń nad głowami ogromnego tłumu, zdając się kontemplować widok bladej laguny, której drobne fale nieszkodliwie chlupotały o brzeg Białosrebrnej Równiny. - Wyzywam - powiedziała Mercy. Ciżba zrobiła jej przejście. Mercy weszła na podium, stanęła twarzą do Aluteyna. Ze względu na przyjęte formy towarzyskie miała na sobie leciutką paradną zbroję błyszczącą jako srebro, całą pokrytą wzorcami z zielonej emalii i inkrustowanej szmaragdami. Na głowie nosiła jedynie wąski diadem ze szmaragdów, jej wspaniałe rude włosy rozwiewały się swobodnie. - Przerażający Ojcze! Lordzie Kreatorze! Szlachetna drużyno bojowa! - zawołał Mistrz Ceremonii. - Oto stoi przed wami, wyzywając Lorda Aluteyna, Lady Mercy-Rosmar z Goriah, żona Nodonna Mistrza Bojów. - Czy odbędziecie manifestację - spytał Thagdal - czy też będziecie się pojedynkować? - Ja zamanifestuję - oświadczył Aluteyn Mistrz Rzemiosł. - Niechaj Kral zostanie przyniesiony. Ceremonialny kocioł, który personel Gildii Kreatorów trzymał zakryty na jednym ze skrajów podium, został ustawiony pomiędzy Mercy i Akuteynem. Zbiegowisko Firvulagów prawie straciło resztkę panowania nad sobą, przyciskając się tuż do podium po swej stronie pola i wybuchając grzmotem pogardliwego jazgotu, poryków i głuchego, basowego buczenia, które wznosiło się crescendo całotonową gamą. Wielokrotnie potrząśnięto łańcuchem milczenia. Wreszcie Mercy mogła przemówić. - Ja, Mercy-Rosmar, wzywam Aluteyna Mistrza Rzemiosł, by zniszczył, jeśli potrafi, kreację, którą tu przed wami objawię. Kobieta i starzec stali twarzą w twarz po dwóch stronach ogromnego kotła, wyciągnąwszy przed siebie ramiona. Z okrytych rękawicami palców Mercy zaczęła wypływać emanacja podobna do tęczowej pajęczej przędzy. W odpowiedzi na to z dłoni Mistrza Rzemiosł wytrysnął potok czerni, omotując nie tylko mały, barwny wir, lecz również samą Mercy i cały kocioł. Teraz widzowie Tanu wydali triumfalny okrzyk, ludzie w naszyjnikach oraz Firvulagowie stękali i syczeli. Czarna fala przybrała postać atramentowej, amebo-watej plamy. Pod nią skraj platformy najbliższy Firvulagów zaczai syczeć i buchać płomieniami, jak gdyby jakiś ektoplazmatyczny kwas zaatakował biały kamień. Psychokinetycy gestami nakazali Małemu Ludowi, by się wycofał. Aluteyn zaśmiał się gromko. Ale oto wewnątrz czarnej masy coś zapłonęło jak pojedyncza zielona gwiazda, przeświecająca przez mgławicę czarnego pyłu. Czerń zaczęła się rozwiewać. Zza niej wyłoniła się Mercy, unosząca się w powietrzu ponad rozsypującą się platformą, a obok niej stał kocioł. Kobieta świeciła coraz jaśniej. Jej tęczowy wir zanurzył się w głąb Krala, powodując, że wewnątrz coś zaczęło połyskiwać i podzwaniać. Czarna fala chlusnęła do tyłu, zagrażając swemu twórcy. Aluteyn wrzasnął. Coś ogromnego, jak utkany z nocy młot, uderzyło, by zmiażdżyć Mercy i Krala. Ale ta kreacja Mistrza Rzemiosł, podobnie jak poprzednia, rozpadła się bezsilnie. Teraz z kotła wynurzyło się stworzone przez Mercy tęczowe tornado i zaczęło rosnąć, aż stało się czterokrotnie wyższe niż Lord Kreator. Pojawiły się w nim gęstniejące plamy wielobarwnego światła. Aluteyn chwycił je w potężną czarną sieć i łomotał w nie psychoenergią, próbując wcisnąć je na powrót do kotła lub zwrócić przeciw kobiecie. Ale wir umknął mu. Rozrósł się i zestalił wysoko ponad głowami tłumów... I wówczas na wszystkich: Tanów, Firvulagów i ludzi, spadła manna z nieba. Powietrze stało się gęste od miękkiego gradu tęczowych baniek. Były ich niezliczone tysiące. Chwytane w rękę i otwierane wypuszczały z siebie słodycze, mrożone owoce, małe pożywne ciasteczka i, jak z rogu obfitości, wszelkie inne jadalne delicje, powitane z uniesieniem entuzjazmu przez wygłodzonych widzów ze wszystkich trzech ras. - Slonshal, Rosmar! Slonshal, Rosmar Lady Kreator! Slonshal! Stała spuściwszy oczy. Całkowicie naprawiła podium. Jedną odzianą w srebro dłoń złożyła na brzegu pustego kotła. Gawiedź ciągle wrzeszczała i chwytała zdobycz, bo nigdy jeszcze żaden kreator podczas Wielkiej Bitwy nie stworzył w pełni dotykalnej substancji organicznej, która trwała, zamiast szybko obrócić się w nicość. (Astralne przekąski Mercy bynajmniej nie były iluzją, żołądki tłumu o tym zaświadczały!) Tak więc jej talent powitano nie tylko dla jego nowości, ale i dla wartości praktycznej. - Deleguję - powiedziała wreszcie cichym lecz wyraźnym głosem - Lorda Velteyna z Finiah jako Drugiego Kreatora, by bronił honoru naszej Gildii w Wielkiej Bitwie. Kontyngent Tanów podniósł taką wrzawę, pozdrawiając wyzutego ze swej posiadłości, byłego władcę miasta, że niewielu dosłyszało drugą część przemówienia Mercy. - I wzywam Aluteyna, byłego Prezydenta Gildii Kreatorów, by wybrał pomiędzy wygnaniem z tej szlachetnej drużyny lub ofiarą życia dla naszej współczującej Bogini. - Wybieram ofiarę - oświadczył wyniośle Aluteyn. Prawie nie zauważony oddalił się dumnym krokiem, bez żadnej eskorty, do Wielkiej Retorty i dołączył do czekających wewnątrz pozostałych skazańców. Mayvar Twórczyni Królów nie spotkała się z niczyim wyzwaniem jako przywódczyni Gildii Telepatów. Nikt nie zdziwił się, gdy wyznaczyła Aikena Druma na dowódcę wojowników Gildii, a nie wybraną przez Zastęp wojowniczkę Riganone. Wreszcie pokazał się na skraju podwyższenia Wielki Król Thagdal, ogłaszając, iż Mistrzem Bojów rasy Tanu jest Nodonn i na tym manifestacje zakończono. Z ostatnim gromowym wiwatem tłum rozproszył się, podążając do dwóch miast namiotowych, ustawionych po obu stronach Studni Morza. Tam resztę dnia i większość nocy miano spędzić na ucztowaniu, pijaństwie i rozrywkach, aż ze świtem rozpocznie się Trzeci Dzień Wielkiej Bitwy i wstępne potyczki rytualnej wojny. Około ośmiuset kilometrów na zachód od Białosrebr-nej Równiny skorpiony, pająki i żyjące na alkalicznych równinach ponad basenem Alboran mrówki, topiły się milionami. Małe latające drapieżniki, jak osy czy krwiożercze muchy, przeżyły nieco dłużej, trzymając się przed czołem napływającej słonej fali, póki nocny chłód nie obciążył błon ich skrzydełek skraplającą się wilgocią i nie zmusił do upadku. ROZDZIAŁ SIÓDMY Do wschodu słońca brakowało tylko paru minut. Armie stały naprzeciw siebie, na pozycjach i w gotowości. Przytłaczająca większość Firvulagów była jak zawsze pieszo, tańcząc i skacząc niezdyscyplinowanym tłumem, jak wielkie owady w czarnych zbrojach, wokół wybranych przez siebie dowódców. Sztandary z herbowymi twarzami, przystrojone w festony pozłacanych czaszek, podskakiwały w miejscu, prowokując Wroga, by je pochwycił. W ten bowiem sposób, jak również wedle ilości zdobytych głów, oceniano, która strona odniosła zwycięstwo w Wielkiej Bitwie. Mały Ludek uzbrojony był w czarne, błyszczące miecze, nabijanie kolcami pałki, łańcuchowe cepy bojowe oraz halabardy z dziwacznie ukształtowanymi ostrzami. Firvulagowie nie mieli łuków, strzał ani innej broni miotającej. Ta bowiem, podobnie jak dosiadanie wierzchowców bojowych, była sprzeczna z ich tradycjami bitewnymi. Wielu uzbrojonych było we włócznie, lecz przyzwyczajeni do rzucania nimi we Wroga, a nie do dźgania, mało przyczyniali szkody potężnie opancerzonym tańskim jeźdźcom i wierzchowcom. Niektórzy spośród Firvulagów nie oparli się chęci zmieniania postaci w oczekiwaniu na Bijatykę. Ze środka kohorty dowodzonej przez Karbree Robaka wyskoczył w górę upiorny uskrzydlony wąż. W innej części pola smrodliwa eksplozja zwiastowała pojawienie się cyklopiej okropności, chlapiącej na sól obrzydliwym ichorem, co wywołało u jego oburzonych towarzyszy broni sprośne protesty. Tuż przy skraju ugrupowania obok brzegu laguny potoczyła się podskakując bezkształtna masa żółtawozielonej protoplazmy wyjącej jak oszalałe organy parowe. Wojsko Tanów stanęło naprzeciw tej hałastry trollów z godnością i splendorem. Pierwsze szeregi stanowiły oddziały szaronaszyjnikowej kawalerii w zbrojach/z brązu i szkła, pod wielobarwnymi proporcami, oraz ludzie na rydwanach. Wszyscy uzbrojeni byli w łuki, oszczepy i broń sieczną, reagując natychmiast na mentalne rozkazy swych oficerów spośród hybryd i ludzi w złotych naszyjnikach. Za nimi pięć wielkich batalionów z pięciu gildii metapsychicznych siedziało na chalikach, a zarówno jeźdźców jak wierzchowce spowijała prawie fluoryzująca jasność. Większość stanowili w tych formacjach poskramiacze i psychokinetycy, kreatorzy byli nieco mniej liczni, telepaci zaś i walczący korektorzy stanowili najmniejsze jednostki, ponieważ podczas tej części Wielkiej Bitwy większość z nich odgrywała rolę jedynie pomocniczą. Kontyngenty z różnych tańskich miast skupiały się wokół lokalnych championów niosących sztandary, które nie powinny były wpaść w ręce Wroga. Niektórzy rycerze o wysokiej reputacji mieli własnych popleczników, zarówno Tanów jak ludzi. Prócz złotych i srebrnych byli wśród nich liczni szarzy w szklanych zbrojach, którzy sprawdzili się w Powszechnej Bijatyce. Później, w miarę rozpalania się bitwy, zmieszają się grupy regionalne, a nawet przedstawiciele gildii, ponieważ wojownicy skupią się pod sztandarami bohaterów, którzy wykażą najwyższą waleczność, a także największą zdolność tworzenia potężnych, mentalnych osłon obronnych. W tej wczesnej fazie osoby krwi królewskiej oraz generałowie zarówno Tanów jak Firvulagów trzymali się z dala, by obserwować i oceniać strategię stron oraz chwalić godne uwagi wyczyny. Nad Wielką Laguną niebo było złote. Gdy ukazał się górny skraj tarczy słonecznej, pojawił się jaskrawy zielony blask, który trwał pełne dwadzieścia sekund, nim rozpłynął się w oślepiającej bieli. - Omen! Omen! - Horda Firvulagów, skrzecząc jak banshee, skoczyła naprzód. Ich opancerzone stopy zagrzmiały takim łoskotem, że sól zadrżała. Tanowie czekali z aroganckimi minami w zwartych, tęczowych szerokich, wysoko uniósłszy sztandary i ściągnąwszy wodze chalików. Blask słońca przybierał na sile. Nodonn Mistrz Bojów wzniósł się w powietrze wraz ze swym pancernym rumakiem bojowym, rywalizując jasnością ze słońcem. Jego umysł i gromowy głos rozbrzmiały starodawnym okrzykiem bojowym Tanów: - Na bardito! Zagrały szklane trąby trzymane przez wojowniczki. Siedem tysięcy inkrustowanych drogimi kamieniami tarcz zadźwięczało niby dzwony, gdy uderzono w nie płazem vitrodurowych mieczy. Dzikie wycie Firvulagów zagłuszył okrzyk wysokich egzotów i ich ludzkich sprzymierzeńców. - Na bardito! Na bardito taynel o pogekóne! Naprzód, bojownicy Wielobarwnego Kraju! Armie zderzyły się, rozpoczynając trzydniowe starcie zmasowanych umysłów i broni. Hałas ich spotkania mogli usłyszeć daleko, na Górze Bohaterów, ci którzy mieli uszy do słuchania. - Tego roku będzie inaczej! - obiecał Sharn-Mes Pallolowi. Mistrz Bojów Firvulagów, okryty iluzyjnym przebraniem monstrualnej czarnej wydry o sześciu nogach, płonących kłach i pazurach oraz skrzącym się opalem wielkości półmiska, zakrywającym jego Oko, nie ukrywał sceptycyzmu. Ale przecież nie było go w Finiah! Młody i stary generał, otoczeni adiutantami i bliskimi przyjaciółmi, zza potężnego ekranu osłaniającego przyglądali się pierwszym potyczkom. Ale gdy upłynęła ich pierwsza godzina, nawet Pallol musiał przyznać, że Mały Lud zachowuje się znakomicie. Dało się wyczuć, że przejęty jest wspaniałym, nowym męstwem. Ich duch umocnił się walką w Finiah, więcej - uczynił ich otwartymi na nowe idee. Sharn, odziany w kształt trzymetrowego skorpiona-albinosa, półprzeźroczystego jak wosk, ze świecącymi organami wewnętrznymi, posłużył się telepatią, by wskazać zbliżającą się akcję bojową. - Już podchodzą do nas, Mistrzu Bojów. Ale koniec z taktycznymi odwrotami. Tylko przyjrzyj się naszym chłopcom, gdy zaszarżuje kawaleria Motłochu! Oddział szaroobrożowców przygalopował błyskawicznie, gotów rozciąć i zdeptać zwartą falangę około sześćdziesięciu Firvulagów, którzy zdawali się zgodnie ze swym zwyczajem uparcie i daremnie trwać w miejscu. Ale teraz, gdy łomoczące szpony wierzchowców już miały uderzyć w zmasowane czarne tarcze, piechurzy rozproszyli się i schyleni pobiegli pomiędzy wielkie zwierzęta, tnąc ich nie osłonięte zbroją brzuchy berdyszami lub podcinając toporami wrażliwe ścięgna nóg chalików. - Niech mnie diabli! - krzyknął Pallol. Szarża szaroobrożowców rozpadła się. Okaleczone lub śmiertelnie poranione wierzchowce zrzucały swych jeźdźców, a potem oszołomione wrzeszczały i potykały się o własne wylewające się jelita, by w końcu paść. Jeszcze trzeba było dawać sobie radę z wyrzuconymi z siodeł ludźmi, ale w walce wręcz przeważający liczbą Mały Lud miał znaczną przewagę, nawet gdy szarzy często bywali silniejsi fizycznie i zmuszani do walki aż do śmierci przez swych niosących chorągwie oficerów. Wśród starcia migotały wizje walczących goblinów oraz innych upiorów i zjaw. Eter pulsował od obrzydliwych projekcji mentalnych. Człowiek o złotym naszyjniku w błękicie poskramiacza zdołał obalić i posiekać na śmierć pół tuzina Firvulagów, nim znikł pod stertą zwalających się na niego siłaczy-niziołków. Lecz i tak widać było jasno, kto ma teraz przewagę. - Ten manewr z rozwalaniem brzuchów nie jest taki zły - musiał przyznać Pallol. - Ludzie posługiwali się nim w Finiah - rzekł Sharn. - Była to innowacja wprowadzona przez jakiegoś metalowca spośród Motłochu, który przyjął ad hoc rolę dowódcy. Później powiedział, że tego rodzaju taktyka była tradycją wśród członków jego pierwotnej grupy etnicznej. Zaś kaleczenie zaproponowała, co zdumiewające, święta kobieta Motłochu. Widziała, jak posłużyła się nim okropna Morigel mordując Epone. - Morigel? Kruk...? Och, masz na myśli tego potwora w ludzkiej skórze, Felicję. - Pallol potrząsnął swą dziką głową mięsożercy. - Te niech będą dzięki, że jest ona nieobecna. Krążą plotki, jakby wymykała się z łap Przystojnego Culla i odleciała wielką kulą płonącą czerwienią krwi. Cholerne zabobonne pierdoły! Lecz obojętnie gdzie uciekła, mam nadzieję, że tam zostanie. Firvulagowie zakończyli masakrę oddziału kawalerii i unieśli na ostrzach pik trzydzieści odrąbanych głów, nadal w brązowych, grzebieniastych hełmach. Jedna z nich, w burgundzkim hełmie z niebieskiego szkła i z ubłoconym złotym pióropuszem, tkwiła na grocie sztandaru swego właściciela. Przyłbica hełmu była otwarta, a martwe oczy zdawały się patrzeć na skrwawiony, lazurowy proporzec z lekkim zdumieniem. Falanga Małego Ludu podbiegła do grupy dowódców. - Manifestuj, Mistrzu Bojów! - zawyły karły tańcując wokół Pallola i Sharna. - Manifestuj... jak za dawnych, dobrych dni! - Chłopy... Jestem z was dumniejszy niż sam diabeł! - zarechotała demoniczna wydra, z trudem przełykając przez ściśnięte gardło. - Jeszcze jak dla was zamanifestuję! Podniósł opałową pokrywę swego Oka i odarł chwiejące się głowy do gołej kości. Czaszki odleciały, wirując jak strumień meteorów tuż nad grotami pik wiwatujących wojowników, a potem opadły na ziemię, układając się w piramidę za linią autową. Znieważony sztandar zatknięty był na jej szczycie. Wszystkie co do jednej były teraz pokryte błyszczącym złotem, gotowe do zebrania przez opiekunów trofeów. - Slitsal, Pallol - zaskowytała falanga. Wymachując świeżo oczyszczoną bronią wojownicy odbiegli, szukając następnej potyczki z Wrogiem. Bezładną kupą leżały dwa ciała Firvulagów i jedna istota ludzka, tylko udająca martwą. Człowiek modlił się, by móc wytrzymać do zachodu słońca, gdy wzrosną szansę dezercji. Raimo Hakkinen z wielką ostrożnością znów sięgnął w okolicę swego wystającego zadka. I znowu rozległo się tylko głuche brzęknięcie szklanołuskiej rękawicy, zderzającej się z elastycznymi płytami spódniczki chroniącej jego tyłek. Do diabła! Znów zapomniał. Nie miał tylnej kieszeni. Nie było piersiówki dobrej, starej Demerary z Hudson Bay. Nie było nawet wody. Nic do picia, jeśli nie miało się chęci na krew. Ze szpary wentylacyjnej w przyłbicy jego średniowiecznego hełmu z różowego szkła dobiegł cichy szloch. W tumulcie otaczającej go bitwy nikt go nie dosłyszał... Oczywiście zniewoliły go psychicznie. Te chichoczące tańskie diablice wyciągnęły go z Bankietu Wojennego i obdarły do naga jego biedne, wychudzone ciało w samym środku salonu wystawowego płatnerza, równocześnie szukając stosownego dla niego ubioru psychokinetyka. Szary gospodarz lokalu drwił z niego, ubierając go najpierw w bieliznę: bawełniany podkoszulek i majtki, następnie wspaniale skonstruowany komplet wyściółki ze ściśle tkanej gazy, w którą wetkane były plastikowe banieczki wielkości grochu. Wyściółka dawała pełną ochronę, była przewiewna i ważyła tylko kilka gramów. Sześć egzotek własnoręcznie przymocowało na nim wszystkie ruchome płytki z różowego, inkrustowanego złotem szkła, opowiadając mu, jaki będzie dzielny i jak chwalebnie będzie sobie poczynał na Białosrebrnej Równinie. Zakuty w zbroję aż po szyję musiał przed nimi uklęknąć, one zaś szyderczo pasowały go na rycerza, uderzając w ramię wielkim mieczem z różowego vitroduru i nadając tytuł „Lorda Raimo". Następnie zmusiły go do zaspokojenia ich wszystkich w jedyny sposób, jaki mu pozostał. Po tym upokorzeniu wsadziły mu na głowę wspaniały hełm z kitą, przypominający raczej zydwestkę z przyłbicą, wsunęły mu miecz do wiszącej u boku pochwy i szturchańcami wypchnęły na zewnątrz, gdzie czekało narowiste, opancerzone chaliko, gotowe ponieść go do bitwy. Chaliko miało sierść ufarbowaną na ostry kolor fuksji z gryzącą żółtą grzywą i włosami u pęciny, w parodii barw heraldycznych Gildii: różu i złota. Gdy kobiety teleportowały go na siodło, ledwie zdołał chwycić wodze, nim wielka bestia stanęła dęba, prawie zrzucając go na łeb na szyję do tyłu. W jakiś sposób utrzymał się na pokładzie, a w nagrodę poczuł przez swój srebrny naszyjnik sześć oddzielnych łupnięć rozkoszy. Z obozu Tanów całą siódemką pokłusowali na Równinę, dołączając do ogromnej parady obsypanych biżuterią bojowników i ich sympatyków, zdążających strumieniem wzdłuż oświetlonej pochodniami i udekorowanej chorągwiami alei. Był przedświt. Sześć pań odegrało pięknie zestrojoną symfonię na jego obwodach przyjemności, by naładować go euforią. Gdy zaś dotarli do terenu zbiórki przy polu bitwy, nagle przerzuciły pobudzenie na podwzgórze, ładując weń adrenalinę i szaleńczą wrogość wobec Wroga - Firvulagów, który czyhał w mroku bliżej niż o kilometr. Dołączył do szeregu bratnich psychokinetyków z Muriah w srebrnych naszyjnikach, odrzucony po dziurki w nosie zapałem bitewnym. Następnie armia przez całą godzinę czekała na miejscu. A z upływem czasu i po wycofaniu się kobiet daleko poza linię autową jego szał zaczął słabnąć, natomiast górę brało to, co mu pozostało ze zdrowego rozsądku. Odkrył, że tańskie wiedźmy zapomniały przekazać sterowanie swą męską zabawką Kuhalowi, Pianowi czy któremukolwiek z pozostałych oficerów batalionu psychokinetyków. Był nieskrępowany! Nikt nie poskramiał go więcej! Gdy wreszcie zatrąbiono do szarży, on zaś ruszył z miejsca galopem, wymachując mieczem wraz z ogarniętą amokiem ciżbą i wrzeszcząc obu głosami, był lodowato trzeźwy, a jego oszukiwany przez tańskie babki umysł śmiertelnie przerażony. Z początku uratowało go chaliko. Pomimo swego złośliwego charakteru był to dobrze wyszkolony rumak bojowy i wiedział, jak bić pazurami, gdy tylko podbiegał którykolwiek z piechoty Firvulagów. Raimo szarżował w środkowym szwadronie Tanów, pomiędzy elitą szaroobrożowców i wspaniałymi szeregami prowincjonalnych championów. Gdy znalazł się w gąszczu bitwy, wokół dość było kurzu, zmieniania kształtów i wstępnej rąbaniny, by zająć jego chwilowych kompanów wszystkim - poza nim. Był czas, aby pomyśleć o ucieczce. Zakręcił się w miejscu tnąc mieczem powietrze i skrywając się za swą tarczą, gdy złudne potwory zaczęły wznosić się w słabym świetle wschodzącego słońca. Fale generowanego przez Firvulagów strachu wirowały wokół niego, mieszając się z jego własnym, prywatnym lękiem. Przedzierał się przez koszmarną wrzawę, wśród której kombatanci obu armii na moment pojawiali się i znikali „z nadwerężonego holoprojektora. Jeden tylko aspekt wojny był nieubłaganie rzeczywisty: bezgłowe ciała, głównie ludzi i Firvulagów, i zdychające zwierzęta, plamiące sól lepkim szkarłatem i gorącymi ekskrementami. Jeden tylko raz podniósł przyłbicę i rzygnął dyskretnie, by nie przestrszyć swego wierzchowca. Większość czasu wielka bestia zużywała na ostrożne przechodzenie wśród trupów, natomiast Raimo próbował kierować nią w stronę wschodzącego słońca, wyglądającego jak wycięty z papieru, biały dysk, grubo przesłonięty pyłową mgiełką. W tej stronie znajdowało się wschodnie ramię laguny. Gdyby dotarł do brzegu, może zdołałby zwinąć którąś z łodzi Firvulagów. Jeśli zaś jego prawie wyczerpana psychokineza zachowała jednak parę watów energii, mógłby dotrzeć do wyspy Kersic. Szczęście. Tylko odrobina szczęścia. Czy nie zasłużył na nie po wszystkich tych miesiącach piekła na życia? Tylko tak dalej, koniku, i kop! Kop jak wszyscy diabli tych małych zasrańców, gdyby do nas podeszli! Chaliko dzielnie walczyło. Firvulagowie zaś, jak odkrył Raimo, tylko ciskali oszczepami, nigdy zaś nie używali łuków ani strzał, tak więc był całkiem bezpieczny za swą tarczą w wysokim siodle, póki... Coś wyglądającego jak gigantyczny, purpurowy pająk wypadło zza osłony kurzu i skoczyło za niego. Jedną z kończyn wepchnęło pod tylną płytę pancerną, osłaniającą podogonie chalika. Zwierzę wydało ogłuszający wrzask i runęło do przodu, wbite na jakąś długą, przypominającą pal kończynę. Raimo został wysadzony z siodła i padł na ziemię z dźwiękiem rozbijanego ksylofonu. Ujrzał, jak pająk migocze i rozpływa się w powietrzu i za chwilę, brykając w kółko wokół niego i kwicząc falsetowym śmiechem pojawił się Firvulag w wysmarowanym juchą półpancerzu, wypisz-wymaluj portret krasnoluda Gburka z dwuwymiarowego, klasycznego filmu Disneya. - Teraz cię mam! Teraz cię mam! - piszczał karzełek wymachując czarną, szklistą klingą o straszliwie zębatej krawędzi. - Ratunku! - krzyknął Raimo. Daremnie próbował wstać. Jego chaliko szarpało się w przedśmiertnej agonii, wznosząc pazury prawie tuż nad nim. Ratunkuratunkuratunkuratunkuratunku... Kurczę pieczone Rębaczu! To ty? Aik! Aik na litość boską! Promień, podobny do światła lampy sodowej, uderzył z chmur kurzu. Zamigotał nieszkodliwie nad powalonym różowym rycerzem, lecz odkrywszy Gburka zatrzymał się i nabrał intensywności. Wojownik-Firvulag rozrzucił kończyny w spazmie, jego obsydianowy miecz odfrunął wielkim łukiem. Pomarańczowożółte światło lizało tam i z powrotem ciało egzoty, topiąc zbroję i pozostawiając ścieżkę dymiącej rany. Firvulag wrzeszczał rozdzierająco. W powietrzu dał się słyszeć głos: „To było celne trafienie", a potem astralny promień obrócił się i zaświecił prosto w otwarte usta sparaliżowanego karła. Rozległa się cicha, ale wyjątkowo paskudna eksplozja. - Otwórz oczy, Rębaczu. Twój rycerz w lśniącej zbroi przybył ci z odsieczą. Ciągle przypłaszczony do ziemi Raimo uchylił przyłbicę. Potężne czarne chaliko, w całości okryte złotym pancerzem, patrzyło na niego z góry łagodnym wzrokiem przez otwory w pozłacanej płycie czołowej. Na środku czoła miał, jakby był jednorożcem, kolec z fasetowanego ametystu. Na wspaniałym zwierzu siedział mały człowieczek, świecąc jakby był zasilany własnym źródłem prądu. Nie miał ani broni, ani tarczy. Ale wysoko wzniósł purpurowy sztandar, na którym złota dłoń nieprzyzwoicie pokazywała środkowy palec całemu światu Wygnania. Wokół świetnej, złotej zbroi powiewał niepokalanej czystości czarno-fioletowy płaszcz. Stawiając psychokinetycznie Raima na nogi, uśmiechnął się od ucha do ucha. - No to jazda, Rębaczu. Nowiuteńki i gotów do dalszych awantur! Zobaczymy się później! - Zaczekaj... - błagał były drwal. Ale Jaśniejący już zniknął. Odgłosy bitwy nasiliły się, zgęstniały chmury dymu i kurzu. Wnosząc z dźwięków, na prawo od Raima toczyła się jakaś zaciekła potyczka. Na plączących się nogach szukał wokoło, aż znalazł swój miecz i tarczę. Obszedłszy miotajce się chaliko oraz przerażające paskudztwo, które przed chwilą było Gburkiem, ruszył w kierunku przeciwnym do tego, skąd dolatywały psychokreacyjne wybuchy, precz od dzwonienia szklanej i brązowej broni i wycia tysięcy ludzkich i nieludzkich głosów, ogłuszających umysł i uszy. Po paru minutach zupełnie stracił orientację. Żaden trop nie wskazywał drogi do brzegu, nie było żadnej pewnej drogi ucieczki. - I co mam teraz zrobić? - zaskomlał. Przeżyć aż do zachodu słońca, coś mu przypomniało. Wtedy nastąpi trzygodzinne zawieszenie broni na czas oczyszczania pola bitwy z rannych i umarłych. Jeśli uda mu się ukryć aż do tej chwili... Potknął się o ciała dwóch Firvulagów z odciętymi głowami i przerwał bezcelową ucieczkę. Na Równinie nie było naturalnych miejsc ukrycia, więc czemu nie? Nadal skryty gęstą chmurą pyłu rzucił się na ziemię i zarył między ich kapiące ciemną cieczą kończyny. Wtedy wycofał swą świadomość do owej marnej, małej komórki schronienia, której użycia nauczył go Aiken, gdy kobiety doprowadzały go na skraj obłędu. Jeśli ktoś nie skieruje promienia myśli prosto na niego, pozostanie bezpieczny. Prawie wszystkie wrażenia, prawie wszystkie bóle odeszły. Raimo Hakkinen czekał. Słońce wspięło się wysoko, rozpalając Białosrebrną Równinę i wywołując prądy wznoszące, które rozproszyły pokrywę pyłu. Bojownicy obu stron wznowili kroki wojenne. Wielkich czynów bohaterskich dokonywali zarówno Tanu jak Firvulagowie, szaro naszyjnikowi rekruci zaś dziesiątkowani byli dzięki nowej taktyce Małego Ludu, co sprawiło, iż Tanowie znaleźli się w sytuacji potencjalnie niebezpiecznej. Raimo leżał nieruchomo, chociaż kilka potyczek rozegrało się ledwie o parę metrów od niego. Cierpiał od kurczów, upału i pragnienia. Muchy spłynęły z nieba, by ucztować na krwi i składać jajeczka na martwych ciałach, kilka z nich wpełzło mu pod hełm. Otrząsnąwszy się na chwilę z odrętwienia, posłużył się resztkami swej psychokinezy, by zmiażdżyć je o wnętrze hełmu. Od czasu do czasu sięgał obłąkańczo po gorzałę. Pióropusz w barwach fuksji i żółcieni na jego hełmie rzucał lekki cień, ale drwal nadal smażył się w swej skorupie z różowego szkła aż do późnego popołudnia, gdy słońce wreszcie zaczęło chylić się ku zachodowi. Grzbiet Avenu stał się sylwetką na tle krwawoczerwonego światła. W końcu słońce zaszło. Pojedynczy róg odegrał srebrzystą melodię, która odbiła się echem w umyśle Raima. Wrzawa bitewna ucichła. Wspaniale chłodzący wiatr powiał nad solą. Armie wycofały się. Wkrótce, powiedział sobie Raimo. Wkrótce... gdy się nieco ściemni. Był teraz zupełnie rozbudzony, ale nadal leżał nieruchomo. Na nieszczęście ukrył się w miejscu niebezpiecznie bliskim ogromnego obozu Tanów. Korektorzy i telepaci w misjach miłosierdzia zaczęli rozchodzić się po cichej Równinie, kierując noszowych do rannych rycerzy Tanów i ludzi. Pojawili się też inni: dowódcy siedzący na świeżych chalikach, oceniający wyniki działań pierwszego dnia. Jeśli którykolwiek z nich go wypatrzy... Próbował zdusić w sobie jakąkolwiek projekcję myśli, kurcząc się w maleńkim schowku wewnątrz czaszki. Jestem martwym przedmiotem zostawcie mnie jestem martwy przejdźcie obok mnie zignorujcie mnie odejdźcie odejdźcie... - O, doprawdy, doprawdy? Głos rozległ się równocześnie w jego uchu i umyśle. Nie chciał otworzyć oczu. Śmiech. - Dajże spokój, Psychokinetyczny Bracie. Bynajmniej nie wyglądasz na aż tak ciężko rannego! Trupy Firvulagów, owe tak bezcenne, osłaniające go ciała, odsunęły się. Zaczął się zsuwać na sól, ale ktoś przytrzymał go za głowę, zmuszając, by spojrzał przez otwartą przyłbicę swego hełmu. Dwie kobiety Tanu. Jedna w purpurze, druga w czerwieni i srebrze korektorki. Za nimi dwóch obojętnych nagoszyjców z noszami. Obok Raima leżały dwa zesztywniałe trupy Firvulagów jak odrzucone, bezgłowe manekiny. - On w ogóle nie jest ranny, Siostro - powiedziała telepatka. Jej twarz z głęboko osadzonymi oczami, ocieniona kapturem płaszcza, miała ponury wyraz. - To prawda - potwierdziła korektorka. - Jego umysł też nie został dotknięty przez Wroga. To symulant. Tchórz! Ogarnięty paniką Raimo niezdarnie podniósł się z miejsca. Kurcze mięśni nóg spowodowały, że nie zdołał utrzymać się w pozycji stojącej. Upadł... a wtedy siła przymusu, płynąca z całą potęgą od dwóch kobiet do jego naszyjnika, uniosła go i obezwładniła. Stanął absolutnie nieruchomo, jak posąg zamknięty w wysadzanych drogimi kamieniami różowych płytach pancerza, pokrytych zaschniętą cudzą krwią. - Motłochu, znasz karę za tchórzostwo - powiedziała telepatka. Musiał odpowiedzieć jedynie: - Tak, Wielmożna Lady. - Więc idź na miejsce. Idź tam, gdzie ci się należy. Odwrócił się od nich i zaczął się przedzierać przez pole bitwy w stronę, gdzie na wysokim rusztowaniu czekała szklana Wielka Retorta. O siedemset kilometrów na zachód na skałach wulkanu Alboran leżało wyrzucone ciało młodego plezjozaura. Gad polował na tuńczyki na Atlantyku, nieświadom jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Tuńczyki ze swej strony goniły za latającą kałamarnicą, kałamarnica zaś tropiła ławicę srebrnych sardynek, które pasły się mikroskopijnymi organizmami planktonu pelagicznego. Nieoczekiwany prąd wodny pochwycił wszystkie, zarówno wielkie zwierzęta jak maleńkie i wessał w rozpadlinę gibraltarską. Przez piekielny kwadrans popychane były i obijane, aż wreszcie ciśnięte w niewiarygodnych rozmiarów wodospad. Pełna wdzięku szyja młodego plezjozaura złamała się w zderzeniu ze spienionymi bałwanami nowego Morza Śródziemnego. Zginął w jednej chwili. Tuńczyki obijane o zalane wodą skały i rozdzierane ich krawędziami, wyzdychały wkrótce potem. Kałamarnica podobnie. Większość sardynek z powodu swych niewielkich rozmiarów zdołała przepłynąć wodospad oszołomiona, lecz fizycznie nie uszkodzona. Gdy ich mózgi odzyskały część właściwegi im spokoju, próbowały prowadzić dotychczasowy tryb życia. Ale szalejąca woda wypełniająca basem Alboran była tak pełna mułu, że zatkał on ich maleńkie skrzela i podusiły się co do jednej. Ze wszystkich stworzeń, które wessała nowo stworzona Cieśnina Gibraltarska, przeżył tylko odporny plankton. Ciało plezjozaura, popłynęło na wschód, aż wyrzucone zostało na brzeg u podnóża wulkanu Alboran, które niegdyś znajdowało się o sześćset metrów ponad dnem przyległego suchego basenu. Mewy i padlinożerne kruki ucztowały na trupie, póki wznoszące się fale przypływu znów go nie porwały, aż popłynął w mgliste ciemności. ROZDZIAŁ ÓSMY Podczas trwającego przed świtem rozejmu Nodonn przefrunął nad polem bitwy w towarzystwie Imidola, Kuhala i Culluketa, badając ponure rezultaty pierwszej rundy Wielkiej Bijatyki. Na niebo wypłynął bliski pełni księżyc, gwiazdy świeciły słabo. Poddając się nastrojowi otoczenia czterej bracia przytłumili swą metapsychiczną iluminację i płynęli przez powietrze jak widma. Medycy Firvulagów, huśtając latarniami pełnymi robaczków świętojańskich, mieli pełne ręce roboty wśród masy ciemnych ciał. Dalej w ich obozie wielki krąg ognisk informował, że odbywa się uroczysta kolacja wojowników. Mały Lud wzniósł głośną, polifoniczną pieśń przerywaną grzmotem. - Nie pamiętam, bym ją kiedykolwiek słyszał - zauważył Imidol. - Jeden z ich hymnów bojowych - poinformował go kwaśnym tonem Kuhal. - Z tych, które zwykli byli śpiewać, gdy wygrywali co drugą Bitwę w dniach, kiedy ty jeszcze czepiałeś się spódnicy matki, ucząc się poskramiać karaluchy. Jest to, prawdę mówiąc, pieśń zwycięstwa. Miejmy nadzieję, że przedwczesna. - Jak śmieli w ogóle ją zaintonować...! - Twarz Culluketa na chwilę wybuchła szkarłatnym światłem. - Ależ co do liczby zdobytych sztandarów nie jesteśmy nawet w tyle za nimi - zaprotestował Imidol. - Fatalnie zdarzyło się z Velteynem, ale Celadeyr z Afaliah może przejąć jego Batalion Kreatorów. - To, co z niego pozostało - warknął Kuhal. Mistrz Bojów nie wypowiedział żadnej uwagi. Teraz skierował ich niżej, ku dużemu obszarowi, na którym skupił się szkarłatnofioletowy blask tańskich ratowników. - Velteyn okazał się porywczym głupcem, nie doceniając Pallola - oświadczył. - Ze wszystkich dowódców właśnie on powinien był znać nowe sposoby Wroga. I przestań nie doceniać klęski, Najmłodszy Bracie! Szeregi kreatorów skurczyły się o pełną jedną czwartą... zaś Celadeyr nie należy do Zastępu. - Cóż, desygnowanie Vela przez Mercy jako Drugiego Kreatora było twoim pomysłem - odparł Culluket tonem odrobinę zbyt obojętnym. - Ostrzegałem cię, że jego zdolność oceny sytuacji ucierpiała. - A teraz - dodał zaczepnie Kuhal - nasz zmarły brat z Finiah spogląda na hulankę Firvulagów! Z pewnością przez puste, pozłocone oczodoły. - Mamy przed sobą jezcze dwie rundy - zauważył pełen ufności Imidol. - Fiasko szaroobrożowej kawalerii było tylko przypadkiem. Jeszcze im odpłacimy. - Pawilony Skóry są przepełnione - ostrzegł Culluket. - Wziąłem to pod uwagę - powiedział Nodonn. - Najciężej ranni Tanu i złoci ludzie będą musieli zostać przeniesieni do sal leczenia w Domu Korekcji, aby medycy polowi mogli skupić swe umiejętności na łataniu tych, którzy są jeszcze zdolni do walki. A także wprowadzimy drugą innowację. Cullukacie... porozmawiasz telepatycznie z Lordem Uzdrawiaczem i polecisz mu, by najlepszych z walczących szarych zaczął przyjmować do leczenia Skóry. Nieudolni ranni z naszej rasy muszą ograniczyć się do przesiedzenia reszty Bitwy w Muriah. W tej wojnie nie ma miejsca dla starzejących się byłych oraz partaczy. - Na zęby Tany, Bracie! - zawołał Kuhal. - Thaggy wybuchnie jak supernowa, jeśli będziesz aż tak sprzeciwiał się tradycji! Nodonn trwał nieustępliwie przy swoim. - Nasze obyczaje wytrzymają, gdy się je nieco nagnie. Bardziej powinniśmy się przejmować obecną sytuacją niż urażoną dumą tradycjonalistów... czy nawet honorem królewskim. Przyznaję teraz, że dając dowództwo Velteynowi popełniłem poważny błąd. Powodował mną sentyment, a wy sami widzieliście, jak jego mianowanie w owym czasie zyskało popularność. - Celadeyr to dobry dowódca, nawet jeśli nie należy do Zastępu - stwierdził Kuhal. - Ale w osobie Velteyna straciliśmy pewnego kandydata do Wysokiego Stołu i od tej chwili będziemy musieli bardzo ostrożnie rozglądać się za nowym... I mówię to do ciebie, Najmłodszy Bracie! - Załatwię Leyra, gdy nadejdzie sposobny czas! - odgrażał się Imidol. - Ty, Bracie, pilnuj własnej psychokinetycznej dupy! Na wschodzie niebo przybrało barwę głębokiego fioletu. Nad spiżową gładzią laguny wisiała Wenus. - Dzisiejszego dnia - powiedział Nodonn do całej trójki braci - musimy wszyscy być bardzo ostrożni. Bataliony będą się rozpadać w miarę, jak wzmagać się będzie presja bitwy, a Wielcy Firvulagów pojawią się, by walczyć osobiście. Gdy zginęło tak wielu szarych oraz kreatorów, przewaga liczebna Wroga jeszcze wzrosła... Ale nadal naszą przewagą jest totalna władza umysłów. Gdy sami wystąpicie na pole, bądźcie ostrożniejsi niż nasz nieszczęsny brat Velteyn. Pobłądził, próbując zgromadzić zbyt wcześnie pod swym prywatnym sztandarem wojowników spoza gildii, przyjąwszy spektakularną lecz nieroztropną taktykę. Zaryzykował i przegrał. Ale chciałbym wam przypomnieć, że w naszych szeregach walczy jeszcze inny ryzykant... I gra on w grze klasy mistrzowskiej o najwższą z możliwych stawek. Czterej bracia przez pewien czas omawiali jeszcze szczegóły techniczne, pozwalając swym wierzchowcom dryfować wśród świtu. Głęboko w dole Równinę pośpiesznie oczyszczano. Martwych Firvulagów ładowano na specjalnie do tego przystosowane łodzie na plaży laguny, by złożyć je w ofierze podczas powrotu Małego Ludu na stały ląd Europy. Bezgłowe ciała Tanów i ludzi okrywano całunami i składano pod szklanym pudłem Wielkiej Retorty, gdzie posłużą za paliwo do destylacji więźniów podczas ostatecznej ofiary życia i śmierci w Bitwie. Przez setki lat jajeczka słonowodnych krewetek i spory mikroskopijnych alg czekały deszczu. Bezpieczne pod popękaną solną skorupą płycizn, oszczędnie gospodarowały odrobinami swej siły życiowej, opierając się upałowi, suszy i działaniom chemicznym środowiska do chwili, gdy niezwykła, zdarzająca się raz na stulecie ulewa nie zmoczy do suchej nitki Kordylierów Betyckich, nie podniesie wód rzeki Proto-Andarax i nie wypełni Wielkiego Krzaczastego Bagna, aż przeleje się poza jego granice. Wówczas na parę krótkich tygodni tysiące kilometrów kwadratowych suchych łożysk jezior, leżących między zwykłymi zachodnimi granicami bagna i łagodnymi stokami wyżyny Alboran, wybuchały rojnym życiem. Krewetki, algi i parę innych, odpornych wodnych form istnienia prosperowało, póki wody nie ustąpiły i nie wyparowały, pozostawiając świeże jajeczka i spory w grobie osadów, gdzie oczekiwały następnej burzy. Nie spadł żaden deszcz. Niebo pliocenu było we wczesnym listopadzie czyste, a łożyskiem Andaraxu płynął z wyżyn Hiszpanii do Basenu Śródziemnego tylko cienki strumyczek. Pomimo tego płycizna napełniała się. Woda rozprzestrzeniała się i zalewała ją w niespotykany dotychczas sposób. Krewetki lęgły się milionami, zjadały algi i pośpiesznie składały jajeczka o miększej skorupie, które wytwarzały w dobrze nawodnionym środowisku. Woda była bardziej zamulona niż zwykle i zamieszkiwali ją obcy konkurenci: plankton oceaniczny, współzawodniczący z krewetkami o pływającą zieleninę, a nawet próbujący pożerać owe małe skorupiaki. Ale stworzenia z płycizn nie miały prawdziwej świadomości tego stanu rzeczy ani też nie zdawały sobie sprawy z faktu, że nigdy już nie będą musiały wytrzymywać długiego snu suszy. - Ufajcie mi! - powiedział Aiken Drum wśród ognia, dymu, wrzasków umysłów i rzezi. - Jeśli to się nie powiedzie - odrzekła Bunone Nauczycielka Wojny - istnieje wielka szansa, że Nukalavee cię przydybie. Aiken pchnął w górę swój impertynencki sztandar. - Nie bój nic! Po prostu trzymaj twe pieprzone iluzje nienaruszone i uważaj, by nikt z tu obecnej bandy nie próbował jakiegokolwiek rycerskiego gówniarstwa, psując zasadzkę. Słyszysz, co mówię, Tagan, moje dziecko? Pan Mieczów odparł sucho: - Jesteśmy tak zagrożeni przez Wroga, że zniżę się do użycia każdego sposobu obiecującego wytchnienie. Nawet do ciebie, Aikenie Drum. - Brawo, Bracie Poskramiaczu! No to patrz uważnie. Ruszam! Złota figurka na wspaniałym rumaku zniknęła w kłębie purpurowego dymu. - Nie trać ufności, Lordzie Mieczów - odezwał się Lord Daral z Bordelask. - Przez cały dzisiejszy dzień Aiken prowadził nas z odwagą i pomysłowością. Walcząc pod jego flagą zdobyliśmy ponad czterdzieści sztandarów Firvulagów... jak również głowę ich bohatera, Biesa Czwórkłowego! - Czekanie w zasadzce nie jest naszym obyczajem - mruknął Tagan. - Jest sposobem osiągnięcia wygranej - odpaliła Bunone. - Wy, starzy żołnierze, jesteście jak wrzód na... Głowy do góry! Z pełnego kurzawy zamętu, otaczającego sześć uszczuplonych kompanii Tanów, doleciał nowy dźwięk - pełen furii ryk ponad tysiąca gardeł - nad którym niósł się świszczący pisk, przypominający walczącym ludziom coś w rodzaju gargantuicznego elektronicznego sprzężenia zwrotnego. W mgnieniu oka około pięciuset konnych rycerzy zniknęło, stawszy się stosami zmieszanych trupów, leżących po obu stronach prawie pustego korytarza, mniej więcej na trzydzieści metrów szerokiego i dziesięciokrotnie dłuższego. - Iluzja trzyma twardo - powiedział Celadeyr. - A teraz... en gardę! Na opróżniony obszar wypadł galopujący hiparion, jeden z trójpalczastych koników plioceńskich wielkości osła. Miał na sobie wodze, rząd i pióropusz w barwach purpury i złota. Na jego grzbiecie, wymachując zmniejszoną wersją swego sztandaru z godłem digitus impudicus i śmiejąc się jak szaleniec, stał Aiken Drum. Miał na sobie swój słynny złoty strój z wielu kieszonkami. Jego tropem i tuż za nim szarżował legion potworów. Byli to wojownicy Firvulagów, prowadzeni przez wyniosłą zjawę podobną do odartego ze skóry centaura. Jego krwawiące mięśnie i ścięgna oraz niebieskie naczynia krwionośne błyszczały i pulsowały; pozbawiona warg paszcza z połamanymi kłami była szeroko rozwarta. Wydobywał się z niej przerażający wrzask. Nukalavee Bezskóry, jeden z najpierwszych championów Firvulagów, ścigał stojącą na grzbiecie konia figurkę, ciskając pioruny kuliste, które trafiały w jakąś niewidzialną barierę metapsychiczną wokół uciekającego błazna i wybuchały nieszkodliwie. - Nyaa-nyaa! - wołał Aiken Drum. Hiparion galopował z brzuchem przy ziemi. Młodzieniec schylił się, by spojrzeć do tyłu między własnymi nogami i pokazał Nukalavee'emu język, trzymając wodze jedną ręką, w drugiej zaś powiewający sztandar. A potem opuścił klapę spodni swego złotego garnituru. Wycie sprzężenia zwrotnego Nukalavee'ego osiągnęło natężenie stu dziesięciu decybeli. Tratująca ziemię tłuszcza Firvulagów była już z obu stron całkowicie otoczona bliźniaczymi szeregami trupów. Bunone, Alberonn i Bleyn równocześnie wydali mentalny rozkaz: Teraz. - Zbudź się, Bryanie. Czy mnie słyszysz? Zbudź się natychmiast. Sen o ciemności, o jaskini pochłaniającej go w słodki i przerażający, ostateczny sposób, rozpłynął się. Antropolog otworzył oczy i ujrzał stojących nad nim Freda i Maria, srebrnonaszyjnikowych korektorów, którzy byli jego strażnikami. Był też obecny Creyn, który właśnie odstawiał małą złotą kadzielnicę, z której leniwą spiralą wznosiły się gryzące dymy. - Czuję się całkiem dobrze - oświadczył Bryan. (Ale wkrótce powróci do tego, co go pochłonie.) Głęboko osadzone oczy egzoty z matowoniebieskimi źrenicami były bardzo blisko jego własnych. - Dzięki niech będą Tanie, Bryan. Baliśmy się o ciebie. Dobry, stary Creyn niepokoił się. Ale czemu? Ona obiecała, że przyjdzie po niego. - Bryanie, spałeś przez trzy dni. - To doprawdy nie ma znaczenia. - Nie ma - odparł tański uzdrowiciel, zgadzając się uprzejmie. - Przypuszczam, że nie ma. Ale teraz musisz wstać i przygotować się. Mario i Frederic pomogą ci ubrać się we właściwy sposób. Za godzinę, po zachodzie słońca, będziemy mieli drugi Rozejm Przed Nocą. Cała drużyna bojowa Tanów zbierze się na nadzwyczajne konklawe. Zostałeś wezwany na Białosrebrną Równinę. Bryanowi udało się zmusić do lekkiego uśmiechu. - Następne przedstawienie na rozkaz, przed Ich Przerażającymi Królewskimi Mościami? Uważałbym, że powinni mieć... w tej chwili bardziej zajmujące rozrywki niż moja osoba. - Zostałeś wezwany przez Nodonna - oświadczył Creyn. Wyciągnął kościstą dłoń z palcami w całości pokrytymi pierścieniami i dotknął lekko palców nadal leżącego antropologa. - Nie masz naszyjnika, więc nie mogę dotrzeć do ciebie w pełni bliskości ani uleczyć cię, nawet gdyby było to dozwolone lub możliwe. Nie jesteś świadom tego, co uczyniłeś i jeśli Tana będzie litościwą, nigdy się nie dowiesz. Idź więc, Bryanie. Odbierz swój ostatni dar. Żegnaj. Bryan ze zdumieniem śledził wzrokiem egzotę aż do drzwi apartamentu. A potem Creyna już nie było, zaś Fred i Mario pomogli antropologowi dotrzeć do luksusowej łazienki. - Oni w ogóle mnie nie słuchali! - Zdumiony Thagdal padł na oparcie tronu. W pawilonie bankietowym panował zamęt sprzecznych myśli i krzyków. Nikt już nie siedział w należytym porządku przy stole, wszyscy nań wskakiwali, by wygłaszać improwizowane przemówienia, lub zbierali się przy tym albo owym championie, konsumując potężne ilości alkoholu podczas debat lub kłótni o nadzwyczajnych wydarzeniach ostatnich dni, wreszcie o rewanżu wziętym przez Tanów przy pogarszających się szansach i wreszcie o tym, co lub kto był za to odpowiedzialny. - Myślałam, że to było prześliczne przemówienie, mój kochany - zapewniła go Nontusvel. - Odłożyć na bok to, co nas różni i działać wszyscy razem. Co może być logiczniejsze? Król tylko wybuchnął głuchym śmiechem i napił się ze swego pucharu, pozłacanej czaszki. Spojrzał posępnym wzrokiem na osadzone w jej oczodołach karbunkuły. - Pamiętasz tego dobrego, starego chłopa? Maglarna Fałdomięsa? Najbrzydszy z całego plemienia Firvulagów jakiego matka porodziła, a w walce szaleniec. Ostatecznie to ja rąbnąłem go przez gardło, po trzech godzinach śmiertelnych zmagań w Spotkaniach Bohaterów. Och, co to była za Bitwa! Nic podobnego do obecnych nierzetelnych zagrań, podkradania się chyłkiem i brudnych chwytów. Ale teraz...! Wróg walczy nieczysto, my także. A jeśli nie nastąpi jakiś cud, najbrudniejszy kanciarz z całej tej bandy zostanie na koniec Królem Wielobarwnego Kraju. - Oto Nodonn - powiedziała cicho Nontusvel. - On... przyprowadził kogoś ze sobą. Król podniósł głowę i zaklął z cicha. - Powinienem był się domyślić, kto schował tego antropologa! Moi chłopcy przeczesali całe miasto i pół Avenu, nie znajdując nawet jego cienia. Nontusvel spojrzała na męża ze smutkiem. - Ale znaleźli biednego Ogmola, prawda? - Jesteś naiwna, Nonnie - Broda królewska zatrzeszczała złowieszczo iskrami. - Próbowałem ocalić nas wszystkich. Przybycie Mistrza Bojów wywołało wiwaty tysięcy ucztujących oraz jedno zuchwałe „myaa". Nodonn skłonił się rodzicom ze zwykłą powagą, a potem zaprowadził Bryana na widoczne miejsce przy Wysokim Stole. Naukowiec sprawiał wrażenie oszołomionego. Na ustach igrał mu dziwaczny uśmiech, od czasu do czasu nieświadomie podnosił rękę do rozpiętego kołnierza, spod którego wydobywała się zdradziecka złota poświata. - Szlachetna drużyno bojowa - zaintonował gromowy głos. Łańcuch milczenia nie był tu potrzebny. - Cierpieliśmy porażki w tej Wielkiej Bitwie... i zwycięstwa! Oklaski, jęki i niemało pijackich przekleństw. - Pierwsza runda Wielkiej Bijatyki postawiła nas w obliczu klęski, gdy nasza szaroobrożowa kawaleria i rydwany zawiodły w obliczu nowej taktyki Wroga. Nieszczęście jeszcze się pogłębiło, gdy dowódcy szarych rekrutów, półkrwi lub ze złotymi naszyjnikami, zawiedli, jak to wszyscy wiemy, nie zdoławszy skupić swych oddziałów zgodnie z zasadami naszej starożytnej religii bitewnej. Kocia muzyka, oburzone krzyki zaprzeczeń, zmieszane z urągliwymi epitetami i odzywającymi się tu i ówdzie okrzykami: „Wstyd!" Mistrz Bojów uniósł opancerzoną pięść. - Niech przeczy ten, kto chce. Szeregi ludzkie nie wytrzymały. A w wyniku tego ponieśliśmy poważne porażki. Ale winę za to ponoszą nie ludzie, współbojownicy Tanów, lecz my sami! Wrzawa, przed chwilą coraz bardziej przybierająca na sile, nagle ucichła jak nożem uciął. - Doszło do stanu, w którym zaczęliśmy się w nadmiernym stopniu uzależniać w naszej Wielkiej Bitwie od ludzi... Gdy najpierw przyjęliśmy ich udomowione zwierzęta jako wierzchowce bojowe, a potem ich samych, staliśmy się ślamazarni i dekadenccy. Tak... adoptowaliśmy ludzi. To oni walczą w naszych bitwach, produkują naszą żywność, kierują naszymi kopalniami i fabrykami, administrują naszym handlem, przeniknęli do naszych świętych gildii, mieszają swą własną krew i własne geny z naszymi! Ale to jeszcze nie wszystko. Stoimy w obliczu ostatecznego upokorzenia... i także sami sprowadziliśmy je na siebie. Bo człowiek aspiruje teraz do korony naszego Wielkiego Królestwa! W ogromnym namiocie zapanowała cisza jak makiem siał. Wśród niej rozległ się nagle potężny ryk Celadeyra, Lorda na Afaliah: - I my mamy się tego wstydzić, Mistrzu Boju? Gdy Aiken Drum we własnej osobie wychodzi naprzeciw Wroga, nie uzbrojony i nieustraszony, a pewne Wielmożne Osobistości siedzą bezpiecznie za nieprzenikalnymi ekranami, trzęsąc się nad przestarzałymi taktykami, które już nie odstraszają Firvulagów, a cóż dopiero mówić o zadawaniu im porażki? Grom mentalnych i głośnych okrzyków powitał ten docinek. Celadeyr dodał: - Wróg już działał w porozumieniu z ludźmi. Dlatego upadło Finiah. Dlatego ich pikinierzy nauczyli się, jak zdruzgotać naszą kawalerię. Czy wobec tego powinniśmy powrócić do dawnych sposobów, których jesteś orędownikiem, i wszyscy potracić głowy, ciesząc się, że przynajmniej nasz honor pozostał nienaruszony? Czy też powinniśmy raczej pójść za tym złotym młodzieńcem, wybrańcem Mayvar, i poznać smak zwycięstwa? Tym razem wrzask podniósł się taki, że wydęły się ściany i dach pawilonu, a kielichy i półmiski zatańczyły na stołach. Twarz Apolla zdawała się nie zdradzać żadnego wzruszenia, ale Nodonn świecił teraz tak wściekle, że siedzący najbliżej Wysokiego Stołu pośpiesznie wycofywali się, osłaniając oczy przed jego różowozłotym blaskiem. - Chciałem wam jedynie ukazać - odparł Mistrz Bojów, a w ciszy, która znów nastąpiła, jego głos brzmiał bardzo cicho - jaką cenę trzeba zapłacić za tego rodzaju zwycięstwo. Zobaczycie i usłyszycie, jaka przyszłość nas czeka, z ust i umysłu człowieka, naukowca, który we własnym Środowisku Galaktycznym cieszył się najwyższą reputacją. Jego raport o naszych stosunkach z ludzkością i towarzyszących im napięciach został zamówiony osobiście przez Thagdala, w nadziei, że udowodni mylność mojej długotrwałej opozycji przeciw asymiliacji ludzkości. Naukowiec dokonał swej analizy swobodnie, bez uprzedzeń. Z wieloma z was przeprowadził wywiady on sam lub jego świętej pamięci asystent, nasz brat Kreator Ogmol. Nodonn podniósł wysoko w górę płytkę odczytową, która była miłosnym darem Bryana dla Mercy. - Oto kopia sprawozdania, które niedawno ukończył. Osobiście wyjaśni wam jego znaczenie. Gdy pracował nad nim, nie nosił złotego naszyjnika. Ma go na sobie dzisiejszego wieczoru tylko po to, abyście sami mogli zbadać jego umysł i ujrzeć prawdziwość jego stwierdzeń. Ponieważ zmuszę go do tego poprzez naszyjnik, przeprowadzi do końca ekstrapolację wniosków wynikających z opracowania, ze skutkami użycia przez ludzi żelaza włącznie. Słuchajcie, co powie ten człowiek, Bryan Grenfell. To nie potrwa długo. A potem wróćcie na Białosrebrną Równinę, do utarczek dzisiejszego wieczoru i myślcie, gdy będziecie występować przeciw Firvulagom! Gdy świt przyniesie ostatni dzień naszej Wielkiej Bitwy, wówczas możecie wybierać, za czyim sztandarem podążycie: waszego Mistrza Bojów czy naszego prawdziwego Wroga. Ławice porośnięte trawą bagienną i kępy lotosów na Wielkim Krzaczastym Bagnie już znikły, a dżungle mangrowe, gdzie niegdyś gnieździły się ibisy, pelikany i czaple białe, teraz znalazły się błęboko pod wodą. Tylko najwyższe wysepki jeszcze sterczały nad wzbierającą wodą, a na nich oszalałe zwierzęta walczyły o kurczącą się przestrzeń, póki nie zostawały utopione lub zepchnięte, by płynąć w poszukiwaniu ocalenia. Najszczęśliwsi z uchodźców znaleźli schronienie na wielkiej tamie gruzu wulkanicznego. Ale i tam musieli wspinać się coraz wyżej po żużlowym zboczu, gdyż woda stale przybierała. Gdy zwierzęta dotarły do szczytu, większość z nich była zbyt już zmęczona i przerażona, by posuwać się dalej, zresztą pod wschodnią flanką tamy i tak ciągnęła się pustynia. Tak więc przykucnęły w świetle księżyca, któremu brakował tylko jeden dzień do pełni. Były wśród nich długozębe łosie wodne, wydry, hipopotamy karłowate, kopytne góralki wodne, kotowate drapieżniki o długich ciałach, szczury, żółwie, węże, płazy i miriady innych wypędzonych ze swych siedzib istot. Żadne z nich nie przejawiało agresji przeciw drugiemu, bo instynkty drapieżców i ich ofiar zostały przytłumione zniszczeniem ich świata. Woda przybierała. Jej masa napierała na naturalną tamę, woda sączyła się wszystkimi szparami i przeciskała przez gruboziarniste pokłady popiołu. Część z niej znalazła drogę poprzez rumowisko zatykające Długi Fiord. Gdy dotarła do skraju wąskiego wylotu Południowej Laguny, z waha gruzowiska trysnęły tysiące małych fontann. Nad dawnym Wielkim Krzaczastym Bagnem woda miała już ponad osiemdziesiąt metrów głębokości w miejscach, gdzie poprzednio brodziły flamingi. Po raz pierwszy od ponad dwóch milionów lat ryby mogły przepływać od urwisk południowej Hiszpanii do brzegów Maroka. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Znów wzywano go, by wynurzył się z ciepłych ciemności. Czemuż, ach czemuż nie mogli zwyczajnie zostawić go w spokoju? Pozwolić, by w samotności rozkoszował się nią po raz ostatni? Spełnił żądanie boga-słońca, wyjaśniając barbarzyńcom, czemu zamknięcie Bramy Czasu było rzeczą dobrą i czemu sami Tanowie powinni wyzwolić się z nadmiernej zależności od ludzkich technologii. Pomysłowy był sposób, w jaki Mistrz Bojów naciągał statystyki dla własnych celów, ale oczywiście musiał oszczędzić Mercy i lojalne hybrydy. Jakimże marnotrawstwem były pogromy, a Apollo zawsze był ostrożnym gospodarzem. Ale Bryan, przemawiając przez złoty naszyjnik, wszystkie jego działania uzasadnił. Jakąż słuszność miał biedny Oggy twierdząc, że dla celów komunikacyjnych naszyjnik stanowi dobrodziejstwo. (I tak rzeczywiście było, pod warunkiem, że dysponowało się anielską pomocą, gdy trzeba było prześlizgiwać się nad wątpliwymi fragmentami, nie dając się złapać za rękę.) Gdy skończył swój krótki odczyt, nastroje tłumu odwróciły się od Aikena Druma. Bryana to nie zaskoczyło. Barbarzyńcy byli bandą niestałych i popędliwych istot, to zaś plemię równie niemal zmienne jak Irlandczycy. Potem Nodonn zaprowadził go tam, gdzie czekała Mercy. Ona zaś pokazała mu, co utracił, nie zgadzając się wcześniej na przyjęcie naszyjnika. Nawet wiedząc, że to już koniec, że jaskini tym razem nie przeżyje, zbliżył się do niej z własnej woli; świetlisty lot, a potem długi upadek Wolny, ale nigdy wolny od ciebie, Mercy o szalonych oczach. I będę cię kochał do skonania. - Wyłaź z tego, synu. Pomóż nam trochę. Nie jestem najlepszym korektorem w tym królestwie, ale starzec ma jeszcze w zanadrzu parę sposobów. Chodzże, Brynie. Pamiętasz mnie. Umieram pamiętałem ale umieram widziałem ją przechodziła umieram... - Nie zaprzestanie tego jałowego biegu, póki nie dasz mu kopa w łodygę, Mistrzu Rzemiosł. - Zamknij się, przeklęta męska dziwko. Ja ciebie poskładałem do kupy, prawda?... Dalej, Bryanie. Otwórz oczy, synu. Wielka, okrągła, gniewna twarz; włosy i zwisające wąsy srebrno-złote, na podświetlonym tle żółtego, porannego nieba z dziwacznymi, pasiastymi, czerwonymi obłokami. Bryan zamknął oczy, całą siłą woli pragnąc powrotu wspomnień o niej i o jej ciepłej ciemności. Ale nie chciały powrócić, jeszcze nie. Antropolog odezwał się niepewnym głosem: - Cześć, Lordzie Aluteynie. - Dobrze! - Otoczyło go i podniosło czyjeś ramię. Szklanka niezbyt zimnej wody dotknęła jego ust. - Wolałbym, aby mi dano spokój - wyszeptał Bryan. Och, pozwólcie mi pogrążyć się, głęboko! Ale gdzie było owo morze nie odbijające gwiazd? - Nic z tego, synu. Jeszcze nie. Oburzony wychylił się z jaskini swego umysłu. Tłum przykucniętych ludzi o cierpiącym wyglądzie otaczał go ze wszystkich stron. Złote, srebrne i szare naszyjniki i teraz wszyscy potrafili odczuwać jego umysł w najbardziej niepokojący sposób. - Przestańcie, i to wszyscy - powiedział kłótliwym tonem. - To jest nieprzyzwoite, gdy... gdy ja... - Nie jesteś jeszcze całkiem gotów do odpłynięcia, synu. Trochę cię połatałem, na ile mogłem. Po prostu opowiedz nam, co się wydarzyło na tym konklawe zeszłej nocy. Co zamierza Aiken Drum? Dzieje się coś bardzo dziwnego. Od chwili gdy zostałem obalony, moje metafunkcje zostały zablokowane tak, by nie sięgały poza najbliższe otoczenie. Ale nie potrzebuję ich, by wyczuć drżenie ziemi i zmiany w lokalnych prądach tellurycz-nych oraz widzieć te anormalne chmury. Czy twój młody przyjaciel Aiken Drum babrał się w jakiś sposób w geologii Avenu? Bryan miał już szeroko otwarte oczy. Zaczął się śmiać, ale jego śmiech zmienił się w słabe pokasływanie. Szklanka z wodą dotknąła jego warg. - Wydaje mi się... że Aiken Drum ma już dość na głowie... by jeszcze wyczarowywać trzęsienia ziemi. - Osunął się na rękę Mistrza Rzemiosł. Przeszył go niezwykły ból. A co, jeśli teraz nie umrze? Pogardliwy głos. Raimo? Tak, to był Raimo Hak-kinen, biedaczysko. - On nam nie pomoże! O zachodzie słońca, gdy wrzucą tu następną partię przegranych, być może uzyskamy jakieś świeższe nowiny. Chociaż jaką nam to zrobi różnicę... - Sądziłem, że już nic mnie nie będzie obchodzić - powiedział Mistrz Rzemiosł. - Ale obchodzi! Jestem jednym z Pierwszych Przybyłych i wciąż mnie obchodzi wiele rzeczy! Jeśli istnieje prawdziwe niebezpieczeństwo, powinienem dać ostrzeżenie. Mój honor tego wymaga! Raimo Hakkinen wymruczał coś pogardliwym tonem. Inne głosy, inne myśli zaczęły chlupotać nieskoordynowanymi falami o mózg Bryana. Paru upartych natrętów dziobało te ruiny jak znudzone wampiry. - Naprawdę duże trzęsienie ziemi może rozwalić to urządzenie, a my uciekniemy! - rozległ się głos Raima. Okrzyki. Protesty. I jeszcze sondowanie. Ilu z obecnych tak go maltretowało? - Mercy - jęknął głośno. Coś na kształt ręki ze srebrnego i zielonego światła wymiotło wszystkie wścibskie umysły i pokazało mu, jak wznieść osłonę. Uczynił to. Lecz gdy odwrócił się, by ponownie zanurzyć się w jaskini, nie mógł jej znaleźć. Jego przerażony umysł i głos zgodnie zawyły: Mercy! Biegnij szukaj ścigaj ciemność okropnym światłem złotego naszyjnika gdziekolwiek ją dostrzeżesz uciekającą. Nie chciała na niego czekać. Odeszła. A on nie mógł umrzeć. - Mercy - wyszeptał ponownie i obudził się. Stary Mistrz Rzemiosł patrzył na niego ze współczuciem. Po długim czasie Bryan zapytał: - Gdzie jestem? Co to takiego? - Zwą ją - odrzekł Aluteyn - Wielką Retortą. Brede Oblubienica Statku prowadziła troje ludzi opuszczonymi korytarzami, głęboko wewnątrz tajnego skrzydła Domu Korekcji. Zostali uwolnieni od szarych naszyjników, ubrani w świeżą odzież i zupełnie nie potrafili się zorientować, kim ona jest ani czego od nich chce. - Moje imię nie ma znaczenia - powiedziała zamaskowana egzotka, zatrzymując się przed zamkniętymi drzwiami. - Jedyne co ma znaczenie, znajduje się za nimi, w tej chwili pogrążone w marzeniach o jaźni, ale wkrótce obudzi się. Brede wlepiła brązowe oczy w Basila. - Jesteś człowiekiem czynu i pomysłów. Za kilka krótkich godzin twoje talenty będą potrzebne. Gdy nadejdzie czas, będziesz wiedział co robić. Wszystko co będzie ci potrzebne, włącznie z mapami i wielu skomplikowanymi przyrządami, skonfiskowanymi chrononautom, znajdziesz zmagazynowane w szafkach tego pokoju. Gdy Oblubienica Statku zwróciła się do Wodza Burkę, jej nakrycie głowy odchyliło się do tyłu, a oczy zmrużyły się wesoło na widok podejrzliwej miny Indianina. - Ty zorganizujesz i poprowadzisz tych, którzy przeżyją. Będzie to trudne, gdyż znajdą się wśród nich pacjenci w Skórze, a nawet zdolni do poruszania się będą opierać się poleceniom człowieka o nagiej szyi. Mimo to poprowadzisz ich. Dłoń Brede spoczęła na ryglu drzwi. Egzotka zwróciła się do Amerie: - Twoje zadanie okaże się najtrudniejsze, gdyż będziesz musiała pomagać jej podczas straszliwego okresu dostosowywania się. Ale byłaś jej przyjaciółką i jedyną osobą pozostałą z pierwotnej grupy, do której Elżbieta może się zwrócić. Zrozumiesz ją nawet nie będąc metapsychiczką. Teraz nie jest jej potrzebne towarzystwo wtajemniczonego. Potrzebuje przyjaciela... i spowiednika. Drzwi otwarły się. Za nimi znajdował się duży, słabo oświetlony pokój, którego trzy ściany wykuto w litej skale. Przeciwległa ściana zaopatrzona była w długą, poziomą szparę, oszkloną, za którą widniała popołudniowa panorama Muriah i słone łachy na południu. Wzdłuż bocznych ścian stały szafki, zaś pośrodku niska prycza, na której leżała postać w czerwonym drelichu. - Pozostańcie tu do jutrzejszego poranka. Nie opuszczajcie tego miejsca przed świtem bez względu na to, co się wydarzy. Nie ujrzycie mnie więcej, bo muszę zejść na dół, by być z moim ludem w godzinie, którą przewidziałam. Gdy Elżbieta obudzi się, powiedzcie jej co następuje: „Teraz możesz już dokonać wolnego wyboru." Strzeżcie jej dobrze, bo wkrótce będzie najważniejszą osobą w całym świecie. Brede zniknęła im z oczu, tajemnicza do ostatniej chwili. Cała trójka wymieniła spojrzenia i wzruszenia ramion. Następnie Amerie podeszła do Elżbiety, mężczyźni zaś zaczęli badać zawartość szafek. Gdy Piątego Dnia zbliżył się czas Wielkiej Bijatyki, obie armie były pełne zapału i wiary w zwycięstwo, chociaż Firvulagowie świadomi byli, że zmniejszają się ich szansę. Król Yeochee spędził większość czasu w zaciemnionym Namiocie Widzących, gdzie utalentowane stare babska, posługując się telepatią, wyświetlały dla niewalczących członków Małego Ludu co smakowitsze fragmenty działań. Pojedynek między starym Leyrem i Imidolem z Zastępu był wyjątkowo zażarty... a także wzruszający, bo Yeochee dobrze pamiętał, jakim fantastycznym wojownikiem był stary Lord Poskramiacz, nim Gomnol zmusił go do banicji. Leyr, nawet jak na Wroga, niełatwo rozstawał się z życiem, posiekany na plasterki jak salami, a potem zmuszony przez przeważającą metafunkcję młodego poskramiacza do otwarcia kryzy u zbroi i poderżnięcia sobie gardła. No cóż. Młodzi miewają swój okres świetności. Opuścił widzące i powędrował do szpitala polowego, gdzie rannych opatrywano doraźnie, nim udadzą się w podróż do domu. Statki zaczęły już opuszczać Aven i jeszcze więcej odpłynie, nim dojdzie do oficjalnego finału Bitwy o świcie. Pobitewny Rozejm, podobnie jak ten, który Bitwę poprzedzał, trwał tylko jeden miesiąc, a podróż lądowa z rannymi była powolna, szczególnie że nie mogli posłużyć się łodziami rzecznymi w drodze powrotnej. Yeochee chodził tam i z powrotem-pomiędzy szeregami poranionych i okrwawionych gnomów. Słowa pociechy Starego zawsze zdawały się podnosić wojowników na duchu, a potrzebny im był każdy osiągalny rodzaj pomocy. W szpitalu polowym Małego Ludu nie było magicznie leczącej Skóry. Mieli tam do dyspozycji tylko prymitywną chirurgię, hart ducha i większą odporność twardej rasy, która dojrzała w środowisku naturalnym rojącym się od niebezpieczeństwa. Prawie połowa z początkowego kontyngentu wojskowego Firvulagów była niezdolna do walki. Ale, jak król Yeochee przypomniał uśmiechającym się z przymusem rannym, Wróg utracił prawie cały, dwutysięczny elitarny szary korpus i większość z tysiąca pięciuset srebrnych, a także poważną liczbę zadzierżystych i niedoświadczonych spośród Tanów i ludzi w złocie. - Nadal mamy szansę! - zapewniał mały król. - Jeszcze nie zostaliśmy pokonani. Może się okazać, że w tym roku Miecz Sharna wróci do swego domu! Poranieni wojownicy chrypieli, porykiwali i gwizdali. Yeochee skoczył na pustą skrzynię po bandażach; gwałtowny ruch przekrzywił mu koronę. - No więc nie mamy tylu wysoko punktowanych sztandarów co oni! No więc mamy tylko cztery czaszki w klasie „Najwielmożniejszych"! Niech mnie diabli porwą, jeśli dwie z nich nie należały do Zastępu, a jedna do zasiadającego przy Wysokim Stole! Velteyn i Riganone są z miejsca warci po dziesięć dodatkowych punktów, a to wyrównuje z nawiązką naszą stratę biednego, starego Czwórkłowego i Nukalavee. Ciągle jeszcze mamy przed sobą Spotkania Bohaterów, a jeden dobry w nich wynik może anulować całą przewagę Wroga w zdobyczach Drobnej Szlachty. Jeśli nas pobiją, to tylko o włos. Ale nie pobiją! Będziemy walczyć i zwyciężymy! W namiocie rozbrzmiały hałaśliwe wiwaty. Jeden z wojowników zdołał nawet wywołać na moment swą sypiącą iskrami zjawę stonogi. Yeochee stał z dumną miną, pozwalając, by jego królewski aspekt powoli zaczął się ujawniać. Zakurzony, lamowany futrem szlafrok stał się paradną obsydianową zbroją, płonącą tysiącem klejnotów. Jego wysoka korona (teraz leżąc jak należy) wypuściła swe rogi baranie i dziób z emaliowanego złota, a gdy osiągnął pełny wzrost czarnego i przerażającego herosa z oczami pałającymi jak zielone reflektory, otarła się o dach pawilonu. - Wojownicy, moja kadencja zbliża się ku końcowi. I wyznaję, że nigdy nie miałam nadziei, iż ujrzę, jak dawne dni chwały powracają, nim odejdę. Ale te dni są na wyciągnięcie ręki! Jeśli nawet w tym roku okażą się jeszcze o włos za dalekie... tylko poczekajcie do NASTĘPNEGO roku! - Owacja dla Yeochee! - zawarł ktoś. Pokaleczeni i pobici unieśli się wznosząc okrzyk na cześć Suwerennego Pana Wyżyn i Głębin, Monarchy Piekielnej Nieskończoności, Niewątpliwego Władcy Znanego Świata. Iluzoryczne aspekty błyskały i płonęły, a namiot zdawał się zatłoczony tysiącem monstrów. Ale wygasły równie szybko, jak się pojawiły, a człowieczek w przechylonej na bakier koronie powiedział: - Niech Te napełni otuchą wasze serca bojowników, dziewczęta i chłopcy. - I wszystkie waleczne demony znów stały się pokrwawionymi i zmęczonymi gnomami. Yeochee wymknął się z namiotu i otoczył go wieczorny spokój Ostatniego Rozejmu. Musi jeszcze zdobyć coś do jedzenia, odmówić modlitwy i ubrać się w stosowany strój, aby dołączyć do Pallola i generałów nadzorujących ostatnią z Bijatyk. O godzinie czwartej przed północą powszechna walka dojdzie do swego szalonego szczytu. Z pewnością niektórzy ze srających ogniem młodych Firvulagów będą starać się o zajęcie miejsc opróżnionych przez padłych championów. A Yeochee chciał być wówczas na miejscu, osobiście udzielając pochwał, gdy któryś z nich na nią zasłuży. Nie dla niego pasowanie na rycerzy przez pośredników! Niebo miało przedziwny wygląd. Wiotkie smugi chmur, napływające z zachodu, ciągle jeszcze zachowywały odcień purpurowy na indygowym tle. A przecież było zbyt wcześnie na sezon deszczowy. Król potrząsnął głową. Wielki księżyc w pełni miał barwę posępnego oranżu, przygaszonego resztkami kurzu i dymu wywianych wiatrem nad lagunę. Noszowi ze świeżo ranionymi lub pozbawionymi głów ofiarami kierowali się poza pole bitwy, przez Kanał Studni Morza i obok wielkiego stosu czaszek, otoczonego płonącymi ogniskami. Sterta pozłacanych trofeów nigdy nie była większa. A jak pięknie te zdobyte sztandary będą wyglądać, zwisając wśród starych, zakopconych tarcz herbowych, zdobiących stalaktyty Wysokiego Vrazla! Być może nie zdołają odzyskać straconego Miecza Sharna. Ale przynajmniej wyjdą z tego z honorem. - A tylko to jest ważne! - szepnął groźnie Yeochee. Daleko na solnej równinie procesja robaczków świętojańskich dźwigała swe ciężary. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Na Białosrebrnej Równinie o północy, gdy srebrzysty księżyc płynął wysoko za cienką warstewką chmur, które mieniły się jak mora, dwie armie opuściły broń i wreszcie rozdzieliły się. Koniuchy o nagich szyjach odprowdzali chalika bojowe. Chyży psychokinetycy opróżnili z ciał i szczątków wielki krąg. Wokół jego obwodu szeregowi Tanu i Firvulagowie stali wymieszani, połączeni koleżeństwem całkowitego wyczerpania sił fizycznych. Wystąpili królowie, otoczeni przez swe świty niewojowników. Thagdal niósł trofeum: Miecz. Za nimi nadciągnął rojem plebs, pragnąc na własne oczy ujrzeć Pojedynki Bohaterów. Wreszcie nastąpiło zdarzenie tak bezprecedensowe, że nikt nie zdołał go skomentować: pojawiła się Brede. Nie było potrzeby wywieszania gdziekolwiek wyników, wszystkie umysły wiedziały, jaka była punktacja Bijatyki: Tanowie zachowali niepewną przewagę co do liczby martwych ciał, która może zostać przełamana, jeśli podczas Pojedynków zajdą jakiekolwiek znaczące zmiany. Wielcy championi bliźniaczych ludów nie mieli walczyć we własnym imieniu; byli niemal równi sobie pod względem dzielności metapsychicznej i fizycznej. Żaden z herosów Firvulagów nie miał wzrostu gnoma; wszyscy byli budowy masywnej, niektórzy gigantycznej. Tanowie (z jednym wyjątkiem) też stanowili wyjątkowe okazy; ich nieco słabszą muskulaturę równoważył z nadmiarem większy zakres ich władz mentalnych. Wielcy z obu drużyn bojowych tak sobie dorównywali, że zwycięstwa w Pojedynkach prawie zawsze przyznawano na punkty. Od wielu lat żaden bohater nie został zabity w końcowej, punktowanej walce Bitwy. Sędziowie z obu ras zajęli miejsca. Heroldowie zagrali na szkle i srebrze fanfarę, bębny Firvulagów zaczęły warczeć. Z tłumu odzianych w czarne zbroje wyszedł Pallol Jednooki, niosąc swój sztandar ze straszliwym wizerunkiem, którego drzewce wbił w sól. Dziewięciu Wielkich z Małego Ludu wynurzyło się z grup swych popleczników, by złożyć przysięgę na wierność swemu Mistrzowi Bojów. Byli to Sharn-Mes, weteran Medor, Galbor Czerwona Czapka, bohaterki Ayfa i Skathe, Tetrol Miażdżący Kości, Betularn o Białej Dłoni, oraz nowo promowani na miejsce wyeliminowanych Biesa i Nukalavee'ego; Fafnor Lodowe Szczęki i Karbree Robak. Gdy jeszcze rozbrzmiewały wiwaty dla championów Firvulagów, wyszedł przed tłum Nodonn, by wbić w grunt swój proporzec ze słoneczną twarzą. Pod nim zebrali się: Imidol, Culluket Interrogator, Kuhal Ziemiotrzęśca i Celadeyr z Afaliah, świeżo awansowany na członka Wysokiego Stołu i obecnie Drugi Kreator, który ostatecznie zdecydował się poprzeć Nodonna. Ale wtedy, przy pomruku tłumów osiągającym crescendo, pojawił się Aiken Drum i nonszalancko wbił w sól swój sztandar, do niego zaś przyłączyli się Tagan Lord Mieczy, Bunone Nauczycielka Wojny, Alberonn Pożeracz Umysłów i Bleyn. Zgromadzenie wybuchnęło szaleństwem. Tego rodzaju rozłam wśród bohaterów Tanu oznaczał, że mały, ubrany w złoto człowiek zażądał stanowiska Nodonna jako Mistrza Bojów i następcy tronu. Tanowie i Firvulagowie mieli odmienne poglądy na taki rozłam w dowództwie. Mały Lud rozstrzygnąłby sprawę w głosowaniu powszechnym, dokładnie tak, jak wybierał swych królów. Ale Tanowie rozstrzygali konflikty wewnętrzne na drodze honorowej. Bohaterskie Spotkania Tanów i Firvulagów nie mogły zostać przerwane z powodu walk między stronnictwami, tak więc suma wyników osiągniętych przez towarzyszy obu aspirujących do awansu zdecyduje, czy to Nodonn, czy też Aiken Drum zetrą się jako ostatni z Pallolem. Pojedynek Mistrzów Bojów zamknie punktowanie wyników, po nim zaś nastąpi wręczenie trofeum przez Thagdala, który albo odda Miecz królowi Yeochee, albo zatrzyma go dla siebie. Ceremonia ta stanowiła oficjalne zakończenie działań wojennych Wielkiej Bitwy. Ale nie koniec walk, gdyż dwaj rywalizujący ze sobą o dowództwo wojskowe Tanów będą musieli odbyć wówczas pojedynek, zwycięzca zaś będzie mógł wybrać między złożeniem przysięgi lennej panującemu królowi lub natychmiastowym rzuceniem i jemu wyzwania. Perspektywa, że wydarzenia mogą sprowokować upadek domu królewskiego Tanów, dodała jeszcze bodźca i tak już głodnym zwycięstwa bohaterom Firvulagów, którzy zaczęli tupać w solną powierzchnię opancerzonymi nogami na znak wyzwania. Gest ten został natychmiast podchwycony przez cały Mały Lud rozproszony wśród widzów. Ziemia zadrżała. Rycerze Tanu w odwecie zapłonęli wściekłymi manifestacjami władz psychicznych. Eter i powietrze zawibrowały od obelg, aż zdawało się, że lada chwila wybuchnie burda. A wtedy z zatłoczonej przestrzeni, gdzie stali Thagdal i Yeochee, wyszła naprzód kobieta cała okryta czernią i czerwienią, z zakrytą twarzą. W wyciągniętych rękach trzymała nieruchomo łańcuch milczenia. Tłum cofnął się pośpiesznie i burza umysłów ucichła. Mistrz Ceremonii zawołał: - Niech się rozpoczną Spotkania! Na to wśród widzów zaczęły się gorączkowe szepty i przerzucanie się żartami, przy równoczesnych próbach obliczania wyników końcowych zmagań. Biedny Karbree został wyrzucony z pola, ponieważ kombinacja Aiken Drum-Nodonn pozostawiała po obu stronach po ośmiu dodatkowych bohaterów. W chwili gdy kolejny Firvulag występował, by zdobyć dla siebie wyższą rangę, Thagdal, jako obecny strażnik należącego do zwycięzców Miecza, miał prawo wyznaczyć jego tańskiego przeciwnika. Był to czas, gdy w napięciu dokonywano obliczeń. Czy król ulegnie pokusie, by poszachrować z przydziałami na rzecz chłopców Nodonna? Czy zaryzykuje utratę Miecza, by wyeliminować małego człowieczka? Licząc na punkty, poprzednie mecze pomiędzy Nodonnem i Pallolem były bardzo bliskie remisu. Byłoż możliwe, aby złoty karzełek posiadał silniejsze metafunkcje niż świetny Apollo? (Pod względem fizycznym nie mogli się równać.) A przecież parweniusz musiał mieć w zanadrzu jakąś przewagę, inaczej w ogóle nie odważyłby się rzucić wyzwania! Od Czasów Zamieszek nie było tak obłąkańczego zakończenia Wielkiej Bitwy; a możliwość, że do tronu Tanów aspirowałby heretyk, była niczym w porównaniu z możliwością, że Królem Wielobarwnego Kraju zostałby człowiek... Thagdal uniósł tęczowo świecące ramiona. - Przeciw Fafnorowi Lodowe Szczęki... Culluket Interrogator! (To pasowało, Firvulag-nowicjusz przeciw członkowi Wysokiego Stołu, znanego z podstępnego umysłu i wątpliwej odwagi.) - Przeciw Betularnowi o Białej Dłoni... Celadeyr z Afaliah! (Dwóch starców, ale wyraźną przewagę miał stary, podły Celo.) - Przeciw Tetrolowi Miażdżącemu Kości... Alberonn Pożeracz Umysłów! (Przewaga dla Firvulagów. Czyżby Thaggy w tym meczu zamyślał jakiś podstęp?) - Przeciw Galborowi Czerwonej Czapce... Tagan Lord Mieczów! (Nic z tego, nie da się przewidzieć. Tagan już dawniej pokonywał tego chłopca.) - Przeciw Skathe... Bunone Nauczycielka Wojny! (Orzeł lub reszka. Nic trudniejszego niż obliczyć szansę bijących się dziwek.) - Przeciw Ayfie... Bleyn! (To była naprawdę niedobrana para! Żona Sharna rozedrze tę hybrydę jak pieczonego kurczaka. To może wykończyć Aikena Druma.) - Przeciw Medorowi... Kuhal Ziemiotrzęśca! (Zaczynają się ważniaki. Prawie równe, ale ten Tanu miał piekielne uderzenie psychokinezą.) - I przeciw Sharn-Mesowi... Imidol Lord Poskramiacz! (Każdy z nich może wygrać. Imidol jest bardzo młody, ale poskramiacze to paskudna banda, a ten chłopiec jest dawno już opóźniony.) - Teraz wystąpicie - kontynuował Thagdal - by walczyć przez przyznany wam czas, a potem szybko wycofacie się, by wasze miejsca mogli zająć następni. I niech Bogini Bitew spojrzy na was łaskawie, oceni wasze męstwo i dokona wyboru! - Posłuchaj mnie, Bracie Poskramiaczu! - błagał Mistrz Rzemiosł. - Wstrząsy podziemne! Zmiany elektromagnetyczne skorupy! Czy sam ich nie czujesz? Rumiany człowiek w złotym naszyjniku i niebieskiej zbroi wzruszył ramionami. - Gdy fanowie robią taki zgiełk przy Spotkaniach, spodziewam się, że ziemia zatrzęsie się jak cholera! W tej chwili ludzie Aikena Druma mają dwie przegrane i dwa zwycięstwa, a chłopcy Nodonna jedną wygraną, jedną przegraną i remis między Kuhalem i Medorem. Więc, jak widzisz, jesteśmy tuż przed metą w ostatnim starciu Imi-dola przeciw Sharn-Mesowi... i to nie tylko w wyścigu do pozycji Mistrza Bojów, ale w dodatku w całej pieprzonej Bitwie! I będę ci wdzięczny, jeśli przestaniesz mi przeszkadzać w wykonywaniu obowiązków, abym mógł wrócić tam, gdzie wszystko się rozgrywa! Szarzy żołnierze zagonili do wielkiego szklanego naczynia ostatnią spóźnioną kolumnę mężczyzn i kobiet, powyciąganych z lochów i aresztów Muriah i zaprowadzonych na Białosrebrną Równinę jako ostatnie ofiary. Nie należeli do upadłej szlachty ani tchórzliwych wojowników, lecz do najsmutniejszych szumowin królestwa: zdrajcy, kryminaliści nie zasługujący na łaskę, buntowniczy nagoszyjcy zbyt słabi, by stanowić rozrywkę dla Polowań, kobiety zniszczone rodzeniem dzieci, a przede wszystkim istoty o wypalonych umysłach, które powłócząc nogami przyszły pod naciskiem swych szarych, srebrnych lub złotych naszyjników i teraz stały w równych szeregach przed frontową ścianą widokową Wielkiej Retorty, gapiąc się pustymi oczami na oblane księżycowym światłem Pole Bitwy. - Wejrzyj w mój umysł! - krzyknął Aluteyn do dowódcy straży. - Przeczytaj moje myśli! Mówię ci, że dzieje się coś dziwnego! Pozwól mi tylko skomunikować się telepatycznie z królem... lub Lady Eadone Mistrzynią Nauki. - Daj spokój tym bzdurom - ostrzegł człowiek--poskramiacz. - Po prostu uspokój się, stary. Kopnij w kalendarz jak mężczyzna. - Wydał żołnierzom mentalny rozkaz, odwrócił się plecami i pośpieszył tam, gdzie czekał jego wierzchowiec. - Mówiłem ci, że nic to nie pomoże - rzekł ponurym tonem Raimo. - Ale starałeś się jak mogłeś, AL Aluteyn zazgrzytał zębami, wyglądając przez grubą, przednią ścianę Retorty. - Do diabła z nimi! Do diabła z nimi! Basen Śródziemny jest niestabilny! Dalej na wschodzie, między Kersic i tym długim archipelagiem, który wy ludzie z przyszlości nazywacie Italią, znajduje się strefa niestabilności skorupy ziemskiej, którą miałem na oku przez paręset lat. I co będzie, jeśli nastąpi tam większe zakłócenie równowagi? W lagunie może pojawić się sejsza. - Co to jest sejsza? - zapytał zaciekawiony Raimo. - Fala pływowa. Niewielka - odrzekł chichocząc jeden z tchórzliwych rycerzy w złotym naszyjniku. - Czy to nie będzie kopem w jaja wszystkich dzielnych gladiatorów na owym polu bitwy? Och, wiemy, jak Tanowie lubią moczyć swe małe kutasy! - Laguna jest zbyt płytka, aby fala podniosła się wysoko - wyraził ktoś swe zdanie. - Może wszystko tak zmoczyć, że nie da się zapalić ognia pod Retortą! - wrzasnął ktoś inny. - Ni cholery nieprawdopodobne. Widziałeś kiedy, kutasku, jak tu się fajczy? Spytaj tego tu starego Ala Baryłę, Rzemiopierdomistrza! Un to co roku był tem jednem, co zaświecał kupę truposzy. Cholerna psychoenergia całej cholernej Gildii Krejatorów ugotuje nas w cholernem pudle, nawet jeśli cholerne żywe kocięta będą z nieba padały. - Muszę ostrzec! - zawołał Aluteyn. - To mój obowiązek! Gdybym tylko mógł się skomunikować... - Wyślij im stargram opłacony przez odbiorcę - zaproponował jakiś ochrypły głos. - Możemy odtworzyć twoją wiadomość jako żywy obraz - odezwała się jakaś kobieta - gdy przyjdą podpalić ciała! - Jej chichot był histeryczny i zaraźliwy. Śmiech rozlegał się coraz szerzej. - Daj świadectwo, jak te ofermy Szadrach, Meszach i Abednego Fatalnie, że nie mamy tu żadnego anioła na posyłki jak ci starzy Izraelici! Hałastra skazańców chichotała, naigrawała się i płakała. Tymczasem Aluteyn Mistrz Rzemiosł, były Lord Kreator, użył resztki swych władz metapsychicznych, by na wewnętrznej stronie gładkiej przedniej szyby Retorty wyryć ostrzegawczą wiadomość. Zapewne na nic się to nie przyda, ale musiał czegoś spróbować. - Przegrałeś! - To był parszywy podstęp, którego ten Firvulag użył przeciw mnie, Mistrzu Bojów! - protestował gorąco Imidol. - Naprawdę trzymałem za gardło Sharn-Mesa, jego i ten cały jego kostium skorpiona i gdybym miał jeszcze tylko trzy sekundy... - Przegrałeś, a twoja niezdarność i brak doświadczenia może kosztować nas całą Wielką Bitwę! Szafirowy tytan zdjął hełm i wylał wiadro zimnej wody na swe jeszcze tlące się włosy. - Wiesz, że możesz zwyciężyć Aikena Druma walcząc jeden na jednego. - Głupiec! - Mistrza Bojów palił ogień wściekłości. - Czy zapomniałeś o Firvulagach? Teraz oni prowadzą na punkty! Przed oczami umysłów ośmiu tańskich championów i Nodonna zawisła oficjalna tablica wyników. CULLUKET (przegrał) z FAFNOREM CELADEYR (wygrał) z BETULARNEM ALBERONN (wygrał) z TETROLEM TAGAN (wygrał) z GALBOREM BUNONE (przegrała) ze SKATHE BLEYN (przegrał) z AYFĄ KUHAL (remis) z MEDOREM IMIDOL (przegrał) z SHARN-MESEM Mistrz Bojów zrobił gest w stronę czterech sprzymierzeńców Aikena Druma, stojących wokół pobitego bohatera poskramiaczy. - I dzięki tu obecnym naszym zdradzieckim braciom i siostrom, musimy wysłać drobnego kanciarza na Spotkanie przeciw Pallolowi Jednookiemu! Pojawił się kłąb purpurowego dymu. - Zdawało mi się, iż słyszę, jak ktoś bierze imię moje nadaremno - zaszczebiotał Aiken Drum. - Nie mów mi, Bracie Słoneczna Twarzy, że masz jakieś wątpliwości co do tego, czy będę zdolny uciszyć Wielką Gałkę Oczną? - On jest pięć razy potężniejszy niż jego kuzyn Delbaeth - oświadczył Nodonn - który tak nam dał popalić podczas Pogoni. I nie stosuje taktyki uderzenia i ucieczki jak Ognista Postać. On stoi w miejscu! Czy uważasz, że twój umysł zdoła w nieskończoność chronić cię przed tym Okiem? Czy ufasz, że twoja zdolność psychokreacji może równać się z jego zdolnością? Czy też wyczerpiesz swe siły w obronie, człowieczy młodzieńcze, zużywszy je w całości na odpieranie energii przeciwnika, a wtedy on zniszczy cię jednym uderzeniem opancerzonej pięści? - A jak ci się spodoba, jeśli to ja zabiję jego? Ośmiu championów i Mistrz Bojów wybuchnęło gorzkim śmiechem. Aiken spojrzał na nich krzywo. - Nie. Poważnie. Mogę go zabić. Tak jak zabiłem Delbaetha. Będę to musiał zrobić na sposób człowieka, a wy i cała reszta Wysokiego Stołu musicie się zgodzić, że zrobię to po swojemu i nie zostanę łupnięty przez was wszystkich za złamanie jakiegoś pieprzonego świętego przepisu. Twarz Nodonna wewnątrz fantastycznego różowo-złotego hełmu rozjaśnił wyraz pogardy. - Nie wolno ci użyć Włóczni przeciw Pallolowi, Motłochu. Tylko przeciw mnie. Aiken pstryknął palcem w kierunku Mistrza Bojów. - Nie to miałem na myśli. I nie bądź tak niecierpliwy, Słoneczna Twarzy. Twoja kolej nadchodzi! - Teraz on spojrzał gniewnie na championów. - A więc? Mam wyciągnąć wasze pieczone kartofle z ognia i wygrać dla was tę cholerną drakę czy nie? Moja sztuczka nie jest brudniejsza od tych, którymi Firvulagowie i ich ludzcy kumple tłukli was w Finiah. - I umysł Aikena pokazał im, co proponuje zrobić. - Tak czy nie, do cholery? Wrzaśnijcie do pozostałych ze Stołu albo odlatuję stąd jak rakieta i zostaniecie sobie z palcem w dupie. - Idź i bądź przeklęty! - rozwrzeszczał się Imidol. - Mistrz Bojów spotka się z Pallolem, jeśli ty się nie stawisz. I zwycięży! - Jesteś pewien? - spytał cicho błazen. - Czy wygra tylu punktami, by rozstrzygnąć ten mecz? Nodonn nie zdoła ściąć głowy Pallolowi. Ale ja potrafię. I wiecie, co to oznacza dla naszego wyniku końcowego. Zwyciężymy spacerkiem! - Omówię to z Wysokim Stołem - oświadczył Nodonn. W piętnaście sekund później powiedział: - Będziesz walczył z Pallolem Jednookim na własny, człowieczy sposób, bez ograniczeń. Księżyc dokonał już tego, co do niego należało i zaczął się zniżać. Ciągle jeszcze oświetlał Basen Śródziemnomorski, lecz jego oddziaływania pływowe, jakie długo bez znaczenia dla płytkich wód, właśnie zaczęły dawać się odczuć na zachód od Avenu, gdzie ciemne wody pluskały o kruszący się grzbiet lawy. ROZDZIAŁ JEDENASTY Aiken Drum ruszył na spotkanie z Pallolem Jednookim. Gigant nie zadał sobie trudu, by zmienić wygląd. Podobny do hebanowego monolitu wbitego w sam środek koła białej soli, czekał i chichotał. Widzowie ucichli. Wydawane przez niego dźwięki kojarzyły im się z hałasem metalowego kubła na śmiecie, spadającego po długich schodach. Głupcy! Jakimi głupcami byli Tanowie, wysyłając przeciw niemu to słabowite stworzenie! Musieli zapomnieć, to oczywiste. Jego długa nieobecność na tym polu osłabiła im pamięć w sposób zupełnie podobny do tego, jak śmiertelne starcie z ludźmi Motłochu pomieszało im w głowach. Ten insekt, ten napuszony karzełek ubrany w złote szkło, z beztrosko powiewającym, purpurowym pióropuszem, nawet nie będzie wart tego, by się z nim cackać. Zginie od jednego tylko uderzenia piorunu, spopielony nie mającym sobie równych wybuchem psychoenergii z Oka Pallola! Aiken Drum zatrzymał się i znieruchomiał. Nie miał lancy, nie miał ametystowego miecza, w ogóle żadnej widocznej dla Pallola broni, jeśli nie liczyć małej złotej kulki i zwisającego paseczka skóry, szerokiego pośrodku i zwężającego się ku końcom. Uniósłszy ostrzegawczo palec w uniwersalnym geście, oznaczającym prośbę o chwilę uwagi, Aiken chwycił pasek zębami i skupił się na manipulowaniu jakąś gałką w opancerzonych palcach. Nie przestając się śmiać Pallol zdjął przerażający hełm, wsadził pod prawą pachę, drugą zaś ręką uniósł łatę na swym Oku. Łup! Trzasnął szkarłatny promień. Trafił na niewidzialną, metapsychiczną barierę w formie trzymetrowej, przykrywającej Aikena kopuły i rozpadł się na siatkę błyskawic. Aiken zmarszczył brwi, nie przestając walczyć ze swą kulką. Czy próbował rozśrubować jej dwie połówki? Nacisnąć jakąś zagłębioną w niej dźwignię czy przycisk? Łup!!! Tym razem część psychokinetycznej osłony zapłonęła złowrogim błękitem. Ogr zawył z radości. - Teraz zobaczymy, jak dobrze się osłaniasz, ty mała bezczelna mrówko! Salwa promieni spójnego światła uderzyła w mentalną tarczę Aikena. Kule energii, podobne do potężnych wyładowań elektrostatycznych, biły w barierę ze wszystkich stron, aż zapłonęła błękitem, zielenią i niezdrową żółcią. Tłum widzów ocknął się z transu fascynacji i zaczął wrzeszczeć. Tanowie dzwonili w tarcze i grali na rogach. Firvulagowie piali i walili w tam-tamy, aż popękała na nich skóra. Wielkie koło białej soli, gdzie toczył się pojedynek, otoczył mur złożony z masy połyskujących, barwnych ciał i podskakujących upiornych kształtów. Wreszcie dwie połówki złotej kulki Aiken Druma rozpadły się. Przyjacielsko wyszczerzył zęby do Pallola, nie zwracając uwagi na wściekłe bombardowanie swej osłony metapsychicznej. Bariera zmieniała kolor od cynobru do matowego kraplaku, co zwiastowało jej rychłe załamanie się. - No to ruszamy, Goliacie, moje dziecko! Wszystko gotowe! Aiken umieścił mały srebrzysty przedmiot w szerokiej części skórzanego paska i zaczął w kółko machać procą nad swą głową. Coś przeleciało przez otwór w barierze, zabłysło wśród promieni światła i uderzyło Pallola w jego normalne, prawe oko. Firvulaski Mistrz Bojów zaryczał. Chwycił się za twarz obu dłońmi w pancernych rękawicach. Straszliwe lewe Oko zamknęło się, z prawego trysnęła krew, czarna w niepewnym świetle księżyca. Wycie ogra stopniowo traciło siłę i powoli, na kształt monumentalnej budowli załamującej się i walącej, gdy inżynierowie technicy rozbiórki budynków podłożą ładunki pod jej konstrukcję nośną, potworny, opancerzony kształt schylił się w pół, obwisł i z trzaskiem padł na sól. Z tłumu wyszła Mayvar Twórczyni Królów z należącym do Aikena mieczem z purpurowego szkła i podała mu oręż. Jednym ciosem Aiken uciął głowę Pallola i podniósł ją do góry. Niegdyś potężne Oko było zamknięte. W drugim oczodole, w masie skrwawionej tkanki, połyskiwało coś srebrzyście. Aiken delikatnie wydobył śmiercionośny pocisk. Oczyścił go władzą kreacji, aby gilotynka do cygar zmarłego Lorda Gomnola stała się tak czysta i błyszcząca jak przedtem. Metapsychicy stojący w tłumie mocą swej wizji mogli odczytać to, co było wytłoczone na metalu: SOLINGEN - STAL NIERDZEWNA - Wiwat nowa era - powiedział Aiken Drum. - Niech żyję Ja. Sześćset kilometrów na południowy zachód od Muriah długa naturalna tama, ciągnęła się między Hiszpanią i Afryką, zaczęła wreszcie ustępować. Nie w jednym miejscu, lecz w stu; nasiąknięta wodą, wzdłuż całej swej długości rozpadała się. Pod nieznośnym naporem nieustannie podnoszących się wód wielkie płaty popiołu i żużlu zaczęły osuwać się po wschodnim zboczu. Gdy spiętrzone morze zaczęło się przelewać, szczeliny się poszerzały i łączyły do chwili, gdy wyglądało na to, że już cała niestabilna zapora zostanie wepchnięta do ujścia Południowej Laguny przez narastające ciśnienie. Słona woda pognała wśród ciemnych pagórków lawy na pustkowie leżące na wschód od już nie istniejącego Długiego Fiordu. Zalała oświetlone księżycem niziny, znalazła sobie nowe kanały przepływu wśród gipsowych diun i smukłych wieżyc pasiastej zwietrzeliny. Ziemia zadrżała, powietrze wypełnił potworny ryk, gdy długa prawie na dwieście kilometrów zapora rozpadła się w ciągu kwadransa. Objętość prącej masy wód była zbyt wielka, by mogło ją przyjąć wąskie ujście Południowej Laguny i potop wznosił się z każdą chwilą wyżej dzięki zjawisku zwanemu tamowaniem hydraulicznym. Przed czołem katastrofalnego przepływu leciała huraganowa fala podmuchu. Blade wody długiej laguny zdawały się cofać w przerażeniu przed szturmem czarnej ściany, a potem poddały się, uniosły w górę na jej spotkanie i zlały z jej prawie pionową płaszczyzną. Fala miała dwieście trzydzieści metrów wysokości. Uwolnione z ostatnich hamulców wody Oceanu Zachodniego popędziły ku Białosrebrnej Równinie. Tłum Tanów i ludzi wzniósł Pieśń, a wszyscy rycerze unieśli wysoko swe jaśniejące, obsypane klejnotami miecze. Pod powiewającą chorągwią z godłem złotej twarzy stali Thagdal i Nontusvel, za nimi zaś, jakby roztaczając wokół siebie własny cień pomimo rozpościerającego się wokół nich oślepiającego, wielobarwnego blasku, stanęła Brede. Wielcy spośród Tanów też tam byli. Lecz z Wrogów obecny był tylko król Yeochee i niewalcząca szlachta Firvulagów, czekając na najświeższe i najbardziej rozczarowujące z długiego szeregu podobnych upokorzeń. Zniknęli natomiast championi Firvulagów i wielu widzów, z Małego Ludu, zbyt pogrążonych w smutku, by stać się choćby świadkami niezwykłego spektaklu, który zaraz miał się odbyć. Aiken Drum wyszarpnął z ziemi sztandar Pallola. Jednym psychokreacyjnym gestem usunął wizerunek demonicznej wydry, umieszczony tam wśród wysuszonych skalpów i zwisających festonów czaszek. Po raz ostatni pokazawszy tłumowi głowę poległego Mistrza Bojów, zrobił gest estradowego magika. Głowa Pallola zmieniła się w złotą maskę pośmiertną, w lewym oczodole miała gwiaździsty rubin wielkości grejpfruta. Wbiwszy ją na grot jej własnego sztandaru bojowego, Aiken Drum uniósł chorągiew wysoko i podszedł do króla Thagdala. Nim zdążył zabrać głos, z szeregów Wielkich wystąpiła wychudzona postać w purpurowych szatach i stanęła obok niego. Mistrz Ceremonii Sportów, już wcześniej wzburzony skandalicznym przebiegiem wydarzeń, wypowiadał słowa swego pełnego godności obwieszczenia z takim trudem, jakby dławiły go w gardle. - Przerażający Królu... i Ojcze! Sędziowie ringowi... i główni ras Tanu i Firvulag odbyli... naradę i dokonali końcowego obliczenia. I... aaa... zwycięstwo należy do szlachetnej, walecznej drużyny bojowej Tanów z Wielobarwnego Kraju! - Po przerwie wywołanej wiwatami kontynuował: - Tu oto przed tobą, pragnąc pasowania przez ciebie na Pierwszego Championa tej Wielkiej Bitwy, stoi Lord Aiken Drum... - Nie - powiedziała spokojnie Mayvar. Wszystkim zaparło dech; zapanowała cisza. - Już nie Aiken Drum - ciągnęła dalej - bo teraz wreszcie nadaję mu jego tańskie imię, które przyjmuje każdy człowiek, przyjmowany do naszej drużyny bojowej i naszego braterstwa. Zachowywałam prawdziwe imię Aikena Druma ukryte w mym sercu tak długo, ponieważ chciałam, by sam mógł wam objawić, że jest go godny. Ja, Mayvar Twórczyni Królów, nigdy w niego nie zwątpiłam. I na tym polu bitewnym dowiódł, że zaiste jest tym, którego ukochała Bogini... Dlatego, z ufnością i miłością, wypowiadam je! On jest Jaśniejącym! On jest Młodym Lugonnem! Tłum, najpierw oszołomiony niewiarą w to, co słyszy, teraz wybuchnął przeraźliwym wrzaskiem głosów i umysłów, dęciem w rogi i biciem w tarcze. Byli wśród niego tacy, którzy radowali się, były wyjątki krzyczące z wściekłością. Ale tumult był tak potężny, że nikt nie potrafił określić, kto pociągnął za sobą serca większości: młody Mistrz Bojów czy stary. Wystąpił Thagdal z twarzą tak nieruchomą, jakby była godłem na jego królewskim sztandarze. Z rąk małego złotego człowieczka przyjął sztandar Firvulaga i natychmiast przekazał go w ręce Bunone Nauczycielki Wojny. Eadone, Dziekan Wszystkich Gildii, zaraz potem pojawiła się z przodu, niosąc coś na długiej aksamitnej poduszce. Tłum przestał hałasować. Oto nastąpiła chwila, na którą wszyscy wyczekiwali. Czy Aiken Drum, Lugonn, przejmie święty Miecz Sharna i poda go na znak hołdu lennego Thagdalowi, jak to zawsze czynił Nodonn? Czy też... Błyszcząca figurka uniosła ogromny przedmiot, pozostawiając zasilacz z jego rzemieniami na ciągle podtrzymywanej przez Eadone poduszce. Biorąc oburącz rękojeść, skierował koniec ostrza Miecza w dół i wbił go w sól u stóp króla, a potem odwrócił się do Thagdala plecami. Rozległy się długie westchnienia. Zarówno tłum jak wszystkie osoby krwi królewskiej, zarówno Tanu jak Firvulagów, zgromadzone pod godłami obu królów, osłupiały. W pustym miejscu pojawiła się istota, która przez tysiąc lat była przewodnikiem obu ras. Jej szata szkarłatna i czarna była tej samej barwy co niebo, gdyż zbliżał się świt. Jej wyraźnie widoczna twarz była zalana łzami. - Więc niech się stanie tak - powiedziała równocześnie za pomocą głosu i umysłu - jak to przewidziałam. Niech dwaj bohaterowie zetrą się, używając Miecza i Włóczni w ostatniej Bitwie na Białosrebrnej Równinie. Mayvar przyprowadziła czterech championów, którzy opowiedzieli się za Jaśniejącym w Pojedynkach Bohaterów. Nieśli Włócznię. Bleyn przywiązał zasilacz obsypanym klejnotami pendentem do barków i bioder człowieczka. Nodonn zmaterializował się nagle i stanął obok Miecza. Wyszarpnął go z ziemi i podniósł wysoko, zaś Kuhal, Imidol, Culluket i Celadeyr ubrali go w uprząż. Tłum odsunął się daleko w tył. Para bohaterów, zmuszona do tego jakąś siłą psychokinetyczną, rozdzieliła się, szybując o parę centymetrów nad solą, która teraz, pod zachmurzonym niebem, świeciła postępną czerwienią. Wysokie, różowoczerwone zjawisko i karłowatą postać dowcipnisia otoczyły widzialne aureole obronnej energii mentalnej. - Zaczynajcie - rozkazała Oblubienica Statku. Pojawiły się bliźniacze wybuchy szmaragdowego ognia i równoczesne wstrząsy, które zmusiły wszystkich noszących naszyjniki widzów do osłonięcia swych umysłów. Gdy widownia przyszła do siebie, nad Równiną nadal przetaczał się grom. Obaj przeciwnicy stali twardo na swych miejscach, z nienaruszonymi barierami psychicznymi i pałającymi zbrojami. Znów nastąpiły zielone eksplozje i huki monstrualnych piorunów, ale tym razem echa nie ucichły. Głuchy pomruk stał się głośniejszy, pod nogami bohaterów zatrzęsła się ziemia. Znikąd podniósł się wiatr, wyjąc na nutę wyższą niż pomruk ziemi. Na całej długości zachodniego horyzontu czerwonoczarne niebo nagle znikło. Król Thagdal dostrzegł falę i wykrzyczał pierwsze mentalne ostrzeżenie. Zebrawszy swe siły metapsychiczne do ostatniego erga, wzniósł ścianę. - Do mnie! Wszyscy do mnie! Dołączyli się do niego Firvulagowie, Tanowie i ludzie w naszyjnikach w zmasowanym uderzeniu umysłów, nigdy jeszcze nie spotykanym na Wygnaniu. Swych psychokinetycznych sił użyczyli Nodonn i Lugonn, a cały Mały Lud wysilił swą zdolność kreacji, by podeprzeć mentalny bastion króla, powstrzymujący napierające morze i usiłujący uniemożliwić zwalenie się wodnych mas na wszystkich zgromadzonych. Ale czarne wody wznosiły się wyżej i wyżej, a cisnąca na nich masa wynosiła niewyobrażalne miliony ton... Fala przedarła się. - Ale nadal jestem królem - powiedział Thagdal do Nontusvel. Woda zwaliła się na nich. Król topiąc się był pełen zadowolenia i resztkę swych szybko topniejących sił wysłał w dotknięciu pocieszenia do królowej, gdyż nie wypuścił jej dłoni ze swojej. Główna fala uderzeniowa wody pobiegła naprzeciw wschodzącemu słońcu, szybko tracąc wysokość w miarę jak rozpływała się na obszarach Wielkiej Laguny. Wtórny przypływ zmył pobocze półwyspu Aven, wlewając się w głąb lądu na wiele kilometrów nim spłynął w dół po klifach. Jego wody zaskoczyły tych, którzy jeszcze pozostawali w mieście i tak większość z nich znalazła zgubę, z nieomal wszystkimi niewolnikami spośród ramapiteków. Amerie chciała wybiec z mieszczącego się wysoko na Górze Bohaterów pokoju, lecz Wódz Burkę schwycił ją i trzymał mocno. Walczyła z nim i wrzeszczała, póki nie ogarnęło ją zupełne wyczerpanie i nie zabrakło jej łez. Wtedy podszedł Basil i przysiadł wraz z nimi pod oknem otwierającym się na straszliwy widok. Amerie i stary, szorstki prawnik dobrze zrozumieli szeptaną przez byłego profesora modlitwę. - Elevaverunt flumina fluctus suos, a vocibus aquarum multarum. Mirabilis elationes maris. Mirabilis in altis Dominus. Razem zaczęli czekać na Elżbietę. ROZDZIAŁ DWUNASTY Wrzaski ginących umysłów! Dotarły do Elżbiety nawet przez jej kokon z ognia. Pierwsze, pojedyncze pożegnania umierających na początku Bijatyki napłynęły jak pierwsze krople zapowiadające burzę. A potem całe ich chmary przelatywały obok niej coraz gęściej, rozkrzyczane, przerażone, rozczarowane, rozwścieklone lub rozpalone. Zdarzały się chwile ciszy. A potem wichry śmierci znów podnosiły się, mknąc obok jej schronienia. Wszystkie te bezcielesne umysły, śpieszące poza czas i przestrzeń ku Wielu-we-Wszystkim, od których odcięła się... Bardzo niewiele z nich zdołała utworzyć własne ogniste kokony, by wyrwać się ze strumienia, odmawiając w nim udziału, zdążając własną drogą zatracenia. Lecz jej nie wolno było podążyć rzeką Umysłu. Ciągle jeszcze przykuta była do Ziemi. Gdy nastąpił ostateczny, niszczący kataklizm, odczuła jego wstrząs nawet w swym ukryciu i musiała pozwolić, by oko jej umysłu zaczęło obserwować. Zbyt zdumiona, by boleć nad nim, słuchała i patrzyła na mijający ją potok. Płynęło nim wiele znanych jej osób. A na samym końcu wielkiej, wezbranej burzy śmierci była jedna aż nazbyt dobrze jej znajoma. Przemknął obok umysł Brede wraz ze swym ostatnim, błagalnym dotknięciem. I wtedy Elżbieta ujrzała coś zupełnie obcego, ogromnego, jaśniejącego i kochającego, które przybyło na spotkanie swej małżonki, towarzysząc jej ku wszechogarniającej jasności... Elżbieta przebudziła się. Pochylona nad nią twarz należała do siostry Amerie i miała ów zmizerowany, umęczony wyraz tego, komu już zbrakło łez. - Wiem - powiedziała Elżbieta. Mniszka wyciągnęła rękę i dotknęła mocno zaciśniętych palców Elżbiety. - Była taka... zaziemska kobieta. Wiedziała, że to nastąpi. Wyleczyła nas. Przyprowadziła nas tutaj, do ciebie. I zostawiła wiadomość: „Powiedz Elżbiecie, że teraz jest wolna i może dokonać prawdziwego wyboru." Mam nadzieję, że rozumiesz. Elżbieta usiadła. Po chwili miała już dość sił, by wstać z tapczana i podejść do okna naturalnego bunkra. Stali przy nim Basil i Wódz Burkę, niezdolni oderwać wzroku od scen rozgrywających się poniżej góry. Był już pełen poranek, a okryte ciężkimi chmurami niebo przepuszczało tylko szare i żałosne światło. Białosrebrna Równina, oba miasta namiotowe i cały obszar wyrzeźbionych i połyskujących osadów, które przedtem otaczały Muriah od jego klifów po brzegi laguny, zniknęły. Na ich miejscu było morze. Miało barwę matowego jadeitu, a jego fale ukoronowane białą pianą biegły ku dalekiemu, wschodniemu horyzontowi. Pędzone ostrym wiatrem bałwany załamywały się na małym, zakrzywionym przylądku, gdzie stał dom Brede. Muriah znalazło się już poza zasięgiem wód, które zostawiły po sobie roztrzaskane domy i drzewa oraz spływające kałuże i strumienie. Zniszczeniu uległa większość stolicy. Teraz jesteś wolna i możesz dokonać prawdziwego wyboru. Za drzwiami ich pokoju rozległ się hałas. Umysł Elżbiety odebrał zmieszane głosy przerażenia. Trudno było, a praktycznie niemożliwe, biorąc pod uwagę ich nieznośny ładunek emocjonalny, rozróżnić Tanów od ludzi, tych zaś od Firvulagów, którzy, jak z tego wynikało, wmieszali się między nich. Nie było panów ni niewolników, przyjaciół czy Wrogów, byli tylko ci, którzy zdołali przeżyć. - Myślę, że teraz powinniśmy stąd odejść - powiedział Wódz Burkę. Elżbieta skinęła głową. We czworo odwrócili się od okna i podeszli do drzwi. Burkę odsunął rygiel. Teraz jesteś wolna i możesz dokonać prawdziwego wyboru. Stali tam Dionket, Creyn i inni w strojach korektorów. Za nimi dreptali ocaleni. Elżbieta łagodnie odcięła się od ich umysłów i spojrzała w oczy obu uzdrowicieli. - Dajcie mi tylko parę minut - powiedziała wskazując swój czerwony kombinezon balonłarski. - Wolałabym znaleźć jakieś inne ubranie. Wyrwane z posad potężne pudło, które było Wielką Retortą, przewalało się na falach. Za każdym gwałtownym wstrząsem ciała w jego środku przewracały się na siebie stosami. W końcu Retorta prawie wyrównała swą pozycję. Połowa jej objętości znalazła się poniżej linii wodnej i ci spośród jej więźniów, którzy byli przytomni, czuli się tak, jakby siedzieli w jakiejś dziwacznej parodii statku ze szklanym dnem. Czarna i srebrna markiza, która przedtem ją ocieniała, była cała w strzępach i wreszcie pękła, gdy wicher szarpnął dekoracyjną nadbudową. Ławy i stoły, komody, półmiski z jedzeniem, dzbany wody, wszystko to zmieniało się z ciałami skazańców. Raimo Hakkinen wypluł słoną wodę, słoną krew oraz ząb. Leżał przyciśnięty do ściany frontowej, blisko drzwi. Przez szpary wzdłuż ościeżnicy sączyła się do środka woda. - Chodźcie tu - wychrypiał zdejmując podkoszulkę i zębami drąc ją na paski. Tylko jedna osoba z pobliskiego stosu rannych odpowiedziała. Była to kobieta w kompletnej wyściółce pod zbroję. Ponadgryzali i rozdarli jej odzienie; zgniecione plastikowe banieczki znakomicie uszczelniały. - To powinno powstrzymać napływ - powiedział Raimo ze szczerbatym uśmiechem. - Ona pływa! - Kobieta zagapiła się w zdumieniu na brązowawą wodę, w której roiło się od nieprawdopodobnych szczątków, widocznych przez wszystkie cztery przezroczyste ściany. - Zupełnie jak jakieś zwariowane akwarium... z tym wyjątkiem... że to na zewnątrz to nie ryby. - Odwróciła się od ściany i gwałtownie zwymiotowała. Raimo cofnął się na czworakach. - Może uda mi się znaleźć nierozbity dzban z wodą. Zaczął pełzać wśród ciał i śmieci. Całkiem niemało osób żyło, ale było też pełno nieboszczyków. Znalazł pojemnik z wodą, wciśnięty pomiędzy trzy trupy. A czy ten tam, to nie był...? Odwrócił ciało. - Bryan? Dobrze się czujesz? - Ujrzał jego uśmiechnięte usta. - Bryan? - On cię nie usłyszy - doleciał głos Aluteyna Mistrza Rzemiosł. - Twój przyjaciel spoczął w spokoju Tany. Raimo odskoczył, ściskając butlę wody. - A... to fatalnie. Przybyliśmy do Muriah tym samym statkiem. A jeśli plotki, które usłyszałem o nim i o Lady Rosmar były prawdziwe, być może my obaj... no, cierpieliśmy w podobny sposób. Aluteyn ostrożnie rozpiął złoty naszyjnik Bryana. - Nie całkiem tak samo, Raimo. Ale żaden z was nie musi już cierpieć. - Włożył złoty naszyjnik na szyję Raima, usuwając poprzedni, srebrny. - Uważam, że Bryan chciałby, abyś go miał. Stan twego mózgu polepsza się dzięki mojej skromnej łataninie, a wśród tych, co wraz z nami przeżyli, możemy znaleźć więcej zręcznych korektorów. Lub... później. - Myślisz, że się z tego wygrzebiemy? Myślisz, że to przeklęte szklane pudło będzie pływało dość długo, by nas zanieść do brzegu? - Ci, którzy zaprogramowali uwięzienie mych metafunkcji, już tego nie robią. Mogę wytworzyć umiarkowany wiatr PK, nawet zamknąć drogę do środka morzu, wzmacniając ściany Retorty, gdyż odzyskałem już pełnię mych metawładz. - Wskazał gestem rozciągnięte ciała. - Jeśli zechcesz pomagać mi przy oddzielaniu tych, którzy jeszcze żyją... - Muszę sprowadzić damę, która pomogła mi uszczelniać drzwi. - Raimo uśmiechnął się i odszedł chwiejnym krokiem. Podłoga Retorty podskakiwała od gwałtownych prądów, aż ciała w jej środku zaczęły się znowu przesuwać. Mistrz Rzemiosł po raz ostatni spojrzał na uśmiechniętą twarz martwego antropologa. A potem jęcząc z bólu i rezygnacji, wziął się ponownie do roboty. Była doskonałą pływaczką i odważną kobietą. Posługując się osłabłą już zdolnością kreacji, zdołała w końcu z części swej dworskiej sukni ukształtować bliźniacze bańki z powietrzem i przymocować je za ramionami, by pomogły jej utrzymywać się na powierzchni. A gdy wreszcie pokazało się słońce, oświetlając wirujące, błotniste wody, ona zaś zaczęła omdlewać z szoku i wyczerpania, Mercy zawołała: - Mój Lordzie! Gdzie jesteś, Nodonnie? Nie nadeszła żadna odpowiedź myślowa. Trudne było, nawet niemożliwe zebranie sił, pozwalających na kontrolowaną telepatię długodystansową. Była tak śmiertelnie zmęczona! Lecz wreszcie odzyskała tyle siły, by znów zawołać: Nodonnie! Nodonnie! O przyjdź demoniczny kochanku aniele światła przyjdź. Jak to możliwe abym ja żyła a ty nie? Unosiła się wśród powodzi. Słabe myśli, dalekie i splątane, świergotały jej oszałamiająco w mózgu. Żadna z nich nie była jego myślą. - Nodonnie - szeptała bez ustanku. I jeden raz: - Bryanie. Odrzuciwszy głowę do tyłu, z włosami ciągnącymi się za nią jak rozesłane wici czarnych wodorostów, Mercy dryfowała w morzu. Wreszcie słońce zaszło i stało się zimno. Jej nogi i dolna część tułowia zdrętwiały. Cierpiała pragnienie, lecz była tak osłabiona szokiem, że tylko z największym wysiłkiem zdołała oddzielić molekuły słodkiej wody od soli. Ze wszystkich metafunkcji zdolność kreacji jest najwrażliwsza na smutki i urazy. - Wobec tego zginę wraz z jego światem - postanowiła - bo teraz już wszystko zniknęło, cała świetlistość, cudowność i pieśń. Małe, żółte światełko. Podskakiwało, migotało, rosło. Zdecydowała, że poczeka, gdyż ta promienna istność dała dowody, że dostrzegła ją zdalnie, choć skromnie ukrywała się przed jej wzrokiem mentalnym. Po mniej więcej godzinie coś świecącego dopłynęło blisko niej. Ujrzała, że jest to Kral, ów wielki złoty kocioł, świętość Gildii Kreatorów. Zawołała: - Bracie Kreatorze! Wiesz może, czy Nodonn żyje? - I to ma być wdzięczność? - zapytał Aiken Drum. Przechylił się przez krawędź kotła, wyciągnął ramię całe pokryte złotymi kieszonkami i podniósł ją z wysiłkiem. Została ułożona na wklęsłym metalu obok Aikena, który uśmiechnął się do niej szeroko. - Przepraszam, że jestem tak niezdarny w teleporta-cji, milutka Mercy, ale sam czuję się jeszcze odrobinę słaby. Leż spokojnie, a ja sprawdzę, czy zdołam cię, czarodziejko, osuszyć. - Ty - powiedziała. - Ty żyjesz. - Najczarniejsza ze wszystkich owiec. Gdy przekonałem się, że nie mamy żadnych szans naśladując czyny króla Kanuta*, obliczyłem sobie, że teraz ratuj się kto może i stworzyłem sobie małą kapsułę powietrzną. Wyskoczyłem w niej do góry, ale zostało mi tyle tylko siły, by w niej pływać. Widok tej balii wielce mi się spodobał, mogę cię zapewnić. Byłem już na wykończeniu, gdy do mnie przypłynęła wesolutko, jak tylko można sobie życzyć. Wysuszył ją powoli, oczyścił z soli i brudu, niezdarnie naprawił jej podartą suknię. Gdy skończył, już zasypiała. - Suknia - mruknęła - powinna być różowego koloru, nie złota i czarna. - Wolę złoto i czerń. Próbowała się rozbudzić. Jej szept zachował jeszcze ślad dawnej kokieterii. - Ależ... cóż tam widzę bezwstydnego w twoim umyśle, Lordzie Lugonnie Aikenie Drumie? - Zaśnij, mała Lady z Goriah, mała kreatorko Mercy-Rosmar. Jutro będziemy mieli mnóstwo czasu, by o tym pomówić. Zimowe deszcze siekły bagna Bordeaux. Wielka rzeka była mulista, ryby płochliwe, ale mnóstwo było dzikiego ptactwa i małych, bezrogich jelonków z wystającymi kłami, zaś w wyższych partiach dużej wyspy, gdzie rosły dęby i kasztany, także soczystych grzybów. Teraz Sukey przepadała za nimi i zawracała Steinowi głowę tak długo, póki nie zgodził się pójść i narwać pełen koszyk. A potem, gdy deszcz padał tak rzęsisty, zrobiło jej się przykro, więc postarała się, by czekał na niego doskonały, gorący gulasz i w palenisku chaty płonął wieki ogień. Gdy wrócił, było już prawie ciemno. Prócz grzybów przyniósł udziec dzikiego świniaka. - Reszta schowana jest wysoko na drzewie - powiedział. - Będę mógł przynieść ją jutro. Pamiętaj, by dokładnie ugotować tę wieprzowinę. - Zrobię to, Steineczku. Nie będę ryzykować. Wiesz o tym. - Chwyciła jego mokrą, stwardniałą dłoń i pocałowała ją. - Dziękuję ci za grzyby. - Jestem całkiem przemoczony - zwrócił jej uwagę. - Zaczekaj. - Rozebrał się ze stłamszonej jelonkowej kurtki i spodni oraz mokasynów z niewyprawionej skóry i zaczął ogrzewać się przy ogniu. Sukey przytuliła się do niego, wpatrzywszy się w ogień i uśmiechając się tajemniczo. Urodzi w lecie, a wtedy będzie mnóstwo czasu, by poszukać innych ludzi, w dniach, gdy ustali się piękna pogoda. Wtedy wielki balon poleci bardzo wolno i wyląduje prawie bez wstrząsu. W przyszłym roku, w sierpniu lub wrześniu, będą musieli wyruszyć. Tymczasem zaś tutaj wcale nie było tak źle. Byli zupełnie sami, całkowicie bezpieczni, mając mnóstwo jedzenia, przytulną chatę i siebie nawzajem. - Teraz jedz - powiedziała. - Zajmę się twymi rzeczami, a także mięsem. Już byli gotowi, by pójść do łóżka, gdy deszcz przestał padać. Stein podniósł zasłonę u wejścia i wyszedł na dwór. Sukey, usłyszawszy jak wrócił, stanęła obok niego w ciemności pełnej spokoju i dźwięku kapiących kropli. Gwiazdy pogasły. - Kocham to miejsce - powiedziała. - Kocham cię. Och, Stein. Otoczył ją swym wielkim ramieniem. Nie mówił nic, tylko patrzył w niebo. Po co mieliby opuszczać to miejsce? Wielokrotnie o tym rozmawiali, ale czy koniecznie musieli szukać innych ludzi? Kto wie, jacy się okażą? Prócz tego w puszczy na stałym lądzie byli dzicy Firvulagowie. Tego był pewien, gdyż widział ich tańczące błędne ogniki, gdy kiedyś wybrał się swoją dinghy na małą wyprawę badawczą. Oboje mieli wielkie szczęście, że w drodze do tego schronienia udało im się uniknąć kontaktu z egzotami. Ponowne narażanie się na ryzyko byłoby szaleństwem, a podwójnym szaleństwem, gdyby zabrali noworodka w podróż balonem. Balon był zbyt nieprzewidywalny. Latał, gdzie sam chciał, nie tam, gdzie się zamierzyło. Gdyby niespodzianie pochwycił ich silny wiatr, mogli zostać poniesieni na setki kilometrów, nim zdołaliby bezpiecznie wylądować. Mogło ich ponieść na południowy wschód, przez całą Francję, nad Morzem Śródziemnym... Nigdy. Nigdy tam nie powróci, by ujrzeć to, co zrobił. Nigdy się na to nie zdobędzie. - O, popatrz! - zawołała Sukey. - Gwiazda spadająca! Ale... czy rzeczywiście? Zbyt wolno przelatuje. Już za późno, schowała się za chmurą! Zapomniałam pomyśleć życzenie. Ujął jej dłoń i zaprowadził żonę do wnętrza ich domku. - Nie martw się. Ja pomyślałem życzenie za ciebie - powiedział. Światła na tablicy wskaźników latacza już wszystkie pogasły, sygnały alarmowe egzotów nie odzywały się. Pozbawiona prądu, nie mając już tlenu, maszyna wiernie trzymała się orbity parkingowej, okrążając w koło i w koło planetę na wysokości nieco mniejszej niż pięćdziesiąt tysięcy kilometrów. Przez większą część orbity matowoczarna powierzchnia latacza była na tle kosmosu praktycznie niewidzialna. Ale od czasu do czasu blask odbijał się od przedniego okna kabiny pilota, rozświetlając twarz Ryszarda i powodując, że na chwilę promień wracał na Ziemię. W koło i w koło leciał mały, ranny ptak, krążąc bezustannie. W sali tronowej Króla Gór w Wysokim Vrazlu zebrała się zdziesiątkowana rada Firvulagów, by przedyskutować najnowszą sprawę: elekcję nowego Suwerennego Pana Wyżyn i Głębin, Monarchy Piekielnej Nieskończoności, Ojca Wszystkich Firvulagów i Niewątpliwego Władcy Całego Znanego Świata. - Tym razem będziemy mieli kłopoty - ostrzegł zebranych Sharn-Mes. - A to czemu? - spytała Ayfa. Opowiedział jej i wszystkim innym złą nowinę. - Wyjcy domagają się praw wyborczych. Wielki czarny kruk spłynął spiralą aż do miejsca, gdzie pożywiali się jego pobratymcy. Wzdłuż całego wybrzeża Afryki Północnej padlinożerne ptaki prosperowały jak nigdy dotąd. Szczodrość losu trwała już prawie cztery miesiące i nadal nic nie wskazywało, by miała się wyczerpać. Pruuk! zakrakał nowo przybyły. Gdy któryś z ptaków zbyt późno odsunął się od trupa morświna, kruk groźnie stroszył pióra. Pruuuuuuk! powtórzył unosząc barki i rozpościerając skrzydła. Był to potężny ptak, o połowę większy niż inne kruki, a w jego oczach błyszczało szaleństwo. Reszta stada z niepokojem odsunęła się od potrawy, pozwalając ogromnemu obcemu pożywiać się w samotności. - Nadchodzą! Nadchodzą! - krzyczał pastuch kóz Calistro, biegnąc ze wszystkich sił kanionem Ukrytych Źródeł, zapominając o swych podopiecznych. - Siostra Amerie i Wódz, i całe mnóstwo innych! Z domków i chat wyroili się ludzie, przekrzykując się w podnieceniu. Długa kolumna jeźdźców zbliżała się do skraju wioski. Stary Człowiek Kawai usłyszał ów zamęt i i wysunął głowę przez drzwi porośniętego różami domu Madame Guderian pod osłoną sosen. Wciągnął powietrze przez zeby. - Ona nadchodzi! Mały kotek wyskoczył z pudełka pod stołem, prawie przewracając go w biegu, gdy Kawai zaczął kręcić się w poszukiwaniu noża ogrodniczego. - Muszę naciąć kwiatów i pośpieszyć na jej spotkanie! - Pogroził kotu palcem. - A ty... zadbaj, by twe kocięta były wylizane, abyś nie ściągnęła wstydu na nas oboje! Pokryte gazą drzwi zatrzasnęły się. Mrucząc pod nosem starzec uciął naręcze ciężkich kiści czerwcowych róż, a potem pobiegł ścieżką, siejąc za sobą różowe i szkarłatne płatki. EPILOG Pamiętając, co wydarzyło mu się w dzieciństwie, młody samczyk ramapitek wrócił do Jeziora Gigantycznych Ptaków. Znalazł tam ścieżkę, którą jakieś większe istoty wydeptały ponad rok temu. Teraz korzystały z niej inne zwierzęta, bo rok był suchy, a jezioro kraterowe dobrodziejstwem dla spragnionych. Ale ramapitek nie poszukiwał wody. Powoli wypełznął na otwartą przestrzeń wzdłuż grzbietu krateru. Tu był ów ptak! Gdy przysiadł pod nim, zdziwił się, że teraz wydał mu się mniejszy. I znikła dziura w jego brzuchu, wraz z tą rzeczą do wchodzenia. Ale to był jego ptak. Wiedział o tym. Pamięć płonęła w nim jasno. Matka wywrzaskująca swą złość... wyrywająca i rzucająca precz śliczną zabawkę, która świeciła kolorem słońca. Zaczął poszukiwania. W krzaki. Ten krzak, ten krzak janowca. Wsunął pokrytą brązową sierścią rękę w kolczasty gąszcz. Ostrożnie. Poskrob pokryty pyłem grunt. Kop, badaj. Jego dłoń dotknęła czegoś gładkiego i twardego. Wycofał ją bardzo ostrożnie. Było tak, jak zapamiętał. Zapinka otwarła się, połówki obróciły i tym razem ta rzecz pasowała wygodnie do jego szyi, tak, że nie można było jej ściągnąć przez głowę. Teraz mu już jej nie odbiorą. Wstał i ruszył ścieżką w stronę lasu, gdzie jego samiczka, bojaźliwsza niż on, oczekiwała jego powrotu. Słońce świeciło jaśniej, zapach zarośli był ostrzejszy, trele ptaków i owadów wyraźniej sze. Wokół niego wszystko się przemieniło. Podniecało go to, sprawiało przyjemność i odrobinę straszyło, wszystko na raz. Nadchodzę! Tak, nadchodzę! Podskakiwał z radości, a mniejsze zwierzątka na ścieżce pośpiesznie ustępowały mu miejsca. KONIEC ZŁOTEJ OBRĘCZY Tom trzeci „Sagi o Plioceńskim Wygnaniu", zatytułowany KRÓL NIEURODZONY, opowiada o przemianie struktur władzy podczas burzliwego okresu w Wielobarwnym Kraju, gdy dwaj antagoniści, rasa ludzka i egzoci, otrzymują pierwsze wieści o nowej-starej groźbie zza zachodniego horyzontu. Dodatek APOLOGIA PRO GEOLOGIA SUA Nakreślony w tej sadze starożytny krajobraz odpowiada Europie podczas tak zwanej Regresji Mioplioceńskiej, gdy Morze Śródziemne miało najniższy poziom przed otworzeniem Cieśniny Gibraltarskiej. Datowanie tego wydarzenia nie jest dokładnie ustalone, ale mogło nastąpić około pięciu i pół milionów lat od chwili obecnej, ja zaś zaokrągliłam tę liczbę do sześciu milionów. W epoce miocenu do Basenu Śródziemnomorskiego wpływały wody Atlantyku poprzez dwa kanały, które otwierały się i zamykały wielokrotnie: Kanał Betycki w południowej Hiszpanii oraz kanał Rifu, który ciągnął się przez północne Maroko, Algerię i Tunezję. Przerwanie Gibraltaru nastąpiło po zamknięciu się kanału Betyckiego i Rifu. Gdy otworzyła się Brama Gibraltarska, Morze Śródziemne musiało nader szybko napełnić się wodą. Być może upłynęło ledwie sto lat do chwili, gdy Atlantyk wypełnił basen Pustego Morza całkowicie, zatapiając dawną dolinę Rodanu prawie tak daleko na północ, że aż do Lionu i bez wątpienia zapoczątkowując dostosowanie się tektoniczne, które nie tylko zmieniło topografię dna Morza Śródziemnego na taką, jaka jest obecnie: głębie i płycizny; ale również spowodowało głęboką modyfikację geologii Półwyspu Italskiego, Sycylii i innych niestabilnych regionów*. Narysowana przeze mnie mapa Pustego Basenu oparta jest całkowicie na domysłach, szczególnie gdy dotyczy to Południowej Laguny, Wielkiego Bagna Krzaczastego oraz regionów, znanych obecnie jako morze Alboran i Basen Algierski. Istnieją tam jednak resztki objawów wulkanizmu, które powodują, że moja tama z rumoszu jest przynajmniej odległe prawdopodobna; mianowicie przy Cabo de Gata, przy Cap de Trois Fourches, Maroku i oczywiście samej Isla de Alboran. Założyłam, że flora i fauna pontyjska była współczesna Powodzi Śródziemnej. Klimat, geografia i fauna epoki pontyjskiej w zasadzie odpowiadają temu, co zrelacjonowano w powieści. Ale geologowie i paleontologowie szybko wykryją kilka nonsensów, które, mam nadzieję, zostaną mi wybaczone w imię dobrej zabawy. Ramapitek, ten tajemniczy i fascynujący hominid, występujący pod wielu nazwami, jest uznany za gatunek istniejący dużo później, dopiero w okresie pontyjskim, na podstawie szczęki opisanej w roku 1972 przez G.H.R. von Koenigswalda, który nadał mu nazwę Graecopithecus freybergi. Struktura geologiczna zwana Ries (lub kocioł Ries) jest przedmiotem pewnych kontrowersji. Jedna ze szkół uznaje ją za astroblemę, gdy inna ważna, że była ona wynikiem eksplozji kryptowulkanicznej, która wyniosła na powierzchnię „meteorytopodobne" substancje. Argumenty na rzecz tego punktu widzenia zebrane są w książce G.H.J. McCalla Meteońtes and Their Origins (New York, Wiley, 1973). Bardziej dramatyczna hipoteza zderzenia jest wspaniale podtrzymywana przez E. Preussa, „Das Ries und die Meteoriten-Theorie" (Stuttgart, Fortschritte der Mineralogie, 1964, 41:271-312). Wydaje się, że McCall w swym późniejszym opracowaniu nie wziął pod uwagę materiałów zgromadzonych przez Preussa. W mojej powieści trajektoria, szybkość i dane co do masy zostały zaczerpnięte od Preussa. Zarówno testy K/Ar jak i testy na obecność śladów materiałów rozszczepialnych, którym poddano mołdawskie tektyty (mołdawity), zwykle uznawane za identyczne wiekiem z tektytami z Ries, ustaliły - niestety! - ich przybliżony wiek na 14,7 ± 0,7 milionów lat. * Manczkinowie — ludziki występujące w utworach związanych z krainą Oz, wyzwolone przez jego bohaterkę. Przenośnie słowo to oznacza też drobnych urzedniczków. Manczkinowie z filmu rysunkowego mieszkali w najdziwaczniej skonstruowanych domkach. * Anonim, „Jest taka cudna pani", przekład Stanisława Barańczaka. * Mordred — postać z kręgu legend Okrągłego Stołu, siostrzeniec i podstępny morderca króla Artura. * Juggernaut — zniekształcona angielska forma od „Jagannath" (hindi) — ogromny, rytualny wóz z posągiem Kriszny w m. Puri, stan Orissa. Fanatycy religijni rzucali się pod jego koła i zostawali zmiażdżeni. Słowo .Juggernaut" używane jest w potocznej angielszczyźnie na określenie czegoś ogromnego i niszczącego. * mamzer (amer. slang) — bastard (z hebr.: dziecko pochodzące ze związku zakazanego przez prawo mojżeszowe). * tushies — tyłeczki (ang., z jidysz). * Darby i Joan — przysłowiowe stare małżeństwo, wiodące spokojne życie bez żadnych przygód. Postacie pochodzą z osiemnastowiecznej piosenki. * Kanut II Wielki (9957-1035), syn Swena Widłobrodego i córki Mieszka I, Storrady, król Danii, Anglii i Norwegii; władał też częścią Szwecji. Znany z waleczności. * Jedyne inne wydarzenie, odległe porównywalne z zalaniem Morza Śródziemnego, to „Wielkie Powodzie Missoula", które nastąpiły podczas plejstoceńskiej epoki lodowcowej w zachodniej połaci Ameryki Północnej. Wody, pochodzące ze stopienia się lodowca Kordylierów w Górach Skalistych, popłynęły na zachód, do miejsca, gdzie napotkały występ lodowca Okanogan, który blokował dolinę Clark Fork w okolicy obecnego jeziora Pend Oreille w północnym Idaho. W ten sposób utworzyło się jezioro polodowcowe Missoula, jeden z największych basenów słodkowodnych w zachodniej części tego kontynentu. Głębokie na ponad tysiąc stóp, zalewało doliny zachodniej Montany do chwili, gdy przełamała się naturalna zapora z lodu i gruzowiska. Około pięćset mil sześciennych wody jeziorowej wypłynęło przez Grand Coulee w ciągu około dwóch tygodni, szorując przez tę część stanu Washington, która znana jest pod nazwą Chanelled Scablands i wylewając się do Pacyfiku przez przełom Columbia. Tamowanie hydrauliczne w tym wąwozie spiętrzyło wodę o jakieś czterysta stóp powyżej poziomu morza w okolicy przyległej do Portland w stanie Oregon. Takie powodzie, jak się zdaje, powtarzały się wielokrotnie. Porównując Powodzie Missoula z zapełnieniem Morza Śródziemnego należy pamiętać, że Basen Śródziemnomorski zawiera obecnie około miliona mil sześciennych wody; ale w okresie wczesnego pliocenu był, jak się ocenia, znacznie płytszy. ??