Łukasz Orbitowski Szeroki, głęboki, wymalować wszystko Jak sądzę, wszystko zaczęło się, gdy zesrałem się w tramwaju. Miastem sunął przepocony kadłub czwórki. Wewnątrz panowała majowa sauna. Siedziałem z nogami pod brodą i nie opuszczało mnie wrażenie, że kamienica za oknem jest wciąż tym samym budynkiem, co pięć minut temu. Ktoś, kiedyś wpadł na pomysł połączenia przepustowej ulicy z alejką spacerową. I tak, w godzinie szczytu, nieszczęsna czwórka wlokła się Karmelicką, wciśnięta między sznur samochodów, motorów, skuterów, tych ton żelastwa poskładanego przez diabła tylko po to, by wcisnąć człowieka w ślimaczy kierat. Przed nami, światła. Mrugają jak oczy starej dziwki między numerkami. Koło mnie ludzie. Spoceni, smutni, senni, w mokrych bluzkach i koszulkach. Kobieta krzesło dalej, z piersiami jak cysterny. Różowa koszulka opinała się na nich niczym błona. A ja jechałem, jechałem drugą godzinę, z bombą atomową w tyłku, osiem przystanków przed domem. Gdy byłem młodszy, sam otwierałem drzwi. Wystarczyło mocno szarpnąć. Zgrzyt budził ludzi, emeryci krzyczeli, że przeze mnie nie pojadą, a ja opuszczałem tę ruchomą puszkę i zadowolony z siebie wskakiwałem na chodnik. Ale tramwaje się zmieniły i drzwi rozsuwają się przede mną jak przed hinduskim paszą. Tylko na przystanku. Możesz walić w nie i tłuc, prędzej rozkrwawisz sobie dłonie. Nie wysiądziesz z tramwaju. Wrzeszcz na kierowcę. Czasem pomaga, ulżysz sobie, ale drzwi zostają zamknięte. Nie możesz wysiadać, kiedy chcesz. Choćby rozrywało ci dupę. Cyk, cyk. Przejechaliśmy kilka metrów i tyle. Spojrzałem na zegarek, jeden przystanek zajął nam dziesięć minut. Bo wiecie, jazda tramwajem jest chwilą – tylko – dla – mnie. Rozrywam się pomiędzy pracą i domem i tylko w czasie jazdy mam czas na własne myśli. Na książkę, Cohelo lub Whartona. Trudno czytać z wczorajszym obiadem na wylocie. Najgorsi są Rumuni. Otworzyli moje uszy na świat zgrzytu. Grał taki jeden, wielki i brązowy jak gliniana góra. Koncertował od Placu Wszystkich Świętych i nie zamierzał przestać. Za pół godziny sprzężeń na harmonii warto zapłacić, no nie? Jak to jest, pytałem siebie, że gorące serce idzie pod rękę z głupotą? Czemu ludzie płacą tym brudasom? Mój obolały tyłek odpowiedział jękiem. - Tu jest zakaz grania! Nie wytrzymałem. Krzyknąłem tak w stronę Rumuna. Nawet nie mrugnął, słuchajcie, ten śmierdziel nie raczył się obejrzeć. Założę się, że gdyby zgiął kark, posypał by się z niego brud niczym czarny łupież. - To biedny facet, daj pan spokój – powiedziała kobieta z wielkim biustem. Cyk, cyk. Dziesięć metrów. Kolejna ponura kamienica wyrosła przed moim oknem. Znów stoimy. - Zakaz to zakaz – burknąłem - ja, proszę panią wysiadam. Dosyć, po prostu dosyć. Jak tak można, przecież człowiek potrzebuje ciszy. A co oni myślą, że każdy to ma czas jechać godzinę i drugą godzinę i trzecią zapewne, tylko dlatego, że kilometr dalej są cholerne światła?! Twarz kobiety nabrzmiała, jakby ktoś gwałtownie wepchał jej silikon pod policzki. Zorientowałem się, że krzyczę, bo wszyscy na mnie patrzyli. Smętne, ledwie ciekawe spojrzenia. Powiedzą pewno, że wariat jeździł tramwajem. Wariat, który musi do kibla. Podszedłem do kierowcy. Mogłem przysiąc, że drzemał nad pulpitem. - Chcę wysiąść – powiedziałem spokojnie. Odwrócił głowę – na łysej czaszce skraplał się pot. Pod wąsem mignęły brunatne zęby. - Nie mogę otworzyć drzwi. - Chce wysiąść – powtórzyłem. Byłem zły. Bardzo. - Przepis jest przepisem. Proszę pana, niech pan powie, co by było, gdyby każdy wysiadał, kiedy chce? Niegdzie byśmy nie dojechali. Zaraz będzie przystanek. Wysiądzie pan. Wyjaśniłem, że jestem chory, i że naprawdę muszę wysiąść. Harmonia Rumuna każdym dźwiękiem masakrowała moje jelito grube. I te oczy pasażerów, z gatunku tych, co śledzą cyrkową osobliwość. - Nie rozumie pan? - Nie rozumiem – Ja na to – jestem wolnym człowiekiem. Chyba nie muszę... Inaczej proszę pana. Jeździłem tramwajami od lat i proszę mi wierzyć... - Nikogo nie interesuje pana przeszłość. Przynajmniej w tym tramwaju – rzekł kierowca i pokazał mi tył czaszki. - Dobrze - odpowiedziałem. - Niech pan się nie denerwuje - dodała pani z biustem. - Dobrze – powtórzyłem. Miarka się przebrała. Rozpiąłem pasek i spuściłem spodnie. Oczy pasażerów zrobiły się okrągłe, a twarze nabrały barwy dojrzałych cytryn. Rumun przestał grać, kucnąłem i dałem, co miałem najlepszego. Z szyby próbowałem zerwać, zabawne skądinąd, ostrzeżenie przed złodziejami kieszonkowymi, ale kierowca wrzasnął coś o skurwysynach i wypadł z kabiny jak diabeł z pudełka. Pamiętam, wytłukł mi strasznie, bo ciężko stawać do walki z paskiem przy kostkach. Okazało się, że jednak może otworzyć drzwi. Leżałem na chodniku, śmierdząc na pół Karmelickiej, bo ten niemyty cham wyczyścił mną to, co narobiłem. Ludzie patrzyli, jakby nie wiedząc, czy śmiać się, czy złościć. Najbardziej ucieszył się Rumun. Pomachał mi, łajdak, ręką. Będzie miał o czym mówić kolegom w swoim barłogu. Wszyscy na Karmelickiej tego dnia mieli mnóstwo do opowiadania. Tramwaj ruszył beze mnie. Cyk, cyk. Światła się zmieniły, mrugając jak oczy starej dziwki między numerkami. Niebawem, pojąłem, że nic nie dzieje się przypadkiem. Jest oś, na której system się obraca. Przekręca go złośliwość ludzka. Możemy wyobrazić sobie pionowy układ ścieżek, przecięty sobie podobnymi, tak, że razem tworzą coś na kształt kuli – ta kula wiruje powoli, zgrzyta w niej mechanizm, ale nic nie przebiegnie bez obecności osi. Języczka u wagi. Uwaga. Jedziemy. Jedziemy tramwajem. Tramwaj – metalowa bryła zwijająca kadłub dookoła gardła. Tramwaj jest bezlitosny, to wypadkowa blachy i prądu, a ty, biedaku siedzisz w nim bo tramwaj jest bezwzględny. Mógłbym nim nie jeździć, ale jestem biedny. Sklejam pieniądze jak łysy zaczeskę. Kupiłem sobie rower – była wiosna, trafiłem do komisu i wybrałem sobie jedyny, który rokował nadzieję, że pedał nie odpadnie przy pierwszym obrocie. Pedał odpadł. Wstawiłem nowy i jeździłem po Krakowie do listopada. Deszcz przegonił mnie z ulicy. Przywitały mnie rozsuwane drzwi, zardzewiałym śmiechem. Musisz jeździć tramwajem, Stasiu. Musisz, bo musisz. Dwa lata temu skończyłem marketing w prywatnej szkole. Nie każda prywatna szkoła jest zła. Moja taka nie była. Za moje pieniądze dostałem wolność myślenia. Profesorowie wymagali od nas niewiele, ale co bystrzejszy dostrzegł, jak starają się dowieść nas do właściwego portu. Intuicyjnie wskazywali drogi. Zostawiali pole dla rozumowania, kreatywności. Inni cieszyli się, że nie muszą nic robić, jeszcze inni klęli, ale ja powtarzałem cicho to mądrzy goście, wiedzą co robią. Dali mi wiele, ale życie sprzedało kopniaka prosto w tramwaj. Tramwaj jest moim nieszczęściem. Utożsamia niesamodzielność. Stoję na przystanku i tupię. Patrzę na zegarek i tupię znowu. Wychylam się za krawężnik, wypatrując niebieskiego wybawiciela. Tupię. Czasem kopnę śmietnik. To mnie uspokaja. Gdy patrzę na innych, czekających ogarnia mnie rozbawienie. Odwracają oczy, gdy na nich patrzę. Uśmiech drga im jak ryba na wędce. Ale wewnątrz, wiem o tym, jest im głupio i smutno, bo wiedzą, że mam rację. Na draństwo nie można patrzeć obojętnie. Tupnąć, kopnąć, może to i droga. Nie wolno chować emocji do kieszeni. Czasem, są potrzebne mnie i innym. Miałem nadzieję, że dojadę tramwajem do przystanku, z którego wskoczę we własny samochód. Pewnie kiedyś tak się stanie. Pracuję w ubezpieczeniach, na stanowisku szeregowym. Namawiałem znajomych na polisę, teraz chodzę po osiedlach, od domu do domu. Nie po to studiowałem, by biegać po klatkach na Kurdwanowie. Za pół roku, najdalej, dostane pracę przy telefonie. Już nie na akord, z normalną pensją i premią od wyhaczonego klienta, do którego zadzwonię. Za dwa lata, najdalej, powiedziano mi, będę miał grupę pod sobą. Wtedy kupię sobie samochód, pontiaka albo forda z listwą i skórzanym obiciem. I radiem, takim jak zawsze chciałem, które podaje muzykę na tacy prosto w uszy. Na razie, przygrywa mi Rumun na harmonii. Pamiętam, siedziałem kiedyś w tramwaju na pętli w Bronowicach. Wygląda śmiesznie – zatoczka z szyn i niebieska budka. Siedziałem i czekałem. Bębniłem w szybę i zastanawiałem się, ilu podobnych do mnie bębni, kopie, lub wali pięścią w wiaty, tylko dlatego, że motorniczy siedzi w budce nad małą czarną. Rozkład jazdy, powiedzą. Gdy tramwaj się spóźnia, rozkład przestaje obowiązywać i jedzie się tak, jak droga pozwala. Ale gdy trzeba wyjechać wcześniej, bo ktoś, kto zapłacił spieszy się do domu, rozpisane godziny odjazdów kładą się tamą na torach. Jest też napis na murze, zrobiony czarnym sprayem i krzywy, jakby skate, który go zrobił, staczał się na kolana w trakcie pisania. SZEROKI, GŁEBOKI, WYMALOWAĆ WSZYSTKO, napisał ten skate, przed podróżą do chemicznego boga. Ale taki był mój problem: szeroki, głęboki i zamalowany, bym mógł uściskać żonę i wędrować z polisą pod pachą od wieżowca do wieżowca. W Bronowicach, gdzie mieszkam nie ma dyspozytorni ruchu. Nic takiego, myślałem, ale gdy poszedłem do Biura Odwołań MPK, by pokazać kartę tramwajową (co nie uratowało mnie od paru złotych opłaty manipulacyjnej), dowiedziałem się, czemu tak długo czekam. Gdy tramwaj przyjeżdża spóźniony, nie może ruszyć w kolejną trasę. Przepis zabrania. Dyspozytor ruchu musi postanowić, czy motorniczy ma czekać nad kawą, jechać, czy iść do domu. Gdy dyspozytora nie ma, tramwaj stoi, wypatrując zmiłowania. Ja razem z nim. I ludzie na przystankach, wściekli i czerwoni jak gotujący się barszcz. Kopią i bębnią, bębnią i kopią. Nie wyobrażam sobie, jak można czekać spokojnie, mając w kieszeni kartę tramwajową za kilkaset złotych, która zyskuje ważność w ramach czyjejś uprzejmości. Czas jest dla mnie istotny. Jestem poważnym człowiekiem z rodziną i pracą, która daje perspektywy. Na dzień składa się talia obowiązków: wizyta w kilkudziesięciu domach, odbiór Jadwisi z przedszkola, papierkowa robota po południu plus kilka rozmów z decydentem. Czasem telefon do Warszawy. Po tym wszystkim zostaje mi chwila na żonę, kolegę, książkę, telewizor. Spóźniający się tramwaj okraja mój czas z tych przyjemności. Co jest do zrobienia, musi być zrobione. Przyjemność może powędrować na półkę z napisem MOŻE JUTRO. Szeroki, głęboki, wymalować wszystko. Powiedziałem o tym kiedyś pracownikowi MPK. Siedział w samochodzie obok nieczynnego toru, którym chciałem pojechać. Miałem w perspektywie godzinny spacer lub taksówkę, więc podszedłem do niego i zastukałem w szybę. - Złapał mnie kontroler, a półroczny bilet zostawiłem w domu – powiedziałem do niego – i mam prośbę dam, panu nazwisko, pan sprawdzi w komputerze, że mam tę kartę. Brak mi czasu, by jechać do działu odwołań na Wawrzyńca. Byłby pan tak miły? - To pana sprawa – usłyszałem – nie prowadzimy takiej działalności. Niech pan sobie wyobrazi, co byłoby gdybyśmy pozwolili zapominać ludziom karty. Każdy by bez niej jeździł, mówił że ma a my zatonęlibyśmy wśród papierków. Cały czas patrzył na drogę. Nie zerknął na mnie nawet. - Powiedziałbym tak – byłem już naprawdę nagrzany – widział pan China Town? Kiwnął kwadratową głową. Broda zatonęła mu w podgardlu. - A ja nie widziałem i nie zobaczę, a wie pan dlaczego? Grają go w Mikro od piętnastu minut. Zaczął się o szóstej. Ma pan zegarek? Zerknął na przegub nadgarstka, ale nie odpowiedział. -To ja panu dopowiem. Jest piętnaście po szóstej. I wie pan, co jeszcze powiem? Że stoję tu od wpół do, czyli czterdzieści pięć minut. Może podejdzie pan i zobaczy rozkład? Do czego zmierzam... Chce pan wiedzieć do czego? Do tego, proszę pana, że gdy obywatel, który płaci wam ciężkie pieniądze, się zapomni, zawali coś, otwarcie mówiąc, spieprzy sprawę, to ciągacie go po biurach odwołań, dyrektorach, sądach i czym tam chcecie. I musi taki obywatel, muszę przyjść i wyjaśniać, prosić się i dawać wam pieniądze. Rozumie pan? - Proszę się uspokoić. Bezczelny drań, że tak się odezwał. Byłem wzburzony, może krzyczałem trochę, ale jak na sytuacje, byłem spokojny. Kto inny wywlekłby tego grubego łajdaka i nakopałby do tyłka tak, że poczułby podeszwę na języku. - Jestem spokojny. Ale gdy państwu coś się nie uda, a pan daruje, nic wam się nie udaje, bo byle śnieg rozkłada was na deski, to po prostu... Po prostu, co? Nic się panie nie dzieje i wszystko przechodzi do porządku dziennego. Gdzie równa gra? Usłyszałem trzask otwieranych okien. Omiotłem wzrokiem okolicę – patrzyli na mnie ludzie i dobrze, bo nie czułem się samotny w swoim oburzeniu. - Dajże pan spokój - pokrzykiwał do mnie facet za wiaty. Musiał cicho krzyczeć, bo ledwo go słyszałem. - Właśnie – pracownik MPK po raz pierwszy raczył odwrócić do mnie głowę – niech pan się wreszcie uspokoi. To przerosło moje siły. Facet przewidział, co chce zrobić i próbował zakręcić szybę, ale byłem szybszy. Przycisnąłem mu kartę tramwajową do twarzy. Przytrzymałem gardło. Wyrywał się jak spasiony sum. Widziałem, twarz mu czerwieniała. Wokół plastyku rozkwitła biała aureola. - Wiesz ile zapłaciłem za to gówno! Dwie stówy palancie! I myślisz, za co to! No odpowiedz mi, synu chomika! Dusił się, więc trochę poluzowałem uchwyt. Milczał dalej. Naprawdę się wściekłem. Nie pamiętam siebie takim. - Powiem ci , człowieku! Nie po to by wrastać w ziemi na przystankach! I też nie po to, by tłuc się w śmierdzących przedziałach! A już na pewno nie po to, by taki gbur jak ty mówił mi, że mam się uspokoić. Jestem spokojny, rozumiesz, jak na twoją bezczelność, jestem spokojny! Facet próbował się wyrwać – gruba dłoń mignęła mi koło twarzy. Plasnąłem go w obwisłe policzki, głowa odskoczyła mu jak kopnięta boja. Wtedy szarpnięto mnie do tyłu. Puściłem grubasa by zająć się nowym przeciwnikiem. Ale łajdak zasunął szybę. Zostałem, z głowa i ramieniem zablokowanym wewnątrz samochodu. Próbowałem dostać jego grube gardło, ale sukinsyn okazał się zwinniejszy niż myślałem. Ktoś z tyłu walnął mnie w plecy. Jęknąłem, chciałem wyrwać się z uścisku, a facet z MPK przekręcił kluczyk i ruszył z miejsca. Powlókł mnie aż do skrzyżowania. Słyszałem, jak ludzie krzyczą za nim zostaw go pan! Zostaw go pan! Tchórzliwi dranie. Zawsze stać ich na krzyk i cios w plecy. Nigdy na więcej. Zatrzymaliśmy się dopiero, gdy byłem na skraju przytomności. Ta historia powinna mnie wiele nauczyć, myślałem sobie na komisariacie. Nie nauczyła. Przygoda z grubym facetem w samochodzie ciągnęła się za mną przez dwa lata, a adwokat powiedział, że mam się cieszyć z wyroku w zawieszeniu. Pytano mnie, czy będę jeździł tramwajami. Jasne, że będę, odpowiadałem. Nie złamią mnie, nie po tym wszystkim. Nie widziałem innego wyjścia. Sprawa z grubasem opóźniła mój awans w Commercialu. Stanąłem przed koniecznością zaczynania niemal od zera. Znów dostawałem najpaskudniejszą robotę i odnosiłem wrażenie, że menadżer najchętniej pozbyłby się mnie z grupy. Skończyło się na groźbach. Praca jako agent ubezpieczeniowy daje pieniądze i prestiż, ale marzenia o pontiaku uleciały z widnokręgu. Dranie z MPK zrobiły ze mnie kryminalistę i wariata - co szczególnie mi ubliża, bo nie jestem szalony. Chyba, że szaleństwem jest żelazna logika. Jednocześnie, sukinsyny wepchały mnie na powrót w objęcia tramwaju, z brudnym Rumunem i chamskim kanarem w komplecie. Na początku, nie doceniłem ich mściwości i sprytu. Myślałem sobie, odpuścili. Straciłem furę pieniędzy i zdrowia, a co gorsza, ludzie mijają mnie i stukają się w czoła. Nie przypuszczałem, że przygotowano dla mnie prawdziwe przedstawienie. Człowiek jest niezapisaną kartą i gdy przychodzi na świat, może być wszystkim. Dorasta w określonym środowisku, które wyklucza pewne możliwości. Jako syn intelektualistów (moi rodzice poznali się w czasie studiów w Wyższej Szkole Pedagogicznej), nigdy nie mógłbym zostać chłopem – i odwrotnie. Kolejne wybory dróg życia: szkoły, pracy, kobiety, kształtują życiowe perspektywy na obraz zwężającego się lejka, a im dalej posuwamy się w latach, tym mniej opłaca się podjąć ryzyko. Mam trzydzieści lat i mógłbym zacząć wszystko od nowa, wystawić żonę za drzwi i powiedzieć palantom z ubezpieczeń, żeby spieprzali. Nie zrobię tego, bo cenie sobie stabilność. Boję się, aż mi się gówno w portkach trzęsie. Ze stabilizacją łączy się schematyczność. Myślę sobie, że potrafiłbym rozpisać swoje życie na osi współrzędnych. Wstaję o ósmej. Jazda do biura. Wycieczki po domach. Powrót w godzinach szczytu. Gazeta. Kawa. Ruputupu, telewizor, spanko. I tak codziennie. Ta regularność pozwoliła mi dostrzec, że tramwajarze nie dali sobie spokoju. Mieszkam na osiedlu Widok – to ponure rubieże miasta, gdzie diabeł z chórem dresiarzy śpiewa kołysankę. Z mojego okna widzę przystanek. Idę doń trzy minuty. Znakomity pretekst, by wrócić do tytoniowego nałogu. Gdy wychodzę, żona jeszcze śpi. Mam garnitur i teczkę, wyglądam na poważnego faceta. I idę sobie spokojnie, mając przed sobą pętlę tramwajową. Niebieskie kadłuby siedzą na torach. Zjawisko dostrzegłem miesiąc temu. Mój tramwaj, czwórka stał sobie na pętli, jakby nikt na niego nie czekał. Szedłem do niego spokojnie. Pośpiech w mojej pracy nie jest wskazany. Minąłem rząd bud z jedzeniem, betonowy pawilon i byłem nie dalej niż trzydzieści metrów od wagonu, gdy ten trzasnął drzwiami i odjechał mi sprzed nosa. Wzruszyłem ramionami i poczekałem na następny. Dnia następnego, sytuacja uległa powtórzeniu. Mogę przysiąc, że motorniczy spojrzał w moją stronę. W słońcu błysnęły jego ciemne okulary. Musiał widzieć, jak kieruję się prosto do jego wagonu i ruszył bezczelnie, zostawiając mnie na pustej pętli. Wiem o tym teraz, ale wówczas przekonywałem siebie, że to dziwny przypadek. Jakby nie patrzeć tramwajarze dość mi dopiekli i naprawdę, wierzcie mi, mogliby dąć sobie spokój. Ale nie. Zacząłem wstawać pięć minut wcześniej. Pięć minut wcześniej myłem zęby, jadłem śniadanie i pakowałem teczkę. O ósmej dwadzieścia pięć całowałem śpiącą żonę i wychodziłem na pętlę. A pierwszym razem odniosłem sukces. Wsiadłem do czwórki i pojechałem. Następnego dnia, dranie się wycwanili i czwórka umknęła mi sprzed nosa. Cisnąłem na ziemię teczkę i wrzasnąłem coś o skurwysynach. Dranie, bezczelni cholerni dranie! W pewien sposób czułem się dumny – moja postawa zmusiła tramwajarzy do zmiany rozkładu jazdy. Ten bezduszny bęben zaczął się kręcić z uwzględnieniem mojej osoby. Nie był to ten rodzaj zainteresowania, o który zabiegałem, ale budził mściwą satysfakcję. Setki osób zatrudnionych w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym musiały przyjąć do wiadomości moje istnienie. Chcieli mnie zniszczyć, ale nie mieli pojęcia, że ja o tym wiem. Ich spisek stał na glinianych nogach. Chcecie się bawić mówiłem sobie no to dobrze, zabawimy się. Rozpocząłem wojnę podchodową. Kupiłem trochę dziwacznych ubrań: halkę, dzwony, skórzaną kurtkę, taką, w jakiej chodziły kiedyś gwiazdy rocka, czapkę z wyłamanym daszkiem, dżinsową kamizelkę, czerwone sztruksy, koszulkę z napisem MEGADETH i kościotrupem z żelazną szczęką, buty na koturnie, białe adidasy, Martensy z czubami, szary sweter, koszulkę polo, trzy pary ciemnych okularów, bluzeczkę na ramiączkach, koszulę ze sklepu indyjskiego, chustkę na głowę, torbę na ramię i jeszcze trochę dziadostwa. Gdy wróciłem z tandety, objuczony nowym nabytkiem, żona powiedziała, że nie chce tego widzieć u nas w domu. - Chcą się bawić – powiedziałem jej na to – to się zabawimy. Garnitur wkładałem do teczki, a teczkę do torby. Codziennie ubierałem się inaczej: raz byłem hippisem, raz rockresem, raz dresiarzem z osiedla. Nieraz przebierałem się za kobietę i nie, żebym miał z tego przyjemność, ale coś łechtało mnie pochlebnie, gdy czułem na sobie spojrzenia sąsiadów kim jest ta kobieta, co mieszka teraz u Chodkiewiczów? Z bliska, ktoś może by mnie poznał, ale z daleka – bardzo wątpliwe. Wygrywałem na tym przez dwa tygodnie. Siadałem sobie w czwórce i jechałem do biura. Mogła mnie zdradzić tylko torba na ramieniu. Biuro mieści się za rondem moglilskim - wysiadałem przystanek wcześniej i przebierałem się w szalecie. Wyobrażam sobie, jaką zabawę miał dziadek klozetowy: wchodzi sobie do kabiny dresiarz, hippis, albo zaniedbana kobieta w chustce, a wychodzi facet w garniturze. Garnitur miął się trochę, ale cóż, mówiłem sobie. Taka cena słusznej sprawy. Wygrywałem z tramwajarzami przez dwa tygodnie i gdy byłem niemal pewien, że nie zostanę rozpoznany, czwórka znów zaczęła uciekać mi sprzed nosa. Ktoś musiał donieść, ktoś z mojego bloku. Nie widzę innego wyjścia. Ci dranie mieli wtyczki wszędzie. Być może, myślałem, historia z tramwajami to część szerszego spisku, którego korzeni sięgają dalej, niż pierwotnie przypuszczałem. To wiele by wytłumaczyło. Przebieranie zarzuciłem po historii z kontrolerami. Moja czwórka była pusta i zimna. Siedziałem w stroju starszej kobiety, z chustą na głowie, sukienką w kwiatki i torbą między kolanami. Zdradzić mnie mogły tylko dłonie, podobne dwóm bladym krabom, splecionym na podbrzuszu. Patrzyłem bezmyślnie w okno, gdy we dwóch faceci podeszli do mnie, machnęli legitymacjami i zażądali karty. Dałem im ją w milczeniu. Dopiero, gdy zaczęła wędrować przez ich ręce, pojąłem rozmiar własnego błędu. -To nie pani karta – powiedział łysy kontroler. Wyglądał jak postać z kreskówki, która opiła się wody i zaraz ma pęknąć na części. W oczach tańczyły mu złośliwe iskierki. - Może pani podnieść głowę. Podniosłem. - Ona czy nie ona? - Można jakiś inny dokument? – Pytał drugi kontroler, tyczka chmielowa z rudą czupryną i głupim uśmiechem. - Nie mam – odpowiedziałem i spojrzałem mu w oczy. Miałem wrażenie, że puder odchodzi mi płatami z twarzy. - Wie pani, co grozi za pofolgowanie się cudzym dokumentem mam panią pouczyć? – Pytał się rozbawiony grubas. Dryblas trąci go łokciem. - Zaraz zadzwonimy po policję. A może jest pani przestępcą, hę? Ukrywa się pani? Wściekły, zdarłem chustę z głowy, wytarłem twarz i cisnąłem ja pod nogi. Patrzyłem na nich pewnie i bezczelnie, sądziłem, że zbiję ich z tropu. Nie ukrywali już szyderstwa, jeden rechotał głośniej od drugiego. Rzucili mi kartą w twarz. Wylądowała obok chustki. - Nie podniesiesz, ciągodrucie? Nie odpowiedziałem, choć nerwy ścierały mi się na proszek. Grubas rozerwałby mnie jedną ręką, pierdnąłby tylko, a zostałaby po mnie śmierdząca kupka. Odwróciłem twarz do okna. Sprawdzili swoje i mogli iść dalej. Ale nie. To im nie wystarczyło. Chudy chwycił mnie za nos i szarpnął do góry. Czułem smród jego palców, nieznośny ból – potem trzask i krew spłynęła na bluzkę z falbankami. Zakrztusiłem się, szarpnąłem, próbowałem wyrwać. Zatoczyłem dłonią bezradny łuk. Chudy wzmocnił uścisk. - Po co pchasz się do tramwaju, ciągodrucie! - Zostaw go – dudnił drugi – zostaw, bo jeszcze da nam w dupę. Śmiech. - Daje w dupę, to pewne, stary. Dajesz w dupę, nie cioto? - Aleś mu przygadał. - No bo co się ciągodrutem przejmować, gejem jebanym. Dusiłem się. Krew zalewała usta. Chudy podnosił rękę, wraz z nią mój nos. Łzy spływały razem z krwią, a zza nich widziałem tramwaj i ludzi, patrzących w gazety, książki, okna, zamkniętych w hałasach przenośnych słuchawek. Ich oczy drżały jak u trącanej lalki, niby mimochodem zerkając na moje nieszczęście. Wielki chłopak dwa krzesła obok mógł powalić moich prześladowców. Miał kark jak pień drzewa i widziałem, że lubi się bić. Nie drgnął, udawał, że czyta, jakby był piśmienny, niewychowany dureń. Chciałem wołać o pomoc. Dławiłem się. Tramwaj zatrzymał się ostro. Poleciałem do przodu i wyślizgnąłem się z uścisku. Kaszlałem skulony, ręka grubasa wystrzeliła przed siebie i posłała mnie na podłogę. Leżałem, z ustami pełnymi krwi i brudu. Dosyć tego rzekł ten gruby i wyszedł z kolegą. Płakałem ze wstydu milczących pasażerów. Cieszyli się, bo to dobrze, że pedał dostał wpierdol. Coś zimnego drażniło mi policzek. Sięgnąłem ręką. Ścisnąłem Karta tramwajowa. Znów obiecałem, że więcej nie wsiądę do tramwaju i złamałem obietnicę. Byłem spalony jak działo, dziwnym grassem z domieszką chemicznego paskudztwa. Gdybym żył w Holandii, nie schodziłbym na ziemię. Jeśli trawa jest lepsza od alkoholu to właśnie, dlatego, że nie można kupić jej w sklepie na dole i nikt jej nie zapali na rynku w ogródku. Trzeba kombinować, dzwonić po dzieciakach z osiedla. Każdy, kto pali wie, jak to się robi. Polacy są leniwi i tylko, dlatego czterdzieści milionów płuc nie tłoczy jeszcze dymu z konopni. W moim grassie było cos więcej, niż tylko konopie. Dochodziła jedenasta, stałem na przystanku, daleko od domu, a tak naprawdę, zwiedzałem planetę Fikumiku, nie mogąc nadziwić się jej atrakcjom. Nie spaliłem się jednak na tyle, by ryzykować spacer z Bieżanowa na Widok. Doszedłbym, doleciał, chyba nad ranem, choć najpewniej osiedlowe chłopaki posłałyby mnie na ziemię, lub dwa metry pod nią. Na taryfę brakowało pieniędzy. Przez narkotyczne szczęśćcie przebijała przykra świadomość, że jest cholerny listopad i zamarznę tutaj, albo dostanę w pysk, i tramwaj, czekający na pobliskiej pętli okazał się najlepszym rozwiązaniem. Od pół roku nie jeździłem tym paskudztwem. Wsiadłem i zwaliłem się na krzesło. Jeśli narkotyk wyciąga z każdego prawdziwe „ja” to we mnie obudził nieopisaną złość. Siedziałem wpatrzony w usypiające osiedle i pytałem siebie, czemu kierowca jeszcze czeka skoro ludzie – ja i pani z dzieckiem – chcą wracać do domu. Nie wstaniesz z miejsca, stary tłumaczyłem sobie i nie tym razem, bo jesteś balonikiem z grassem, można cię przebić i wsadzić do pierdla. Masz rację, wiesz o tym. Ci dranie też wiedzieli. Jasnym było, że nieprędko znów odwiedzę tramwaj. Chcieli wyrównać rachunki, ale wyszło na moje. Tramwaj szarpnął mną, ruszyliśmy. Sunął powoli, grzechocząc po torach, a ja wiedziałem, byłem po prostu pewny, że mógłby jechać szybciej. Ulice świeciły pustkami. Z mojego miejsca widziałem lustro w kabinie i zmęczoną twarz maszynisty z żarem między rozchylonymi wargami. Słuchał muzyki, jakby był sam. Ups, ups, ups, bezduszna perkusja rozbijała się po mojej głowie. Jestem spokojny. Kolejne światła, tam gdzie skręca się na Kurdwanów i biegnie linia szybkiego tramwaju. Stoimy niczym kozioł na sądzie ostatecznym, mimo że drogi nie przecina nam samochód, ani człowiek. Myślę o łóżku, w którym powinienem się znaleźć, o pracy, która mnie rano z niego wyrwie i pojmuję, że ten ślimak w kabinie okrada mnie ze snu. To jemu zawdzięczam podkrążone oczy. Nic. Jestem spokojny. Dziecko obok wyjęło cymbałki i zaczęło uderzać w nie bezładnie, z wyrazem bezmyślnej szczęśliwości. Matka nie zradzała zainteresowania. Brzdęk! Kakofonia. Słuchajcie, nie mogłem. Jeśli marihuana wyjmuje z człowieka to, co jest w nim najgłębiej, to ja skrywam w sobie niechęć do dźwięków i marnowania czasu. Chciałem zwrócić uwag. Ale nie. Jeszcze nie. Łup, Łup z kabiny, brzdęk, brzdęk tuż obok. Czym sobie na to zasłużyłem? Dziecko miało dwie pałeczniki w pulchnych dłoniach. Śmigało po cymbałkach, bez ładu i składu, a ciemna czupryna, strzyżona pod donicę, falowała przy każdym ruchu. Okrągłe barki zdawały się trącać uszy, a cymbałki, instrument nie dłuższy od mojego ramienia, wypełnił dźwiękiem tramwaj, wycisnął ciszę, wraz z nią moje myśli. Kruszyło mi zęby. Kroiło mózg w plastry. Ale byłem spokojny. Spokojny jak nigdy. Mogłem zabrać walkman i Yngwiego Malmsteena. Facet jest geniuszem gitary, wylewa spokój w skołatane serce pracowników trzeciego filaru. Koło McDonalda, chłopiec przestał się tłuc. Pulchna gęba promieniała śmiechem. Odetchnąłem, disco z kabiny brzmiało jak Bethoveen. Ruszyliśmy. Za pół godziny będę w domu myślałem i wszystko będzie po staremu. - Zagraj jeszcze coś ładnego – pozwiedzała matka. Nie pamiętam wiele z tego, co stało się potem. Ciemność zza okna zalała mi oczy. Przypominam sobie cienie, roztańczone na powiekach, trzask cymbałek na moim kolanie, krzyk matki i płacz, który sprawił mi przyjemność. Stanęliśmy między przystankami. Muzyka z kabiny umilkła. Dziecko zatonęło w objęciach matki. Kierowca otworzył drzwi i wyszedł z kabiny, ale nim dotarł do mnie, matka z dzieckiem leżeli już na ulicy, krzycząc okropnie. Mogłem ich zabić, wystarczy, żeby nadjechał samochód, ale mieli szczęście. - I, kto jest górą! – krzyczałem. Nie wierzę, byłem silniejszy. Nigdy nie uprawiałem sportów, a w szkole regularnie dostawałem po gębie od rówieśników. Maszynista był zbyt pewny siebie, pewnie myślał, że zgniecie naćpanego chudzielca jak cytrynę. Uniknąłem jego pięści i posłałem przez drzwi, tam gdzie jego miejsce, w błoto krakowskiej ulicy. Cienie ustąpiły. Facet podnosił się ciężko, mrugając zakrwawionymi powiekami. Dalej, matka krzyczała do telefonu komórkowego. Musiałem się spieszyć. Jazda tramwajem okazała się łatwiejsza, niż przypuszczałem. Drzwi trzasnęły, nacisnąłem gaz i niebieski kadłub pomknął przez Kraków. W głowie czułem cudowną pustkę. Powinienem zginąć dziewięć razy, przejeżdżając przez czerwone światła, ocierając się o samochody. Czemu nie pojawiła się policja? Spiskowcy nie spodziewali się takiego posunięcia. Byli bezradni, jak dziecko z cymbałkami. Pieprzyć ich. Byłem spokojny. Tory kierowały mnie na widok, do mojego domu. Czułem fantastyczną siłę, krążącą po moim ciele. Kazała mi wciskać pedał gazu w podłogę i nie myślałem, że zaraz, za minutę, dwie, przyjdzie mi się zatrzymać, najpewniej wjechać w inny tramwaj i pożegnać się z najpiękniejszym ze światów. Minąłem wiadukt. Mrugały do mnie okna bloków. Jeszcze jeden zakręt, panie zwycięzco i koniec podróży. Pętla mieściła się w zatoczce. Przyspieszyłem. Życie było równie ważne, co spleśniała bułka. Podobno w takich chwilach wszystkie nasze dni kurczą się w rozpaczliwej sekundzie. Nie miałem, czego wspominać. Cieszyłem się pustką. Wszedłem w zakręt i zacisnąłem powieki. Dużo czasu minęło, nim otwarłem je. Ze zdziwienia. Myślałem, że jakimś cudem minąłem tramwaje na pętli, zatoczyłem kółko i pomknąłem z powrotem w stronę Bieżanowa. Tymczasem nie. Pętla zniknęła, wraz z nią domy i drzewa. Gnałem przez księżycowe pustkowie, gdzie jeżyły się kratery, a zimno blade światło mieniło się na prostych, nie mających końca torach. Spojrzałem za siebie – miasto oddaliło się i znikło jedynie na horyzoncie migały światła domów. Wkrótce przepadły i one. Powinienem zatrzymać tramwaj i spróbować wrócić. Ale w tym szaleńczym pędzie drzemała niepojęta, cudowna dla mnie siła. But nie schodził mi z gazu. Wyłączyłem światło w kabinie i patrzyłem na miejsce, w którym się znalazłem. Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Ziemia była szara jak popiół, obrosła kraterami i drapieżnym masywem górskim, daleko ode mnie. Nad nim nie błyszczała ani jedna gwiazda. Tylko księżyc mrugał nieśmiało za przewalających się chmur. Czułem przejmujący chłód, wzrastający wraz z zagłębianiem się w tę dziwna krainę. Miałem na sobie koszulę od garnituru, przewiewne spodnie i półbuty. Z ust szły mi obłoki pary. Szyba zarosła szronem. Zdjąłem nogę z gazu, ale tramwaj pędził dalej, w zimną, niegościnną ziemię. Dostrzegłem wkrótce, że wzgórza zbliżają się ku sobie tworząc stromy kanion. Dołem, zamiast rzeki sunęły tory. Patrzyłem w górę i widziałem uciekające, najeżone skały. Zdawały się dziurawić sobą szarosine niebo. Zimno jaszcze się wzmogło. Znalazłem za oparciem niebieska kurtkę motorniczego. Skulony w kucki, przycupnąłem na krześle i wmawiałem sobie, że zimno, krajobraz stukot rozpędzonych kół składają się na narkotyczne otumanienie. Chciałem żyć, obudzić się na bieżanowskiej pętli, przemarznięty, ale żywy. To nie prawda mówiłem sobie, o tym może pisać Jonathan Caroll, ale pewne rzeczy nigdy nie dzieją się naprawdę. Tramwaj zatrzymał się raptownie. Uderzyłem głową w szybę. Zamroczyło mnie. Staliśmy na pętli tramwajowej, wzniesionej na skalnym półmisku między szczytami. Ciemne tory wyglądały na utkane z kolców, ponure kształty pojazdów wtapiały się w skały. Zamiast budki operatora ruchu wnosiło się coś na podobieństwo zejścia do kopalni, skąd buchał bladoniebieski, zimny ogień. Zacząłem się bać, jak nigdy przedtem. W tym zejściu czaiło się coś upiornego, zło z najgorszych koszmarów sennych, potwór lub diabeł, zjadający ludzi jak krakersy. Schowałem się w kabinie, drżąc, by nie zdradziły mnie białka oczu. Podjeżdżały inne tramwaje, hamując koło mnie z metalicznym zgrzytem. Wysiadali z nich ludzie, których twarze znałem, wąsaci, brzuchaci, lub śmiesznie chudzi, w każdym razie nieznośnie przeciętni. Niebieskie uniformy komunikacji miejskiej wisiały na nich jak na za dużych manekinach. Pozdrawiali się bezgłośnie, palili papierosy, i ruszali smętnie w stronę zimnego światła. Z każdym krokiem mężnieli, prostowali się i puchli. Ich twarz bladły, skóra błyszczała jak wosk. Dostrzegłem, że mają żółte, kocie oczy i pionowe źrenice. Nosy zniknęły, usta przeobraziły się w owalną jamę, pełną szpiczastych zębów. Język wyglądał jak poduszka do igieł. Palce porosła im błona, karki zgrubny, kręgosłup wygiął się i nabrzmiał, jakby pod marynarką nagle wyrosły skrzydła. Szli w milczeniu do zimnego, kuszącego światła. Widziałem ich sylwetki, niknące w blasku. Zabrzmiała pieśń bez melodii. śpiewali, jakby ze żwirem w ustach. Miałem rację mówiłem sobie, słodki Jezu, miałem racje jak nigdy. Hymn nasilił się, a w jego tle zabrzmiało coś jeszcze. Pomruk kogoś wielkiego, kto właśnie się przebudzi. Szron zgęstniał na szybie, zadławiłem się śliną. Dalej stary mówiłem sobie, cokolwiek tam jest... Nie wiem, jak długo siedziałem na podłodze, zasłuchany w śpiew i nieludzki warkot spod ziemi. Odwaga wzięła górę. Usiadłem na krześle. Spojrzałem, dokoła nie było nikogo. Nacisnąłem gaz i mój tramwaj ruszył, zakręcił pętlę i pomknął powrotem, ku mojemu miastu. Trwożenie spoglądałem ze siebie, ale nikt mnie nie gonił. Z każdym stukotem, z każdym kilometrem, szron znikał z szyb, a ja czułem się bezpieczniej. Coś grzmiało za mną, a ja wmawiałem sobie, że to burza, a nie radość złej istoty, sprawującej dozór nad tramwajami w moim mieście. Wjechałem na pętlę o czwartej nad ranem starczyło mi siły by dojść do domu i zwalić się w łóżko. Następnego ranka tylko odmrożone dłonie przypominały mi, co się wydarzyło. Być może chcielibyście, żebym zszedł na dół, do pieczary i zmierzył się ze stworem, lub przynajmniej opisał go dokładnie. Zrobił zdjęcia. Wrócił z kamerą. Nie. Niektóre sprawy są zbyt poważne, by droczyć się z nimi. Już nie jeżdżę tramwajami. Nie jeżdżę, choć mam taki zamiar. Na razie, wygrali ze mną, co nie oznacza, że chcę się poddać. Problem w tym, że z diabelską machiną stali i zepsutych serc ludzkich ciężko walczyć w pojedynkę. Dlatego opowiadam tę historię. Dlatego też spaceruje ulicami Krakowa i szukam okazji. Czekam, aż motorniczy, chcąc ręcznie przedstawić tory, opuści na chwile tramwaj pełen pasażerów. Umiem prowadzić. To nie jest trudna sztuka. Mogę zamknąć się w kabinie i nikt nie dostanie się do mnie. Wtedy zabiorę wycieczkę i pojedziemy do miejsca, w którym byłem. Pokażę takie rzeczy, że buty wam spadną. Koniec